Krentz Jayne Ann Noc poślubna

Jayne Ann Krentz

NOC POŚLUBNA


Sute fałdy wspaniałej atłasowej sukni ślubnej spływały miękko za Angie, kiedy jej nowo poślubiony małżonek spro­wadzał ją za rękę po schodach do czekającej limuzyny. Roze­śmiana gromada krewnych panny młodej wyległa na trawnik, formując wiwatujący szpaler. Członków rodziny Townsendów łatwo było odróżnić od reszty gości. Prawie wszyscy mieli miedzianorude włosy i oczy koloru morza, podobnie jak Angie. Teraz hałaśliwie i wesoło, ze zwykłą sobie spontanicz­nością, żegnali odjeżdżających nowożeńców.

- Zupełnie zapomniałem, że jeszcze to nas czeka - mruknął Owen Sutherland zanurzając się w tłum z Angie u boku.

Obsypani gradem ryżu i płatkami kwiatów, z trudem torowali sobie drogę poprzez niechętnie rozstępujących się gości weselnych. Kilku mężczyzn nie omieszkało pospie­szyć z pikantnymi radami na temat nocy poślubnej, wywo­łując na twarzy Angie krwawy rumieniec.

- To wszystko twoja wina - szepnęła do Owena. - Jeśli zależało ci na skromnym ślubie, nie powinieneś był odda­wać sprawy w ręce mojej rodziny. Niczego nie robimy połowicznie.

- Nie mogę powiedzieć, że nie zostałem uprzedzony - przyznał Owen.

Angie odwróciła się, żeby pomachać na pożegnanie rodzicom i bratu, którzy z kieliszkami szampana stali w drzwiach ekskluzywnego klubu wiejskiego. Matka An­gie, jedna z nielicznych nierudowłosych osób w rodzinie, roniła łzy w chusteczkę. Zwierzyła się kiedyś córce, że we wczesnej młodości była dobrze ułożoną i dystyngowaną panienką, ale po ślubie z Palmerem Townsendem jej po­wściągliwe maniery diametralnie się zmieniły.

Palmer Townsend, krzepki, barczysty mężczyzna, które­go doskonale skrojone ubranie nie całkiem tuszowało nieco wydatny brzuch, patrzył na córkę promieniejąc ojcowską dumą. Wzniósł jej z daleka toast kieliszkiem, odprowadza­jąc ją wzrokiem do limuzyny.

Harry, jej starszy o trzy lata dwudziestodziewięcioletni brat, pożegnał ją szerokim uśmiechem. Był równie mocno zbudowany jak ojciec i miał gęste, płomiennorude włosy, które u nestora rodu Townsendów zdążyły się już nieco przerzedzić.

- Jednak warto było urządzić pełną galę - powiedział Owen. - W tej sukni wyglądasz jak księżniczka z bajki.

- Jego jasnoszare oczy przesunęły się po niej z wyraźnym uznaniem, kiedy szofer w liberii otwierał im drzwi samo­chodu.

To spojrzenie przeszyło Angie żywym ogniem. Serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Owen był taki przystojny! I taki niewiarygodnie, zniewalająco męski. Wszystko w nim, po­cząwszy od kruczoczarnych włosów i ostrych drapieżnych rysów, poprzez wysmukłe, mocno zbudowane ciało, ema­nowało siłą i witalnością.

Policzki Angie spłonęły pod jego zdecydowanym, za­borczym wzrokiem. Dziś w nocy Owen posunie się dalej, nie skończy na pożądliwych spojrzeniach. Dziś w nocy po raz pierwszy będzie się z nią kochać. Ta myśl zaparła jej dech w piersiach.

Tylko z braku okazji, nie z braku chęci, nie poszła z nim dotąd do łóżka. Zawiniły tu przede wszystkim jego wypeł­niony co do minuty plan zajęć i szybkie jak burza konkury. A także jego zdecydowanie, aby narzeczona nie stała się przedmiotem dwuznacznych plotek w lokalnej prasie czy w klubie, do którego należał wraz z jej ojcem. Swoją rolę odegrała też oczywiście nadopiekuńcza, staroświecka po­stawa jej rodziny.

Po prostu zabrakło nam czasu, pomyślała Angie z ża­lem. Ostatecznie znała Owena zaledwie od trzech miesięcy, z czego pierwsze dwa bała się go jak diabeł święconej wody.

On zaś, z nieomylnym instynktem myśliwego, starał się jej nie spłoszyć i nie dążył do bardziej intymnej zażyłości. Wabił ją łagodnymi zalotami i oswajał powoli jak płochą zwierzynę.

Wielką pomocą służyła mu w tym jej rodzina, zachwy­cona projektem ich małżeństwa. Jak zwykle członkowie klanu Townsendów byli przekonani, że wiedzą najlepiej, co służy dobru Angie, i nie omieszkali jej tego powiedzieć.

Sama Angie zdawała sobie sprawę, że ich protekcjonal­ność i nadopiekuńczość wynika nie tyle z faktu, że jest najmłodsza, ile z jej braku predyspozycji do prowadzenia rodzinnego przedsiębiorstwa, czyli Pensjonatów Town­send.

Od najmłodszych lat pociągał ją raczej świat sztuki niż świat finansów. Ten brak smykałki do interesów, tak nieco­dzienny w jej rodzinie, przyczynił się do uznania jej za osobę z gruntu prostoduszną i naiwną. W rezultacie cały klan dokładał starań, aby trzymać ją z dala od spraw wielkiego biznesu. Jej brat, Harry, przygotowywał się do prze­jęcia po ojcu rodzinnego imperium, a ją zachęcano do kontynuowania zamiłowań artystycznych.

Angie na ogół tolerowała ten paternalistyczny stosunek do siebie, pod warunkiem, że nie usiłowano zbyt daleko ingerować w jej życie. Zaś w przypadku Owena Sutherlan­da uznała, że rodzina ma rację. Ten człowiek był jakby dla niej stworzony.

Dopiero przed miesiącem ośmieliła się sama przed sobą przyznać, że jest w nim zakochana. I z niedowierzaniem skonstatowała, że i jemu naprawdę na niej zależy. Jednak jakieś sprawy niecierpiące zwłoki wciąż zmuszały go do wyjazdu z Tucson. A kiedy już zdarzało się im zostać sam na sam, zawsze gdzieś na horyzoncie pojawiali się jej oj­ciec, brat lub matka. Owenowi zdawało się to nie przeszka­dzać.

Nikt nie był bardziej zdumiony jej uczuciem do Owena niż ona sama. Wcale nie tak wyobrażała sobie mężczyznę, który miałby zostać jej mężem lub kochankiem. Doskonale rozumiała swoją początkową obawę, gdy patrzyła teraz na niego, stojąc przy drzwiach limuzyny. Ubrany w surową czerń i oficjalną biel, z pierwszymi nitkami srebra w cie­mnych włosach, był wysoki, ciemny i groźny.

Kiedy ojciec po raz pierwszy go przedstawił, miała ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie. Jej reakcja nie miała nic wspólnego z faktem, że rodziny Sutherlandów i Townsendów od lat konkurowały ze sobą na rynku turystycznym. Sprawy związane z hotelarstwem niewiele ją obchodziły i całą rywalizację uważała za głupotę. Ale jedno spojrzenie w niezgłębione, stalowoszare oczy Owena powiedziało jej, że z tym mężczyzną mogą być kłopoty. Już podczas ich pierwszego spotkania Angie odczuła jakiś dziwny, niewytłumaczalny niepokój. Jakby do krainy słońca zstąpił Ksią­żę Ciemności, zastawiając na nią pułapkę.

Oczywiście było to jeszcze zanim go lepiej poznała, za­nim przekonała się, jak bardzo mu na niej zależy. Co nie znaczy, że dawał temu ostentacyjnie wyraz, jak zrobiłby każdy z Townsendów. Owen był bardzo skryty, nieprzywy­kły do demonstrowania uczuć. Angie przeczuwała, że mo­że minąć jakiś czas, zanim nauczy się otwarcie mówić z nią o miłości, ale była już zakochana i gotowa poczekać.

Jej świeżo poślubiony małżonek był człowiekiem twar­dym, nieludzko opanowanym i trzymającym się w ryzach. Cechowała go pewna chłodna wyniosłość, wrodzona lu­dziom nawykłym do rządzenia i zauważalna również u jej ojca i brata, ale w przeciwieństwie do nich niezłagodzona przez wewnętrzny spokój ducha, jaki daje miłość.

Tak, Owenowi niełatwo będzie wyznać, że potrzebuje kobiecego uczucia i ciepła. Ale Angie to wiedziała. Była tego pewna. Gdzieś w głębi duszy pragnął czułości i bli­skości, które mogła mu dać. Potrzebował kobiety, której mógł ufać duszą i ciałem. I wiedziała, że on sam nie sprze­niewierzy się danemu słowu - zwłaszcza tak poważnemu, jak przysięga małżeńska. Pod tym względem niczym nie różnił się od Townsendów.

Dzisiaj w obecności trzystu świadków złożył jej oficjal­ną przysięgę. „Dopóki śmierć nas nie rozłączy". Nieśmiało, lecz z całym oddaniem zakochanej kobiety, Angie też ofia­rowała mu się na zawsze.

Nigdy nie była szczęśliwsza, niż w chwili, gdy Owen wsuwał jej obrączkę na palec. Uśmiech, którym go obda­rzyła, niósł obietnicę miłości i wierności na całe życie. Owen spojrzał jej głęboko w oczy i wyczuła, że ją zrozu­miał i z wdzięcznością przyjął ten dar.

Nagle tuż pod ich nosem przed drzwiami limuzyny wyrósł mikrofon. Trzymał go jakiś bardzo elokwentny dzien­nikarz, za którym stał młody człowiek z kamerą na ramie­niu. Angie dojrzała znak znajomej stacji telewizyjnej.

- Gdzie spędzicie miesiąc miodowy, panie Sutherland? - Dopytywał się reporter. - W jednym z pańskich hoteli? Czy też w którymś z pensjonatów Townsendów?

W oczach Owena zaiskrzyła się irytacja, ale natychmiast ją zdusił. Obdarzył reportera chłodnym, przelotnym uśmie­chem.

- Miejsce naszego miesiąca miodowego to tajemnica. Jestem pewien, że rozumie pan dlaczego. Ostatnią rzeczą, jaką chciałbym znaleźć dziś pod łóżkiem, to ciekawscy dziennikarze.

Młody człowiek z kamerą wyszczerzył zęby, ale Angie już zdążył osaczyć inny reporter.

- Serdeczne gratulacje, pani Sutherland. To dopiero bę­dzie nowina w świecie biznesu i tutaj w Tucson, prawda? Wszyscy wiedzą, że obie rodziny od lat zacięcie rywalizo­wały. A teraz Sutherland poślubia pannę Townsend. Czy to znaczy, że pogłoski o fuzji są prawdziwe? Czy przekształ­cicie się w spółkę akcyjną? Można spodziewać się sprzeda­ży akcji?

Przestraszona Angie potrząsnęła przecząco głową. Mi­krofony wprawiały ją w zdenerwowanie. W przeciwień­stwie do Owena i reszty członków rodziny nie była przy­zwyczajona do udzielania wywiadów. Nie znała się na zawiłościach świata biznesu, w którym jej krewni prowa­dzili kosztowne i niebezpieczne gry.

- Coś się panu pomyliło - powiedziała do reportera.

- To jest ślub, a nie transakcja handlowa.

- Ślub, który może przynieść fortunę obu stronom, jeśli to prawda, że obie rodziny postanowiły wreszcie po tylu latach połączyć siły. Czy należy się spodziewać, że fuzja zostanie ogłoszona oficjalnie już dzisiaj?

- Nie należy się spodziewać niczego podobnego - od­parta oschle Angie, zirytowana nachalnością dziennikarza. - Nie będzie żadnej fuzji. Nasze małżeństwo nie ma nic wspólnego z interesami. Wytłumacz mu to, Owen.

Owen przystąpił do akcji, ucinając dalszą dyskusję.

- Proszę nam wybaczyć - zwrócił się gładko w stronę następnego reportera, podtykającego im mikrofon - ale musimy zdążyć na samolot. Po wszelkie informacje może­cie się panowie zwrócić do mojego teścia lub szwagra.

- A więc to Palmer i Harry Townsendowie wydadzą oficjalne oświadczenie?

Angie podniosła welon z oczu i obrzuciła mężczyznę wściekłym spojrzeniem.

- Mówiłam już, że nie będzie żadnego oświadczenia. To jest ślub.

- Moja żona ma rację. To jest ślub - powiedział Owen, sadzając Angie na tylnym siedzeniu limuzyny. - I pan mło­dy zaczyna się już niecierpliwić. Musimy jechać.

Usiadł obok niej, a szofer zdecydowanym ruchem za­mknął drzwi i obszedł samochód, siadając za kierownicą.

Angie odwróciła się jeszcze, żeby po raz ostatni pomachać matce, ojcu i bratu, nadal stojącym w drzwiach klubu. Matka odmachała jej chusteczką, a ojciec uśmiechnął się szeroko i ujrzała jeszcze odblask płomiennorudych włosów Harry'ego, zanim obu mężczyzn zalała fala reporterów i kamer.

- To było bardzo sprytne z twojej strony, żeby odesłać ich do taty i Harry'ego - powiedziała, odwracając się z uśmiechem do Owena. Wolę, żeby zamęczali ich niż mnie. Mam dzisiaj coś lepszego do roboty. Zacisnął rękę wokół jej dłoni, poczym podniósł jej palce do ust i pocałował. Ich oczy spotkały się, kiedy musnął wargami jej gładką złotą obrączkę. Jego pierścionek, szero­ki, z kutego złota, mający oddać męskość i siłę, Angie sama dla niego zaprojektowała.

- Może powinienem był pozwolić ci wymyślić coś i dla siebie - powiedział.

Potrząsnęła głową. Chociaż bardzo lubiła projektować biżuterię i z wielką przyjemnością pracowała nad pier­ścionkiem Owena, pomyślała, że nic, co zdołałaby wymy­ślić, nie byłoby równie doskonałe jak obrączka, którą od niego dostała. Jej szlachetna prostota zachwycała. Poza tym, nie była to zwykła sztuka biżuterii, tylko odwieczny symbol, tym droższy jej sercu.

- Nie, to nie byłoby to samo - odparła z żarem. - Kocham ten pierścionek, ponieważ ty go wybrałeś i ty mi go dałeś.

Owen uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem.

- A co powiesz o mnie, pani Sutherland? Czy mnie też kochasz?

- Wiesz, że tak. - Angie impulsywnie przylgnęła do niego i pocałowała w same usta.

- Uhm... - Objął ją promieniejącym wzrokiem. - Bę­dziesz o tym pamiętać, prawda?

- Jak mogłabym zapomnieć?

- Racja. Sam ci na to nie pozwolę. Zwłaszcza po tym wszystkim, przez co przeszedłem.

Angie podniosła głowę, słysząc dziwną nutę w jego gło­sie, ale nie wiedziała, jak spytać, co ma na myśli. Był bardzo skrytym, bardzo opanowanym człowiekiem, a ona przyrzekła sobie to respektować. Owen się wkrótce zmieni. Miłość skruszy jego twardą skorupę, była tego pewna.

- Ten dziennikarz miał rację przynajmniej pod jednym względem - mruknęła, patrząc przez przydymioną szybę na gęstą zieloną murawę pola golfowego. - świat biznesu będzie teraz przez jakiś czas spekulował na temat interesów naszych obu rodzin, prawda?

Owen wzruszył ramionami, rozluźniając elegancką czarną muszkę przy szyi.

- To, co pisze prasa, nie ma znaczenia. Palmer i Harry nie przejmują się tym, ja też nie.

- Ale to przykre, że ludzie mogą uważać, iż zawarliśmy małżeństwo z przyczyn koniunkturalnych - zasępiła się Angie.

Owen obrzucił ją szybkim spojrzeniem, sięgając po bu­telkę szampana chłodzącego się w wiaderku stojącym przed nimi na konsoli.

- Twój ojciec mnie ostrzegł, że jesteś wielką romantyczką. Lepiej pogódź się z faktem, że będzie trochę szumu przez jakiś czas. To nieuniknione. W końcu wszyscy w na­szej branży wiedzą, że sieć hoteli Sutherlanda zawsze rywalizowała z pensjonatami Townsenda.

- Zupełna głupota, nie uważasz?

- Nasza odwieczna rywalizacja? Nie powiedziałbym. - Owen podał jej kieliszek szampana. - Miała swoje zalety. Ciągłe próby wyprzedzenia konkurenta mobilizowały obie strony do większych starań.

Spojrzała na niego uważnie.

- Mówisz tak, jakby słynna wojna hotelowa należała już do przeszłości.

- Kto wie? - Owen uniósł kieliszek. - W końcu mamy tu historię Romea i Julii z happy endem. Przecież poślubi­łem jedyną córkę mojego rywala.

Angie przygryzła wargi, zamyślając się.

- Tak, to prawda. Ale to nic nie zmieni w waszych interesach? W każdym razie w najbliższej przyszłości?

- A miałabyś coś przeciwko temu?

- Nie, oczywiście, że nie - zapewniła go pośpiesznie.


Problemy hotelarstwa były ostatnią rzeczą, o jakiej pragnę­ła w tej chwili mówić. Uśmiechnęła się ponownie. - I tak nigdy się specjalnie nie interesowałam naszymi pensjona­tami.

- Wiem - przyznał Owen sucho. - Twoi rodzice i Harry wielokrotnie mi to mówili. Powiedzieli, że zaczęłaś malo­wać i projektować w wieku trzech lat i nigdy ci to nie przeszło.

Angie spojrzała na swoje ręce złożone na wspanialej sukni ślubnej.

- Szczęśliwie się składa, że ojciec ma Harry'ego, bo ja nigdy nie umiałabym pójść w jego ślady. Mam nadzieję, że twoja rodzina i przyjaciele nie będą oczekiwać, że stanę się ekspertem w branży hotelarskiej.

Owen ujął jej podbródek między kciuk a palec wskazu­jący i zwrócił jej twarz ku sobie. Spojrzał w oczy spokojnie i stanowczo.

- Nikt nie będzie oczekiwał od ciebie żadnej zmiany zainteresowań. A już najmniej ja sam. Projektuj sobie dalej biżuterię i bądź moją żoną, a prowadzenie firmy zostaw mnie, dobrze?

- Dobrze - zgodziła się z ulgą.

- Poza tym właśnie zaczęliśmy naszą podróż poślubną - dodał znacząco. - I nie mam najmniejszej ochoty rozma­wiać o interesach.

- Rozumiem cię, ja też nie - zapewniła go. - Och, Owen, jestem taka szczęśliwa.

- Bardzo się cieszę - uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Ja również.

- Więc gdzie właściwie spędzimy nasz miesiąc miodo­wy? - Spytała z szelmowskim błyskiem w oku.

Owen uniósł brew patrząc wyniośle.

- W jednym z moich hoteli, oczywiście. Tym nowym. Na wybrzeżu kalifornijskim w pobliżu San Luis Obispo. Nie sądziłaś chyba, że pojedziemy do jednego z pensjona­tów twojego ojca?

Angie roześmiała się i przytuliła do jego boku, a on objął ją silnym ramieniem i przycisnął mocniej.

- Nie, oczywiście, że nie. Nie ma mowy, żeby Suther­land zatrzymał się w pensjonacie Townsenda.

Owen pocałował ją w zagłębienie szyi odsłonięte przy wyciętym w serce dekolcie sukni. Jego usta ciepło i kuszą­co przesunęły się po nagiej skórze.

- Ale za to dziś w nocy pewna panna Townsend będzie spać w łóżku pewnego pana Sutherlanda i kiedy się rano obudzi, nie będzie już panną Townsend.

Angie zadrżała z tajemnego podniecenia. Dziwne, że taka gorąca iskra mogła przeszyć ją zimnym dreszczem. To z pewnością nerwy, pomyślała.

Na lotnisku w Kalifornii czekała na nich inna limuzyna. Ostatnie promienie zachodzącego słońca płomiennym bla­skiem oświetlały postrzępione wybrzeże. Zaczął już zapa­dać łagodny zmrok, kiedy Angie i Owen podjechali pod wspaniały nowy hotel, wznoszący się na urwistym cyplu nad samym morzem. Bajkowa, egzotyczna architektura odbijała się w lazurowych wodach basenów otoczonych bujną roślinnością. Do dyspozycji gości było też pole gol­fowe, korty tenisowe i inne obiekty rekreacyjne, nie licząc kilku restauracji, klubu nocnego i baru na otwartym powie­trzu. Hotele Sutherland znane były z tego, że stanowiły samowystarczalne enklawy luksusu.

- No, no. Nieźle tu, wcale nieźle. - Wychodząc z limu­zyny, Angie rozejrzała się wokół z ostrożną aprobatą. - Prawie tak milo jak w naszych pensjonatach.

- Miarkuj się, kobieto - ostrzegł Owen. - Należysz te­raz do rodziny Sutherlandów.

- Zabawne, ale wcale się tak nie czuję.

- Poczujesz się jutro rano. Już ja się o to postaram. Angie zaczerwieniła się pod jego wymownym, zmysło­wym spojrzeniem.

Godzinę później stała na tarasie reprezentacyjnego, srebrnobiałego apartamentu dla nowożeńców i patrzyła na pogrążony w nocy Pacyfik. Przebrała się w srebrzysty strój, który wybrała dla niej matka. Ten jedwabny peniuar, ni to koszula nocna, ni to suknia wieczorowa, dodawał jej jeszcze powabu i kobiecości. Z biżuterii - oprócz obrączki - miała na sobie tylko ręcznie robione srebrne kolczyki, sięgające niemal gołych ramion. Angie sama je zaprojekto­wała.

Luksusowy apartament za jej plecami był pusty. Owen zniknął przed kilkoma minutami, żeby omówić parę spraw z dyrektorem hotelu. Powiedział, że kiedy wróci, zjedzą kolację w pokoju.

Angie głęboko wciągnęła aromatyczne nocne powie­trze. Po raz pierwszy od rana była tego dnia sama i mogła pozwolić sobie na moment wytchnienia.

Townsendowie byli pełni radości życia i zawsze gotowi świętować każde wydarzenie. Wszystko, począwszy od chrzcin, a skończywszy na stypie, stanowiło ku temu oka­zję. Ale chociaż lubili się dobrze bawić, dla nikogo nie było tajemnicą, że rodzina stanowiła dla nich świętość. Jedną z rzeczy, która ujęła jej rodziców w Owenie, było to, że nie miał opinii kobieciarza. Niewiele się też udzielał w kręgach towarzyskich. Rzadko występował publicznie i od swojej żony będzie zapewne oczekiwał tego samego. Angie nie miała nic przeciwko temu.

W ciągu ostatnich trzech miesięcy dręczyła ją jednak pewna sprawa. Nie poznała dotąd nikogo z jego rodziny. Był to zapewne znów zbieg nieszczęśliwych okoliczności, powiedziała sobie. Rok temu siedziba Zarządu Głównego Hoteli Sutherland została przeniesiona do Arizony i Owen jako jedyny przeprowadził się do innego stanu.

Nie znała, oczywiście, zbyt dokładnie jego przeszłości. We wczesnym dzieciństwie stracił matkę, a ojciec zginął dwa lata temu w katastrofie lotniczej. Reszta rodziny Owe­na, czyli chora macocha, siostra będąca z mężem w podró­ży na Hawajach, nieco zniedołężniały wuj i ciotka nie mo­gąca się ruszyć z miejsca z powodu niedawnej operacji kolana, mieszkała w Kalifornii. Owen powiedział, że ich dom rodzinny mieści się na wyspie pośrodku jeziora Jade w górach na północ od San Francisco. Wspomniał też, że jego macocha, ciotka i wuj spędzają tam większość czasu.

To dziwne być żoną mężczyzny, którego rodziny się nie zna, pomyślała patrząc w ciemność. A jeszcze dziwniejsze, że nikt z krewnych Owena z takich czy innych powodów nie mógł przyjechać na Ślub. Ale jej ojciec zdawał się nie przywiązywać do tego wagi i nie zgodził się na pomysł odłożenia ślubu, dopóki obie rodziny się nie poznają.

- Nie martw się tym starym sporem, Angie - uspokajał ją. - Owen rządzi teraz całą rodziną, tak jak rządzi swoją siecią hoteli. Zrobią, co im każe. A każe im powitać cię z otwartymi ramionami. Poza tym, co to szkodzi, jeśli na­wet mają mu trochę za złe ożenek z panną Townsend? Będziesz mieszkać tu w Arizonie, a nie w Kalifornii. Wa­sze kontakty będą siłą rzeczy bardzo ograniczone.

Owen powiedział mniej więcej to samo, gdy taktownie poruszyła z nim ten temat.

- Nie przejmuj się moją rodziną, Angie. Wychodzisz za mąż za mnie, a nie za nich.

- Co innego, gdyby żyli jego rodzice i nie chcieli przyjechać na ślub - argumentowała matka. - Ale przecież to tylko dalsi krewni.

- Jedną z nich jest jego macocha - przypomniała Angie.

- Zdaje się, że nie są ze sobą zbyt blisko. Z tego, co wiem, Owena wychowywał ojciec. I musisz pamiętać, że nasze rodziny się różnią. Sutherlandowie nie są tacy otwar­ci i emocjonalni jak my. Popatrz tylko na Owena. Jest zimny i opanowany jak głaz.

Angie nie przekonało to wszystko do końca, ale była zbyt zakochana, żeby się stanowczo opierać. Wyznaczono datę ślubu i ceremonia odbyła się tak szybko, jak sobie tego życzył Owen.

A teraz, na dobre czy złe, było już po wszystkim. Angie po raz kolejny zerknęła na obrączkę na palcu. Na dobre czy źle? Trochę to złowieszczo brzmi, jak na dzień weselny. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł znowu dziwny, zimny dreszcz.

Na stoliku nocnym przy łóżku zadzwonił biały telefon, przerywając jej pełne niepokoju rozmyślania. Z ulgą porzu­cając ponure myśli, wbiegła przez otwarte oszklone drzwi i podniosła słuchawkę.

- Halo?

- Czy to pani Sutherland? - Glos po drugiej stronie miał chrapliwe, głuche brzmienie, jakby rozmówca spe­cjalnie starał się mówić nienaturalnie nisko.

- Tak, tu Angie. To znaczy, Angie Sutherland. - Poczu­ła się nieswojo, przedstawiając się swoim nowym nazwi­skiem.

- Serdeczne gratulacje, pani Sutherland. Mam nadzieję, że jest pani zadowolona z targu, którego pani dobiła. W każdym razie wiem, że pani rodzina jest zadowolona.

- Słucham?


- Niech mi pani powie, jak to jest, kiedy się człowiek przekonuje, że jest pionkiem w wielkiej handlowej trans­akcji? Sądzę, że miała pani przynajmniej tyle rozumu, aby w kontrakcie małżeńskim zastrzec sobie godziwy udział w akcjach. Jeśli nie, to gorzko pani tego pożałuje, pani Sutherland.

- Kto mówi? Co to w ogóle ma znaczyć?

- A więc miałem rację. Naprawdę nic pani nie wie o umowie, jaką pani mąż zawarł z pani ojcem? Jakaż pani naiwna. Tak mi zresztą mówiono. Podobno jest pani arty­stką i marzycielką, niezwracającą uwagi na realia świata biznesu. Owen Sutherland miał tym łatwiejsze zadanie.

- Jeśli natychmiast nie powie pan, jaki jest cel tego telefonu, dam znać na policję.

- Owen rozwiedzie się z panią zaraz po sprzedaży akcji. Ślub Romea i Julii to tylko sprytny chwyt reklamo­wy, choć Townsendowie dali się na to złapać. Ale wy jesteście tacy sentymentalni, prawda? Nawet w interesach. Połknęliście przynętę Sutherlanda wraz z haczykiem i lin­ką.

- Może mi pan wreszcie wyjaśni, o co właściwie cho­dzi?

- Chodzi o interesy, droga pani Sutherland. Czy pani tego nie rozumie? Cała sprawa opiera się na interesach. Jak zawsze w przypadku Owena Sutherlanda.

- Niech pan przestanie.

- A pani niech chwilę pomyśli. Wiadomość o ślubie i kresie słynnej wojny hotelowej wywoła wielkie zaintere­sowanie akcjami, kiedy w przyszłym miesiącu ukażą się na giełdzie. Akcjonariusze będą je sobie wyrywać. - Chrapli­wy głos mówił teraz tonem niemal przyjacielskim. - Pani rodzina myśli, że udało jej się mistrzowskie posunięcie, ale wkrótce przekona się, że została wystrychnięta na dudka.


Sądzili, że mogą sprzymierzyć się z Sutherlandem, lecz mocno się przeliczą.

Angie mówiła sobie, że powinna odłożyć słuchawkę, że to tylko telefon od jakiegoś kiepskiego żartownisia. Jednak ogarnęło ją złe przeczucie. Coś tu było nie w porządku, bardzo nie w porządku.

- Za dwa lata albo jeszcze szybciej Townsendowie przekonają się, że nie mają nic do powiedzenia w nowym zarządzie. Owen Sutherland będzie sam decydować o wszystkim. A potem to już tylko kwestia czasu, zanim całkiem usunie ich ze sceny.

- Nie rozumiem, o czym pan mówi.

- Oczywiście, że nie rozumiesz, ty mała naiwna idiot­ko. Może byś choć raz spróbowała spojrzeć prawdzie w oczy? Zadaj sobie sama pytanie: Po co Owen Sutheriand miałby z tobą zostawać, kiedy już spełnisz swoje zadanie? Aha, i jeszcze jedno. Wyjrzyj na korytarz. Myślę, że zain­teresuje cię to, co znajdziesz za drzwiami.

Angie nie wahała się dłużej. Rzuciła ze wstrętem słucha­wkę na widełki, jakby to była żmija. Powinnam była od razu ją odłożyć, powiedziała sobie. Owen będzie wściekły, kiedy się dowie, co zaszło.

Po co Owen Sutheriand miałby z tobą zostawać, kiedy już spełnisz swoje zadanie?”

Niemal bezwiednie ruszyła po białym puszystym dywa­nie ku drzwiom i zimnymi palcami przekręciła gałkę. Na podłodze pod progiem leżała koperta. Podniosła ją całkiem odrętwiała. W środku znajdował się fax oświadczenia dla prasy wydanego przez zarząd Hoteli Sutheriand, Odręczna notatka w prawym rogu zalecała, aby wstrzymać ten komu­nikat do następnego dnia po ślubie, a potem przekazać głównym komentatorom giełdowym, działom gospodarki w dziennikach i innym środkom przekazu.

Hotele Sutherland i Pensjonaty Townsend postanowiły dzisiaj ogłosić fuzję. Dwie główne sieci hotelowe, od lat rywalizujące ze sobą o pierwszeństwo, połączyły siły, aby wkroczyć na arenę międzynarodową, W celu zgromadzenia funduszy nowa korporacja pod nazwą "Sutheriand i Town­send" w przyszłym miesiącu wypuści na rynek swoje akcje.

Spekulacje na temat ewentualnej spółki krążyły na gieł­dzie już od paru tygodni, kiedy to ogłoszono zaręczyny Owena Sutherlanda, prezesa i dyrektora generalnego Hote­li Sutherland, z Angelą Townsend, córką Palmera Townsenda. Umowa spółki została podpisana w dniu ślubu.

Owen Sutheriand i Palmer Townsend zgodnie oświad­czyli, że to małżeństwo zwiastuje nową erę w rozwoju wspólnej sieci hotelowej".

Angie wpatrywała się osłupiała w kartkę trzymaną w rę­ku, dopóki nie wyrwał jej z odrętwienia jakiś hałas na końcu korytarza. To pokojówka wyszła zza rogu pchając tacę na kółkach, i widząc Angie stojącą w otwartych drzwiach, uśmiechnęła się pytająco.

- Dobry wieczór pani. Czy mogę czymś służyć? Angie zaprzeczyła i cofnęła się do pokoju. Nagle coś przyszło jej do głowy.

- Chwileczkę. Czy nie widziała pani przypadkiem, kto zostawił tu te kopertę?

Pokojówka potrząsnęła głową.

- Przykro mi, proszę pani. Nikogo nie widziałam.

- Dziękuję.

Angie zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie całym ciężarem, ściskając w ręku oświadczenie prasowe. Wciąg­nęła głęboko powietrze, próbując zebrać myśli.

To nie może być prawda, powtarzała raz po raz. A potem przypomniała sobie dziennikarzy przy limuzynie i sposób, w jaki Owen chłodno odesłał ich do jej ojca i brata.


Jej ojciec i brat. Musieli zaplanować to z Owenem całe tygodnie, a nawet miesiące temu. Tej wielkości spółki nie powstają z dnia na dzień.

Było to całkiem w stylu jej rodziny, żeby nie zaprzątać główki małej, naiwnej Angie nużącymi detalami dotyczą­cymi prowadzenia interesów, uzmysłowiła sobie z goryczą. Oni wszyscy zaakceptowali Owena i to wystarczyło. Jak zwykle, sami najlepiej wiedzieli, co jest dla niej dobre.

Podskoczyła do telefonu i szybko wystukała domowy numer rodziców. Nikt nie odpowiadał. Kiedy wolno odkła­dała słuchawkę, drzwi pokoju otworzyły się i stanęła oko w oko z Owenem.

- Angie? Czy coś się stało, kochanie? - Spojrzał na nią z troską. - Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.

- Oto, co zobaczyłam - wyjąkała. Drżącymi palcami podała mu kartkę. - Wygląda na to, że było kilka drobnych szczegółów dotyczących naszego ślubu, o których zapo­mniano wspomnieć pannie młodej.

Owen natychmiast rozpoznał na faksie znak firmowy swojego przedsiębiorstwa. Od razu zrozumiał, co trzyma w ręku i postanowił, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin poleci czyjaś głowa. Najprawdopodobniej jego rzecznika prasowego, choć trudno było uwierzyć, że­by Calhoun tak marnie się spisał. Calhoun, jak i reszta personelu, dobrze wiedział, że jeśli prezes życzy sobie utrzymać coś w tajemnicy, to ma swoje powody. Za takie błędy wylatuje się z pracy.

Możliwe, oczywiście, że za przeciek odpowiedzialny był ktoś z drugiej strony. Townsendowie ze swoją spontani­czną żywiołowością dalecy byli od chłodnego opanowania Sutherlandów. Niemniej obie rodziny zgodziły się, aby nowinę o fuzji utrzymać w sekrecie do następnego dnia po ślubie.

Co więcej, nalegał na to sam Palmer. Powiedział, że Angie z jej romantyczną, artystyczną naturą i brakiem rozeznania w interesach może nie zrozumieć, dlaczego jej ślub miałby być łączony z ogłoszeniem spółki.

Nie, Townsendowie nie mieli powodu zdradzać przed­wcześnie tej wiadomości. Poza tym, fax został wysłany z biura jego zarządu głównego w Tucson. Przeciek wy­szedł z jego firmy.

- Niech to cholera! - Przebiegł wzrokiem po tekście. - Dla lepszego efektu miało się to ukazać dopiero jutro.

- Myślę, że to już przyniosło całkiem niezły efekt - po­wiedziała Angie z nienaturalnym spokojem.

Oczy Owena zwęziły się, kiedy podniósł wzrok znad kartki. Pomyślał, że nigdy dotąd nie słyszał w jej głosie tej nuty goryczy. Jej słowa zawsze były podszyte ciepłem albo śmiechem, kobiecą ciekawością lub słodyczą, czasem na­miętnością - nigdy tym obcym chłodem.

Patrzył na żonę stojącą przed nim z rękami obronnym gestem skrzyżowanymi na piersiach. Wiotka i delikatna, z płomiennymi włosami zebranymi w węzeł na karku, pa­trzyła na niego wzrokiem pełnym zranionej kobiecej dumy. Jej turkusowe, lekko skośne oczy jak zawsze zapierały mu dech w piersiach. Angie wyglądała jak najpiękniejszy z zaprojektowanych przez siebie klejnotów: elegancka i kobieca, emanowała jednocześnie siłą i spokojem. Je­dwabny peniuar spowijał jej lekko zaokrąglone piersi. Owen poczuł, jak ogarnia go fala namiętności. Czekał na tę noc przez całe trzy miesiące. Wprawdzie nie tak długo jak na zawiązanie spółki, ale wystarczająco, aby zacząć tracić kontrolę nad swym słynnym opanowaniem.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał, starając się zyskać na czasie i wybadać reakcję Angie. Nie był pewien, co jej chodzi po głowie. Po raz pierwszy nie potrafił odgad­nąć jej myśli.

- Zadzwonił telefon. - Ruchem głowy wskazała aparat przy łóżku. - Ktoś powiadomił mnie o spółce i poradził, żebym wyjrzała za drzwi.

Owen w pierwszej chwili zesztywniał na te słowa, a po­tem ogarnęła go zimna furia.

- Ktoś zadzwonił, żeby ci o tym powiedzieć?

- Tak.

- Co mówił?

- Niewiele, tylko, że zostałam użyta jako pionek w jed­nej z twoich biznesowych manipulacji.

Owen czekał. Kiedy Angie nie kwapiła się z dalszymi informacjami, zapytał ostrożnie:

- Czy to wszystko, co miał do powiedzenia?

- Nie.

- Nie sądzisz, że lepiej będzie, jeśli powiesz mi całą resztę?

Wzruszyła ramionami. Srebrzysty jedwab przesunął się na jej piersiach.

- Mówił niewiele więcej. Tylko tyle, że za parę lat Townsendowie znajdą się na lodzie, a ty będziesz sam wszystkim zarządzał. Aha, no i jeszcze wyraził głębokie przekonanie, że kiedy przestanę być użyteczna, czyli zaraz po sprzedaży akcji, rozwiedziesz się ze mną.

- Zetrę tego drania na proch, kimkolwiek by był - warknął Owen, mnąc kartkę w garści.

- Naprawdę?

- Możesz być pewna. Nie pozwolę nikomu bezkarnie robić ci takich przykrości. Angie, nie wzięłaś chyba poważ­nie tych bzdur o wykorzystaniu cię jako pionka w trans­akcji?

Jej oczy natychmiast rozjaśniły się nadzieją.

- A więc to wszystko kłamstwo? Ten komunikat praso­wy jest nieprawdziwy? Och, Owen, tak się cieszę! Nawet nie masz pojęcia, jak...

Owen wziął głęboki oddech i podszedł do barku, po czym nalał sobie kieliszek koniaku.

- Rzeczywiście zawiązaliśmy spółkę. Twój ojciec i ja podpisaliśmy umowę dziś rano, tuż przed ceremonią ślubną.

Nadzieja w jej oczach zgasła.

- Rozumiem.

- Nie, nie rozumiesz. - Odwrócił się do niej z kielisz­kiem w ręce. - Przypisujesz temu całkiem mylne znacze­nie.

- Czyżby?

- Angie, nie mówiliśmy ci o spółce, bo cała sprawa miała być aż do jutra utrzymana w ścisłej tajemnicy. Tak to jest w interesach. Nigdy się nimi nie zajmowałaś, więc nie było powodu, żeby cię w to wciągać.

- Chyba ci nie wierzę, Owen. Myślę, że nie mówiliście mi o fuzji, bo jeszcze zaczęłabym się zastanawiać, dlacze­go się ze mną żenisz. Powiedz, czy mój ojciec potraktował mnie jako część kontraktu? Jako gwarancję, że moja rodzi­na na tym nie straci? Czy po prostu uznał to za odpowiedni koniec starej waśni? Townsendowie zawsze byli niepopra­wnymi romantykami. Romeo i Julia z happy endem to coś, co musiało mu się spodobać.

- Interesy nie miały nic wspólnego z naszymi sprawa­mi osobistymi.

- Możesz przysiąc, że to prawda?

- Posłuchaj, Angie, przecież wiesz, że w dzisiejszych czasach tak się tych rzeczy nie załatwia. - Owen uśmiech­nął się uspokajająco. - To nie jest małżeństwo z rozsądku, czy jak to się tam nazywa. Nie jestem masochistą. Przyzna­ję, że pragnąłem tej spółki, ale nie aż tak bardzo, żeby się wiązać z kobietą, na której mi nie zależy.

- Ale nie jesteś uwiązany do mnie do końca życia, prawda? Możesz się mnie pozbyć, jak tylko akcje zostaną sprzedane. Ten, kto do mnie zadzwonił, przynajmniej pod jednym względem miał rację. Sztuczka z Romeo i Julią to doskonały chwyt reklamowy. Nawet ja potrafię to docenić.

- Angie, uspokój się.


Zignorowała go, dramatycznym ruchem ręki podkreśla­jąc dalsze słowa.

- Już widzę te tytuły w gazetach: „Ślub kończy wojnę między konkurentami." „Nowa firma «Sutherland i Townsend» rusza na podbój świata". Ludziom się to niewątpliwie spodoba, prawda?

- Angie, posłuchaj - powiedział łagodnie. - Całkiem mylnie wszystko interpretujesz.

- Mylnie? Czy chcesz mi powiedzieć, że data naszego ślubu nie miała nic wspólnego z terminem zawiązania spół­ki? Że był to po prostu czysty przypadek?

Owen zacisnął szczęki. Najchętniej uciąłby tę dyskusję jakimś oczywistym prostym argumentem, który uspokoił­by Angie, ale wiedział, że to niemożliwe. Została już wy­rządzona nieodwracalna szkoda.

- Nie, to nie był przypadek. Ale to nie było także takie makiawelistyczne działanie, jak przypuszczasz.

- Jak mogę w to wierzyć? - Angie zmierzyła go płoną­cym wzrokiem.

Owen czuł, że zwykłe opanowanie zaczyna go opusz­czać. Z wysiłkiem przywołał na pomoc swój rozsądek, któ­ry tak dobrze sprawdzał się w interesach. Nie było powodu, żeby nie miał równie dobrze sprawdzić się w małżeństwie.

- Myślałem o tej spółce już od ponad roku - powie­dział. - Pół roku temu zwróciłem się z tym do twojego ojca. Wykazał zainteresowanie i zaczęliśmy prowadzić rozmowy. A potem poznałem ciebie i postanowiłem się z tobą ożenić. Te dwa wydarzenia nie miały ze sobą nic wspólnego.

- Och, rzeczywiście?

- Tak. Ale kiedy okazało się, że będzie zarówno spółka, jak i ślub, twoja rodzina i ja doszliśmy do wniosku, że najlepiej to połączyć. Nie można było nie wykorzystać tak świetnej okazji do reklamy, zwłaszcza, że mieliśmy zaraz wypuścić akcje.

Angie uniosła gniewnie brodę, jej turkusowe oczy rzu­cały złe błyski.

- Dlaczego nic mi nie powiedzieliście? Owen wypił łyk koniaku.

- Ponieważ obawialiśmy się, że zareagujesz tak jak teraz. Jesteś projektantką, artystką, a nie kobietą interesu. Palmer i Harry zgodzili się ze mną, że prawdopodobnie wyciągniesz z tego fałszywe wnioski. Twoja matka była zdania, że zrozumiesz, jeśli ci się to wszystko wytłumaczy, ale przegłosowaliśmy ją.

- Nie wierzę. Brzmi to, jakbyście zwołali radę zarządu i głosowali nad moją przyszłością.

Owen zacisnął zęby.

- Angie, zrobiliśmy to dla twojego własnego...

- Dla mojego własnego dobra. Wiem. Owen, nie cier­pię, kiedy ludzie podejmują za mnie decyzje dla mojego własnego dobra. A właściwie, kiedy miałam się dowiedzieć o tej praktycznej stronie mojego małżeństwa?

Owen westchnął.

- Jutro rano.

- Dlaczego dopiero wtedy? - zdziwiła się. - Co to za różnica?

- Jutro rano będziesz moją żoną w każdym znaczeniu tego słowa - przypomniał jej łagodnie. - Będziesz miała pewność, że to, co do ciebie czuję, nie ma nic wspólnego z żadnymi interesami.

Jej oczy rozszerzyły się.

- A więc sądziłeś, że twoja fantastyczna technika mi­łosna tak mnie zbije z nóg, że nie będę wiedziała, ile jest dwa dodać dwa, kiedy się dowiem o spółce? Że jutro rano znajdę się pod wpływem czegoś w rodzaju seksualnego zniewolenia? Coś podobnego! Może i jestem sentymental­na i romantyczna, ale nie jestem głupia. Potrząsnął głową, uśmiechając się lekko.

- Nigdy nie twierdziłem, że jesteś głupia. Mam wiele szacunku dla twojej inteligencji. - Zerknął na swoją obrą­czkę. - I dla twojego talentu. Ale sama przyznasz, że nie masz głowy do interesów, Angie.

- Powiedz mi coś - odparowała. - Czy zalecałbyś się do mnie i poprosił o moją rękę, gdybyś nie był zainteresowany utworzeniem spółki? Czy ożeniłbyś się ze mną, gdyby to się nie wiązało z dobrą okazją do ubicia interesu?

- Angie, pomyśl logicznie - perswadował jej cierpli­wie. - Nigdy bym cię nie poznał, gdyby nie moja chęć doprowadzenia do fuzji. Townsendowie i Sutherlandowie nie spotykali się na gruncie towarzyskim. Wojna między naszymi rodzinami może i była przydatna jako chwyt re­klamowy, ale nie została wymyślona. Toczyła się napra­wdę. Zaczęła się przed trzydziestu laty i prawdopodobnie nadal by trwała, gdyby mój ojciec nie zginął dwa lata temu i nic zostawił mi firmy. Uznałem, że już najwyższy czas zakończyć tę waśń, a twój ojciec zgodził się ze mną.

- To było całkiem absurdalne - szepnęła. - I ten absurd trwał tyle lat. Zawsze byłam ciekawa, jak do tego doszło.

- To miało coś wspólnego z poprzednią próbą fuzji, podjętą trzydzieści lat temu. W końcu nic z tego nie wyszło i Sutherlandowie stracili jakieś obiecane kredyty, które po­tem dostała wasza firma. Mój ojciec winił twojego, a twój twierdził, że to przez mojego ojca nie doszło do spółki. Po wszystkich tych latach trudno dociec, co było przyczyną.

I jeśli o mnie chodzi, to nie ma znaczenia.

- Jesteś tego pewien? - spytała.

- Absolutnie. Nie obchodzi mnie, co stało się trzydzie­ści lat temu, Angie. Obchodzi mnie przyszłość mojego przedsiębiorstwa, nie przeszłość. I oddaję twojemu ojcu sprawiedliwość za chęć zakończenia sporu. Mój ojciec ni­gdy by się na to nie zgodził. Bóg wie, ile razy kłóciliśmy się na ten temat.

Angie odwróciła się do niego tyłem, ukazując Owenowi delikatną linię karku i piękne włosy. Jego wzrok przesunął się chciwie po jej zgrabnej sylwetce. Zacisnął palce wokół kieliszka, patrząc na srebrzysty jedwab opinający powab­nie zaokrąglone pośladki. To jest moja noc poślubna, po­myślał.

- Owen, chciałabym cię o coś zapytać. O coś ważnego. Czy nikt z twojej rodziny nie przybył na ślub, dlatego że podobnie jak twój ojciec, nadal żywią dawną urazę?

- Zadawnione pretensje z trudem wygasają - przyznał. - Moja rodzina nie przypomina twojej. Nie jesteśmy otwarci ani bezpośredni.

- A może myślałeś, że mnie polubią, kiedy mnie pozna­ją? Liczyłeś na to, że mój urok i wdzięk osobisty zjednają mi ich sympatię?

- Nic mnie nie obchodzi ich sympatia. Obchodzi mnie tylko, żeby cię traktowali z szacunkiem należnym mojej żonie. - A jeśli nie, poprzysiągł w duchu, to odetnie im dochody z Hoteli Sutherland. Miał takie prawne możliwo­ści.

- A z drugiej strony, po co mieliby się fatygować, żeby mnie poznawać, skoro po sprzedaży akcji mogę już nie być panią Sutherland? - spytała Angie podejrzanie łagodnym tonem.

Owen poczuł, że znów zaczyna tracić zimną krew. Wca­le mu się to nie podobało. Zawsze potrafił panować nad sobą, swoją firmą i całym otoczeniem. Nikt nie będzie go wodzić za nos. Ojciec nauczył go dominować w każdej sytuacji i to małżeństwo nie będzie wyjątkiem. On tu jest panem i władcą. Przede wszystkim jednak musi zachować spokój.

- Posuwasz się za daleko - ostrzegł. - Angie, mówię ci po raz ostatni, że nie ożeniłem się z tobą z powodu spółki.

- Więc dlaczego się ze mną ożeniłeś? - spytała, nie odwracając się.

- Bo pragnąłem mieć cię za żonę.

- Owen, czy ty mnie kochasz? Naprawdę kochasz? - zapytała cicho, nadal na niego nie patrząc. - Nigdy mi tego nie powiedziałeś. Wierzyłam, że tak jest, mówiłam sobie, że pewno z trudem przychodzi ci wyrażać uczucia, ale może tylko tak to sobie tłumaczyłam, bo sama byłam bar­dzo zakochana.

Brzęk kieliszka odstawionego z furią na szklany blat barku zabrzmiał w ciszy jak strzał z pistoletu. Owen prze­szedł przez pokój, chwycił Angie za ramiona i odwrócił do siebie. Zobaczył, jak jej piękne oczy rozszerzają się ze zdumienia i strachu.

- Nie musiałaś szukać żadnych tłumaczeń - wybuch­nął. - Ożeniłem się z tobą. Jesteś jedyną kobietą, jaką kie­dykolwiek prosiłem o rękę. Od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem, wiedziałem, że będziesz wymarzoną żoną dla mnie. Jesteśmy teraz razem i wszystko będzie dobrze. Daję ci na to słowo honoru.

- Gdybym tylko mogła być pewna...

Spojrzał głęboko w jej niespokojne oczy i z chrapli­wym, gniewnym pomrukiem pochwycił ją w ramiona. Nie pozwalając dokończyć zdania, przycisnął wargi do jej drżą­cych ust. Całkiem świadomie postanowił wykorzystać własne pożądanie, żeby rozbudzić Angie. Był pewien, że mu się to uda. W ciągu ostatnich paru tygodni była mu tak cudownie oddana - czuła i gorąca, gotowa do uległości. Sprawiało mu niekłamaną satysfakcję, że tak mocno na nią działa, ale używał swojego seksualnego magnetyzmu z umiarem i ostrożnie, nie chcąc jej spłoszyć ani wykorzy­stać. Teraz jednak był już na granicy wytrzymałości.

W końcu była jego żoną. Miał prawo ją uwieść i wziąć do łóżka. Kiedy zostaną już kochankami, wszystko będzie dobrze, był tego pewien. - Owen... Owen, proszę...

Usłyszał nutę pożądania w tym błagalnym szepcie i po­czuł, że Angie zaczyna się do niego przytulać. Jej piersi przylgnęły do jego torsu. Jej ramiona oplotły mu szyję, a usta się rozchyliły. Wsunął język głębiej, a ręką delikat­nym, pieszczotliwym ruchem zaczął gładzić jej plecy. Wes­tchnęła cicho i zamknęła oczy. Przywarła do niego udami, rozpalając go do białości.

Ogarnęła go gwałtowna fala pożądania. Marzył tylko, aby zanieść Angie na łóżko, zedrzeć z niej jedwabny peniu­ar i kochać się z nią do utraty tchu. Wciągnął zapach per­fum zmieszany z zapachem jej pobudzonego ciała i wie­dział, że i ona go pragnie, że jest gorąca i chętna...

Nie mógł dłużej czekać. Porwał Angie w ramiona i ru­szył w stronę wielkiego białego łoża pod baldachimem. Owładnęło nim jedno przemożne pragnienie: żeby uczynić ją wreszcie swoją żoną pod każdym względem. To była jego noc poślubna, a on płonął pożądaniem.

Rano Angie zrozumie, że nie pragnął jej wcale ze wzglę­du na spółkę z ojcem. Przekonają o tym w ich łożu małżeń­skim.

- Owen...

- Ciii, kochanie. Porozmawiamy jutro. Zaufaj mi, An­gie. Wszystko będzie dobrze. Wszystko się miedzy nami ułoży, zobaczysz.

Położył ją na łóżku i pochylił się, żeby zsunąć cienkie ramiączka peniuaru. Angie nie poruszyła się, kiedy błyszczący jedwab rozchylił się, odsłaniając piersi, Owen wstrzymał oddech na widok różowych sutek. Wziął deli­katnie jedną z nich w palce i lekko potarł. Angie wydała głębokie westchnienie, a dreszcz, który przebiegł jej ciało, przeszedł na niego niczym iskra elektryczna.

Owen uśmiechnął się i wyprostował. Patrzył na nią, szarpiąc guziki koszuli. Angie leżała z szeroko otwartymi oczami, w których odbijało się zwątpienie i niepewność. Równie mocno pragnął pocieszyć ją i ukoić, jak posiąść i zdobyć jako kochanek.

Za kilka minut będzie należeć do niego.

Pukanie do drzwi postawiło go na równe nogi.

- Niech to diabli!

- Przyniosłem kolację, proszę pana.

Owen zmrużył oczy z grymasem wściekłości, lecz zaraz się opanował.

- Rzeczywiście. - Uśmiechnął się do Angie. - Kiedy ją zamawiałem, myślałem, że może zechcemy coś zjeść. Jak widać, był to głupi pomysł. Nie przejmuj się, kochanie. Ja się tym zajmę.

Podszedł do drzwi i otworzył je jednym szarpnięciem, wbijając gniewny wzrok w kelnera. Młody człowiek uśmiechnął się nerwowo.

- Przepraszam, pan zamawiał kolację, p... panie Su­therland? - wyjąkał.

- Tak. Niech pan to zostawi. Nie będziemy pana potrze­bować. Sami się obsłużymy. - Owen uzbroił się w cierpli­wość, wiedząc, że zawsze tak paraliżująco działa na perso­nel, ilekroć zatrzymuje się w jednym ze swoich hoteli. A teraz musiał wyglądać jeszcze groźniej niż zwykle.

- Tak, oczywiście, proszę pana. I... chciałem jeszcze... szef kuchni prosił, żeby przekazać jego gratulacje, proszę pana. - Kelner wycofał się, oblany krwistym rumieńcem na widok rozpiętej koszuli Owena. - Przepraszam najmoc­niej... Proszę dać nam znać, gdyby pan jeszcze czegoś potrzebował.

- Naturalnie - skwitował Owen sucho. Wciągnął wó­zek z kolacją do pokoju i zamknął drzwi.

Odwrócił się do Angie, która siedziała na brzegu łóżka, poprawiając peniuar. Nie patrzyła na niego.

- Może zjemy później? - zasugerował. - Kolacja po­czeka.

- Nie! - Skoczyła na równe nogi. - Jestem... jestem bardzo głodna. Prawie nic nie wzięłam do ust na przyjęciu i nie mogłam przełknąć śniadania. Właściwie nic nie jad­łam przez cały dzień.

- Angie...

- Pomogę ci. - Podbiegła do wózka i zaczęła zdejmo­wać srebrne pokrywy z półmisków. Powietrze wypełnił smakowity aromat karczochów w złocistym sosie holen­derskim i soczystego łososia z rusztu. - Czyż to nie wyglą­da apetycznie?

Owen zmełł przekleństwo w ustach, świadom, że okazja została zmarnowana. Angie z kobiety gotowej już ulec przeistoczyła się w kłębek nerwów. Zacisnął wargi i posłu­sznie zaczął rozkładać naczynia.

- Może masz ochotę zjeść na tarasie? - zapytał uprzej­mie.

- Cudowny pomysł! - Wyniosła półmisek z rybą i po­stawiła na szklanym blacie białego stolika z kutego żelaza.

Owen wyszedł wolno za nią, wciągając głęboko w płuca nocne powietrze, żeby ochłodzić wzburzoną krew.

- Mgła nadciąga - zauważył niedbale.

- To prawda. Trochę się ochłodziło.

- Możemy zjeść w środku, jeśli wolisz.

- Nie, nie - zaprotestowała szybko. - Jeszcze przez jakiś czas nie będzie zimno. A jest coś bardzo przyjemnego w widoku mgły unoszącej się nad oceanem, nie uważasz?

- Jeśli się lubi mgłę.

- Ja lubię.

Usiadła na brzeżku krzesła i bez reszty zajęła się nakła­daniem potraw na talerze. Owen obserwował ją z pobłażli­wym rozbawieniem.

- Dlaczego nagle tak się zdenerwowałaś, Angie? Cało­waliśmy się już nieraz. Miałem wrażenie, że ci się to po­doba, A dziś jest w końcu nasza noc poślubna.

- Proszę cię, Owen. Czy możemy mówić o czymś in­nym?

- O czymś innym niż nasza noc poślubna?

- Tak, do diaska!

Przymrużył tylko leniwie powieki, nie reagując na ten wybuch złości, i sięgnął po chrupiącą bułeczkę.

- Jak sobie życzysz, kochanie.

Im bardziej nerwowa stawała się Angie, tym bardziej spokojny robił się Owen, mówiąc sobie, że wszystko bę­dzie dobrze. Była takim popędliwym, gorącym stworze­niem i to nie dawało jej dużych szans w rozgrywce z kimś chłodnym i opanowanym. Dopóki będzie zdenerwowana, on pozostanie panem sytuacji. Zgubił się tylko wtedy, gdy zaskoczyła go nagle tym swoim dziwnym, powściągliwym zachowaniem.

Przez parę minut jedli w milczeniu. Owen nie próbował rozładować sytuacji. Niech trochę skruszeje, pomyślał. Wówczas podda mu się bez reszty i będzie koniec proble­mu. Takie nerwowe, delikatne istoty jak Angie są często same swoimi najgorszymi wrogami.

Odkroił właśnie kawałek brie z tacy z serami, kiedy An­gie nagle odłożyła nóż, splotła ręce na kolanach i wypro­stowała się w krześle.

- Posłuchaj, Owen. Podczas kolacji wiele rzeczy sobie przemyślałam i podjęłam pewne decyzje.

- To ciekawe.

- Byłabym ci wdzięczna, gdybyś powstrzymał się od sarkastycznych uwag. To poważna sprawa.

- To, że będziemy się po raz pierwszy kochać? Masz rację, to poważna sprawa, ale myślę, że sobie jakoś poradzimy.

- Owen, proszę cię. To nie jest farsa.

- Wiem, kochanie. Czy nie sądzisz jednak, że zaczyna to już trochę na farsę zakrawać?

Wstała nagle, a srebrzysty, lejący się materiał otulił ku­sząco jej smukłą figurę. Podeszła do bariery tarasu i wbiła wzrok w osnuty mgłą ocean.

- Doszłam do wniosku, że nie mogę dzisiaj podjąć ra­cjonalnej, rozsądnej decyzji co do przyszłości naszego mał­żeństwa.

- Nie musisz podejmować żadnych decyzji - powie­dział Owen spokojnie, odkładając nóż. - Decyzja już za­padła, kiedy w obecności trzystu świadków włożyłem ci obrączkę na palec.

Potrząsnęła gwałtownie głową, nie odwracając się. Za­cisnęła ręce na barierce.

- Nie wiem, co robić. Nie rozumiesz? Jestem zdezo­rientowana i pełna obaw. Muszę mieć trochę czasu, żeby to wszystko przemyśleć.

- Ach, tak. - Owen zaczął wreszcie rozumieć, do czego ta nieskładna rozmowa ma prowadzić. Odrzucił serwetkę z monogramem i zerwał się z krzesła. Przeszedł przez taras i stanął tuż za Angie, nie dotykając jej.

- A jak sądzisz, kiedy będziesz gotowa uznać, że jesteś jednak moją żoną?

- Po sprzedaży akcji - powiedziała cichutko drżącym, ale zdeterminowanym głosem.

Owen zobaczył czerwone plamy przed oczami. Przez ułamek sekundy zdawało się, że wybuchnie. Dopiero po dobrej chwili zdołał się jakoś opanować, ale nawet wtedy nie śmiał jej dotknąć. Zmusił się, żeby mówić wolno i spo­kojnie, mając nikłą nadzieję, że może się przesłyszał.

- Co właściwie chcesz przez to powiedzieć, Angie?

- Że... że nie chcę konsumpcji naszego małżeństwa, dopóki spółka "Sutherland i Townsend" oficjalnie nie we­jdzie na rynek.

Owen nie wierzył własnym uszom.

- Akcje pojawią się na giełdzie dopiero pierwszego dnia następnego miesiąca. To znaczy za trzy tygodnie.

- Wiem.

Wyciągnął rękę i chwycił ją za ramię. Bardzo ostrożnie, świadom swojej tłumionej pasji i palącej namiętności, od­wrócił ją twarzą do siebie.

- Chcesz powiedzieć, że nie pójdziesz ze mną do łóżka, dopóki się nie przekonasz, czy ten ktoś, kto dzwonił, nie mówił prawdy?

Przytaknęła bez słowa.

- Jak sądzisz, co muszę w tej chwili czuć, Angie? Jej piękne oczy wypełniły się łzami.

- Przepraszam. Ale boję się, Owen. Dałam się namówić na szybki ślub i teraz zadaję sobie pytanie, czy nie popełni­łam strasznego błędu. Wiesz, co się mówi o pośpiesznie zawieranych małżeństwach.

- Nie popełniłaś błędu.

- Nie rozumiesz? Moja rodzina i ty nie powinniście byli ukrywać przede mną niczego. Po tym telefonie i ko­munikacie prasowym poczułam się, jakbym dostała obu­chem w głowę. Uświadomiłam sobie, jak bardzo naiwnie patrzyłam na nasz związek.

- Kochanie, to nieprawda.

- To prawda. Musisz przyznać, Owen, że nawet nie znam cię zbyt dobrze. Nie znam twojej rodziny, nie mówiąc już o twoich prawdziwych uczuciach wobec mnie. Potrze­buję trochę czasu.

- Dokładnie trzy tygodnie, tak? Chcesz zobaczyć, czy wystąpię o rozwód po rozprowadzeniu akcji. Chcesz się przekonać, czy nie ukartowałem tego małżeństwa z powo­dów merkantylnych.

- Po części to też - przyznała załamującym się głosem. - Ale przede wszystkim chcę się upewnić, że wiem, co robię.

- Angie, nie zapominaj, że twoi rodzice pochwalali nasz związek. Twój ojciec i brat nie mieli nic przeciwko połączeniu daty ślubu i podpisania spółki. Sama wiesz, że twoja rodzina nigdy nie przystałaby na to małżeństwo, gdyby nie pewność, że będziesz szczęśliwa.

- Wiem, Ale nie wiem, na ile potrafiłeś być przekonują­cy, że ci naprawdę na mnie zależy. Nie rozumiesz? - Pod­niosła głos z nutą rozpaczy. - To cały problem. Po prostu zbyt wielu rzeczy o tobie nie wiem.

- Jak na przykład czego? - zapytał gniewnie.

- Chcę poznać twoją rodzinę i dowiedzieć się, dlaczego nikt z nich nie pofatygował się na ślub. Chcę przemyśleć fakt, że ukryliście przede mną powstanie spółki. Mam męt­lik w głowie i chcę mieć szansę uporządkować to jakoś i zdecydować, co z naszym związkiem.

- I sądzisz, że nie będziesz w stanie jasno myśleć, jeśli zgodzisz się ze mną spać, tak? - Nadal ściskał ją mocno za ramię. - Tak?

- Tak.

- Do wszystkich diabłów, Angie, nie wiesz, co robisz.

- Właśnie. I dlatego chcę to przemyśleć. Owen potrząsnął ponuro głową.

- Nie to miałem na myśli. - Przyciągnął ją delikatnie do siebie. Stała sztywno i nieruchomo, ale czuł, że drży. Zasta­nawiał się, jakby zareagowała, gdyby ją pocałował. Zawsze była taka uległa w jego ramionach... - Moja rodzina nie będzie dla mnie żadną rekomendacją, skarbie. Sam widuję się z nimi jak mogę najrzadziej.

- Owen, to brzmi okropnie - powiedziała z nosem w jego koszuli.

- Wiem. Sądzisz tak, bo wy, Townsendowie, jesteście bardzo rodzinni. Ale to nie znaczy, że wszyscy są do was podobni.

- Ale czy nie rozumiesz? Prędzej czy później będę musia­ła mieć z nimi do czynienia. Chcę wiedzieć, co mnie czeka.

- Angie, zaufaj mi, jeśli chodzi, o te sprawy. Zostaw mi zajmowanie się rodziną i interesami, a sama bądź tylko moją żoną i wszystko świetnie się ułoży.

- Zapominasz o czymś, Owen - powiedziała spokoj­nie. - Ten dzisiejszy telefon stanowi oczywisty dowód, że nie da się oddzielić naszego związku od interesów.

Zdobyła punkt i zdawał sobie z tego sprawę. Utrzymy­wał wybór miejsca na ich miesiąc miodowy w absolutnej tajemnicy, podobnie jak fakt podpisania spółki. Jednakże ktoś odkrył oba te sekrety i wykorzystał do wbicia klina między niego a Angie.

- Mocno też wątpię, żebyśmy mogli zignorować zupeł­nie twoją rodzinę - kontynuowała Angie. - Choćbyśmy nie wiem jak chcieli.

- W każdym razie możemy się postarać - mruknął. Poruszyła się niespokojnie, jakby chcąc wyzwolić ramię z jego uścisku, i podniosła głowę. Jej oczy były nieugięte w bladym świetle przenikającym z pokoju.

- Jest jeszcze coś, co musimy rozstrzygnąć, Owen. Coś, czego nie chciałam zbytnio dociekać aż do dzisiejszego wieczoru.

- Do jasnej cholery! To się staje już nieco nużące, nie uważasz? Co jeszcze musisz przemyśleć oprócz kwestii dotyczących mojej rodziny, moich interesów i moich pra­wdziwych intencji?

Wzięła głęboki oddech i spojrzała mu prosto w oczy z wyrazem niespotykanej dotąd powagi.

- Muszę wiedzieć, czy mnie naprawdę kochasz. To wła­ściwie jedyna istotna kwestia. Wszystkie inne są pochodną tego zasadniczego pytania, na które nie znam odpowiedzi.

Zesztywniał.

- Angie, powiedziałem ci przecież, że jesteś wymarzo­ną żoną dla mnie.

- Tak, ale czy mnie kochasz? Może czas się o tym przekonać. A także o tym, czy potrafisz to przyznać przede mną i przed sobą samym. Muszę się dowiedzieć, czy twoje uczucia do mnie nie wynikają jedynie z fizycznego pocią­gu i mojej użyteczności w zawarciu interesu.

- Zmiłuj się, Angie... Wyprostowała się.

- Postanowiłam, że odłożymy naszą noc poślubną do czasu, aż będziemy mieć pewność, na czym oparty jest nasz związek i jak długo potrwa.

Owen zacisnął zęby.

- Rozumiem Więc może jeszcze tylko się dowiem, gdzie zamierza pani spędzić dzisiejszą noc, pani Sutherland?

Zamrugała nerwowo i zerknęła do środka.

- No cóż, jesteśmy w hotelu. Powinno tu być mnóstwo pokoi.

Najwyższą siłą woli Owen zdołał zdusić wybuch gnie­wu. Ale przybliżył twarz tak blisko do Angie, żeby bez trudu dostrzegła, jak bardzo jest wściekły.


- Chyba nie sądzisz, że pozwolę swojej żonie iść w na­szą noc poślubną do recepcji mojego hotelu i prosić o osob­ny pokój.

Angie przygryzła wargi.

- Wierz mi, nie chciałabym cię upokorzyć.

- Bardzo mądra decyzja.

- Rozumiem, że byłoby to trochę krępujące, gdyby wy­szło na jaw, że nie spędziliśmy nocy razem.

- Krępujące? Byłbym pośmiewiskiem całego hotelu, nie mówiąc już o całej branży hotelowej.

- Tak, musimy dbać o pozory, prawda? - sarknęła. - Ostatecznie, w grę wchodzą interesy. Wszyscy wiedzą, że w spółkę akcyjną "Sutherland i Townsend" zaangażowane są setki tysięcy, a może i milionów dolarów. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, prześpię się na kanapie.

- Będziesz spać na łóżku - powiedział Owen przez za­ciśnięte zęby. - I ja też. Położymy między sobą miecz lub coś równie odpowiedniego. Czy to pani odpowiada, pani Sutherland?

Angie obrzuciła go bacznym spojrzeniem, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że jest bliska przeciągnięcia struny.

- Tak, dziękuję - odpowiedziała bardzo uprzejmie.


W końcu zamiast miecza użyli dwóch dużych zapaso­wych poduszek, które Angie znalazła w szafie. Ale kiedy leżała w ogromnym łóżku, nie mogąc zasnąć i licząc minu­ty do świtu, pomyślała, że mogłyby równie dobrze być zrobione ze stali, tak ostrą i nieprzebytą barierę tworzyły między nią a jej mężem.

Czuła się nieszczęśliwa. Winna, zraniona, zła, niepewna i po prostu nieszczęśliwa. A najgorsze, że Owen natych­miast zasnął, ledwo jego głowa dotknęła poduszki.

Postępuję słusznie, powtarzała sobie raz po raz, podczas gdy godziny mijały z irytującą powolnością. Postępuję słu­sznie.

Zrozumiała, że mimo wszystko musiała się w pewnym momencie zdrzemnąć, bo tuż przed świtem zerwała się nagle, wyrwana ze snu. Ujrzała przed sobą bezmierny ob­szar szarego, leniwego morza. Przez kilka sekund nie mog­ła się zorientować, gdzie jest i dlaczego ma nad głową ogromny, biały baldachim.

- Obudziłaś się? - zapytał Owen z drugiej strony łóżka.

Skurczyła się na dźwięk jego lodowatego głosu. No cóż, powiedziała sobie, czego się możesz spodziewać od nowo poślubionego męża po takiej nocy poślubnej, jaką mamy za sobą?

- Tak - odpowiedziała.

- To dobrze. Poczyniłem pewne ustalenia.

- Ach tak...

- Czy może miałaś jakieś własne plany? - wycedził.

- Nie. Właściwie nie. To znaczy, nie myślałam o tym, co będziemy dalej robić. Wiem, że mieliśmy tu spędzić dwa tygodnie.

, - Byłoby to trochę niezręczne w tych warunkach, nie uważasz?

- No, nie wiem. To wspaniały hotel i skoro już tu jeste­śmy, moglibyśmy spędzić miło czas poznając się trochę lepiej.

- Angje, nie mam zamiaru marnować dwóch tygodni na udawaniu zakochanego żonkosia przed paroma setkami ludzi, którzy tu dla mnie pracują i będą obserwować nas, ilekroć wyjdziemy z pokoju - oznajmił stanowczo.

- Rozumiem, że to może być trudne - odparowała. - Udawanie zakochanego żonkosia. Zwłaszcza, jeśli się nim nie jest. To znaczy, nie jest się zakochanym.

- Popatrz na to z innego punktu widzenia - mruknął. Angie odwróciła się do niego, wsparta na łokciu. Jego widok, gdy leżał tak na śnieżnobiałej pościeli wielki, ciem­ny i niebezpieczny, zapierał oddech w piersiach.

Zeszłego wieczoru Owen rozebrał się w mrokach nocy, a ona odwróciła wzrok, żeby na niego nie patrzeć, kiedy wsuwał się obok do łóżka. Teraz zobaczyła, że od góry nie ma nic na sobie.

- Angie, czy ty mnie słuchasz?

Zdała sobie sprawę, że wpatruje się bezwstydnie w jego potężny tors, myśląc, jak przyjemnie by było zanurzyć palce w porastającą go gęstwinę ciemnych kręconych wło­sów. Podniosła szybko wzrok, oblewając się rumieńcem.

- Tak, oczywiście.

Spojrzał na nią uważnie, mrużąc szare oczy pod ciemny­mi rzęsami. Podłożył sobie ręce pod głowę i wyglądał, jakby czuł się całkiem swobodnie leżąc w łóżku z kobietą, która nie była do końca jego żoną.

- No więc posłuchaj, co postanowiłem. Zabieram cię do Jade Lake. Zostaniemy tam aż do czasu sprzedaży akcji.

- Do Jade Lake? To tam, gdzie mieszka twoja macocha, wuj i ciotka?

- Tak, Jedna wielka kochająca się rodzina. Jeśli będzie­my mieli szczęście, może wpadnie tam też moja siostra z mężem.

- Jeśli tak bardzo nie lubisz swojej rodziny, to dlaczego mamy spędzić z nimi trzy tygodnie?

- O ile pamiętam, powiedziałaś, że chcesz ich poznać. Poza tym, mam tam w domu własne biuro. Nieczęsto z me­go korzystam, bo rzadko tam jeżdżę, ale przynajmniej będę mógł trochę popracować przez te parę tygodni i cały ten czas nie zostanie kompletnie zmarnowany.

Angie usiadła gwałtownie, podciągając nerwowo ramią­czko peniuaru. Spostrzegła, że wzrok Owena spoczął na jej piersiach, i wiedząc, że sutki muszą prześwitywać przez cienki jedwab, przygarbiła się, żeby to ukryć.

- Poczekaj no - powiedziała. - Chyba nie masz zamia­ru wpakować mnie na trzy tygodnie do obcego domu, a sam zagrzebać się w pracy?

- To najlogiczniejsze wyjście z sytuacji. Będziesz mia­ła okazję poznać moją rodzinę i czas, którego się domagasz na podjęcie decyzji. Da nam to także możność zejścia ludziom z oczu, dopóki akcje nie wpłyną na giełdę.

- Nie jestem pewna, czy mi się to podoba. Podejrze­wam, że postanowiłeś usunąć mnie w cień, z obawy że mogę narazić na szwank twoje interesy. Ludzie zaczną kwestionować trwałość spółki i stracą zainteresowanie akcjami, jeśli rozejdą się pogłoski, że nasze małżeństwo się nie układa, tak?

Wzruszył ramionami.

- Istnieje taka możliwość.

- No właśnie. A jeśli będą kwestionować spółkę, za­kwestionują też wartość akcji. I gdy zakwestionują wartość akcji, ty i tata nie dostaniecie za nie odpowiednio dobrej ceny. A jeśli akcje nie sprzedadzą się wysoko, nie zdobę­dziecie kapitału potrzebnego na rozwój.

- Nic dodać, nic ująć - skwitował Owen krótko.

- Jak widzisz, nie jestem tak naiwna w tych sprawach, jak się wszystkim wydaje - oznajmiła Angie z nutą dumy w głosie.

Owen z ironią skinął głową, ale jego oczy pozostały zimne.

- A co najważniejsze, nie życzę sobie, żebyś przez na­stępne trzy tygodnie biegała po świecie dając na prawo i lewo wywiady.

- Nie zamierzam udzielać żadnych wywiadów - po­wiedziała Angie z wściekłością.

- Dziennikarze i konkurenci branżowi mają swoje spo­soby, żeby wyciągnąć z takich niewiniątek jak ty, co tylko zechcą. Gdybyś była jaśniejącą szczęściem oblubienicą, przekonaną, że poślubiła księcia z bajki, to co innego. Sta­nowiłabyś żywy dowód na to, że miłość wszystko zwycię­ża. Ale w twoim obecnym nastroju nie mam zamiaru ryzy­kować. Wolę trzymać cię pod kluczem, dopóki cała trans­akcja nie zostanie przeprowadzona do końca.

- Trzymać mnie pod kluczem!

- Figura retoryczna. Powiedzmy, że chcę, abyśmy te trzy tygodnie spędzili sami w spokoju i odosobnieniu. Mój dom rodzinny leży na wyspie na środku jeziora. Można się tam dostać tylko łódką i wyjść na brzeg tylko za zaprosze­niem. A możesz mi wierzyć, że nie będziemy nikogo zapra­szać.

- Doprawdy, trzeba nie lada bezczelności, żeby w ten sposób do mnie przemawiać. Jeśli choć przez chwilę my­ślisz, że dam się zamknąć na jakimś odludziu, dopóki nie rozprowadzisz swoich akcji, to chyba postradałeś zmysły!

- Angie...

- W każdym razie w jednym na pewno masz rację: nie jesteś księciem z bajki.

Owen rzucił się ku niej z szybkością błyskawicy, chwy­cił ją za nadgarstek, odsunął poduszki i przyciągnął do siebie. Oczy płonęły mu gniewem.

- Jesteś mi to winna, Angie, za to wszystko, co przez ciebie znoszę. Zaczynam chyba rozumieć, jak doszło do waśni między naszymi rodzinami. Najwidoczniej Town­sendowie mają niemiły zwyczaj niewywiązywania się z da­nych obietnic. Ja, jak dotąd, zostałem pozbawiony żony, nocy poślubnej i miesiąca miodowego.

- Chwileczkę, Owen...

- Niech mnie diabli, jeśli pozwolę na dokładkę zepsuć sobie jeszcze interes giełdowy. Jeżeli nawet nie masz ocho­ty zrobić tego dla mnie, pomysł o własnej rodzinie. Ma tyle samo do stracenia co ja. Pojedziesz na wyspę Jade Lake i zostaniesz tam przez cale trzy tygodnie. Zrozumiano?

- Dobry Boże, nie brak ci tupetu, co?

- Po prostu próbuję zażegnać nadchodzące niebezpie­czeństwo. To się nazywa obrona przeciwawaryjna. Jesteś chodzącą bombą zegarową zarówno dla Sutherlandów, jak i dla Townsendów. A ponieważ, przynajmniej wedle litery prawa, jesteś teraz moją żoną, muszę wziąć odpowiedzial­ność za ciebie na swoje barki.

- Dziękuję bardzo. - Jej oczy błyszczały łzami bezsilnej wściekłości. - Jeśli już mam być trzymana w ukryciu, dlaczego nie odwieziesz mnie raczej do mojej rodziny? Na pewno czułabym się tam szczęśliwsza, a oni też by dopil­nowali, żebym nie rozmawiała z nikim niewłaściwym. Rzucił jej drwiące spojrzenie. - Gdzie twoje poczucie dumy, Angie? Czy sytuacja, że małżonek zaraz po nocy poślubnej odwozi cię z powrotem do domu, nie wydaje ci się trochę krępująca?

Trafił w sedno. Wyobraziła sobie, jak próbuje wytłuma­czyć wszystko rozgorączkowanym, podekscytowanym członkom swojej rodziny. Trudno przewidzieć, jak zare­agują, ale jedno było pewne: będzie to reakcja głośna i wy­buchowa.

Owen miał rację - ostatnia rzecz, o jakiej marzyła, to wywoływanie teraz dramatycznych scen. Miała poważne wątpliwości, czy ojciec i brat uwierzyliby w jej wyjaśnie­nia, a matka zalałaby się łzami. Po prostu nie zrozumieliby, że tym razem ich nadopiekuńczość przyniosła zgubny efekt. Zdała sobie sprawę, że musi przemyśleć nie tylko swój stosunek do Owena, ale i swoje stosunki rodzinne.

Zebrała się na odwagę, buńczucznie odrzuciła włosy do tyłu i oznajmiła:

- Zastanowię się nad twoją propozycją wyjazdu do Jade Lake.

- Doskonale. Zastanów się. Będziesz mieć na to masę czasu w drodze. - Owen usiadł. - Zacznij się pakować. Wyjeżdżamy za godzinę.

Dużo później w ciągu tego wieczora zaczęła żałować, że nie pomyślała o trzeciej możliwości spędzenia następnych tygodni. Powinna była uciec. Schować się w hotelowym pojemniku na brudną bieliznę. Albo pójść na daleki spacer po plaży i nie wrócić. Trudniej byłoby pozostać w ukryciu.

Zdążyła już poznać Owena na tyle dobrze, że wiedziała, iż odnalazłby ją i przywlókł z powrotem. Wszystko po to, aby nie narazić na szwank swojej męskiej dumy ani dobra spółki, pomyślała z irytacją.

Rodzinny dom Sutherlandów przycupnął niczym ciem­ne, drapieżne zwierzę nad małą zatoczką u wschodniego krańca gęsto zalesionej niewielkiej wysepki. Jade Lake było nazwą dużego, głębokiego jeziora położonego w gó­rach. Woda w nim miała niecodzienny odcień nefrytu, a jej zieleń ciemniała z zachodem słońca, otaczając fortecę Su­therlandów nieprzebytą fosą.

Forteca to jedyne słowo, które pasowało do tego posę­pnego, wielkiego, starego gmaszyska. Okna zdawały się nie przepuszczać światła, całe wnętrze od solidnych boaze­rii na ścianach, poprzez wschodnie dywany, do ciężkich mebli było ciemne i ponure. Na widok obrzydliwego, ciemnozielonego koloru ścian w holu Angie zatęskniła za wiaderkiem białej farby i pędzlem.

W chwili gdy tuż przed zmierzchem przekroczyła nie­chętnie próg frontowych drzwi, wiedziała już, że następne trzy tygodnie jej życia nie będą należeć do przyjemnych.

Z drugiej strony, siadając do kolacji pocieszyła się, że i Owen nie będzie się tu szampańsko bawił. Z całą pewno­ścią perspektywa wieczoru na łonie rodziny zachwycała go nie bardziej niż ją.

Grzebiąc teraz widelcem w sałacie, odważyła się ogar­nąć spojrzeniem biesiadników siedzących przy długim dę­bowym stole. Członkowie rodziny Owena sprawiali wraże­nie ludzi zamkniętych w sobie i oschłych, diametralnie różnych od jej wesołych, spontanicznych, rudowłosych krewnych.

- Muszę powiedzieć, że sprawiłeś nam prawdziwą nie­spodziankę, zjawiając się tu nagle dziś wieczorem, Owen.

Oczywiście, bardzo nam miło poznać twoją młodą żonę.

- Celia Sutherland obdarzyła Angie chłodnym uśmiechem.

Macocha Owena, ubrana w wytworną czarną suknię, królowała na drugim końcu stołu. Była przystojną, nieco wyniosłą kobietą po pięćdziesiątce. Miała szlachetne ary­stokratyczne rysy, a odcień jej włosów misternie przeple­cionych siwizną i uczesanych w modny kok zdradzał rękę doskonałego fryzjera.

- Dziękuję, Celio. - Owen rzucił macosze krótkie spo­jrzenie. - Wiedziałem, że chętnie ją poznacie.

- Muszę jednak przyznać - kontynuowała Celia zimno - że jesteśmy ciekawi, co cię tu sprowadza.

- To prawda - przytaknęła Helen Fulton ze swego miej­sca pośrodku stołu. - Czy należy przyjąć, że ma to coś wspólnego z nową spółką?

Ciotka Owena była mniej więcej w tym samym wieku co Celia, lecz pozwoliła już swym włosom przybrać ele­gancki Śnieżnobiały kolor. Jasnoszare oczy i wystające ko­ści policzkowe świadczyły niezbicie o jej przynależności do rodziny Sutherlandów. W szarej sukni i perłach na szyi mogłaby przypominać łagodną gołąbeczkę, gdyby nie lo­dowate spojrzenie właściwe bardziej drapieżnym ptakom. Ten wyraz twarzy czynił z niej, w ocenie Angie, typową przedstawicielkę swojego rodu.

- Możecie przyjąć, co się wam podoba - powiedział Owen. - Bądźcie tylko uprzejmi nie zapominać, że ten dom należy do mnie i mam prawo przywieźć tu moją żonę.

- Święta racja. - Derwin Fulton, mąż Heleny, spojrzał na Owena ponuro spod krzaczastych siwych brwi. - Twój ojciec zostawił ci go wraz z całą resztą, łącznie z firmą, czyż nie? Ciekawe, co by teraz powiedział na to, że ożeni­łeś się z panną Townsend.

Siwowłosy i barczysty, Derwin przedstawiał się mimo swoich lat całkiem okazale i bynajmniej nie wyglądał na zniedołężniałego, pomyślała Angie ze złością.

- Nie sądzę, aby miało to w tej chwili jakieś znaczenie - odparł Owen znudzonym, chłodnym tonem. - Jedyne zlecenia, jakie mi zostawił, to dbać o interesy firmy i nie dopuścić, aby rodzina znalazła się na zasiłku społecznym. Jak dotąd mi się to udało.

Celia zmarszczyła brwi.

- Skoro już mowa o interesach, to czy nie sądzisz, że jesteś nam winien jakieś wyjaśnienia, Owen? Wiadomość o spółce była dla nas wszystkich wielkim szokiem. Musia­łeś planować ją od wielu miesięcy.

- Spółki zazwyczaj wymagają wcześniejszego zapla­nowania. I najlepiej robić to w tajemnicy. - Owen podniósł kieliszek do ust i upił łyk wina. Jego oczy poszukały Angie, przesyłając jej ostrzegawcze spojrzenie.

- No cóż, muszę powiedzieć, że twoje pospieszne mał­żeństwo z Town... z panną Townsend było już dla nas wystarczającym przeżyciem - mruknęła Helen. - Ale żeby jeszcze zaskakiwać nas tą drugą niespodzianką, to już tro­chę za wiele. Wiemy, że prowadzisz firmę tak samo jak mój brat, nie licząc się z niczyim zdaniem. Mógłbyś jednak przynajmniej skonsultować się z nami przed podjęciem tak drastycznego kroku jak spółka. I to jeszcze z Townsendem. Derwin ma rację. Twój ojciec pewno przewraca się w gro­bie. A co do tego małżeństwa...

- Nie martw się, Hotele Sutherland w ciągu następnych paru miesięcy potroją swoją wartość - przerwał Owen chłodno. - To powinno złagodzić nieco szok wywołany przez utworzenie spółki.

- Jesteś tego pewien? - zapytała Celia ostro, - Potroją wartość?

- Jeśli tylko sprzedaż akcji pójdzie tak dobrze, jak Palmer Townsend i ja się spodziewamy. Obie strony powinny zrobić na tym znakomity interes. Radzę wam o tym pamię­tać, w chwili gdy tak miło witacie moją żonę.

Celia rzuciła krótkie, badawcze spojrzenie na Angie.

- Czy mam przez to rozumieć, że wasze małżeństwo to przede wszystkim kontrakt zawarty w interesach?

- To by z pewnością wiele tłumaczyło - ożywiła się Helen. - Zwłaszcza twoje dziwne zachowanie ostatnio, Owen. Ale jeśli to małżeństwo jest fikcyjne, dlaczego nam tego od początku nie powiedziałeś?

- Właśnie - wtrąciła Celia. - Może byśmy się nawet wybrali na ślub, gdybyśmy wiedzieli, że to tylko krótkoter­minowy związek dla interesów. Ostatecznie, nasza obe­cność dodałaby imprezie wiarygodności, nie sądzisz?

Angie zastygła, zmrożona, kiedy dotarło do niej pełne znaczenie tych słów.

- Słyszałam, że nie może pani przyjechać z powodu choroby. - Spojrzała na ciotkę Owena. - A pani podobno nie mogła wybrać się w podróż z powodu niedawnej opera­cji kolana. Proszę mi powiedzieć, czy siostra Owena, Kimberly, naprawdę jest na Hawajach, czy zaraz wychyli się zza zasłony?

- Kimberly naprawdę wyjechała - powiedział Derwin. - Kupiła bilety natychmiast, kiedy Owen oznajmił, że za­mierza się z panią ożenić. A jaką wymówkę znalazł dla mnie?

Owen wkroczył do akcji, zanim zdążyła odpowiedzieć.

- Powiedziałem jej, że jesteś zniedołężniały, Derwin. Właściwie miałem ochotę powiedzieć, że cała rodzina jest zniedołężniała, ale potem pomyślałem, że Angie i jej rodzi­ce mogą się zacząć obawiać, czy nasze geny są w porządku. Bałem się, żeby Angie ze mną nie zerwała.

Klan Sutherlandów zaniemówił z oburzenia.

Angie zaczęła chichotać. Nie mogła się powstrzymać. To bezczelne oświadczenie rozładowało jej napięcie i trafi­ło bezbłędnie do poczucia humoru. Wszyscy przy stole wbili w nią wzrok. Chichot przeszedł w głośny śmiech. Angie otarła oczy serwetką.

- Przepraszam. Ale wizja Owena, jak siedzi przy biurku i próbuje wymyślić dla każdego jakieś usprawiedliwie­nie. .. To po prostu ponad moje siły...

- Doprawdy, panno Townsend - skarciła ją Helen. Angie próbowała ukryć jakoś swoje rozbawienie przyło­żoną do twarzy serwetką, ale bezskutecznie.

- Nie mogę się doczekać, aż opowiem o tym rodzicom i Harry'emu. - Na widok miny Owena, który patrzył na nią z sarkastycznie uniesionymi brwiami, dostała nowego na­padu śmiechu, omal nie spadając z krzesła.

Skwaśniali krewni Owena siedzieli w kamiennej ciszy. Derwin poczerwieniał, a jego oczy rzucały gniewne błyski. Ciotka Helena była wyraźnie obrażona, a dezaprobata na twarzy Celii przybrała wyraz jawnego oburzenia.

- Obawiam się, że nie ma w tym nic śmiesznego.

- To jedna z rzeczy, do których musicie się przyzwyczaić - powiedział łagodnie Owen. - Townsendowie często reagują w sposób niespodziewany. I śmieszą ich najdziwniejsze rze­czy pod słońcem. Mają bardzo pogodne usposobienie.

- W przeciwieństwie do Sutherlandów. - Angie zdąży­ła się już opanować na tyle, żeby zabrać głos. - Skala nastrojów twojej rodziny, Owen, waha się od zachmurzenia po zasępienie. Musicie się świetnie bawić przy takich oka­zjach jak Boże Narodzenie albo przyjęcia urodzinowe.

- Coś podobnego - zasyczała Helen. - Ma pani manie­ry ulicznika, panno Townsend.

Owen odwrócił się do ciotki z wyrazem zimnej wściekłości na twarzy. Angie wstrzymała oddech, przestraszona groźbą szykującej się awantury.

Sytuację uratowała Betty, szpakowata, krępa gospodyni koło sześćdziesiątki, która w tym momencie weszła sprząt­nąć ze stołu przed następnym daniem. Zaczęła się niespie­sznie krzątać, trzaskając talerzami i robiąc dużo zamiesza­nia. W pewnym momencie, sięgając po nakrycia Angie, mrugnęła do niej porozumiewawczo. Angie skryła uś­miech.

Chwila bezpośredniej konfrontacji minęła. Owen opadł na krzesło. Nadal wyglądał wojowniczo, ale widać było, że nie zamierza wszczynać walki. Helen wzięła kieliszek i upiła duży łyk wina.

Kiedy podano drugie danie, Angie poczuła nagle przy­pływ apetytu. Z przyjemnością zabrała się do jedzenia.

- Jeśli chodzi o tę spółkę i akcje - przemówił Derwin, dążąc najwyraźniej do zmiany tematu - to czy nie uważasz, Owen, że powinieneś skonsultować się z nami przed podję­ciem tak radykalnego kroku?

- Nie - odparł Owen. Wziął do ust następny kęs.

- Moim zdaniem to szczyt arogancji! - wybuchnął Derwin. - Twój ojciec przynajmniej przedyskutowałby to z nami. Dałby nam znać o swoich zamiarach.

- Nie, przedyskutowałby to ze mną, ale nie z resztą z was. Wiesz to równie dobrze jak ja, Derwin. Teraz, kiedy ojciec nie żyje, sam podejmuję decyzje. Najwyższy czas, żeby Hotele Sutherland weszły na rynek międzynarodowy, a najszybszym i najskuteczniejszym sposobem na to jest spółka z Townsendem. A teraz, jeśli nie macie nic przeciw­ko temu, wolałbym zakończyć już rozmowę o interesach. W końcu przyjechałem tu na miesiąc miodowy.

- Ale jeśli to małżeństwo jest tylko fikcją, to po co mówić o miesiącu miodowym? - spytała Helen patrząc zjadliwie na Angie.

- Chyba zaszło tu jakieś nieporozumienie, Helen - od­parł Owen chłodno. - To małżeństwo nie jest fikcją. Jest jak najbardziej prawdziwe. Na dobre i złe, póki śmierć nas nie rozłączy, i tak dalej. Lepiej, żebyście się przyzwyczaili do tej myśli.

Angie wiedziała, że to ostrzeżenie było przeznaczone także i dla niej. Zmarszczyła brwi i zagłębiła nos w talerzu.

- Jeśli to jest prawdziwe małżeństwo i prawdziwy mie­siąc miodowy, to po co, na Boga, tu przyjechaliście? - spy­tała Celia.

- Żeby mieć spokój. Dziennikarzom nie przyjdzie do głowy nas tu szukać. Będą przeczesywać wszystkie hotele Sutherland i Townsend.

- Nie sądzę, aby odszukanie was tu przekraczało ich możliwości - powiedział z ostrzegawczą nutą Derwin.

- Dałem polecenie Jeffersowi, żeby nie pozwolił niko­mu spoza rodziny cumować tu łodzi i wychodzić na brzeg bez mojego pozwolenia. Betty ma przełączać też do mnie wszystkie telefony.

- Czy ja dobrze słyszę? - spytała oniemiała Helen. - Chcesz przejmować nasze prywatne rozmowy? To nie­słychane.

- Posłuchaj no, Owen, nie możesz przyjeżdżać tu sobie jakby nigdy nic i zaczynać się szarogęsić, wydając na pra­wo i lewo rozkazy służbie - poinformowała go Celia lodo­watym tonem.

- Dlaczego nie? To ja im płacę. A ponieważ w moich rękach leżą również dochody wszystkich tu obecnych, mo­gę podczas swojej wizyty rozkazywać, ile mi się podoba. Ten dom jest duży. Z pewnością pomieścimy się tu wszyscy przez następne trzy tygodnie, nie wchodząc sobie zbyt­nio w drogę.

Celia nie posiadała się z oburzenia.

- Co za niesłychana, niewiarygodna bezczelność! Twój ojciec zawsze chciał, żebym to ja miała ten dom. Dobrze ó tym wiesz.

- Wobec tego powinien był zostawić go tobie, a nie mnie - odparł Owen spokojnie.

Celia wbiła w niego piorunujący wzrok, lecz po chwili pełnej napięcia ciszy zdecydowała, że kłótnia nic nie da. Toteż przeniosła swoje stalowe spojrzenie na Angie.

- A co pani na to, panno Townsend? Rozumiem, że godzi się pani na to wszystko z powodu pieniędzy, jakie ma przynieść sprzedaż akcji?

Angie odwzajemniła jej spojrzenie przez całą długość stołu i uśmiechnęła się uprzejmie.

- Mówisz do mnie, Celio? W takim razie pomyliłaś się. Nazywam się teraz Sutherland. Pani Owenowa Sutherland. Nie panna Townsend.

Nastał kolejny moment nabrzmiałej ciszy, którą tym razem przerwał wybuch śmiechu Owena.

- Miejcie się na baczności - powiedział szczerząc zęby. - Jeśli się jej nadepnie na odcisk, potrafi się odciąć.

Angie nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek przedtem słyszała, jak jej mąż głośno się śmieje. Spojrzała na niego zdumiona, podobnie jak reszta zgromadzonych. Owen wstał, nadal chichocząc, i wyciągnął do niej rękę.

- I na tym zakończymy już dzisiejszy wieczór, moja żono, mówiąc wszystkim dobranoc. Chodźmy, pani Sutherland. W końcu to nasz miesiąc miodowy i czas już iść na górę.

Angie zaczerwieniła się pod jego pałającym zaborczym wzrokiem. Potem bardzo starannie złożyła serwetkę, jak ją lata temu nauczyła matka, wstała i podała mu dłoń. Jego palce zacisnęły się wokół niej w żelaznym uścisku, który mówił wszystko o targających nim emocjach, choć twarz pozostała jak zwykle chłodna i niewzruszona.

Wyprowadził ją z ponurej, ciemnej jadalni i powiódł szerokimi schodami na piętro.

- No to już mamy wyklarowaną sytuację - powiedział miękko w połowie schodów. - Ty i ja kontra całej reszcie.

- Tak sądzisz?

- Obawiam się, że tak. Przepraszam cię za to. Niezbyt mnie tu lubią, jak mogłaś się zorientować, chociaż niby należę do rodziny.

Weszli na piętro i ruszyli przez hol w kierunku swojego apartamentu.

- Wiesz, Owen - powiedziała Angie po chwili zastano­wienia - jakoś nie widzę ich jako członków twojej rodziny.

- Nie? A jako kogo?

- Jako ludzi, za których jesteś odpowiedzialny. Spojrzał na nią zdumiony, otwierając drzwi pokoju, a potem wolno pokiwał głową.

- Masz rację. Ojciec od dzieciństwa powtarzał mi do znudzenia, że pewnego dnia będę odpowiedzialny za całą resztę rodziny. Że to część mojego dziedzictwa. Zostawił mi ich w spadku razem z firmą, Czasem żałuję, że nie zostałem astronautą.

Dwie godziny później Owen leżał w wielkim łożu pod baldachimem, należącym niegdyś do jego ojca, i nasłuchi­wał dźwięków dochodzących z sąsiedniego pokoju. W ma­łym przyległym do sypialni saloniku zapadła cisza. Angie kręciła się tam jeszcze niedawno, ale najwyraźniej położyła się w końcu spać na tapczanie.

Owen obawiał się, że jeszcze długo nie zaśnie, sądząc po dolegliwym napięciu w lędźwiach. Ta myśl go zirytowała.

To niepojęte, żeby będący świeżo po ślubie mężczyzna spędzał drugą noc swego miesiąca miodowego sam.

Prawdę mówiąc, nietrudno było przywołać w pamięci wizerunek jej wysokich, krągłych piersi i delikatnie za­okrąglonych bioder. Tęsknił za widokiem błysku pożąda­nia w jej pięknych oczach i płomiennych włosów rozrzuco­nych na białej poduszce. Kiedy pomyślał o tych wszystkich okazjach, w których mógł ją mieć, a powstrzymał się, zgrzytał zębami z wściekłości. Ta ostrożna polityka wydawała mu się wówczas rozsąd­na. Widział, że Angie przez pierwsze dwa miesiące ich znajomości była w jego obecności zdenerwowana i płocha jak łania. Wabił ją wolno, nie chcąc spłoszyć. I tak musiał się spieszyć z powodu terminu ogłoszenia spółki, który - jak uzgodnili z Townsendem - miał się pokryć z datą ślubu. Ale zachowywał się powściągliwie wobec narzeczo­nej również dlatego, że budziła w nim dziwnie opiekuńcze uczucia. Było to dla niego całkiem nowe doświadczenie. Marzył o tym, by Angie została jego i tylko jego, lecz był pewien, że gdy włoży jej obrączkę na palec, wszystko samo się ułoży.

Dopiero teraz się przekonał, jak bardzo się mylił. Postawił wszystko na jedną kartę przywożąc Angie do Jade Lake po niepowodzeniach zeszłej nocy. Wymyślił tę bzdurę o potrzebie prywatności, lecz pobyt tu z Celią, He­len i Derwinem depczącymi im po piętach trudno było nazwać uroczym sam na sam z nowo poślubioną małżonką. Żeniąc się z Angie nie miał najmniejszego zamiaru pozwo­lić jej spędzić choćby jednej nocy pod tym samym dachem co oni.

Jednakże tego ranka, kiedy obudził się po owej nie­szczęsnej nocy poślubnej, podjął nagle, pod wpływem im­pulsu - co mu się nigdy dotąd nie zdarzało - szaleńczą i odważną decyzję. Postanowił znaleźć sposób, aby zmusić Angie do uznania faktu ich małżeństwa. W tym celu nale­żało uczynić wszystko, żeby poczuła się panią Sutherland.

Celia, Helen i Derwin co do joty spełnili jego oczekiwa­nia, napadając na niego, kiedy tylko przekroczył próg. Oczywiście, wiedział, że tak będzie. To było nieuniknione, zważywszy na jego stosunki rodzinne.

Przyjazd tu był zdecydowanie ryzykowny, ale to ryzyko się opłaciło. Owen uśmiechnął się, patrząc na światło księ­życa odbite w jeziorze. Chciał zmusić Angie, aby poczuła się jego żoną, a najszybciej można było to osiągnąć każąc jej opowiedzieć się po jednej ze stron. Dziś wieczorem zdała ten test śpiewająco. Zawsze istniała możliwość, że odetnie się zarówno od niego, jak i od jego rodziny. Tu leżało prawdziwe niebezpieczeństwo. Mogła zdecydować, że należy do Townsendów i wystąpić przeciwko obu stro­nom, zarówno przeciwko mężowi, jak i jego krewnym.

Ale nie zrobiła tego. Owen zagrał wysoko i szczęście mu dopisało.

Mówisz do mnie, Celio? W takim razie pomyliłaś się. Nazywam się teraz Sutherland. Pani Owenowa Suther­land.”

- Prędzej czy później - mruknął Owen w ciemności - naprawdę będziesz panią Owenową Sutherland. Będzie­my mieć naszą noc poślubną, Angie. I wtedy udowodnię ci, że nigdy nie byłaś częścią kontraktu.


Angie cicho jak duch przemknęła obok łóżka Owena. Jej bose stopy stąpały bezszelestnie po dywanie, a wokół ko­stek powiewała kolejna koronkowo - jedwabna kreacja z jej wyprawy ślubnej. W ręku niosła pantofle i pikowany szlafrok.

Wpadające przez okno światło księżyca oświetlało gołe ramiona i gładkie muskularne plecy Owena, który leżał w białej pościeli twarzą do poduszki. Angie poczuła gwał­towny skurcz tęsknoty i zwykłą kobiecą ciekawość, gdy tak stała obserwując swojego męża. Wyglądał wspaniale, rozciągnięty w wielkim łożu, i emanował męskością, mi­mo że był pogrążony w głębokim śnie.

Idąc na palcach do drzwi pomyślała ze smutkiem, że mogła leżeć w tym łóżku razem z nim. Miała do tego wszelkie prawo. Ale się bała. W tym cały problem. Po prostu się bała.

Wszystkie niepokojące pytania, które wyłoniły się pod­czas jej nocy poślubnej, zaczęły ją teraz dręczyć jeszcze bardziej. Musiała dostać na nie jakąś odpowiedź i znała na to tylko jeden sposób. Harry może nie będzie zachwycony telefonem o trzeciej nad ranem, ale to jego sprawa. I w gruncie rzeczy zasłużył sobie na to swoim postępowaniem. Nie miała zamiaru tak łatwo mu przebaczyć, że uczestniczył w spisku rodzinnym, aby wydać ją za Owena Sutherlanda. Nawet jeśli sądził, że to dla jej dobra.

Wiedziała jednak z przeszłości, że mimo paternalistycz­nej i protekcjonalnej postawy wobec niej, którą z całą ro­dziną zajmował, na wprost zadane pytanie odpowie jej prawdę. A takie pytanie właśnie zamierzała mu zadać.

Wyszła do holu i zamknęła cicho drzwi. Szybko włożyła szlafrok i pantofle. Zeszła ostrożnie po oświetlonych ni­kłym światłem schodach i zatrzymała się na dole, przypo­minając sobie, że widziała jeden aparat telefoniczny w ku­chni, a drugi w pracowni, której Owen używał jako tym­czasowego biura. Nie chcąc skradać się po domu w poszu­kiwaniu innych aparatów, skierowała się prosto do pracowni, która znajdowała się bliżej niż kuchnia.

Drzwi były zamknięte, ale otworzyły się z łatwością pod naciskiem klamki. Angie wsunęła się do ciemnego pokoju i podeszła do biurka, na którym w świetle księżyca dojrzała komputer, a obok telefon. Wyjęła z kieszeni małą latarkę i trzymając ją w jednej ręce, zaczęła drugą wystu­kiwać numer brata. Nie skończyła jeszcze wybierać nume­ru kierunkowego, kiedy z ciemności wyłoniła się męska ręka, przerwała połączenie i spokojnie wyjęła jej z rąk słuchawkę.

- Owen!

- Co się stało, Angie? Nie mogłaś spać?

- Dobry Boże, Owen, śmiertelnie mnie przeraziłeś!

- Naprawdę?

Pochylił się niedbale nad biurkiem, wpatrując się w nią w świetle księżyca. Przed zejściem na dół włożył dżinsy, ale nic więcej. Wyglądał groźnie i... bardzo męsko.

- Tak, naprawdę. Nie masz żadnego prawa tak mnie straszyć.

- Do kogo dzwoniłaś?

- Nie twoja sprawa.

- Do brata?

- Powiedziałam, nie twoja sprawa. Ale jeśli chcesz wie­dzieć, to tak. Chciałam z nim porozmawiać. Jest mi winien wyjaśnienie.

- Dlaczego nie spróbujesz zadać tych pytań mnie? - za­pytał Owen miękko.

Podniosła hardo głowę.

- Bo nie wiem, czy usłyszę prawdę. Możesz powiedzieć mi, co chcesz. Dla mojego własnego dobra, oczywiście.

Twarz Owena stężała.

- Do diaska, Angie, zachowujesz się, jakbyś była ofiarą spisku.

- Dokładnie tak się czuję.

- Czy musisz robić z tego taki melodramat? Angie wzięła głęboki oddech.

- Nie mogę ufać nikomu w tym domu. A ty nie kryjesz, że mam tu być praktycznie więźniem przez następne trzy tygodnie. Twoja rodzina jasno dała do zrozumienia, że wca­le mnie nie pragnie. I jest rzeczą oczywistą, że są absolutnie przeciwni naszemu małżeństwu. Wydaje mi się, że mają czelność uważać, że ożeniłeś się z kimś gorszym od siebie.

- Angie, skarbie... - Jestem zdenerwowana i zła, i chcę porozmawiać kimś z mojej własnej rodziny. Co w tym złego? Jak ty byś się czuł w mojej sytuacji? Owen westchnął ciężko i objął ją, przyciągając łagodnie jej sztywne, oporne ciało ku sobie.

- Angie, bardzo mi przykro, że tak to wszystko wypad­ło. Nigdy tego nie chciałem.

- Więc pozwól mi odejść - wyszeptała z twarzą przy jego gołym torsie. Ciepło jego skóry było dziwnie kojące.

- Nie mogę. Dokąd pójdziesz?

- Wrócę do domu.

- Mówiliśmy już o tym, - Głaskał delikatnie jej plecy silnymi, gorącymi rękami. - Byłoby to dla ciebie krępujące.

- Przeżyję to jakoś. Teraz też jestem skrępowana, a do tego wściekła. Mam ochotę ich wszystkich udusić.

Owen pocałował ją lekko w czubek głowy, przeczesując palcami jej gęste włosy.

- Jeśli już chcesz kogoś udusić, to uduś mnie.

- Nie myśl, że to mi nie przyszło do głowy. Niestety, jesteś za silny. Przestań całować mnie w ucho. Nie chcę od ciebie żadnych romantycznych gestów.

- Do diabła, to wszystko zupełnie inaczej by wygląda­ło, gdybyśmy mieli normalną noc poślubną.

- Seks nie rozwiązałby tych problemów, które teraz mamy. - Zadrżała i szybko odsunęła głowę, gdy Owen podniósł pasemko jej włosów i pocałował ją w szyję.

- Owen, powiedziałam, przestań. Nie żartuję.

Niechętnie podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy.

- Nadal mnie pragniesz, Angie, chociaż jesteś zła. Czu­ję to. Drżysz, kiedy cię dotykam.

- To oznaka zdenerwowania, nie namiętności.

- Czyżby? Dokładnie tak samo drżałaś wtedy, gdy chciałaś, żebym się z tobą kochał.

Wbiła w niego gniewny wzrok.

- Jeśli nie potrafisz odróżnić zdenerwowania od na­miętnych uniesień, to tylko dowodzi braku wrażliwości.

- Wysunęła się z jego ramion.

Owen westchnął z rezygnacją.

- Trzy tygodnie, Angie, to wszystko, o co proszę. Zo­stań tu ze mną przez następne trzy tygodnie do czasu sprzedaży akcji. Potem się przekonasz, że nie ożeniłem się z tobą dla interesów.

- I co dalej, Owen? - Angie podeszła do okna i spojrza­ła w noc, - Jakie małżeństwo nas czeka po takim katastro­falnym starcie? Czy będę mogła znów ci zaufać po tym, jak mnie okłamałeś?

Chwycił ją za ramię.

- Nie nazywaj mnie kłamcą!

Spojrzała na niego uważnie, przestraszona jego płomien­nym wybuchem dumy i drapieżnym wyrazem twarzy. Po­myślała, że gdzieś na dnie czai się w nim prawdziwy gniew.

- Dobrze - powiedziała sztywno. - Nie będę nazywać cię kłamcą.

Owen puścił jej ramię ze zduszonym przekleństwem i odwrócił się tyłem. Wbił ręce w tylne kieszenie spodni.

- Nie mogę w to uwierzyć. Nikt dotąd nie kwestiono­wał mojego słowa. Nikt, załatwiam najważniejsze trans­akcje uściskiem ręki, moje słowo jest uważane za równie wiążące jak kontrakt. Tak prowadził interesy mój ojciec i tak ja je prowadzę. A teraz moja własna żona imputuje mi, że jestem kłamcą i oszustem.

- Wcale tak nie powiedziałam - bąknęła Angie. Było jasne, że go mocno obraziła.

- Ale mało brakowało. Gdybyś była mężczyzną... - Potrząsnął głową ze złością. - Dajmy temu spokój. Mam dość tej głupiej rozmowy. - Odwrócił się do niej, nadal patrząc gniewnie. - Jeśli to małżeństwo ma przypominać pojedynek na polu bitwy, to musimy ustalić pewne podsta­wowe zasady.

- To znaczy, że ty musisz ustalić pewne podstawowe zasady.

Wzruszył ramionami.

- Jeśli trzeba, to tak. Zasada numer jeden brzmi, że możesz zawsze wierzyć w to, co mówię. Nigdy cię nie okłamałem i nigdy nie okłamię. Rozumiesz?

Angie czuła, jak przenika ją dziwny dreszcz. Nigdy dotąd nie widziała Owena tak wytrąconego z równowagi. Zawsze był taki chłodny, opanowany i spokojny.

- No cóż, dobrze - powiedziała z namysłem. Owen zacisnął szczęki.

- Rozumiem, że mam się tym zadowolić, tak? Moja własna żona uprzejmie zgadza się okazać mi minimum zaufania. Ale ze mnie szczęściarz. Aż trudno uwierzyć.

- Najwyraźniej miałeś o mnie całkiem mylne wyobra­żenie, Owen. Nie jestem ani tak naiwna, ani tak łatwowier­na, jak sądziłeś. Potrafię doskonale myśleć i oceniać fakty.

- Tak uważasz?

- Umiem też bez pomocy wyciągać prawidłowe wnio­ski. Pod warunkiem że mam właściwe dane, oczywiście.

- Co to ma znaczyć? Spojrzała na niego hardo.

- To ma znaczyć, że jeśli już ustalamy zasady pojedyn­ku, ja też domagam się przestrzegania jednej z nich.

- Jakiej? - zapytał ostrożnie.

- Takiej, że w przyszłości nie będziesz ukrywać przede mną żadnej istotnej informacji. Nie jestem dzieckiem i nie pozwolę traktować się jak dziecko.

Zmarszczył gniewnie brwi.

- Nie jesteś również osobą znającą się na prowadze­niu firmy. Nie rozumiem, czemu miałbym cię informo­wać o każdej drobnej decyzji, którą podejmuję w interesach.

- Nie proszę cię, żebyś informował mnie o każdej drobnej decyzji Tylko o takiej, która bezpośrednio mnie dotyczy.

- Plany spółki i sprzedaży akcji nie dotyczyły cię bez­pośrednio, a jednak obwiniasz mnie za to, że ci o nich nie powiedziałem - odparował.

- Jak najbardziej - przytaknęła, - Ponieważ moim zda­niem zdecydowanie mnie dotyczyły.

- Tylko twoim zdaniem. Skąd mam wiedzieć, co uz­nasz za takie decyzje w przyszłości?

Angie uśmiechnęła się.

- Masz babo placek! Będziesz musiał bardzo się pilno­wać, co? Lepiej dmuchać na zimne. Po prostu, przyzwyczaj się do mówienia mi wszystkiego, w ten sposób na pewno nie zbłądzisz.

Owen zaniemówił z oburzenia.

- Ty, ty mała... - Urwał, kręcąc głową. - Wprost nie mogę w to uwierzyć. Co ty sobie wyobrażasz? Za kogo ty się masz?

- Za panią Owenową Sutherland. Na dobre i złe, jak twierdzisz.

Przeszła obok niego, kierując się w stronę drzwi, w na­stroju o niebo lepszym niż parę minut temu.

- Angie, wracaj! Przecież mówię do ciebie, - Owen wyszedł za nią z pracowni. - Gdzie idziesz, do licha?

- Idę coś zjeść. Umieram z głodu. - Ruszyła przez hol w stronę kuchni. - Podczas kolacji rodzinnej jakoś nie­szczególnie dopisywał mi apetyt. Ale teraz kłótnia z tobą go zaostrzyła. Mam nadzieję, że wasza gospodyni ma zwy­czaj zostawiania resztek.

Owen nie odezwał się już ani słowem, idąc za nią przez długi hol. Kiedy weszli do dużej, nieskazitelnie czystej kuchni, stanął z rękami na biodrach na środku wykafelko­wanej podłogi i patrzył ze zdumieniem, jak Angie otwiera jedną z dwóch dużych białych lodówek. W poświacie pa­dającego z wewnątrz światła zaczęła przeglądać półki peł­ne porządnie zapakowanych produktów.

- Mamy szczęście. Zaopatrzenie jak w pierwszorzęd­nych delikatesach. - Nachyliła się, podnosząc wieczko pla­stikowego pojemnika. - O, tuńczyk. - Wzięła następny pojemnik. - Sałatka. Coraz lepiej. Musimy tylko znaleźć tro­chę krakersów.

Wyjęła z lodówki produkty i zaniosła do stołu w rogu. Zapaliła światło, które oświetliło fluoryzującym blaskiem śnieżnobiałą kuchnię, i zabrała się za przeszukiwanie sza­fek.

- Masz zamiar to wszystko zjeść? - spytał Owen, pa­trząc na pojemniki z żywnością na stole. Wciąż stał na środku kuchni.

- Powiedziałam ci, że jestem głodna. Kłótnia zawsze zaostrza mi apetyt. - Uśmiechnęła się z satysfakcją, widząc pudełko krakersów. - No, to mamy już wszystko.

Wyjęła z szuflady dwa noże i widelce i zasiadła do sto­łu. Owen nadal się nie poruszył, kiedy rozstawiała naczynia i nakładała sobie przysmaki na talerz.

- Nie masz ochoty mi towarzyszyć? - zapytała uprzejmie. Coraz bardziej zdumiony podszedł wolno i usiadł po przeciwnej stronie. Bez słowa wziął krakersa i zaczął wol­no przeżuwać. Angie, która zaspokoiła już pierwszy głód, spojrzała teraz z zainteresowaniem na sałatkę.

- Angie?

- Co? - Nałożyła sobie sporą porcję na talerz.

- Mogłabyś mi wyjaśnić, o co tu chodzi? Jeszcze parę minut temu dyszałaś wściekłością, a teraz najspokojniej się objadasz, jakby nigdy nic.

- No cóż, pokłóciliśmy się, to prawda. Ale teraz jest już po wszystkim i jestem głodna.

- Czy zawsze po kłótni tak się zachowujesz? - Owen sięgnął po następnego krakersa.

- Przeważnie.

- Nawet jeśli przegrałaś? - W jego oczach pojawiły się figlarne błyski.

- Kto mówi, że przegrałam? - Uśmiechnęła się słodko.

Czuła się już zupełnie zadowolona. Zdumiewające, jak jedzenie może wpłynąć na dobry nastrój.

- Nadal trzymam cię tu zamkniętą w ponurym zamku, otoczonym fosą i zamieszkanym przez kilku irytujących krewnych - zauważył kpiąco.

- Rzeczywiście są irytujący, prawda?

- Bardzo. - Uciął ten temat, wpatrując się w nią badaw­czo. - Angie, dlaczego uważasz, że nie przegrałaś naszej kłótni? Dlaczego się już nie pieklisz i nie miotasz?

- Nigdy się nie pieklę i nie miotam.

- Przestań chwytać mnie za słówka. Powiedz, czemu jesteś nagle w o wiele lepszym humorze niż byłaś piętna­ście minut temu?

Angie westchnęła i odłożyła widelec.

- Pewno dlatego, że ta kłótnia coś mi powiedziała. - Co takiego? Spojrzała mu prosto w oczy.

- Że masz bardzo duże poczucie godności osobistej i du­my. Tacy sami są wszyscy członkowie mojej rodziny. Rozu­miem ten rodzaj dumy. I jestem skłonna przyznać, że może wychodząc za ciebie nie popełniłam mimo wszystko życio­wej pomyłki. Nie jesteś bezduszną maszyną myślącą tylko o interesach. To krzepiąca świadomość, jeśli chcesz wiedzieć.

Spojrzał na nią z osłupieniem.

- Uważasz to za krzepiące, że straciłem panowanie nad sobą? Jeśli tylko tego ci trzeba do szczęścia, to mogę się postarać zrobić jeszcze kilka awantur.

- Powiedziałam tylko, że doceniam twoje poczucie du­my. Rozumiem cię i dlatego sądzę, że może jednak mamy ze sobą coś wspólnego. A teraz nie życzę sobie więcej dyskusji na ten temat.

Ach, nie życzysz sobie? - wycedził Owen z groźną miną.

Angie wzięła krakersa, położyła na wierzch trochę tuń­czyka i wepchnęła kanapkę do ust Owena.

- Mama zawsze mówiła, że najlepszy sposób, żeby mężczyznę uciszyć, to dać mu jeść.

Następnego dnia Angie obudziła się zadziwiająco wypo­częta. Leżała bez ruchu przez parę minut, nasłuchując od­głosów z sąsiedniego pokoju. Obok panowała cisza, toteż wstała ostrożnie i zajrzała przez drzwi.

Łóżko Owena było puste, a pościel rozrzucona. Najwi­doczniej zostawił zrobienie porządku po sobie gospodyni. Gospodyni albo swojej nowej żonie, pomyślała Angie ze złością, wchodząc do łazienki i odkręcając prysznic. Nie miała najmniejszego zamiaru dać się wciągnąć w usługi­wanie Owenowi.

Po wzięciu prysznica włożyła dżinsy i jasnożółty sweter. Podchodząc do toaletki zobaczyła zatkniętą za lustro kartkę:

Angie.

Byłbym wdzięczny, gdybyś posłała swój tapczan. Betty przyjdzie tu posprzątać. Wolałbym, żeby nie widziała, że śpimy w osobnych łóżkach. Na pewno to rozumiesz. Owen.

Westchnęła z rozdrażnieniem, odkładając szczotkę do włosów, ale nie była specjalnie zaskoczona. Nic dziwnego, że Owen nie chce dawać żadnych powodów do jakichś domysłów. Jego męska duma bardzo by ucierpiała, gdyby Betty zauważyła, że nowo poślubiona żona nie dzieli z nim łóżka.

I tak miała zamiar po sobie posłać, pomyślała wygładza­jąc prześcieradła i kapę; zawsze to robiła u siebie w Tucson. Wspomnienie eleganckiej sypialni w stylu hiszpań­skim, którą opuściła wychodząc za Owena, wzbudziło w niej tęsknotę za domem. Podeszła do okna i wyjrzała. Słoń­ce wyszło już zza gór i odbijało się w jeziorze.

Na myśl o śniadaniu z Owenem i jego rodziną postano­wiła zrezygnować z jedzenia i przejść się wokół wysepki. Wybiegła do holu niemal zderzając się z Betty.

- Och, dzień dobry, Betty - uśmiechnęła się przepra­szająco.

- Dzień dobry. - Betty zmierzyła ją wzrokiem. - Spie­szy się pani gdzieś?

- Nie, wybieram się tylko na spacer - wyjaśniła Angie. Betty pokiwała ze smutkiem głową.

- Nic dziwnego. Ten dom może podziałać na człowieka przygnębiająco. Sama pracuję tu od trzydziestu lat, więc się zdążyłam przyzwyczaić, ale pani to co innego. Podobno pochodzi pani z Tucson? Nie narzekacie tam na brak słoń­ca, co?

Angie spojrzała na nią z ciekawością.

- Tu jest trochę ponuro, prawda?

- I to pod niejednym względem. Ale wszystko dałoby się zmienić, gdyby się odpowiednio do tego zabrać - oświadczyła Betty stanowczo. - Ten dom potrzebuje tylko odrobiny miłości.

- Miłości?

- A tak. Domy potrzebują miłości tak samo jak ludzie. Owen Sutherland niemal całe życie był jej pozbawiony. Jego matka umarła, kiedy był jeszcze dzieckiem, a ojciec był po­rządnym człowiekiem, ale twardym jak skała, jeśli pani rozu­mie, co mam na myśli. Wychował syna na swoje podobień­stwo. Nie ustępuj ani na jotę - to motto Sutherlandów.

- Rozumiem.

- No właśnie. Jak mówiłam, odpowiednia kobieta może jeszcze to wszystko naprawić. Zajmie się tym pani, pani Sutherland?

Angie była tak zaskoczona tym bezpośrednim pytaniem, że nie wiedziała, co odpowiedzieć.

- Hmm, no cóż, Betty... - zająknęła się. - Przepra­szam, ale muszę już iść.

Zbiegła po schodach i wyszła na zewnątrz. Na trawniku przed domem ani w ogrodzie nie ujrzała nikogo z Sumer - landów. W pobliskiej przystani był tylko Jeffers, ogrodnik i pomocnik do wszystkiego, który pomachał do niej ręką i wrócił do pracy przy motorówce.

Angie ruszyła wzdłuż brzegu. Świeże poranne powie­trze było rześkie i ożywcze. Idąc po kamiennej plaży do­piero teraz zaczęła rozglądać się po otoczeniu. Poprzednie­go dnia była zbyt roztrzęsiona zaistniałą sytuacją, żeby zwracać uwagę na krajobraz.

Teraz dostrzegła skupisko domków i miasteczko Jade po drugiej stronie jeziora. Na gładkiej, lśniącej powierzch­ni wody kołysało się kilka łódek, należących pewno do zapalonych wędkarzy, którzy już od wczesnego ranka wy­ruszyli na połów. Wszystko to wyglądało bardzo malowni­czo, przyznała w duchu. W tym momencie usłyszała zbli­żające się kroki, lecz nawet nie odwracając głowy wiedzia­ła, że to nie Owen.

- Zobaczyłam, że tu jesteś - powiedziała zimno Helen, podchodząc z tyłu. - Pomyślałam, że się do ciebie przyłą­czę. Sama co rano chodzę zawsze na spacer.

- Dzień dobry, pani Fulton - powiedziała Angie uprzej­mie.

- Możesz mówić do mnie po imieniu. Owen i tak bę­dzie na to nalegał, a on zawsze potrafi postawić na swoim. Zupełnie jak jego ojciec.

Angie wzruszyła ramionami.

- Jak wolisz.

- Wolałabym przede wszystkim, żeby nigdy nie doszło do tej spółki - powiedziała Helen ostro, - Ale wygląda na to, że będziemy musieli jakoś to znieść. To będą bardzo długie trzy tygodnie, prawda?

- Bez wątpienia, zwłaszcza jeśli się wszyscy o to posta­ramy - przyznała Angie, odwracając się z niewesołym uśmiechem do starszej kobiety. - Jestem pewna, że przy odrobinie wysiłku potrafimy doszczętnie zatruć sobie ży­cie. Wy, Sutherlandowie, macie do tego, zdaje się, wyjątko­wy talent.

Oczy Helen zwęziły się ze złości.

- Nie wiesz, co mówisz. Uwierz mi na słowo, że nasze zdolności do unieszczęśliwiania innych są niczym w porów­naniu do zdolności Townsendów w rym względzie. Ja osobi­ście nie zapomniałam, co się wydarzyło trzydzieści lat temu.

- Naprawdę? A co się wydarzyło?

- Nie twój interes. To sprawa rodzinna i nie mam za­miaru jej wywlekać po tylu latach jedynie dla zaspokojenia twojej ciekawości. Mój brat chciał, żeby to zostało raz na zawsze pogrzebane, i mam zamiar respektować jego wolę. Szkoda tylko, że Owen nie porozumiał się z nami, zanim otworzył to gniazdo szerszeni. Z tej spółki nic dobrego nie wyniknie.

Angie spojrzała na nią uważnie.

- Zdajesz się być tego całkiem pewna.

- Bo jestem. Townsendowie zawsze oznaczali kłopoty. - Westchnęła. - Musimy mieć nadzieję, że Owen wie, co robi, i panuje nad sytuacją.

- Zwykle tak było, prawda?

Helen potrząsnęła głową, jej mina jasno wskazywała, że spodziewa się wszystkiego najgorszego.

- Tak mu się tylko wydaje. Prawda jest taka, że w pro­wadzeniu interesów nie do końca przypomina ojca. Ten chłopak ma zbyt wiele nowoczesnych pomysłów. Mój brat był bardzo konserwatywny w sprawach firmy. Zawsze sta­wiał je na pierwszym miejscu. I nigdy nie zaufałby nikomu z Townsendów. Zwłaszcza po tym, co się wydarzyło trzy­dzieści lat temu.

- Nie wiem, co się wydarzyło trzydzieści lat temu, a ty najwyraźniej nie zamierzasz mi tego powiedzieć, Helen. Ale mogę gwarantować, że jeśli chodzi o interesy, to moja rodzina dotrzymuje zawartych umów.

Helen przeniosła wzrok z jej twarzy na drugi brzeg jeziora.

- Jak długo zamierzasz pozostać panią Sutherland, An­gie?

Tak bezpośrednio postawione pytanie zdumiało Angie. Nawet jeśli sama miała wątpliwości na temat swojej przy­szłości, nie miała zamiaru zwierzać się z nich tej zgorzknia­łej kobiecie. Przywołała na twarz uprzejmy uśmiech.

- Członkowie mojej rodziny traktują poważnie śluby mał­żeńskie, Helen. Równie poważnie jak umowy w interesach.

- Daj spokój tym romantycznym nonsensom - ucięła Helen krótko. - Po prostu powiedz mi, ile.

Angie odsunęła pasmo włosów z oczu i zmarszczyła brwi.

- Co: ile?

- Ile chcesz za zniknięcie z naszego życia po sprzeda­ży akcji? Jeśli będziesz rozsądna, to na pewno się doga­damy. Muszę cię jednak ostrzec, że jeśli zamierzasz zgar­nąć, co się da, występując o niebotyczne odszkodowanie w procesie rozwodowym, to się lepiej zastanów. Owen nie jest głupcem. Dopilnuje, żebyś dostała niezbędne mini­mum.

Angie głęboko wciągnęła powietrze.

- Czy proponujesz mi łapówkę, Helen?

- Cóż, ujęłaś to nieco obcesowo, ale owszem, to właś­nie ci proponuję. Jak przypuszczam, będziesz mieć swój udział w akcjach. To powinno wystarczyć, ale zapewne cię nie usatysfakcjonuje. Więc pytam, ile chcesz w gotówce, żeby odejść nie czyniąc hałasu.

- Mam dla ciebie nowinę, Helen. Townsendowie za­wsze czynią mnóstwo hałasu.

To mówiąc, Angie odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę lasu.

Owen stał przy oknie jadalni z filiżanką kawy w ręce i w milczeniu obserwował tę scenę.

- Pewno Helen próbowała ją przekupić - powiedziała Celia, podchodząc do okna. - Wygląda na to, że pierwsza oferta była za niska.

Palce Owena zacisnęły się kurczowo na uszku filiżanki, ale jego głos pozostał chłodny i spokojny.

- Gdyby Helen miała odrobinę rozumu, wiedziałaby, że to nie jest właściwe podejście do Angie.

Celia uniosła brew.

- A dlaczegóż to?

- Angie ma swoją dumę. - Owen upił łyk kawy. - Wierz mi, Townsendowie są nie mniej dumni od nas. Myślisz, że ktoś z Sutherlandów dałby się przekupić?

- Nie bądź śmieszny, - Celia z kwaśną miną obserwo­wała Angie wchodzącą między drzewa. - Twój ojciec za­wsze powtarzał, że nie ma żadnego porównania miedzy Sutherlandami a Townsendami, jeśli chodzi o prawość czy poczucie godności. Zawsze mówił, że za odpowiednią cenę gotowi są zaprzedać duszę.

- Ojciec nigdy nie był obiektywny, jeśli chodzi o Town­sendów.

- Myślisz, że twój osąd jest słuszniejszy? Owen wzruszył ramionami.

- Ojciec nie znał Angie.


- Może i nie. Ale z pewnością znał jej ojca.

- Myślał, że zna. Wcale nie jestem pewien, czy miał rację. - Owen odwrócił się od okna. - Palmer Townsend jest prostolinijnym i uczciwym człowiekiem. Nie wiem, co się stało trzydzieści lat temu, ale bardzo wątpię, żeby to była w całości jego wina.

Celia spojrzała na niego z dziwnym wyrazem twarzy.

- Jak było, tak było, ale wszyscy wiemy, że obie rodzi­ny mają ze sobą niewiele wspólnego. Wprost nie mogę uwierzyć, że naprawdę się z nią ożeniłeś, Owen.

- Czemu tak cię to dziwi?

Owen nalał sobie drugą filiżankę kawy ze srebrnego dzbanka. Zdał sobie sprawę, że naprawdę jest ciekaw odpowiedzi Celii.

- No cóż, przede wszystkim to jasne, że ta dziewczyna nie jest dla ciebie odpowiednia.

- Tak uważasz? - Owen uśmiechnął się. - A kto byłby dla mnie odpowiedni?

- Ktoś trochę bardziej dystyngowany. Bardziej subtel­ny. A już na pewno ktoś o lepszych manierach niż te, które ta młoda dama zaprezentowała wczoraj przy kolacji - od­parła Celia cierpko. - Mówiąc wprost, była wręcz niegrze­czna.

Owen wzruszył ramionami.

- Nie bez powodu. Nikt z was się specjalnie nie wysilił, żeby ją milo powitać.

- A czego się spodziewałeś? Powinieneś z góry to prze­widzieć. Po co w ogóle ją tu przywoziłeś? Nie wierzę w tę bajeczkę o szukaniu ucieczki przed dziennikarzami. Mo­głeś sobie zapewnić schronienie gdzie indziej.

- Miałem swoje powody, które zachowam dla siebie. Od was oczekuję tylko, żebyście traktowali moją żonę uprzejmie i z należnym jej szacunkiem. Czy to jasne?

Celia upiła łyk kawy.

- Nie mogę gwarantować, jak będzie traktowana. Znasz wuja Derwina. Dyszy nienawiścią już na samo nazwisko Townsend. Twoja ciotka jest niewiele lepsza.

- A ty, Celio? - spytał Owen miękko. - Jak ty zamie­rzasz ją traktować?

- Osobiście uważam, że powinnam w tym względzie respektować życzenia twojego ojca. Wiesz równie dobrze jak ja, co by powiedział na wiadomość o tej spółce i tym małżeństwie. Wolałby, żeby Hotele Sutherland zbankruto­wały.

- Bardzo wątpię. Postaraj się być dla niej miła, Celio. I pamiętaj, że was ostrzegałem. Każdy, kto zrobi przykrość Angie, odpowie mi za to.

Celia obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.

- Jesteś wobec niej bardzo opiekuńczy.

- Jest moją żoną. Opiekuję się wszystkim, co do mnie należy.

- Jaka szkoda, że nie dotyczy to członków twojej włas­nej rodziny. Zdawałoby się, że taka troskliwość im się w pierwszym rzędzie należy.

- Czy nie wracamy przypadkiem do kwestii mojego szwagra?

Celia zacisnęła usta.

- I owszem. Nie masz prawa wykluczać Glena z prowa­dzenia firmy. Wiesz, jak to boli Kimberly. Możesz bez najmniejszego trudu dać mu wysokie stanowisko. Dlacze­go nie chcesz tego zrobić?

- Glen Langley jest inżynierem. Nie ma żadnego do­świadczenia w hotelarstwie. Niech mnie diabli, jeśli dam mu kierownicze stanowisko tylko po to, żeby zadowolić Kimberly, A poza tym, co to za mężczyzna, który żeniąc się z kobietą, od razu oczekuje wejścia w rodzinny interes?

- Glen nie ożenił się z Kimberly dla pieniędzy. Napra­wdę ją kocha.

- Ach, tak? Więc niech sam znajdzie sobie pracę i zacz­nie utrzymywać swoją żonę na poziomie, do jakiego przy­wykła. Nie widzę powodu, dla którego ja miałbym utrzy­mywać to małżeństwo. - Odstawił z trzaskiem filiżankę na stół. - A niech to, powinienem był się domyślić, że nie unikniemy tego tematu. Dzięki Bogu, że oboje są na Hawa­jach.

- Kimberly i Glen wracają dzisiaj do Kalifornii - po­wiedziała Celia ze spokojem. - A jutro spodziewamy się ich tutaj.

- To świetnie. Od razu zrobi się weselej. - Owen skie­rował się do drzwi. - Nie mogę się doczekać, aż Angie pozna moją kochaną małą siostrzyczkę i uczepionego jej spódnicy męża. Z pewnością zacznie się poważnie zastana­wiać, do jakiej rodziny weszła, nie uważasz?


Następnego ranka Owen zadzwonił do głównego zarządu swojej firmy i po zakończeniu rozmowy wyciągnął się fotelu, głęboko zamyślony. Spoglądając przez okno ana­lizował rozmowę, którą przed chwilą przeprowadził z Calhounem, swoim rzecznikiem prasowym. Był na niego ściekły i gotów zwolnić go ze skutkiem natychmiastowym, ale teraz postanowił poczekać z podjęciem decyzji o czasu, aż uzyska jakieś nowe informacje. Wszystko skazywało na to, że ani Calhoun, ani nikt inny w jego biurze nie wiedział o zaistniałym przecieku. Owen był skłonny temu wierzyć. Sytuacja mocno się komplikowała i wymagała jakiegoś związania, które Owen zamierzał znaleźć. Ale na razie zło już zostało wyrządzone i miał pilniejszy problem na głowie. Mianowicie małżeństwo, które nie było małżeń­stwem.

Te rozmyślania przerwało mu krótkie i stanowcze puka­nie do drzwi. Zastanawiał się, kto z jego krewnych przy­szedł z nową porcją pretensji.

- Proszę - powiedział, nie podnosząc głowy.

- Jeśli nie weźmiesz mnie do miasteczka, to ukradnę łódź i popłynę sama - oznajmiła Angie dramatycznym to­nem.

Owen zdumiony odwrócił się na krześle. Angie miała na sobie obcisłe dżinsy i zielony pulower. Płomienne włosy spięła na karku złotą klamrą. Patrzyła na niego buńczucz­nie i wyzywająco.

- Dlaczego chcesz jechać do Jade? - zapytał ostrożnie.

- Bo oszaleję, jeśli się choć na chwilę nie wydostanę z tego więzienia. - Posłała mu prowokujący uśmiech. - Pomyśl tylko, jak to będzie wyglądać w gazetach: „Magnat hotelowy zamyka nowo poślubioną żonę na odludnej wy­spie i doprowadza ją do szaleństwa".

- To ja jestem doprowadzony do szaleństwa. - Owen podniósł się wolno z krzesła. - Musisz wiedzieć, że tam nie ma nic ciekawego. To tylko parę sklepików, skład kolonial­ny, kawiarnia i stacja benzynowa.

- Bez obrazy, ale to brzmi nieporównanie bardziej inte­resująco niż to, co mamy tutaj. Płyniesz ze mną czy mam zarekwirować łódź biednemu Jeffersowi?

- Zawiozę cię do miasteczka, jeśli naprawdę tego chcesz.

- Nie, naprawdę chcę wyjechać stąd i nigdy nie wrócić. Ale ponieważ nie mam na to większych szans przez nastę­pne trzy tygodnie, to na razie zadowolę się wycieczką do Jade.

Owen patrzył na nią i. zastanawiał się, jakim cudem wszystko, co się tak obiecująco zaczynało, przybrało taki zły obrót.

- Angie, wciąż powtarzam, że wcale nie musi tak być.

- Zaraz będę gotowa - powiedziała szybko. Widząc, że Owen się do niej zbliża, odwróciła się czym prędzej do drzwi. - Muszę coś wziąć z kuchni.

- Co takiego?

- Koszyk z jedzeniem, który Betty dla nas przygotowa­ła.

Zniknęła w głębi holu, a oszołomiony Owen przez chwilę patrzył za nią zbierając myśli. Potem otrząsnął się i poszedł na przystań. Jeffers zajęty był oliwieniem silni­ka.

- Wybiera się pan do Jade? - spytał, nie podnosząc głowy.

- Tak. Przywieźć ci coś?

- Nie, nic mi nie trzeba. Niech pan weźmie motorówkę. Śmiga jak złoto. Pański wuj coś dłubał przy wszystkich motorach, wymyślił jakiś sposób, żeby mniej smrodziły i zużywały mniej benzyny. Działa nie najgorzej.

- Derwin nadal majsterkuje?

- Zna go pan. Zawsze była z niego taka złota rączka.

- Taak... - Owen obserwował przez chwilę w milcze­niu, jak Jeffers krząta się koło łodzi.

- Widzi mi się, że to dobry pomysł, żeby zabrać stąd na chwilę młodą panią, Betty mówi, że w domu trudno wy­trzymać.

- Jakoś to się ułoży.

- Może i tak. A może i nie.

- Jeffers, pocieszyłeś mnie, wiesz o tym?

- Trele - morele. Z pana to cały ojciec. Ciekawym, czy młodej pani uda się trochę pana zmiękczyć.

- Nie potrzebuję żadnego zmiękczania - najeżył się Owen. - Potrzebuję tylko trochę czasu, żeby przywrócić tu porządek.

- Jeśli pan tak uważa. - Jeffers pochylił się znów nad robotą.

Kiedy po paru minutach zjawiła się Angie w dużym słomkowym kapeluszu, z koszykiem wiklinowym prze­wieszonym przez ramię, Owen czekał już na nią w motorówce. Pomagając jej wejść, rzucił okiem na koszyk, ale powstrzymał się od wszelkich komentarzy. Obawiał się, że jeśli da wyraz jakimś nadziejom w związku z przygotowa­nym przez nią piknikiem, Angie gotowa jeszcze wyrzucić wszystko za burtę. Nie bardzo wiedział, czego się po niej spodziewać.

Niemniej, odcumowując motorówkę, mówił sobie w duchu, że perspektywa pikniku to dobry znak. Czuł się o wiele raźniej niż parę minut temu. Postanowił znów po­ruszyć temat ich małżeństwa, ale tym razem ostrożniej.

- Wiesz, Angie - zaczął, kiedy byli już na wodzie rozmyślałem ostatnio o tym i owym.

- Lepiej z tym uważaj. Myślenie nie jest twoją najmoc­niejszą stroną. To właśnie twoje genialne pomysły wpędzi­ły nas w tę sytuację.

- Bardzo śmieszne. - Owen spiorunował ją wzrokiem. - Angie, prawdę mówiąc, nasza obecna sytuacja nie jest w pełni normalna.

- Co ty powiesz? - Angie włożyła wielkie słoneczne okulary, nie odrywając oczu od miasteczka przycupniętego na drugim brzegu. - Jaki piękny widok! Szkoda, że nie wzięłam aparatu fotograficznego.

- Angie, mówię poważnie. - Był zły, że musiał pod­nieść glos, żeby przekrzyczeć warkot motoru. - Spójrz na to obiektywnie. Niby jesteśmy małżeństwem, a nie jeste­śmy. W każdym razie jeszcze nie jesteśmy. Ten nienatural­ny stan rzeczy wprowadza między nami mnóstwo niepo­trzebnego napięcia.

- Nie żartuj.

- Sarkazm do niczego nas nie doprowadzi, skarbie.

- Nic nas do niczego nie doprowadzi, dopóki nie nastą­pi sprzedaż akcji. - Oderwała wreszcie wzrok od brzegu i spojrzała na niego, - Dlatego proponuję, żebyśmy nie ciągnęli tego tematu.

- Jesteś nierozsądna i uparta jak osioł.

- Mam swoje powody. Czy mam ci przypominać, że to ja jestem stroną poszkodowaną?

- A ja to niby co? - odparował. - Ja jestem mężem, który nie może skonsumować swojego małżeństwa, I kto tu mówi o krzywdzie.

- Jesteś po prostu nieco wytrącony z równowagi, ponie­waż sprawy potoczyły się nie po twojej myśli.

- Jestem wściekły, ponieważ nie miałem nocy poślub­nej.

- Seks to nie wszystko, Owen - powiedziała poważnie.

- Ale to z pewnością pierwszy krok we właściwym kierunku, jeśli chodzi o małżeństwo.

- Najwyższy czas, żebyś zaczął się przyzwyczajać, że nie zawsze wszystko będzie tak, jak ty chcesz. Niektóre rzeczy ulegną teraz zmianie.

Owen przypomniał sobie swoje mocne postanowienie. Jeśli chce wygrać, musi zachować spokój i rozsądek. Sama logika wskazywała na to, że Angie prędzej czy później padnie ofiarą swojej własnej zmienności nastrojów.

- Może masz rację - zgodził się, wprowadzając moto­rówkę do małej zatoczki. - Może rzeczywiście jestem przyzwyczajony do stawiania na swoim. To chyba nawyk. Od tak dawna podejmuję decyzje w firmie, że pewno prze­niosłem ten zwyczaj na inne dziedziny życia.

Angie rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie.

- Cóż, jeśli potrafisz to przyznać, to już jest krok we właściwym kierunku.

- Dziękuję. - Owen starał się, aby zabrzmiało to skromnie i ujmująco. Niełatwo mu to przyszło i stanowiło całkiem nowe przeżycie.

Angie uśmiechnęła się z wahaniem.

- Właściwie nic dziwnego, że taki jesteś. To znaczy taki władczy. Mój ojciec i brat też przejawiają ku temu duże skłonności. Czasami doprowadza nas to z mamą do szału.

- Może po prostu wszyscy trzej jesteśmy opiekuńczy wobec bliskich nam kobiet - podsunął przymilnie Owen, podprowadzając łódkę do brzegu.

- Mama też tak twierdzi. Ale ja nie bardzo w to wierzę. Myślę, że tacy mężczyźni jak wy są po prostu z natury aroganccy.

No i tyle mi przyszło z moich subtelnych zabiegów, po­myślał Owen, wyskakując na brzeg i przywiązując moto­rówkę do palika.

- Angie...

- Co zaszło między naszymi rodzinami trzydzieści lat temu, Owen? - spytała Angie, gramoląc się z łódki i usiłu­jąc podtrzymać ręką kapelusz i koszyk.

- Mówiłem ci już, że nie wiem, - Owen pochylił się i chwycił ją za ramię. - Ojciec nigdy nie chciał o tym mó­wić.

- Sądzisz, że twoja ciotka i wuj znają całą prawdę?

- Może. Od czasu do czasu rzucali na ten temat jakieś nieprzyjazne uwagi. Ale trudno powiedzieć, czy wiedzą, co się stało, czy są tylko lojalni.

Angie zdjęła okulary i przyjrzała mu się spod ronda wielkiego kapelusza.

- A ty nie jesteś ciekaw tej historii? Owen wzruszył ramionami.

- Spytałem o to twojego ojca prosto z mostu, kiedy zaczęliśmy rozmowy o spółce. Przysiągł, że nie wie, o co dokładnie poszło. Wie tylko, że ta pierwsza spółka nie doszła do skutku, bo bankierzy się wycofali. Mówi, że cała wina spadła na Townsendów, chociaż nikt nie udzielił im żadnych wyjaśnień. Dla niego to już historia i ja się z tym zgadzam.

- Nie byłabym tego taka pewna - powiedziała w zamy­śleniu Angie. - Dla twojej rodziny ta sprawa wydaje się być równie żywa dzisiaj, jak była wtedy.

- Mówiłem ci już, że moja rodzina jest inna niż twoja. Umiemy pielęgnować w sobie urazy. - Owen wziął koszyk od Angie i zdecydowanym gestem objął ją za ramię, pro­wadząc po huśtającym się pomoście. - Co ty masz w tym koszyku? Waży chyba tonę.

- Prawdziwy piknik polega na tym, żeby było dużo sma­kołyków - oświadczyła. - A wracając do twojej rodziny...

- Przestań myśleć o mojej rodzinie.

- Dosyć to trudne, skoro dzięki tobie jestem nią dzień i noc otoczona - odgryzła się.

Owen zaklął pod nosem.

- Chodziło mi o to, żebyś przestała myśleć o tym, co się wydarzyło trzydzieści lat temu. To już nieważne.

- Hmm.., Wcale nie jestem tego pewna. Zerknął na nią z ukosa i postanowił zmienić temat.

- Witaj w pięknym mieście Jade - powiedział, pokazu­jąc krótką uliczkę z garstką małych, odrapanych sklepików. - Co chcesz robić najpierw? Pójdziemy zobaczyć, co sły­chać na stacji benzynowej? Czy może chciałabyś zwiedzić sklep spożywczy? Podobno mają nową ladę chłodniczą. To może być ekscytujące.

- Po prostu przejdźmy się trochę. Owen wzruszył ramionami.

- Jak sobie życzysz.

- Pod warunkiem że nie zażyczę sobie wyjechać, tak? - rzuciła mu wyzywające spojrzenie.

- Właśnie - mruknął. Przez chwilę szedł obok niej w milczeniu, zastanawiając się, jaką obrać taktykę. W koń­cu ciekawość zwyciężyła i spytał: - Ile Helen zaoferowała ci za spokojne odejście po sprzedaży akcji? Angie spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Skąd o tym wiesz?

- To było do przewidzenia. Któreś z tej trójki musiało podjąć taką próbę. Widziałem ciebie i Helen przez okno wczoraj rano i domyśliłem się, że to ją wybrano do tego zadania.

- Rozumiem. Jesteś starym cynikiem, wiesz?

- Jestem realistą. Angie westchnęła.

- Nie padła żadna kwota. Nie doszło do tego.

- Pewno wyobraża sobie, że wolisz wystąpić o duże odszkodowanie rozwodowe.

- Ostrzegła mnie, że wyciągnę od ciebie o wiele mniej, niż dostałabym od niej. Powiedziała, że nie mam szansy wygrać z tobą w sądzie.

- Taka sytuacja w ogóle nie zaistnieje. Nie będzie żad­nego rozwodu. Prędzej czy później dojdziemy jakoś do ładu, Angie.

Nie odpowiedziała. Przez chwilę szli w milczeniu, zo­stawiając za sobą wioskę i wchodząc w gęsty las, otaczają­cy jezioro.

- Tu będzie dobre miejsce - oznajmiła wreszcie Angie, zatrzymując się na usłanej igłami sosnowymi skarpie.

- Dobre miejsce na co?

- Na piknik, oczywiście.

Wzięła od niego koszyk i postawiła na ziemi. Rozłoży­ła kraciasty obrus i zaczęła wykładać kanapki i inne przy­smaki.

- Chyba poznaję tego tuńczyka - powiedział Owen, siadając obok.

- Nic z tych rzeczy. To świeża porcja. Betty przyrządzi­ła to wszystko dziś rano specjalnie dla nas. - Angie podała mu kanapkę, drugą wzięła sobie, i leżąc oparta na łokciu, patrzyła na ponure gmaszysko wznoszące się na wyspie pośrodku jeziora.

- Kto zbudował tę fortecę, którą nazywasz domem, Owen?

Poszedł śladem jej spojrzenia.

- Mój pradziadek. Przybył na zachód w poszukiwaniu szczęścia. I zbił majątek na hodowli bydła. Potem wrócił na wschód po narzeczoną. Właśnie dla niej postawił tę monstrualną budowlę. Od tej pory stanowi nasz dom ro­dzinny. Mam zamiar to wkrótce sprzedać komuś z odpo­wiednią fantazją, aby urządzić tu na przykład pensjonat.

- A nie chcesz przerobić tego domu na jeden z hoteli? Owen skrzywił się.

- Nie, nie. Podniesienie go do poziomu, jaki reprezentują inne nasze hotele, kosztowałoby fortunę. Nie warto.

- Niezbyt lubisz ten dom, co?

- Nie. I do tego trudno w nim mieszkać i prowadzić interesy. Nigdy nie spędzaliśmy tu z ojcem wiele czasu. Dopiero kiedy ożenił się z Celią, zaczęliśmy tu częściej przyjeżdżać.

- Celia lubi ten dom? Uśmiechnął się ironicznie.

- Myślę, że uważa go za coś w rodzaju posiadłości rodowej. Celia jest bardzo czuła na punkcie tradycji rodzin­nych. Lubi odgrywać panią na włościach. Ojciec zwykle jej ustępował. Dlatego trzymał ten dom. Ale teraz, kiedy już nie żyje, mam zamiar się go pozbyć.

- Czy powiedziałeś o tym Celii i wujostwu?

- Nie, nie rozmawiałem z nimi na ten temat.

- Nie będą zachwyceni tym projektem.

- To prawda - przyznał Owen. - Ale nie oni utrzymują szkaradzieństwo.

- Możesz sobie na to pozwolić.

- Nie o to chodzi - rozzłościł się. - Utrzymywanie tego domu jest nieopłacalne, więc muszę się go pozbyć. Jeśli tylko mi się uda. Bóg jeden wie, że nie będzie łatwo znaleźć na niego kupca.

- Czy na wszystko patrzysz pod kątem opłacalności, Owen?

- Nie, nie na wszystko - odparł ostrożnie, wietrząc pu­łapkę.

- A wybór żony? Czy oczekiwałbyś, że żona też będzie opłacalnym nabytkiem? Teoretycznie rzecz biorąc, oczy­wiście.

- To nie jest pytanie teoretyczne. - Odłożył kanapkę i ujął jej podbródek. Nie próbowała wyszarpnąć głowy. - Mam już żonę. I na razie okazała się zupełnie nieopłacal­nym nabytkiem. Ale nie mam zamiaru jej się pozbywać.

Angie nie odpowiedziała. Szeroko otwartymi oczami patrzyła badawczo w jego twarz. Owen dopiero po chwili zbliżył wolno usta do jej ust. Dał jej możliwość uniknięcia pocałunku, ale z niej nie skorzystała.

- Angie... - wyszeptał drżącym z namiętności głosem, przewracając ją na plecy.

Przez ułamek sekundy wyczuł w niej opór, lecz zaraz jej ramiona oplotły mu miękko szyję. Nadal mnie pragnie, powiedział sobie z triumfem. Choć wciąż mu się przeciw­stawia, nadal budzi jej pożądanie, gdy ją bierze w ramiona. Poczuł ogromny przypływ ulgi.

- Angie, skarbie, wszystko będzie dobrze - szeptał, pieszcząc ustami jej szyję. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz gwałtownego podniecenia.

- Owen, nie powinnam ci na to pozwolić. Wiem, że nie powinnam.

- Ciii... kochanie. - Przesunął rękę na jej biodro. - Je­steśmy małżeństwem, nie pamiętasz? Tak właśnie powinno być między nami.

- Jeszcze nie teraz. Jest wiele spraw, które trzeba najpierw wyjaśnić. Muszę być pewna, że...

Włożył rękę pod zielony pulower i przykrył dłonią jej pierś. Angie jęknęła i nie dokończyła zdania. Owen z gorą­czkową niecierpliwością zabrał się teraz za jej ubranie. Wszystko w postaci guzików, haftek i zamka jakby się przeciw niemu sprzysięgło. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Angie nie na żarty mu się wyrywa. - Angie, uspokój się. Oboje tego chcemy. To zupełnie naturalne. Jesteśmy małżeństwem. Zrelaksuj się, kochanie. Zaczął ją koić pocałunkami, od szyi po głębokie wycię­cie swetra. Pod kciukiem poczuł wypukłość jej brodawki i pomyślał, że zaraz oszaleje z pożądania.

- Owen, powiedziałam, przestań! Ktoś nas obserwuje - zasyczała Angie.

Jej zdeterminowany ton wreszcie do niego dotarł i Owen podniósł głowę.

- Co jest, do diabła?

Usłyszał dźwięk silnika na wolnych obrotach i odwróci­wszy się, zobaczył grupę śmiejących się nastolatków w motorówce stojącej na wodzie tuż przy brzegu. Zaklął siarczyście; młodzi ludzie wybuchnęli głośnym śmiechem, uruchomili łódź i pomknęli w głąb jeziora.

- Żonaty mężczyzna nie powinien być narażony na coś podobnego - poskarżył się. - Powinien móc kochać się ze swoją żoną w zaciszu pokoju.

- Całe szczęście, że nam przeszkodzili. - Angie szybko usiadła i zaczęła wrzucać produkty do koszyka. - Nie jestem jeszcze na to gotowa, Owen. Powiedziałam ci, że chcę poczekać. Byłabym ci bardzo wdzięczna, gdybyś zaprze­stał prób uwodzenia mnie przy każdej nadarzającej się okazji. To nie w porządku.

- Nie w porządku? Jestem twoim mężem, do cholery! Będę cię uwodził, kiedy mi się spodoba.

Angie potrząsnęła zdecydowanie głową, zamykając ko­szyk.

- Wolałabym, żebyś tego nie robił. - Westchnęła, - Nie sądziłam, że to będzie problem.

- O czym ty mówisz?

- Byłam na ciebie tak zła, odkąd dowiedziałam się o spółce i sprzedaży akcji, że miałam nadzieję bez trudu poradzić sobie z fizyczną stroną naszego związku.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że miałaś nadzieję bez trudu mi się oprzeć, bo byłaś na mnie wściekła? - Owen poczuł nagły przypływ poprawy humoru, gdy zrozumiał, do czego Angie się przyznaje. Usta wolno rozchyliły mu się w uśmiechu.

- Mniej więcej.

- Ale nie możesz mi się oprzeć, prawda, kochanie? Pragniesz mnie tak samo, jak ja ciebie, i kiedy biorę cię w ramiona, topniejesz jak masło. To nic złego, Angie. Je­stem twoim mężem. Po co z tym walczyć?

- Potrafię ci się oprzeć i nie zamierzam ustępować - oznajmiła stanowczo, wstając z ziemi - dopóki nie będę usatysfakcjonowana innymi elementami naszego związku.

- Przestań nazywać to związkiem. Jesteśmy małżeń­stwem - odparował, ale w jego głosie nie było już złości.

Od czasu owej pechowej nocy poślubnej ani razu nie czuł się tak dobrze. Powiedział sobie, że powinien był okazać więcej śmiałości zeszłego wieczoru. Dzisiaj na pewno spróbuje nowego podejścia do swojej upartej żony. Seks, a nie subtelne podchody, rozwiąże jego dylemat.

Angie spojrzała na niego spod oka.

- Zetrzyj ten głupi uśmieszek z twarzy, Owenie Sutherland. Nie jestem znowu taką bezwolną lalką. Sama bym cię powstrzymała, gdyby nie zjawili się ci chłopcy.

- Tak, kochanie.

- Nie pozwolę ci wykorzystywać fizycznego pociągu między nami - oblizała dolną wargę - do manipulowania mną.

- Gdzież bym śmiał?

Owen pochylił się, biorąc koc i starannie go składając. Miał nadzieję, że ukryje w ten sposób radosny triumf wy­zierający mu z oczu.

- Mówię poważnie, Owen.

- Rozumiem, kochanie. - Spakował koc i wziął ko­szyk. - Wracamy? - Uśmiechnął się niewinnie. - Czy wo­lisz kontynuować naszą wycieczkę?

- Jestem gotowa na powrót do lochów - mruknęła Angie.

- Popatrz na to od jaśniejszej strony. Nie próbuję zakuć cię w pas cnoty. Wręcz przeciwnie.

W drodze powrotnej przez jezioro Angie była milcząca. Jeszcze rano przed wycieczką czuła się panią sytuacji. Te­raz uzmysłowiła sobie, że tę niebezpieczną pewność siebie dała jej owa nocna konfrontacja z Owenem sprzed dwóch dni. Wyczuła wtedy jego szaloną dumę i pasję i powiedzia­ła sobie, że na pewno drzemią w nim i inne głębokie na­miętności. Rozumiała takie uczucia i potrafiła sobie z nimi radzić. A przynajmniej tak jej się wydawało.

Ale teraz stanęła twarzą w twarz z faktem, że jest nadal równie czulą na męskie wdzięki Owena, jak przedtem. Musi być ostrożna, bardzo ostrożna. Musi starać się zachować rów­nowagę sił w tej delikatnej sytuacji. Bała się, ze straci tę odrobi­nę przewagi, jaką zdobyła, jeśli ulegnie namowom Owena.

Kiedy wpływali do zatoczki pod domem, dostrzegli w przystani nową łódź. Owen skrzywił się na jej widok.

- Mamy gości? - spytała Angie z nadzieją. Z przyje­mnością powitałaby tu jakąś przyjazną twarz.

- To tylko kolejni członkowie rodziny. - Owen wysiadł i podał jej rękę. - Moja przyrodnia siostra i jej mąż. Szyku­je się niezła zabawa.

- Myślałam, że ze sobą nie rozmawiacie?

- Ależ nie, rozmawiamy, jak najbardziej. Przedtem na­wet byłem z Kim w całkiem dobrych stosunkach. Ale to się zmieniło, odkąd pół roku temu wyszła za Glena Langleya.

- Dlaczego? Nie lubisz go? Owen ruszył w stronę domu.

- Problem polega na tym, że Kim i Celia uważają, że powinien natychmiast dostać stanowisko kierownicze w naszej firmie, po prostu dlatego że się wżenił w rodzinę. Najwyraźniej sam Langley też tak uważa.

- A ty nie?

- Oczywiście, że nie. Ten facet jest inżynierem. Nigdy nie miał nic wspólnego z branżą hotelarską.

- I myślisz, że ożenił się z Kim, żeby wyrwać dla siebie cząstkę rodzinnej fortuny, tak?

Owen spojrzał na nią spod oka.

- Myślę, że istnieje taka możliwość. Angie uśmiechnęła się.

- A czy nie dopuszczasz w ogóle myśli, że mógł się z nią ożenić z miłości? Czy też jest w tym względzie zbyt podobny do ciebie?

Owen zatrzymał się w miejscu i odwrócił do niej gwał­townie, mierząc ją zimnymi z furii oczami.

- Co przez to rozumiesz?

Przestraszona tą nagłą zmianą jego nastroju, Angie cof­nęła się o krok.

- Zastanawiałam się tylko, czy nie odrzucasz możliwo­ści, że twój szwagier zakochał się w Kim, bo po prostu nie wierzysz w miłość.

- Na litość boską, Angie...

- Owen, właściwie sam przyznałeś, praktycznie rzecz biorąc, że mnie nie kochasz. A jednak się ze mną ożeniłeś. Więc jaki można wyciągnąć stąd wniosek? Czy nie taki, że zrobiłeś to dla interesu? I wobec tego, jak możesz obwiniać Glena Langleya?

- Posuwasz się naprawdę za daleko, moja pani. - Mina Owena nie wróżyła nic dobrego. - Radzę ci, przestań igrać sobie z tym, co ja czuję czy nie czuję, zanim przebierzesz miarkę. Powiedziałaś, że nie chcesz, żebym manipulował tobą za pomocą seksu? No to wiedz, że ja nie chcę, żebyś manipulowała mną za pomocą słów. Zrozumiałaś?

- Oczywiście, Owen. Uważam, że osiągnęliśmy obo­pólne porozumienie. Jest dużo prawdy w powiedzeniu, że prawdziwą naturę mężczyzny poznaje się po ślubie.

Przemknęła szybko obok, zdążając do drzwi fronto­wych. Kiedy znalazła się poza zasięgiem Owena, odetchnę­ła z głęboką ulgą, ocierając pot z czoła. Tym razem, prowo­kując go, nieco się zagalopowała.

- No, no, no - dobiegł ją spod drzwi lekko kpiący mę­ski głos. - To ty jesteś zapewne najnowszą zdobyczą klanu Sutherlandów. Miło wiedzieć, że nie tylko ja ośmieliłem się wejść do tej rodziny. Jestem Glen Langley.

Angie podniosła szybko głowę i uśmiechnęła się, wi­dząc u szczytu schodów przystojnego, jasnowłosego męż­czyznę. Glen Langley, ubrany na sportowo w sweter i spodnie, sprawiał wrażenie człowieka sympatycznego i bezpośredniego. Miał otwartą, szczerą twarz o niebie­skich oczach, patrzących na świat z pewną dozą humoru.

Polubiła go od pierwszego wejrzenia. Przypominał jej bra­ta, Harry'ego.

- Jestem Angie - uśmiechnęła się. - Pewno już ci po­wiedziano, skąd się wzięłam i dlaczego tu jestem.

- Tak. Jesteś najnowszą inwestycją handlową Owena, sądząc po relacji jego krewnych. Ale ja nie zwracam na nich większej uwagi. Są tacy ponurzy i zgorzkniali.

- Ty też tak uważasz?

- Cały problem polega na tym, że oni wszyscy za bar­dzo się przejmują swoim bezcennym przedsiębiorstwem hotelowym. Próbuję wyperswadować Kimberly ten nawyk.

- Fascynujące spostrzeżenie - mruknęła Angie, słysząc za sobą kroki Owena. - Sama poczyniłam podobne obser­wacje.

- Cześć, Langley. - Owen uniósł brew. - Jak było na Hawajach?

- Witam, Sutherland. - Glen skinął uprzejmie głową. - Było bardzo przyjemnie, dopóki nie dowiedziałem się, dlaczego Kim zdecydowała się tak nagle na tę wycieczkę. Wcześniej nic nie wiedziałem o twoich planach małżeń­skich: Jak widzisz, wróciliśmy przed czasem. Przykro mi, że nie wzięliśmy udziału w tym wiekopomnym wydarze­niu..

- Nie przejmuj się. Nikt z rodziny się nie pofatygował. Przeżyliśmy to jakoś. Gdzie jest Kim?

- Rozmawia z matką. - Glen zerknął przez ramię w głąb ciemnego holu. - O, właśnie idzie. Kim, kochanie, chodź poznać swoją bratową. Przeprosiłem już, że nie by­liśmy na ślubie.

Atrakcyjna młoda kobieta, która do niego podeszła, miała dość przyzwoitości, żeby się zaczerwienić. Kimberly Langley była wysoka i szczupła. Miała na sobie szare spod­nie i kremową bluzkę, które podkreślały jej chłodną elegancję. Twarz okalały ciemnobrązowe włosy obcięte na pazia. Skinęła Angie głową.

- Dzień dobry. Mama i ciocia Helen opowiadały mi o tobie.

- Nic dobrego, jak sądzę - powiedziała Angie wesoło. Owen posłał jej ostrzegawcze spojrzenie i wbił wzrok w swoją przyrodnią siostrę.

- Zapamiętaj sobie, Kim, że Angie ma być traktowana z szacunkiem. Jest moją żoną i każdy, kto jej uchybi, bę­dzie mieć ze mną do czynienia.

- Nikt nie zamierza ci robić wbrew, braciszku - odparła Kimberly słodko. - Wszyscy czujemy się w tej sytuacji niezbyt zręcznie, ale dla dobra firmy chyba potrafimy zachować się cywilizowanie do czasu sprzedaży akcji.

- Byłem pewny, że tak właśnie do tego podejdziesz. Będę w pracowni, gdyby ktoś mnie potrzebował.

Kimberly odprowadziła go wzrokiem, a potem zwróciła się do Angie.

- Mam nadzieję, że wiedziałaś, co robisz, kiedy wycho­dziłaś za mojego brata.

- Prawdę mówiąc, nie wiedziałam - odparła Angie, uśmiechając się promiennie. - Ale teraz już wiem. Zawsze to miło znaleźć się pośród miłej, kochającej rodziny, czyż nie?

- Mama miała rację. Jesteś dość grubiańska. - Kimber­ly odwróciła się na pięcie i zniknęła w głębi domu.

Glen poczekał, aż zeszła z pola widzenia, i zwrócił spo­jrzenie ku Angie. W niebieskich oczach nie lśniły już iskierki humoru, lecz zastąpił je wyraz powagi.

- Przepraszam cię za moją żonę. Zapewniam, że zacho­wuje się tak tylko na łonie swojej rodziny. Doszedłem do wniosku, że Sutherlandowie wyzwalają w człowieku wszystko co najgorsze. Zawsze kiedy tu przyjeżdżam, czu­ję się jak nieproszony gość.

- Doskonale cię rozumiem. Ja sama też się tak czuję.

- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, żeśmy się poznali, Angie - powiedział Glen, wchodząc za nią do holu. - Coś mi mówi, że mamy pokrewne dusze. Może połączylibyśmy siły przeciwko tym zaciętym, napuszonym Sutherlandom? Co powiesz?

Angie uśmiechnęła się, wdzięczna, że spotkała przyja­zną twarz w tym ponurym domu.

- Umowa stoi.

W tym momencie poczuła mrowienie w karku. Odwró­ciła się i zobaczyła Owena stojącego w drzwiach pracowni, z kciukiem zatkniętym za pasek. Wiedziała, że musiał usły­szeć uwagę Glena o łączeniu sił przeciw Sutherlandom.

Owen patrzył na nią przez chwilę nieprzeniknionym wzrokiem, po czym odwrócił się bez słowa i bardzo cicho zamknął za sobą drzwi.


Powinienem był się tego spodziewać, powiedział so­bie Owen. To zupełnie naturalne. Dwoje obcych w rodzi­nie, Angie i Glen, prędzej czy później musieli się sprzymie­rzyć.

Obserwował ich ukradkiem podczas kolacji. Teraz, kie­dy wszyscy w pozornej zgodzie przeszli na kawę do salonu, linie demarkacyjne między tą parą a resztą rodziny zazna­czyły się jeszcze wyraźniej. Zaczął się zastanawiać, czy przyjeżdżając tu nie popełnił zasadniczego błędu. Na tę myśl oblał go zimny pot. Zawsze wiedział, jak postępować w interesach. Ale gdy przychodziło do spraw rodzinnych, nie był już taki pewien.

Glen i Angie siedzieli sami na sofie przy oknie. Z oży­wieniem omawiali kwestie związane z projektowaniem bi­żuterii. Glen wykazywał niezwykłe zainteresowanie tema­tem. Owen pomyślał, że ani się obejrzy, a ci dwoje zaczną stanowić zwarty front przeciwko reszcie Sutherlandów. Niewiele brakuje, a straci wszystko, co udało mu się zyskać na początku pobytu. Nie będzie już w oczach Angie samo­tnym wilkiem broniącym się przed resztą stada. Zaklął pod nosem, pamiętając krągły kształt jej piersi w swojej dłoni.

Ciekaw był, czy taka tortura odrzuconego męża prowadzi do śmierci, czy też może trwać wiecznie.

- Ci dwoje znaleźli, zdaje się, wspólny temat - mruknę­ła Kimberly, siadając obok Owena.

- Na to wygląda.

- Owen, powiedz, co się właściwie dzieje - poprosiła cicho. - Trudno mi się w tym wszystkim połapać. Mama, Helen i Derwin oświadczyli, że zwariowałeś, kiedy oznaj­miłeś, że zamierzasz ożenić się z córką Townsenda. Powie­dzieli, że tato by się w grobie przewrócił. Mówią, że zdra­dziłeś jego pamięć, zadając się z nimi.

- To miło, że wszyscy tak się przejmują moim szczę­ściem małżeńskim.

- Owen, to nie żarty. Igrasz z naszą przyszłością i jak zwykle nic nam nie mówisz. Mama twierdzi, że ten zwią­zek to tylko fikcja na pokaz, dla interesu. Czy to prawda?

- Nie. Ale nie spodziewam się, żebyś w to uwierzyła. - Do cholery, nikt w to nie wierzy, pomyślał Owen ponuro. Nawet Angie. Jedyna osoba, która się liczy.

Kimberly zmarszczyła z namysłem wyraźnie zarysowa­ne brwi.

- Owen, wiem, że odkąd poślubiłam Glena, stosunki między nami się popsuły, ale w końcu jesteś moim bratem. Czy nie uważasz, że winien mi jesteś jakieś wyjaśnienie, nawet jeśli odmawiasz tego innym?

- Dałem wszystkim jedyne wytłumaczenie, jakie istnieje. Nie moja wina, że nikt tego nie przyjmuje do wiadomości.

Oczy Kimberly zrobiły się okrągłe jak spodki.

- Nie mów mi, że się w niej zakochałeś? Nie wierzę... Nigdy w to nie uwierzę. Żadna kobieta nie miała dotąd na ciebie większego wpływu. W sprawach miłosnych jesteś zimny jak lód. A teraz chcesz, żebym uznała, że dałeś się usidlić córce Townsenda?

- Można to tak nazwać. Owen przypomniał sobie uczucie radosnego ożywienia, jakie go ogarnęło, kiedy po raz pierwszy zobaczył Angie, i to przemożne pragnienie, aby ją zdobyć, które niczym iskra elektryczna przebiegło jego ciało. Przypomniał sobie, jak nieśmiało ją adorował i jak starał się skłonić ją do małżeństwa. Pamiętał też, jak gorąco reagowała, kiedy brał ją w ramiona, nawet gdy była na niego wściekła. Tak, nie ulegało wątpliwości, że został usidlony.

Dziwne. Nigdy nie myślał o tym w tych kategoriach. Od początku uważał, że doskonale nad wszystkim panuje. Te­raz jednak nie był już taki pewien.

- Mówmy poważnie, Owen. Oboje wiemy, że nie jesteś typem człowieka, który da się ponieść wielkiej namiętności. - Kimberly wpatrywała się w niego uważnie. - Nigdy w ży­ciu nie byłeś zakochany. Nie wiesz chyba nawet, co to znaczy.

- Zmieńmy lepiej temat, Kim.

- Ale mam prawo wiedzieć, co się dzieje.

- Wiesz wszystko, co trzeba. Jestem żonaty. Sutherlan­dowie i Townsendowie zawiązali spółkę. Za niecałe trzy tygodnie nasze akcje ukażą się na giełdzie. Co jeszcze chcesz wiedzieć?

Kimberly zamieszała wolno kawę, w jej oczach czaił się bunt.

- No trudno, jeśli nie chcesz mi powiedzieć, to nie mogę cię zmusić, prawda? Ty dzierżysz w rękach całą wła­dzę. Ojciec zadbał o to, żeby tobie wszystko zostawić, jak zresztą należało się spodziewać.

Owen odwrócił ku niej głowę.

- Co właściwie chcesz przez to powiedzieć?

- Dobrze wiesz, co chcę powiedzieć - odparła z goryczą.

- Nie możesz chyba zaprzeczyć, że dbam o to, aby każde z was dostało swój udział.

- Ale to ty rządzisz, tak jak przedtem ojciec. Ty trzy­masz lejce i bat, a my tylko biegniemy w zaprzęgu. Zawsze byłeś jego ulubieńcem i spadkobiercą. Jego pierworodnym synem. Tym, którego najbardziej kochał i którego przygo­towywał do objęcia Hoteli Sutherland.

- Bądź rozsądna, Kim. Nigdy nie interesowałaś się sprawami firmy.

- Nigdy mnie do tego nie zachęcano - odparowała, - Ale to nie znaczy, że nasze przedsiębiorstwo nic mnie nie obchodzi. Wszystkich nas obchodzi. Niestety, wszyscy je­steśmy zależni od ciebie. A ty rządzisz się sam jak szara gęś i nikogo nie pytasz o zdanie.

- Kogo miałbym pytać? - powiedział łagodnie. - Wuja Derwina, który nigdy nie wykazał najmniejszego zmysłu do interesów i spędził całe życie na majsterkowaniu? Czy ciocię Helen, która zajmuje się wyłącznie uzupełnianiem drzewa genealogicznego naszej rodziny i zasiadaniem w zarządach różnych towarzystw dobroczynnych?

- Jesteś niesprawiedliwy, Owen.

- A może powinienem prosić o wkład twórczy Celię, tak? Daj spokój, Kim. Oboje wiemy, że twoja matka patrzy na wszystko pod kątem tego, co zrobiłby ojciec. Nie za­akceptowałaby żadnego mojego ruchu, który według niej byłby nie po jego myśli.

- Jest po prostu wierna jego pamięci, to wszystko - Kim stanęła w obronie matki.

- Tak wierna, że trudno jej przyjąć do wiadomości, że teraz ja zarządzam firmą. Posłuchaj, Kim, prawda jest taka, że nikt w tej rodzinie nie ma kwalifikacji do prowadzenia sieci hoteli oprócz mnie. Chcą być tylko pewni, że dostają należną im część zysków. Ojciec miał świętą rację nie zostawiając im prawa głosu. Już widzę te nasze zebrania zarządu. Kłócilibyśmy się zażarcie o każdą decyzję i nic nigdy nie ruszyłoby z miejsca.

- Wraz z tą spółką dopuszczasz Townsenda do współzarządzania. Jak myślisz, co ojciec by na to powiedział?

Owen wzruszył ramionami.

- Nie byłby zachwycony. Ale ojca już nie ma pośród nas. Kimberly zacisnęła usta.

- Za to Glen jest - przypomniała mu spokojnie.

- Zauważyłem.

Owen rzucił kolejne posępne spojrzenie w kierunku pa­ry na sofie. Angie tłumacząc jakiś szczegół dotyczący pro­jektowania biżuterii zdjęła z palca obrączkę i beztrosko po­dała ją Glenowi. Owen omal nie zerwał się z miejsca, żeby mu ją wyrwać. Nie miała prawa ot, tak sobie, szafować swoją obrączką na prawo i lewo. - Proszę cię, Owen.

Zmarszczył brwi, zdając sobie sprawę, że nie dosłyszał czegoś, co siostra do niego mówiła.

- O co mnie prosisz?

- Żebyś dał Glenowi szansę. Prosta sprawiedliwość te­go wymaga. Zaoferuj mu stanowisko w firmie. Jakieś waż­ne stanowisko. Pozwól mu się wykazać.

- Rozmawialiśmy już na ten temat. Moja odpowiedź nadal brzmi: nie. Langley może się wykazać gdzie indziej. I niekoniecznie w zarządzie Hoteli Sutherland.

- Niech cię wszyscy diabli! - Kimberly wstała gwał­townie, filiżanka zabrzęczała na trzymanym przez nią spo­deczku. - Jakim prawem mianujesz się naszym panem i władcą? Nic cię nie obchodzi oprócz ciebie, prawda? Robisz co chcesz, podejmujesz decyzje jakie chcesz i masz w nosie, czy się nam to podoba, czy nie.

- Jeśli Langley chciał się wykazać, mógł to zrobić przed zawarciem małżeństwa - powiedział brutalnie Owen.

- Nadal myślisz, że ożenił się ze mną dla pieniędzy, tak? Zobaczył podejrzaną wilgoć w jej oczach i przez chwile poczuł wyrzuty sumienia. Wiedział, że Celia mierzy go wściekłym wzrokiem z drugiego końca pokoju. Źle się sta­ło, że tu przyjechał. To był błąd, kardynalny błąd.

- Nie chcę do tego wracać. Dajmy już spokój tej dysku­sji, Kim.

- Jak chcesz. Ale w końcu, kto to wszystko mówi, bra­ciszku? - Rzuciła znaczące spojrzenie w kierunku sofy. - Jeśli ktoś tutaj ożenił się dla interesu, to raczej ty.

Owen poczuł, że ogarnia go furia. Najwyższym wysił­kiem woli zdusił w sobie wybuch i wstał wolno, cedząc przez zaciśnięte zęby:

- Nie waż się więcej tego mówić, zrozumiałaś? Przy­najmniej wiem na pewno, że Angie nie wyszła za mnie dla majątku.

- Więc dlaczego za ciebie wyszła? - Kimberly cofnęła się nerwowo o krok, ale nie zrejterowała. - Tylko mi nie mów, że z miłości. Nawet ze sobą nie śpicie.

- Skąd to wiesz, do cholery?

- Od Betty, oczywiście. - Kimberly cofnęła się jeszcze o krok i odstawiła filiżankę. - Mówi, że jedno z was śpi na tapczanie w saloniku. I choć jest on zawsze bardzo staran­nie zasłany, rogi prześcieradła są założone inaczej, niż ona to robi.

- Może już czas, żeby dobra, stara Betty znalazła sobie inną pracę - powiedział lodowatym tonem.

- Daj spokój, Owen. Jeśli ktoś tu jest winien, że taje­mnica wyszła na jaw, to ja. Po prostu spytałam Betty, co się naprawdę dzieje, i ona mi szczerze odpowiedziała. Ty pła­cisz jej pensję, ale rzadko kiedy tu bywasz. A ona jest nam wierna i oddana od wielu lat. - Kimberly odwróciła się i odeszła do matki na drugi koniec pokoju.

Owen odprowadził ją wzrokiem i skierował się na taras. Jeszcze nigdy w życiu tak nie pragnął świeżego powietrza. Wychodząc, zmusił się, żeby nie patrzeć w stronę sofy, na której siedziała Angie z Glenem Langleyem.

- Wiesz, to ją strasznie gryzie - zwierzył się Glen pół­głosem Angie.

- Co ją gryzie?

- To, że nie może namówić Owena, aby ofiarował mi pracę w firmie. Kimberly poczuła się niesprawiedliwie od­rzucona, kiedy dwa lata temu okazało się, że ojciec zosta­wił wszystko jej bratu. A teraz ten brat nie chce mnie zaakceptować i ona uważa to za kolejne odrzucenie. Matka i wujostwo jeszcze ją podjudzają.

- A ty chciałbyś pracować w rodzinnej firmie? - spyta­ła Angie z ciekawością.

- Ależ niech Bóg broni! Nie chciałbym pracować u Owena, nawet gdyby był ostatnim facetem na ziemi, który daje emeryturę i świadczenia socjalne. - Glen uś­miechnął się kątem ust - Ale dałbym sobie uciąć prawą rękę, żeby złożył mi taką propozycję.

- Dla dobra Kim?

- Właśnie. To by miało dla niej ogromne znaczenie, że brat zdecydował się zaoferować mi stanowisko. W jej oczach stanowiłoby dowód, że zaakceptował jej wybór. - Glen wzruszył ramionami. - Dla mnie, oczywiście byłby to duży problem.

- Jak to?

- Nie wiem, co Kim by zrobiła, gdybym odmówił. Do­stałem doskonałą ofertę pracy z Seattle. Ale jeszcze jej o tym nie mówiłem, bo nie wiem, jak zareaguje.

- Boisz się, że nie zechce jechać tam z tobą? - spytała Angie ze zrozumieniem.

- Otóż to. Celia wciąż forsuje pomysł, żeby mnie umie­ścić w rodzinnej firmie, I to nie na byle jakiej posadce, ale co najmniej na fotelu wiceprezesa lub kogoś równie ważnego.

- Prawdopodobnie myśli, że jeśli jej zięć uzyska wyso­kie stanowisko, ona i reszta będą mieć wreszcie coś do powiedzenia - zauważyła Angie. - Na razie są zdani na dobrą wolę i poczucie odpowiedzialności Owena.

- Widzę, że zdążyłaś już rozgryźć tę zwariowaną ro­dzinkę - parsknął śmiechem Glen.

- Jeszcze nie całkiem, ale się staram. Ciągle pozostaje jeszcze jedna zasadnicza kwestia.

- Jaka?

- Chciałabym wiedzieć, co wywołało przed trzydziestu laty wojnę między naszymi rodzinami. Nikt nie potrafi mi tego wyjaśnić.

- Raczej nikt nie chce. Ta szajka potrafi być bardzo skryta. Zwłaszcza Helen i Derwin.

- Zauważyłam. - Chciała powiedzieć coś więcej, ale przeszkodził jej Derwin, który w tym momencie podszedł do sofy.

- Wygląda na to, że się nieźle bawicie - mruknął ponu­ro. Jego krzaczaste brwi były ściągnięte w prostą linię.

- Dobrze, że przynajmniej wy dwoje.

- Trochę smętny nastrój tu panuje, prawda? - zgodziła się Angie. - Czy zawsze tak przyjemnie spędzacie czas po kolacji?

- Uważasz się za bardzo dowcipną, co, młoda damo?

- nasrożył się Derwin. - Ale nie jesteś ani w połowie tak sprytna, jak ci się wydaje.

- Tak też podejrzewałam - przyznała Angie. Gdyby by­ła sprytna, nie znalazłaby się w tej sytuacji.

Derwin poczerwieniał.

- Śmiej się, śmiej, ale my i tak swoje wiemy. Ciekawe tylko, jakim cudem udaje ci się tak wodzić Owena za nos. Jaki on jest, taki jest, ale nie sądziłem, że da się omotać przez pierwszą lepszą wygadaną panienkę. I to do tego z rodziny Townsendów. Jak widać, nie miałem racji. Glen zmarszczył brwi.

- Wystarczy, Derwin.

- To jeszcze nie wszystko - oświadczył Derwin. - Pan­na Townsend wyobraża sobie, że udało jej się wywieść nas w pole, ale się myli. I chcę, żeby o tym wiedziała.

Angie bardzo starannie odstawiła filiżankę.

- Możesz mi wyjaśnić, w jaki to mianowicie sposób usiłowałam wywieść was w pole?

Twarz Derwina poczerwieniała jeszcze bardziej. Jego oczy uciekły w bok.

- Nie jesteś wcale żoną Owena - wysyczał. - W każ­dym razie prawdziwą żoną. Gospodyni powiedziała Kimberly, że nawet ze sobą nie śpicie. Ha! Dość dziwne zacho­wanie jak na nowożeńców, gdyby mnie kto pytał.

- Nikt cię nie pytał, Derwin - przerwał szorstko Glen. - Trochę się zagalopowałeś, nie uważasz?

- Bynajmniej. - Derwin jeszcze nie skończył. - Ona pochodzi z Townsendów, a wiadomo, że nie można im ufać ani na jotę. Jeśli nawet udało jej się omamić Owena, niech nie myśli, że wszyscy jesteśmy zaślepieni. Wiemy, że na pewno coś knuje, ale nie ujdzie jej to na sucho. Owen prędzej czy później odzyska rozum.

Derwin odwrócił się i odszedł sztywno do żony. Twarz Helen była stężała z napięcia. Nastąpiła krótka, kłopotliwa cisza, którą po chwili przerwał Glen.

- Nie przejmuj się Derwinem. Od lat jest zgorzkniały, bo ani ojciec Owena, ani sam Owen nigdy nie powierzyli mu żadnego stanowiska w firmie.

- Skąd on pochodzi?

- Biedny, stary Derwin pochodzi z dobrej, znanej ro­dziny właścicieli winnic z doliny Napy. Ale nigdy nie inte­resował się wyrobem wina. Lubi majsterkować.

- Majsterkować?

- Tak, zajmuje się konstruowaniem rozmaitych gadżetów. Ma nawet parę patentów, ale żaden z wynalazków nie przyniósł mu większych pieniędzy. Ojciec Owena, jak twierdzi Kim, uważał go za ekscentrycznego zwariowane­go naukowca, czy kogoś w tym rodzaju. Można powie­dzieć, że łączy nas przynajmniej jedna rzecz.

- Chodzi ci o to, że żaden z was nie dostał wysokiego stanowiska w rodzinnej firmie?

- Tak. Różnica między nami polega na tym, że Derwin oddałby duszę za to, żeby traktowano go jako ważnego członka rodziny, a ja za to, żeby zaoferowano mi pracę.

- Wydaje się, że cały problem polega na tym, że ani Owen, ani jego ojciec nie zadali sobie trudu, aby w jakiś taktowny sposób załatwić sprawę wujka Derwina. Ich poli­tyka sprowadzała się do ignorowania go, co z pewnością oboje z Helen bolało. - Angie potrząsnęła głową. - Co za beznadziejna sytuacja.

- Nie da się ukryć. - Glen podniósł filiżankę w ironicz­nym toaście. - Witaj na polu bitwy, Angie. Jak widzisz, jesteśmy wszyscy jedną wielką, szczęśliwą rodziną.

Nie wiedzieć czemu, ujawnienie faktu, że śpi w osob­nym pokoju, bardzo Angie wzburzyło. Właściwie nie po­winno jej to obchodzić, mówiła sobie. Ostatecznie, ucier­piała na tym duma Owena, a nie jej. Ona od początku nie chciała utrzymywać fikcji tego małżeństwa.

Duma Owena. Angie wychowywała się pod kuratelą energicznego brata i wpływowego ojca. Wiedziała, że mę­ska duma jest czymś potężnym, a zarazem kruchym. Ma ścisły związek z ego i potrzebą panowania nad swoim życiem i nad światem. Matka wytłumaczyła jej kiedyś, że duma mężczyzny jest źródłem jego siły i jego największej słabości. Mądra kobieta powinna umieć się z nią obchodzić z największą ostrożnością.

Angie zerknęła przez pokój i zobaczyła, że Owen wy­szedł na taras. Ktoś - zapewne Kim - niewątpliwie go już powiadomił, że cała rodzina szepcze po kątach o ich osobnych łóżkach. Dumie Owena wymierzono ciężki cios.

Angie uśmiechnęła się przepraszająco do Glena i wstała.

- Pozwolisz, że cię opuszczę?

- Oczywiście. - Glen spojrzał na nią spod oka. - Nie chcę się wtrącać między ciebie a Owena, ale radzę ci, nie przejmuj się zanadto jego rodziną.

- Jedyna osoba, którą się przejmuję, to Owen - powie­działa Angie miękko.

- Znam to. Jedyna, którą ja się przejmuję, to Kim.

Angie kiwnęła głową ze zrozumieniem i ruszyła w stro­nę drzwi tarasowych. Wychodząc w mrok, czuła na sobie oczy całego klanu Sutherlandów.

Nie widząc nigdzie Owena, podeszła do murku ogradzającego taras, a potem zeszła na ścieżkę wiodącą do przystani.

- Witaj, Angie. Czyżbyś usiłowała wymknąć się stąd łodzią pod osłoną nocy?

- Dobry Boże, Owen, nie zauważyłam cię.

Stał nieruchomo pod drzewem i byłaby go minęła, gdy - by się nie odezwał.

- Wyszedłeś zaczerpnąć świeżego powietrza? - spytała niepewnym głosem.

- Można to tak nazwać. A ty czemu wyszłaś? Wydawa­ło mi się, że świetnie się bawisz w towarzystwie Langleya.

- Polubiłam Glena - powiedziała spokojnie.

- Zauważyłem. Jak mogłaś go nie polubić? Macie ze sobą tyle wspólnego. Wy dwoje przeciwko reszcie, co?

Zadrżała, słysząc jego złowrogo zniżony głos. Zdała sobie sprawę, jak bardzo musi być wściekły. Nagle przysz­ła jej do głowy dziwna myśl.

- Owen, czy ty przypadkiem nie jesteś zazdrosny?

- Nie, do cholery! Nigdy w życiu nie byłem zazdrosny o żadną kobietę. Ale widzę, co się tu szykuje. Jeśli wasza zażyłość się pogłębi, to będziemy mieć wszyscy niezły problem.

- Nic mnie z Glenem nie łączy. On kocha twoją siostrę. O ile wiem, tylko dlatego wytrzymuje z tobą i resztą rodzi­ny - powiedziała Angie.

- A więc zdążył ci się już wypłakać na ramieniu, tak? Szybko mu to poszło. Ale może ty pierwsza się przed nim wyżaliłaś? Zwierzyłaś mu się, że nie spałaś jeszcze ze swoim mężem?

- Nikomu nie mówiłam ani słowa o naszych osobistych sprawach - rozzłościła się Angie.

- Czyżby? Jakoś wszyscy zdają się doskonale o wszy­stkim wiedzieć.

- To nie moja wina. Z uprzejmości dla ciebie co rano słałam ten głupi tapczan.

- Ale nie najlepiej ci to wychodziło, co? Betty od razu się zorientowała, że ktoś śpi w saloniku.

- Jeśli nie podoba ci się mój sposób słania łóżka, to, proszę bardzo, rób to sam - odgryzła się.

- Gdybyś spała ze mną, jak pan Bóg przykazał, nie byłoby żadnej sprawy. A teraz cała kochana rodzinka wie, że mam żonę, która nawet nie dzieli ze mną łoża.

Angie wzięła głęboki oddech. Zrozumiała, że ta kłótnia może przybrać niebezpieczny obrót i nie wiadomo czym się skończyć.

- Bardzo mi przykro, Owen. Starałam się, żeby to się nie wydało.

- Nie powinienem był cię tu przywozić.

- W tym akurat się zgadzamy. - Angie zerknęła na nie­go. - Zawsze możemy wyjechać.

Popatrzył na nią z niedowierzaniem.

- Zwariowałaś? Żadna siła mnie stąd teraz nie ruszy. Miałbym dać się wyrzucić z mojego własnego domu?

- Przecież nawet nie lubisz tego miejsca.

- Co to ma do rzeczy? Nie pozwolę tej bandzie zmusić się do wyjazdu. Ani myśleć, że padłem ofiarą jakiegoś spisku Townsendów.

Na te słowa Angie straciła panowanie nad sobą.

- Świetnie się składa, Owenie Sutherland. Ja również mam po uszy insynuacji ze strony twojej rodziny. Wujek Derwin uważa, że wzięliśmy cię podstępem. Mówi, że cię wodzę za nos, i sugeruje, że cię usidliłam czy coś takiego.

- A może byś spróbowała?

- Czego mam spróbować? - spytała z rozdrażnieniem.

- Usidlić mnie. Uwieść, Jesteś w końcu moją żoną, tak czy nie? Miałaś być po mojej stronie w tym konflikcie. Myślałem, że mogę na ciebie liczyć. Powiedziałaś, że rozu­miesz poczucie dumy. Gdyby tak było, spełniłabyś swój obowiązek jako żona.

- Rozumiem twoją dumę. Ale sama też ją mam - odpa­rowała. - A żona nie powinna spać z mężem z obowiązku. Powinna spać z nim z miłości.

- No więc, gdzie problem? Przecież kochasz mnie, An­ie. Sama mi to powiedziałaś w dniu naszego ślubu.

- To było całe trzy dni temu! - zawołała ze złością. Owen uśmiechnął się groźnie, odsłaniając zęby.

- Wolne żarty. Trzy dni i już zdążyłaś się odkochać? A ja myślałem, że to miłość na całe życie. Może jednak oni mieli rację.

- O czym ty mówisz?

- Zostałem zwiedziony przez pannę Townsend. Okpio­ny. Tak, tak, moja pani, udało ci się zrobić ze mnie durnia. Jestem pośmiewiskiem całej rodziny.

Angie z wściekłości tupnęła nogą.

- Niech cię wszyscy diabli, Owenie Sutherland! Prze­kręcasz wszystko i wywracasz kota ogonem.

- To ty wszystko przekręcasz i stawiasz na głowie, An­gie. Gdybyś się zachowywała, jak przystało na żonę, nie znaleźlibyśmy się w tej idiotycznej sytuacji.

- Tylko mi nie mów, jak się powinna zachowywać żo­na. Nie masz zielonego pojęcia o tym, jak wygląda dobre małżeństwo. Jesteś najmniej odpowiednim człowiekiem pod słońcem, żeby kogokolwiek pouczać w tej materii.

- W każdym razie wiem, jak wygląda moje małżeń­stwo. Moja żona śpi osobno i przy pierwszej okazji rzuca się na szyję mężowi mojej siostry. Ciekawe, co będzie dalej.

- Nie mieszaj w to Glena. On nie ma z tym nic wspól­nego - zasyczała Angie.

- Nie ja go w to wmieszałem, tylko ty!

- To twoja własna wina, że nie potrafisz się z nim doga­dać.

- Rzeczywiście?

- Rzeczywiście - potwierdziła Angie zdecydowanie.

- Co więcej, twoje złe stosunki z siostrą to też twoja wina. Chcesz usłyszeć moją radę?

- Radę żony, która nie jest żoną? Nieszczególnie.

- Dam ci ją i tak - oświadczyła przez zaciśnięte zęby.

- Powiem ci, jak za jednym zamachem rozwiązać wię­kszość rodzinnych problemów.

- A to ciekawe. No jak?

- Zaproponuj Glenowi przyzwoitą posadę w twojej fir­mie.

- Co? - Owen spojrzał na nią oczami, w których płonę­ła pełna niedowierzania wściekłość. Na moment zastygł w bezruchu. - To przekracza wszelkie granice - wycedził w końcu z zimną furią. - Przeholowałaś, moja pani. Byłem wobec ciebie anielsko cierpliwy, ale tym razem przebrała się miarka. Nie będziesz mi mówić, co mam robić we własnej firmie.

- Owen, nie! - Angie szybko cofnęła się, ale było za późno. Ani się obejrzała, jak Owen wyskoczył spod drzewa i błyskawicznym ruchem chwycił ją wpół, zarzucając sobie, na plecy. - Puść mnie w tej chwili! - zaczęła krzyczeć, waląc go na oślep pięściami.

- Puszczę cię dopiero, kiedy już będziesz leżeć w moim łóżku - oświadczył zimno, wchodząc na schody tarasu. Długim krokiem przemierzył kamienną posadzkę i wkro­czył do salonu, gdzie jego rodzina zamarła na ten widok.

- Dobranoc wszystkim - powiedział z całym spoko­jem, przechodząc przez pokój. - Wiem, że jeszcze jest wcześnie, ale Angie mówi, że chce już iść do łóżka. Posta­nowiłem jej towarzyszyć. Wiecie, jak to jest z nowożeńca­mi.

Angie prychnęła, rozdarta między niepohamowaną żą­dzą śmiechu a równie silną chęcią głośnego wrzasku. Ta strona natury Owena była jej niewątpliwie do tej pory nieznana.

To prawda, że męskiej dumy nie należało wystawiać na ... szwank. Powinna była przewidzieć ryzyko związane z tą ostatnią konfrontacją. Pomachała czerwoną płachtą przed i oczami rozjuszonego byka.


Owen zaniósł Angie do sypialni na piętro i rzucił bezce­remonialnie na łóżko. Stanął nad nią, objąwszy ręką rzeź­biony słupek baldachimu, i zmierzył ją płonącym wzro­kiem.

- No i co teraz? - spytał wyzywająco.

- Z czym? - Angie usiadła, odgarniając włosy z czoła. Zwinęła nogi pod siebie i starannie wygładziła spódnicę, zakrywając kolana.

- Nie masz zamiaru krzyczeć i wzywać pomocy? Nie chcesz, żeby Langley przybiegł ci na ratunek?

- Niespecjalnie.

Włożyła ręce we włosy, chcąc poprawić rozpiętą klamrę. Palce tak się jej trzęsły, że nie mogła sobie poradzić. Rzu­ciła więc klamrę niedbałym ruchem na stolik nocny, mając nadzieję, że nie widać po niej zdenerwowania.

Owen oparł się kolanem o łóżko. Gruby materac ugiął się pod jego ciężarem.

- Dlaczego nie chcesz wezwać Langleya na ratunek?

- Nie widzę powodu, żeby ktoś mnie ratował przed własnym mężem. - Angie uśmiechnęła się trochę niepew­nie, wiedząc, do czego ta sytuacja prowadzi.

Kości zostały rzucone podczas awantury na dole. Zdała sobie sprawę, że nadszedł czas, aby przestać odrzucać awanse Owena. Zrozumiała, że zbliżenie fizyczne to dla niego jedyny sposób przekazania jej swych uczuć. Nie dopuszczała do intymności, bo wymagało to od niej wiel­kiego emocjonalnego ryzyka. Ale teraz należało podjąć to ryzyko. Owen był jej mężem i pragnął jej. Intuicja podpo­wiadała jej, że w stosunkach z Owenem nastąpił punkt przełomowy.

- A więc nie widzisz powodu, żeby cię ratowano przed własnym mężem? - Ręka Owena, ciepła, silna i nieustępli­wa, zacisnęła się na jej nodze. - Jeśli mówisz o mnie, to muszę ci wyznać, że na razie nie bardzo się czuję twoim mężem.

- Czy czujesz się kawalerem?

- Nie. - Potrząsnął przecząco głową, nie spuszczając z niej oczu. - Nie czuję się kawalerem, tylko kimś zatrzaś­niętym w pułapce bez wyjścia. Pragnę mojej żony, a ona mnie nie chce.

Przełknęła z trudem ślinę.

- To nieprawda, Owen. Wiesz, że to nieprawda. Nigdy nie mówiłam, że cię nie chcę.

Pochylił się nisko, wciskając ją w poduszki. Jego wzrok przewiercał ją na wylot. Pod wpływem tego ognistego spojrzenia obudził się w niej pierwotny, kobiecy instynkt. Poczuła, jak całe jej ciało zastyga w oczekiwaniu pod na­porem jego ciała.

- A więc chcesz mnie?

- Tak.

- Pokaż mi. - Zanurzył palce w jej włosy, przytrzymu­jąc delikatnie jej głowę. - Pokaż, że mnie chcesz, moja żono. Bóg jeden wie, jak bardzo cię pragnę. To pragnienie doprowadza mnie do szału.

Widziała prawdę w jego oczach. Może nie wiedział do końca, co to miłość, ale znal uczucie pożądania. I to ona była obiektem tej palącej namiętności.

Był jej mężem. Kochała go całym sercem i nigdy żaden mężczyzna nie był jej droższy.

- Owen - szepnęła - ja też cię pragnę. Zawsze cię pra­gnęłam. Dobrze wiesz. - Widząc wyraz jego oczu, ujęta w dłonie pochyloną nad nią twarz i przyciągnęła jego usta do swoich.

- Angie...

Pocałował ją z gwałtowną zachłannością, jakiej dotąd nie znała. Poprzednio jego pocałunki też były gorące, ale zawsze trzymał namiętność na wodzy. Wyczuwała drze­miącą w nim pasję i siłę, lecz pokrywał to chłodem i spoko­jem. Tej nocy jego chłód miał przemienić się w żar, który spali ich oboje.

Ujął jej twarz w dłonie i rozchylił wargi swoimi ustami, całując z czułą agresywnością, która rozpaliła jej zmysły. Gdy wbiła palce w jego ramiona, jęknął chrapliwie i uniósł się. Chciała zaprotestować, ale zaraz znieruchomiała, bo poczuła jego palce na guzikach swojej jedwabnej bluzki. Nie mógł sobie z nimi poradzić i zrozumiała, że nie tylko ona drży z niecierpliwości. Ten brak zręczności w kluczo­wym momencie, tak do niego niepodobny, rozczulił ją i wzruszył. W końcu szarpnął gorączkowo delikatny mate­riał i guziki rozsypały się po całym pokoju.

- Co ty wyprawiasz, Owen! - krzyknęła zdumiona.

- Nie przejmuj się, najdroższa - mruknął, okrywając gorącymi pocałunkami jej szyję. - Kupię ci wszystkie bluz­ki świata. Ale teraz muszę cię wreszcie dotknąć, muszę cię poczuć.

Jego wargi przesunęły się niżej, pieszcząc teraz jej pierś. Wstrzymała oddech, wyginając się pod nim, a jego dłoń powędrowała miękkim ruchem wzdłuż brzucha do luku jej biodra. Znalazł haftkę przy spódnicy, lecz znów napotka­wszy opór, zarzucił próby jej rozpięcia i podciągnął spód­nicę do góry.

Angie zadrżała, czując jego palce na udzie. Zaczęła ciężko oddychać, kiedy kolanem rozchylił jej nogi. Szor­stki materiał jego spodni drażnił jej skórę. Niemal bezwied­nie wygięła się mocniej, przyciągając Owena do siebie, pragnąc intymniejszego kontaktu.

- Angie, powiedz mi jeszcze raz, że mnie chcesz. Po­wiedz mi to.

- Chcę cię, chcę cię, chcę cię. - Pokryła jego mocno i zarysowaną szczękę i silną szyję krótkimi, zachłannymi pocałunkami.

Owen niecierpliwym ruchem zdarł z niej rajstopy i prze­sunął wolno rękę po jej nodze, zatrzymując ją na chwilę tuż przy rąbku podwiniętej do góry spódnicy. A potem z głu­chym, namiętnym jękiem sięgnął dalej i przykrył zaborczo dłonią widoczną spod niej ciemną, trójkątną kępkę włosów.

- Owen... Och, Owen... Proszę cię...

Angie zaczęła wić się pod jego dotykiem, czując intym­ną pieszczotę palców, która doprowadzała ją do wrzenia. Przylgnęła do niego, pragnąc go do szaleństwa. Wszystko działo się tak szybko, że straciła zdolność myślenia. Była we władaniu jakiejś niewidzialnej siły, która nieubłaganie niosła ją ze sobą.

- Tak, kochanie. Tak. Jesteś cudowna. Taka miękka i ciepła, i namiętna. - Jego kciuk wślizgnął się głębiej, pie­szcząc delikatnym okrężnym ruchem najczulszy punkt jej rozpalonego ciała. - Jesteś moja. Chcesz tego tak samo jak ja.

Angie krzyknęła cicho. Każdy nerw drżał w niej z na­pięcia. Wiedziała, że Owen to czuje. Usłyszała jego głębokie, pełne satysfakcji westchnienie, a potem zgrzyt zamka błyskawicznego.

- Owen? - Spojrzała na niego spod wpółprzymknię­tych powiek.

- Już, kochanie. Tak bardzo cię pragnę. Tak bardzo pragnę, żebyś została wreszcie moją żoną. Ty też tego chcesz, prawda?

- Tak. Tak. Tak.

Zamknęła oczy i zarzuciła mu ręce na szyję, kiedy wol­no i delikatnie złączył się z jej ciałem. Jego ruchy były stanowcze i zdecydowane, lecz jednocześnie ostrożne i wstrzemięźliwe.

- Nie boli cię? - zapytał z troską.

Zaprzeczyła, przywierając do niego z całą mocą i kiedy był już w niej głęboko, poczuła, że oto bierze go całego, jego siłę, jego męską witalność, jego najtajniejszą istotę. Teraz, w tym momencie, należał do niej równie niepodziel­nie, jak ona należała do niego.

Owen wziął jej twarz w swoje ręce i przez nieskończe­nie długą chwilę patrzył na nią z takim żarem w oczach, że miała ochotę śmiać się i płakać z radości.

- Witam, pani Sutherland - szepnął. Jego głos był prze­pełniony czułością, lecz jednocześnie pełen nie ukrywanej, męskiej dumy.

Powinnam czuć się rozdrażniona tym błyskiem triumfu w jego wzroku, powiedziała sobie Angie. Ale się tak nie czuła. Może dlatego, że oprócz triumfu zobaczyła też obiet­nicę dozgonnych więzów. Tej nocy Owen biorąc ją, w rów­nym stopniu oddawał jej siebie.

A potem zaczął się w niej poruszać i wszystkie myśli odpłynęły w niebyt. Z cichym, zduszonym okrzykiem pod­dała się narastającej fali rozkoszy.

Gdy w jakiś czas później obróciła się w jego ramionach, zobaczyła, że nadal ma na sobie podciągniętą do pasa spódnicę i rozpiętą bluzkę na gołych piersiach. Owen leżał obok, obejmując ją zaborczo jedną ręką, drugą podłoży­wszy pod głowę. Ich nogi były wciąż splątane i czuła na skórze szorstki materiał jego spodni. Podniosła głowę, pa­trząc na swojego męża w rozchełstanej koszuli i rozpiętych spodniach, i na jego ciemne, muskularne ciało, budzące w niej takie pożądanie.

- Musi to wyglądać jak obraz po scenie nieokiełznanej namiętności.

- Prawdę mówiąc, tak - uśmiechnęła się Angie. - Jeśli już o to chodzi, to czuję się niemal zniewolona.

Owen otworzył jedno oko.

- Nie tak to planowałem.

- Wiem, jak to planowałeś. Szampan, obsługa hotelowa i apartament dla nowożeńców. W końcu byłam przy tym. - Angie wsunęła mu palce pod koszulę.

- Trudno zaprzeczyć. - Uśmiechnął się lekko i otwo­rzył drugie oko; w jego wzroku błyszczała nie ukrywana satysfakcja. - Wszystko potoczyło się trochę inaczej, ale to nie szkodzi. - Przesunął ręką po jej gołym udzie. - I tak jest cudownie.

- Naprawdę?

- Yhm... - Podłożył jej dłoń pod głowę i przyciągnął usta do swoich warg. Pocałował ją wolno, namiętnie, z czułą zaborczością. - Po prostu cudownie. I najwyższy czas. Dość długo kazałaś mi czekać, moja pani.

- Owen...

- Ciii... - Położył się na niej, obejmując jej twarz ręka­mi. - Nie skończyliśmy jeszcze naszej nocy poślubnej.

- Jesteś pewien?

- Jestem. Ale tym razem zrobimy to z większą klasą.

Kiedy po jakimś czasie obudziła się u jego boku, zoba­czyła, że Owen nie śpi, lecz szeroko otwartymi oczami wpatruje się w sufit. Wyczuła zmianę jego nastroju.

- Owen? Czy coś się stało?

- Nie, kochanie. Rozmyślam sobie tylko. - Jego ramię zacisnęło się wokół niej uspokajająco.

- O czym? O nas?

- Nie.

- Wielkie dzięki. - Wykrzywiła się do niego w ciemno­ści.

Odwrócił się, patrząc na nią ze zdumieniem.

- O co ci chodzi? Dlaczego miałbym myśleć o nas? Wszystko jest już w porządku. Jesteśmy w końcu prawdzi­wym małżeństwem. Wszystko między nami wreszcie się ułożyło.

Okręcił sobie jej włosy wokół palców i delikatnie ją przyciągnął.

- Pocałuj mnie.

Posłuchała i nachyliła się nad nim, muskając go ustami. Pochwycił w delikatnej pieszczocie jej dolną wargę, a po­tem przytulił ją mocno do siebie, obdarzając prawdziwie gorącym pocałunkiem.

- Jak mówiłem, między nami już wszystko w porządku - mruknął. - Myślałem o tym, co powiedziałaś mi tam na tarasie.

- O czymś, co przemieniło cię z chłodnego dżentelme­na w jaskiniowca?

Zignorował tę uwagę.

- O twojej propozycji pracy dla Langleya.

- Ach, o tym.

- Tak. Co to miało znaczyć, Angie?

- Znowu się rozzłościsz, jak zacznę ci wyjaśniać.

- Jednak spróbuj.

- No więc dobrze. Uważam, że powinieneś zaoferować Glenowi wysokie stanowisko w swojej firmie. Możesz to z łatwością zrobić. Twoja pozycja ci na to pozwała.

- Podaj mi choć jeden powód, dla którego miałbym zaoferować Langleyowi wysokie stanowisko.

- Podam ci trzy takie powody. Pierwsze dwa to Celia i twoja siostra, Kim. Docenią to bardziej niż myślisz. Czują się pokrzywdzone przez testament twojego ojca. A twój brak akceptacji dla Glena jeszcze to pogłębia. Gdybyś zło­żył mu ofertę pracy, dałbyś im dowód, że przynajmniej respektujesz ich życzenia, że liczysz się z ich zdaniem. Byłby to miły gest, Owen.

- Firmy takiej jak Hotele Sutherland nie prowadzi się z pomocą miłych gestów.

- Jeden miły gest nic nie zaszkodzi. Możesz sobie na to pozwolić.

- Powiedziałaś, że są trzy powody, dla których powi­nienem to zrobić. Jaki jest trzeci?

Angie uśmiechnęła się, wyciągając z zanadrza swój naj­większy atut.

- Możesz wykonać swój wspaniałomyślny gest bez naj­mniejszego ryzyka. Glen nie przyjmie twojej oferty.

- Co takiego?

- Słyszałeś. Glen nie ma zamiaru pracować dla ciebie. I wcale mu się nie dziwię. Musisz być okropnym szefem. Ale nie w tym rzecz. Dostał doskonałą propozycję od pew­nej firmy inżynieryjnej w Seattle i chce ją przyjąć.

- Więc dlaczego mam dokonywać jakichś sztuczek z oferowaniem mu stanowiska? - spytał podejrzliwie Owen.

- Mówiłam ci już. Dla dobra Kim i Celii. Glen mówi, że Kim się bardzo gryzie twoim brakiem akceptacji jej męża.

- Dlaczego miałaby się tym przejmować? - mruknął Owen.

- Bo jesteś jej starszym bratem. To całkiem naturalne, że jej zależy na twojej aprobacie. Sama jestem młodszą siostrą, więc wiem, co mówię, Glen chce, żebyś zrobił ten gest właśnie dla Kim. Wtedy grzecznie ci odmówi i wyje­dzie do Seattle.

- Sam ci to powiedział?

- Tak, kiedy rozmawialiśmy po kolacji.

- I ty mu wierzysz?

Dopiero teraz dostrzegła oznaki sceptycyzmu z jego strony. Zmarszczyła gniewnie brwi.

- Oczywiście, że mu wierzę. Dlaczego miałby mnie okłamywać?

- Żeby skłonić cię do tego, co właśnie robisz.

- Owen, jak możesz mówić coś podobnego? - nasrożyła się.

- Mam więcej doświadczenia życiowego niż ty, kocha­nie. Nie zajmowałaś się nigdy takimi przyziemnymi spra­wami i nic dziwnego, że jesteś trochę naiwna. Niestety, Kim ma ten sam problem. Ona też dała się nabrać Lan­gleyowi.

Angie usiadła, rozzłoszczona nie na żarty.

- Owen, powiedz mi prawdę. Czy masz jakieś konkret­ne dowody, że Glen ożenił się z twoją siostrą dla jej udzia­łów w Hotelach Sutherland? Czy jesteś wobec niego podej­rzliwy po prostu z zasady?

- Nie potrzebuję żadnych dowodów. Wystarczą mi fa­kty. Ten facet błyskawicznie się przy niej zawinął. Dopro­wadził do ślubu w niecałe trzy miesiące po pierwszym spotkaniu. A dwa miesiące później Kim zamęcza mnie, żebym urządził go w firmie. Sama powiedz, czy to nie brzmi podejrzanie?

- Błyskawicznie się zawinął, powiadasz? - Angie uśmiechnęła się kątem ust. - Pobrali się w trzy miesiące, tak? Czy nie tyle trwała nasza znajomość przed ślubem?

- Nie próbuj tego porównywać, Angie! Nasza sytuacja była zupełnie inna.

Angie z namysłem ściągnęła usta.

- No tak, zaledwie trzy miesiące znajomości i tuż po ślubie okazuje się, że pan młody jest mocno zainteresowany firmą rodzinną panny młodej. Bardzo podejrzane. Do­skonale rozumiem, dlaczego ci się to nie podoba. Prawdę mówiąc, dokładnie wiem, co możesz czuć.

- Do diabła, Angie, nie zaczynaj wszystkiego od nowa. Nie chcę już dzisiaj o tym słyszeć.

- Jak sobie życzysz, Owen. Popatrzył na nią spod zmrużonych powiek.

- To już lepiej. - A kiedy nie zaoponowała, uśmiechnął się z satysfakcją, oplatając ją ramionami. - O wiele lepiej.

Owen obudził się tuż przed świtem. Leżał spokojnie, rozkoszując się ciepłem ciała Angie, która spala zwinięta u jego boku. Czuł się wspaniale. Nareszcie wszystko było tak, jak być powinno. Angie była jego żoną. Naprawdę jego żoną.

Odwrócił głowę, żeby się jej przyjrzeć w bladym świetle poranka. Jej splątane włosy płomiennym wachlarzem roz­łożyły się na poduszce, ciemne rzęsy skrywały pod za­mkniętymi powiekami piękne, turkusowe oczy, a kuszące wargi były lekko rozchylone, jakby domagały się pocałunku nawet we śnie. Wciągnął w nozdrza nieuchwytny kobiecy zapach i poczuł narastającą ponownie falę pożądania. Przez chwilę miał ochotę ją obudzić, żeby znów się z nią kochać, ale pamiętając, jak wiele dała mu zeszłej nocy, niechętnie postanowił zachować się po dżentelmeńsku i dać się jej wyspać.

Ostatniej nocy nie był takim dżentelmenem, pomyślał, wysuwając się spod kołdry. Ta pierwsza noc z Angie nie przebiegła bynajmniej według planu, ale teraz to już nie miało znaczenia. Małżeństwo zostało skonsumowane. Byli mężem i żoną.

W nastroju radosnej euforii wszedł do łazienki i odkręcił prysznic. Nie pamiętał, kiedy czuł się tak dobrze. Z uśmie­chem cichej satysfakcji wszedł pod strumień wody.

Dwadzieścia minut później nadal się uśmiechał, kiedy zszedł na śniadanie do jadalni. Betty stawiała właśnie na stole dzbanek z kawą i koszyk świeżo upieczonych bułeczek.

- Dzień dobry panu.

- Dzień dobry, Betty. - Owen usiadł i wziął dzbanek, z przyjemnością wdychając zapach kawy. - Przy okazji, dam ci dobrą radę. Jeśli chcesz dożyć u nas do emerytury, to powstrzymaj się lepiej od plotkowania na temat moich prywatnych spraw.

Betty uśmiechnęła się szeroko, bynajmniej nie spe­szona.

- Nie może mnie pan zwolnić, Owenie Sutherland. Pracuję dla tej rodziny od ponad trzydziestu lat. Pamiętam cię z czasów, kiedy się wkradałeś do kuchni i ustawiałeś krzesła jedno na drugim, żeby się dostać do pudełka z cia­stkami.

- Bardzo wzruszające wspomnienie, Betty, ale nie mu­szę już podkradać ciasteczek. W każdej chwili mogę ich sobie wziąć, ile dusza zapragnie.

- Tacy niby jesteśmy bezwzględni, co? To mi pan chce powiedzieć? - Betty zachichotała, najwyraźniej niezbyt przejętą. - Oszczędź sobie tych pogróżek, chłopcze. Nie dam się przestraszyć. A jeśli chce pan wiedzieć, czemu zdradziłam pańskiej siostrze, że nie śpicie razem z żoną, to zaraz powiem.

- No więc, dlaczego powiedziałaś o tym Kim?

- Bo wiedziałam, że to migiem do pana wróci i trzeba będzie jakoś ten problem rozwiązać. I coś mi się widzi z pańskiej miny, że dziś w nocy go pan rozwiązał.

Owen zmarszczył groźnie brwi.

- Zabawiłaś się w Amora, co?

- A jakże! Od razu wiedziałam, że coś jest nie tak mię­dzy panem a pańską żonką. A przecież było widać gołym okiem, że jest w panu po uszy zakochana, tylko czuje się jakoś tak niepewnie. Jak zobaczyłam, że nawet razem nie śpicie, to już wiedziałam, w czym największy problem.

- Ach, tak?

- Ano tak. Pomyślałam, żeby tak trochę pana pchnąć we właściwym kierunku, a najlepiej to zrobić za pomocą urażonej dumy, i tyle.

- Masz szczęście, Betty, że jestem dzisiaj w takim do­brym humorze. To wszystko, co ci powiem. - Owen wziął ciepłą bułeczkę, przekroił i posmarował miodem.

- W dobrym humorze, tak? Czego to należyta kobieta nie zrobi z mężczyzną. A ta pańska żonka jest całkiem w porządku.

Z tymi słowami Betty wzięła tacę i skierowała się do drzwi. Owen uznał, że trudno nie zgodzić się z tą konkluzją. W dwóch kęsach pochłonął smakowitą bułkę i sięgnął po następną. W tym momencie w drzwiach pojawił się, ziewając, Glen Langley.

- Dzień dobry, Sutherland. Czy masz zamiar sam zjeść te wszystkie bułki?

- Możesz wziąć sobie jedną.

- Wielkie dzięki. Widzę, że pan domu jest dziś wyjątko­wo łaskawy.

Glen usiadł i nalał sobie kawy. Owen zignorował tę uwagę, żując przez chwilę w milczeniu.

- Czy naprawdę chcesz dla mnie pracować? - odezwał się w końcu.

Glen spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Ależ broń Boże. Bez obrazy, ale nie mogę sobie wyob­razić gorszego szefa. Jedyne, czego od ciebie chcę, to propo­zycji pracy. I chciałbym, żebyś ją złożył w obecności Kim.

- Angie mówi, że jej nie przyjmiesz. Ale jaką mam gwarancję, że tak będzie?

Glen wzruszył ramionami.

- Żadnej. I jeśli powiesz to w obecności świadka, to znaczy twojej siostry, a ja zmienię zdanie, to będziesz mieć mnie na karku.

- Tego właśnie się boję.

- Doskonale cię rozumiem. Masz wszelkie powody do niepokoju. Mogę cię zapewnić, że choćby wszyscy inni przed tobą drżeli, ja, jako twój pracownik, potrafię ci dać w kość.

Owen uśmiechnął się lekko, doceniając tę szczerość.

- Tak, nie wątpię, że potrafisz. Dlaczego ożeniłeś się z Kim?

- Powód był dość oczywisty. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Chciałem ją zdobyć jak najszyb­ciej, żeby jej nie stracić. Jak się da kobiecie zbyt dużo czasu do myślenia, to zacznie wynajdywać mnóstwo prze­szkód, które potem trudno pokonać. Rozumiesz, co mam na myśli?

- Chyba tak. - Owen pomyślał o wszystkim, co sam ostatnio przeszedł.

- No właśnie. Zorientowałem się w waszej rodzinnej sytuacji i postanowiłem działać szybko. Wiedziałem, że ty będziesz największą przeszkodą. Namówiłem Kim do ślu­bu, zanim zaczęła się martwić o twoją aprobatę.


- A skąd wiedziałeś, że jej nie dam?

- Jesteś jej starszym bratem, tak czy nie? Starsi bracia rzadko akceptują mężczyzn, których poślubiają ich siostry. Wiem to z własnego doświadczenia. Sam mam młodszą siostrę. A na dodatek, Kim dwa lata temu straciła ojca. Co znaczyło, że ty przejąłeś i jego rolę, więc sytuacja była dla mnie jeszcze trudniejsza.

- I dlatego postanowiłeś ją uprościć i szybko doprowa­dzić Kim do ołtarza? Glen spojrzał mu prosto w oczy.

- Można to tak nazwać. Teraz, oczywiście, muszę po­nieść tego konsekwencje. Ale przynajmniej mam już żonę i mogę poczekać, aż przejrzysz.

- Niech to wszyscy diabli - powiedział Owen.

- Zgadzam się. Myślę, że my obaj mamy ze sobą o wie­le więcej wspólnego, niż ci się wydaje, Sutherland. Powie­działbym, że działamy bardzo podobnie.

- Chodzi ci o to, że szybko osiągamy cel, a potem po­nosimy konsekwencje? - Owen skończył jeść i skrzyżował ręce na stole.

- A czy nie jest tak? - spytał Glen spokojnie. – Mówię o konsekwencjach. O ile wiem, nie przyjeżdżasz tu raczej, jeżeli nie musisz. Fakt, że przywiozłeś do Jade Lake swoją żonę, wiedząc, jak zostanie przyjęta, może znaczyć tylko tyle, że wpakowałeś się w niezłą kabałę. Czy nie chodzi przypadkiem o tę spółkę? Mam rację?

Owen nie odpowiedział.

- Zawrzyjmy układ. Złożysz mi propozycję, i to dobrą. Ja ją odrzucę i zabiorę stąd Kim. Będziesz miał jeden prob­lem z głowy.

- A jeśli nie zechce z tobą wyjechać? - spytał Owen łagodnie. - Kim marzy, żebyś pracował w naszej firmie.

I jej matka też.

- To ryzyko, które muszę podjąć. Ale liczę na to, że ona mnie kocha i wierzy w moją miłość. Sądzę, że zgodzi się oddać naszą przyszłość w moje ręce.

Owen zaklął cicho i wyciągnął się w krześle, wpychając ręce do kieszeni. Langley miał charakter. Miał o wiele więcej charakteru, niż się można było spodziewać. Ocena Angie okazała się mimo wszystko słuszna. Zaczął pode­jrzewać, że choć Angie nie znała się na interesach, to w sprawach stosunków rodzinnych była większym eksper­tem od niego. Wciąż jeszcze nad tym rozmyślał, a Glen popijał kawę, kiedy do jadalni weszła Kim. Podeszła prosto do męża i pocałowała go lekko, przysuwając sobie krzesło do stołu.

- Dzień dobry, Owen - powiedziała chłodno.

- Cześć, Kim.

- Niezłe widowisko zrobiłeś z siebie wczoraj wieczo­rem.

Owen uznał, że nie warto psuć sobie humoru od samego rana.

- Wiesz, jak to jest. Angie i jej rodzina reagują na wszy­stko bardzo spontanicznie i żywiołowo. My, z drugiej stro­ny, jesteśmy bardzo drażliwi i potrafimy się wściec, kiedy ktoś urazi naszą dumę, prawda?

Kim spojrzała na niego niepewnie.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nieważne. - Podjął decyzję. - Miałem właśnie za­miar zaoferować twojemu mężowi stanowisko naczelnego inżyniera spółki «Sutherland i Townsend». Może przystą­pić od razu do pracy w zarządzie głównym nad pierwszym projektem naszego wspólnego hotelu nad południowym Pacyfikiem, W początkowej fazie budowy będzie to wy­magało jego obecności na miejscu robót, ale możesz mu towarzyszyć.


Widelec Kim opadł z brzękiem na talerz.

- Owen, mówisz poważnie? - Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Nie żartujesz?

Owen przytrzymał wzrokiem spojrzenie Langleya.

- Wiesz, że zawsze mówię poważnie. Jeśli Glen tylko zechce, ta praca na niego czeka. Coś mi mówi, że świetnie się sprawdzi w spółce «Sutherland i Townsend».

- Owen, to po prostu cudownie! Nie pożałujesz swojej decyzji. - Kim skoczyła na równe nogi, obiegła stół i za­rzuciła ramiona wokół szyi brata. - Dziękuję ci, Owen. Bardzo ci dziękuję.

Owen kątem oka dojrzał łzy w jej oczach. Uśmiechnął się z trudem.

- W porządku, mała. Przynajmniej tyle mogę zrobić dla nowego członka rodziny, prawda?

- Prawda - roześmiała się Kim. Puściła go i wróciła tanecznym krokiem do męża. - Sam powiedz, czy to nie wspaniale?

- Wspaniale - przyznał Glen. - Jest tylko jedno małe ale.

- Jakie? - ściągnęła brwi Kim.

- Takie, że dostałem lepszą ofertę z Seattle. I prawdę mówiąc, wolę pracować nad układem sterowniczym samo­lotów niż nad układem hydraulicznym i klimatyzacją hote­li. Jestem bardzo wdzięczny twojemu bratu, ale muszę odrzucić jego propozycję.

- Ależ Glen... Owen zdecydował, że należy wkroczyć do akcji.

- Moja propozycja jest wciąż aktualna, Langley - po­wiedział spokojnie. - Nie składałbym jej w innym wypad­ku. Jak powiedziałem, zawsze mówię poważnie.

- Wiem - uśmiechnął się Glen. - Doceniam to. Ale my­ślę, że lepiej będzie, jeśli pojedziemy z Kim do Seattle.

Owen wstał.

- Rozumiem. Przemyślcie to sobie. Zgadzam się na wszystko, co postanowicie. Do zobaczenia później.

Co za piękny dzień, pomyślał Owen wychodząc z domu w poranne słońce. Jeszcze nigdy jezioro nie było tak szma­ragdowe. A góry tak malownicze. Spojrzał w okno sypialni i zobaczył Angie wychyloną na świat w jedwabnej koszuli, z burzą płomiennych włosów na ramionach. Przesłała mu ręką pocałunek. Uśmiechnął się i pomachał do niej, nawet z tej odległości widząc jej rumieniec. Gwiżdżąc wesoło ruszył w stronę przystani, zobaczyć, co porabia Jeffers.

Kiedy Angie weszła do jadalni, Celia stała samotnie przy oknie, trzymając filiżankę z kawą.

- Dzień dobry, Celio.

- Dzień dobry, Angie. - Celia odwróciła się wolno, z niepewnym uśmiechem na ustach. - Przypuszczam, że to tobie winni jesteśmy podziękowanie za nagłą zmianę decy­zji Owena.

Angie nachyliła się nad koszyczkiem z pieczywem, sta­rannie wybierając bułeczkę.

- Jaką zmianę decyzji?

- Kim powiedziała, że oferował Glenowi stanowisko w firmie. Dobre stanowisko.

- Naprawdę? Nie masz mi za co dziękować. Nie mia­łam z tym nic wspólnego.

- Trudno mi w to uwierzyć, Angie. Owen jest jednym z najbardziej upartych ludzi, jakich znam. Ma to po ojcu - dodała Celia kwaśno. - Kiedy raz coś postanowi, nigdy nie zmienia zdania. Jego duma na to nie pozwala. A dziś rano postąpił dokładnie odwrotnie.

Angie ugryzła kęs bułki.

- Owen jest uparty, ale nie jest nierozsądny.

- Może nierozsądny to niewłaściwe słowo. Lepsze by było nieprzejednany.

- Albo nieubłagany? Czy niewzruszony? Nieugięty? Niezłomny? A czasem może trochę niemądry?

- Wydaje ci się to wszystko bardzo zabawne, prawda? - spytała Celia spokojnie.

- Właściwie nie. Przepraszam, jeśli moje żartobliwe podejście do sprawy cię uraziło, Celio. To bez wątpienia jeszcze jedna irytująca cecha Townsendów.

Celia spojrzała na nią przeciągle.

- Bez wątpienia. Tak czy owak, jestem ci winna po­dziękowanie za naprawienie stosunków między Owenem a Kim. Bardzo boleśnie odczuwałam ich konflikt. To pra­wda, że Kim zbyt pospiesznie wyszła za Glena i jego mo­tywy mogły się wydać podejrzane. Ale wiedziałam, że go kocha, a on robił na mnie wrażenie uczciwego młodego człowieka, który szczerze darzy ją uczuciem.

- Akurat tu się z tobą zgadzam, Celio. Polubiłam Gle­na.

- Myślałam, że kiedy Owen pozna go bliżej, też go polubi. Ale Kim wyskoczyła z tym pomysłem zatrudnienia Glena w firmie i Owen się wściekł.

- Pewno Kim chciała go w ten sposób zmusić, żeby zaakceptował jej męża - zauważyła Angie. - Ale Owena nie można do niczego zmusić.

- To prawda - westchnęła Celia. - Zapewniam cię, że był równie uparty i niedostępny jako dziecko. Miał trzyna­ście lat, kiedy wyszłam za mąż za jego ojca. I już wtedy uważał się za dorosłego. Nigdy nie zaakceptował mnie jako matki. Och, był bardzo uprzejmy i dobrze się sprawował, ale zawsze istniał między nami dystans. Owen już jako mały chłopiec był chłodny i zamknięty w sobie.

- Jakoś nie mogę go sobie wyobrazić, jako małego chło­pca.

- Ja właściwie też nie - przyznała Celia. - Kiedy zjawi­łam się w jego życiu, już zupełnie nie zachowywał się jak dziecko. Sprawiał raczej wrażenie młodszej wersji swojego ojca. Od pierwszej chwili dal mi do zrozumienia, że to on zostanie dziedzicem Hoteli Sutherland i opiekunem całej rodziny. Przyjął na siebie odpowiedzialność, zanim jeszcze wiedział, co to oznacza.

- A ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, była nowa matka, tak? - spytała Angie łagodnie.

Celia odstawiła filiżankę.

- Właśnie. Jak mówiłam, był zawsze dla mnie bardzo uprzejmy, ale nigdy nie widział we mnie matki. Myślę, że patrzył na mnie jedynie jak na jeszcze jeden ciężar, który w przyszłości spadnie mu na barki. Ale trzeba mu przy­znać, że przyjął tę odpowiedzialność i wywiązuje się z niej zarówno wobec mnie, jak i wobec pozostałych. Co jak co, ale Owen jest bardzo obowiązkowy na swój własny, aro­gancki sposób - zakończyła Celia smutnym, zrezygnowa­nym tonem.

Angie zamilkła, szukając odpowiednich słów, kiedy przez drzwi wpadła Kim z Glenem za plecami. Była rados­na i kipiąca życiem.

- Cześć, Angie. Właśnie cię szukałam, mamo. Chcia­łam ci powiedzieć, że zdecydowaliśmy się z Glenem wyje­chać. Omówiliśmy wszystko i zrozumiałam, że on woli pracować przy samolotach niż w hotelarstwie. Dostał wspaniałą ofertę z pewnej firmy w Seattle, prawda, kocha­nie?

Glen uśmiechnął się, patrząc na swoją promieniejącą żonę.

- Myślę, że to będzie dobra praca. I że Kim spodoba się w Seattle.

- Na pewno mi się spodoba - oświadczyła Kim.

W drzwiach pokazał się Derwin z głębokim marsem na czole.

- Co się tu, do diabła, dzieje? Podobno Owen zaoferował ci stanowisko głównego inżyniera, Glen? Czy to prawda?

- Prawda - przyznał Glen wesoło. - Ale odrzuciłem jego propozycję.

- Co takiego? Chyba nie mówisz poważnie?

- Jak najbardziej poważnie. - Glen spojrzał na zegarek, a potem na Kim, - Chodźmy się lepiej pakować. Twój brat obiecał zawieźć nas motorówką na drugi brzeg do samo­chodu. Mamy przed sobą długą drogę.

- Nie martw się. Za pół godziny będę gotowa. - Kim odwróciła się do Angie z uśmiechem. - Dziękuję ci, Angie. Czuję w tym twoją rękę. Ten mój okropny brat potrafi być uparty jak osioł.

- Myślę, że po prostu jest trochę zbyt nadopiekuńczy - mruknęła Angie. - Zaobserwowałam tę samą cechę u mojego brata, Harry'ego. Starsi bracia często się tak za­chowują wobec swoich młodszych sióstr.

- Może masz rację - pokiwała głową Kim. - Nigdy mi to nie przyszło go głowy. Uważałam, że Owen jest po prostu władczy i arogancki. - Podeszła do Angie i uścisnę­ła ją. - Wiesz, cieszę się, że będziemy mieć cię w rodzinie.

- Dziękuję - powiedziała Angie, wzruszona i zasko­czona tym odruchem serdeczności.

Glen roześmiał się cicho.

- Coś mi mówi, że wiele rzeczy się tu zmieni. Do zobaczenia na następnym zjeździe rodzinnym, Angie. - Pocałował ją w policzek, szepcząc: - Dzięki, to twoja za­sługa.

- Wcale nie - zaprotestowała szybko, ale on już jej nie słuchał. Kiwnął głową Celii i Derwinowi i pociągnął Kim do drzwi.

Derwin odprowadził ich chmurnym wzrokiem.

- Nie mogę uwierzyć, że ten chłopak odrzucił taką do­brą ofertę pracy w Hotelach Sutherland.

- Może to i lepiej - powiedziała Celia. - Młoda para powinna sama stanąć na nogi po ślubie. Daje jej to poczu­cie niezależności. Tak naprawdę, to Kim tylko chciała mieć pewność, że Owen zaakceptował Glena. Teraz jest zadowolona. I w gruncie rzeczy to się najbardziej liczy, nie uważasz, Derwin?

- Mnie nikt nigdy nie oferował żadnej pracy w firmie - sarknął Derwin. - Nawet gońca. - Odwrócił się, łypiąc wściekle na Angie. - To twoja sprawka, tak?

- Daj spokój, Derwin - wtrąciła Celia szybko.

- To jej sprawka. I jeśli o mnie chodzi, to chciałbym wiedzieć, co się tu właściwie dzieje. Wszyscy byliśmy świadkami tego widowiska z epoki jaskiniowców, jakie Owen zafundował nam wczoraj wieczorem. Nigdy w życiu nie widziałem nic równie gorszącego. Może takie zacho­wanie jest typowe dla Townsendów, ale na pewno zupełnie nie pasuje do Owena. To wszystko są jej sztuczki.

- Proszę cię, Derwin - powiedziała Celia. Zignorował ją, dalej przeszywając Angie wściekłym wzrokiem.

- Usidliłaś Owena, ot co. Doprowadziłaś do tego, że zrobił z siebie głupca na oczach całej rodziny. A teraz jesz­cze zaczynasz się wtrącać do naszych spraw. Ty coś knu­jesz, jestem pewien.

- Derwin - przerwała Celia, tym razem ostro. - Dość już.

- Moim zdaniem to dopiero początek. - Derwin rzucił serwetkę i sztywnym krokiem skierował się do drzwi. - Nie należy ufać Townsendom. Zawsze spiskują. Wykorzystują ludzi. Sama zobaczysz, Celio. Zapamiętaj moje słowa. Owen jeszcze pożałuje, że się z nią ożenił.

Po jego wyjściu zapadła niemiła cisza. Celia uśmiechnę­ła się przepraszająco.

- Bardzo mi przykro, Angie. Derwin i Helen są strasz­nie zawzięci. Ludzie niełatwo zmieniają zdanie, a oni nie­nawidzą Townsendów od wieków.

- Chciałabym wiedzieć, dlaczego. - Angie spojrzała pytająco na Celię. - Czy ty wiesz?

Celia potrząsnęła głową.

- Właściwie nie. Tylko tyle, że wszystko zaczęło się przy próbie pierwszej spółki między obiema firmami. Nie byłam jeszcze wtedy żoną ojca Owena, więc nie znam szczegółów. W każdym razie cała sprawa zostawiła po so­bie przykry osad. Przyznaję, że i ja z poczucia lojalności byłam nastawiona wrogo wobec twojej rodziny, chociaż z nikim z was oprócz ciebie dotąd się nie zetknęłam.

- Jesteśmy całkiem sympatyczni, jak się nas bliżej po­zna.

Zanim Celia zdążyła odpowiedzieć, w drzwiach ukazał się Owen.

- Dzień dobry, Celio. Widziałaś Angie? Ach, tu jesteś, kochanie, - Oczy mu się rozjaśniły. - Właśnie cię szuka­łem. Za parę minut odwożę do miasteczka Kim i Glena. Może byś tymczasem poprosiła Betty, żeby nam znów przygotowała jedzenie na piknik? Popłyniemy sobie później na wycieczkę i pokażę ci parę wysepek na połu­dniowym krańcu jeziora.

- Dobrze - zgodziła się Angie. - Kiedy wrócisz?

- Po odprowadzeniu Kim i Glena muszę wpaść do skle­pu z narzędziami po parę rzeczy dla Jeffersa. Powinienem być z powrotem za jakieś dwie godziny.

- Doskonale.

Angie zaczerwieniła się pod jego spojrzeniem. Wiedzia­ła, co Owen chce robić na jednej z tych wysepek. Gorące wspomnienia zeszłej nocy przepełniły ją rozkosznym ocze­kiwaniem.

- Do zobaczenia - Owen ruszył do drzwi.

- Owen! - zawołała za nim Celia.

- Tak? - Odwrócił się.

- Dziękuję.

- Za co? Za ofertę pracy dla Langleya? Nie ma o czym mówić. I tak ją odrzucił.

- Ale to znaczyło bardzo dużo dla Kim. I dla mnie. Owen zawahał się chwilę, a potem kąciki ust podniosły mu się w lekkim uśmiechu.

- Glen jest w porządku. Ojciec by go polubił. Facet ma charakter.

Owen zakotwiczył motorówkę w małej zatoczce przy jednej z wysepek na południowym krańcu jeziora. Angie zmierzyła wzrokiem odległość do brzegu.

- Tu nie jest głęboko. Podwiń dżinsy i zdejmij buty

- poradził. - Chyba że chcesz, żebym cię zaniósł na brzeg?

- Dam sobie sama radę. Ty weź koszyk.

Widok jej gołej nogi przerzuconej przez burtę wywołał w nim falę przyjemnych wspomnień z zeszłej nocy. Nie mógł się już doczekać, żeby znów wziąć swoją żonę w ra­miona. Angie podniosła wzrok i widząc jego gorące spo­jrzenie, oblała się pąsowym rumieńcem. Szybko spuściła oczy, koncentrując się na swoich stopach. Owen dojrzał blask jej obrączki w promieniach słońca i poczuł, jak roz­piera go duma posiadacza.

- Myślałam, że przypłynęliśmy tu na drugie śniadanie.

- Angie wskoczyła do wody i skierowała się do brzegu.

- Przypłynęliśmy tu dla przyjemności w szerokim zna­czeniu tego słowa. - Owen zarzucił sobie na ramię koszyk z jedzeniem, czując się lekko i radośnie jak nigdy dotąd. - Poza tym już za późno na drugie śniadanie. Będzie to raczej podwieczorek.

- Wszystko przez to, że tak późno wróciłeś z miaste­czka - przypomniała mu Angie.

- Jest coś takiego w sklepach z narzędziami, że jak raz się tam wejdzie, to zaraz przychodzi do głowy cała masa rzeczy, które chce się kupić. A ja przecież nawet nie lubię majsterkować, tak jak Derwin. I do tego prawie nigdy nic sam w domu nie naprawiam.

- Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Widziałam, jak ojciec i Harry przewracali taki sklep do góry nogami. - Wyszła na małą, kamienistą plażę, podziwiając porośniętą paprociami grotę. - Jaki piękny widok!

- Piękny - zgodził się Owen, patrząc na jej płomienne włosy, prześwietlone słońcem. Ciekaw był, czy uda mu się jak najszybciej skłonić ją do kochania. Postanowił spróbo­wać szczęścia.

Usiedli na małej polance pod drzewem i Angie zaczęła rozpakowywać zawartość koszyka.

- Betty tym razem przeszła samą siebie. Patrz, pasztet z wątróbek, bagietki, butelka francuskiego wina.

Owen z uśmiechem rozciągnął się obok na kocu.

- Chciała, żeby to był romantyczny posiłek kochan­ków. Nie mam nic przeciwko temu. - Położył rękę na jej udzie. - Muszę przyznać, że sam czuję się bardzo romanty­cznie.

- To znaczy, że czujesz się gotów do uprawiania miłości - roześmiała się Angie.

- Co za różnica?

Pieszczotliwym gestem przesunął rękę wyżej. Nawet przez materiał czuł ciepło i miękkość jej ciała. Pochylił się i pocałował ją w kolano. Kiedy podniósł głowę, zobaczył jej oczy przepełnione uczuciem. Uśmiechnął się zachęcają­co, czekając na wyznanie, że go kocha.

- Czy udało ci się dostać to, co chciałeś? - spytała Angie, rozpakowując pasztet.

- Co takiego? - zdumiał się Owen, zaszokowany nagłą zmianą tematu.

- Mówię o tych częściach, które miałeś kupić dla Jeffersa.

- Ach, tak. Dostałem je. - Patrzył, jak Angie pieczoło­wicie rozsmarowuje pasztet na kawałku bagietki - Wiesz, właściwie wcale nie jestem głodny.

- Na pewno?

- Na pewno. - Wyjął bułkę i nóż z jej ręki i powiedział: - Chodź tu.

- Przecież jestem - szepnęła.

- Bliżej.

Położył ją na kocu i wsunął nogę między jej uda. Objęła go ramionami, obserwując spod rzęs. Jej uśmiech był czuły i zachęcający, odwieczny uśmiech kobiety, mówiącej mężczyźnie, że należy do niego. Owen poczuł, jak jego ciało wypełnia się pożądaniem.

- Owen?

- Nie martw się, kochanie. Tym razem nikt nas nie widzi. Jesteśmy dobrze schowani.

Przywarł do jej ust i kanapki z pasztetem poszły w zapo­mnienie. Po chwili leżała pod nim naga, a on wsunął się głęboko w jej gorące, pulsujące ciało, czując, jak Angie przywiera do niego, jak cała się wokół niego zaciska. Jej paznokcie wbijały mu się w plecy. Podniósł głowę patrząc zachłannie, jak drży w jego ramionach, a jej ciche jęki miłosnego zapamiętania były najrozkoszniejszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszał. Sam będąc już na granicy wytrzymałości, zdał sobie nagle sprawę, że na coś podświa­domie czeka. Ale krótkie, gwałtowne skurcze głęboko w ciele Angie nieuchronnie doprowadziły go do ekstazy. Zapomniał, na co czekał, dlaczego wstrzymywał ostatecz­ny moment spełnienia. Dal się ponieść gorącej burzy zmy­słów, dając wyraz swojemu upojeniu ochrypłym okrzy­kiem triumfu i rozkoszy.

Dopiero kiedy leżał już później spokojnie, wciąż jeszcze okryty potem, przypomniał sobie, na co czekał w tych ostatnich sekundach zbliżenia. Chciał usłyszeć wyznanie Angie, że go kocha. Zmarszczył brwi, uświadamiając so­bie, że nie powiedziała mu tego ani razu, odkąd zostali kochankami. Ale czul się teraz zbyt rozluźniony i szczęśli­wy, żeby się tym dręczyć. Zamknął oczy i zapadł w błogą drzemkę...

Kiedy się obudził, Angie siedziała nad koszykiem, kon­tynuując robienie kanapek. Tym razem bagietka z paszte­tem wydala mu się czymś bardzo pożądanym. Poczuł, że jest wściekle głodny.

- Mógłbym zjeść konia z kopytami - powiedział.

- To się pospiesz, jeśli chcesz, żeby coś jeszcze dla ciebie zostało. Ja też mam niezły apetyt.

Owen w dwóch kęsach przełknął podaną kanapkę i sięg­nął po wino.

- Wiesz, Angie, tak sobie o czymś myślę.

- Ostrzegałam cię przed tym.

Uśmiechnął się, będąc w zbyt dobrym nastroju, żeby się obrażać.

- Może byśmy skończyli nasz miesiąc miodowy gdzie indziej? - Rozlał wino do dwóch szklanek i podał jej.

- Sądziłam, że chcesz mnie odizolować, żebym nie zaszkodziła sprzedaży akcji.

- To był tylko pretekst - przyznał. - Mogłem cię dosta­tecznie odizolować od prasy w moim hotelu. Ostatecznie, jestem szefem.

- Więc dlaczego upierałeś się, żeby tu przyjechać?

- Wpadłem na myśl, że jak zobaczysz mnie w otocze­niu reszty Sutherlandów, poczujesz się w obowiązku stanąć po mojej stronie. - Uśmiechnął się. - Należysz do tych, którzy zawsze bronią słabszych. Więc myślałem, że kiedy zobaczysz, jak się mają sprawy, między mną a moją rodzi­ną, zrobi ci się przykro i przypomnisz sobie, co naprawdę do mnie czujesz.

- Rozumiem.

- Może nie wszystko przebiegło całkiem zgodnie z pla­nem, ale ostatecznie dobrze się skończyło. - Rzucił jej wymowne spojrzenie. - I co, Angie, pamiętasz jeszcze, co do mnie czujesz?

Angie podciągnęła kolana pod brodę i oplotła je rękami. Patrzyła na niego w zamyśleniu.

- Zależy ci na tym, żeby nasze małżeństwo było udane, prawda?

- Oczywiście!

- Mnie też - kiwnęła głową. Uśmiechnął się z satysfakcją.

- Wiem. Zawsze to wiedziałem. Potrzebowałaś trochę czasu, żeby przezwyciężyć swój gniew. I strach, że zostałaś wykorzystana. Częściowo była to moja wina. Może nie dałem ci szansy, żebyś poznała mnie lepiej przed ślubem. Chciałem jak najszybciej zaprowadzić cię do ołtarza. Gdy­by nasze narzeczeństwo trwało dłużej, czułabyś się przy mnie bardziej bezpiecznie.

- Chyba masz rację. Teraz znam cię o wiele lepiej - po­wiedziała Angie poważnie.

- Coś takiego... - Pochylił się nad nią i pocałował z uśmiechem. - Miałem nadzieję, że jak nasze małżeństwo stanie się normalne, dojdziesz do tego wniosku. - Jesteś bardzo pewny siebie, prawda, Owen? Roześmiał się cicho.

- Nie mam zamiaru na to odpowiadać. To jedno z tych pytań, które do niczego nie prowadzą. Ale jeśli cię to pocieszy, to przyznaję, że udało ci się wprowadzić nieco zamieszania do moich wspaniałych planów na miesiąc miodowy. Teraz jednak można by powrócić do naszej pier­wotnej koncepcji podróży poślubnej, nie sądzisz?

- Jak chcesz.

- To wszystko, co masz do powiedzenia? - Spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Nie mów mi, że ci się spodobało w Jade Lake?

- Tego nie twierdzę. Ale muszę przyznać, że dowiedzia­łam się o tobie więcej w ciągu ostatnich paru dni tutaj niż przedtem przez trzy miesiące.

To go zezłościło.

- Nieprawda. Po prostu tutaj wreszcie zmądrzałaś, i tyle.

- Jeśli tak uważasz.

Owen spostrzegł, że jego dobry humor zaczyna go opu­szczać.

- Angie, co jest z tobą? Zwariowałaś, czy co?

- Nie, nie zwariowałam. Zastanawiałam się tylko ostat­nio nad tym i owym. - Oparła podbródek na skrzyżowa­nych kolanach. - Oboje postanowiliśmy dać naszemu mał­żeństwu szansę.

- Nic podobnego - obruszył się. - Nie mówiłem o żad­nej szansie. Od początku twierdziłem, że nasze małżeństwo będzie udane i trwałe. Koniec, kropka.

Kiwnęła zgodnie głową.

- Myślę, że istnieje taka możliwość.

- Możliwość?

- No tak, jest sporo spraw, które nas łączy. Po pierwsze, silny pociąg fizyczny.

- To nie ulega wątpliwości. - Owen upił łyk wina.

- Poza tym, więź materialna wynikająca ze spółki. Naj­pierw byłam zła, ale teraz doszłam do wniosku, że wspól­nota interesów może być czynnikiem umacniającym nasz związek.

- Do cholery, Angie - rozzłościł się Owen - nasze inte­resy nie mają nic wspólnego z naszym związkiem!

- Ależ mają - tłumaczyła mu cierpliwie, jakby przema­wiała do upartego dziecka. - Sam powiedziałeś, że nigdy byśmy się nie poznali, gdyby nasze rodziny nie prowadziły sieci hoteli. Nie martw się, zaczynam to postrzegać jako punkt na korzyść naszego małżeństwa.

- Angie, czy mogłabyś już z tym skończyć?

- Dlaczego tak się denerwujesz, Owen? - Spojrzała na niego niewinnie. - Czy mówię coś nie po twojej myśli?

- Przestań już drążyć sprawę interesów naszej spółki - rzucił przez zaciśnięte zęby. Co ona znowu, u licha, knu­je? - Nie na tym się będzie opierać nasz związek!

- A na czym?

- Na wielu innych rzeczach.

- Jak pociąg fizyczny? Już o tym mówiłam.

- Nie tylko - mruknął. - Na uczuciu. Wzajemnym sza­cunku, wspólnych zainteresowaniach. - Twojej miłości do mnie, dodał w duchu.

- Mówiłam już o wspólnych zainteresowaniach. Na przykład hotelarstwo.

- Nie chodzi mi o hotelarstwo. Uśmiechnęła się dobrotliwie.

- No dobrze. A wiec pikniki. Wygląda na to, że oboje lubimy pikniki.

- Łączy nas coś więcej, o wiele więcej.

- Na przykład, co?

Owen czuł się, jakby go przypierano do muru.

- Zaufanie. Przywiązanie. Poczucie odpowiedzialności.

- Tak, myślę, że masz rację. To wszystko bardzo cenne i ważne rzeczy.

- No właśnie. - Ale ani w połowie tak ważne i cenne, jak twoja miłość do mnie, myślał z rozpaczą. Dlaczego tego nie powiesz, Angie? Dlaczego nie mówisz, że mnie kochasz? Jesteśmy małżeństwem. Prawdziwym małżeń­stwem. Ale nie powiedziałaś tych słów, odkąd zostaliśmy kochankami.

- Owen? Czy coś się stało?

- Co się miało stać? - Uśmiechnął się z trudem. - Po prostu jestem sam na wyspie z kobietą, którą...

- Tak?

Spojrzał na nią i zobaczył w jej turkusowych oczach wyraz pełnego nadziei wyczekiwania. Rozzłościło go to. Wiedział, na co czeka. Na nieszczęście dla Angie, czytał w niej jak w otwartej księdze. Jeśli sobie wyobraża, że wmanewruje go w składanie zaklęć miłosnych, to się grubo myli. Nikt nie będzie manipulować Owenem Sutherlandem. Ojciec nauczył go, że to oznaka słabości.

- Jestem sam na wyspie z kobietą, którą poślubiłem - do­kończył gładko. - Bardzo korzystna sytuacja, nie uważasz?

Przyciągnął ją do siebie, kładąc sobie na piersi. Słońce prześwietliło jej rude włosy, a słodki ciężar ciała wzbudził w nim na nowo pożądanie. Zapomniał o gniewie, w chwili gdy dotknął jej ust. Była jego żoną i kochała go, jak żadna inna kobieta, choć może duma nie pozwalała jej tego w tym momencie przyznać. Rozumiał to i postanowił poczekać. Wiedział, że Angie prędzej czy później się podda i zrezyg­nuje z cichej wojny, którą ogłosiła.

Angie też rozumiała jego dumę i była zdecydowana po­czekać. Na drugi dzień rano stała na brzegu jeziora, odpro­wadzając wzrokiem motorówkę z Owenem zmierzającym do miasteczka, żeby wymienić w sklepie którąś z części kupionych wczoraj dla Jeffersa. Co prawda, Jeffers gotów był sam to zrobić, ale Owen najwyraźniej nie mógł już usiedzieć w Jade Lake i zaczynał się wyrywać z wyspy. Gdy poprzedniego dnia wspomniał o spędzeniu reszty mio­dowego miesiąca gdzie indziej, ona sama sprowadziła roz­mowę na inne tory nieudolną próbą sprowokowania go do wyznań miłosnych.

Ściągnęła usta na to wspomnienie. Ten człowiek był uparty jak osioł. Najwyraźniej wystarczała mu jej miłość i nie miał zamiaru sam poddawać się takiemu niebezpie­cznemu uczuciu. Jak cała jego rodzina Owen nie był zbyt wylewny.

Rozumiała jego zahamowania i zamknięcie w sobie. Stracił matkę we wczesnym dzieciństwie, a ojciec wycho­wywał go na silnego człowieka, o przywódczych instyn­ktach i władczym usposobieniu, które to cechy miały Owe­nowi pomóc w pełnieniu roli spadkobiercy rodzinnego im­perium.

Celia zbyt późno wkroczyła w jego życie, żeby cokol­wiek zmienić, W wieku trzynastu lat Owen miał już jasno wytyczoną ścieżkę życiową. Tak czy owak wkrótce Celia zajęła się własną córką i z chęcią przekazała opiekę nad nim ojcu.

Helen i Derwin zaś byli zbyt rozgoryczeni swoją niską pozycją w hierarchii rodzinnej, żeby przejmować się chło­pcem, który miał objąć stanowisko po ojcu i być ich pra­wnym opiekunem. Już wtedy musieli czuć do niego nie­chęć.

Odwróciła się na odgłos kroków. Szurając nogami po poszyciu z igieł, zbliżał się do niej Derwin.

- Dzień dobry - powiedział chłodno. - Ładny dzień.

- Tak, bardzo ładny.

- Widzę, że Owen już jest w drodze. Słyszałem, jak mówił, że wybiera się do Jade. Pewno zajmie mu to ze dwie godziny.

- Chyba tak. Wspominał coś o kluczach francuskich i jakichś zaworach. Ale jak wejdzie do sklepu, na pewno przypomni mu się jeszcze wiele rzeczy, które należałoby kupić.

- Na pewno - zgodził się Derwin. Ściągnął krzaczaste brwi i nie przestając wpatrywać się w jezioro, powiedział: - Ktoś tu do nas płynie.

- Ciekawe, kto? - zainteresowała się Angie. Kilkunastoletni chłopak w malej motorówce zbliżył się do brzegu i zwinął ręce w trąbkę przy ustach.

- Mam wiadomość dla pani Sutherland! - krzyknął.

- To ja!

- Od kogoś, kto pracuje dla pani brata! Mówi, że to ważne! Chce się z panią zaraz widzieć! Prosił, żebym panią przywiózł!

Nagły strach chwycił Angie kleszczami za serce.

- Niech pan podpłynie do pomostu! - krzyknęła i za­częła biec w stronę przystani.

- Powiedział, że nazywa się Rawlings i pracuje dla Harry'ego i Palmera Townsendów. To wszystko, co wiem, pro­szę pani. Prosił, żebym panią przywiózł, bo musi zaraz z panią porozmawiać. Podobno nie może się do pani dodzwonić.

Angie spojrzała na Derwina, który przyszedł za nią do przystani.

- Czy wiesz coś o telefonach od pana Rawlingsa? Derwin skrzywił się kwaśno.

- Nie. Ale Betty miała przełączać wszystkie rozmowy do Owena, jeśli pamiętasz. Nie wolno nam nawet odbierać telefonów we własnym domu.

Dopiero teraz Angie przypomniała sobie instrukcje Owena. Myślała, że je cofnął, odkąd zostali kochankami, ale właściwie dlaczego miałby to robić, pomyślała ponuro, skoro według niego nic się właściwie między nami nie zmieniło?

Oczywiście, że się zmieniło. Jeśli ten głupi, nadęty, uparty osioł nie chce przyjąć tego do wiadomości, to już ona mu pokaże!

- Dobrze, pojadę z tobą. - Angie wskoczyła do motorówki. - Derwin, powiedz w domu, że niedługo wrócę. Jak się nazywasz? - krzyknęła poprzez ryk motoru.

- Dave. Dave Markel. Mieszkam w miasteczku od uro­dzenia.

- To pewno dobrze znasz Sutherlandów? Chłopak wzruszył ramionami.

- Tyle, żeby się ukłonić na ulicy. Oni się z nikim nie zadają. Trzymają się na uboczu. Nie wiedziałem nawet, że Owen Sutherland się ożenił, dopóki ten Rawlings nie spytał o panią. Szukał kogoś, żeby po panią pojechał.

Dobili do brzegu. Motorówka Owena kołysała się przy pomoście, ale jego samego nie było nigdzie widać.

- Gdzie on jest, ten Rawlings?

- Czeka tu w kawiarni na przystani.

Nietrudno było wypatrzyć Rawlingsa w małym pomie­szczeniu barowym na końcu mola. Był jedynym mężczy­zną w krawacie, doskonale dobranym do kosztownego gar­nituru. Na widok Angie wstał i uprzejmie zaprosił ją do zajęcia miejsca przy stoliku.

- Czy coś się stało, panie Rawlings? Podobno pracuje pan dla mojego brata?

Rawlings przesłał jej czarujący uśmiech.

- Niezupełnie. Przyznaję, że tak powiedziałem, ale tyl­ko dlatego że chciałem tu panią jak najszybciej sprowadzić i nie mogłem wymyślić nic innego. Próbowałem porozu­mieć się z panią, ale nikt nie odbierał telefonów.

- Ach, tak... - Angie zmarszczyła brwi. - Kim pan właściwie jest i dlaczego chciał się pan ze mną widzieć?

Rawlings odsunął filiżankę z kawą i nachylił się ku niej przez stół, przygważdżając ją wzrokiem.

- Będę z panią szczery. Reprezentuję grupę inwestorów, którzy chcą kupić dużą część akcji spółki «Sutherland i Townsend».

- Co to ma wspólnego ze mną?

- Nie owijając w bawełnę, doszły mnie niepokojące słuchy, że pani małżeństwo z Sutherlandem to kompletna fikcja. Jak plotka głosi, ta spółka wkrótce się rozleci. Lu­dzie mówią, że wrogość między waszymi rodzinami wcale nie wygasła i Owen Sutherland nie da rady tuszować tego dłużej niż rok.

Angie zesztywniała.

- To śmieszne. Skąd pan wziął te rewelacje?

- Jak już mówiłem, krążą takie plotki. - Rawlings wzruszył ramionami. - Niech mnie pani zrozumie. Moi klienci są gotowi zainwestować w to przedsięwzięcie duże pieniądze. Jeśli spółka okaże się niepewna, mogą stracić sporą gotówkę.

- Zwabił mnie pan tutaj, żeby się dowiedzieć, czy moje małżeństwo będzie trwałe i zagwarantuje trwałość spółki? - spytała Angie z niedowierzaniem.

- Powiedzmy, że chcę wyjaśnić sytuację. Jeśli to wszy­stko było ukartowane dla celów reklamowych, to natural­nie spółka może na tym ucierpieć. Jak słyszę, stara waśń między waszymi rodzinami napsuła wszystkim wiele krwi.

- Jak pan śmie! - Angie była wściekła.

- Niech pani zrozumie mój problem. Dawne zadrażnie­nia mogą zepsuć interesy. A to odbije się niekorzystnie na moich klientach.

- Doskonale rozumiem pański problem. - Angie wstała i odsunęła krzesło, - Polega on na tym, że słucha pan plo­tek. Zapewniam, że te sekretne rewelacje są nieprawdziwe. W przeciwieństwie do mojego małżeństwa. A ponadto uważam pańskie kłamstwa i metody działania za oburzają­ce. Jeśli o mnie chodzi, to nie zależy mi szczególnie, żeby pańscy klienci inwestowali w naszą firmę.

- Niech się pani nie denerwuje. - Rawlings ruszył za nią do wyjścia. - Chciałem tylko wybadać, co się kroi.

W tym momencie drzwi kawiarni się otworzyły i stanął w nich Owen. Jednym rzutem oka ogarnął sytuację i w dwóch skokach znalazł się przy Angie, przyciągając ją do siebie. W jego oczach czaiły się zimne błyski.

- Co się tu dzieje?

- To jest pan Rawlings - powiedziała Angie szybko. - Reprezentuje grupę inwestorów, którzy są zainteresowani akcjami spółki "Sutherland i Townsend".

- Wiem, kim on jest. - Owen mocno przycisnął ją do boku. - Jeśli ma pan jakieś pytania, to proszę zwrócić się do mnie. Moja żona nie zajmuje się interesami.

- Nie ma się co złościć, panie Sutherland. Wykonuję tylko swoją pracę. Wie pan, jak to jest. Interes to interes.

- Niech pana wszyscy diabli! Jestem w podróży po­ślubnej. Nie interesuje mnie w tej chwili rozmowa o intere­sach. - Owen przesłał Angie porozumiewawczy uśmiech, który nie do końca zgasił gniew w jego oczach. Przeniósł spojrzenie na Rawlingsa. - I niech pan zapamięta, że nie podobają mi się takie metody. Może pańskie stadko reki­nów znajdzie sobie inny żer.

- Niech pan tak nie mówi, Sutherland, Moi klienci mają sporo gotówki do zainwestowania, a o to chyba panu chodzi.

- Spółka «Sutherland i Townsend» obejdzie się bez pańskich klientów. Akcje będą rozchwytywane, kiedy uka­żą się na giełdzie, i dobrze pan o tym wie. Pańskie wysiłki, żeby obniżyć ich cenę, na nic się nie zdadzą. A teraz niech się pan wynosi, zanim wyląduje pan w jeziorze.

- Działam w oparciu o wiarygodne informacje. I mam prawo wiedzieć, co się za tym kryje. Ciągle słyszę, że spór między waszymi rodzinami wcale nie został zakończony.

- Owszem, został. Moja żona i ja przyczyniliśmy się do tego. Prawda, skarbie?

Spojrzał znacząco, zaciskając palce na jej ramieniu. An­gie przywołała na twarz anielski uśmiech czułej żony w podróży poślubnej.

- Jak najbardziej, kochanie.

- Tamta historia to już stare dzieje - powiedział Owen lekko. - A poza tym nigdy nie była to żadna zażarta waśń.

Raczej chwyt reklamowy dla obu firm. Dobrze się nam przysłużył w przeszłości, ale teraz czasy się zmieniły. Ho­tele Sutherland i Pensjonaty Townsend szybciej się rozwiną działając razem.

- Słyszałem coś zupełnie innego - mruknął Raw­lings.

- To źle pan słyszał - uciął Owen, - A teraz pójdziemy już, jeśli pan pozwoli. Spędzamy tu miesiąc miodowy i ma­my parę przyjemniejszych rzeczy do roboty niż rozmowy o interesach.

Wyszedł z kawiarni nie oglądając się za siebie i bez słowa pociągnął Angie do przystani. Pomógł jej wsiąść do motorówki i wskoczył za nią, zapalając motor. W chwilę później niknęli już w stronę domu. Świadoma jego złego humoru, Angie nie odzywała się. W połowie drogi Owen zwolnił szybkość i przerwał ciszę.

- No więc, co właściwie zaszło?

- Sam widziałeś. Rawlings chciał wydobyć jakieś in­formacje o spółce.

- Tyle wiem. Chodzi mi o to, jak znalazłaś się w tej kawiarni? Kto cię przewiózł przez jezioro?

- W gruncie rzeczy to dość interesująca historia, jak się temu bliżej przyjrzeć.

- Nie wątpię.

- Rawlings wysłał po mnie jakiegoś chłopaka pod pretekstem, że pracuje dla mojego brata i musi się natychmiast ze mną widzieć.

- Powinienem był wybić mu zęby.

- Podobno próbował porozmawiać ze mną przez tele­fon, ale jakoś nigdy nie mógł mnie zastać w domu. Czy to prawda, Owen?

- Nie. Nikt nie dzwonił. - Owen skupił się na podpro­wadzeniu motorówki do brzegu.

- Na pewno?

Gwałtownie uniósł głowę i przeszył żonę ostrym spo­jrzeniem.

- Czy znów oskarżasz mnie o kłamstwo? Angie zaprzeczyła, nie spuszczając z niego oczu.

- Nie. Przyrzekłeś, że nie będziesz mnie okłamywać. I ja ci wierzę.

- To świetnie. - Jego gniew trochę zelżał. - To znaczy że poczyniliśmy pewne postępy. Powinienem być wdzięcz­ny za te drobne oznaki przychylności. Do diabła, Angie, jak mogłaś dać się tak nabrać! Twój ojciec i brat mieli rację, że jesteś naiwna jak dziecko.

- Wcale nie jestem naiwna! - zirytowała się Angie. - Gdyby ktoś zadał sobie trochę trudu, żeby o czymkol­wiek mnie informować, nie dawałabym się tak łatwo oszu­kać. Ale nikt nic mi nie mówi, prawda? Utrzymujecie mnie w stanie błogiej nieświadomości, a potem się złościcie, kie­dy zrobię błąd albo dojdę do fałszywych wniosków.

- Nie da się ukryć, że zrobiłaś błąd, i to duży. Powinnaś była wykazać trochę zdrowego rozsądku w tej sytuacji. Mo­głaś się domyślić, że to jakiś podstęp, kiedy cię nagle wzywa nie wiadomo kto, pracujący rzekomo dla twojego brata.

- Przestań mnie besztać, Owen. Zachowałam się całko­wicie normalnie i racjonalnie, biorąc pod uwagę okolicz­ności.

- Jakie okoliczności?

- Ten facet twierdził, że próbował się ze mną porozu­mieć telefonicznie, ale ty przecież kazałeś Betty łączyć wszystkie rozmowy do ciebie. Dla mojego własnego dobra, oczywiście. Bo jestem taka naiwna i tak dalej.

- Uspokój się, Angie. Podchodzisz do tego bardzo emo­cjonalnie.

- Nic nie poradzę. Taka już jestem, nie pamiętasz? A ponadto nie podoba mi się to wzywanie na dywanik, jak pracownika, który źle się spisał.

- Bo też rzeczywiście niezbyt się popisałaś - upierał się Owen.

- To nie była moja wina.

- Owszem, była. - Spojrzał na nią z marsem na czole, grożąc palcem. - Powinnaś mieć na tyle oleju w głowie, żeby nie wsiadać do łódki pierwszego lepszego faceta. A przede wszystkim nie przyjmować tak bezkrytycznie przesłanej ci wiadomości. Powinnaś poczekać, aż wrócę, a nie pędzić na łeb, na szyję na spotkanie z nie wiadomo kim. Powinnaś była wykazać trochę zdrowego rozsądku, do wszystkich diabłów!

- Jesteś na mnie wściekły, bo boisz się, czy nie powie­działam czegoś, co może zaszkodzić sprzedaży akcji - mruknęła Angie.

- Nic mnie akurat w tej chwili nie obchodzi sprzedaż akcji! Jestem wściekły, że ten gnojek, Rawlings, usiłował cię wykorzystać, a ty dałaś się nabrać i zrobiłaś dokładnie, co chciał.

Angie dumnie podniosła podbródek.

- Myślę, że lepiej odłożyć tę rozmowę do czasu, kiedy będziesz w lepszym nastroju.

- W lepszym nastroju? Chcesz, żebym podchodził do tego bardziej beztrosko?

- Tak.

- To już przekracza wszelkie granice. - Owen znów pełną parą puścił motorówkę przez jezioro i przekrzykując ryk silnika, odparował: - W jednym masz rację. Odłóżmy tę rozmowę na później. Jeszcze chwila, a wrzucę cię do wody i będziesz musiała wpław płynąć do brzegu!

Kiedy przybyli do przystani, Owen nadal czul się poiryto­wany, ale już odzyskał kontrolę nad sobą. Ze zdziwieniem pomyślał, jak łatwo Angie wpływa na zmianę jego nastrojów. Potrafi przy niej w jednym momencie stracić chłodne opano­wanie i zawrzeć męskim gniewem.

Kiedy zobaczył ją w tej kawiarni z Rawlingsem, prze­pełniła się miara jego goryczy. Cały ranek zżymał się w du­chu na jej głupi upór, żeby nie wyznawać mu miłości. Powiedział sobie, że najlepiej to przeczekać. Był pewien, że ma rację - Angie jest zbyt miękka i uczuciowa, żeby długo wytrzymać. Prędzej czy później zapomni się w jego ramionach i wypowie słowa, które tak pragnął usłyszeć. I wtedy już będzie wiadomo, że wygrał tę małą, cichą wojnę.

- Owen?

- Tak?

- Skąd wiedziałeś, że jestem w tym barze z Rawling­sem?

Owen znieruchomiał przy cumie. Później wyciągnął rę­kę, żeby pomóc jej wyjść z łódki.

- Powiedział mi to jakiś chłopak w przystani w Jade.

- Pewno Dave.

- Może i Dave. A bo co?

- Zastanawiam się tylko nad tym i owym. Położył ręce na biodrach i wbił w nią wzrok.

- Nad czym konkretnie się zastanawiasz, Angie?

- No cóż, prawdę mówiąc, przyszło mi do głowy, że nastąpiła jakaś dziwna zbieżność w czasie.

- Mów dalej.

- Pomyśl, ty wyjeżdżasz do miasteczka i dosłownie w chwilę potem dostaję wiadomość, że ktoś reprezentujący mojego brata chce się ze mną widzieć.

- Rawlings mógł obserwować naszą wyspę przez lornetkę. Jak zobaczył, że odpływam, wysłał tego chłopaka wiadomością. Wiedział, że tylko wtedy zastanie cię samą.

- Tak, to prawda... - Angie przygryzła dolną wargę. Wciąż się powoływał na dochodzące go plotki.

- O czym? O dawnym sporze?

- Tak. Twierdził, że spór jest nadal żywy i to martwi ego inwestorów, bo może oznaczać kłopoty w interesach.

Owen wzruszył ramionami.

- Jeśli się tak niepokoją, mogą nie kupować akcji. Nie są mi potrzebni do szczęścia. Rozmawiałem dziś rano z moim zarządem. Świat biznesu jest bardzo poruszony naszym ślubem i ogłoszoną spółką. Wierz mi, że na rynku nie brakuje zainteresowania firmą «Sutherland i Townsend.”

- Nie o to mi chodzi, Owen.

- A o co? Spojrzała na niego z powagą.

- Przed naszą nocą poślubną ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby nas poróżnić, podrzucając mi fax komunikatu prasowego, jaki miał się ukazać na drugi dzień.

- I świetnie mu się udało! - warknął Owen. - Ilekroć pomyślę o tej zaporze z poduszek wtedy na łóżku między nami, na nowo ogarnia mnie wściekłość.

- To bardzo wzruszające - powiedziała Angie chłodno - ale nadal nie rozumiesz, do czego zmierzam.

- A więc, do czego zmierzasz?

- Do tego, że tak wtedy, jak i teraz ktoś najwyraźniej próbuje zaszkodzić interesom spółki. Czy nie uważasz, że lepiej dowiedzieć się, kto to jest?

- Myślisz, że się nad tym nie zastanawiałem? - powie­dział cicho.

- No i do jakich wniosków doszedłeś?

- Nie chcę jeszcze nic mówić.

- Dlaczego?

- Bo nie jestem niczego pewien, rozumiesz? - Usłyszał irytację w swoim głosie i ugryzł się w język.

- Boisz się, że stoi za tym ktoś z twoich krewnych? Że to sprawka kogoś z rodziny?

Przez chwilę chciał zaprzeczyć, lecz Angie patrzyła na niego uważnie tymi swoimi jasnymi, turkusowymi oczami i zrozumiał, że intuicyjnie odgadła to, co jemu podyktowa­ła bezlitosna logika.

- Tak. Do jasnej cholery, tak. Angie delikatnie ujęła go za ramię.

- Nie martw się. Nie musisz osłaniać nikogo przede mną. Ja też należę teraz do rodziny.

- Nie myślałem o tym w ten sposób. Uśmiechnęła się lekko, obejmując go ciepłym spojrze­niem.

- Nie próbuj mnie izolować ani trzymać z dala od kło­potów. Poradzimy sobie z tym razem, Owen. Jestem twoją żoną.

- To się jeszcze jakoś nie wydaje pewne - mruknął.

- Co się nie wydaje pewne?

- Ty i ja. Nasz związek. Mamy świadectwo ślubu. Ma­my obrączki. Mamy za sobą naszą noc poślubną. Ale cze­goś ciągle brak.

- Czego więcej ci trzeba?

- Nie wiem.

Angie uniosła brwi.

- Powiedz mi, jak już będziesz wiedział. A na razie spróbuj traktować mnie jak żonę i pozwól pomóc sobie w załatwieniu tej sprawy.

Bardzo chciał wyznać jej, co mu leży na sercu i zmusić, żeby powiedziała, że go kocha, że go darzy tym samym uczuciem co przed ślubem. Ale nie wiedział, jak poruszyć ten temat, stojąc na pomoście w przystani. Poczeka, aż znajdą się w łóżku, a wtedy znów wszystko będzie dobrze. Wiedział, jak się z nią porozumieć, kiedy trzymał ją w ramionach.

- Owen?

- Nie musimy nic załatwiać - powiedział chłodno. - W każdym razie w tej chwili. - Wziął ją za ramię i ruszył w stronę domu.

- Owen, proszę cię, nie próbuj mnie znów odsuwać. To jest także mój problem.

- To tylko interesy, Angie.

- Nieprawda To sprawy rodzinne. Sam wiesz.

- Zwykle radzę sobie sam - mruknął.

- Wiem. Ale teraz już nie jesteś sam. Masz mnie, zapo­mniałeś?

- Jak mógłbym zapomnieć?

- No właśnie. Jak kiedyś powiedziałeś, jesteśmy razem na dobre i złe. Powinniśmy zebrać fakty i zobaczyć, co z nich wynika.

- Cały problem, że nie mamy zbyt dużo faktów. Ale wciąż prześladuje mnie myśl, że to ktoś z mojej kochanej rodziny stara się przysporzyć nam kłopotów. Nikt inny nie odniósłby żadnej korzyści ze szkodzenia spółce.

- Ale nikt z twojej rodziny nie odniesie też z tego ko­rzyści - zauważyła Angie, - W każdym razie pod wzglę­dem finansowym. Materialnie wszyscy zyskają, jeśli akcje się dobrze sprzedadzą.

- No tak. Ale to chyba oczywiste, że za tym działaniem kryją się inne motywy.

- Ktoś stara się rozdmuchiwać starą waśń rodzinną - przyznała mu rację Angie. - Ktoś woli stracić profity ze spółki, niż dopuścić do zakończenia spora.

Owen westchnął.

- Celia, Derwin albo Helen. Ktoś z tej trójki.

- Celii trzydzieści lat temu jeszcze tu nie było.

- Ale czy znasz powiedzenie: być bardziej papieskim niż papież? Celia przez związek z ojcem ułożyła sobie życie i jest ślepo wierna jego pamięci. Mogła uznać to za swój obowiązek, żeby zniszczyć spółkę, ponieważ ojciec nigdy by jej nie pochwalał.

- A ciotka i wuj?

- Nie wiem. Nigdy nie chcieli mówić o tym, co się zdarzyło trzydzieści lat temu.

- Może byśmy porozmawiali z Betty?

- Z Betty? - zdumiał się Owen.

- Pracowała już przecież dla was wtedy, prawda?

- Chyba właśnie zaczęła. Ale nie sądzę, żeby się orien­towała w naszych osobistych sprawach.

- Zdziwiłbyś się, ile służba wie o osobistych sprawach swoich chlebodawców. Porozmawiajmy z nią.

Owen zawahał się przez chwilę, ale uznał, że nie zaszko­dzi spróbować.

- No dobrze.

Betty zdjęła czajnik z ognia i zaparzyła herbatę.

- Oczywiście, wiedziałam, że stało się coś strasznego. Nikt nic nie mówił, ale wszyscy chodzili jak struci. Pańska ciotka bez przerwy płakała, a ojciec był wściekły. Derwin wciąż się tu kręcił, chyba jakoś wtedy się zaręczyli. Pewno wiedział, co zaszło. Zachowywał się bardzo dziwnie.

- A ty sama słyszałaś coś bliżej? Betty nalała trzy filiżanki herbaty.

- Nic szczególnego. Tylko, że to miało związek z intere­sami i wszyscy byli wściekli na jakiegoś Townsenda.

- Mrugnęła do Angie. - Bez obrazy.

- Ona się teraz nazywa Sutherland, me Townsend - przypomniał Owen. - Nie musisz się martwić, że się obrazi.

- Nie zwracaj na niego uwagi, Betty - powiedziała An­gie, biorąc filiżankę.

- Tak czy tak, trudno uwierzyć, że ta niechęć przetrwała tyle lat. Nigdy nie mogłam tego zrozumieć. Żyję na tyle długo, żeby wiedzieć, że co chwilę coś komuś nie wychodzi w biznesie. Ale nikt nie żywi urazy przez trzydzieści at.

- Chyba że nie chodziło tylko o interesy - mruknęła Angie. Spojrzała na Owena. - A wiemy, że kryje się za tym coś jeszcze.

- Tak - zgodził się. - Dla kogoś z tej rodziny to bardzo osobista sprawa.

- Chciałabym wam pomóc - zapewniła Betty - ale nic nie wiem ponadto, że Townsendowie spowodowali tu wiele złej krwi trzydzieści lat temu. Moim zdaniem czas już pogrzebać tę waśń i puścić w zapomnienie.

- Waśń została pogrzebana - powiedział Owen. - Ale ktoś z całą pewnością nie puścił jej w zapomnienie.

- Niedługo będzie po wszystkim - przepowiedziała Betty patrząc na Owena. - Zawsze uważałam, że ma pan więcej zdrowego rozsądku niż pański ojciec. Był dobrym człowiekiem na swój sposób, ale kiedy się przy czymś uparł, to nie można mu tego było wybić z głowy. A z Townsendami najwyraźniej nie potrafił się dogadać.

- No tak - powiedział Owen, uśmiechając się znacząco do Angie - ale trzeba przyznać, że to czasem trudne i wy­maga specjalnego talentu.

Angie pokazała mu język. Owen wybuchnął śmiechem. Piętnaście minut później, nie dowiedziawszy się nic nowe­go, wziął ją za rękę i wyciągnął z kuchni.

- I co teraz? - spytała.

- Sam nie wiem. Chyba będę musiał wezwać wszy­stkich do salonu i zarządzić konfrontację. Zmusić ich do ujawnienia prawdy.

- Możesz sprawić tym komuś wielki ból.

- Gwiżdżę na to. Zwłaszcza po tym, co dzisiaj zaszło.

- A co takiego specjalnego dzisiaj zaszło?

Owen zatrzymał się w pół kroku i wbił palce w ramiona Angie, odwracając ją twarzą do siebie.

- Naprawdę nie zdajesz sobie z tego sprawy?

- No cóż, ktoś powiedział Rawlingsowi, że nasze mał­żeństwo jest fikcyjne. Jeszcze jedna próba zaszkodzenia spółce.

Zaklął pod nosem na jej naiwność.

- To tylko efekt uboczny. Naprawdę temu komuś cho­dziło o to, żeby wbić jeszcze jeden klin pomiędzy nas, Angie. Pomiędzy ciebie i mnie.

- O czym ty mówisz?

- Nie rozumiesz? Ktoś chciał, żebym cię zobaczył z Raw­lingsem. Ktoś z premedytacją nastawił na ciebie pułapkę, zresztą na niego też. Tylko dlatego nie wybiłem mu zębów.

- Nie rozumiem.

- Doprawdy, jesteś łatwowierna jak dziecko! Posłuchaj, to nie przez przypadek doniesiono mi, że siedzisz w tym barze z Rawlingsem. Ktoś chciał, żebym pomyślał, że prze­kazujesz mu tajne informacje, może nawet omawiasz spo­sób licytowania akcji. Ktoś chciał mi udowodnić, że Townsendom nie można ufać.

Oczy Angie zrobiły się okrągłe jak spodki, a po chwili zaczęły ciskać błyskawice.

- Co za draństwo! Co za straszne, nieprawdopodobne draństwo! Miałam wyjść na zdrajczynię, tak?

- Tak. Więc teraz znasz już całą prawdę. - Owen nie mógł powstrzymać uśmieszku triumfu. I jeszcze się dzi­wisz, że my wstrętni, męscy szowiniści uważamy cię za cokolwiek naiwną?

- Ale ja nic złego nie zrobiłam! - krzyknęła.

- Przecież wiem - uciął niecierpliwie.

Twarz Angie powoli się zmieniła. Odpłynął z niej gniew, a jej usta zaczęły się rozchylać w ciepłym, radosnym, ko­biecym uśmiechu.

- Ach, wiesz... - powiedziała.

- Co cię tak cieszy? - zapytał ze złością.

- Nic. - Uśmiechała się niewinnie dalej, pewna wreszcie jego miłości jak nigdy dotąd. Czuła przepełniającą ją euforię.

- Angie, nie jestem w nastroju do żartów.

- Tak, kochanie.

- Więc czemu masz taką rozanieloną minę?

- Bo właśnie doszłam do całkowicie logicznej konklu­zji - powiedziała lekko. - Będziesz z pewnością zadowo­lony, że nie kierowały mną przy tym żadne emocje, kobieca intuicja czy pobożne życzenia, a wyłącznie chłodne rozu­mowanie. Takie jak twoje, Owen. Wzięłam pod uwagę tylko fakty, gołe fakty.

- Angie, o czym ty, do diabła, mówisz?

- Muszę podkreślić, że i tak byłam tego pewna, zanim potwierdziła mi to żelazna, niepodważalna logika, ale po­myślałam, że się ucieszysz, iż doszłam do tego wniosku również i na twój sposób.

- Posłuchaj, Angie, jeśli zaraz mi nie powiesz, o co chodzi, to...

- Ależ powiem ci, powiem. Chodzi o to, że mnie ko­chasz.

Kompletnie zdetonowany, spojrzał na nią osłupiałym wzrokiem.

- Co takiego?

- Kochasz mnie. Właśnie to udowodniłeś.

- Ja to udowodniłem?

- Jak najbardziej. - Uśmiechnęła się do niego i zarzuci­ła mu ręce na szyję. - Przyznałeś, że zobaczyłeś mnie dziś w tym barze z Rawlingsem w sytuacji, którą można na­zwać dwuznaczną, i ani przez chwilę nie pomyślałeś, że robię coś złego.

Oczy Owena znów się zachmurzyły.

- Nie zrobiłaś nic złego, jeśli chodzi o przekazywanie informacji, ale tak czy owak zawiniłaś.

- Też coś! Ciekawe czym.

- Impulsywnością, brakiem rozsądku i przewidywania konsekwencji. A przede wszystkim wykazałaś irytującą tendencję do działania na własną rękę, bez porozumienia się z mężem.

- Przecież cię nie było.

- Mogłaś poczekać, aż wrócę! - podniósł głos Owen. W tym momencie do holu wkroczył Derwin z bardzo zafrasowaną miną.

- Czy coś się stało?

- Nie - odpowiedziała Angie, uśmiechając się do niego promiennie.

- Nie - warknął Owen. - To nasza prywatna sprawa. Derwin pokiwał głową z ponurą miną.

- Tak, rozumiem. Przepraszam. Mam nadzieję, że udało ci się spotkanie na przystani, Angie?

Spojrzała na niego i dostrzegła dziwny wyraz drapież­nego oczekiwania w jego oczach. Szczęście, które przed chwilą ją przepełniało, gdzieś znikło.

- Tak, dziękuję.

- Skąd wiedziałeś o tym spotkaniu? - Owen odwrócił się do Derwina.

- Och, nie powiedziała ci? Byłem nad jeziorem, kie­dy przypłynął ten chłopak, Dave, z wiadomością do Angie, że ktoś chce ją widzieć. Odprowadziłem ją nawet na przy­stań.

- Czy to prawda? - Owen nie poruszył się.

- Tak.

- Ale wracała już chyba z tobą? Czy może się mylę? - spytał Derwin, przyszpilając Owena wzrokiem.

Owen uśmiechnął się zimno.

- Nie mylisz się - powiedział lekko. - Znalazłem ją w kawiarni z Jackiem Rawlingsem. Może o nim słyszałeś. Reprezentuje grupę inwestorów, którzy chcą nabyć pakiet akcji spółki «Sutherland i Townsend».

- Rozumiem. - Derwin mierzył ich zwężonymi ocza­mi. - To raczej dziwne, nie uważasz?

- Nie. - Owen ścisnął Angie za rękę. - Powiedziałbym raczej, że nieetyczne. Rawlings przesłał wiadomość, że pracuje dla jej brata. Angie, naturalnie, chciała się przeko­nać, o co chodzi. Ale szybko zdała sobie sprawę z podstę­pu. Próbował tylko wyciągnąć z niej jakieś informacje. Odesłała go do wszystkich diabłów. Prawda, Angie?

- Oczywiście.

- I ty jej wierzysz? - warknął Derwin.

- Naturalnie. Jest moją żoną, dlaczego miałbym jej nie wierzyć?

Oczy Derwina zaczęły ciskać błyskawice.

- Jest z Townsendów, dlatego. Ale to jasne, że jesteś zbyt zaślepiony, żeby dojrzeć to, co masz przed nosem.

Wyszedł, nie mówiąc już ani słowa. Angie poczuła, że Owen zesztywniał, patrząc posępnie za wujem.

- Owen?

- Chodźmy wreszcie z tego holu. - Pociągnął ją do pra­cowni i zamknął drzwi.

- Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków.

- To Derwin stoi za tym wszystkim. Jestem pewien. - Owen wbił wzrok w okno. - Jest rozgoryczony, ponie­waż zawsze trzymano go z dala od zarządu naszych hoteli. Miał to za złe od lat, a teraz jest na mnie wściekły, bo też mu nie dałem stanowiska.

- Przecież nie wiesz, że to on.

- Wiem. - Skąd?

- Widziałaś go parę minut temu. Myślał, że się kłócimy, ponieważ przyłapałem cię na rozmowie z Rawlingsem.

- I właśnie o to się kłóciliśmy.

- Tak, ale z całkiem innego punktu widzenia, niż się Derwin spodziewał. Byłem na ciebie zły, ponieważ dałaś się oszukać Rawlingsowi. Ani przez chwilę nie myślałem, że wchodzisz z nim w jakieś układy. Ale Derwin najwyraź­niej nie mógł się doczekać, żeby usłyszeć, jak mówię, że nas sprzedałaś. To on zaaranżował to spotkanie, Angie.

- A inne incydenty? Fax, który mi podrzucono w naszą noc poślubną? Telefon mówiący, że się ze mną rozwie­dziesz zaraz po sprzedaży akcji?

- To wszystko jego sprawka. Angie rozłożyła ręce.

- Ale w jaki sposób? Przecież nie rusza się stąd od tygodni. A jak sam powiedziałeś, powołanie spółki było objęte ścisłą tajemnicą. Nikt o niej nie wiedział oprócz ciebie, moich rodziców i Harry'ego.

Oczy Owena spoczęły na komputerze stojącym na biur­ku.

- W naszych czasach nie trzeba mieć szpiegów w czy­imś przedsiębiorstwie, żeby wiedzieć, co się dzieje. Derwin mógł się nie ruszać stąd na krok. Popatrz - Owen nacisnął parę klawiszy - wystarczy komputer i telefon. Że też o tym wcześniej nie pomyślałem. To oczywista odpowiedź.

Angie wstała i obeszła biurko, patrząc na zapisy poja­wiające się na ekranie.

- Dla wszelkiej pewności nie wprowadzałem informa­cji o spółce do komputera aż do ostatniego tygodnia nego­cjacji. Ale tuż przed ślubem musiałem powiadomić o wszy­stkim mojego rzecznika prasowego, żeby przygotował od­powiednie oświadczenie i zorganizował konferencję praso­wą. I wtedy ta wiadomość już stała się w pewnym zakresie dostępna.

- Bo te dane i komunikat znalazły się w sieci kompute­rowej?

- Właśnie. Wiedziałem, że istnieje możliwość przecie­ku do świata biznesu. Dość już było szumu od naszych zaręczyn. Pamiętasz tych reporterów czekających na nas przy limuzynie w dniu ślubu?

- Doskonale - powiedziała Angie sucho.

- Twojego ojca i brata widywano ze mną wystarczająco często, żeby zaczęły się plotki. Nie miałem nic przeciwko temu. Takie szeptane pogłoski mogą być bardzo przydatne.

- Dlaczego?

- Zwiększają zainteresowanie wśród potencjalnych akcjonariuszy. Palmer, Harry i ja doszliśmy do wniosku, że to nic nie szkodzi, dopóki...

- Dopóki nie dotrą do mnie, tak? - dokończyła Angie słodkim tonem.

- Było mało prawdopodobne, żebyś się miała o czymś dowiedzieć. Miałaś mnóstwo roboty z przygotowaniami do ślubu, a poza tym przecież i tak nigdy nie interesowałaś się tymi sprawami.

- Moje zainteresowania z pewnością ostatnio uległy zmianie, prawda?

- Bardzo śmieszne - sarknął. - Ale chodzi o to, że ten komputer plus ciągotki Derwina do dłubania się w różnych rzeczach wiele tłumaczą. Nauczył się, jak wejść do zasobu danych.

- A co z faxem?

- Można stąd przecież wysłać i fax. - Owen bębnił pal­cami po biurku. - A skoro już wiedział, że jego wiadomość została dostarczona, zadzwonił do naszego pokoju w hote­lu. - Zacisnął rękę w pięść. - Mój własny wuj.

- No dobrze - powiedziała Angie spokojnie. - Wiemy już, jak to się mogło zdarzyć, ale nadal nie wiemy, dlaczego.

- Mówiłem ci już, dlaczego. Derwin od lat nosi w sobie żal, że ojciec go nie chciał w naszej firmie.

- Ale ma potężny udział w zyskach Hoteli Sutherland, tak jak wszyscy inni w rodzinie. Dlaczego miałby szkodzić własnym interesom? W grę wchodzi mnóstwo pieniędzy.

Owen wzruszył ramionami.

- Miał dużo czasu, żeby pielęgnować swoją urazę.

- Myślę, że chodzi o coś więcej. - Angie zamilkła na chwilę, myśląc nad czymś. - Mam wrażenie, że wszystko znów się sprowadza do dawnej waśni. Betty mówiła, że było w tym coś więcej, nie tylko nieudany interes.

- To nie ma znaczenia, dlaczego Derwin czuje się po­krzywdzony - zniecierpliwił się Owen. - Ważne, że miał motyw i... - wskazał na komputer - środek do osiągnięcia celu.

- Podobnie jak inni w tym domu. Dopóki nie oferowa­łeś swojemu szwagrowi pracy, twoja siostra i Celia też miały motywy. Nawet twoja ciotka nienawidzi Townsendów. I wszyscy mieli dostęp do komputera.

- Helen nie ma pojęcia, jak obsługiwać komputer. Ani Celia czy Kim. Glen dałby sobie z tym radę, ale po co. Nie miał powodu szkodzić spółce.

- I co masz zamiar teraz zrobić?

- Przyprę go do muru. Powiem mu, ze wiem o wszy­stkim. Zagrożę, że jeśli jeszcze raz wejdzie nam w drogę, obetnę dochody jemu i Helen też.

- Może znalazłby się lepszy sposób rozwiązania tej sytuacji, Owen. - Przysiadła na brzegu biurka.

Odwrócił się ku niej w fotelu.

- Tak? Co proponujesz?

- Myślę, że należałoby najpierw dowiedzieć się, dla­czego twój wuj to wszystko robi. A potem może powinie­neś podejść do sprawy trochę inaczej niż twój ojciec. Czy bardzo by ci szkodziło dać mu miejsce w nowym zarządzie spółki «Sutherland i Townsend»?

Owen spojrzał na nią kompletnie osłupiały.

- Czyś ty zwariowała?

- Owen, pomyśl nad tym chwilę, proszę. Zawsze dasz sobie z nim radę, jeśliby sprawiał jakieś kłopoty. Ale moim zdaniem nie będziesz mieć z nim żadnych problemów. Bę­dzie popierał każdy twój ruch.

- Nie wierzę własnym uszom. Najpierw kazałaś mi ofe­rować pracę Glenowi Langleyowi, a teraz Derwinowi. Usi­łujesz dyktować mi, jak mam prowadzić interesy i moje sprawy rodzinne?

- Jestem udziałowcem w jednym i drugim, dlaczego miałabym trzymać buzię na kłódkę?

- Bo nie wiesz, co mówisz! - Owen wstał. - Nie chcę więcej słyszeć ani słowa. Sam będę decydować, co i jak.

- Skoro już o tym mówimy, to naprawdę powinieneś pomyśleć o przeniesieniu aktu własności tego domu na Celię. Ona uważa, że ojciec chciał go jej zostawić. A ty nawet nie lubisz tego miejsca. Wręcz przeciwnie.

- Mam przekazać dom Celii? Dobry Boże, nie uznajesz kompromisów, co, moja pani?

- Tak sobie tylko pomyślałam, Owen. - Uśmiechnęła się swoim najbardziej czarującym uśmiechem.

- Więc przestań myśleć!

- Tak, Owen.

- Mówię poważnie, Angie. Nie wyobrażaj sobie, że nie widzę, jak próbujesz mną ostatnio manipulować.

- Wcale nie.

- Daj spokój, Angie.

- Podsunęłam ci tylko kilka propozycji. Wiem bardzo dobrze, że ani ja, ani nikt inny nie mógłby cię zmusić do zrobienia czegoś wbrew twojej woli.

Spojrzał na nią zwężonymi oczami i odchylił się głębo­ko w fotelu.

- Podejdź do mnie, Angie - rozkazał stłumionym głosem. Przestraszona groźnym błyskiem w jego oczach, zsunę­ła się z biurka i zrobiła krok w jego kierunku.

- Po co? Czego ode mnie chcesz?

- Chodź tu, a powiem ci, czego chcę.

- Nie podoba mi się to twoje dziwne spojrzenie, Owe­nie Sutherland.

- Chodź tu, Angie.

- Nie podejdę, dopóki nie powiesz mi, o co ci chodzi.

- Pani Sutherland, ja czekam. Jego głos był głęboki i aksamitny. Poczuła falę gorąca i jak zahipnotyzowana postąpiła jeszcze jeden krok z uśmiechem na ustach. Owen chwycił ją delikatnie za nadgarstek i wstał, przyciągając mocno do piersi.

- No więc? - spytała Angie lekko drżącym głosem. - Czego chcesz?

- Powiedz, że mnie kochasz. - Przesunął wolno rękę wzdłuż kręgosłupa na jej kark.

Ta prośba wprawiła ją w osłupienie. Nie tego oczekiwała.

- Dlaczego miałabym ci to mówić? Nie dbasz o miłość.

- Chcę usłyszeć te słowa. - Przesunął usta po jej war­gach, przynaglając, żeby go posłuchała. - Nie wypowie­działaś ich od naszego ślubu.

- Nie miałam powodu tego robić. - Zarzuciła mu ręce na szyję, całą sobą wchłaniając jego ciepło i siłę.

- Teraz masz. - Pocałował ją w brew, a potem w czu­bek nosa.

- Nie widzę czemu. Ty mi tego nie powiedziałeś.

- Mówimy teraz o tobie, a nie o mnie. - Zacisnął uda wokół jej bioder, więżąc ją jak w potrzasku, i zaczął wolno rozpinać jej bluzkę. - Zaraz zobaczymy, kto tu kim będzie manipulował.

- Owen, to nie fair.

- Chcę usłyszeć, że mnie kochasz.

- Dlaczego?

- Lubię, jak to mówisz. - Rozchylił jej bluzkę i wsunął rękę, obejmując dłonią jej pierś.

- Owen, poczekaj...

- Powiedz mi to, Angie. - Odchylił kołnierzyk i muska­jąc jej szyję, przesunął wargi na gołe ramię.

- Owen, przestań. Co ty wyprawiasz? - Angie bezsku­tecznie usiłowała się wyswobodzić, zdając sobie sprawę, że jej mąż zamierza poddać ją słodkim torturom, dopóki nie skapituluje.

- Wypowiedz te słowa, Angie. - Jego ręka powędrowa­ła niżej i zaczęła rozpinać zamek błyskawiczny jej dżin­sów.

- Poczekaj - powiedziała, z trudem łapiąc oddech. Jej ciało było napięte i drżące. - Porozmawiajmy o tym. Wiem, że jesteś zły, bo myślisz, że chcę tobą rządzić, ale to wcale nie tak.

- Powiedz, że mnie kochasz, Angie. - Wsunął rękę w jej spodnie.

- Dobrze - jęknęła. - Może i próbowałam cię naciskać, ale nie chciałam tobą manipulować, tylko cię trochę napro­wadzić. Chciałam, żebyś sobie uzmysłowił, co czujesz, co naprawdę do mnie czujesz.

- Powiedz to, Angie. - Jego palce zaczęły delikatnie dążyć do celu, obdarzając ją intymną pieszczotą.

- Spójrz na to z mojego punktu widzenia, Owen. Nie potrafisz nawet przed sobą przyznać się do swoich uczuć, a co dopiero przed innymi. Och...

- Czy kochasz mnie, Angie?

- Owen, przestań! Ktoś może wejść.

- Jak wejdzie, to i wyjdzie. - Wyjął rękę i wsunął nogę między jej uda, napierając lekko. - Kochasz mnie?

I proszę, ile udało mi się uzyskać, pomyślała Angie. Jeśli chodziło o ten rodzaj oporu, z pewnością radził so­bie lepiej od niej. Był zawodowcem w opieraniu się na­ciskom.

- Kocham cię, niech to diabli! - Chwyciła go obiema rękami za głowę i namiętnie pocałowała, uniesiona falą entuzjazmu i pożądania. - Kocham cię, kocham cię, ko­cham! I ty mnie kochasz, Owenie Sutherland. Przyznaj to wreszcie.

Zignorował to gorące wezwanie, szukając chciwie jej ust. Poddała się jego męskiej, zaborczej sile, czując, jak bardzo Owen jej pragnie i jak bardzo jest mu bliska. Już to samo świadczy o jego miłości, powiedziała sobie, kiedy podniósł ją i zaniósł przez pokój na kanapę. Gdyby tylko potrafił to przyznać.

Nagle drzwi pracowni otworzyły się bez żadnego ostrze­żenia i do środka wkroczyła Helen.

- Owen? Owen, gdzie jesteś? Rozmawiałam z Derwinem. Podobno przyłapałeś Angie z jakimś Rawlingsem i... O mój Boże...

Angie, która leżała na plecach na kanapie, otworzyła szybko oczy i ściągnęła bluzkę na piersiach. Owen odwró­cił gniewnie głowę.

- Przepraszam - powiedziała Helena chłodno, nie ru­szając się z miejsca. Stała jak wmurowana, dysząc złością i dezaprobatą.

Owen wyprostował się wolno, z rezygnacją w oczach. Umieszczając się strategicznie między Angie a ciotką, spy­tał:

- O co właściwie chodzi?

- Chciałabym wiedzieć, co się tu dzieje - odparła wy­zywająco.

Owen niecierpliwie przeczesał włosy palcami.

- No cóż, skoro już pytasz, to miałem właśnie zamiar kochać się z moją żoną, Masz coś przeciwko temu?

Helen zaczerwieniła się gwałtownie, zaciskając usta.

- Nie będę komentować twojego wulgarnego zachowa­nia. Chcę tylko wiedzieć, czy Angie dzieliła się z tym Raw­lingsem informacjami na temat Sutherlandów?

- Nie. - Owen wepchnął poły koszuli w spodnie i rzu­cił jej niedowierzające spojrzenie. - Myślisz, że chciałbym się z nią kochać, gdybym ją właśnie przyłapał na akcie zdrady?

- Kto wie? To jasne, że cię omamiła - powiedziała Helen sztywno. - Derwin ma rację. Dajesz się wodzić za nos. Ostrzegałam cię, żebyś nie ufał nikomu z Townsendów, prawda? Ale ty nigdy nikogo nie słuchasz. Za­wsze wiesz wszystko najlepiej. - Oczy Helen zabłysły łzami.

- Helen...

- Wracaj do swojej małej słodkiej żoneczki. Sam się przekonasz, kim są Townsendowie. - Helen odwróciła się i wybiegła, trzaskając drzwiami.

W pracowni zapadła cisza. Z aury namiętności nie zo­stało już ani śladu. Angie usiadła, milcząc przez dłuższą chwilę.

- Owen - odezwała się w końcu - w tym jest coś wię­cej, niż myślimy. To nie tylko zawiedzione ambicje Derwina. Gniew twojej ciotki jest zbyt żywy i skierowany wyłą­cznie na moją rodzinę.

Owen patrzył na zatrzaśnięte drzwi.

- Myślisz, że ona miała coś wspólnego z tym, co się zdarzyło trzydzieści lat temu?

- Sama nie wiem, co myśleć. - Angie wstała. - Wiem tylko, że musimy się wreszcie dowiedzieć, co wtedy zaszło, zanim podejmiemy dalsze kroki.

- Może od Celii? - Owen podniósł pytająco brew.

- Nie sądzę, żeby miała nam do powiedzenia coś więcej niż Betty. Ale możemy spróbować.

- Do diabła z tym - zdecydował nagle Owen, ruszając do drzwi. - Mam zamiar zebrać ich wszystkich w salonie i wyjaśnić tę sprawę raz na zawsze.

- Poczekaj, Może to nie jest najlepszy pomysł.

- Nie mam w tej chwili ochoty wysłuchiwać twojej opi­nii! - krzyknął przez ramię Owen, przemierzając szybko hol, - Chcę wreszcie uzyskać parę odpowiedzi i to zaraz. Idź do Celii i powiedz jej, że za pięć minut ma być w salonie.

- Ale, Owen...

- Angie, zrób, co mówię.

Angie przystanęła. Może Owen ma rację. Może już czas z tym skończyć. Pod warunkiem że uda mu się zmusić ich do mówienia.

- Dobrze - powiedziała.

Dziesięć minut później z sofy pod oknem obserwowała swoją nową rodzinę. W pokoju panowała cisza. Arystokra­tyczne rysy Celii były stężałe i napięte. Derwin i Helen siedzieli sztywno na krzesłach; na ich twarzach malowała się gorycz i coś w rodzaju strachu. Owen stał przy oknie, patrząc na jezioro, niewzruszony i lodowato spokojny. Jeśli tak wyglądał podczas zebrań zarządu, to nie zazdrościła jego pracownikom. W końcu odwrócił się i przerwał prze­dłużające się milczenie.

- Mam już dość tych bzdur na temat waśni między Sutherlandami a Townsendami. Wiem z całą pewnością, że ktoś z tu obecnych robi wszystko, żeby zepsuć stosunki między mną a Angie.

- Jak śmiesz nas oskarżać? - spytał Derwin z obrażoną miną.

- Przychodzi mi to z całkowitą łatwością, zwłaszcza po rozpatrzeniu faktów. - Owen spojrzał mu prosto w oczy.

- Tylko głupiec mógłby nie dostrzec oczywistych powią­zań. Townsendowie są w tej sprawie zupełnie niewinni.

- Na twoim miejscu nie byłbym taki pewien - mruknął Derwin.

- Posłuchaj - powiedział Owen zimnym głosem.

- Wiem, jak i kiedy te intrygi zostały przeprowadzone. Wiem, że mój komputer był w użyciu. Nie wiem jedynie, dlaczego komuś tak zależy, żeby zniweczyć tę spółkę. Mo­że byś mi to wyjaśnił?

- Nie rozumiem, o czym mówisz - warknął Derwin, z wzrokiem utkwionym za oknem.

- Mówię o tym, co zdarzyło się trzydzieści lat temu. - Dlaczego nie spytasz o to Townsendów? - wtrąciła Helen, prostując się na krześle.

- Pytałem - odparł Owen spokojnie. - Palmer Town­send powiedział, że nie wie, o co rozbiła się spółka, i ja mu wierzę. Że mój ojciec w ostatniej chwili się z niej wycofał i nigdy więcej nie chciał z nim rozmawiać.

- Palmer Townsend bardzo dobrze wie, co się stało - zasyczał Derwin. - Przecież to on był tego przyczyną.

- To nieprawda! - oburzyła się Angie. Owen rzucił jej pełne dezaprobaty spojrzenie.

- Uspokój się, Angie. Musimy wreszcie dotrzeć do sed­na sprawy. To nie czas na płomienną obronę twojej rodziny.

- Jeśli sądzisz, że będę spokojnie siedzieć i pozwalać obrażać mojego ojca, to chyba postradałeś zmysły! - odpa­rowała Angie z furią.

- Sądzę - powiedział Owen bardzo łagodnie - że po­winnaś spokojnie siedzieć i pozwolić mi wyjaśnić tę sprawę do końca. I nie dawać się w tej chwili ponosić swojemu temperamentowi.

Miał rację, wiec zadowoliła się przesłaniem mu piorunu­jącego spojrzenia.

- Derwin, myślę, że powinniśmy zacząć od ciebie - zwrócił się Owen do wuja. - Powiedz mi, co zaszło trzy­dzieści lat temu.

- Nie rozumiem, czemu miałbym się czuć zmuszony do grzebania w przeszłości.

- Choćby dlatego - głos Owena zniżył się złowrogo - że w przeciwnym razie możecie szukać sobie z Helen innego źródła dochodów.

Derwin wbił w niego wzrok, najwyraźniej zaszokowany.

- Czy grozisz mi odebraniem Helen jej udziałów? Angie zamknęła oczy, w pokoju zapadła pełna grozy cisza. Jedynie Owen pozostał niewzruszony.

- Nareszcie zaczynasz rozumieć, Derwin. Mów. Derwin wstał sztywno z krzesła.

- Doskonale. Ale nie spodoba ci się to, co usłyszysz.

- Mów, Derwin.

Derwin spojrzał na żonę, a potem na Owena.

- To całkiem proste. Townsend nigdy nie miał zamiaru założyć uczciwej spółki. Tak naprawdę chciał podstępem przejąć Hotele Sutherland i wystawić nas wszystkich do wiatru.

- Spróbuj z innej beczki, Derwin - zaproponował Owen.

- To prawda! Twój ojciec dowiedział się, że Townsend kupuje po cichu akcje Hoteli Sutherland przez podstawione osoby. Gdyby zdołał skupić dostatecznie dużo, mógłby dyktować warunki spółki. I niemal mu się to udało, ale na szczęście twój ojciec w porę się zorientował, co się święci. Kosztowało go to fortunę, bo musiał odkupić swoje akcje po o wiele wyższej cenie. Było mu ciężko, ale sobie pora­dził.

- Mój brat zdołał uprzedzić przejęcie firmy - wtrąciła Helen. - W ostatniej chwili, ale jednak. Potem uczynił dwa postanowienia. Jedno, nigdy więcej nie tracić kontroli nad akcjami przedsiębiorstwa, a drugie, nigdy więcej nie ufać Townsendom.

Owen potrząsnął głową z niesmakiem.

- To stek bzdur. Nie myślicie chyba, że dam się tak głupio nabrać.

- Skąd ta pewność, Owen? - spytała Celia.

- Z czystej ciekawości przejrzałem wykaz sprzedaży akcji sprzed trzydziestu lat. Ojciec nie był idiotą. Zawsze dbał, aby jego udział wynosił przynajmniej pięćdziesiąt jeden procent. Nigdy nie było możliwości, żeby ktoś mógł przejąć naszą firmę. Niemniej coś zmieniło jego stosunek do spółki z Townsendem i chciałbym wiedzieć, co.

- Czy zarzucasz mi kłamstwo? - zagrzmiał Derwin.

- Tak. To właśnie ci zarzucam. Pytanie tylko, dlaczego kłamiesz?

Zapadła ciężka, ołowiana cisza. Nie mogąc znieść na­pięcia, Angie odwróciła wzrok i spojrzała przez okno na jezioro. Zmarszczyła brwi widząc motorówkę z trzema osobami, zdążającą w ich kierunku.

- Owen!

- Nie teraz, Angie.

- Wydaje mi się, że będziemy mieć towarzystwo.

- O czym ty mówisz? - Odwrócił się, podążając za jej wzrokiem.

Motorówka przybiła do brzegu i trzy postacie szybkim krokiem zaczęły zbliżać się do domu. Lampy na tarasie oświetliły płomienną czuprynę Harry'ego i napięte, zdener­wowane twarze matki i ojca Angie.

- No, no - mruknął Owen. - Tylko tego nam brakowa­ło. Oto rodzina Townsendów przybywa wyzwolić moją żonę od losu gorszego niż śmierć. To kropla, która przepeł­nia czarę.

- Ja otworzę - powiedział do Betty, wychodząc do ho­lu, - Nakryj na trzy osoby więcej do kolacji i przygotuj dwie dodatkowe sypialnie. Mamy niespodziewaną wizytę moich teściów.

Betty uśmiechnęła się szeroko, wycierając ręce w far­tuch.

- Nie powiem, to powinno być interesujące.

- Na twoim miejscu zostałbym w kuchni, dopóki pierze nie przestanie fruwać.

- Tak właśnie zrobię. Ale dasz sobie radę, Owen. Masz żonę, która ci pomoże.

Owen otworzył frontowe drzwi i stanął twarzą w twarz ze zdenerwowanym teściem, wściekłym szwagrem i zmar­twioną teściową.

- Co za miła niespodzianka. Właśnie o was rozmawia­liśmy.

- Żądam wyjaśnień - zagrzmiał Palmer Townsend, je­szcze zanim przekroczył próg.

Harry przecisnął się obok Owena, wchodząc do holu.

- Gdzie Angie? Co się tu, do cholery, dzieje? Otrzyma­liśmy dziś rano wiadomość, ze postanowiłeś ją tu więzić do czasu sprzedaży akcji. Jakiś drań twierdzi, że zaraz potem się z nią rozwiedziesz.

- Ten drań kłamie - powiedział Owen spokojnie. - Wejdź, Marian - zwrócił się do matki Angie. - Jesteś chyba zmęczona podróżą.

- Nie uwierzyłbyś, co musiałam dzisiaj przejść. - Ma­rian uśmiechnęła się niepewnie. - Palmer i Harry dostali szału, kiedy nadeszła ta wiadomość. Polecieliśmy wszyscy do San Francisco i wynajęliśmy samochód, żeby tu doje­chać. Godzinami krążyliśmy po tych krętych górskich ścieżkach, nie mogąc znaleźć Jade Lake. Ani Palmer, ani Harry nie chcieli się zatrzymać, żeby spytać o drogę. Coś okropnego.

- Przyjechaliście akurat na kolację - powiedział Owen. W tym momencie weszła do holu Angie, uśmiechając się promiennie.

- Cześć. Skąd to zamieszanie?

- Typowa reakcja Townsendów na sytuację kryzysową, kochanie - powiedziała z westchnieniem Marian. - Wszy­scy powariowali.

- Nic podobnego - warknął Palmer, ciskając wzrokiem błyskawice. - Ale z pewnością chcielibyśmy usłyszeć ja­kieś wyjaśnienia.

- Zaraz je usłyszycie. - Owen objął zaborczo Angie ramieniem, a ona przywarła do jego boku, demonstrując swoją lojalność.

Ten drobny, lecz znaczący gest nie umknął jej ojcu i bratu. Harry spojrzał na nią badawczo.

- Na pewno wszystko w porządku, Angie?

- Jak najbardziej, dziękuję. Palmer zwrócił się do Owena.

- Co to wszystko ma, do cholery, znaczyć? Mieliście spędzać swój miesiąc miodowy w hotelu.

- Tak. Ale nasze plany się zmieniły. - Owen poprowa­dził wszystkich do salonu, nadal mocno obejmując Angie.

- Siadajcie, proszę. Dokonam stosownej prezentacji, a po­tem skończymy porządkować nasze sprawy.

- Nie widzę tu nic do porządkowania - mruknął Pal - mer. - Oczekuję tylko zwykłego wyjaśnienia. - Ukłonił się lekko Helen i wyraz jego twarzy na chwilę złagodniał.

- Witaj, Helen. Kopę lat. Mało brakowało, a bym cię nie poznał.

- Dzień dobry, Palmer - powiedziała Helen miękko. Owen dojrzał dziwny, przelotny błysk w jej oczach.

Patrzył na nią uważnie, przedstawiając sobie zebranych i zorientował się, że Angie również ukradkiem ją obser­wuje.

- Kiedy skończymy wyjaśniać nasze sprawy - oznaj­mił - zjemy kolację i pójdziemy spać. A rano Angie i ja wyjedziemy spędzić resztę naszego miesiąca miodowego w jednym z Hoteli Sutherland.

Angie spojrzała na niego rozradowana.

- Naprawdę?

- Z całą pewnością. Ą teraz kończmy z tą nieszczęsną historią. Twoja kolej, Helen.

- Nie mam nic do powiedzenia na temat tego, co zaszło trzydzieści lat temu - odparła z godnością. - Uważam, że dość już się stało złego. Owen, czy nie możesz zostawić tej sprawy w spokoju?

- Nie. - Glos Owena był podejrzanie łagodny. - Nie mogę.

- To nie ma nic wspólnego z tobą - wtrącił gniewnie Derwin. - Byłeś jeszcze dzieckiem.

- Mylisz się, Derwin. To ma ze mną bardzo wiele wspólnego, bo rzutuje na moje małżeństwo i moje interesy. Ten konflikt musi zostać raz na zawsze wyjaśniony. Powiedzmy sobie jasno: nikt nie opuści tej wyspy, dopóki nie dowiem się prawdy. No więc, Helen? Derwin zerwał się na nogi.

- Daj jej spokój. Mógłbyś przynajmniej okazać odrobi­nę szacunku własnej ciotce. Nie zapominaj, że to siostra twojego ojca.

Owen poczuł rękę Angie wsuwającą się w jego dłoń i delikatny uścisk jej palców. Wiedział, że to znak, aby nie ustępował.

- Przykro mi, Helen, ale muszę otrzymać odpowiedź na moje pytanie.

- Wiem - szepnęła. - Zawsze wiedziałam, że prędzej czy później wszystko wyjdzie na jaw.

Wybuchnęła płaczem. Derwin pospieszył do niej, poda­jąc chusteczkę.

- Nie musisz mu nic mówić, Helen. Wytarła nos i potrząsnęła głową.

- Nie, Owen ma rację. Sprawa zaszła za daleko. Żyli­śmy z tym przez wszystkie te lata, ale sama mam już dość.

Palmer spojrzał na nią uważnie.

- Czy ma to coś wspólnego ze mną, Helen?

- Tak. Bardzo mi przykro, Palmer.

Marian spojrzała na Angie i uniosła brwi, ale się nie odezwała.

- No dobrze, Helen - rzekł spokojnie Owen. - Opo­wiedz nam, co się stało.

- Stało się to - zaczęła Helen drżącym głosem, który stopniowo się uspokajał - że trzydzieści lat temu popełni­łam głupią pomyłkę. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że byłam bardzo młoda. I raczej naiwna. Krótko mówiąc, od pierwszej chwili zakochałam się w Palmerze Townsendzie i z typową zarozumiałością Sutherlandów uznałam, że i on mnie kocha.

Owen rzucił szybkie spojrzenie na teściów. Palmer miał minę zakłopotaną i nieszczęśliwą, Marian współczującą, a Harry zdumioną.

- W tym czasie nie mówiło się o niczym innym, tylko o planowanej spółce między Sutherlandami a Townsenda - mi - kontynuowała Helen. - Wszyscy kipieli entuzjazmem i snuli wspaniałe plany. Pomyślałam, że to będzie bardzo romantyczne, jeśli Palmer i ja pobierzemy się i połączymy przed ołtarzem zarówno nasze rodziny, jak i nasze firmy.

- Helen, nie musisz mówić nic więcej. - Derwin chwy­cił ją za ramię.

- To prawda, Helen. Nie zwracaj uwagi na Owena - po­parł go Palmer. - To jest sprawa osobista. Nie musisz zdra­dzać swoich sekretów przed nami wszystkimi.

- Chyba jednak muszę. - Uśmiechnęła się smutno. - Owen ma rację. To nie tylko moje sekrety. W taki lub inny sposób dotknęły każdego z nas. Reszta jest całkiem prosta. Poszłam do Palmera i powiedziałam mu, że go ko­cham i chcę zostać jego żoną. Był zdumiony, mówiąc deli­katnie. Właściwie należałoby powiedzieć, że przerażony.

Palmer patrzył na czubki swoich butów. Jego twarz oblała się rumieńcem.

Helen mówiła dalej z przepraszającym uśmiechem na ustach.

- Zachował się bardzo szarmancko i jak mógł próbował osłodzić mi gorycz porażki. Ale kiedy zrozumiałam, że mnie nie kocha i żywi dla mnie jedynie uczucie przyjaźni, a ponadto ma właśnie zamiar zaręczyć się z kimś innym, wpadłam w szał. I zrobiłam coś bardzo złego. Coś, czego żałowałam przez wszystkie te lata.

- Helen, dość. - Derwin poklepał ją po ramieniu, nie­zręcznym, lecz czułym gestem.

- Nie, muszę to wreszcie z siebie wyrzucić. - Dotknęła przelotnie jego dłoni, przenosząc oczy z Palmera na Owe­na. - W napadzie zazdrości postanowiłam nie dopuścić do powstania spółki. To ja przekazałam pewne poufne infor­macje naszym niedoszłym kredytodawcom. I dlatego wy­cofali się z pożyczki, którą mieli dać nowo powstałej fir­mie. Ci sami ludzie zdecydowali się później poprzeć plany rozwojowe Palmera. Mój brat oczywiście uznał, że to jego sprawka, zaplanowana od samego początku.

W pokoju zaległa ciężka cisza. Owen pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach.

- Co to były za informacje i jak je zdobyłaś? Helen wzruszyła ramionami.

- Całkiem po prostu. Słyszałam kiedyś, jak brat mówił, że jeden z naszych hoteli przynosi same straty i wiedzia­łam, że chce to zatuszować do czasu zawiązania spółki. Przekazując tę informację do banku, dałam do zrozumienia, że to nie jedyny niedochodowy hotel w naszej sieci. Ban­kowcy uwierzyli i cofnęli kredyt. Wiecie, jak to jest, kiedy takie pogłoski zaczynają krążyć w świecie biznesu.

Palmer spojrzał na Owena.

- Pamiętam ten nieszczęsny hotel. Był źle położony. Twój ojciec zamierzał go sprzedać i w końcu to zrobił. Nigdy nie miało to znaczenia dla całości jego interesów.

- Mój brat był wściekły, kiedy bankierzy ni stąd, ni zowąd się wycofali, a potem nagle poparli samego Townsenda - mówiła dalej Helen, z wzrokiem wbitym w ręce złożone na kolanach, - Był pewien, że za jego plecami uknuto spisek.

- Myślał, że przekonałem ich, że korzystniej będzie zainwestować we mnie samego niż w spółkę - powiedział Palmer wolno. - Uznał, że zmieniłem zdanie i postanowi­łem wykorzystać zdobyte informacje, żeby zniechęcić do niego finansistów i przekabacić ich na swoją stronę.

Helen pokiwała głową.

- Mój brat przeczesał całą firmę w poszukiwaniu two­jego szpiega. W końcu przyszedł do mnie. I wtedy jeszcze raz posunęłam się do kłamstwa.

- Powiedziałaś, że cię uwiodłem, żeby wyciągnąć z cie­bie to i owo o waszej firmie, tak?

- Tak - przyznała Helen. - I to przeważyło szalę. Tego nie był w stanie ci wybaczyć.

- Dlatego tak mnie nienawidził przez wszystkie te lata. - Palmer potrząsnął głową. - Cóż, przynajmniej teraz znam przyczynę jego niechęci po rozpadzie naszych wspólnych pla­nów. Ale dlaczego nigdy nie usiłował tego ze mną wyjaśnić?

- Ubłagałam go, żeby z tobą nie rozmawiał. Powiedzia­łam, że moja duma tego nie zniesie. Zrozumiał.

- Słynna duma Sutherlandów - mruknął Owen. Angie obdarzyła go uroczym uśmiechem.

- Zawsze wiedziałam, że w tej rodzinie drzemią wiel­kie namiętności. Wszelkiego rodzaju.

Ścisnął ją mocniej za rękę, zwracając się do Helen.

- Czy miałem rację, że to Derwin krył się za ostatnimi wypadkami?

- Tak - odpowiedział Derwin sam za siebie. - Miałeś rację. To ja próbowałem zaszkodzić spółce. Dowiedziałem się o wszystkim zbyt późno, ale sądziłem, że jeśli sprzedaż akcji się nie powiedzie, możesz jeszcze rozstać się z Town­sendem i każdy z was wróci do prowadzenia przedsiębior­stwa na własną rękę. To wszystko, na co mogłem liczyć, ale musiałem spróbować.

Palmer spojrzał na niego z najwyższym zdumieniem.

- Ale dlaczego, na miłość boską, dlaczego? Wszyscy zarobimy na tym interesie mnóstwo pieniędzy.

- Są rzeczy ważniejsze niż pieniądze - oświadczył De­rwin dumnie, - Musiałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby oszczędzić Helen bólu, który ją czekał, gdyby nazwiska Sutherland i Townsend zostały nierozerwalnie związane. Wiedziałem, co się wydarzyło trzydzieści lat temu i wiedziałem, jak bardzo wtedy przez ciebie cierpiała, Palmer.

- Tak, oczywiście - mruknął Palmer.

- To zrozumiałe, że chciałeś chronić swoją żonę - po­wiedział współczująco Harry.

- Absolutnie - zgodziła się Marian. - Wiem, co musia­łaś czuć, Helen. Wzgardzona miłość potrafi być powodem wielu nierozważnych kroków.

- W tym wypadku może nieco drastycznych - zauwa­żyła Celia. - Ale zapewne w jakiś sposób zrozumiałych.

- Naturalnie - powiedziała Angie. - Biedna Helen. Ja­kie to musiało być dla ciebie straszne. Muszę przyznać, Derwin, że zachowałeś się niezwykle lojalnie, próbując ją chronić przed konfrontacją z moim ojcem i przykrymi przeżyciami.

Helen uśmiechnęła się smutno do Derwina.

- Najgorsze, że była to kwestia dumy, nie miłości. Bar­dzo szybko zrozumiałam, że to Derwin jest mężczyzną mojego życia. Ale bałam się już potem wyznać prawdę. Byłoby to takie upokarzające, a poza tym i tak nie mogłam już niczego naprawić. Miałam nadzieję, że wszystko zosta­nie zapomniane. Ale tak się nie stało.

Owen rozejrzał się po twarzach ludzi zgromadzonych w salonie i z ciężkim westchnieniem podparł twarz dłońmi.

- Czy doprawdy nie za dużo tych niepohamowanych emocji? Nawet mój biedny ojciec nie potrafił się im oprzeć. Wprost nie mogę uwierzyć, że wszyscy wokół wykazują pełne zrozumienie, że można było przez trzydzieści lat podejmować decyzje w interesach kierując się uczuciem zemsty i wzgardzonej miłości. Całe trzydzieści lat.

- No, no... - Angie poklepała go współczująco po ra­mieniu. - Nie dramatyzuj. Nie jest tak źle.

- Nie jest tak źle? - Podniósł głowę i spojrzał na nią ze zgrozą. - Jest jeszcze gorzej. Jak, na miły Bóg, będziemy prowadzić interesy spółki «Sutherland i Townsend» mając w zarządzie takich zapalczywych, kierujących się emocja­mi, przewrażliwionych ludzi?

Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem, a on odpo­wiedział im groźnym wzrokiem. Angie uśmiechnęła się promiennie.

- Czy chcesz dać miejsce w zarządzie komuś ze swojej rodziny? - spytał z zainteresowaniem Palmer.

- Dlaczego nie? - odparł Owen. - Ty, jako prezes, i ja, jako dyrektor generalny, mamy prawo wyznaczyć równą liczbę członków zarządu, prawda?

- Prawda.

- I ty na pewno od razu weźmiesz Harry'ego?

- Oczywiście. I moją żonę. Wolę wiedzieć, że mam po swojej strome ludzi, na których mogę liczyć w razie jakiejś różnicy zdań między tobą a mną.

- Tak? Mnie również przydałby się ktoś absolutnie za­ufany w takim wypadku. - Owen przeniósł wzrok na wuja. - I może właśnie tak lojalny, jak ty byłeś w stosunku do Helen przez całe trzydzieści lat. Co powiesz, Derwin? Przyjmiesz miejsce w zarządzie?

Derwin zamrugał oczami, całkowicie zaskoczony.

- Ja... no, cóż... Tak. Tak, oczywiście. Z przyjemno­ścią ci pomogę. - Wyprostował się i spojrzał z dumą na żonę.

- A ty co powiesz, Celio? - Owen przeniósł wzrok na macochę. - Gdybyś była w zarządzie, mogłabyś dbać o in­teresy Kim. Na pewno wkrótce pojawią się też wnuki. Będziesz chciała zabezpieczyć ich przyszłość.

- Czuję się zaszczycona, Owen - powiedziała Celia, patrząc na niego uważnie. - Ale niewiele wiem o prowa­dzeniu takiej wielkiej firmy.

- Coś mi mówi, że się szybko nauczysz. A twoja lojal­ność w stosunku do Sutherlandów jest powszechnie znana. To też się liczy. A skoro już mówimy o wnukach, to chciał­bym przekazać ci dla nich ten dom. Jest twój. Ojciec na pewno by sobie tego życzył, tylko zaniedbał zaznaczyć to w testamencie. Wiesz, jaki był.

- Tak, oczekiwał, że ty będziesz sprawować pieczę nad wszystkim. - Celia uśmiechnęła się i skinęła głową.

- Dziękuję ci, Owen. Bardzo ci dziękuję. I przyjmuję fotel w zarządzie.

Owen spojrzał teraz pytającym wzrokiem na Helen.

- Nie, mnie możesz nie brać pod uwagę - odparła ła­godnie, lecz stanowczo. - Wierzę, że dacie sobie radę beze mnie. A ja, szczerze mówiąc, wolę zasiadać w moich towa­rzystwach dobroczynnych.

- Hej, a co ze mną? - Angie podskoczyła na krześle.

- Chętnie bym się znalazła w nowym zarządzie. Na przy­kład zamiast Helen. To może być bardzo ekscytujące. Mam całą masę wspaniałych pomysłów dotyczących spółki, łą­cznie z nowym znakiem firmowym.

Palmer i Harry jęknęli cicho, zaś Owen z olimpijskim spokojem postanowił przemówić jej do rozumu za pomocą logiki.

- Angie, przecież zaczynasz już robić karierę jako pro­jektantka biżuterii, zapomniałaś?

- Jestem pewna, że poradzę sobie z jednym i drugim - powiedziała szybko.

- Kochanie, podobnie jak wszyscy inni będziesz miała swój udział w spółce. To ci da i tak prawo głosu. Nie mu­sisz zasiadać w zarządzie.

- Ale, Owen...

- Kobieto, przecież śpisz z dyrektorem generalnym! - krzyknął Owen, zapominając o logice. - Czego jeszcze chcesz?

- To nie to samo - upierała się, oblana rumieńcem, ogarniając gniewnym spojrzeniem roześmiane twarze ze­branych. - Daj mi tylko spróbować. Przekonasz się, że będziesz mieć ze mnie dużo pożytku. Jestem gotowa ucze­stniczyć we wszystkich zebraniach, a nawet chętnie wezmę udział w różnych specjalnych komisjach i tym podobnych.

- Nie wątpię, nie wątpię - uśmiechnął się Owen szero­ko. - Angie, postawię sprawę jasno. Będę cię kochać do końca życia, ale po moim trupie wejdziesz do zarządu. I tak czuję, że jako udziałowiec sprawisz mi dość kłopotu.

- Owen, coś ty powiedział? - Oczy Angie rozszerzyły się ze zdumienia i pojaśniały z radości.

- Słyszałaś.

- A więc przyznajesz, że mnie kochasz! Wiedziałam to od samego początku!

Zanim się zdążył obejrzeć, rzuciła mu się w ramiona. Objął ją mocno i przytulił na oczach wszystkich zebranych. Obsypała go pocałunkami, a zgromadzeni główni udzia­łowcy spółki «Sutherland i Townsend» zareagowali głoś­nym aplauzem. W tym momencie do pokoju wkroczyła Betty, uśmiechając się szeroko.

- Zawsze mówiłam, że wszystko jeszcze da się napra­wić, a miłość to najlepsze lekarstwo. Proszę do stołu. Nie mogę się doczekać chwili, kiedy zobaczę te obie rodziny zasiadające razem do kolacji.

Następnego wieczoru Angie stała na tarasie znanego jej już apartamentu hotelowego dla nowożeńców. Oparła się łokciami o balustradę, patrząc na zachód słońca nad Pacyfikiem. Ciepły wieczorny wiatr przewiewał jej lekki sre­brzysty peniuar i kołysał delikatnie długimi klipsami.

Zaczęła obmyślać kształt wyrafinowanej srebrnej bran­soletki, która oddałaby koloryt i nastrój zmierzchu. Tęskni­ła już za swoją pracą. Była cząstką jej życia i mimo że oderwała się od projektowania zaledwie na parę tygodni, zaczynało jej brakować szkicownika i ołówka.

Odwróciła się na dźwięk otwieranych drzwi. Do pokoju wkroczył Owen z butelką szampana i dwoma kieliszkami. Na jej widok oczy mu rozbłysły, a usta rozchyliły się w zmysłowym i wiele obiecującym uśmiechu. Zadrżała pod tym spojrzeniem, jak pod dotykiem jego ręki. Ruszył ku niej po białym dywanie miękkim, kocim krokiem dzi­kiego zwierzęcia; była w nim siła i zwycięska męskość. W jego oczach dojrzała miłość i pożądanie i raz jeszcze pomyślała, jak bardzo go kocha.

- Wszystkiego najlepszego, pani Sutherland.

- Wszystkiego najlepszego, panie Sutherland.

Kiedy Angie upiła łyk szampana, wyjął jej z ręki kieli­szek i odstawił na stolik tarasowy. Podszedł blisko i uwię­ził ją przy sobie jak w klatce, zaciskając dłonie na porę­czach za jej plecami. Pocałował ją wolno i zmysłowo, da­jąc jej odczuć głębię swojej miłości i przywiązania.

- A więc, pani Sutherland...

Angie uśmiechnęła się i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Słucham, panie Sutherland?

- Mam wrażenie - zamruczał Owen, przesuwając war­gami po jej szyi - że jest pewna sprawa, której dotąd nie załatwiliśmy.

- Jaka? - Odchyliła głowę do tyłu, drżąc pod jego na­miętnymi pocałunkami. - Co to może być?

- Nasza noc poślubna.

- Ach tak... - Spojrzała na niego roześmianymi oczami i zaczęła rozpinać mu koszulę. - Czy powinniśmy zwołać zebranie zarządu, żeby uzyskać zgodę, czy będziemy dzia­łać na własną rękę?

- Zarząd główny spółki «Sutherland i Townsend» dał nam już pełną aprobatę. Myślę, że z resztą poradzimy sobie sami.

Przycisnął usta do jej warg, pochwycił w ramiona i za­niósł przez srebrno - biały pokój do wielkiego łoża pod bal­dachimem. Uśmiechnęła się, widząc zachłanny wyraz jego oczu, wyciągnęła ręce i chwyciła za oba końce rozwiązanej muszki, przyciągając go delikatnie do siebie. Owen za­śmiał się niskim, zmysłowym śmiechem i opadł na nią, zagłębiając palce w jej włosy cudownie znanym już ge­stem.

- Powiedz, że mnie kochasz, Angie.

- Kocham cię, Owen. Nigdy nie przestanę cię kochać. - Dotknęła delikatnie czubkiem palców jego mocno zary­sowanego podbródka.

- Całe szczęście, bo chcę cię mieć przy sobie do końca życia. - Podniósł do ust jej rękę i pocałował złotą obrączkę na palcu. - Ja też cię kocham, moja żono. I zawsze będę cię kochał.

Dziesięć miesięcy później Owen z dumnym uśmiechem przekroczył próg pokoju szpitalnego. W jednej ręce miał olbrzymi bukiet róż, w drugiej pokaźną kopertę. Pokój usłany był prezentami od członków rodzin Sutherlandów i Townsendów. Wszędzie walały się różowe wstążeczki i kolorowe bibułki.

Angie spojrzała na niego znad główki noworodka, trzy­manego przy piersi. Uśmiechnęła się; jej oczy jaśniały miłością i szczęściem. Owen pomyślał z troską, że jest trochę blada, ale musiał przyznać, że nigdy nie widział pięk­niejszego widoku niż jego żona z dzieckiem w ramionach.

- Owen, co za piękne kwiaty! A co jest w tej kopercie?

- Pakiet akcji spółki «Sutherland i Townsend». - Wyjął plik papierów wartościowych na nazwisko Samantha He­len Sutherland. - Myślisz, że ją to ucieszy?

Angie roześmiała się.

- Kiedy już skończy szkołę średnią, to na pewno. Jeśli akcje będą dalej tak szły w górę, to będzie mogła sobie sama opłacić studia medyczne albo prawnicze.

- A może zechce zostać następnym dyrektorem gene­ralnym naszej spółki?

Owen pochylił się nad córeczką, podziwiając ją z bliska. Nie otworzyła oczu, lecz jej maleńkie paluszki zacisnęły się mocno wokół jego kciuka.

- Wie, jak złapać to, co chce - roześmiał się.

- Zupełnie jak jej tatuś - zgodziła się Angie. Popatrzył na nią z czułością.

- I nigdy cię już nie puszczę, pani Sutherland. Zapamię­tuj to sobie.

- Zapamiętam.

Uśmiechnęła się do niego tak samo, jak w dniu ślubu, kiedy wkładał jej obrączkę na palec. Wiedziała, że ten uśmiech będzie zarezerwowany dla niego już na resztę życia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krentz Jayne Ann Noc poślubna
Krentz Jayne Ann Noc poślubna
034 Krentz Jayne Ann Noc poślubna
Krentz Jayne Ann Noc Poślubna
034 Krentz Jayne Ann Noc poslubna 5
Krentz Jayne Ann Noc poślubna
Krentz Jayne Ann Noc Poślubna
Krentz Jayne Ann Długa noc
Krentz Jayne Ann Wielka namiętność
Zrządzenie losu Krentz Jayne Ann
Krentz Jayne Ann Eclipse Bay 03 Koniec lata
Krentz Jayne Ann Wiedźma
Krentz Jayne Ann Bransoletka
Krentz Jayne Ann Dolina klejnotów
Krentz Jayne Ann Magia kobiecości
Krentz Jayne Ann Szansa życia
Krentz Jayne Ann Damy i Awanturnicy 03 Kowboj (1990) Rafe&Margaret
Krentz Jayne Ann Szansa życia
51 Krentz Jayne Ann Powiedz że mnie kochasz

więcej podobnych podstron