Naruszewicz Adam Liryki Wybrane

Adam Naruszewicz




Liryki Wybrane


Wybrał i wstępem poprzedził Juliusz W. Gomulicki



Krzywda Naruszewicza

1


Co my właściwie wiemy o wybitnych poetach naszego Oświecenia?

Pół biedy jeszcze, póki mowa o takich pisarzach, jak Krasicki, Karpiński czy też Kniaźnin, których obfita i dobrze znana twórczość już za ich życia — albo w niedługi czas po ich śmierci — doczekała się i poprawnej publikacji, i trafnej na ogół, a w każdym razie życzliwej oceny literackiej.

W o wiele gorszej sytuacji znaleźli się trzej znakomici poeci–libertyni: Trembecki, Węgierski i Jaśiński, ogromna bowiem większość ich spuścizny, rozproszonej po rękopiśmiennych kodeksach, dostała się do druku dopiero w spory czas po ich zgonie, i to w tekstach okastrowanych, zepsutych albo przemieszanych z tekstami innych autorów, co wpłynęło z kolei na zafałszowanie ich portretów literackich, które trafiły — i dalej jeszcze trafiają — do rozmaitych kompendiów, podręczników oraz monografii i studiów naukowych.

I ci libertyni wszelako cieszą się w ostatnich latach o wiele większą popularnością, życzliwością i zrozumieniem aniżeli większy od nich, płodniejszy i bardziej zasłużony Naruszewicz.

Wyrażony tu sąd niejednemu wyda się może przesadzony.

Jak to?! — wykrzyknie ten i ów polonista. — Toć przecież Naruszewicz jest chyba jedynym spośród pisarzy stanisławowskich, którego prawie wszystkie wiersze zostały zebrane i ogloszone drukiem jeszcze za jego życia, w r. 1778, kiedy zamienił lżejsze pióro poety na cięższe kronikarza i historyka. Toć z kolei i owa czterotomowa a poprawna edycja, ogarniająca nie tylko utwory oryginalne, ale i tłumaczone, została później trzykrotnie jeszcze powtórzona: w latach 1804—1805, 1825 i 1835, a w r. 1882 ogłoszona po raz czwarty przez Chmielówskiego, z pominięciem przekładów, ale za to z dodatkiem zawierającym trzynaście wierszy–ekstrawagantów. Toć wreszcie satyry Naruszewicza doczekały się w r. 1902 zasłużonej rehabilitacji pod piórem Ignacego Chrzanowskiego i były od tego czasu parokrotnie wydawane (ostatni raz, bardzo starannie, w r. 1962), zyskując wiele pochwal na kartach podręczników literatury polskiej i trafiając nawet na karty wypisów szkolnych.

Wszystko to słuszne, ale wszystko bardzo mylące.

Cóż bowiem z tego, że mniej więcej 180 wierszy Naruszewicza można łatwo dostać do ręki w edycji Chmielowskiego, skoro ta edycja powtarza jedynie krzywdzący autora i zamazujący jego osobowość poetycka układ osiemnastowiecznej edycji Bohomolca, a przy tym nie obejmuje około 50 oryginalnych wierszy erotycznych, libertyńskich i okolicznościowych, niezmiernie ważnych dla dopełnienia jego portretu literackiego.

Cóż dalej z tego, że i ona, i owe poprzednie edycje Naruszewicza zawierają same utwory autentyczne, nie przemieszane z cudzymi podrzutkami, skoro kilka innych wierszy tego poety, i to wierszy znakomitych, ciągle jeszcze figuruje na koncie Stanisława Trembeckiego, reprezentując (i to świetnie!) tamtego poetę na kartach wypisów szkolnych oraz antologij poetyckich.

Cóż wreszcie z tego, że satyry Naruszewicza rzeczywiście odniosły poważny sukces literacki, skoro stało się to z wyraźną szkodą dla jego poezji lirycznej, zasługującej na o wiele większą uwagę, tenaz zaś niedopuszczalnie zlekceważonej, oglądanej bowiem (a w następstwie i ocenianej) albo przez pryzmat jego tak odmiennych pod każdym względem utworów satyrycznych, albo też przez okulary pseudoklasycznych krytyków warszawskich.

Opinie tych właśnie krytyków i recenzentów, między którymi znalazł się również dawny chwalca muzy Naruszewicza, Franciszek Salezy Dmochowski, najpoważniej chyba zaciążyły na ocenie Naruszewiczowej poezji przez współczesnych nam historyków literatury, ciągle jeszcze prawie bezwiednie powtarzających sądy sprzed półtora stulecia. ukute w środowisku pisarzy poprawnych, ale chłodnych i anemicznych, hołdujących jedynie nakazom dobrego „smaku” i wielbiących „wdzięk”, „miarę” i „przyzwoitość”.

Nic też bardziej pouczającego niż porównanie owych późnych sądów o poezji Naruszewicza z wczesnymi sądami o poezji młodego Mickiewicza: to przecież niezależnie od zasadniczych różnic pomiędzy tymi obydwoma poetami, ten sam wstręt do wszystkiego, co samodzielne, nowatorskie, odbiegające od normy, i ten sam strach przed wszystkim, co silne, bujne, ogniste i porywiste.

Dla obozu klasyków Naruszewicz stał się w rezultacie poetą „szumnym”, „nadętym”, „napuszonym”, „grubiiańskim”, „gminnym” i „dzikim”,


Który, chcąc Horacego podnieść lot wysoki,

Leje paszczą pluszczącą niesyte potoki…


Nec Hercules contra plures — nic więc dziwnego, ze potężnego ataku klasyków nie zdołała ani powstrzymać, ani nawet złagodzić partyzantka nielicznych wielbicieli Naruszewicza. Autorytet warszawskich purystów był zresztą tak powszechnie uznany (pomimo słynnej „Odpowiedzi” Mickiewicza), a gęsto cytowane przez nich próbki grzechów poetyckich Naruszewicza tak, wydawałoby się, jednoznaczne, że niepochlebne zdanie o jego liryce szybko się zakorzenilo i wśród późniejszych krytyków: stołecznych (Brodziński), litewsko–ruskich (Kraszewski) i galicyjskich (Mecherzyński), zbyt leniwych, żeby na własną rękę weryfikować tak jednogłośnie wyrażane opinie literackie.

Tą jednogłośność oslabiły dopiero wypowiedzi Bełcikowskiego, przede wszystkim zaś Chmielowskiego i Chrzanowskiego, którzy doprowadzili do pewnego złagodzenia dawniejszych sądów o autorze „Głosu umarłych”, uważanym od tego czasu za dobrego patriotę i obywatela, ale chwalonym prawie wyłącznie za swoje utwory satyryczne.

Wymawiane mu dawniej „gminność” i „grubiaństwo” poczęto teraz nazywać „rubasznością sarmacką” albo po prostu „sarmatyzmem”, co było tylko częściowo słuszne, wiele bawieni wpisywanych na to konto znamion poezji Naruszewicza wywodziło się nie tyle ze staropolskiej tradycji szlacheckiej, ile raczej z jego przyniesionego na świat temperamentu, który jeszcze w zakonie scharakteryzowano jako „melancholiczno–choleryczny”.

To ciągle zajmowanie się w historii literatury Naruszewiczem–satyrykiem uległo pewnej zmianie dopiero w ostatnich kilkunastu latach, dzięki paru studiom o jego poezji lirycznej, które napisano życzliwie, ale w których zbyt dużo miejsca poświęcono dziwactwom i osobliwościom owej poezji, a zbyt mało jej istotnym a nader oryginalnym nieraz osiągnięciom. Dwaj autorzy (Borowy i Zgorzelski) zwrócili teraz uwagę na jej formę, dostrzegając nareszcie i kunszt Naruszewicza, i jego szlachetną nieraz podniosłość, a przy tym doceniając wyraźne nowatorstwo jego wielu utworów. Trzeci (Kleiner) zajął się z kolei jej treścią, przyznając staremu poecie głęboką troskę obywatelską i świadomość momentu dziejowego oraz stanowczą postawę anty feudalną, która pozwala go nazwać „pionierem demokracji antymagnackiej”.

Wszystkie te wypowiedzi były jednak obwarowane tyloma zastrzeżeniami i opatrzone tyloma wentylami bezpieczeństwa (Kleiner: „twórczość ta kilka zaledwie mieści utworów mogących wytrzymać próbę czasu”), że po ich przeczytaniu nie wiedziało się właściwie, z kim mamy ostatecznie do czynienia: z dobrym, chociaż nierównym poetą czy też tylko z bardzo ambitnym, ale niezdarnym wierszopisem.

Dobrym odbiciem tej nowej sytuacji stal się wkrótce potem syntetyczny esej Jana Kotta dołączony do jego antologii „Poezja polskiego Oświecenia”, w którym Naruszewicz został wymieniony tylko z nazwiska, i to jedynie jako satyryk.

Przepraszam, była tam jeszcze mowa o jego dwóch wierszach: jeden z nich nazwał Kott „najzuchwalszym wierszem papieskim i libertyńskim”, drugi — „najświetniejszą pochwałą ludzkiego rozumu opanowującego siły przyrody”.

Bieda tylko z tym, że obydwa te wiersze… przysądził Stanisławowi Trembeckiemu.


2


Już to minęło teraz trzydzieście lat, jak pracuję piórem” — pisał Naruszewicz w r. 1779, co pozwała ustalić datę jego debiutu literackiego na rok 1749.

Wymowna to data, stanowi bowiem sam próg polskiego Oświecenia, które zaczęto się prawie dokładnie w połowie stulecia i razem z którym począł teraz wzrastać szesnastoletni debiutant, mający odegrać tak wielką rolę w jego ukształtowaniu i przepojeniu ważnymi elementami ideowymi. To również ważny klucz do jego własnej twórczości, która poczęła się rozwijać na pograniczu dwóch okresów, skierowana ku nowemu, ale obciążona jeszcze starym, eliminowanym powoli i wypieranym, ale „długo jeszcze krępującym mu skrzydła i wpływającym na formę jego wypowiedzi poetyckiej.

To „stare” tylko w niewielkim stopniu było zresztą owym stałe wmawianym Naruszewiczowi sarmatyzmem literackim. Nie Wacław Potocki też czy jacyś poeci sascy byli patronami jego muzy, ale Jan Kochanowski oraz Maciej Sarbiewski. Polskie rymy pierwszego ukształtowały wnętrze poezji Naruszewicza, łacińskie rymy drugiego — jej zewnętrzność. Kochanowskim zachwycał się i prawie podświadomie chwytał barwę i ciepło jego czarnoleskich pieśni; u Sarbiewskiego długo i cierpliwie praktykował, przyswajając sobie jego umiejętność kucia wiersza i formowania go w kunsztowne zawijasy, mające przypominać klasyczne utwory poezji greckiej i rzymskiej, przede wszystkim zaś ody Horacego.

Dłuższy pobyt młodego jezuity za granicą — Naruszewicz studiował bowiem w Lianie, podróżował zaś po Niemczech, Francji i Wloszech, a podobno i po Hiszpanii zapoznał go z kolei z klasycystyczną poezją francuską. Wtedy właśnie przestudiował satyry Boileau oraz bajki i powiastki La Fontaine’a, wtedy również po raz pierwszy przeczytał liryki różnych współczesnych „minorów”, między którymi byli nie tylko świątobliwy a sztucznie podniosły Jean–Baptiste Rousseau, pompatyczny, a równocześnie na zimno kalkulujący Ecouchard–Lebrun oraz poważny a sztywny Thomas, ale i tacy niefrasobliwi a frywolni wierszopisi, jak Grecourt, pod którego nazwiskiem drukowano w owym czasie setki utworów swawolnych.

Dodajmy do tego drugorzędnych jezuickich poetów łacińskich, dodajmy jeszcze Salomona Gessnera, którego słynne sielanki, świeżo przetłumaczone na język francuski przez Hubera, Naruszewicz kupił sobie zapewne, wracając w r. 1762 do ojczyzny, a dopiero w pełni ocenimy ten potężny i prawdziwie wybuchowy ładunek poetycki, jaki przywiózł wtedy ze sobą i jaki eksplodował w kilka lat później na kartach redagowanych przez niego „Zabaw Przyjemnych i Pożytecznych”.

Ta potężna eksplozja, której zawdzięczamy gwałtowne poruszenie i skierowanie na nowe tory całej ówczesnej poezji polskiej, była poprzedzona wieloma próbami wstępnymi, nie znanymi publiczności literackiej, dokonywanymi bowiem za grubymi murami warszawskiego kolegium jezuickiego.

Naaruszewicz został tam w r. 1762 profesorem poetyki i retoryki, wykładając młodziutkim konwiktorom sztukę rozumienia i układania łacińskich i polskich utworów poetyckich, równocześnie zaś pełnił obowiązki jak gdyby urzędowego poety mazowieckiej prowincji zakonu jezuitów, pisząc na zlecenie przełożonych panegiryczne wiersze gratulacyjne, powitalne i pożegnalne, kierowane albo do samego monarchy, albo do różnych dostojników i dobrodziejów zakonu, świeckich czy też duchownych.

Łatwo chyba zrozumieć teraz i odgadnąć rezultaty owej dwutorowości: wiersze jezuickiego „socjusza”, początkowo przeważnie łacińskie, były utrzymane na ogół w dotychczasowej konwencji stylistycznej i niewiele różniły się od innych poprawnie napisanych utworów ówczesnych; wiersze „profesora”, przeważnie polskie, stanowiły po większej części zupełne novum w krajowej rzeczypospolitej literackiej, przynosiły bowiem, często zapewne w formie świadomego eksperymentu, nowe w Polsce kształty stylistyczne satyry Boalowskiej i bajki Lafontenowskiej oraz nowe europejskie ujęcia ody, sielanki i epigramatu, prezentowane przekładami albo parafrazami wierszy Jana Baptysty Rousseau, Thomasa, Gessnera i rozmaitych innych poetów zachodnioeuropejskich.

Owe stałe obowiązki szkolne i zakonne, zastąpione z czasem niemniej uciążliwymi obowiązkami dworskimi, zostawiały oczywiście tylko niewielki margines na poezję bardziej prywatną, a zarazem bardziej oryginalną. Tę poezję właśnie, która dzisiaj powinna się liczyć jako największe, stosunkowo samodzielne bowiem i niezależne od cudzego zamówienia, osiągnięcie Naruszewicza, a która jest, dziwną ironią losu, najmniej znana i najrzadziej wspominana przez historyków literatury.

Podział, którego dopiero co dokonałem, winien być chyba ważną wskazówką przy wszelkich próbach charakterystyki i oceny poetyckiego dorobku Naruszewicza, a także przy najbliższej próbie publikacji tego dorobku w jego dziełach zbiorowych. Co innego bowiem wiersze pisane na zamówienie (zakonne albo dworskie), pod naciskiem konwencji politycznej, społecznej albo towarzyskiej, a nawet pod dyktandem (jak np. memoriał wierszem „Na ruinę jezuitów”, pisany wg konspektu Stanisława Augusta), i co innego wiersze–wzory, tłumaczone albo parafrazowane z obcych literatur, a zupełnie co innego wiersze pisane dla siebie albo dla swoich przyjaciół, dla żartu albo dla eksperymentu, z potrzeby serca albo umysłu, pod wpływem radości albo pod naciskiem obywatelskiego oburzenia.

Pierwsze i drugie mogą oczywiście posłużyć do szczegółowych badań nad językiem, stylem i wersyfikacją Naruszewicza oraz nad jego metodą przekładową, a w niektórych przypadkach i do pełniejszego przedstawienia jego poglądów społecznych i politycznych (ukazywanych nieraz w bardzo ciekawych i bardzo pięknych dygresjach). Naruszewicza–poety, przede wszystkim zaś Naruszewicza–liryka, musimy jednak szukać nie w tych wierszach, ale w utworach ze wspomnianego już wyżej marginesu, w których doszły do głosu jego własne przekonania, uczucia i pragnienia, a nawet biedy, słabości i śmiesznostki.

Pozostaje jeszcze wyjaśnić, dlaczego te właśnie utwory tak długo ukrywały się przed okiem miłośników Naruszewicza.

Złożyło się na to wiele najrozmaitszych powodów.

W r. 1770, gdy zaczęły wychodzić „Zabawy Przyjemne i Pożyteczne”, Naruszewicz, który początkowo był ich współrededaktorem, a później redaktorem naczelnym, otworzył natychmiast swoją tekę literacką i zaczął z niej wydobywać coraz to nowe utwory, oryginalne i tłumaczone, drukowane następnie na kartach owego czasopisma. Otóż prawie wszystkie te utwory ukazywały się albo anonimowo, albo pod kryptonimem, tak dobrze ukrywając autorstwo naszego poety, że pomimo paru rejestrów „Zabaw”, w których podano nazwiska autorów, kilka bardzo interesujących wierszy Naruszewicza aż do ostatnich lat ocaliło swoja anonimowość.

W r. 1778 z kolei, gdy Bohomolec wytargował nareszcie u Naruszewicza zgodę na zbiorowe wydanie jego poezyj, oparł swą edycją prawie wyłącznie na tekstach „Zabaw” oraz na drukach ulotnych (wolantach), wyjątkowo rzadko korzystając z rękopisów, a przy tym gubiąc kilka utworów drukowanych, które przeoczył albo których Naruszewicz nie pozwolił mu wydrukować (np. niektórych erotyków, no i oczywiście obscenów). Co gorsza jednak, zebrane przez siebie wiersze drobne (113) prawie mechanicznie podzielił na cztery księgi liryków, bezładnie drukując obok siebie utwory należące do trzech wspomnianych przeze mnie grup poetyckich, nie oznaczając osobnym ostrzeżeniem przekładów i parafraz i dosłownie zagrzebując najciekawsze wiersze „prywatne”, prawie całkowicie przytłoczone w tym zbiorze dwukrotnie większą masą wierszy okolicznościowych, tłumaczonych albo naśladowanych.

Pracowitość i pomysłowość Bohomolca wyszła w tym przypadku na iście niedźwiedzią przysługę wyrządzoną znakomitemu poecie, który przebywał w owym czasie z dala od stolicy i nie mógł się osobiście włączyć w pracę nad wydaniem swoich dzieł, powierzonych dawnemu koledze zakonnemu. Wolno zresztą przypuszczać, że i on sam uważałby taki układ za naturalny, lekceważąc swoje najpiękniejsze wiersze drukowane, podobnie, jak później zlekceważył wiersze napisane już po zakończeniu edycji Bohomolca, rozpraszając je po rękopisach albo po anonimowych (jak zwykle), parokartkowych wolantach, które prawie calkowicie uległy zniszczeniu, zachowując się niejednokrotnie tylko w jednym jedynym egzemplarzu, przypadkowo wszytym do jakiegoś kodeksu literackiego.

Oto najważniejsze obiektywne przeszkody, które spowodowały, że najcenniejsza cząstka Naruszewiczowego dorobku poetyckiego nie została dotychczas należycie oceniona, a w pewnej mierze po prostu: ujawniona, przedrukowana i ukazana polskiej publiczności literackiej.


3


Książę mówców” Stanislaw Kostka Potocki, sam poeta nadzwyczaj słaby, autor wymęczonych i wylizanych, ale bezbarwnych i bezkrwistych sentymentalnych wierszydeł, twierdził, ze Naruszewicz „przyjemnym nazwać się nie może pisarzem, bo mu smak i wdzięki obcymi były”.

De gustibus non est disputandum, zwłaszcza z psendoklasykiem, może warto jednak skonfrontować jego opinie z paroma fragmentami Naruszewicza, który nie zawsze, jak zobaczymy, bywał rubasznym Sarmatą.

Oto na przykład jak przemawiał zimą do swego kominka:


Tyś mym Zefirkiem cichuchnym.

Tyś południem, tyś zachodem,

Tyś moim przyjemnym wschodem.

Tyś moim majem miluchnym.


Ty moim jesteś widokiem,

Ty przechadzką, ty cieplikiem,

Tyś mym sobolem i świcą,

Tyś mojej chatki jest okiem.


A jak wiosna do wietrzyka, gdy w pobliżu spala piękna dziewczyna:


Lotny wietrzyku, piękne wiosny dziecię,

Ustrój twe barki w młodociane kwiecie;

Spiesz tam, kędy jej pod cienistym krzakiem

Morfeusz sennym skroń otacza makiem.


Tam to lekuchnym wokół źrenic wianiem,

To sprzecznych z różą ust pocałowaniem,

Poty dokuczaj, aż swe oczy przetrze

I nową błyśnie zarżą na powietrze.


A jak z kolei do kwiatów:


Zefirków córy, srebrne liiije,

Szkarłatne róże, oczęta Flory:

Dajcie się uszczknąć: niech z was uwiję

Dar Filorecie w kraśne kędziory.


A jak do obłoków:


Cóżkolwiek wasze zatrzymuje kroki,

Stokroć żądane Obłoki!

Czy to w rodzinnym spoczywacie łonie.

Czy gdzie swe Wisła tonie

Ukrywa, zdroje czerpiecie obfite

W wanienki złotolite,

Gotując skarby nieopłatne drogim

Kruszcem kmiotkom ubogim.

Przybądźcie rychło: oto was świat wzywa,

Co prawie dogorywa

W smutnych pożogach; a za prezent wielki

Żebrze wody kropelki.


Trudno, jak myślę, mówić przy tych wierszach o grubiaństkie, dzikości i napuszoności Naruszewicza, i chyba równie trudno odmówić mu „smaku i wdzięków”.

Zacytujmy wszelako jeszcze trzy inne wiersze, tym razem wystosowane nie do kwiatów, wietrzyków i obłoków, ale do żywych ludzi spośród otoczenia poety, który podobno, jak twierdzi Kraszewski, w takich właśnie okolicznościowych pieśniach był „wymuszony, nadęty, niesmaczny i zimny”. Pierwszy wiersz skierowany jest do „przyjaciela smutnego”:


Darmo się troskać, mój Janie kochany!

Co Bóg, niewrotnym stanowiąc wyrokiem,

Wiecznymi wkoło oprowadził ściany,

Tam człek nie sięgnie ni myślą, ni okiem.


Drugi do kolegi z obiadów czwartkowych:


Zabawny w mowie, w przyjaźni żywy,

Dzielny w marsowym hałasie!

Ojciec, małżonek, ziomek poczciwy

I poeta na Parnasie.

Mars ci laurowe zbiera gałązki,

Wojciechu, kwiatki — Charyty;

Muzy je swymi wiążą podwiązki

Na podar niepospolity.


Trzeci wreszcie do samego Stanisława Augusta, żartobliwie wyrażonego pod postacią Apollina:


Bożku niesprawiedliwy! ojcze nader srogi!

Twoja moc tworzy w górach złota kruszec drogi.

Za cóż my, twoje dzieci, zawsze żyjąc w nędzy,

Ani nawet miedzianych nie mamy pieniędzy?


Ani jeden z przytoczonych dotychczas wierszy nie należy oczywiście do najlepszych utworów Naruszewicza i nie może rościć sobie pretensji do jakiejś wyższej wartości poetyckiej, zgodzimy się jednak, że każdy z nich — a myślę tu nie tylko o cytatach, ale o całych utworach — to bardzo udatne połączenie zewnętrznego kunsztu z wewnętrzną prostotą i że każdy z nich odznacza się, pomimo swojej błahości, prawdziwie europejskim polorem. I jeszcze jedno: każdy z nich to walny argument w sporze z tymi krytykami, którzy twierdzili czy twierdza, że Naruszewicz nie umiał pisać z wdziękiem i ze smakiem, albo że „obojętnie poglądał na dobór wyrazów” (Osiński).

Pewno, że to nie była stała maniera naszego poety, który umiał i lubił mocniej uderzać w struny swojej lutni, a nawet wydobywać z niej tony, które łacniej godziłyby się z potężnym żołnierskim tarabanem. Choćby w takich np. strofach o królu Janie Sobieskim:


Już widzę, jako wdziawszy hart niezłomnej zbroje,

Zmiata z karków niewiernych odęte zawoje,

A posoką i prochem ozdobnym okryty,

Tratuje zdarte członki końskimi kopyty,


Na wzrok jego ogromny, na blask płytkiej stali,

Kupami się od Wiednia zbita gawiedź wali:

Stoi zdrętwiały Dunaj, że na bystrym grzbiecie

Most mu z trupów usłany pławne barki gniecie.


Toć przecież w tych strofach — że zacytuje dziewiętnastowiecznego poetę — „każde r warczy jak brytan na łańcuchu, każde z i s syczy jak żądło wężowe, każde wi, wła, wie. gwiżdże jak kartacz lecący, a w wyrazie kopyty słychać wyraźnie tętent pędzącego konia”.

I w tych wierszach można zaobserwować oczywiście wyraźną troskę o „dobór wyrazów”. Ba! — nawet o tzw. harmonię naśladowczą, której doskonałość powinna spędzać sen z powiek niejednego warszawskiego pseudoklasyka.

Naruszewicz pisywał jednak w kilku innych jeszcze manierach, choćby np. w takiej, która najbardziej chyba denerwowała jego przeciwników, i słowa były tam bowiem gminne, i obrazy pospolite, i sama myśl pachnąca przedpokojem, a może nawet izbą czeladną:

Proszę, nie bywaj u mnie, panie Harpagonie! Ani staw domu blisko przy moim zagonie, Bo by twa brudna czeladź i twoje psy głodne Psuły mi, skacząc przez płot, warzywa ogrodne. Jak się tam człek pożywi, gdzie nędzne sobaki Gryzą z głodu na cudzym rzodkiew i buraki? Gdzie drapieżne łakomstwo z cudzego ucisku Szuka, tłocząc lud biedny, okrutnego zysku?

To był Naruszewicz rozgadany, znamy jednak i Naruszewicza lapidarnego, poetę, który jednym dystychem potrafił scharakteryzować całą ówczesną rzeczpospolita szlachecką:


Bo w Polsce złota wolność pewnych reguł strzeże:

Chłopa na pal, panu nic, szlachcica na wieże.


a drugim rzucić snop światła na moralność tego okresu, który bezpośrednio poprzedził haniebne targi związane z pierwszym rozbiorem:


Podłość umysł osiadła, zysk nikczemny żądze:

Fraszka Bóg, król, ojczyzna, byłeś miał pieniądze.


Oto zaś inny dystych, kończący krwawym sarkazmem satyrę o pochlebstwie; in cauda venenum:


Wszystkich chwalim, iż dobrzy: i świeccy, i księża,

Jednak giniem bez skarbu, rządu i oręża.


Ten ostatni dystych był już pisany po pierwszym rozbiorze, tragedii narodowej, która nie wydobyła co prawda spod pióra Naruszewicza osobnej „elegii patriotycznej” (wielki ból nie objawia się bowiem wielkim strumieniem łez), ale która uczyniła go głębszym poetą i odbiła się setkami wymownych dygresyj, aluzyj oraz wyrazów smutku i oburzenia patriotycznego w jego wierszach z lat 1773— 1778.


Grzmi wkoło niebo; jeszcze pora nie ta:

Niech filozofem zostanie poeta.


wolał w wierszu „Na powrót senatorów”.


Dzielnych zamysłów skutek jest dowodem:

Fraszka być w kraju ciałem, a nie duszą.

Brońcie narodu z królem i narodem,

Inaczej próżno głowę myśli suszą,

Bo kiedy rzeczy w tym zostaną stanie,

Będziecie w domach własnych mieć wygnanie.


Te słowa wypowiedział już nowy Naruszewicz: poeta–myśliciel i poeta–patriota, który coraz częściej począł objawiać się od tego czasu obok dawnego niefrasobliwego piewcy uroków życia i uroków natury.


4


Lata przypadające na haniebnej pamięci Sejm Delegacyjny (1773–1775) to równocześnie okres wielkich przemian w życiu i twórczości Naruszewicza, który prawie z dnia na dzień zrzucił z siebie suknię jezuicką, a razem z nią. tysiączne więzy krępujące go jako mnicha, nauczyciela, wychowawcą oraz lojalnego i posłusznego sługę zakonu.

Uświadomienie solne tej nowej a niespodziewanej wolności nie przyszło mu zresztą ani szybko, ani też łatwo. Pierwszą reakcją czterdziestoletniego jezuity na kasatę jego zakonu (1773) było zapewne osłupienie, następną — bezradność („już wiek stargany… przyjdzie na bledną puścić poniewierkę”), ostatnią, i bodaj najgłębiej przeżytą, potężny gniew oszukanego „grenadiera papieskiej roty”, któremu „jednym pociągnięciem pióra” przekreślono nie tylko przyszłość, ale i wszystkie zasługi przeszłości.

Gniewem tym, gniewem urodzonego choleryka, ogarnął teraz i papieża, który wydał bullę kasacyjną („nieszczęsny” mnich Ganganelli), i żebracze zakony dominikanów oraz franciszkanów („szarańcza świata”, „sceniczne w maskach konfratry”), i szkodliwy fanatyzm religijny („fanatyzm głupstwem odęty”), i świętych czczonych w całym Kościele katolickim („święte Franciszka hemoroidy”), i nawet — co było na owe czasy istnym horrendum! — niektóre sakramenty.

Gdy zaś gniewu tego nie można było zawrzeć w żadnym z półoficjalnych wierszy, które wtedy utoczyły mu się pod piórem — „Adieu kochanym jezuitom” było bowiem jedynie łzawym pożegnaniem, „Suplika do JKMości podaniem o emeryturę, „Na ruinę jezuitów” zaś obszernym artykułem publicystycznym — tym gwałtowniej wyładował się on w długiej anonimowej diatrybie poetyckiej, ogłoszonej jako rzekomy utwór kalwina i skierowanej do libertyna Trembeckiego, pod tytułem „Daniel Kalwiński do Trembeckiego na skasowanie jezuitów”.

Rok wcześniej, gdy Naruszewicz — zmuszony do tego swoim prawie oficjalnym urzędem nadwornego poety — pracowicie wymęczył obszerny dytyramb „z okazji zupełnego ozdrowienia Jego Królewskiej Mości”, opatrzył go w pierwodruku uwagą, że wiersze tej natury winny był „szumne, różnorymne, nowych słów wiele mające”, autorzy ich zaś „nie za składem rymu, ale za umysłu swego bystrością i zapędem iść powinni”. Teoria była słuszna, praktyka posłuszna, ostateczny rezultat jednak zawiódł niestety oczekiwania, ów dytyramb bowiem, pomimo swojej szumności i różnorymności, był utworem ciężkim i nudnym.

Umieśćmy jednak obok tego dytyrambu wiersz „Na skasowanie jezuitów”, a dopiero się przekonamy, do jakiego „zapędu” i „bystrości” zdolny był Naruszewicz, gdy jego pióro było kierowane nie zamówieniem dworskim, szkolnym czy zakonnym, ale prawdziwym natchnieniem poetyckim, wywołanym przez gniew, poczucie krzywdy oraz racjonalistyczną ocenę rzeczywistości historycznej.


Jeżeli zginąć równie mi trzeba,

A mam być zatraty synem,

Choć złote nosi klucze od nieba,

Równy mi papież z Turczynem.


Nikt z ówczesnych poetów nie wystosował równie gwałtownych słów pod adresem papieża, a przede wszystkim nikt nie ulał ich w tak doskonały sposób, łącząc dosadność i obrazowość z jasnością oraz zwięzłością. Nie poeta świecki napisał je ponadto, ale duchowny, co dodaje im specjalnego smaku i co dodatkowym realistycznym walorem wyposaża również apostrofę autora skierowaną do zakonów żebraczych:


Jakiż z was kraje mają zysk więcej,

O nienajadłe natręty?!

Pacierz wrzaskliwy z paszczy bydlęcej,

Fanatyzm głupstwem odęty.


To wszystko jednak nie umywa się nawet do tej zgryźliwej a bluźnierczej ironii, jaką Naruszewicz przepoił inną zwrotkę swego zastanawiającego wiersza, komentując w niej, iście po wolteriańsku, nieliczne uprawnienia (i korzyści!), jakie jeszcze pozostawiono przymusowo sekularyzowanym jezuitom:


Waszym ratunkiem jeszcze zostało

Czyśćcowe myto z arendą

I, co je robi ksiądz, Boże ciało:

Jeszcze, że głupi, jeść będą.


Różne poszlaki wskazują, że wiersz Naruszewicza został ogłoszony w osobnej ulotce, która jednak musiała ulec całkowitemu a umyślnemu zniszczeniu, ani jeden bowiem jej egzemplarz nie ocalał w archiwach i bibliotekach. Bardzo możliwe nawet, że była ona identyczna z zagadkowym osobnym drukiem „Na upadek jezuitów” (znamy tylko jego tytuł francuski: „Sur la chute des jésuites”), który został skonfiskowany, a później zapewne zniszczony, z rozkazu Stanisława Augusta, ale na specjalną prośbę nuncjusza papieskiego w Polsce, biskupa Józefa Garampiego.

Autorstwo Naruszewicza było początkowo dobrze ukryte pod maską „Daniela Kalwińskiego”, z czasem jednak ktoś tę maskę uchylił i wszyscy najstarsi kopiści zanotowali przy odpisach naszego wiersza nazwisko jego prawdziwego autora. Niektórym z kolei autor pomylił się z adresatem, co spowodowało, że w paru późniejszych kodeksach ten znakomity utwór, którego każda linijka, każdy obraz i każde słowo niemal prowadzą prosto do Naruszewicza, został jak najfałszywiej przypisany Trembeckiemu, autorowi zupełnie innego wiersza na ten sam temat.

Naruszewicz na pewno zresztą nie narzekałby na to pomylenie autorów, coraz bardziej zależało mu bowiem na pozorach, szczególnie od tego czasu gdy otrzymał koadiutorię smoleńska (1774), a później biskupstwa emauskie (1775). Co innego oczywiście, jeśli rzecz była anonimowa albo tak grubo zawoalowana, że zatracała bezpośrednie powiązanie ze swoim polskim albo obcym autorem. Wtedy — ba! — wtedy można było drukować nawet bluźniercze wiersze Woltera.

Przydarzyło się to, jak zaraz zobaczymy, i Naruszewiczowi, o którym już od kilkudziesięciu lat było wiadomo, dzięki niedyskrecji Trembeckiego, że „tłumaczył z Woltera księgę Ecclesiastae, gdzie jest cala religia atakowana”. Ani polonistom zresztą, ani polskim wolterystom nie udało się odszukać tego przekładu i dopiero przed kilku laty, zagłębiwszy się w lekturę Naruszewicza, przekonałem się ze zdumieniem, że ów zaginiony wiersz, którego oryginał francuski został uroczyście spalony w przedsionku Parlamentu paryskiego 7 września 1759 r., został wydrukowany nie tylko w „Zabawach Przyjemnych i Pożytecznych” w r. 1775, ale nawet — któż by to przypuszczał — w dziełach zebranych Naruszewicza wydanych przez Bohomolca! Wydrukowany oczywiście nie pod imieniem Woltera, ale anonimowo, pod tytułem „Vanitas vanitatum” i ze sprytnym podtytułem ,.z Salomona”, co było o tyle słuszne, że wiersz Woltera jest parafrazą biblijnego Eklezjasty, podobnie jak z kolei wiersz Naruszewicza jest parafraza Woltera.

I to jeszcze jak interesująca parafrazą.

Oto chociaż jedna zwrotka tego gorzkiego, przepojonego głębokim pesymizmem utworu, w której tekst dodany przez Naruszewicza został wydrukowany kursywa:


Zdatny rzemieślnik, kmiotek ubogi,

Jęcząc na zdziercze łakomstwo,

Posyła w niebo swój lament srogi,

Że mu mrze głodem potomstwo.

Tymczasem zbrodnik spokojnie żyje,

Gdy sprawiedliwy narzeka;

Trzoda nikczemnych pochlebców tyje,

I ledwo brzucha powleka.


Otóż wiersz Waltera przetłumaczony przez polskiego biskupa to zjawisko interesujące i rzadkie, ale wiersz Waltera pogłębiony, zaostrzony i ustawiony klasowo przez polskiego biskupa — to zjawisko tak wyjątkowe, a zarazem tak pozytywne, że w dziejach literatury polskiego Oświecenia należy mu się chyba jakaś osobna i zaszczytna wzmianka.

Cóż dopiero mówić o biografii literackiej samego Naruszewicza.


5


Zdjęcie przez Naruszewicza sukienki zakonnej odbiło się jednak nie tylko na jego śmielszych niż poprzednio wypowiedziach w sprawach Kościoła i religii, ale również na jego obyczajach, które — temperowane przez długi czas warunkami klauzury i względami na pełnione przezeń obowiązki pedagogiczne — bardzo się teraz rozluźniły i odmieniły.

Urodzony z temperamentem gorącym — pisał o nim Niemcewicz — długo jak mnich w powściągliwości żyć muszący, skoro się ujrzał wolnym, puścił wodze pożądliwościom swoim…”

Puścił je czy nie puścił, nie jest to ostatecznie taką ważną okolicznością. Ważne jest dopiero to, że ów niespodziewanie rozbudzony temperament Naruszewicza począł wpływać również na barwę i tematykę jego twórczości poetyckiej, w której coraz częściej poczęły się teraz pokazywać utwory muzy lekkiej, a nawet podkasanej, skwapliwie drukowane na użytek Stanisława Augusta jako tak zwane wiersze „desertowe”, podkładane pod serwetki uczestnikom obiadów czwartkowych. Tak pewnie narodził się słynny „Słowik” oraz inne powiastki tłumaczone albo parafrazowane ze swawolnych „Contes” La Fontaine’a, tak powstała może i arcypieprzna „Kapituła bernardynów”, przechodząca swoja dosadnością wszystko, co w tej dziedzinie napisali inni wierszopisowie stanisławowscy, nie wyłączając nawet Trembeckiego.

Otóż póki te wszystkie powiastki, rymowane anegdoty i ucinki były jedynie akompaniamentem gorzej lub lepiej ukrytych miłostek księdza biskupa, poty również stanowiły stosunkowo mało interesujący margines jego twórczości, nie mający większego znaczenia dla poezji polskiego Oświecenia.

Cała rzecz odmieniła się dopiero wtedy, gdy takie przygodne miłostki ustąpiły miejsca… miłości, a równie przygodne wierszyki — wierszom prawdziwym, wiernie odbijającym uczucia poety i zdradzającym takie strony jego osobowości, jakich nikt się w nim chyba nie domyślał.

Czyż można bez wzruszenia przeczytać takie na przykład wyznanie poety, który jeszcze przed paru laty potrafił kunsztownie opisywać wdzięki pięknych pań i odtwarzać żale wykwintnych pasterzy, a teraz ledwie bąkał o swojej, prawie Owidiuszowej, przemianie?


Od nienawistnej życia mego prządki

Na krótszą rozkosz mając wiek przycięty,

Pod chmurnym niebem kwiat mój wziął początki,

Ostrym świętości zamrozem przejęty;

Pod chmurnym dostał, i kiedy już schodził,

Twą się miłością, Korynno, odmłodził.


Prawdziwa Korynna nazywała się Magdalena z Eysymontów Jezierska, w dziejach poezji stanisławowskiej pozostanie jednak na zawsze ,,Korynną”, bohaterką jednego spośród najpiękniejszych erotyków polskich, jakie powstały za panowania Stanisława Augusta, i to erotyków, dodajmy, szczerych i prawdziwych, nie mających nic wspólnego z pisanymi na urząd, choćby przez samego Naruszewicza, sztucznymi westchnieniami salonowych kochanków.

Któryż bo poeta ówczesny był zdolny do tego rodzaju elegijnych tonów, jakie zabrzmiały wtedy na lirze naszego poety:


Lecz mię los w odmęt ponurzywszy dawny.

Zamierzchać każe na samym świtaniu,

I zaburzywszy smak jeszcze niewprawny

Rozdziela w pierwszym zaraz pokochaniu.

Długież me szczęście? gdyby się kto spytał:

azem pożegnał, kiedym się przywitał.


Głębokie wzruszenie wypełniające cały ten utwór, tak ogromnie odbiegający od innych wierszy z epoki, znajduje jeszcze oryginalne dopełnienie w jego ostatniej zwrotce:


Stokroć kochane opuszczając wrota,

To ci na pamięć zostawuje wieczną:

Że cię szacuję, tego warta cnota,

Że sprzyjam, boś mi w przyjaźni stateczna,

A na miłości szczerej doświadczenie

Bierz to ostatnie ode mnie westchnienie.


Ów piękny „Odjazd” (tak się bowiem nazywa omówiony tutaj erotyk) aż do dzisiaj spoczywał w zapomnieniu na kartach „Zabaw Przyjemnych i Pożytecznych”, skąd nie mógł oczywiście przewędrować do „Dzieł” Naruszewicza, Korynna była bowiem mężatką, a jej stosunki z biskupem–poetą i tak budziły dosyć zgorszenia wśród ówczesnej rozplotkowanej Warszawy.


Jeślić w bobrze było dobrze Biesiadować w zakonie,

Wstyd poecie w fijolecie W cudzej kochać się żonie


śpiewano wtedy o Naruszewiczu, informując się po cichu, kiedy to ostatnio pani Szambelanowa spała w pałacu Pod Blachą.

To było również powodem, że inne erotyki dla Korynny nie dostały się w ogóle do druku, a mogły być między nimi i takie, które dorównywały pięknością „Odjazdowi”. W rękopisie udało mi się odnaleźć tylko jeden, „Do Astronoma”, napisany zapewne nieco później, a przede wszystkim w zupełnie innej manierze, jeszcze raz świadczącej o proteuszowej zmienności autora, umiejącego przywdziewać na siebie najrozmaitsze szaty poetyckie.


Chwal Bereniki włosy powiewne,

Chwal, wesół, i pannę ową,

Pod której znakiem łany osiewne

Stodołom dań niosą płową.


Nie zajrzę–ć nieba, kiedy je sobie

I na tym znajduję świecie:

W twojej, Korynno wdzięczna, ozdobie,

W twoim dziedziczę portrecie.


I ton, i tok, i obrazowanie tego wiersza wskazują zresztą wyraźnie, że pisał go już poeta „odmlodzony”. Odmłodzony oczywiście — jak sam się z tego zwierzył — sokiem „różanych ust” i mlekiem „białych jagód” Korynny.


6


Nazwano niedawno Naruszewicza „pionierem demokracji antymagnackiej” (Kleiner) i nazwa to była słuszna, pośród wybitnych poetów polskiego Oświecenia on był bowiem najodważniejszym i najkonsekwentniejszym krytykiem owych rodzimych „grandów”, którzy, pełni egoizmu i miłości własnej” — jak powiadał — „krajowych nieszczęśliwości byli zawsze i są „najpierwszym kołem.

Ta słuszna charakterystyka nie powinna nam jednak przesłonić tej jego drugiej, a może jeszcze cenniejszej, właściwości, która pozwala go nazwać „rzecznikiem” sprawiedliwości dla chłopów.

Sam pochodzący ,,z chudego „stanu” , zubożały potomek starożytnego rodu, już od dzieciństwa widać napatrzył się na krzywdę „biednych chłopków” (jak ich często nazywał) i krzywdę tę bezustannie przypominał w swoich wierszach, pozytywnie różniących się pod tym względem od wierszy Krasickiego, Trembeckiego, Karpińskiego, Kniaźnina czy Zabłockiego.

Gdy zaczynał swą pracę w „Zabawach Przyjemnych i Pożytecznych”, już w ich pierwszym roczniku umieścił kilka swoich przekładów poetyckich, które rzuciły jasne światło na jego stanowisko w tej sprawie („Różność za życia”, „Równość po śmierci”), najdobitniej określone w parafrazie Thomasowskiej ody „Do gminu”:


Darmo, darmo nas płochej blask fortuny łudzi!

Ten mi wielkim, kto umie uszczęśliwiać ludzi,

Darmo, ubogi gminie, stanem twym pocierać:

Ty sam dla kraju umiesz i żyć, i umierać.


Słowa te utkwiły mu na zawsze w pamięci, a w parę lat po ich sformułowaniu doczekały się nawet interesującego dopełnienia (w „Chudym literacie”), nie uczuciem podyktowanego zresztą, ale zdrową racją polityczną i gospodarczą:


można mówić śmiele:

Chłopi tylko a kupcy są obywatele.


Kupców jednak tylko szanował, chłopów zaś kochał, i nie było prawie roku, żeby nie poświęcił im kilku słów serdecznego współczucia w którymś ze swoich utworów, przeciwstawiając ich zawsze okrutnym panom, żerującym na ich mozolnej pracy.


Na wysokich zbyt drzewach złote jabłka siedzą,

Krucy je tylko sprośni lub sroki objedzą,

Tucząc brzuchy pięknymi darami ładowne,

A pod nimi mrą głodem mróweczki pracowne…


Zdrady, zdzierstwa, najazdy, wszystko to są cnoty,

Bo ichmość mają dobra, sumy i klejnoty,

A ty, ubogi kmiotku, za snopek kradziony

Będziesz kruki opasał i żarłoczne wrony…


Próżno nawracać wielmożne próżniaki,

Zbrojnego na nie potrzeba plebana…

Prędzej swe serce kmieć ku tobie nagnie:

Cierpieć on umie, a niewiele pragnie…


Osobną a oryginalną sekwencję zajmują te jego wypowiedzi, w których określał zbytki panów jako produkt uzyskiwany z krwi, łez i potu poddanych, antycypując w ten sposób słynny wstęp do „Powązek” Trembeckiego, tylekroć parafrazowany w późniejszej poezji polskiej:


Nie zamiatały długimi ogony

Z kupnych krwią kmiotków lam sute robrony…


Stępiała sprawiedliwość a umysł zbrodniczy

Cisnąc ubogi ludek, szuka z łez zdobyczy…

Wieszże, co są twe skarby, co łakome zyski?

Oto łzy nędznych kmiotków i krwawe uciski…


Do czego się przydadzą te złote karytki,

Te w strojach i napojach niesłychane zbytki,

Na które obarczony ciężkim kmiotek pługiem

Gmerze w roli do znoju pod groźnym kańczugiem…


To gospodarz, co gwałtem kmiece łzy połyka!


Nie pocił tam rak jeden, aby zjadał drugi,

Bo Natura nie znała ni pana, ni sługi…


Co za przepych na koniach! co za szor i siatki!

Mógłby za nie wyżywić i żonę, i dziatki

Niejeden biedny rolnik, co się długo pocił,

By pan gnuśny z łez jego grzbiet szkapi ozłocił…


Nie błyszczą świetnym jaspisem podłogi,

Kupne krwawymi nędznych kmieciów poty…


Wszystkie te wypowiedzi, a jest ich w rzeczywistości o wiele więcej, znakomicie dokumentują głęboki humanitaryzm Naruszewicza, gdy zaś uświadomimy sobie, że wszystkie one, bez żadnego wyjątku, wyprzedzają o wiele lat nie tylko głośne publikacje Staszica i Kołłątaja, ale również „Listy patriotyczne” Wybickiego, to dopiero w pełni docenimy ich rzeczywisty walor: polityczny, społeczny i poetycki.


7


Wyczerpująca praca nad „Historią narodu polskiego”. która wypełniła, Naruszewiczowi długie lata począwszy od r 1776, nie odsunęła go jednak — jak to wielokrotnie twierdzono —od poezji, chociaż bardzo zwęziła oczywiście ów nurt poetycki, nie zawsze zresztą możliwy do dokładnego prześledzenia, wiele bowiem wierszy Biskupa musiało przepaść bez śladu, wiele zaś innych doszło do nas anonimowo i może dopiero w dalekiej przyszłości ukaże się pod jego nazwiskiem.

Było pośród tych wierszy wiele utworów politycznych, podyktowanych miłością kraju i troską o jego przyszłość, Naruszewicz był bowiem gorącym patriotą i wiele jego utworów to po prostu doskonałe artykuły publicystyczne albo przemówienia parlamentarne, tym się jednak różniące od podobnych wierszy Trembeckiego, że zawsze w nich pobrzmiewało wiosnę, niekłamane uczucie.

Spora ich garść musiała powstać w dobie Sejmu Czteroletniego, a przynajmniej w pierwszej jego połowie, dawniejszym badaczom udało się jednak odnaleźć tylko jeden taki wierszyk: „Nie złudzę Cię, Narodzie, ani trąbię wojny”, nieśmiało datowany przez nich „po r. 1775 przed sejmem”, ale prawie na pewno powstały w r. 1788, na krótko przed obradami ostatniego wolnego sejmu Rzeczypospolitej.

Dziś nadszedł już czas, żeby dorzucić do tego wiersza słynny „Balon”, wydrukowany — jak i tamten —w anonimowej ulotce w r 1789, w XIX w. zaś, na podstawie jakiegoś podlega odpisu, przypisany bez żadnych podstaw pióru Stanisława Trembeckiego.

Ostrożny Bruno Kiciński, który pierwszy przedrukował „Balon” w osobnym zbiorze wierszy Trembeckiego, umieścił go na wszelki wypadek pośród pięciu wierszy podejrzanych i opatrzył arcywymownym ostrzeżeniem: „Nie mamy zupełnej pewności, czyli ten wiersz, równie jak cztery następujące, są istotnie pióra Trembeckiego, jednak umieściliśmy je dlatego, iż się nam zdaje, że w podobnych przedmiotach godzi się raczej zgrzeszyć zbytkiem niż niedostatkiem”. Ostrzeżenie było jak najsłuszniejsze, spośród owych pięciu wierszy tylko jeden był bowiem autentycznym utworem autora „Sofiówkł”, żaden jednak z następnych edytorów nie wziął go niestety na serio, późniejsze zaś bezustanne przedrukowywanie „Balonu” we wszelkiego rodzaju antologiach i wypisach szkolnych (aż do r. 1963!) uczyniło go najpopularniejszym wierszem Trembeckiego, traktowanym po prostu jakby jaka starożytna relikwia narodowa.

A przecież wystarczy jednego rzutu oka, żeby z cala pewnością stwierdzić, że to nie utwór Trembeckiego, ten poeta nigdy by się bowiem nie wyraził, że Polak to… Sarmata! („Błąd nazywania nas Sarmatami — wywodził z powagą — dopiero się urodził w głowach mędrków XVI w.”), w przeciwieństwie do Naruszewicza, który już w r. 1764 zwracał się do Stanisława Augusta z podobną apostrofą sarmacką:


Równie za ciebie, Królu, swobodny Sarmata

Widzi w monarsze swoim Augustowe lata.


Nie znajdziemy również w całym słowniku poetyckim Trembeckiego takich oryginalnych słów, jak np. latawce, opas, padół, podniebie, polot, zlepek; błahy, bystry, niezłomny, szumny, troisty, zgorzały; czołgać się, polatywać, słać płazem — wszystkie je zaś, bez żadnego wyjątku, znajdziemy w słowniku Naruszewicza, który używał ich przy tym wielokrotnie, należały one bowiem do jego wyrazów ulubionych, podobnie jak wszystkie obrazy „Balonu” („wizja elewacyjna” itp.) nie są obrazami Trembeckiego, ale ulubionymi obrazami Naruszewicza.

Ba! nawet ta słynna strofa, którą tak udatnie naśladował Adam Mickiewicz w swojej „Romantyczności”:


Gminie, ku rzadkiej zbiegły zabawce,

Jakież ci cuda mózg kryśli?

Ty sobie roisz czary, latawce:

Filozof inaczej myśli.


jest prawą własnością starszego poety, nie tylko dziesiątki razy wypowiadającego się w taki sam sposób na temat „gminu”, czyli „nieoświeconej masy ludzkiej” („gmin nieoświecony”, „gmin płochy”, „gmin płochokwilny”, „gmin opaczny w zdaniach”, „gmin błędny”, „gmin obłędny”, „gmin zwiedziony”, „gmin niebaczny” itd.), ale nawet w jednym z utworów drukowanych pod własnym nazwiskiem posługującego się identycznym obrazowaniem:

Iskrzące się ożogi — wywodził uczenie ksiądz biskup — na których w mniemaniu gminnym czarownice na Łysą Górę latają, są jekimści dowodem iskrzących się po nocy, mianowicie nad miejscami górnymi i lesistymi, ogniów głupich, które pospólstwo bierze za latawców, a filozof nazywa ignes fatui, capra saltans, draco volans.”

(Coś mi się wydaje, że i autorstwo Trembeckiego było takim właśnie draco volans. wprowadzającym w błąd naszych filologów!)

Przywracając teraz ten głośny wiersz jego prawemu właścicielowi, należy jeszcze podkreślić, że jest to jedna z najpiękniejszych w XVIII w. pochwal geniuszu ludzkiego, stale wysławianego piórem racjonalisty Naruszewcza, który jeszcze w. r. 1722 głosił z głębokim przekonaniem:


Wszystko może złączona z nauką zapłata,

Przez nie się słusznie zowie człowiek panem świata.


Pochwala rozumu wiązała się w „Balonie” z gorącą wiarą poety w sukces Sejmu Czteroletniego oraz w pomyślne rozwiązanie tysiącznych kłopotów Rzeczypospolitej.


Tego się styru w pogodnej porze

Gdy ujął mężny Sarmata,

Choć go opuścił i wiatr, i morze,

Już wolniej sobie polata.


Wszystko zwyciężysz, Łódko szlachetna,

Na ciosy przeciwne twarda;

Statek twój sława uwieczni świetna

Chlubniej niż podróż Blanszarda.


Do wtóru tym słowom powstał 7 maja 1789 r. list Naruszewicza do Stanisława Augusta, przepełniony identycznymi myślami i nadziejami:

Nadzieja już niepłonna zakwitła, że wkrótce magnum superabimus aequor („pokonamy wielki ocean”). Patron W. K. Mości wskrzesił, jak pobożnie wierzemy, zgniłego Piotrowina. Cud nowy Bóg zachował dla Ciebie, ukoronowany Stanislawie: wskrzeszać, ożywiać i na nogach postawić tę martwa i już w stoletnim prawie grobowcu pleśniejącą Ojczyzną. Widzisz już W. K. Mość skutki twórczego ducha Swojego w klejących się jej członkach; widzisz nabierające żywotnej wilgoci nieruchome dolo, widzisz wzrastające siły i kraśniejącą po strupiałych kościach powlokę…”

Piękne, serdeczne, wypełnione głęboką miłością ojczyzny słowa Naruszewicza nie oblekły się, jak wiadomo, w ciało i pozostały jedynie żałosnym dowodem jego niespełnionych nadziei.

Wypadki lat następnych oddaliły poetę od Warszawy i zakopały w wiejskiej pustelni Janowskiej. „Widziano go nieraz na wsi — opowiada Niemcewicz — zdejmującego fiolety, biorącego wiejską odzież, wsiadającego na wóz drabiniasty, jadącego w pole zwozić siano lub zbierać snopy.”

Gdy jeden z sekretarzy królewskich zapytał go w owym czasie, czy powrócił do dawnych prac historycznych, Naruszewicz żachnął się tylko pełen oburzenia:

Co! ja bym się teraz miał tym zajmować? Nie, niechaj kończy, kto zechce — ja już więcej pióra do ręki nie wezmę!

Słów tych nie musiał zresztą długo pamiętać, umarł bowiem w kilka miesięcy po ostatnim rozbiorze. Umarł — jak wszyscy zgodnie utrzymywali — z cierpienia patriotycznego.


*


Poezję polskiego Oświecenia, a zwłaszcza jej najwybitniejszych poetów, dopełniających się wzajemnie i ukazujących tak dopełnioną twórczością cale literackie bogactwo swojej epoki, można oczywiście charakteryzować w najrozmaitszy sposób: albo z pozycji historyka literatury, albo z pozycji krytyka, albo nawet z pozycji literata czy miłośnika.

Ja widzę tych największych poetów naszego Oświecenia w postaci czterech elementów.

Najłatwiej oczywiście zgadnąć, kto reprezentuje wtedy powietrze. „Krasicki był jak powietrze, którym się oddycha” — pisał już Adam Ważyk (1951), znakomicie podchwytując najistotniejsze znamiona jego poezji: lekkiej i ożywczej, a równocześnie tak przezroczystej, że aż prawie niedostrzegalnej.

Nie wymaga również wysiłku identyfikacja poety–ziemi, toć tłusta, gęsta i urodzajna ziemia, wraz ze wszystkim, co na niej rośnie i co na niej się pasie, ten najwspanialszy symbol płodności, a zarazem materii, to przecież najdoskonalsze wyobrażenie Trembeckiego, oraz jego twórczości poetyckiej.

Poniektóry zawaha się może przy wodzie, ale i taki chyba zaraz znajdzie właściwą odpowiedź. Woda to oczywiście Karpiński, którego potoczysta poezja, podobna do czystego a spokojnego strumyka, odbijała ciągle inne, ale zawsze podobne do siebie pejzaże okoliczne. Wodą są i łzy również: jeszcze jedno niewyczerpane źródło owego strumyka, tak hojnie zasilanego przez czułego „kochanka Justyny”.

Został już tylko ogień, a został oczywiście dla Adama Naruszewicza, najbardziej zapalnego, płomiennego i ognistego spośród wszystkich poetów stanisławowskich. Zapał, gniew, oburzenie, nawet wściekłość, te synonimy ognia poetyckiego, nie były znane żadnemu z trzech pozostałych poetów. Ba! — nawet ich miłość trudno było nazwać ognistą, tak animalną i płaską była ona w wierszach Trembeckiego, a tak czułostkową i łzawą w wierszach „kochanka Justyny”.

Co innego z Naruszewiczem, którego ognista natura wyzierała co chwila z jego utworów patriotycznych, obywatelskich, polemicznych, miłosnych, czasem nawet i przyjacielskich. Ogień rozgrzewający poetę rozgrzewał również całą jego poezję, ale równocześnie przyczyniał się często do jej osobliwego ukształtowania, a nawet do swoistego wykrzywienia; które raziło nieraz pewnych krytyków, kochających się w tym jedynie, co ciche, spokojne i harmonijne.

Nie te oczywiście właściwości były najznamienniejszą cechą Naruszewicza, którego można by scharakteryzować stosując do jego poezji te same słowa, jakimi z kolei on — konsekwentny racjonalista — scharakteryzował kiedyś rozum ludzki:


Z nieba idzie na ziemię, i przez mądrą radę

Nie ma, co by mu w żądzach czyniło zawadę:

Ciągnie, dźwiga, wynosi, igra z przyrodzeniem,

Powietrzem czyni kamień, powietrze kamieniem,

Sprzeczne jedna żywioły, pojednane zwadza

I z nich tysiąc pożytków różnych wyprowadza.


Oto poeta–ogień. Oto Adam Naruszewicz, tak długo spychany w historii naszej literatury do ciemnego kąta, który przeznaczono dla przedstawicieli rubasznego sarmatyzmu.


Juliusz W. Gomulicki



Liryki wybrane



Cztery części roku

[Piosnki wieśniackie]

Wiosna


Nil sine magna

Vita labore dedit mortalibus…

O, jak wesołe nastały czasy!

W śliczną się barwę przybrały lasy;

Słońce się coraz wyżej pomyka;

Ledwo śnieg widać, lecz i ten znika.


Szumny Akwilon skrzydły mroźnemi

Gdzieś do lapońskiej zaleciał ziemi,

A lekki Zefir na lekkich cugach

Po rozłożystych sieje kwiat smugach.


Słodki szum czynią, gdy wiatr powiewa,

Papużym liściem ozdobne drzewa;

Gdziekolwiek pójdziesz, wiosenne dzwonki,

Kwilą pieskliwym głosem skowronki.


Tu wełnonośmych owiec drużyna

Młodziuchne trawy ząbkami ścina;

Ówdzie z wiernymi u nóg ogary

Nadyma pasterz huczne fujary.


Wisła okowy zdarszy warowne,

Pędzi do morza statki ładowne.

Czeka gospodarz, by mu za żyto

Holender złotą brząknął kalitą.


Dalej do pługów uprawiać ziemię,

Dalej do wołów, robocze plemię!

Gdy nie zasiejem za dobrej chwili,

Przez całą zimę będziem pościli.


Lato


Secura mens juge corwivium

Patrz, jak na środek wzbiwszy się nieba,

Ogniem tchną żywym rumaki Feba:

Trudno się ukryć, gdzie by upały

Okrutne z góry nie dosięgały.


Pełne wód przedtym płynących rączo

Ledwo się miałkim dnem rzeki sączą,

A gdzie koń bystry ledwo w pław chodził,

Widziałem, jako lada pies brodził.


Smutne kwiateczki ze mdłymi ziołki

Zwiędłe ku ziemi chylą wierzchołki,

Czekając, rychło z różanej dłoni

Perłowej rosy Hesper uroni.


Zemdlony żniwiarz upałem srogiem

Dysze w południe leżąc pod brogiem.

Zamilkły wdzięczne ptasząt okrzyki,

Tylko się w chrostach swarzą koniki.


Często, skopcone mglistymi kiry,

Ciska grad niebo i ogień szczyry;

Dnia za chmurami nie widać we dnie,

Wszystko od trwogi stworzenie blednie.


A ja pod moim słomianym dachem

Starym się wesół posilam Bachem.

Niechaj się niebo, jako chce, sroży,

Czystego serca nic nie zatrwoży.


Jesień


Labor ipse voluptas

Minęły słońca letniego skwary,

Łaskawa jesień dzieli swe dary:

Gdziekolwiek tylko wzrok się mój toczy,

Jest czym ucieszyć i napaść oczy.


Ciągną na wozach ogromne woły

Snopki, którymi rwą się stodoły;

Wesołe dziewki, raźni młodzieńce

Niosą, śpiewając, do dworu wieńce.


Nie dba na żądła brzmiącej hałastry

Chłop, podcinając z kanaru plastry,

A w spore beczki i duże kadzie

Wdzięczny pijakom prowijant kładzie.


Rozlicznych wetów moc niezliczona

Łamie ciężarem drzewom ramiona.

Żaden nie sięga, żaden nie szczypie:

Sam dobrowolnie owoc się sypie.


Masz, gospodarzu, zapłatę za to,

Żeś przepracował wiosnę i lato;

Ciesz się z czeladką; a kto próżnuje,

Niech głodny gardziel piaskiem ładuje.


Zima


Nos ubi decidimus, pulvis et umbra sumus

Rozkoszna chwilo jesiennej pory,

Którą bieg czasu już porwał skory,

O, kto by mi dał skrzydła tak lotne,

Bym mógł twe cofnąć cugi niewrotne!


Jako spuszczony z tęgiej cięciwy

Do celu pocisk leci pierzchliwy,

Tak, co mię cieszył wdzięcznym widokiem,

Niedoścignionym zniknął czas krokiem.


Od północnego ostry Boota

Gwiżdże wiatr w uszy i śniegi miota.

Ledwo w południe ciepło Tytana

Czuć, który w lecie ogniem tchnął z rana.


Rącze kryształów wodnych woźniki

Noszą na grzbietach ładowne bryki;

Umilkł gwar miłych ptasząt pieszczony,

Same po dachach wrzask czynią wrony.


Lecz mię to przecie nie tak dolega,

Że śliczna pora od nas odbiega;

Nadejdzie znowu, jak miną lody,

Czas, co osypie kwieciem ogrody.


Ale na ciebie, nędzny człowiecze,

Gdy się starości zima przywlecze.

Zetnie krew w żyłach, nabawi śronu,

Nie spędzisz śniegu z włosów do zgonu.



Nic nadto

[Wg Gentil–Bernarda]


Miłość się ludzka na nadziei wspiera.

Ochota rośnie, kiedy zysk odbiera.

Powagę panów utrzymuje władza.

Miałkość dowcipu roztropność nagradza.

Kredyt od cnoty zawisł, a ufności

Żaden nie zjedna sobie bez wierności.

Chcesz–li mieć zdrowie, żyj z pomiarkowaniem.

Dowcip się krzepi ukontentowaniem.

Dowcipu sama łatwość jest początkiem;

Chcesz ją otrzymać, czyń wszystko porządkiem.


Więcej płeć białą, zdaniem mym, zaszczyca

Wdzięk przyrodzony niźli piękność lica;

Większe pisarzów o wybór staranie

Słów, niźli rzeczy, podlega naganie.

Kto chce zupełnie być uszczęśliwionym,

Więcej poczciwym ma być niż uczonym;

Więcej przyjaciół niźli miłośników;

Więcej niech ma cnót, niż umie języków;

Więcej niech będzie zdrów niźli bogaty;

Więcej o pokój dba niż o intraty.


Mały folwarczek niedłużny nikomu,

Mały ogródek, mały stolik w domu,

Mały a rześki chłopiec do posługi,

Mały koniczek i jeden, i drugi,

Mały sąsiadów poczet, a poczciwy:

Gdy to mam wszystko, prawdziwie—m szczęśliwy!

Lubię się ogrzać, nim zima przeminie,

W małej izdebce, przy małym kominie.

Lubię też bywać na takim obiedzie,

Kiedy nas kilku przyjaciół się zjedzie;

Gdy jemy smaczno z małego półmiska,

Gdy stare winko z małych flasz wytryska.


Z takowej mowy to się więc dowodzi,

Że wszystko, co jest nadto, człeku szkodzi.

Małe–ć to słówko, lecz każdy obaczy,

Jako jest mądre i jak wiele znaczy.

Nadto spoczynku moc osłabia duszy;

Nadto hałasów często ją ogłuszy.

Nadto obrotów cudze drze szkatuły;

Nadto spokojny — gnuśny i nieczuły.

Nadto kochania często rozum miesza;

Nadto lekarskich proszków śmierć przyspiesza.

Nadto subtelny dowcip oszukiwa;

Nadto surowy pan tyranem bywa.

Nadto skrzętności łakomstwem się zowie;

Nadto odważni — często zuchwalcowie.

Nadto dóbr — ciężar wielki; a kto liczy

Nadto honorów, ma stan niewolniczy.

Nadto rozkoszy łacno w grób wprawuje;

Nadto rozumu często rozum psuje.

Nadto ufności w zgubę nas wprowadza;

Nadto otwarte serce siebie zdradza.

Nadto obietnic rzadko się uiści;

Nadto kto zbiera, nigdy nie skorzyści.

Nadto mówiący zawsze się wygada;

Nadto żartować z kogo — pewna zwada.

Nadto powagi hardości jest znakiem;

Nadto gdyś dobry, nazwą cię prostakiem.

Nadto ulegać komu — poniżenie;

Nadto wykwintów czynić — obrzydzenie.


Ale to nadto jeśli się okryśli

Prawem rozumu, pójdą rzeczy k’myśli.

Wszystko się dzieje źle z użycia złego,

Wszystko zawisło czasem od niczego,

Nie gardź tym niczym; często bowiem bywa,

Że wiele dzikich, rzeczy stąd wypływa.


Sprawa u sądu, wojna i kochanie

Często z nic nagłej podlega odmianie.

Jednym nic pierwszym u dworu kredytem

Zaszczycon będziesz i dam faworytem.

Jedno nic skryte objawi przymioty;

Jedno nic w mózgu zrobi kołowroty.

Jednym nic czasem dostaniesz pieniędzy;

Jednym nic z pana będziesz w ciężkiej nędzy.

Jedno nic żądze przywodzi do skutku;

Jedno nic, gdy się lękasz, przyda smutku.

I twój, Amorku, ogień trwać nie umi:

Jedno go wznieci, jedno nic zatłumi.



Do kominka


Kiedy z północy rozpędziwszy żagle

Port opanują roku śnieżne wiatry,

A w dzikie Afrów umknie Zefir nagle

Pola, i mrozem poczną ziewać Tatry;

Gdy za pół świata wypędzone słońce

Nieścigłym lotem z naszej umknie strony,

A za nim w pogoń wyszłe północ gońce.

Sypiąc na ziemie i śniegi, i śrony;

Kiedy naturze zamknie odetchnienie.

W części powietrza ostre natka szpilki,

A w biały kolor na śmierć przyrodzenie

Ustroi, mnie zaś w barany lub wilki;

Gdy bielmem zajdzie domu mego okno,

Od pudru drzewa zsiwieją, a nogi

Po szkle wodnistym chodząc nie zamokną,

Ani wczorajszej mogą pognać drogi:


Tyś mym Zefirkiem cichuchnym,

Tyś południem, tyś zachodem,

Tyś moim przyjemnym wschodem,

Tyś moim majem miluchnym.


Ty moim jesteś widokiem.

Ty przechadzką, ty cieplicą,

Liryki wybrane

49

Tyś mym sobolem i świcą,

Tyś mojej chatki jest okiem.

Ach, póki zimno nie minie,

Tyś dla mnie wszystko, Kominie!



Do fiołka


Ze wszystkich ziemi najcudniejszy płodów,

Ty oczko wiosny, ty zorzo ogrodów,

Modry fiołku! jakiego mi ani

Ukaże Flora, płodna kwiatów pani.


Gdzież się zadziały owe piękne czasy,

Kiedy się ludzie zamieniali w lasy?

Lub, jakie tylko chciał, umysł ciekawy

Brał na się ptaszę i zwierze postawy?


Ja bym się w ciebie, fiołku, przemienił:

Tak bym się świecił, tak bym się zielenił,

A czasem w innych kwiatków pięknej parze

Ozdabiał czoła i święte ołtarze.


Ze mnie by, brzęcząc w koło, złotolity

Rój pszczółek zbierał plon miodu obfity;

Na mnie by wietrzyk łaskawy pozłewał,

W dzień parny chłodził, a w nocy ogrzewał.


Głupi, co mówię?! i tak drobną wieku

Cząstkę nędznemu Bóg zdarzył człowieku:

A ja dla trochy piękności znikomej,

Chcę wkrótce łupem być śmierci łakomej?!



Bukiet na imieniny pewnej damy


Cokolwiek się was w lasach, w ogrodach

Z płodnego ziemi dobywa łona,

Gdy po skruszonych tchem słońca lodach

Niesie czas luby wiosna pieszczona:


Zefirków córy. srebrne lilije,

Szkarłatne róże, oczęta Flory!

Dajcie się uszczknąć; niech z was uwiję

Dar Filorecie w krasne kędziory.


Nie mogą milej na żadnym czele

Wasze się złożyć główki ozdobne,

Jak na tej pani, co w gładkim ciele

Złączyła wszystkie wdzięki osobne


Acz gdy na duszne rzucam zalety

Ciekawe oko, a mijani ciała,

Wątpię, by sama cnej Filorety

Wdziękom pięknością Flora zrównała.


Za nic jest róża, gdy komu zdarzy

Bóg serce czułe, umysł stateczny,

Komu uprzejmość wygląda z twarzy,

Jaśniejsza nad blask liliji mleczny.


Niechaj więc sobie obcą nadstawia

Okrasę, komu na własnej zbywa:

Tobie szacunek i miłość sprawia

Z pięknością ciała dusza poczciwa.



Do poezji


O Panno najpiękniejsza, prawy bogów płodzie,

Dana z niebios tęskliwym sercem ku ochłodzie!

Nie spuszczaj ze mnie, proszę, łaskawej źrenicy.

Twoim ja darem żyję: z twoich łask skarbnicy

Wziąłem ten upominek, że mię w poczet kładnie

Swych pastuszków Pan mądry, co w tych lasach władnic,

1 dając utroskanym myślom kęs ulżenia,

Składa ucho łaskawe na me wiejskie pienia.


Tyś, kiedy prosty jeszcze wiedli żywot ludzie,

W pasterskiej pierwsze światło obaczyła budzie.

Pokój ci dał z miłością życie, kwiat — pieluchy,

A kolebkę kołysał wietrzyk skrzydłoruchy.

Ciebie biała Niewinność pod wawrzynnym krzakiem

Boskim z pszczółki złotymi karmiła przysmakiem,

Uginając pieszczony głos do lubych pieśni,

Jakimi uszy poją słowiczkowie leśni.

Więc rozwodząc po smugach i gajach wdzięk słodki,

Pierwszyś swej sztuki dała dowód między kmiotki,

Którzy, letniej pożogi bystre znosząc skwary,

Ciężkie znoje miłymi osładzali dary.

Twoim dziełem u pługa oracz spracowany

Wielbił żyzną Cererę wiejskimi padwany.

Twoim i pastuszkowie natchnieni przykładem

Wiązali proste rymy. chodząc za swym stadem.

Potem cię Mądrość, wziąwszy na swe skrzydła z ziemie,

Na cienistym wysoko postawiła Hemie.

Tam zuczyła początków wszystkich rzeczy, jako

Świat się kroi okrągły na postać czworaka;

Jako leniwa ziemia niski grunt osiadła,

A na niej się ciekącym szkłem woda układła,

Powietrze w górę poszło, ogień wyżej lotny;

Jako jedno jest lekkie, a drugi obrotny.

Czemu jesień owoce, wiosna lubi kwiaty.

Lato zboże, a zima komin gnuśnej chaty?

Kto wichry poupierzał w skrzydła niestanowne,

Kto nasrożył śmierciami pioruny hartowne?

Skąd się roją po chmurach błyskotne wężyki,

Gdzie swe rzeki granice, gdzie mają poniki?

Skąd bierze blade światło błędna twarz miesięczna,

Skąd płomień wszystkotrawny słońca, lampa wdzięczna?

Czemu to złote, błyszcząc po niebie, kagańce,

Jedne się, z wolna biegać, w gnuśne wiją krańce,

Drugie wartkim zakołem bystre kręgi toczą,

Inne płoche narody grzywą trwożą smoczą?

Czym się dzieje, że morze raz swe wełny jeży,

Drugi martwym kryształem przymuskane leży?

I inne niezbadanej natury widziadła.

Porządkiem opisując, na pamięci kładła.


Taż ciebie nauczyła niepłonna mistrzyni,

Co człowieka i wielkim, i co mądrym czyni:

Że ani zacność rodu, ani wiele złota,

Ale nad wszystkie skarby szacowniejsza cnota.

Czym państwa powstawaj ą i zacne narody,

Skąd biorą srogie szwanki i niewrotne szkody?

Co jest prawdziwa wolność, a jako szkaradnie

Burzy nędzną ojczyznę, gdy z kluby wypadnie?

Przyjdzie (mówiła) czas ten, ukochana córo!

Gdy się grube Pelazgi na twe pieśni zbiorą;

Gdy lochy opuściwszy i zarosłe gaje,

Wezmą twarzom rozumnym zwykle obyczaje.

A ty im i napiszesz prawa wyśmienite,

I miasta, i założysz rzeczypospolite.

Lecz te dotąd szczęśliwe i groźne sąsiadom

Będą, póki rozpusta nie da miejsca zwadom.

Póki harda niekarność i miłość prywaty

Nie zbestwi na krew własną spragnione bułaty,

I do spólnych wnętrzności (któż temu uwierzy?)

W bratnich bite kuźnicach groty nie wymierzy.

Stąd owe krwawe Leuktry i okrutne gony,

Cios ostatni wolności greckiej u Cherony,

Nastąpią niepochybnie: a co za tym będzie,

Jeden im chytry Filip na grzbietach usiędzie.

Lecz nim skosztują obcych na karku kajdanów,

Tysiąc w domu napłodzi swawola tyranów,

Którzy, zażartej na się dobywając broni.

Siebie i gmin zwiedziony w jednej zgnębią toni.

Bo jako nie tak rychło człowiek życia strada,

Kiedy mu płytki szarpak ciętą ranę zada,

Jako gdy ciemna niemoc, ślepym ryjąc śladem,

Niezleczonym napawa wątłe trzewa jadem:

Tak domowe rozterki i zajadłe zwady

Prędzej zniszczą kraj niźli zawisne sąsiady.

O jakie straty naród nieczułość przywodzi,

Gdy zdolnego ćwiczenia w nim nie biorą młodzi,

A czas marnie styrawszy między fraszek tłumem,

Rządzą potem ojczyznę pychą, nie rozumem.”

Takowych nauczywszy tajemnic, kazała,

Byś, uszy łechcąc pieniem, serca prostowała.

Więc już miasto piszczałki i wiejskiej fujary

Dała–ć z kości słoniowej bardon złotogwary,

Z którym kiedyś już na dół powracała z góry,

Drażniąc biegłymi palcy odpowiednie sznury,

Zbiegało się co żywo na odgłosy cudne

Z wypróchniałych starością dębów chłopstwo brudne,

A słuchając twych pieśni, dzicy i okrutni,

Miękczyli twarde serca wdziękiem twórczej lutni.

Same nawet niezgrabne z głuchych pustyń głazy

Brały kształtów rozlicznych pozorne obrazy,

I to się w słupy tocząc, to w bryły misterne,

Wskakały w mocne twierdze i gmachy obszerne.

Dziwiła się twarz niema: lew z jaskini bieżał,

Niedźwiedź słuchał, wilk u nóg zamyślony leżał;

Wiatry cichły szalone, a na słodkie pienie

Bystre się zdały cofać do głowy strumienie.


Mało co prawda wskóra, wnet z myśli uciecze,

Gdy ją dowcip w powabną postać nie oblecze;

Ani zdoła uporu złamać na rozumie,

Jeśli sobie wprzód serca pozyskać nie umie.

Wiele zmysłami sądzim: próżno w uszy harde

Wraża ostry filozof swe nauki twarde.

Poznajemy to dobrze, co szkodzi, a przecie

Inaczej myśląc, żyjem inaczej na świecie.

Twojej, wdzięczna śpiewaczko, mocy niepojętej

Oddał Bóg nieśłakowne ludzkich serc zakręty:

Z twego te dziwne soki szafunku wychodzą,

Co nam i gorzkie troski, i samą śmierć słodzą.

Ty umysł niewymowną napawasz rozkoszą.

Twoje czarowne strony czarne smutki płoszą.

Ty prawdzie tor ubijasz, wiodąc ja misternie,

I różami pokrywać ostre umiesz ciernie,

Że człowiek omamiony, twoim pieśniom gwoli,

Lubi to, co go gniewa, pragnie, co go boli.

A kiedy chęć szlachetna dzielne serca wzruszy

Drogiej dla chluby kraju nie litować duszy,

Ty rycerzów prowadzisz miedzy szyki zbrojne,

Czyniąc im wpośród trwogi umysły spokojne.

Ledwo meońskiej trąby groźna miedź zabrzęknie,

Już tam strach miejsca nie ma ani śmierć ulęknie,

A choć się grady sypią z kamienia nawalne,

Błyskają gęste kordy i oszczepy stalne,

Mord okrutny w ćmie czarnej po powietrzu lata

I pokryte żelazem skwadrony umiata,

Przemaga miłość sławy i niezwiędłe wieńce,

Którymi ty ozdabiasz zwycięskie młodzieńce,

A nie dając im życia w podłym konać gminie,

Wieziesz na złotych cugach do wiecznej świątynie.


Jak wiele bohatyrów legło snem niepomnym,

Któryche–ś nie podała rodzajom potomnym!

Nikt o nich nie pamięta, bo zawisną razem

Śmierć tymże, co i kości, starła imię głazem.

Lecz chociaż i po zejściu, nie tracą żywota,

Czy w dziejach Tucydyda, czyli Herodota.

Któż tak niebaczny, żeby nie poczuł różnice

Miedzy płazem a mężnej polotem orlice?

Tamte ledwo po gnuśnej czołgają się ziemi,

A ty rzeżesz obłoki skrzydły pierzchliwemi;

Gdzie swe nucąc kochanki, sięgasz jako trzeba.

Stopą niskich padołów, a wierzchołkiem nieba.


Tyś szczęśliwsza nad owe mądre bałamuty,

Co żakom Platonowe wartują statuty:

Oni stoją za drzwiami gdzieś w pachoł czym kole,

A ty mądrego Króla używasz przy stole,

Który na cię. wzgardzoną w ubierze słowiańskim,

Raczył z jasnego tronu rzucić okiem pańskim

I zakłada ci Parnas na ojczystym łanie.

Byś już Tybrowi, ani zajrzała Sekwanie.

Za co ty imię jego i życzliwe chęci

Podaj niewygładzonej latami pamięci,

Stawiać obok tych królów, z których łaski żyzna

Była w męże uczone i mądre ojczyzna.



Odjazd

[Pasterka]


Już jej nie masz! już, drogie serc naszych kochanie,

Ostatnie uczyniła z nami pożegnanie;

Już gdzieś w obcej dziedzinie wdziękiem gładkiej twarzy

I okiem dobroczynnym lud szczęśliwy darzy.


Zefirku! nie z tejże to przelatujesz ziemi.

Gdzie Temira ustami oddycha ślicznemi?

Czekaj, jeśli nie widzę, jeśli jej nie słyszę,

Niechaj przynajmniej jednym z nią powietrzem dysze.


Strumyczku! co do morza toczysz kryształ szczyry,

Jeśli kędy twarz ujrzysz kochanej Temiry,

Powiedz jej, że z tą wodą, co twe zdroje sączą,

Razem się jej przyjaciół łzy obfite łączą.


Powiedz jej, że uwiedłe z tak żałosnej straty

Opadły z pięknej krasy różnowzore kwiaty;

Smutek zielone drzewa z ozdób swych odziera;

Siedzą nieme ptaszyny, wietrzyk obumiera.


Gołąbki, próżno na tej dębinie jęczycie;

Już pono miłej pani więcej nie ujrzycie.

Spieszcie, może Cytera do złotej lektyki

Weźmie was dla Temiry za rącze woźniki!


Szczęśliwe łąki, kędy ona się przechodzi,

Szczęśliwa jabłoń, która owoc dla niej rodzi,

Szczęśliwy gaj, gdzie sobie nuci, pasąc trzody,

Szczęśliwy zdrój, skąd śnieżną dłonią czerpa wody.’


Tak swe żałości, tak swe Tytyr śpiewał bolę,

Siadszy, smutny z odjazdu, u suchej topole,

A Echo, głos za jego powtarzając lirą,

Po górach i po lasach wołała: ..Temiro!”


Temiro! ach, Temiro! wspomnij na me łkania.

Twój odjazd serce ściska i oczy zasłania.

Niech żyję, niech umieram, by na twoim łonie,

Abym cię raz mógł ujrzeć choć w ostatnim zgonie.’


Tak–to są ciężkie żale, kto serdecznie kocha.

Życie by gotów łożyć, aby jeszcze trocha

Mógł oglądać, uściskać, ucałować panią;

Bo mu nic niemiłego, wszystko traci za nią.


Tak Tytyr rzewnie płacze, tak wzdycha i jęczy.

Ej! czemuż los nieszczęsny tak mu duszę dręczy?

Ciężkim żalem ujęty, zemdlony umiera.

I konający woła: „Temira, Temira!”



Na Sanie Księżny Izabeli Czartoryskiej

Generałowej ziem podolskich


Fraszka do twych sań, księżno, wóz gładkiej Cyprydy,

I koncha wodogromnej na morzu Tetydy!

Twój powóz wszystkie zgasił: cały złotem błyska:

Siedzi Kupid na dyszlu i grot z łuku ciska.

Wkoło lotnych Amorków płochy tłum się wije.

Siejąc róże szkarłatne i mleczne lilije.

Dzielny rumak pod ciężar chyli kark z ochotą,

Toczy z ust białe piany, żuje czyste złoto.

Z wysmukłej szyi cudny zaplot na pierś spływa.

Ozdobny szor od pereł raźny grzbiet okrywa.

Pełno dzwonków po bokach brzęk wydaje mnogi,

Ostrzegając, by każdy ustępował z drogi.

Więc pod takim kibitnej rzędem pełen chluby,

Macha bujnym ogonem, krasne wstrzęsa czuby;

Zbiera nóżki pod miarą, jako łani chyża,

Jeży grzywy powiewne i głośno poryża,

A latając to na te, to na owe strony,

Dzieli nadobną panią na lud zgromadzony.

W pośrodku cna Eliza ładnych siedzi sanek,

Eliza, co pięknością dochodzi niebianek;

Eliza, co białością gasząc blask łabęd,

Krasą róże, oczema serca ludzkie nęci.

Na której pańskich ustach Rozkosz i Pociechy,

Wdzięki, Powaby siedzą, i słodkie Uśmiechy;

Która, gdy na cię okiem dobroczynnym rzuci,

I w martwych sercach płomień wdzięczności ocuci.

Pozad stoi przyjaciel, złote dzierżąc lice,

I biegłego przysługę sprawuje woźnice;

Fuka na koń i biczem bez ustanku trzaska,

I styruje, by śliska ciągło szła kolaska.

O wózku! prym ci daje Boota* oś krzywa:

Ty Elizę, lecz serca Eliza porywa!



Obraz miłości


Być zawsze prawu cudzemu poddanem.

Nigdy swych myśli, nigdy chęci panem;

To obiecywać, co wykonać trudno.

Zawsze się karmić nadzieją obłudną;


Strzec pilnie, czego ustrzec niepodobna,

Śmiać się w gromadzie, a wzdychać z osobna;

Nie mieć ulżenia w serdecznym ucisku,

Z lichwą pożyczać, a tracić bez zysku;


Ustawicznie się przepraszać i zwadzać,

Często przysięgać i przysięgi zdradzać;

Na przyjacielskie dąsać się przestrogi,

Przypinać sobie i drugiemu rogi;


Gniewy ponosić i niewieście fochy.

Czynić sąsiadom z siebie widok płochy;

Domu, przyjaciół, dzieci zaniedbywać.

Czytać błazeństwa lub fraszki pisywać;


Tłuc niepotrzebnie w dzień i w nocy bruki.

Morzyć snem, głodem konie i pajuki;

Wieczną koleją wieść wojnę z pokojem:

Takim ktoś Miłość odmalował strojem.


Do strumienia


Jasny strumyczku, co w tym bieżysz lesie,

W wielu się rzeczach stan mój z tobą zgodzi:

Zawsze cię jedna skłonność w morze niesie,

I moja zawsze jednym torem chodzi.


Twój szum przyjemny słodko łechce uszy,

Ani przeraża straszliwym łoskotem:

Ja, pełen smutku, co me zmysły suszy,

Jeśli nań szemrzę, Bóg wie tylko o tem.


Ile wód ziemia w swym łonie zamyka,

Żadna ci w równi nie stanie przy boku:

I ogień, który me serce przenika,

Tak czysty jako srebro twego stoku.


Czy wichrem srogim wre państwo Neptuna,

Ty skoczne wody sączysz w lubym cieniu:

Czy na mnie ciska gniewy swe Fortuna,

Ja mam przytułek w niewinnym sumnieniu.


Twojego Dafnis brzegu stojąc podle,

Cudnej się we szkle przygląda urodzie:

I w moim sercu, jako w czystym źródle

Cały się ujrzy, lecz trwałej niż w wodzie.


Twój nurt nie tai chytrych dołów zdradnie:

Mój umysł w sidła nikogo nie chwyta.

W nim wszystko widać jak z wierzchu, tak na dnie:

I serce moje każdy z gruntu czyta.



Do Ignatka


Darmoś w swym rymie gładkim i uczonem

Nazwał mię, piękny Ignatko, Maronem.

Anim ja jeszcze ogromnymi tony

Śpiewał zburzone z gruntu Iii jony,

Anim rolników uczył, jako krzywy

Pług ma zarzynać zbożosiejne niwy.

A jeślim kiedy słomianymi dudki

Nucił coś sobie, pasąc skot malutki,

Tak mię z łacińskim łatwo rymopisem

Porównać, jako lichy krzak z cyprysem.

Stąd chyba tylko mogę być nazwany

Słowiańskich grodów Maron zawołany,

Żeśmy obadwa, choć nie z jednej miary,

Na Augustowe zasłużyli dary:

Tamtemu August, ile było trzeba,

Dodawał zawsze Maronowi chleba,

Ale mój August za dwu dawnych stoi,

Bo mię i karmi, i tokajem poi.



Do przyjaciela smutnego


Przestań się troskać, mój Janie kochany!

Co Bóg niewrotnym stanowiąc wyrokiem,

Wiecznymi wkoło oprowadził ściany,

Tam człek nie sięgnie ni myślą, ni okiem.


Darmo się trapi żeglarz w morskiej fali,

Kiedy ćma ślepa nie da styrem władać.

Gdy się śmierć mokra gwałtem w okręt wali,

Jeśli opatrzył wszystko, gdy miał wsiadać.


Żaden się płochych trafów nie uchroni,

Żywym jesteśmy igrzyskiem fortuny:

Złote godziny jasny ranek goni,

A wieczór trzaska bystrymi pioruny.


Jedyna w razie takowym ochłoda.

Że wiatr nie zawsze zapalczywy wieje.

On rzuca kotwę, nim ucichnie woda,

A ty się dobrej nie puszczaj nadzieje.


Szalona potwarz musi złamać szyję,

Złość się własnymi, brzydka, struje jady:

Te więc wyparty z chmury grot ubije,

A tamte wkrótce bies porwie sąsiady.



Do Jutrzenki


Bystrego słońca poprzedniku złoty!

Co wszystkie ogniem górne kołowroty

Niewinnym gasisz; już się za twym bieli

Darem dzień w morskiej omyty kąpieli.


Twego, poranny gościu, blask promyka

Przez uperlony rosa liść przenika.

I sam się własnym wdziękom dziwiąc wielce,

Cały się w każdej przegląda kropelce.


Na twoje przyście Zefir skrzydłoruchy.

Miękko usłane rzuciwszy pieluchy,

Lata po łąkach uciesznym powiewem.

Igrając płocho i z liściem, i z drzewem.


Głuche Sny, czarny płód smutnego mroku.

Nie mogąc cierpieć oczu twoich wzroku.

Za matką Nocą gęstym lecą rojem.

Przed Plutonowym ma warte pokojem.


W polach i w kniejach wszelka błędna dusza

Ze swych się łożysk na pastwisko rusza:

Ciebie nie widać, śliczna Dafne. z trzoda,

Pastwo mych oczu i serca ochłodo!


Lotny wietrzyku, piękne wiosny dziecię,

Ustrój twe barki w młodociane kwiecie;

Spiesz tam, kędy jej pod cienistym krzakiem

Morfeusz sennym skroń otacza makiem.


Tam to lekuchnym wkoło źrenic wianiem,

To sprzecznych z różą ust pocałowaniem

Poty dokuczaj, aż swe oczy przetrze

I nową błyśnie zorzą na powietrze.


A gdy się ocknie, szepni jej do skroni:

Już jasna gwiazda wstała z morskiej toni,

Czas, gładka Dafne, z miękkiej wstać pościeli,

Żebyśmy w tobie drugą gwiazdę mieli.”



Wiersz radosny, czyli dytyramb*

Z okazji zupełnego ozdrowienia Jego Królewskiej Mości

[Fragmenty]

Non ego sanius

Bacchabor Edonis: recepto

Dulce miki furere est Parente.

Horatius


O! Ty, co wiecznie krążąc wkoło płodnej ziemi,

Otaczasz ląd i wody lejcy ognistemi,

A nieupracowanym tocząc wieki ruchem,

Rzeźwisz gnuśne żywioły wszystkożywnym duchem,

Migni, o złote słońce, dzielniejszym promykiem!

Niech twe bystre dzianety, rączym sprzęgłe szykiem,

Promienne zjeżą grzywy, a trakt gwiazdolity

Lotniejszymi, dzień niosąc, przemierzą kopyty.


Już się przetarło niebo ćmą zamglone,

Złamały karki wydmuchy szalone,


Pierzchnęly chmury; już się czarna błaga.

Krętopłomienne krusząc bełty, flaga.


Wszystko połyska, wszystko się śmieje,

Morze pogórków szklannych nie leje,

Ani groźnymi wzdęte wiatrami,

Zadyszonymi robi piersiami.


Rzeki, ściągając brzeżne ramiona,

Do pierwotnego cisną się łona,

I dawnym płynąc gościńcem chyżo,

Suchy brzeg srebrnym językiem liżą.


Znak to jakiś radości, znak niepospolity,

Do twego się przychyla, Lachu znakomity!

Same niebo wesela, i z tobą na poły

Same się cieszą nieme żywioły.

Już twój monarcha, już twój pan życzliwy,

Łaskawy, kochający ojczyznę, niemściwy,


Po tak długim niewidaniu,

Gwoli twojemu żądaniu,

Wdzięczną twarz znowu stroskanym

Raczył pokazać poddanym!


Już jako pierwiej wesoły i zdrowy,

Miodopłynnymi wita wszystkich słowy,

I gdzie go wzywa pożyteczna praca

O dobru twoim, szczęśliwie powraca.


O dniu radosny! o dniu szczęśliwy!

Niech będzie długo ociec nasz żywy!


*


O dniu radosny, o dniu szczęśliwy!

Niech długo będzie ociec nasz żywy!


Niech Ganimedes puchary stawia,

Niechaj potrawy Hebe zaprawia.

Ty, Apollinie, bożeczku młody,

Daj nam czabana z owej—to trzody,

Gdyś za Admeta wędrował skotem.

Błądząc palcami w bardonie złotem.

Wyprzęgaj z srebrnej, Cytero, szli j e

Tysiącznobarwej gołąbki szyje;

Ogonookie pawie, Junono!

Gałęziorogie sarny, Latono!

Wszystko dziś na stół ma być włożono,

Czym Neptun morskie zamnaża łono,

Co siecze wiatry wiosły płochemi,

Co stopę kładnie na twardej ziemi.

Biegaj po owoc, Pomono. złoty,

Co go kutymi ze spiżu wroty

Atlas opasał, a z górnej wieże

Stem bystrych oczu czujny smok strzeże.

Ceres. po chleby goń wiatry skoro,

Potrząsaj obrus kwiatami, Floro!

Ojcze Bachusie, kolego wierny,

Sam tu z kredensu ów dzban niezmierny,

Sam owe cztery bezdenne czary

Starymi na wzwyż dziane talary.

Pamiętasz, kiedy chlodkiem po rosie,

Już to na Nizie, już na Atosie,

Wlekąc za sobą skopce i czopy,

Poiłeś przy swych ofiarach popy?

A kto nie wypił nalanej duszkiem,

Wziął, podług ustaw, w głowę garnuszkiem.

Zsiądź z twego tronu, bożku rumiany,

Na którym siedzisz bluszczem odziany,

Nie lituj soku z tucznej jagody;

Nie jutro takie mieć będziem gody.


O dniu radosny! o dniu szczęśliwy!

Bodajby nasz pan wiecznie byt żywy!



Hymn do Słońca


Duszo istot po wielkim rozproszonych świecie,

O ty, prawicy twórczej najdroższy sygnecie!

Oceanie światłości, którą w krąg twój biegły

Zlewa tron Wszechmocnego latom niepodległy.

Sprawco płodów wszelakich! twojej darem ręki

Poziomy nasz świat bierze życie, blask i wdzięki.

Twoim dzielnym uśmiechem tknięta ziemia licha

Porusza się, odmładza, rodzi i oddycha,

A żywotnimi na wskroś groty przenikniona,

Dobywa dziwnych skarbów z upornego łona.


Ty, unosząc po niebie swe koła potoczne,

Piszesz godzinom płochym kresy nieprzeskoczne;

Przed twym jedzie powozem na koniu udatnym,

Siejąc perły wilgotne po trakcie szkarłatnym,

Srebrnowłosa Jutrzenka, i gościniec zmacza;

Ciebie pompa, wielmożność, blask, wielkość otacza.

Majestat przy twym tronie wolnym idzie krokiem,

Na który człek ułomnym nie śmie rzucić okiem.

Z twej karocy złocistej Żyzność plon bogaty

Sypie na ziemię: owoc, ziarno, wdzięczne kwiaty.

Skąd wszelka dusza żyjąc, co lata, co pływa,

Co chodzi, głosu na twe pochwały dobywa.

Twe bystrym upierzone ogniem jasne pręty,

Przenikając grunt twardy z morskimi otmęty,

Sposobią gnuśne żużle i bryły niezgrabne

Na kosztowne kanaki, na kruszce powabne.

Stąd na płótnie, na drzewie, ciał twórca kłamliwy

Rodzi misternym pędzlem świat bez głosu żywy;

Stad ma pilmy rzemieślnik naczynia sposobne;

Stąd uprawia swe role chłopstwo chleborobne;

Stąd zbytek swe przepychy chlubnym zdobi blaskiem,

Stąd ludzkiego przemysłu chlubnym wynalazkiem

Krągłe się złoto wijąc nieustannym ruchem,

Łączy świat różnousty handlownym łańcuchem.

Bez ciebie wszystko martwym snem ujęte leży,

Gdy się skrzepłym oddechem Arktów czas zaśnieży:

Wszystko sępi ćma sroga, czarnych strachów pani.

Zdaje się świat do pierwszej powracać otchłani.

Ale skoro łagodnym zabłyśniesz promykiem,

Wnet raźniejszym natura cała idzie szykiem:

Igrają wypuszczone rzeki z groźnej kluby,

Drzewa się w różnoliście przyozdobią szuby;

Strzelają młodą trawka, zrzuciwszy niezbędne

Z karków ciężary, pola. żywiąc trzody błędne.

Sama na bystrych falach Kloto w klęski płodna.

Choć kopie mokre groby, ryjąc morze do dna.

Nie tak się zdaje sroga, i wraca nadzieje,

Gdy się twa śliczna postać od wschodu rozśmieje.


Wszystko tobie ulega: niech się jak chce burzy.

I czarnymi obłoki niebo dzień zachmurzy:

Niech szyje piorunami, a strasznym łoskotem

Grozi trwożliwej ziemi niechybnym wywrotem;

Skoro nań łuk wymierzysz z farb uwity cudnych,

Wioną na pierwszy widok roty cieniów brudnych

Powraca luby pokój, a z cienistej cieśni

Wywodzą stada w pole pastuszkowie leśni.


Lecz ty, o wielki Twórco! któryś dziwnym czynem

Osypał dla nas niebo licznym świateł gminem

I w pośrodku ich wodza złotego posadził,

By pewnym trybem lata i wieki prowadził;

Jakąż za to odbierzesz od zlepków śmiertelnych

Chwałę? Któryż–to język sprawy Twych rąk dzielnych

Godnie opieje? Twojej Przedwiecznej Istoty

Mądrość kieruje wszystkie niebieskie obroty;

Ty nimi lotnych duchów obarczywszy skrzydła,

Jednym ostrogi, drugim przydajesz wędzidła,

By krążąc po powietrzu rozlicznymi koły,

Śliczna sceną bawiły podniebne żywioły.


Bez Twej wodzy opatrznej bądź na chwilę drobną

Świat by się cały okrył ruiną żałobną,

A rozhukane sfery, wzorem bystrych koni,

W pierwszej sprzecznych żywiołów pogrążyły toni.


Jeżeli człek niewdzięczny w twych przybytkach, Panie.

Tłumi w niegodnych ustach dziwnych łask wyznanie,

Samo Cię, od połudnej do północnej osi,

Niebo, swojego sprawcę, pochwałami wznosi.



Do poety starego


Ten, który teraz na pustym ugorze

Zwisłymi żuchwy polne ścina mięty,

Kiedy był młodszym, w równej z wiatrem sforze

Dościgał kresów rumak skrzydłopięty.


Ta, co niedawno w szkarłatnej odzieży

Była pieszczoną dziewczych rąk zabawką,

Już się niezgrabnym cierniem tylko jeży

Róża, pomiędzy ostem i żegawka.


Co wprzód, pod bujnym ugięta ciężarem.

Ledwo dźwigała płód na sobie słodki,

Wiekiem i letnim uwarzona skwarem,

Drobne mać winna wydaje jagódki.


Niemiłe nozdrzom i arabskie gumy,

Choć je zacięty balsam z rany sończy,

Gdy ogień pierwsze wysmaży perfumy.

Przykrą się wonią zgorzelizną kończy.


Pytasz mię, co te podobieństwa znaczą,

Godzien, Poeto, laurowej gałęzi?

Niech twe Pegaza Muzy rozkulbaczą:

Pięknie poryżał dawniej, teraz rzezi.


Póki żywszymi bystra krew rzucała

Chuciami, tworząc z myślą rym uczony,

Żadna się z twoją arfa nie zrównała,

Na któreśkolwiek nastroił ją tony.


Darmo się starość na pierwszą wysila

Chlubę: nie sprosta twarzy obraz słaby.

Młodszy Meończyk dzielnego Achila,

A stary śpiewał ze szczurami żaby.*


Nierozerwanym spojony ogniwem,

Te dawno z ciałem duch zawarł sojusze,

Że gdy ubieli śniegiem jednosiwem,

Tenże wiek razem spoiną tępi duszę.


W nowym gospodarz mieszkaniu zażywa

Rozkosznych wczasów i miłego bytu:

Taż sama flaga, co dachówki zrywa,

Kapie na pana ze starego szczytu.


Nim go do szczętu czas pożuł surowy,

Pysznej Palmiry gmach cudem był świata:

Teraz i pusty do swojej budowy

Ledwo co z wielkich głazów kmieć wyłata.


Wszyscyśmy prawom podlegli natury;

Próżno się nad jej przepisy zawodzić.

Zawieśmy stare na kołku bandury:

Uschłemu drzewu trudno się odmłodzić.



Rocznica
Ocalenia życia i zdrowia J. K. M CI

Do W. J. P. Brygadiera Jakubowskiego


Dzisiaj rocznica, jak smutna dola.

Jak los Monarchę wziął srogi.

Czas się, koledzy, pomknąć do Króla,

Jąć go uprzejmie za nogi.


Wiele nam bardzo ten Pan zawinił:

Ten wziął kęs chleba, ten roli.

Każdemu, jak mógł, dobrze uczynił;

Niech siedzi w serca niewoli.


Już go trzymamy: pilnuj my ż szczerze,

By z tej nie uszedł sam wieży.

Z nim nikt nie strapi, nikt nie obierze,

Cóż będzie, gdy nas odbieży?


Tymczasem, Kubo, za zdrowie Pana,

Co go Bóg zdarzył pozyskać,

Nie daj no tego kanarom dzbana

Próżnym kolorem połyskać.


Aż się o wszystkie głos otrze ściany,

Zanuć wesołym okrzykiem.

Bodaj u wszystkich nasz Król kochany

Takim był niewolnikiem!



Na powrót senatorów


Czyliż w serdecznej wytłoczone cieśni

Lać będziesz zawsze, łącka Melpomeno,

Łzy, do żałosnych opłakując pieśni

Klęski twej matki jękorymną weną?

Że twój król dobry, twoje wszystkie stany

Ten ucisk znoszą, te niegodne rany!


Wszak i najtęższą człek zjęty niemocą

W bólach niekiedy drobną folgę czuje;

Często lekkuchny sen przylata z nocą

I jad wewnętrzny spoczynkiem cukruje.

Niech dłoń weselsze kęs struny potrąca,

Nim przerwie radość, ach, burza wisząca!


Od północnego wróceni Tryjonu

Do ziem ojczystych, kochani Polacy!

Przysieżna rado do pańskiego tronu,

Do krwie przezacnej bracia i rodacy,

Jużeście z nami, darem tejże pani,

Która, kiedy chce, i leczy, i rani.


Nowe się dla was otwierają dziwy:

Płód niezgod naszych i fatalnej pychy,

Które los z dala krzewiąc, nieżyczliwy,

O stan ojczyznę przyprowadził lichy.

Każdy syn do was z powitaniem bieży,

Lecz spoina matka na pół martwa leży.


Żaden z was nie jest tak chciwy na chlubę,

By z płonnych pochwał tylko szukał onej.

Prawdziwą sławę ćmią pochlebstwa grube,

Ziomkowie zacni cnoty niezwalczonej!

Dosyć wam na tym, żeście chcieli wspierać

Kraj, a dla niego i żyć. i umierać.


Jeśli ludzkiego obrządkiem żywota

Najczystsze sprawy nie są bez przysady,

Na wzór czystego bystrym ogniem złota,

Jaśniejszy umysł niesiecie do rady.

Precz do piekielnej, przeszłe waśni, kluby!

Trzeba się wszystkim z spólnej dźwigać zguby.


Nikt z nas, począwszy od narodu głowy,

Od klęsk powszechnych nie uszedł zamętu:

Rozmiotą! żagle wiatr wojny domowej,

Zranił samego sternika okrętu.

Ktośkolwiek prawy Polaków potomek,

Bierz się do rudla, a ratuj ułomek!


Gdybym pochlebnym chciał was łudzić piórem,

Miałbym w mym setny koncept Helikonie,

Że się po zimie pięknym dla nas torem

Wiosna w kwiecistej przybliża koronie.

Oto w osobach waszych pierwsze gońce,

Wdzięczne fiołki, przyprowadza słońce!


Czas nie po temu brząkać bałamutnie;

Z lubym pokojem miło i poszalić:

Naówczas będę kwiat sypać na lutnię

I strojnym rytmem dzieła wasze chwalić.

Grzmi wkoło niebo; jeszcze pora nie ta:

Niech filozofem zostanie poeta.


Dzielnych zamysłów skutek jest dowodem;

Fraszka być w kraju ciałem, a nie duszą.

Brońcie narodu z królem ł narodem,

Inaczej próżno głowę myśli suszą.

Bo kiedy rzeczy w tym zostaną stanie.

Będziecie w domach własnych mieć wygnanie.



Odpis z puszczy,
Alias rekolekcji* ośmiodniowej


Kiedy, w scytyjskie zagnany pustynie,

Siedział Owidy przy dzikim Euksynie,

Wybaczcie — mówił — mili towarzysze,

Jeżeli do was rym niegładki piszę!


Sama myśl wolna i bez żadnej skazy

Rysować zwykła nadobne obrazy,

A ja, w głębokich smutkach ponurzony,

Jako mam brząkać w złotomówne strony?


Niedługa jeszcze chwila, jak, niestety!

Struchlały patrzę na kosmate Gety;

A przecie krótki czas to sprawił we mnie,

Że choć chcę śpiewać, silę się daremnie.”


Tak i ja w czarnej osadzony celi,

Daleko od Muz uciesznej kapeli,

Piekielne tylko zbijając potwory,

Co za dziw, żem tak w odpisie nieskory?


Lecz jako owe kruszce ogniorode,

Gdy na nie sztuczną chymik wleje wodę,

Zaraz się burzą, a płomień obfity

Wnet wyda, że w nim był ogień ukryty;


Skoro mię doszła z rąk mojego pana

Rosa od pszczółek niebieskich ulana,

Skórom ją oschłe podniebienie zmoczył,

Wnet rymopłody pożar mię otoczył.


Już ja wymowny, już ja przy pucharze

Brząkam, jak dawniej, na słodkiej cytarzc

I coraz śpiewam, podchmieliwszy sobie:

Kto panu krzywy, bodaj leżał w grobie.”



Bezżeństwo


Do Antoniego Korwina Kossakowskiego,

Sekretarza Jego Królewskiej Mości


Znam to do siebie, mój zacny Korwinie,

Żem od Adama wziął imię i ciało,

Lecz niech stąd żadnej nie podlegam winie,

Że mi się Ewy, jak ojcu, nie chciało:

Gdyby był przejrzał, co w tej kobiecinie

I sam, i plemię jego cierpieć miało,

Wolałby pewnie, niż się z żonką pieścić,

Z dziką na jednym łóżku lwicą mieścić.


Pierwszy nowego, wiesz, jaki był stadła

Skutek? na co się po dziś dzień świat żali.

Ach, gdyby była jabłuszka nie zjadła,

Nigdy by ludzie nędzy nie doznali!

Ale i sama z mężem w biedę wpadła,

I myśmy dla niej szczęścia postradali.

Tak–ci świat począł w pierwiastkach, niestety,

Ginąć, skoro się zjawiły kobiety!


Wszakże znośniejsza byłoby to przecie.

Gdyby złą Ewa była tylko sama:

Znajdziesz Ew takich tysiącem na świecie,

Co niejednego uwiodły Adama;

Żalą się na nie panowie i kmiecie,

Czy od Jafeta, czy poszli od Chama:

Ledwo nie co dzień dolatują wieści,

Jako narzeka świat na stan niewieści.


Ten się na gładkość skwapił i wiek młody,

Ale przeklina uprzykrzone gachy;

Ów wziął tysiące, wsie i liczne trzody.

Lecz z nimi pełne swarów zawsze gmachy;

Tamten ni złota, ani wziął urody,

Lecz koczkodana, co mu czyni strachy.

A każdy mówi, nadstaw tylko ucha:

,,Czy mi kat nadał w domu złego ducha!”


Nie przeczę, jak tam słodkie jest wesele,

Kiedy się zgodne osoby pobiorą.

Gdy się dwie dusze w jednym mieszczą ciele.

Jedną tchną myślą, jednym ogniem góra.

Lecz mi serc takich nie pokażesz wiele,

By się tak dzielną spoić miały sforą.

Pytaj się wszystkich mędrców: żaden nie wie,

Czy żony Bóg dał dobry, czyli w gniewie.


Człowiek, z natury do miłości prędki,

Roi coś sobie w lekkomyślnej głowie;

Rzuca łakocia obleczone wędki,

Pewny otuchy o dobrym połowie,

Że się z złotymi imię łosoś cętki

Albo, targając pławkę, karp ozowie.

Alić częstokroć, miasto rybki, żabkę,

Chwyci złą dziewkę albo stara babkę.


Nie byłem ja tak w młodości szalony,

Bym się uganiał za płonnym pozorem;

Wolałem siedzieć w kącie utajony,

Ciemnym wiek sobie zawiązawszy worem.

Wiele ma życia ścieżek świat przestrony:

Jeden tym dąży, drugi innym torem.

I kontent jestem, będąc czarnym krukiem,


Że mię Kupidyn swym nie sięgnął lukiem.

Jeśli mi jednak wymawiasz w tej mierze,

Żem nie chciał darów Cytery kosztować,

Powiedz mi, proszę, przyjacielu, szczerze,

Czemu sam nie chcesz w małżeństwo wstępować?

Wolisz wiek trawić w swobodniejszej sferze

Niż kroplę miodu morzem łez wetować.

Oba się, widzę, jednym rządzim styrem,

Choć ty w jedwabiu, ja żyję pod kirem.



Zabawa moja


W szczupłym dowcipu zamkniony obrębie,

Mórz niezbadanych Platona nie głębię,

Ani porywczej aż w gwiaździste progi

Z bystrymi myśli puszczam teologi.


Od Muz poleskich wychowane chłopię,

Jaki mi w ręce, przy mym horoskopie.

Podały statek, tym na chleb zarabiam:

Brząkam na lutni i tak serca zwabiam.


Ode mnie pasterz u trzody nawyka

Piać srogie walki: kiedy byk na byka

Zemstę gotując, orze stopą ziemię,

A na pniu wsparty twarde ostrzy ciemię.


Często i Satyr we krzu kozionogi

Słucha mych pieśni; więc i ziemne bogi

Czasem opiewam poważniejszym tonem,

Idąc z Horacym uczeń nieścignionem.


To dzieło moje: wesoły a zdrowy,

Nie suszę dumą i zawiścią głowy,

Że kto niewolnik wyuzdanych chuci,

Z swego nie kontent, a cudzym się smuci.


Umysł spokojny i nieżądny wiela,

Doświadczonego miłość przyjaciela,

Lutnia rozkoszna: to kiedy posiadam,

Gdy umiem sobą — całą ziemią władam.



Do obłoków

W czasie suszy napisana


Córy wielkiego płodne Oceanu,

Ożywce mego łanu,

Czyste kryształy, lane z chłodnej rosy,

W których wódz złotowłosy

Nawrotnych wieków, zatoczywszy krasną

Teńczę, twarz pławi jasną;

Cóżkolwiek wasze zatrzymuje kroki.

Stokroć żądane Obłoki!

Czy to w rodzinnym spoczywacie łonie,

Czy gdzie swe Wisła tonie

Ukrywa, zdroje czerpiecie obfite

W wanienki złotolite,

Gotując skarby, nieopłatne drogim

Kruszcem, kmiotkom ubogim,

Przybądźcie rychło; oto was świat wzywa,

Co prawie dogorywa

W smutnych pożogach; a za prezent wielki

Żebrze wody kropelki.

Chełznajcie skrzydła Zefirów powiewne,

A na te pola siewne

Patrzcie, w co idą prac naszych zawody.

Ptaszek nie ma gospody,

Zwierz płochy pastwy szuka, a człowieka

Blady głód w zimie czeka.

Wszystko pod ogniem w martwej stęka ciszy:

Wietrzyk zaledwo dyszy

W zgorzałym liściu, a suchej jabłoni

Płonną gałązką dzwoni.

Więc Narew z Bugiem, co wprzód bystro biegły

Za brzegi, na dnie legły

Z urny srebrnymi, zostawując nagle

Piaskom maszty i żagle.

Chodzi żałosna po ogrodach Flora

Od rana do wieczora,

Patrząc, jako jej wychowanki wdzięczne

Znoszą skwary miesięczne;

Ani by mogła jednym skroni kwiatkiem

Umaić, by ukradkiem

Litosny Hesper do ziających gąbek,

Przez modry cedząc rąbek,

Wilgotnej duszy, gdy Feb zaśnie mściwy,

Nie dał rzeszy płaczliwej.

Czy to powolne na mych Muz błaganie,

Jak twe, Arystofanie*,

Niegdyś na pieśni, gdyś szydził z Sokrata,

Już gończy wiatr załata

Od siedmiu kędyś północnych Tryjonów,

Chłodnych postylijonów

Z brzmiącymi trąbki prowadząc przed sobą?

O pożądana dobo!

Już się i za nim na dżdżystym rydwanie

Same znać dają panie*.

Ta cudne farby od wzorów tysiąca

Na spiekłe od gorąca

Przynosi kwiaty i ziółka, i drzewa;

Ta na jasnym odsiewa

Przetaku rosy od gradów wilgotne

Na zasiewy umłotne.

Tamta, litując obumarłych sadów,

Mdlejących winogradów,

Niesie z nektarem perłowe słoiki

Wypełniać pęcherzyki

Uschłych jagódek, biesiad waszych chlubę,

Służki Bachowi lube.

Ale ty przecie, człecze niepobożny!

W kłamstwa i potwarz mnożny,

Nie ufaj wszystkim, bo tam siedzi mściwa,

Co pod płaszczem ukrywa

Piorun trójnitny, na przewrotne głowy

Wypaść zawsze gotowy.



Szczęśliwość


Patrz, jak na niebie w niezgasłym orszaku

Każda pilnuje zorza swego znaku,

A niezmieszanym od wieku szeregiem

Hetmańskim słońca bieg swój mierzy biegiem.


Wszystko się stało i trwa pewnym rządem:

Ląd się z wodami, woda wiąże z lądem.

Jeśli się ten świat i żyje, i rusza,

Tysiącem istot jedna władnie dusza.


Ona wiatrami rządząc na przemiany,

Morskie podnosi i muszcze bałwany.

Jej rozrządzeniem jedna łączy sfora,

Od człeka aż do lichego komora.


Rząd a powszechne dobro moim zatem

Prawdziwym dobrem. Jeśli mące światem

I z przepisanej sam kluby wypadam,

Próżno się chełpię, że szczęście posiadam.


Na wszystkie członki jedna się rozlewa

Boleść i zdrowie: gdy jeden omdlewa,

W powszechnym związku, długo–li, krótko–li.

Drugi też wyznać musi, że go boli.


Równym spojeni na świecie ogniwem,

Żyjemy ludziom: kto bliźniemu krzywem,

Będzie i sobie; a taż sama wada,

Co innym szkodzi, i na niego spada.


Więc jeśli serce powolne nie skaża

Swych powinności, jeśli nie obraża

Spólnej osnowy interes, mych chuci

Gnuśny niewolnik, gdy mi nie wyrzuci


Żaden, iż w sobie samym rozkochany,

Ludzkich towarzystw wszystkie psuję stany;

Gdy czyniąc sobie, drugim dobrze czynię:

Wtenczas się nazwę szczęśliwym jedynie.


Mętnych rozkoszy źródło swym wypadem

I najkraśniejszy kwiat zaraża jadem;

Na koło złotych dachów smutek lata,

A bojaźń i puch łabęci ugniata.


Słodka wesołość w czystym tylko rada

Sercu przebywa; tam gniazdo zakłada,

Gdzie jej poczciwe wskazuje sumnienie,

Bądź carski pałac, bądź smutne więzienie.


Temu gdy ufam, niewiele dbam o to.

Że chciwa na krew i przemożne złoto,

Ślepym podkopem czyha na mię zdrada,

Zazdrość mię szarpie, a gmin płocho gada.


Bym miał do zgonu żywot pędzić lichy,

Nie chcę ja żebrzeć o litość u pychy;

Gardzę szafunkiem ludokupnej dłoni,

Co mi chcąc cnotę wydrzeć, workiem dzwoni.


Wdzięczny pokoju, darze w ludziach rzadki!

Idź ze mną, proszę, choć do kmieciej chatki,

Kędy na łonie nieszkodnej rozkoszy

Niewinność snów mi słodkich nie wypłoszy.


Nie Epikurskiej gnuśny uczeń szkoły,

Oddaję panom łzami zlane stoły,

Przestając na tym, co ubóstwem ścisłem,

A mądrym stawię na obrus przemysłem.


Ten był od wieku los mieszkańców świata,

Że się wesołość frasunkiem przeplata:

Raz kwiaty sypie, lecz czasem chcąc wiernie

Od szwanku odwieść, prowadzi na ciernie.


Lecz kiedy ów czas przyjdzie, gdy przed oczy

Cała się rzeczy śmiertelnych zatoczy

Osnowa, którą przed ułomnym wzrokiem

Bóg niedostępnym zawinął obłokiem.


Tam się dopiero prawdziwie ucieszę,

Gdy równym torem do kresu przyśpieszę;

A same troski, podjęte dla cnoty,

Wieniec mi włożą w potomności złoty



Do malarstwa


Siostro ma ukochana! wszakżem urodzona

Z tejże Mnemozyny* łona;

Jeden nam przymiot chętna natura obiema

Dała: tyś poezys niema,

Ja wymowną zowie się malarką; a. obie

W tymże kłamiemy sposobie.*

Jeślić me skarby stoją niebronnym otworem

Z całym obrazów przestworem,*

Z których twój płodny pędzel boskim się zapala

Ogniem, a kunsztem Dedala*

Niepoliczone świata dzieła i istoty,

Wiecznej udawca roboty

Tworząc coraz, żywymi sny napawa oko;

Wywiń złocista powłoką

Przybytek twój ukryty, a na ma cytarę

Racz kanąć* kropelek parę

Soków owych, którymi jak tylko nasiękną,

I nieme w niej struny jękną.

Tobie, kiedy usiądziesz przy twórczym warstacie,

W gwiazdami utkanej szacie,

Skrzydlaty Dowcip wespół z Przyrodzeniem dzielnym

Płomyczkiem błyska naczelnym,*

Styrując raźnym szykiem dłoń misterną; czy to

W pierwotnych jeszcze ukrytą

Kryskach, wątłą wprowadzasz dusze na tablice.

Czy kiedy w ciało i w lice

Pod życiolewnym palcem już narasta z wolna

Osnowa, brać farby zdolna.

A z niezgrabnych zalążków* kształtna postać składnie

Zmysłem i chęciami władnie.

Więc i w bystropromienne upuszona pierze.

Po rozlicznej światów sferze,

Pochopny nieścignionym pędem lot zawija

Bujna Imaginacyja:

A co ma w sobie tylko piękności wytwornej.

Zbiór Elementów poczwórny.

Z lądu. ognia, powietrza i morskiej otchłani.

Niesie do szyku swej pani.

Na jej* dzielne skinienie, na drobnym swe ściska

Gruncie morze topieliska;

Iskrzą się jasne zorza i z wysokiej osi

Każda się na dół przenosi.

Ziemia widzi na wątłym rąbku dziwne płody:

Tu ogień pali bez szkody.

Idą w rumy cne miasta, drugie ogromnemi

Ciosy dźwigają się z ziemi:

Stoją roty miedziane, na bratnią zagładę

Przynosząc umysły rade;

Inne już wściekłość mąci, i mordem wzajemnym

Lochom zasyła podziemnym;*

A cokolwiek dowcipny znajdzie wynalazek,

Nie płocho w jeden obrazek

Wiąże, lecz Rozumowi daje do wybiorą.

Natury pilnując toru.

Próżno Czas płoche lata niewściężny porywa

I w rdzawych tajniach ukrywa;

On gniecie, a ta, broniąc, z paszczy mu wytrąca

I od zapadłych tysiąca

Wieków, w śmiertelny letarg okute, z katusze

Tłumnej wydobywa dusze.

Żyją i nad natury nieprzeskoczne prawa,

Za następcy Stanisława*,

Wskrzeszeni monarchowie szanownym rozkazem.

Gardząc zimnym śmierci głazem.

Ani jeszcze od tylu lat zbiegłych umiera

Piorunnym wzrokiem Aswera*

Groźnego niegdyś, twoja, ręko złotolita,

Trwożliwa Ester przeszyta.

Wsparta na swych piastunkach, dotąd jeszcze, blada,

U nóg mu srogich upada.

Przetwarzając z bojaźni róż szkarłat obliczny

Na pozór narcysa mleczny.

Jako kiedy kwiat polny, od sieczystej stali

Ścięty, na pokos się zwali,

Choć jasne zamknął oczko, przecież trzyma świeży

Wdzięk, nim go krasa odbieży;

A póki śmierć zupełnej barwy nie zamaże,

Płakać się i kochać każe.

Po coś się wkradł, niebaczny Prometeju*, skrycie

A zlepku marnemu życie

Z górolotnego ognia chcąc wzionąć pochodni,

Zuchwałej poważył zbrodni?

Nie tykaj kół słonecznych, o błędny rozumie!

Jest na ziemi, co to umie,

Misternej przemysł ręki; dziś mu na skinienie

Jasnozłote nieb sklepienie

Chętnie, kiedy chce Marto, kiedy Baciareli,

Ożywnych skarbów udzieli.*

Jemu z różanej cedząc biały Fosfor dłoni

Ranny z rosą szkarłat roni;

Czyste tło wabnym z góry szafirem się śmieje,

Teńcza w kroplach szmarag leje.

Cyntyja srebro sączy, Febowe zaploty

Kruszec wytrząsają złoty;

A Noc, co się na wilgich rosą skrzydłach wiesza,

Z cieńmi mrocznymi przyśpiesza,

Bodźcem będąc żywości, by chybszym poskokiem

Farby migały przed okiem.*

Stoją w udatny obłok Wdzięki nieopasne*,

W kwiaty przywieńczone krasne,

Trzymając kształtne soki w perłowym* powiciu,

Co czerstwość zmiennemu życiu,

A martwym siodki oddech wracając osobom,

Łaja nienasytnym grobom.

Szczęśliwa sztuka, która kiedy zechce, snadnie

Bystrymi chuciami władnie!*

Krwawy gniew, zazdrość sinia, zakochania blade,

Zawiść i łakomstwo śniade,

Złość złota, czarna chytrość, obżarstwo zażarte,

Leżą w szufladkach utarte;

Ani żadna szkodliwych skutków nie wyjawi,

Chyba ja pędzel postawi

Na płótnie nieobraźnym, gdzie mu wściekły gwoli

Mars płytkim szarpakiem* koli.

Zatacza butna juno z czoła pozór srogi,

A Wenus ludzie i bogi,

Gdy wdzięcznym wabnych źrenic zabłyśnie błękitem,

Przeszywa grotem ukrytem.

Patrzy zdjęta Natura podziwieniem z dala.

Jak sobie ludzka pozwala

Ręka: wstydząc się z gniewem, że co ledwo one j

Szerokowladne ramiony

Ogarnąć zdążą, w drobnej tablicy zawiera.

Czas się ze złości pożera,

Na swej mocy podstępnym fortelem ujecie

I lotnych skrzydeł ucięcie.

Sam Dowcip tryumf dla was wykrzyka radosny,

A płód różnobarwej wiosny,

Biorąc z ręku od jednej z Gracyji przytomnych,

Na zaszczyt wieków potomnych,

Wkłada na zacne głowy wam, najpierwsi z wielu.

Mój Marto, mój Baciarelu!*

Za oznaczone stemplem lat wieczystych prace.

Którymi mego pałace

Ozdabiacie Monarchy; kędy jeśli moja

W kąciku jego pokoja

Mieć także zasłużyła miejsce postać licha.

Z niemownej twarzy oddycha

Winną dla Pana wdzięczność, i chociaż nie ziewa.

Zdaje się, ż; rymy śpiewa.



Do muz zamilkłych


Kiedy nasz gaik z pączków pierwotnych

Wywijał listek papuży.

A Zefir po nim na skrzydłach lotnych

Słodkie odprawiał podróży,


Pełno się w cienie garnęło ptaszków.

A pod wschodowe wraz słońce

I od szkarłatnych gil adamaszków.

I słowik nucił, i dzwońce.


Gospodarz gaju. Pan dobroczynny.

Zachęcał, czym mógł, śpiewała.

Wabiąc skrzydlate do siebie gminy.

Rzucał im pszenicę w krzaki.


Mętne niestałej Wisły odnogi

Takie słyszały śpiewanie,

Że gdyby się czas nie zmienił srogi.

Nie zajrzałaby Sekwanie.


Rzecz dziwna! sami krukowie czarni

Łabęcim nucili krzykiem;

Rarog dyszkantem z srebrnej kanarni.

Czapla została słowikiem.


Teraz, jak w martwym wszystko milczeniu

Niemieje, kiedy gaj w biedzie,

Pan duma smutny, że w utrapieniu

I ptastwo za szczęściem idzie.


Jedna mu tylko z wierzby gdzieś suchej

Statecznie wronka przypiewa;

A słodząc losy pustyni głuchej,

Lepszych się czasów spodziewa.


Więc i na ciemnym, błędny, Atosie,

Latawiec w czarnym kożuchu,

Czasem co trefnie zagwiżniesz, Kosie,

Rozkoszny mój żółtobrzuchu.


Wróć się, ozdobna znowu drużyno!

Do rzuconego siedliska:

Niezawsze niebo posępną miną

I grady sypie, i błyska.


Gdy szczęście służy, każdy w pogodzie

Służbę ma za wesele,

Ale w burzliwej tylko przygodzie

Prawdziwi przyjaciele.



Hymn do boga


Nie umieszczona w śmiertelnym rozumie,

Co świat dźwignąwszy, rządzisz wszystkowładnie.

Sprawczyni wieczna, o której człek umie

To tylko mówić, żeć nigdy nie zgadnie.


Pochwały moje i wytworne pienia

Cóż względem Ciebie są, ogromny Panie?

Pozbywa kropla z istotą imienia,

Gdy się w bezdennym zamknie oceanie.


Ty sam znasz siebie, boś Bóg: Ty sam sobie

Niechybnym celem kochania i części.

Ja, lichy zlepek, próżno się sposobię:

Nigdy się wieczność w czasie nie pomieści.


Oddaję–ć jednak, Twórco, hołd powinny,

Wiedząc, żem czynem Twojego ramienia;

Jeśliś mię stworzył ze znikomej gliny,

Nie gardź daniną marnego stworzenia.


Co mam, to Twoje: wszystko Ci oddawa

Pokorny umysł, wdzięczny za Twe dary;

Jeśli w szczególnych czego nie dostawa,

Weź mię całego w zupełność ofiary.



Suplika poetów do Apollina,


który wraz jest Febem, czyli Słońcem.

bożkiem przełożonym nad wierszami


Bożku niesprawiedliwy! ojcze nader srogi!

Twoja moc tworzy w górach złota kruszec drogi.

Za cóż my, twoje dzieci, zawsze żyjąc w nędzy.

Ani nawet miedzianych nie mamy pieniędzy?


Naucz nas, dlaczego to? ojcze nielitośny,

Kiedy ty, poganiając cug swój światłonośny.

Karoca się po niebie sam przewozisz złotą,

Za co my, twoje dzieci, chodziemy piechota?


Próżnym tylko twych synów nazwiskiem bogaci.

Kiedy ty, wpośród swoich stół obsiadłszy braci.

Niebieskiego wypijasz pełne czary miodu,

Za co my, twoje dzieci, umieramy z głodu?


Twoja moc piękną cały świat barwą okrywa.

Ziemia nowej corocznie ozdoby nabywa,

Kiedy jej płodnoczynną hojnie zeszlesz rosę.

Za cóż my, twoje dzieci, i nagie, i bose?


Ej, bądź przecie na dzieci twe bardziej łaskawym.

Spraw to, niechaj cię znamy naszym ojcem prawym.

Ażeby zaś niewiele to cię kosztowało.

Dobrych tylko ubogać, a wyjdzie ci mało.



[Kraje się mącą…]

W dzień konsekracji

Książęcia Michala Jerzego Poniato&skiego.

Biskupa Płockiego etc. etc.

[Fragment]


Kraje się mącą, stękają narody.

Ledwie nie płaczu pełne wszystkie kąty;

Idzie w rum ziemia, tleją morskie wody.

Bo wóz słoneczny toczą Faetonty.


Gdy Rzym niesforny swej domierzał mety,

A los Północy wzywał rządzić światem.

Podłość rycerskie skaziła sygnety.

Zemsta najemnym władała senatem.


Chybiały celu bez rządu i głowy

Rozbiegłe serca wieczystym poswarem.

Każdy ojczyzny szukał sobie nowej:

Ten ją z Pompejem, ów mniemał być z Carem.


Więc i liczniejsze były konsulaty.

Błyskały w pękach niesilne topory.

Ciężyły krzesła odęte szkarłaty.

A kraj się mnożył w zgubę i honory.


W ścisłym ubóstwie, a z wysoką cnota

Na trójne części ziemi jarzmo włożył:

Ubogi w rade, chociaż strojny w złoto.

Pożywszy drugich, i sam siebie pożył.


Bogdajbyś nigdy, zacny Książę, raczej

Jasnej tej nędzy nie był uczesnikiem,

Niż miał być tylko w krajowej rozpaczy

Praw i Kościoła pozornym strażnikiem!



Adieu kochanym jezuitom


Ze słodkich kajdan od tej rozwiązany

Ręki, której dał owce i barany

Paść swoje Chrystus, już pan mojej woli,

Żegnam was, zacni synowie Lojoli!


Czas przyszedł lube z wami rzucać kąty,

Kędym zakończył rok dwudziesty piąty,

Nie czując nigdy w przyjacielskim gronie,

Iż niewolnikiem trzeba być w zakonie.


Wasza mi dobroć i łaskawe względy

Najpracowitsze słodziła urzędy:

We wszystkich miłą znalazłem ochłodę,

Bom w nich miał honor, a w pożyciu zgodę.


Jużem dziś nie wasz, a wyście nie moi,

Serca mi jednak żaden nie rozdwoi.

Kochać osoby będę aż do zgonu,

Jeśli nie wolno kochać dla zakonu.


Schylając głowę przed Twórcy obliczem,

Całuję rękę, co mię chłosta biczem;

Skądkolwiek na nas wiatr burzliwy wieje,

Na ludzkich losów składam to koleje.


Wszak przebiegając bystrym życie okiem,

Zwać teatralnym można je widokiem;

Wiele w nim odmian, a nim koniec będzie.

I pan częstokroć z kmieciami usiędzie.


I siebie, i nas czas mieni, co leci:

Grałem dwa akty, już zaczynam trzeci.

Koniec dla wszystkich jeden: piękna sława.

Kto dobrze daną osobę udawa.


Służąc pod waszym dotąd wiernie znakiem,

Żaden mię świętym nie nazwał próżniakiem.

I w tej odmianie szatiiej mego stanu

Będę rad służył ojczyźnie i panu.


Tak w miękka wełnę robaczek bogaty

Skąd mają przędze misterne warstaty.

A napoiwszy kosztownymi soki,

Robią z nich ciałom udatne powłoki


Skoro dopełnił nadobnej roboty.

Letkie do barków swych przypina loty,

Rzuca kat stary, a nowy gość świata

Swobodniej sobie po powietrzu lata.


Żaden rzemieślnik nie łaje mu za to:

Szczerze pracował i wiosnę, i łato.

Skończył swe dzieło, a za trochę liści

Niechże kto drugi da więcej korzyści.


Muszę się z wami żałośnie rozbracie.

Jeśli nie mogę do końca wypłacić

Hołdu wdzięczności w zakonnej gromadzie.

Łzy wam i miłość oddaje w zakładzie.



Przy odmianie stroju na księdza świeckiego

Zrzucając jezuicką suknię


Juże w rad boskich nieprzejrzanym szyku

Tak ułożono; darmo się opierać:

Trzeba w glansownym chodzić kołnierzyku.

Zamiast paciorków guziki przebierać.


Nieprzyuczony do takiego stroju.

Chodzę, wplątany niby w ciasne pęta:

Ściska mię zewsząd w niezwyczajnym kroju

Sutanna, w stanie i w rękawach wcięta.


Ciekawie na mnie wszyscy pogladają.

Różne są zdania: „Ej, wcale mu dobrze!

Pięknie do twarzy” — jedni powiadaia.

Drudzy zaś mówią: ,,Lepiejć było w bobrze.”


Spojrzę w zwierciadło, sam się nie poznaję:

Mina. czupryna inaczej wygląda.

Ej, co za widok ludziom z siebie daje!

Śmieje się ze mnie. kto tylko żyw żąda.


Lecz nie na długo będzie tej uciechy:

Wszystkich się oczy w trzy dni przyzwyczaja

Do mojej sukni. Wnet ustana śmiechy;

Wybierać ze mnie wzorków zaniechają.


Teraz im wolno: niech, kto chce, p rzygania

Skromnej i długiej aż do kostek szacie.

Stan mój się jeszcze kusej sukni zbrania;

Po aksamitach nic mi, po bławacie.


Ani mi kręte fryzury, werżety,

Ani przystoją pudry i pomady,

Ani dwurzędne u ręku mankiety:

Na co te służą bez grosza parady?


Ni ja prebendy, ni ja wikaryji:

Prosty de sola missa kapłan chudy.

Nie umiem chóru, nie znam psalteryji,

Nie mam obrazu słynącego cudy.


Na mszę nikt nie dał tynfa ni zlocika

Za duszę: pusto, czysto w rubryceli.

Nie masz obligów, ofiar nabożnika,

Czysto jest w worku, w skrzynce i w kobieli.


Nie na accipe byłem poświęcony,

Patrimonium zrzekłem się przed laty,

Praestimonium też nieopatrzony:

Zgoła. — monsieur l’abbé bez intraty!



Daniel Kalwiński do Trembeckiego
na skasowanie jezuitów


Wdzięczny poeto, aczem Lojoli*

Nie służył nigdy mym wiekiem,

Jednak się jego lituję doli,

Bom się urodził człowiekiem.


Choć mówią, żem jest kacerz niewierny,

Nie wiem, kto więcej ma wiary.

Nie trap niewinnych!” — woła głos z Berny*,

Gub ludzi!” — z rzymskiej Tyjary*.


Watykan* goni, pętami cięży,

Westminster z Berlinem* bierze;

Lepiej z Kalwinem żyć niż u księży,

A nie wiem, w jakowej wierze?


Jeżeli zginąć równie mi trzeba,

A mam być zatraty synem,

Choć złote nosi klucze od nieba*,

Równy mi papież z Turczynem.


I z niemych głazów chlubny cud świata*,

Że go łotr jeden podpala,

Woła o zemstę na Herostrata*.

Cóż wart, co ludzi obala?


Groźnym wyrokiem na Kwirynale*,

Skąd Cezar litość swą szerzył,

Mnich w cechowanym krzyżem sandale*,

Słyszę, piorunem uderzył.


Uderzył oraz bijąc zażarcie

W najlepszą swoją fabrykę*,

By nikt nie płakał, na łez otarcie

Wydał ekskomunikę*.


To pewnie na was ten bełt wylata.

Na was te gromy, te wiatry.

Szarańczo wiosek, ciężarze świata,

Sceniczne w maskach konfratry*?!


Jakiż z was kraje mają zysk więcej,

O, nienajadłe natręty?

Pacierz wrzaskliwy z paszczy bydlęcej,

Fanatyzm głupstwem odęty.


Poznał znać Święty, choć w późnej chwili,

Ojciec* z katedry Szymona*,

Żeście mu więcej dziatek zabili,

Niż dały wasze nasiona.


Już od doktora począwszy Ptyta*

W konstancyjeńskiej dyspucie*,

Nielitościwe macie jelita

Na rzeźbę królów i trucie.


Jeszcze Buzenbaum ani Molina*

Prawie nie byli na świecie,

Kiedy Klemensa i Burgoina*

Hakiem kat włóczył po trecie.


Już wasz Dominik swoim różańcem

Waldensie dusił czeredy,

I za madryckim okrutne szańcem

Sprawował autodafedy*.


Lecz was ostrzegły, pełni ohydy

Lochów syryjskich górale*,

Święte Franciszka hemoroidy*

I z ran wiszące ufnale.


Patrząc, odwrócił ten piorun z góry

Anioł ów bajeczny chyba,

Na krwią spluskane wasze klasztory,

Zabójca Senaheryba*.


W ciebie, o zacne, srodze ugodził,

Lojoli zgromadzenie*:

Już ten gmach, wierzchem co w niebo wchodził,

Rozsypne liczy kamienie.


Gdy Jowisz rzymsk* był w wielkim strachu

Od heretyckich Gigasów*,

Co mu już byli zdarli pół dachu

I drzwi wytłukli z zawiasów,


Próżno Elijasz machał szkaplerzem,

Franciszek postronki zwijał,

Dominik z flinty strzelał jak pierzem,

Choć paciorkami nabijał*.


Ledwie nie wszystkie mnichów mrowiska

Odbiegły Rzymu w złej dobie!

Ów cudzą żonkę, ów mniszkę ściska,

Niechaj Bóg radzi o sobie!


Wasze to ramię, papieskiej roty

O dzielne grenadyjery*,

Sprawiło, że się nie wdarli w płoty

I katolickie kwatery.


Waszym ratunkiem jeszcze zostało

Czyścowe myto z arendą*

I, co je robi ksiądz, Boże ciało*:

Jeszcze, że głupi, jeść będą.


Cóż macie za to, dzielni żołnierze,

Jakąście zapłatę wzięli?

Dziś wam waleczne sztandary bierze

Nieszczęsny mnich, Ganganelli*.


Zwija w was pierwszą (choć fraszka o nią)

Straż odpustowej szafarnie;

Ale to gorzej, że z waszą tonią

Zgina i nauki marnie.


Ma swoje Francuz i Wioch abbaty,

Ma Niemiec swe pedagogi;

Nasz Polak żywi tysiączne fraty,

A w ludzi zdatnych ubogi.


Gdy pewny wiekom okrąg zakryśli

Niezgasły lejcem Feb złotem,

A od plew czyste roztrzęśnie myśli

Wiernym Potomność rzeszotem,


Patrząc na dzikie dokoła stepy

Wielkiego niegdyś zwaliska,

Rzeknie zapewne, iż to los ślepy

Takie poczynił igrzyska.


Ani uwierzy, by co wiek dumał

Jeden, a drugi zbudował*,

Człek, co się z Bogiem bardzie pokumał*,

Pociągiem pióra zepsował.


By na głos, co się z niego prywata,

Jak trzeba, trwoży* i śmieje,

Obywatele ginęli świata,

A czasem i dobrodzieje.


Runąłeś głośnym ziemi zapadem,

Jeden potrzebny, zakonie.

Z samych obalisk będziesz przykładem,

Żeś wielki nawet po zgonie.


I w rozproszonych głos niemy głazach

Pierwszego szczęścia wydycha,

Jaśniejszy twój trup w martwych obrazach

Nad żyjącego tu mnicha.


Świat cię potwierdził. Sąd jego więcej

Waży niż przedajnej bulle*.

Świat cię osadził, jemu bym prędzej

Wierzył niż kupnej Infule*.


Pierwej by zważyć na słusznej szali,

Nim w ostre kaźni wziąć kluby,

Czy więcej cierpiąc ludzie wylali

Łez, czy żałując ich zguby?


Alboż Duch Boży, jak w manny kęsie*,

Jaki chce, w uściech smak zdarza?

W jednym zrobiwszy kłamstwo Klemensie,

W drugim fałsz w prawdę przetwarza*,


Pókiś stał, z twego inne modelu

W ludniejszy się kształt zmieniły,

Kto wie, jeżeli jeszcze się wielu

Z twej nie podźwignie mogiły.


Dobry architekt, Król nasz uczony,

I z tych cokolwiek ułomków

Chociaż na mniejsze złoży fasony

Dla twych, ojczyzno, potomków.


Na zacne pysznej gruzy Palmiry

Pogląda pielgrzym z ochotą;

Skruszone rzeźbiarz bierze porfiry

I w ziomkach znajduje złoto.


Tymczasem, cielcy próżnozakonni,

Po gmachu w ziemi ukryłem

Nućcie bujając, aż was bies zgoni

Płochoswawolnym kopytem.



Do Karoliny Dziekonskiej

Strażnikowej Polnej W. Ks. Lit.
Bukiet na imieniny


Z martwych ci ziółek dar niebogaty

Zasyłam, Karolino,

Póki się znowu w mym jasne kwiaty

Ogródku nie rozwiną.


Żałosna chwila z odmiany stanu,

Ostrzejsza nad mróz i lody,

Zwarzyła, szumiąc od Watykanu,

Wesołe w myślach ogrody.


Wiatr tylko po nich, co się nazywa

Wzdychaniem, posępnie chodzi,

A rosa, która z oczu wypływa,

Bardziej je suszy, niż chłodzi.


W lubym pokoju, w fortunnej dobie

Tyle dłoń miała poety,

Że darząc drugich, jeszcze i sobie

Krasne zwijała bukiety.


Ten, którym dzisia brat wdzięczny darzy,

Mało twe święto ozdobi,

Lecz się w twych ręku przy miłej twarzy

Piękniejszym zapewnię zrobi.


Bielsza niż narcys, rzetelnej duszy

Szczerość swym mlekiem ubieli,

Żywym szkarłatem wstyd go przyprószy,

Grzeczność błękitu udzieli.


A gdy przy tobie mąż zacny stanie,

Trzymając synaczków parę,

O, jak to cudne kwiatów zebranie:

Mieć w domu piękność i wiarę!



Suplika do Jego Królewskiej Mości


Czas, co najtrwalsze obala budowy,

A k’woli zmiennej płonnym włada światem,

Zwinął na koniec szwadron Jezusowy,

Gdziem od lat tylu prostym był sołdatem.


Kraj mi jest świadkiem, żem poczciwie służył:

Nie padła na me serce żadna skaza,

Bądź mię za pieszka kiedy zakon użył,

Czym grzbiet osiodłał rączego Pegaza.


Już wiek stargany przez twardą żołnierkę

W pełnym niesłusznej rejmencie ohydy,

Przydzie na błędną puścić poniewierkę,

Lub dyszeć w kącie miedzy inwalidy.


Bez chleba kęsa, bez roli zagonu

Wstyd mi, lecz muszę dolę mą otwierać.

Użal się. Królu, z wysokiego tronu,

A nie daj z głodu na starość umierać.


Niech pod twym berłem nie będę przykładem,

Co świat o naszych literatach plecie:

Kładną cytrynki na stół przed obiadem,

A gdy wycisną sok, rzucą na śmiecie.


Póki mam siły i podołam sławie,

Którąś mi sprawił, Panie, twym zachętem,

Siadam za stołem z książęty na ławie;

Każdy mię kocha, bom nie jest natrętem.


Lecz wiek na czele piąty krzyżyk pisze,

Febowe dziewki nie chcą bawić ze mną:

Długo się człowiek głową nakołysze,

Nim mu myśl zrządzą do rymu przyjemną.


Więc gdy przestaną zgoła bywać z laty,

A sława zniknie bez swego zasiłku,

Nie mając własnej, biedny starzec, chaty,

Być mu w szpitalu z poety na schyłku.



Hymn do przyjaźni


Szacowny darze łaskawych bogów,

Słodki uroku śmiertelnych,

Święta Przyjaźni! zstąp z górnych progów,

Użycz twych promieni dzielnych.


Twój zastrzał złoty kogo przeszyje

I czystym ogniem ochłonie,

Wdzięcznych mu pociech pasmo się wije,

Życie mu w jasnych dniach tonie.


W twych więzach miłej źródło swobody;

Sam czas szanuje twe prawa:

Innym odbiera, do twej urody

Nowego blasku przydawa.


Tobie i miłość zmienna zazdrości,

Hartując statkiem kochanie.

W tobie by znalazł wszystkie lubości,

By człek w niewinnym żył stanie.



Podziękowanie

za zegarek wzięty z rąk J. K. Mości


Królu łaskawy, cóż za podarek

Odnoszę z pańskiej szczodroty?

Widzę–ć ja dobrze, iż to zegarek

Kształtnie zrobiony i złoty.


Lecz mi on mocą czasy ukrytą

Rączymi kroci sprężyny:

Bo gdy w nim widzę twarz Twą wyrytą,

Prędzej mi biegną godziny.


Nieufny, nuż mię wyrazem cichem,

Błądząc po liczbach, zawodzi;

W serce go popchnę złocistym sztychem:

Lecz on tak mówi, jak chodzi.


Już, widzę, składać nie na zegara

Wadę ten pośpiech należy.

Czasu jest serce pewniejsza miara:

Z dobrym Panem i on bieży.



Na spodziewane zamęscie
Księżniczki Doroty Jabłonowskiej,

Wojewodzanki Poznańskiej, z Fr. Ksawierem Branickim Hetmanem W. Koronnym

[Fragment]


Troskliwa na swym gnieździe o płód zostawiony,

Poostrza synów matka noworosłe spony,

A bystrząc wzrok, słonecznym niezrażony grotem,

Uczy ziemi panować, nieba sięgać lotem.


Cieszy się ptak w zwycięskie ozdobiony wieńce,

Jako mu rosną w męstwo podobni młodzieńce,

Wieszcząc w lata potomne, że i po swym zgonie

Orła w gnuśnych potomkach sława nie utonie.


Ojczyzno! imię próżne, przecież ulubione,

Którą chciwość rozrywa, mącą rady płonne,

Podłość hańbi, mdli słabość, zwad niesforność miota,

A sama tylko kocha uciśniona cnota.


Takich to ojców plemię, wszak pomnisz, przed laty

Zrównało z wielkim Rzymem nadwiślne Sarmaty:

Sławiąc ich zacne sprawy i ogrom potęgi,

Krew czernidłem, miecz piórem, a świat był za księgi.


Nie ten to cech w rąbkowym obozie pieszczony:

Narzędzia obcej dumy, pacholstwo mamony,

Przepaść zbiorów dziedzicznych, otchłań cudzej pracy,

Rzeczą zaguba kraju, imieniem rodacy.


Ich to dział, ich to tylko sprawy znakomite —

Krzewić swoje, mniej ważyć sprawy pospolite;

Sądzić ślepo, występki popełniać i winić,

Kuć prawa, a nie chować; mówić, a nie czynić.


Kto wie (jeśli już tylko złość, co nas tak miesza,

Nie kresów ostatecznych ojczyźnie przyśpiesza),

Może się martwy honor, gdy nieba dać raczą,

W skrzepłych duszach ożywi przynajmniej rozpaczą.



Do Wojciecha Jakubowskiego

Brygadiera Wojsk Francuskich
Bukiet w dzień imienin


Zabawny w mowie, w przyjaźni żywy,

Dzielny w marsowym hałasie!

Ociec, małżonek, ziomek poczciwy,

I poeta na Parnasie.


Mars ci laurowe zbiera gałązki,

Wojciechu, kwiatki — Gharyty;

Muzy je swymi wiążą podwiązki,

Na podar niepospolity.


Wdziej na poważne ten wieniec skronie,

A dłoń uściskaj dającą:

Pan ci go daje, co–ć na swym łonie

Mieści i kocha gorąco.


Pod takim darem czas bystre loty

Tępiąc, twe lata odmłodzi.

Masz serce pańskie świadkiem twej cnoty,

A rękę, co ją nadgrodzi.



Do Ignacego Zapolskiego


Ni ja, jak duchnik lub fanatyk srogi,

Wenerę z diabły kładę, Bacha z bogi;

Ni jak teolog piszę ci, Ignacy:

Tak uczy Paweł, choć Tomasz inaczej.”

Wierzę, skochawszy przedmieścia i rynki,

Lecąc z brunetek w czambuł na blondynki,

Że można wreszcie dostać się do raju:

Co w Rzymie święci, grzeszni byli w kraju:

Nie sądzę, aby tej nieco swywoli

Do pięknych grzechów ludzkiej skłonnej doli

Miało ci skazić chwałę twego wieka:

Lubość się zgodzi z poczciwością człeka.

Lecz i to prawda, że się wszystko kończy:

Strumień schnie często, rzeka ledwo sączy.

Cóż. gdy się siły przewrócą na nico,

Czym żyć na potem z serca połowicą?

Smutny to pobyt: dzień z końmi i charty,

A ckliwy wieczór tylko z żonka w karty.

Pomocnik w skarbcu… ty w kominie z nogi.

Zdrzymniesz się z kuflem… a ockniesz się z rogi!



Niemenczyn

Z okazji otrzymanego tego probostwa


Z jasnego dworu, gdzie twój promień złoty

Dojrzał mię w ziemi, dobył i oczyścił.

Stawiać pomiędzy szereg rymoploty,

Bym z publicznego szacunku korzyści!:

Oto mię. Królu (bom jest dzieło twoje).

Na kat posyłasz i wieśniacze znoje.


Już się od piórka i słoniowej fletnie

Do sierpa, widzę, brać trzeba w tym czasie;

A com wprzód zrzynał, uwieńczony świetnie,

Z lauru gałązki bujne na Parnasie,

Kładąc je pod twe dobroczynne stopy.

Przyjdzie szykować święte w mendel snopy.


Wzgardzony tłumnej wygnaniec Warszawy.

A miedzy brudne policzony kmiecie,

Rolne mą będą zabawką uprawy:

Znać, żem na wielkim nie wart mieszkać świecie

Lecz i w tym przecie osadzony stanie,

Śpiewać cię będę, najłaskawszy Panie.


W prostego wiernych tajniach przyrodzenia.

Kędy pień lada cieniów nie rozwleka.

Pochlebstwo wiatrów fałszywych nie zmienia.

Woda, porwawszy dary, nie ucieka:

Szczerym natura idąc sobie szykiem.

Władać mym będzie sercem i językiem.


Że od tych kroków wzrost się mój poczyna.

Rad i pomierny folwarczyk dziedziczę:

Wszak i leśnego wpośród Niemenczyna

Jeszcze się echo odzywa słowicze;

Gdzie luby wieszczek [i] zaszczyt Sarbiewa*.

Szumnogałęźne głosem żywi drzewa.


Jego wysokim ożywiony duchem.

Jeśli nie cofnę niestanowną wodę.

Ni strun urocznych tajemnym łańcuchem

W taniec pochopnych dębów nie powiodę.

Serca ci jednak będę ciągnął z chuci.

Co je błąd święty często bałamuci.


Próżno nawracać wielmożne próżniaki.

Zbrojnego na nie potrzeba plebana.

Podłe to dusze, zyskowne żebraki.

Gotowe stokroć lżyć i wielbić Pana.

Prędzej swe serce kmieć ku tobie nagnie:

Cierpieć on umie, a niewiele pragnie.


Z tymi ci wonne zwijać będę plony.

Kłaść na ołtarzu plenne zbożem kłosy.

Rymem nacinać hartowne jesiony

I z snopków dźwigać rycerskie kolosy.

Czas ich żarłocznym zębem nie pożyje,

Bo Miłość swymi skrzydłami okryje.



Na ozdobne mieszkanie w Pióromoncie

Do Stanisława Pióry, Starosty Rumszyskiego


Kędy wprzód same widzieć było góry,

Gdzie zwierz na błędne trzody rzucał strachy,

Tam dzielna ręka dowcipnego Pióry

Najrozkoszniejsze zbudowała gmachy.

Dziś już przed nimi i wspaniałe mury,

I świetne książąt prawie gasną dachy;

Ledwo byś nie rzekł, zadumiany, na nie,

Że to bóg jakiś założył mieszkanie.


Nie rwie tu wprawdzie oka kamień drogi

Ani sufitów cedrowych blask złoty;

Nie błyszcza świetnym jaspisem podłogi,

Kupne krwawymi nędznych kmieciów poty;

Nie masz tych ozdób, które ucisk srogi

I twarde panów wymuszają młoty:

Sam wszystkie kąty piękny gust odziewa,

Co czyni cuda z papieru i z drzewa.


Stąd bystra rzeka od miasta przecina,

I szumem pod most zapieniony bieży;

Ówdzie wielkiego dzieło Gedymina

Dotyka nieba twierdzami i wieży;

Indziej to pola. to śliczna równina.

To się las bujny gałęziami jeży.

Prawdziwie, aby dom ten był wesoły,

Trzy się najmilsze zebrały żywioły.


Ale przybytkom twym, kochany Panie,

Większy nad złoto sprawuje szacunek,

Że w progach twoich nigdy nie postanie

Czarna nieprzyjaźń. ponury frasunek:

Nie masz tam swaru, poszło precz szemranie,

Nie stoi u drzwi liczny zdrad warunek:

Przyjaźń i ludzkość, i spokojność miła

W twym Pióromoncie mieszkać ulubiła.


Widzisz z twej góry, jako jednym pycha

Pożera serca i okrutnie miota;

Drugim podłego zysku chciwość licha

Otwarte zawsze trzyma oczu wrota:

Inni, straciwszy rozum od kielicha.

Lecą. gdzie wściekła pędzi je niecnota:

Ty na to patrzysz, a próżen złych chęci

Śmiejesz się. jako świat się głupi kręci.


Próżno, światowe sprzykrzywszy turnieje,

Rwiemy częstokroć srogie jego pęta.

A w dzikie biegnąc pustynie i knieje,

Wolemy tam żyć, gdzie żyją zwierzęta;

I w odludności zły nie ma nadzieje.

By za nim nie szła namiętność zawzięta.

A Pióro. miły. grzeczny i cnotliwy.

Wśród świata żyjąc, pędzi wiek szczęśliwy!



Wyraz sytuacji nieszczęśliwego


Nie mam pokoju, a nie toczę wojny;

Pod niebo latam, a leżę spokojny.

Boje się, śmiały—m; pałam, jestem z lodu;

Cały świat trzymam, usycham od głodu.

Nie jestem wolny, ani też w niewoli;

Stękam, skarżę się, a nic mię nie boli.

Mdleję, umieram, przecież jestem żywym:

Nic nie uważam, a na wszystko tkliwy—m.

Bez oczu patrzę, bez języka krzyczę:

Zaginąć pragnę, a litości życzę.

Nienawidzę się, a innego kocham.

Smutny—m wesoło, śmiejący się ślocham.

Jakąż więc pomoc lub pozyskam rade.

Gdy śmierć i życie w jednej szali kładę?

Miesza się we mnie przyrodzenie samo:

W takim, ach! w takim jestem stanie. Damo!



Prognostyk na Rok Pański MDCCLXXV


Młodziuchny synu wieczności sędziwej.

Go duch z pełnego źródła zawsze lejesz,

W starości z czoła zganiając włos siwy,

O lekką ścianę młodniesz i więdniejesz,

A w jednej krążąc obręczy zamkniony,

Coś był, jest, będziesz, widzisz z każdej strony.


Nikną królestwa, jak od letniej pary

Znikome zioła, nie mające cieni.

Gniecie śmierć możne książęta i cary,

Traf świata postać bez ustanku mieni.

Słychać coś w księgach, lecz i te mol zjada:

Ozdoba twoja z liścia nie opada.


Nikt w tobie płochej nie doznał odmiany:

Zawsześ koleją dzień po nocy wodził.

Już śniegiem biały, już majem odziany,

W jesiemiś zbierał, a na wiosnę rodził.

Niechybnym szlakiem prowadząc stworzenie,

Żywisz, oświecasz wszystko przyrodzenie.


Za cóż na ciebie błąd narzeka ciemny,

Ludzkich występków szukając pokrywy?

Nie ostrzysz mieczów na zabój wzajemny,

Nie jesteś dumny, łakomy i mściwy.

Wszystkiemuś przecie winien, co się dzieje,

Czemu? bo człowiek pod tobą szaleje.


Przewrotne serca, podłomyślne dusze

Gorszym aspektem narodowi grożą,

Niż dżdżyste Baby, parne Syryjusze,

I coraz nowe nieszczęścia mu mnożą.

Nudny astrolog, siedząc przy kominie,

Twej wszystkie biedy przypisuje winie.


Walczy od wieków sprzeczne z lądem morze,

Rzeki się za swe wdzierają łożyska;

Krwawą posoką świetne mrocząc zorze,

Groźnym kometa warkoczem połyska;

Drży z gruntu ziemia, niebo ognie miota:

Był jednak pokój, kiedy była cnota.


Śmieją się z dala na błędne obroty

Szykowne gwiazdy moralnego świata.

Obwinia człowiek górne kołowroty.

A sam z powinnych obrębów wylata.

Nic temu złego niebo nie wywróży,

Kto szczerze panu i ojczyźnie służy.


Z dawna–to było ślepe omamienie

Nie upatrować w sobie żadnej winy.

Szuka zasłony podchlebne sumnienie,

Potępia skutki, ukrywa sprężyny,

A kiedy wątku wymówek nie staje,

Samo źle czyni, a czasowi łaje.


Bez hartu cnoty, bez zgody wigoru

Stoi cień próżny pospolitej rzesze.

Cóż za dziw, że ją, jak dąb martwy w boru,

Lada powiewem wiatr z gałęzi krzesze?

Niechaj złość winy na lata nie kladnie:

Rok nie wydziwia, ni zdziera, ni kradnie.


Że dola nasza mylnym idzie szykiem,

W sobie niechybną przyczynę niesiemy,

Poczciwość szczęścia pewnym prognostykiem.

Płaczem na losy, bo takie mieć chcemy.

Niebo się dla nas i ziemia odmieni,

Niech się człek tylko lepszym być nie leni.


Gdy Mars niezgody zgładzi nieużyty.

Wenus się w zbytnich zapałach postrzeże,

Jowisz mieć będzie wierne satelity,

Merkury cudze porzuci łupieże,

Zimne Saturny świecić nam nie będą —•

Nowy rok z lepszą zacznie się kolędą.



O złym używaniu poetyki

Do Ignacego Witosławskiego. Oboźnego Polnego Koronnego

[Fragment]


Dosyć się strun napsuło, nucąc niedostępne

Skały owe i cedry pyszne a posępne:

Zagrajmy co chrościnom: rychlej w tej dąbrowie

Głos mój dojdzie; twej echo wdzięczności odpowie.


Czas się wziąć do pierwotnej czystych Muz roboty.

Wszak kiedy światu Saturn wiek ulewał złoty,

Kto kochał, kto kochany, był śpiewania celem,

A w hołdzie rym odbierał sam Bóg z przyjacielem.


Wychowanka pokoju, jasnej płód natury,

Lasy tylko Poezys lubiła a góry,

I gdy pierwszy swej matce wiersz zabrząknąć miała,

Ton jej serce, takt prawda, wolność wdzięk dawała.


Jeszcze nudne pochlebstwo dusz za język płatnych

Nie wlokło jej przed wozem rozbójców szkarłatnych

Ni złotymi u kotar pętało kajdany,

By krwawe z wiarołomstwem wielbiła tyrany.


W lubej gajów zaciszy niewinność pastusza.

Gdzie Zefir mdłe gałązki płochym skrzydłem wzrusza,

Bez chęci podłych zysków, bez uraz bojaźni,

Śpiewała tylko cnocie, pracy i przyjaźni.


Kto w wiernej ślubów sprzęży chował dzieci karne,

Pomyślnym wieńczył snopkiem znoje gospodarne,

Liczne pługi wywodził, sytsze pasał stada

I równą szalą ważył z swym dobro sąsiada.


Sława cnoty nagrodą, głos był sławy świadkiem.

Nie znała jej fortuna nabyta przypadkiem:

Wdzięczną lutnię stroiło powszechne sumnienie,

A kto lepszy, brał milsze w upominku pienie.


Lecz kiedy wiek skażony wspak rzeczy przewrócił,

Serca oblókł w żelazo, choć dachy pozłocił,

A plac spólnej natury w różne grodząc płoty,

Ołtarze losom stawił, a kruchty dla cnoty;


Gdy równość pod szczęśliwszą przemocą upadła,

Skowano sierp na kordy, na przyłbice radła,

Rozdęta pychą gnuśność błysnęła szkarłatem —

I poeci z zepsutym popsuli się światem.



Piesek


Wszakże ja nie kraść ani zbijać idę.

Czy widzisz w ręku mym szablę lub dzidę,

Że na mnie warczysz ze żwawością taką,

Błędna sobako!


Z daru szafarza życia mego przędzy,

Nie wziąłem gnuśnej chętki do pieniędzy;

Ni tego kiedy, co błyska i brzęka.

Tknęła ma ręka.


Najszacowniejszy skarb tu wprawdzie leży.

Godzien serc czułych łakomej kradzieży,

Lecz się go nigdy, bo respekt nie każe,

Tknąć nie odważę.


Jeśli nań patrzę, któż patrzeć zabroni?

Nie straszny to wilk, co owcy nie goni.

Nie szczekaj za to: wreszcie co pomoże

Straż twa, niebożę?


Kogo poczciwość nieskażona strzeże.

Nie potrzeba mu z miedzi litej wieże

Ani stoocznych Argów: w każdej dobie

Twierdzą sam sobie.



Odjazd


Czujny wódz zorzów. co na złotej osi,

Żywotnim światłem rzeźwiąc przyrodzenie,

Jednym wesele, drugim żal przynosi.

Już swe zza morza wytoczył promienie.

Czas, śliczna Nimfo, tak ma dola niesie.

Ojczyste z tobą pożegnać Polesie.


Lubym trafunkiem w ten kraj zapędzony.

Gdzie krwawe tylko żyrują straszydła.

Któż by się spodział, by i wśród Dodony

Miłość na ludzie ustawiła sidła,

A gdzie Dyjana plon ubity liczy,

Tam serce moje uwięzło na smyczy.


Wpadłem w twe sieci, a kontent z niewoli.

Nad carskich gmachów ceniąc ją swobodę.

Użyłem, więzień, najweselszej doli.

Ujrzawszy w tobie cnotę i urodę.

I takem mniemał, że przy zgonie przecie

Doznam statecznej słodyczy na świecie.


Od nienawisnej życia mego prządki

Na krótszą rozkosz mając wiek przycięty,

Pod chmurnym niebem kwiat mój wziął początki.

Ostrym świętości zamrozem przejęty;

Pod chmurnym dostał, i kiedy już schodził,

Twą się miłością, Korynno, odmłodził.


Tyś go różanych ust napasła sokiem,

Tyś mlekiem białych jagód napoiła,

Podniosła jasność ślicznym oczu wzrokiem

I z łez perłową rosą napoiła.

Że choć go martwym czas śniegiem ozional.

Poczuł wiek pierwszy, błysnął i zapłonął.


Lecz mię los w odmęt ponurzywszy dawny,

Zamierzchać każe na samym świtaniu,

I zaburzywszy smak jeszcze niewprawny.

Rozdziela w pierwszym zarazem pokochaniu.

Dlugież me szczęście? gdyby się kto spytał:

Razem pożegnał, kiedym się przywitał.


Taki mieszkaniec niedostępnych kniei.

Co się pod czarna gdzieś zorzą urodził.

By lżejszej doli bez żadnej nadziei

Po stepach tylko i odludniach chodził,

Gdzie jest, z radością i z dziwu nie zgadnie.

Kiedy na śliczny smug trafem napadnie.


Wszystko w nim bystry wzrok porywa wielce;

Przyjemne ptasząt gaikom pieszczoty.

Barwistych kwiatków przyrodzone szmelce.

Jasnych strumieni szemrzące obroty.

Cieszy się, wzdycha i używa wczasu.

Alić go znowu los pędzi do lasu.


Pierzchliwych uciech. Sen. malarz znikomy,

Co na uśpione padając zwierciadła

Misternych fałszów poczet nieznajomy

W rozliczne kształtnie układa widziadła,

Ledwo mi złotą skroń gałązką musnął,

Że tylko wzdycham: „Ach, jak słodkom usnął.”


Nie tak w zawodzie bystry rumak leci

I grot z napiętej wyparty cięciwy;

Nie tak piaszczyste wiatr burzy zamieci

Ni orzeł mężnie uprawuje dziwy,

Jako rączymi wartkie czasy wiosły

Z portu na morze smutków mię uniosły.


Bodaj w swym życiu nie doznał wesela,

Kto interesa wynalazł na świecie;

Kto dla potrzeby tracąc przyjaciela,

Serce na zbycie ma, jak na tandecie,

A gdzie blask zysku czy honoru mignie,

Jak się przywięzał, tak prędko rozstrzygnie.


Stokroć kochane opuszczając wrota,

To ci na pamięć zostawuję wieczną:

Że cię szacuje, tego warta cnota,

Że sprzyjam, boś mi w przyjaźni stateczną,

A na miłości szczerej doświadczenie

Bierz to ostatnie ode mnie westchnienie.



Kałamarz

Jego Królewskiej Mości ofiarowany


Nie podły węzeł, choć w nim ani sztuka

Cudnym się czynem uwielbia z rzemiosła,

Ani szacowny kruszec chluby szuka,

Że go wędrowna łódź z Indów przyniosła;

Oto ci, Królu! przed Pańskie źrenice

Losów śmiertelnych niosę wyrocznicę.


Wszystko w niej znajdzie, ktokolwiek nadziei

Pełen jest, że cię kochał zawżdy szczerze;

Jako w bogatym składzie Amaltei

Każdy kwiat blask swój i okrasę bierze;

Kształtnym się paskiem tulipan ucieni,

Zblednie fijołek, róża zarumieni.


By kto z wielkiego stanu został wielki,

Obfity w złoto z lichego nędzarza,

Dosyć jest jednej, Monarcho, kropelki

Na wyniesienie z tego kałamarza.

Chcesz, ściągniesz rękę, napiszesz: dość na tem.

I prosty paklak uczynisz szkarłatem.


Najwyższa sprawcy powszechnego władza

Z swymi się mocą namiestnik! dzieli.

Oboja ludzi na świat wyprowadza,

Aby swą bytność i pożytki mieli.

I tym się tylko z sobą różnią torem:

Ta słowem wszystko tworzy, a ta piórem.


Jego to dzielnej upominkiem sprawy

Senat się w nowe odmładza Kwiryty;

Rycerstwem świetne napełniają ławy,

Połyska gwiazdą, kto siedział ukryty.

On imię twoje gdy na papier stawia.

Zasług i szczęścia szalę ustanawia.


Precz, dusze czarne, byście kiedy miały

W tym się dobroci i łask źródle chować!

Ani ty, Czasie, przystępuj zuchwały,

Płynące Pana lata regestrować.

Niech mu dni wieczność pisze stotysięcznc,

Miłość stworzenia wyprowadza wdzięczne.



Wojna niesprawiedliwa

[Parafraza z francuskiego]


Grzmot oręża, płacz ludu uszu mych dolata,

Rozbójczych serc plemieniem wezbrał okrąg świata:

Pełno krwawych najmitów, zgubnej uczniów szkoły,

Ten połyska piorunem, ów wstrząsa miecz goły.


Wszystko stal i żarłoczne zniszczyły pożogi,

Idą rodzajne niwy w posępne odłogi;

Wszędy pustki, a nad miecz i same pożary

Straszliwsze, głód z rozpaczą cisną lud poczwary.


Mężni Bohatyrowie, pewnie waszej sławy

Cnota celem z ludzkością i mądrymi prawy?

Pewnie nieśmiertelnymi dłońmi wieńce zwite,

Chluba głów ludziotłumnych, wam są należyte?


Toć jest, o co was pytam, rzewniąc łzami serce,

Pasterze trzód, lub raczej dzicy ich pożerce,

Tyranowie szkarłatni, rozlewcy niewinnej

Krwie, że się wam obronić tłum nie zdoła gminny.


Neron grubych Latynów stare spalił siadło,

Rzym go stawi potomnym za szkarad zwierciadło,

A wam na zgliszczu świata, nowi Faetonci,

Jakie się do wyrazu nazwisko natraci?


Zaś na to lud ten z wami cisnęło tworzydło?

Cóż jest, że się po kniejach, jako błędne bydło,

Tuła, odbiegłszy chaty i ubogich zysków;

Ach, czyliż wart ten wieniec tych łez i ucisków?


Jeśli was chęć porywa chluby tak nikczemnej,

Gwoli dumie wygładzić z ludzi okrąg ziemny,

Siejcie mory i bystre pełną ręką jady,

Niech wam z mogił swych służy cieniów poczet blady.


Piszecie na wylewce krwi ostre statuty,

Jęczy więzień za kroplę w tęgą stal okuty,

A wam, zbójcę, na hańbę zrodzeni Europy,

Ani wstyd w niej, ni bojaźń mściwe płukać stopy.


Któż was zrodził? kto buczne sławiąc majestaty,

Nad równymi dał prawo panowania braty?

Zlepki z jednejże gliny, czyż na swą zagładę

Wetknął wam gmin niebaczny berło wszystkowłade?


Jeśli chciał mieczem ginąć albo dźwigać pęta,

Po cóż mu było tworzyć prawa i książęta?

Wolny sobie, bez służby i królom pokłonu.

Mógł przewlec marne życie i wieść je do zgonu.



[Na Polesiu]


Tu swą stolicę żywioł wilgotny posadził

I naokół martwymi wody oprowadził;

Stąd, jako za stygowe zabrnawszy porzecze,

Żadna z mętaych topieli dusza nie uciecze

I chyba by w szybowne upierzona wiosła

Bystrych ptaków gościńcem życie swe uniosła.

Tu ja siedzę zamkniony, smutne chwile spycham,

A nie widząc Cię, Królu, boleję i wzdycham.



Do astronoma

non plus ultra


Bogdajś zdrów szperał szklannymi oczy

Po złotym niebianów domie,

Kędy się który gwiazd orszak toczy.

Ciekawy astronomie!


Wszystkieś wyprawił myśli do góry:

Tam dowcipnego cel smaku;

Dziwisz się cudom obcej natury,

A swojej nie znasz, prostaku!


Chwal Bereniki włosy powiewne,

Chwal, wesół, i pannę ową,

Pod której znakiem łany osiewne

Stodołom dań niosą płowa.


Nie zajrze–ć nieba, kiedy je sobie

I na tym znajduję świecie:

W twojej, Korynno wdzięczna, ozdobie,

W twoim dziedziczę portrecie.


Jaśniejsze czoło nad blask miesięczy,

Gdy mając płoszyć zwierz srogi,

Zamknie Dyjanna w srebrnej obręczy,

Ściągając wysmukłe rogi,


Bystrzej niż zorze oczy migocą,

Dwie czystej duszy pochodnie,

Co je wieczorne pochwile złocą,

Gdy wóz słoneczny ochłodnie.


Na twe zazdrosny Febus zaploty,

Lubym niedbalstwem spuszczone,

Warkocz na głowie nastrzępia złoty,

Patrząc w zwierciadła zadżdżone.


Ni tak dzień miły, kiedy uśmiechem

Rozednisz wesołe lice;

Ni tak noc piękna, kiedy snem cichem

Żywe przy gasisz źrenice.


Z brwi twoich miłość cudniejsze pisze

Tęcze nad łuki promienne;

Z ust się szkarłaci, ustami dysze

Fosfor, nim światło da dzienne.


Widzieć i mleczną, acz ledwo mogę,

Rąbkiem kradzioną łakomem,

Na dwu nadobnych wzgóreczkach drogę —

Ach, chcę być astronomem!


Znoście mi wszystkie, mędrcy, lunety,

Bym w dalsze wszedł tajemnice,

Lecz w nich śmiertelnym wzrokom, niestety,

Bogowie dali granicę.


Za ta dwoistą metą Alcyda

Fortunne wyspy oblewa

Wdzięków ocean: prostak się wstyda,

Śmielszy tam z pociech omdlewa.



Do zazdrości


Gnuśna Zazdrości, matko wszystkich zbrodni,

O ty podziemnych jędz czarna pochodni!

Co sprawy czyste brzydkim kazisz dymem,

Jakim cię będę mógł opisać rymem?


Żadna się cnota przed twym nie wysiedzi

Kłem jadowitym; wszędy ją wyśledzi

Złośliwe oko; a jakiej postawy

Jest sama, taką cudze kopci sprawy.


Ty i w najskrytsze serc ludzkich świątnice

Chytrze się wdzierasz; ty ich tajemnice

Na złe nicując, godna srogiej kaźni,

Kupidem zowiesz niewinne przyjaźni.


Ty, jako pająk okrutnego jadu

Pełen, śmierć sączysz, gdzie jej nie masz śladu;

A skąd złocista pszczółka nektar boży,

Stygowy napój czerpasz z pięknej róży.


Słuchajże, larwo! prędzej się lew sprzęże

Z płochą sarneczką, z gołębiami węże;

Prędzej się zgodzą skrzepłe z ogniem lody,

A z krwawym wilkiem owcze zejdą trzody;


Prędzej po niebie krzywe pójdą kroje

I wsteczne rzeki odwiedzą swe zdroje;

Orzeł pług dźwignie, wół poleci rączy:

Niźli się Przyjaźń z Kupidynem złączy.


Obie od siebie różnej są natury:

Tę człowiek z ziemi, tamtą bierze z góry:

Obu cel inny, inne animusze:

Ta ciało tylko, tamta kocha duszę.


Miłość jest ślepa; tam się płocho ciśnie,

Gdzie jeno pozór marnej krasy błyśnie;

Ani się radzi rozumu promyka,

Który jej Twórca dał za przewodnika.


Miłość, w postępkach swoich zawsze płocha,

Jutro się brzydzi tym, co teraz kocha.

I znowu, czym się dziś okrutnie brzydzi,

W tym się zakochać nazajutrz nie wstydzi.


Miłość zawisna, nie cierpi kolegi,

Tysiąc ma oczu, tysiączne ma szpiegi.

Sama chce kochać ł być przyjacielem,

Sama postrzałem, sama sobie celem.


Miłość, czarnego płód niepewny mroku.

Boi się oka słonecznego wzroku;

Ludu się strzeże, światłu nie dowierza,

Wziąwszy nocnego postać niedoperza.


Miłość okrutna, w czyje tylko serce

Utkwi swój zastrzał, stanie za mordercę:

Pomiesza zmysły we śnie i na jawi,

Nieugaszonym ogniem duszę trawi.


Miłość zuchwała, gdy się jeno wściecze,

Nie dba na stosy, na groty, na miecze;

Za nic ma życie — i w każdej je dobie

Wydrzeć gotowa i drugim, i sobie.


Miłość małżonków, miłość zwadza braci,

Wywraca miasta, krew leje, lud traci;

Burzy narody i jednym zawodem

Tenże świat niszczy, co go wskrzesza płodem.


Święta Przyjaźni! ty żywy obrazie

Nieśmiertelności, kędy żadnej skazie

Miłość niebieskie niepodległa duchy

W nierozerwane spoiła łańcuchy.


Ty cnoty idąc niepomylnym torem,

Za płonnym nigdy nie biegasz pozorem:

Twe oko bystre tam tylko zachodzi,

Co się poczciwie człeku kochać godzi.


Ty kogo złączysz swoją taśmą złotą,

Nie rozerwie jej, chyba sroga Kloto.

Twa miłość nie zna pierzchliwej odmiany,

Czy to w czas przykry, czyli pożądany.


Ty komu sprzyjasz, nie zajrzysz zawiśnie,

Że się doń z hołdem, kto zna cnotę, ciśnie:

I owszem, kochasz z tej najwięcej miary,

Że mu świat niesie powinne ofiary.


Czyjego serca twój się płomień boski

Ujmie, zgryźliwej nie doznaje troski;

Nigdy nie jęczy, nigdy się nie żali,

Bo twój oświeca ogień, lecz nie pali.


W kogo ugodzić grot twój czysty raczy,

Ten nigdy nie zna sromotnej rozpaczy:

Żyć chce do usług kochanej osoby,

I rad by wszystkie poożywiał groby.


Tyś szczęściem domów, matką świętej zgody.

Ty utrzymujesz w pokoju narody;

Ty gładzisz spory, ty pola obfite,

Ty czynisz większym dobro pospolite.


Więc którykolwiek sławie mej uwłacza.

Że przyjaźń moja z granicy wykracza,

Niech, proszę, złoży błędliwe mniemanie.

By mię opaczne martwiło gadanie.


Jako nie mierzę drugich własną piędzią.

Tak sobie jestem i pragnę być sędzią:

Nie dbam na ludzkie języki; a tobie

Sprzyjam, cna pani, nim ulegnę w grobie.



Naczynie do kwiatów

W dzień imienin J. K. Mci dane


Lepszego losu, lepszej godzien dole.

Darmo się, Królu, sposobię na kwiatki:

Zasiał czas chwastem nieprzyjemne pole.

Dotykając cię różnymi przypadki.

Serce chce róży, kochając cię wiernie,

A ręka, co tknie, to trafi na ciernie.


Zmiotły nam wszystko nienawisne lata,

Skąd lud swym panom wdzięczne zbierał plony.

Ojczystą miłość zatarła prywata.

Skaził umysły zysk z chęcią mamony,

A co zostało krwie walecznej trochę.

Wyssała podłość i postępki płoche.


W tobie bym samym, jak w ogrodzie Flory.

Znalazł ich wiele na ozdobę skroni.

Żeś pan litosny, do zemsty nieskory,

Otwartych zawsze i serca, i dłoni:

Lecz chociem drobnej ledwo dotknął części.

Już na mnie Zazdrość swe wymierza pięści.


Z obcego nie ma, z twego się nie godzi:

Skądże ci, Panie, dłoń bukiet uwinie?

Nim pogodniejszy czas kwiaty urodzi,

Próżne ci do nich oddaję naczynie,

Pełen niepłonnej po chwili nadziei,

Że się przemieni w koszyk Amaltei.


Ten, co z niczego wszystko tworzyć może,

Zasępia niebo i znowu je bieli,

Piołuny w kanar, głogi mieni w róże.

Pewnie ci jeszcze dni słodkich udzieli,

Abyś przebywszy przykre smutków tonie,

W witej z serc naszych długo żył koronie.



Przedsięwzięcie miłości

Imieniem J. K. S.


Szalony i po stokroć szalony, mym zdaniem.

Kto lekce ważąc pokój, bawi się kochaniem!

Tak–to ja mówię, tak pisze, a przecie

Serce się gwałtem kocha w Filorecie.


Szalony i po stokroć szalony, mym zdaniem,

Kto lekce ważąc pokój, bawi się kochaniem,

A życia swego swobodne momenta

Wiecznie podaje w niewolnicze pęta.


Czyjeż kiedy ozionął serce bożek krwawy,

By weń nie weszły zaraz hurmem srogie wrzawy,

Smutek wybladły, ponure milczenie,

Bojaźń ostrożna, dzikie podejrzenie?


I jam trzymał inaczej, nim mię miłość ślepa

Bystrym hartem stalnego raniła oszczepa:

Dziś, jak jelonek, tęgi zastrzał w boku

Wlekąc, ochłody szukam w łez potoku.


Szukam, lecz nie najduję; a im więcej ciecze

Łez mi z oczu, tym sroższy ogień serce piecze

I z samej wody (któż temu uwierzy?)

Nabiera mocy i silniej się szerzy.


Nic mi w życiu niemiło: dzień na smutkach schodzi,

Noc okropne potwory w suchym mózgu rodzi:

Żądam, stroskany człowiek, by co żywo

Śmierć życia mego stargała ogniwo.



Zegarek

Imieniem L. Sk. T…


Ty, co w okręgu misternej machiny

Zamykasz czasów niedościgłe biegi,

Idź, mój zegarku, w ręce Tymoryny,

Wymierzać jej dni i słodkie noclegi:

O gdyby, ile razy cię nakręci,

Stanął jej dawca na żywej pamięci!


Nie jesteś wprawdzie tak drogim podarkiem.

Abyś mógł zrównać dającego żądze:

Chciałbym, by serce me było zegarkiem,

Lecz ja losami moimi nie rządzę:

Wieczne wyroki zagrodziły drogę,

Że czego pragnę, już oddać nie mogę.


To wiem, że gdyby bogini, co łączy

Serca, ten zegar w ręce ci oddała,

O, jakby każdy dzień miał obrót rączy.

Jakby nam każda godzina leciała!

Jakby powolne serce było. ani

Chybiło woli na moment swej pani.


Szczęśliwy darze, co się nieraz w ręku

Nad śnieg i mleko bielszych będziesz mieścić;

Będzie, twojego doświadczając dźwięku,

Do skroń przykładać i z tobą się pieścić.

Może być i to jeszcze, że cię ona

Zawiesi czasem u pięknego łona.


Więc kiedykolwiek przymknie cię do ucha.

Badając, jeśli mówisz i masz życie,

Czy się szczebietny języczek twój rucha,

Powiedz ode mnie te kilka słów skrycie:

Uchodzi, pani, z czasem chwila płocha.

Ale ten wiecznie trwa, który cię kocha.”



Filiźanka

Imieniem A. L. K.


Co niebo jasne przy złotej pogodzie,

Kiedy się zatli błękitnym szafirem;

Co malowany gmin kwiatów w ogrodzie,

Chłodnym w poranku muskany Zefirem;

Toś ty w mych oczach, cudowne naczynie,

W którym dank bierze Sas bogatej Chinic.


Wszystko się w twojej zamknęło postaci:

Z delikatnością kształt gładkiej roboty,

Z różnymi złoto farbami się braci,

Dwa zmysły wabiąc lubymi pieszczoty.

Rad bym cię nigdy z oczu mych nie zmykał,

A zawsze usty chętliwymi tykał.


Twojej sam ogień szanując urody,

Miedzy drogimi najcelniejsza sprzęty,

Cofnął z miłości płomień jasnoszkody

I wolna puścił przez bystre odmęty:

A co misterny rzemieśnik ulepił.

To jeszcze hartem warowniej ukrzepił.


Czy do poprawy pomaga odmiana?

Czy mię życzliwość moja słodko zwodzi?

Ledwoś, filżanko, odmieniła pana.

Nowa się w tobie cale piękność rodzi:

Błysnęły jaśniej twe farby i wdzięki,

Skoroś się pani mej dotknęła ręki.


Skąd miłość sercem słodkie wije pęta.

Nabiera blasku z jej włosów twe złoto:

Tuczą twój szafir nadobne oczęta,

A ukraszony wstyd wiarą i cnotą,

Z wdzięcznym uśmiechem bieluchnego lica,

Żywiej róż twoich szkarłaty roznieca.


Nie trzeba mieszać do napoju potem

Zamorskich przypraw, które Indy rodzą:

Usta jej lipcem, usta kandyzbrotem,

I same cierpcie piołuny osłodzą.

Gdzie one były, kto postawi swoje.

Boskie wypijać będzie mniemał zdroje.


Niech się nie chlubi z perłowym pucharem

Udatna Hebe, że służąc Junonie

Nieśmiertelnym ją napawa nektarem,

Gdy sobie siedzi na Jowisza łonie.

I ziemskiej ten się los nadarzył glinie,

Że z niej piękniejsza pije niż boginie.



Głos umarłych

[Początek]


Z kwiecistych posad helikońskiej góry

Między zamierzchłe wtrącony cyprysy,

Gdy mchem porosłe przeglądam marmury.

Nad zatartymi jękając napisy,

Lat waszych niemym świadectwem, królowie!

Taki się z mogił głos do mnie ozowie:


,,Ty, co narodu mego piszesz dzieła

I z umarłymi mieć rozumiesz sprawę!

Nie tak nas twardym snem Kloto ujęła.

Zwlokszy widzialną słabych ciał postawę.

Byśmy cześć lepszą życia utracili:

Żyliśmy, żyjem i będziemy żyli.


W kręgu wiecznego osadzeni świata,

Patrzym na ziemne z wysoka mieszkance.

Głos żalów waszych i tu nas dolata,

Gdzie nieprzebyte usypawszy szańce,

Twórca, na oddział błędu i istoty,

Nam dał doznawać, wam dociekać cnoty.


Czegóż się błędny uskarżasz narodzie,

Los twój zwalając na obce uciski?

Szukaj nieszczęścia w twej własnej swobodzie

I bolej na jej opłakane zyski.

Żaden kraj cudzej potęgi nie zwabił,

Który sam siebie pierwej nie osłabił.


Stargawszy węzeł pokoju i zgody.

Niegdyś w najwyższej władzy osadzony,

Rozbiegliście się, jako liche trzody,

Bez wodza, rządu, rady i obrony.

Ostygło dobra publicznego serce:

Albo pochlebcę, alboście oszczercę.


Cóż kiedy niesfor głów tysiąca zrobił,

Wiążąc bezczynne monarchów ramiona?

Zdzierał publiczność, swe prywaty zdobił,

Szerzył ze starostw dziedziczne imiona,

A pod pozorem wolności mniemanej

Określał króle, rozmnażał tyrany.


W niczym ojczyzna dotąd nie urosła,

Jako się członki rozprzegły od głowy;

Stracił kmieć przemysł, upadły rzemiosła,

Włożyła w pochwy Temis miecz surowy:

Kapłan dla zbioru, pan został dla zwady,

Król dla pozoru, żołnierz dla parady.


Święte Jagiełłów i Piastowe zbiory,

Na pastwę dumy nikczemnie zmienione.

Gnuśne próżniaków uziociły dwory

Albo w stołowych zbytkach ponurzone:

Zginęły z królów odarte łupieże,

Wiatr ich roznosi i zamki, i wieże.


Zbrojnych zastępów ogromne szeregi

Pod jednym berłem ledwo kto policzy.

Drżały przed nimi oba morza brzegi,

Gdzie im Dniepr z Wisłą pławi swe zdobycze.

Dziś ni rycerstwa, ni wojennej sławy.

Chociaż się liczne podniosły buławy.


Pod jednej matki skrzydła rozpostarte

Sierocych piskląt garnie się drużyna,

Gdy na nie orlik pazury otwarte,

Z góry podnosząc, uderzać poczyna.

Wyście ja z piórek obnażyli marnie…

Czymże was w trwodze ta matka ogarnie?


Nie masz pod słońcem, jak świat stoi światem.

Gdzie by się w rządzie większe działy cuda.

Po cóż królewskim błyskać majestatem.

Jeśli bezczynna w nim tylko obłuda?

Po co ich szukać, łożąc kosztów wiele,

Jeśli królowie są nieprzyjaciele?


Ociec król — czemuż dziecię mu nie wierzy?

Pan — cóż poddaństwo w hołdzie mu oddawa?

Wódz jest najwyższy — czemuż bez żołnierzy?

Sędzia — gdzież w jego ręku miecz i prawa?

Nędznaż to ziemia, dzika i szalona,

Gdzie same tylko w rządzących imiona!


O! błędna trzodo herbownei srołotv.

Co na twe chytre patrząc przewodniki.

Nie znasz, jak z twojej żartują prostoty.

Klejąc, zrywając przedajne sejmiki.

Dla swych cię oni prywat używają…

Ty chcesz wolności, a oni ją mają.


Dziedzicznych swobód twierdzę i obronę

Za kielich trunku, ukłon bałamutny,

Wybierasz posły jaśnie oświecone,

Wrzeszcząc do chrzypki na rząd absolutny.

Nie tobie oni twoja łowią wędą;

Ty pługiem orać, oni tobą będą.


Kto tylko wielkim żył na waszym tronie,

Musiał za pasy chodzić z niewdzięczniki.

Zwano go ojcem, ale już po zgonie,

W martwych popiołach miedzy nieboszczyki.

Wasz to obyczaj, cierń w życia przeciągu

Kłaść im na głowy, kwiat aż na posągu…”



Luciński, Podczaszy J. K. Mci,
Do Autora „Podstolego”


Smaczne piwko marcowe, smaczny miodek, Książę!

Ale też i do wina kto gębę zawiąże?

Komu darmo przychodzi lub ma za co kupić,

A czemuż by się trochę pod wieczór nie upić?

Czy to piwo. czy likwor, czy wino, czy miody,

Dobra rzecz jest ich użyć, byleby bez szkody.

Pijali i bogowie, choć to im nie bieda.

Słyszałem, że i Jowisz chował Ganimeda,

A gdy uśnie kochany i mąż, i braciszek,

Woła czasem i Juno: „Podajcie kieliszek!”

My ziemianie. Oj, większa nam dokucza nędza:

Chowaj żonę od świeckich, chowaj ją od [księdza],

A często całodzienne odbywaj szylwachy,

Żeby rogów natrętne nie przypięły gachy.

Ten w domu jedynaka przecie się doczekał,

Co mu z kieszeni wszystkie dusie powywlekał

Na kupców, na szulerów coroczną opłatę.

Ów na prawo ostatnią już zaprzedał chatę.

Tamtemu mór odebrał i woły, i konie

Albo płynąc do Gdańska stracił na Fordonie.

Inny… trzeba by bardzo obszernej legendy,

Aby ludzkie wyliczyć przypadki i błędy.

Jakież na to lekarstwo? Sen — a gdy się nie chce,

Zaśnie człowiek, kiedy go butelka połechce,

I w słodkim odpoczynku frasunki zatopi,

Od których się święconą wodą nie odkropi.


Nie lubię ja się bawić z tych opilców rzeszą,

Co na brukach po nocy szabelkami krzeszą!

Albo swary wszczynają, bies wie z kim i o co,

Lub językiem w pantoflach nie wiem co bełkocą.

Lecz ten, co się z Imością Karafka przywita,

Dając troskom dobranoc, póki nie zaświta,

Cóż on komu zawini przez myśl i przez mowę?

Gorszy ten, co źle robi, choć ma trzeźwa głowę.

Bieda w dzień i w południe, bieda po wieczerzy:

Goły mnich naczytał się. naśpiewał pacierzy,

Żołnierz flinty nadźwigał, kupiec natargował,

Pan głowę radą spękał, kmiotek napracował,

Gdzież pociecha? Ach, nie masz przyjaciela w świecie:

Pójdź do mnie, miła Flaszo, mój ty Paraklecie!

Z tobą chociaż kto uśnie i dudkiem, i próżnym,

Dobrze mu kilka godzin być Jaśnie Wielmożnym.

Pod skrzydłem łaskawego pana Morfeusza

Zapomina na biedy skłopotana dusza;

Wszystko się jej inaczej widzi jak na jawie:

Kupcom rośnie na funcie, ciągnie na postawie;

Szynkarz kwartę utacza, a za garniec bierze;

Po dziadach się sobole wstrząsają kołnierze;

Hajduk siedzi na krześle, przepasany wstęgą;

Starej babie na twarzy Amorki się legą;

Ten, co wczoraj pasł owce, sto włości posiada;

Skmerze tysiąc z jednego talera wypada;

Tchórz szablą Turki płoszy, siwcowi się marzy,

Że go kwiatem różanym piękna Lais darzy,

A laik bonifratel z uczonymi ojcy

Na katedrze doktorskiej sprzecza się o Trójcy.

Owoż co umie trunek, a jakże go nie pić?!

Dobrze i na godzinę frasunki odczepić.

To złe siedzi za nami, nie chciejmy się chwalić,

Chcąc go pozbyć, trzeba się samemu obalić.


I ty, źródeł kastalskich najpierwszy Podczaszy,

Wiem, że inaczej myślisz, jak mówisz o flaszy.

Przodkowie domu twego, ludzcy i wspaniali,

I sami dobrze pili, i ludziom dawali.

Wygnać potrzeba z kraju i zbytki, i mody,

Bez nich nam tak na wino stanie, jak na miody.



Pod Bytność Jego Królewskiej Mości
W Jabłonie, 8 Maja [1781 R.]

[Początek]

Solvitur acris hyems grata vice veris et Favoni.

Hor.

Już zeszła zima: martwe na ziemi

Potargał kwiecień okowy;

Wiosna gałązki krasna świeżemi

Widok nam otwiera nowy.


Obfity w trawie łany osiewne

Rolnikom wróżą pożytek;

Szumią gaiki liściem powiewne,

Rozkoszny ptasząt przybytek.


Pracowna rzesza brzmiącym przelotem

Wysysa łączne nektary:

Folgę stroskanej myśli kłopotem.

Jasne świątyniom ofiary.


Wisła w pieniste ogromna brzegi.

Przy lekkiej wiatrów posmyczy,

Pojezdne rączo pławi komiegi.

Nadzieję złotej zdobyczy.


Za tym wieczystych nurtów przekrojem

Zostały smutek i wrzawa.

Niech się z tym lubym pieści konwojem

Siedlisko nudy: Warszawa,


Gdzie z serc fałszywych słowa wyległe

Obłudę grzecznością słodzą;

Z obietnicami skutki nie sprzęgle

Najmilej łechcą, gdy zwodzą.


Tam strojnych poczet żebraków długi.

Choć zasłużonych niewiele;

Chytre podstępy, swarliwe sługi,

Nieznośni przyjaciele.


Zbytek misterne tłukąc rydwany

Ojczyste szarpie intraty;

Trzęsą zirnnicą stołowe ściany

Łaknące literaty.


Duma w publicznych nieczuła stratach,

Błahych dzieł wielka sprawczyni,

W swoich się tylko mącąc prywatach

Kraj miesza, a berło wini.


Opodal od tej niezbędnej rzeszy,

W topolnych cieniach zamkniona,

Pokoju szuka, z niego się cieszy.

W zbiorze dusz czystych Jabłona.


Zastępca łomów gnuśnych ozdobny,

Nie zna gmach wstrętu dla gości;

W chędogich domkach kmiotek wyrobny

Patrzy nań bez zazdrości.


A dobroczyńcę wielbiąc w przemiany,

Nuci mu pienia radosne:

Bogdaj Bóg zdarzał takowe pany,

Co noszą serca litosne!”


Tu złota Ceres, stając u pługa,

Niewinnych użytków strzeże,

A śliczna Flora z wonnego smuga

Barwiste zbiera łupieże


W przewiewnej słodkim Zefirem cieśni.

Pod bystre słońca rozpary.

Mają gdzie z pieniem Faunowie leśni

Sprzeczne pobracać cytary.


Na ich powaby dzielniej zdrój żywy

Płynnymi kryształy włada,

Strudzone zmysły Morfej życzliwy

W miłą niepamięć układa.


Z Bachem rotmistrzem Sylen pocztowy

Sennych wykradków nie tłumi.

A gdy chce spełnić kufel garcowy,

W łannym gościńcu zaszumi.



Do Jmci Pana Badeniego

Sekretarza J. K. Mci w dzień Jego imienin


Jeszcze mi sztycharz nie wyrył na miedzi,

Miły mój Stasiu, modnego biletu,

Gdzie uwłnione imię w kwiatku siedzi

Togi, płaszczyka, fraczka lub kornetu.

Bez powierzchownych ozdób, prosto, szczerze.

Jak myślę, tak ci piszę na papierze.


Pędzisz wiek pięknie na usługach dworu,

Słodki, nikomu nie przykry na świecie;

Bliskość ci tronu nie zmienia humoru.

Choć po sto razy bywasz w Gabinecie:

Każdy cię kocha, ufa, wielbi, ceni;

Złość nawet szepce: „Wart tego Badeni!”



Arkadia


Śliczna Heleno! twego nazwiska

Wsławiona pięknością dama

Niegdyś się w Trojan obce siedliska

I w dom przeniosła Pryjama.


Trudnoż to lube kąty odbiegać

I cudzych dźwigać praw pęta!

Miłość tak chciała, trzeba ulegać.

Noszą je sami książęta.


Aleć ja przecie temu nie wierze,

By przy miłości nie było

Ciekawej chęci (wybacz, Homerze).

Co by Helenę złudziło.


Złotymi dachy kryte Pergamy,

Ładne chłopięta i chyże.

Wabiły dawniej laceńskie damy

Jak nasze teraz Paryże.


Miła pasterko, jakież zabawy

Z twej arkadyjskiej samoty

Do pełnej tłumu zwabią Warszawy?

Tu słodycz, pokój, pieszczoty.


Czym niegdyś greccy we snach uczonych

Poeci łudzili myśli,

Twój bystry dowcip z twych ubielonych

Rączek ołówkiem to kryśli.


A na ten model nimfów gromada

Leśnych i wodnych pospiesza;

Ta wonne kwiatki kształtnie układa.

Ta ze skal rzeki zawiesza.


Inne na lutni wszechmocne brzmienia.

Rozkazom pańskim przytomne,

Wabią stoletnie dęby z korzenia

I w ciosach głazy ogromne.


Moc jakaś w krótkiej czasów przestrzeni

Wspaniałe dźwiga siedliska,

Gdzie tylko w dzikiej smutnych puszcz cieni

Zwierz płochy miał swe łożyska.


Nie srogi Charon z zarzecza pławi

Duchy wybladłe i głodne,

Łódź twoja w jasnych Elizach stawi

Rozkosz i myśli swobodne.


Pod czyjeż prawo pójdziesz, o pani,

Z tym wdziękiem serca i twarzy?

Staja się wszyscy twoi poddani.

Którym się ciebie znać zdarzy.


Tu raczej w twojej żyjmy niewoli,

A gdy się rozstać los każe,

Wdzięczność na wiecznej piszem topoli:

Czas jej sędziwy nie zmazę.



Na piorunochron umieszczony na zamku warszawskim

[Fragment]


A na koniec, aby

Gdy się wichry zawezmą i srogie łoskoty,

Rażąc poziome twory ognistymi groty,

Gmach ten nowotną sztuką bojaźni pozbawi,

Powietrznego ku straży przewodnika stawił.

Tak mówiąc, Wieczny Twórco, którego rozkazem

I niebo się, i ziemia niskim ściele płazem,

I morze rozigrane, a groźnym skinieniem

Pierzcha wszelka przeciwność przed ludzkim plemieniem,

Osłoń twym nieprzebitym puklerzem te domy

I ojczyznę, troiste uchylając gromy.



Odpis od Dzieduszyckiego Karpińskiemu


Jeżeli szkoda zdobyczą,

I łzy mogą być słodyczą,

Twoje to połączą imię,

Roksolański pisorymie!

Miło nam płakać przy tobie,

Chociaż nucisz o żałobie.

Ten sam, co serce przenika,

Słodzi ucho wdzięk słowika.

Dowcip, w obrazy bogaty,

Czulszymi nam czyni straty.

Płaczem wspólnie, ale wzrusza

Dzielniej lutnia Orfeusza.

Posępniały bujne role.

Powiędły rosłe topole;

Wietrzyk, co nad nimi dysze,

Suchy tylko liść kołysze,

I ledwo w trwodze powtarza

Żal i jęki gospodarza.

Ale po cóż rym twój chwali,

Gdzie mnie wkrótce los oddali?

Tu on wam powiązał szyje,

A nam może pęta wije.

Popsuły wszystko niezgody.

Nie mądrzejem z bratniej szkody.

Próżno sternik woła, krzepi;

Lecim do przepaści, ślepi,

A w nieczynności zuchwali,

I czucia–śmy postradali…

Tak nie wiem, co gorzej boli:

Czy czekać, czy być w niewoli.

Jeszcze póki Król nasz żyje,

Milczmy; niebo resztę kryje.



Do Najjaśniejszej Katarzyny II
Imperatorowej Wszystkich Rusi


W okręgu świata największa Pani,

Równa mądrością i sławą,

Przyjmij to pismo niesione w dani

Sercem i twarzą łaskawą.


Kraj grozą broni twojej zdobyty

Błahe me pióro ogłasza,

Między dzikimi wskrzeszony Scyty,

Gdzie się wiek złoty podnasza.


Wkrótce na głosu twego rozkazy,

Bez życia, pożytku, ceny,

Martwe z swych łomów powstaną głazy

I nowe dźwigną Ateny.


Twórczego Ducha powtórnym cudem

Wziąwszy rozumną istotę,

Dzicz użytecznym zrobiona ludem

Moc twą uwielbi i cnotę.


Głosząc twe dzieła, potomne plemię

Wdzięczność w swych sercach obudzi,

Żeś uczyniła szczęśliwą ziemię

I ludziom oddała ludzi.



Pod bytność Stanisława Augusta,
Króla Polskiego, w Końskich


Siedlisko domu wiernego tobie,

A gniazdo zasług i sławy,

Daruj, że w skromnym cale sposobie

Wita cię, Królu łaskawy.


Nie rośnie w gruncie piaszczystym zbytek,

Twój go też umysł nie lubi;

Przemysł tu tylko czyni pożytek

I nim się przed tobą chlubi.


Gdzie widać gmachy, były pustynie:

Przemysł je ludźmi osadził;

Zajął rzemieślnik zwierząt jaskinie

I rękodzieła wprowadził.


Ma tu z nich wieśniak w każdym rodzaju

Potrzebne sprzęty do roli;

Żołnierz na swego obronę kraju

Stąd już dostawać broń woli.


A i zamożnych przykłady szkodne

Przesąd rzucają swój przecie.

Kiedy powozy mają wygodne,

Choć w polskim robione świecie.


Twój zachęt, Królu, w każdej dziel mierze

O dobro narodu dbały,

Widziałeś, w kraju jak skutek bierze

I bukiet wije ci chwały.


Zobaczysz jeszcze, dozwolą nieba.

Jak pod zlepszonym twym rządem,

Udzielim obcym nie tylko chleba,

Lecz rzemiosł, wodą i lądem.


Jak sławę poprzem zwiększeniem siły,

Broni te kuźnie dostarczą.

Serca zaś domu tego, jak były,

Tak będą dla ciebie tarczą.



[Wodzu, coś miecza…]


Wodzu, coś miecza zwycięską sławą

Dzielne przewyższył Rzymiany,

Osładzasz chwile milszą zabawą,

Umysł trudami stargany.


Po wrzawach Marsa srogiego tylu,

W dom twój, laurami okryty,

Niesie królowa żyznego Nilu

Wieniec z oliwy uwity.


Obu was kraszą wdzięki urody,

Obu wspaniałość otacza,

A węzeł spólnej mocarzy zgody

Szczęście narodom przeznacza.


Schyla się, patrząc, świat zadumany,

Że was dwóch nim tylko włada.

Męstwo na barki wdziewa kajdany,

A Piękność serca posiada.


Oddzielne morzem dwie części ziemi

Wasza się łączą przyjaźnią;

Pyszny Kapitol mury świetnemi

Ni Memfis siebie nie drażnią.


W uprzejmej zgody złączonych parze,

Ciebie, wodzu, Egipt sławi,

A w hołdzie cnotom chlubne ołtarze

Rzym dla twojej siostry stawi.


Jednym obrządkiem łaskawe bogi

Cześć biorą należytą:

I gdzie Nil żyzne wilży odłogi,

I Tyber rolę obfitą.



Do Augusta


Ostatni wieniec Fortuna splata,

Wielki Auguście, dla ciebie:

Obrawszy sobie być panem świata,

Zostawiasz bogów przy niebie.


Wszystko przed twoim uległo tronem,

Już okrąg pokornej ziemie,

Z szanownym ci hołd niosąc pokłonem,

Posłuszne uchyla ciemię.


Libijskich siedlisk laurem okryty,

Pełen bohatyrskiej sławy,

Powracaj między twoje Kwiryty

I wzrok im przywróć łaskawy.


Rzadkimi żeńskiej płci udarzona,

Siostra, czekając na brata,

Wcześnie ochocze ściąga ramiona

I radość łzami przeplata.


Rzym, co jej cnotom niesie ofiary,

Z senatem, ludem i gminem,

Na miły widok rodzeńskiej pary

Lepszym się uczci festynem.



[Jak po złotej pogodzie…]

Kantata w dzień inauguracji statuy króla Jana III

dnia 14 września roku 1788

[Fragment]


Jak po złotej pogodzie gdy nastąpi chmura

I zima po rozkosznej jesieni ponura,

Sroższy żal niesie obiej porównanie chwili

Polacy, cóż jesteśmy? i czymeśmy byli?


*


Zeszły niestety szczęśliwe chwile,

Unosząc z sobą czasy łaskawe.

W tejże z walecznym Janem mogile

Śmierć twoje, Polsko, zagrzebia sławę.


W poczcie niebieskich kół zawieszony

Ów jego puklerz mężny i dzielny

Nie świeci więcej na nasze strony,

Okrył go chmurą pomrok śmiertelny.


Więcej półwiecznej igrzysko zwady,

Naród, letargiem zdjęty bezczynnym,

Sam się osłabiał, mocnil sąsiady,

Nie chcąc się dźwigać, sam został winnym.


Wiek, co nam pierwej ze złotym chodził

Sierpem, zrzynając zwycięskie wieńce,

Płonnych już tylko chwastów narodził;

Jakowe żniwo, tacy i żeńce.


Ze mgły na jasne wstawasz promienie,

Życzliwą ręką dźwigniony, Janie.

Może to hasłem; na twe wejrzenie

Że i Ojczyzna z tobą powstanie.


*


Ustąp z umysłów, rozpaczy nikczemna,

Miłość to wszystko odmieni wzajemna;

Nie trudne dla niej są żadne przeszkody,

Ona upadłe podźwiga narody,

A kiedy serca niechętne ożywi,

Mężni Polacy, będziecie szczęśliwi.


A kiedy serca niechętne ożywi,

Mężni Polacy, będziecie szczęśliwi.


Z tejże krwi zacnych przodków urodzeni

I tylko losów koleją przyćmieni,

Ujrzą ich znowu wskrzeszone zaszczyty,

Wiek przywracając Jana znakomity.

Ich wielkim dziełom świat się jeszcze zdziwi,

Mężni Polacy, będziecie szczęśliwi.


Ich wielkim dziełom świat się jeszcze zdziwi,

Mężni Polacy, będziecie szczęśliwi.



[Rozmowa ogrodnika z drzewem]


W tych różnych drzewek ogrodzie,

Com je sadził, com polewał,

A skutków w lubej swobodzie

Kiedyś mej pracy spodziewał.


Jedne, w swej piękności dumne,

Płonnym mi zbujały liściem;

Drugie zdarły wichry szumne.

Z kwiecia przed owocu przyściem.


Na tych się tylko robacy

Gnieżdżąc, gnuśne przędze wiją.

Albo skrzydłolotni ptacy

Mych nadziei plonem żyją.


Ty przecie, krzaczku ubogi,

Rzadkim na świecie zdarzeniem

Dajesz mi w letnie pożogi

Chłód jakowyś twoim cieniem.


Otóż cię przesadzę za to

Wspanialej za czas niedługi.

Byś nowa skorzej zapłatą

Wierne mi czynił posługi.


Dotąd mię, o dobry Panie,

Żaden wyrok nie oślepił.

Nie westchniesz i w innym stanie,

Żeś niewdzięcznego zaszczepił.


Do twojej przywykła woli,

Myśl moja chybiać nie może.

Na której urosłem roli,

Tam i gałązki położę.



Balon


Gdzie bystrym tylko Orzeł polotem

Pierzchliwe pogania ptaki,

A gniewny Jowisz ognistym grotem

Powietrzne przeszywa szlaki,


Niezwykłych ludzi zuchwała para.

Zwalczywszy natury prawa,

Wznawia tor klęską sławny Ikara

I na podniebni już stawa.


Nabrzmiały kruszców zgorzałych duchem.

Krąg lekkiej przodkuje łodzi,

Los dla niej rudlem, nici łańcuchem,

Z wiatrami za pasy chodzi.


Już im te złotą wyniosłe pychą

Mocarskich siedlisk ogromy

W gruzów nikczemnych potrząskę lichą

Wzrok przeistoczył poziomy.


Król, Wódz, Senator, kmieć pracowity,

Czy rządzi, czy ryje ziemię,

W błahych się zlepkach czołga ukryty,

Jak drobne robaczków plemię.


W strumyk dziecinnym palcem na stole

Z kilku kropel zakreślony,

Ledwo się sączy na tym padole

Nurt szumnej Wisły, zmieniony.


Gminie, ku rzadkiej zbiegły zabawce,

Jakież ci cuda mózg kryśli?

Ty sobie roisz czary, latawce:

Filozof inaczej myśli.


Choć się Natura troistym grodzi

Ze stali murów opasem,

Rozum człowieczy wszędy przechodzi.

Niezłomny, pracą i czasem.


Tymi on wsparty, bory wędrowne

Burzliwym morzom poruczył,

Wydarł z otchłani kruszce kosztowne

I skakać głazy nauczył.


Zbywają dzikiej mocy żywioły

Pod jego dzielnym rozkazem,

Leniwe woda opuszcza doły,

A góry ścielą się płazem.


Tego się styru w pogodnej porze

Gdy ujął mężny Sarmata,

Choć go opuścił i wiatr, i zorze,

Już wolniej sobie polata.


Wszystko zwyciężysz, Łódko szlachetna,

Na ciosy przeciwne twarda;

Statek twój sława uwieczni świetna

Chlubniej niż podróż Blancharda.


Dla większej pełności obrazu Naruszewiczapoety dołączamy do jego liryków dwa fragmenty jego nieznanych tragedyj historycznych. Pierwszy wyjęty jest z tragedii Gwido hrabia Blezu, B. m. i r. (Warszawa, ok. 1770), której jedyny znany dzisiaj w Polsce egzemplarz wypłynął na powierzchnię w r. 1959; drugi — z tragedii Tankred (1773?), przepadłej w rękopisie, a stanowiącej, jak się wydaje, parafrazę identycznie zatytułowanej tragedii Voltaire’a. Obydwie tragedie były przeznaczone na scenę konwiktową (jezuicką), gdy jednak pierwsza, osnuta na kanwie dziejów tzw. krucjaty dziecięcej z r. 1213, apelowała do uczuć religijnych, druga, napisana zaraz po pierwszym rozbiorze, miała na cela umocnienie uczuć patriotycznych.


Z tragedii „Gwido, Hrabia Blezu”

[Monolog Gwidona]



O momencie trwogi i radości

Pełny!… Oto za krótką chwilę ujrzę tego,

Co mi dał życie… ujrzy to wdzięczne oblicze

Syn strapiony tak długim niewidzeniem; ujrzy

Syn na śmierć już podobno skazany, a patrząc

Na cel żądz swoich, srogich zapomni przypadków

I w łonie rodzicielskim troski swe utopi.

Lecz, o płonne wesele, znikoma rozkoszy!

0 śnie przemijający! ujrzę cię w podobnym

Synowskiemu nieszczęściu, ł w tychże kajdanach

Niewiernego pogaństwa: i jeśli się ważę

Zelżywe obowiązki pełnić, honor Boski

W wieczna zniewagę podam dla pociechy z twego

Widzenia… Broń mię, Boże, bym ja oślepiony

Miłością rodzicielska lub śmierci bojaźnią

Miał gnuśną radą targać najświętsze ogniwa

Związku, co go spoiła w jedno wiara żywa,

1 dla garści krwi nędznej, co w mych żyłach płynie,

Miał być tobie powolnym, dumny poganinie?

Ach, niechaj raczej martwy w oczach ojca legę,

Niż mam w taką wpaść hańbę i łamać przysięgę!

Owszem, w swych obietnicach stojąc niewzruszony.

Utwierdzę umysł jego do Boskiej obrony.

O wy, z którymi wkrótce słabe serce moje

Sroższe niż z ludem zbrojnym ma odprawić boje.

Żalu, trwogo, miłości, czułe przyrodzenie!

Zatiumcie na czas krótki łzy me i płomienie!

By mię ociec nie poznał, żem jest jego synem,

Powiem przed nim z początku, żem Chrześcijaninem:

A jeśli się pokaże trwałym w przedsięwzięciu,

Wtenczas opowiem, ktom jest.


Wiekuisty Panie,

Świadku serca mojego i zamysłów, Boże,

Twej świętej Opatrzności polecam uprzejmie

Drogie dni życia jego. Szczęśliwym się nader

Osądzę, jeśli przez mej krwi samej wylanie

Gniew się stępi pogański i burza ustanie.

Co widzę? co za trwoga zmysły me przeraża!…

Boże, posil mą słabość, utwierdź mię w tym razie!



Wstęp do tragedii „Tankred”

[Parafraza Voltaire’a]


Sojusznik, nieprzyjaciel, sąsiady ościenne,

Wszyscy na nas rozwarli paszczęki bezdenne.

Ziemia nasza, bogactwy swymi nieszczęśliwa,

Nienasyconą chciwość do grabieży wzywa.

Trzej mocarze, swobodom spokojnego kraju

Zawisni, szczęśliwości ludzkiego rodzaju.

Tłoczą na karki nasze jarzmo swe okrutne,

A wbrew prawu narodów, samowładce butne,

Zaburzenie po całym rozsiewając świecie,

Grają z sobą o pierwszość, kto srożej nas zgniecie.



Nota edytorska


I. Tytuł, jakim opatrzyłem niniejszy zbiorek, z góry już ostrzega czytelnika. że nie znajdzie on tutaj ani sielanek, ani satyr, ani bajek, ani epigramatów Naruszewicza, ale jego wiersze liryczne. Pisząc: ,,liryczne”, mam tu na myśli nie tyle oświeceniową teorie poezji, według której wierszom takim należy „wielkie, nagłe i gwałtowne poruszenia serca wyrażać, i powinna się w nich wszędzie wydawać moc jakaś nadzwyczajna: na kształt bystrej wody zalewów lub ognia z wiatrem wybuchającego”, ile raczej ówczesną praktyką poetycką oraz praktyki; samego Naruszewicza, w którego czterech księgach zatytułowanych (w porozumieniu z Bohomokem) Liryka mieszczą się obok siebie tak odmienne formą, treścią i nastrojem utwory, jak żartobliwy Odpis z puszczy, madrygałowy Bukiet na imieniny pewnej damy, satyryczna Pieśń ciarlatańska oraz obywatelska i patriotyczna Oda na Pokój Marmurowy. Wyjaśniwszy te generalia, pragnę równocześnie zaznaczyć, że przy wybieraniu tak szeroko pojętych „liryków” Naruszewicza kierowałem się wszakże trzema dodatkowymi kryteriami umożliwiającymi stosunkowo najpełniejsze ukazanie tego .,nieznanego Naruszewicza”, o którym była mowa we wstępie i który należy do czterech najwybitniejszych poetów polskiego Oświecenia.

Pierwsze takie kryterium to specyficzna uroda poetycka: uroda kształtu, frazy, nastroju i języka, towarzysząca często błahym skądinąd treściom i mało oryginalnym myślom, ale reprezentująca coś, co jest nieodzowne dla każdej dobrej poezji i co przynosi tak pożądaną satysfakcję jej czytelnikom. Drugie — tu z kolei ów tak bardzo ceniony, a tak rzadki u wielu poetów Oświecenia, pierwiastek liryczny, wyraźny albo ukryty (,,w przebraniu”, jakby wyraził się Duhamel), a przejawiający się w najrozmaitszych postaciach w wierszach obywatelskich, patriotycznych, polemicznych, erotycznych, przyjacielskich oraz opiewających uroki przyrody. Trzecie wreszcie — to swoisty personalizm, rzadki na ogół albo trochę sztuczny u poetów Oświecenia, u Naruszewicza zaś bardzo interesujący i ujmujący, pozwala bowiem pełniej i sprawiedliwiej ocenić jego osobowość.

Tu jednak muszę dodać, że unikając wielkich machin poetyckich (jak np. bardzo ważny skądinąd wiersz O pożytku z nauk), rezygnując z tak wdzięcznych, ale zbyt rozbudowanych obrazków, jak Powązki, a wieloczłonową Stanislaidę ograniczając do wierszy bardziej intymnych, przemyciłem do niniejszego zbiorku kilka wierszy mniejszej wagi i niższego natchnienia, które warto było przedrukować bądź to ze względu na ich treść, bądź też ze względu na ich rzadkość (rękopisy, rzadkie druki itp.).

II. Spory poetycki dorobek Naruszewicza był przez wiele lat rozproszony po czasopismach i po okolicznościowych wolantach, ogłaszany zaś przeważnie anonimowo albo też pod rozmaitymi kryptonimami, znanymi jedynie wtajemniczonym. Jego zebranie i uporządkowanie zawdzięczamy dopiero Franciszkowi Bohomolcowi, który zresztą — według jego własnych słów — ,,Doznał naprzód wiele trudności, nim uprosił Autora i skłonił do przyzwolenia na tę edycję. (Dzieła, Warszawa 1778, 4 t. — J. W. G,), ten bowiem, zwyczajną najsławniejszym mężom skromnością i (że tak rzec można) niedbaniem na swą sławę, tak dalekim od tego był przedsięwzięcia, iż myślił raczej o zagrzebaniu dzieł swoich w cieniu, niż żeby z niego miały być kiedy na świat wydobyte, po tak długim więc naleganiu i prośbie nie tak chętnie na to zezwolił, jako bardziej obojętnym się okazał”.

Obszerna edycja Bohomolca nie objęła oczywiście wszystkiego, co Naruszewicz napisał do r. 177S, pewne wiersze bowiem prześlepiono, pewne zlekceważono. pewnych zaś nie można było puścić do druku z rozmaitych powodów osobistych. Stokroć gorszy los przypadł jednak utworom powstałym po r. 1778, nie stało już bowiem Bohomolca, sam Naruszewicz zaś, zajęty żmudną pracą nad Historią narodu polskiego, był pewnie zadowolony, że już się nie musi trudzić zbieraniem swoich szpargałów poetyckich. Otóż część tych późniejszych wierszy utonęła w rękopisach, część zaś w anonimowych wolantach, które zaczęto przedrukowywać dopiero w pierwszych latach XIX w., niejednokrotnie przypisując ich autorstwo Stanisławowi Trembeckiemu, o Naruszewiczu zaś głosząc, niezgodnie z prawdą, jakoby po przystąpieniu do prac historycznych złamał dawne pióro poety.

Pierwszym edytorem Naruszewicza, który wzbogacił jego konto poetyckie, był Tadeusz Mostowski (względnie zatrudniony przez niego, a nie znany z nazwiska edytor), jako wydawca jego Wierszy różnych (Warszawa 1804), powiększonych o dziewięć nowych tekstów nie znajdujących się w wydaniu z r. 1778 (w tym niestety i o jeden wiersz… Kniaźnina!). Drugim stał się w 1882 r, zasłużony Piotr Chmielowski, który do wydanego przez siebie Wyboru poezyj Naruszewicza dorzucił z kolei cztery inne utwory, nie uwzględnione ani przez Bohomolca, ani przez Mostowskiego. Nie wyczerpuje to oczywiście wszystkich takich rozproszonych utworów, spora ich garść drzemie jeszcze bowiem w rękopisach, spora tkwi nieprzedrukowana w drukach osiemnaste wiecznych (czasopismach i wolantach), spora zaś trafiła w przedruku do rozmaitych dzieł i czasopism opublikowanych w latach 1856–1959.

Układając niniejszy wybór, sięgnąłem oczywiście nie tylko do edycji Bohomolca, która dostarczyła mi 42 utworów, ale i do owych ,,ekstrawagantów” (jest ich w sumie około sześćdziesięciu), których wziąłem 26, czerpiąc je zarówno z druków, jak i z rękopisów.

Oto zresztą dokładny wykaz moich źródeł.

Dzieła (Warszawa 1778): Liryka, ks. I. ody: 2r 6, 12, 16, 19, 21, 24: ks. II, ody: l, 4, 8, 14–16, 21, 24–27: ks. III, ody: 5–8, 10–12, 19–21, 23, 27; ks. IV, ody: 5, 7, 9, 13, 15, 19, 23–25. Sielanki: Do Poezji, Do Ignatka (żaden z tych utworów nie jest zresztą sielanką), a także Do fiołka (inkrustacja liryczna w sielance Oczekiwanie na towarzyszów).

Druki osobne (wolanty itp.): Głos umarłych, B. m. i r. (Gdańsk 1778); Spór rymotwórski między chwalcami miodu i wina koncyliacją pośrzedniczą zagodzony, Warszawa 1780 (tu: Luciński, Podczaszy, J. K. Mci do Autora „Podstolego”): Pod bytność Jego Królewskiej Mości w Jabłonie VIII Maia. B. m. i r. (Warszawa 1781): Arkadia. B. m. i r. (17S3?J; Dyaryusz podróży J, K. Mci na Ukrainę R. 1787. B. m. i r. (Warszawa 1787: tu: Do Najjaśniejszej Katarzyny II, Imperator owej Wszystkich Rusi; również osobno, b. m. i r.): Kantata w dzień inauguracji statuy Króla Jana III… (Warszawa 1788); Balon. B. m. i r. (Warszawa 1789) — wszystkie te wiersze ukazały się anonimowo.

Czasopisma osiemnastowieczne: „Zabawy Przyjemne i Pożyteczne”, tt. II: 1770 (Do Kominka), III: 1771 (Odjazd, Pasterka), VIII: 1773 (Suplika poetów do Apollina), X: 1774 (Wyraz sytuacji nieszczęśliwego), XVI: 1777 (Odjazd oraz Wojna niesprawiedliwa); „Gazeta Warszawska” 1784, nr 55 Supl. (Na piorunochron umieszczony na zamku warszawskim) — wszystkie te wiersze ukazały się anonimowo albo pod kryptonimami.

Rękopisy: Do astronoma (Bibl. Ossol., 451; Bibl. PAN w Krakowie, 615); Do Ignacego Zapolskiego (Bibl. Narodowa, 5396 acc., Bibl. PAN w Krakowie, 615).

Pierwodruki pośmiertne: Odpis Dzieduszyckiego Karpińskiemu (T. Mostowski, 1804); Do JMci Pana Badeniego (S. Grzegorzewska, 1S56; tekst Grzegorzewskiej krytycznie porównano z tekstem rkpsu Bibl. PAN w Krakowie, 613); Rocznica ocalenia życia… (St. Tomkowicz, 18S2); Wodzu, coś miecza… oraz Do Augusta (L. Bernacki, 1925); Pod bytność Stanisława Augusta (…) w Końskich (J. Nowak–Dłużewski, 1946, z uwagą, że ,,autorstwo trudno odgadnąć”; tekst Nowaka kryt. porównano z tekstem rkpsu Bibl. Kórn., 1619); Daniel Kalwiński do Trembeckiego (J. Kott, 1950, jako utwór Trembeckiego; tekst Kotta kryt. porównano z tekstami kilku innych rękopisów); Przy odmianie stroju… (J. W. Gomulicki. I95S); Na Polesiu oraz Rozmowa Ogrodnika z Drzewem (J. Platt, 1959).

63 spośród tych 68 utworów podałem w wyborze w tekście integralnym i jedynie 5 ogłosiłem w mniejszych lub większych fragmentach, były bowiem za długie, żeby ukazać się teraz w całości (pełne ich teksty znajdują się zresztą we wszystkich zbiorowych edycjach Naruszewicza, Kantatę zaś, której w nich nie umieszczono, przedrukował ostatnio Jan Prosnak). Publikując teraz owe wiersze zachowałem ich oryginalne tytuły (z wyjątkiem dwu: W dzień konsekracji Michala Poniatowskiego oraz Do Ignacego Witoslawskiego, gdzie tytuły właściwe przeniosłem na miejsce podtytułów), te zaś, które tytułów w ogóle nie posiadały, opatrzyłem nowymi tytułami w nawiasie graniastym. Przedrukowałem również, zgodnie z tekstami podstawowymi, przypisy autorskie, w jednym tylko przypadku (Do Malarstwa) biorąc za podstawę ich redakcję wcześniejszą, a zarazem obszerniejszą.

Teksty tych wszystkich utworów, które znajdują się w edycji Bohomolca, przedrukowałem wg tekstu owej edycji, różniącego się w niektórych miejscach od tekstu pierwodruków, ale mającego za sobą powagę ostatniej intencji autora. Wszystkie takie teksty zawsze jednak porównywałem z owymi tekstami wcześniejszymi, które niejednokrotnie służyły mi pomocą przy ustalaniu pisowni oraz interpunkcji przedrukowanych wierszy, a czasem nawet ich tytułów (np. ważnego podtytułu „piosnki wieśniackie” przy Czterech częściach roku).

Przedrukowanym tekstom nadałem po raz pierwszy w dziejach wydań Naruszewicza układ chronologiczny, tylko taki układ bowiem może ukazać nie tylko naturalny rozwój poezji Naruszewicza, ale i jej dwa zasadnicze okresy, przedzielone ważną cenzurą roku 1773. Daty poszczególnych utworów znajdują się, przy ich tytułach w Spisie rzeczy, przy czym daty domniemane zostały opatrzone pytajnikiem, daty pierwodruków zaś, nie w każdym przypadku pokrywające się z datą powstania danego wiersza, zostały poprzedzone pauzą, która zastępuje słowo „najpóźniej”. (Wiersze ogłoszone w „Zabawach Przyjemnych i Pożytecznych” zostały umieszczone w takiej samej kolejności, w jakiej wydrukowano je w ,,Zabawach”.)

III. Wybierając wiersze Naruszewicza, przywróciłem mu nareszcie trzy nader ważne i charakterystyczne utwory drukowane dotychczas pod nazwiskiem Stanisława Trembeckiego, chociaż zarówno pod względem treści (tematyka, ideologia), jak i pod względem formy (słownik, frazeologia, obrazowanie, budowa s troficzna, metryka, rymy) różniły się one od autentycznych wierszy tamtego poety, a całkowicie przylegały do autentycznych wierszy biskupa smoleńskiego. Te trzy utwory to kolejno: Daniel Kalwiński do Trembeckiego na skasowanie jezuitów (ten właśnie adres spowodował później omyłkę niektórych kopistów, przysądzających autorstwo tego wiersza Trembeckiemu; nb. w najstarszych i najbardziej wiarogodnych odpisach jako nazwisko autora figuruje zawsze nazwisko Naruszewicza) oraz Arkadia i Balon (obydwa ogłoszone w anonimowych wolantach i dopiero w XIX w. przypisane Trembeckiemu, ale przypisane z wyraźnymi zastrzeżeniami, zlekceważonymi niestety przez późniejszych wydawców). Obszerną argumentację dotyczącą autorstwa tych trzech utworów przedstawiłem w paru prelekcjach publicznych oraz w kilku wykładach uniwersyteckich, opierając się w nich nie tylko na gruntownej analizie formalnej, ale i na niepodejrzanych świadectwach współczesnych, i zyskując prawie jednomyślną zgodę specjalistów. Ich obecna publikacja, dokonana po raz pierwszy pod nazwiskiem prawdziwego autora, skłoni może nareszcie władze szkolne do usunięcia Balonu z wypisów dla kl. IX, gdzie do dzisiaj jest stale umieszczany na koncie Trembeckiego, wprowadzając w błąd tysiące uczniów i narażając na szwank autorytet ich nauczycieli. (Z podręcznika szkolnego błąd ten został już usunięty!) — Zob. Wstęp.

IV. Pisownia wierszy Naruszewicza, zmodernizowana już w pewnej mierze w edycji z r. 1778, uległa w niniejszym wyborze dalszej modernizacji, przy czym zachowano jednak wszystkie słowotwórcze, składniowe, fleksyjne i fonetyczne właściwości autora, z paroma zaledwie wyjątkami, które wyliczam poniżej:

a. grupy srz oraz źrz dawałem zawsze w postaci śr albo źr, j uż bowiem w czasach Naruszewicza ustalała się taka właśnie wymowa;

b. słowa: brżmiący, burżliwy, drżwi, gorzki, grzbiet, przerżchliwy, wierżba i wierżchołek oddałem konsekwentnie przez: brzmiący, burzliwy, drzwi itd.. uważając, że jest to wskazane ze względu na odbiór estetyczny wierszy Naruszewicza, a przy tym zgodne z popularnym charakterem obecnego wydania;

c. oboczność o:ó została wyrównana na ó, wyjąwszy te przypadki, gdy czystość rymu wymagała pozostawienie o jasnego;

d. rzeczownikom rodzaju nijakiego typu: plemię, dziecię itp. przywróciłem nosowość, jakiej były one pozbawione w tekstach Naruszewicza;

e. w zakresie fleksji zmodernizowałem końcówkę w narzędniku i miejscowniku przymiotników rodzaju męskiego l nijakiego na —ym, —ymi (jedyne wyjątki od tej zasady były podyktowane wymogami rymu).

Jeśli chodzi o wielkie i małe litery inicjalne, to stosowałem się tutaj do praktyki XVIII w., pozostawiając majuskuly inicjalne w takich słowach, jak Król, Monarcha itp., w dygnitarstwach oraz w personifikacjach postaci mitologicznych, jak Jutrzenka (bogini Eos), Sen i Milość (Kupido), a także w personifikacjach pojęć abstrakcyjnych, wtedy zwłaszcza, gdy były one przedmiotem osobnych apostrof poetyckich (np. Zazdrość}.

* Wóz niebieski na północy, nazwany Helice albo Septemtriones.

* Wiersz ten z natury swojej powinien być szumny, różnorymny. Nowych słów wiele mający, tak jako o nim Horacjusz pisze, wspominając Pindara w odzie II księgi 4.


Seu per audaces nowa dithyrambos

Verba devolvit, numerisąue fertus

Lege solutis.


Obacz Skaligera, Suide, Eschyla, Ateneusza, Cycerona; w takowym rodzaju wierszów poetowie, niezwyczajną radością uniesieni, nie za składem rymu, ale za umysłu swego bystrością i zapędem iść powinni.


* Homer, który pisał Wojnę Żab i Myszów.

* Gdy autor na ośmiodniowych rekolekcjach u jezuitów zostawał, Król Jmć, dowiedziawszy się o tym we czwartek na objedzie literackim, posłał mu ze stołu butelkę, wina; z tej tedy okoliczności tę odę napisał.

* Arystofanes, sławny poeta grecki, na którego komedie lud cały ateński z wielką ochotą zlatywał się.; ten, czy to przez własną nieprzyjaźń, czyli też przez chęć przypodobania się nieprzyjaciołom Sokratesa, szydził z niego w swoich komediach i natrząsał się.

* Hyades, Pleiades; po polsku: baby, dżdżownice.

* Mnemozyna, albo Pamięć, matka, według poetów, wszystkich nauk wyzwolonych.

* Ut pictura poësis.

* Malarstwo wiele zasięga wiadomości z poetyki, do której należy mitologia, albo historia bajeczna bożków, półbożków, bohatyrów.

* Dedal, sławny w starożytności snycerz, malarz, architefot

* Upuścić, stillare.

* Dowcip, Natura i Imaginacja są najpierwsze malarza przymioty. Dowcip, le Génie, maluje się ze skrzydłami i z płomieniem z czoła wynikającym.

* Zalążek, foetus.

* Imaginacji.

* Malarstwo wyraża różne świata sprawy, wojny, budowania miast etc

* Mowa tu o pokoju marmurowym, portretami królów polskich przyozdobionym od J. P. Bacciarelli.

* Mowa tu o dziwnie pięknym obrazie Estery w pokoju J. K. M. świeżo teraz wymalowanym od tegoż zacnego artysty.

* Prometeus, syn Jafeta, według poetów, z gliny człowieka ulepił i onego ukradzionym z wozu słonecznego ogniem ożywił.

* Kolory do malowania.

* Cienie dają żywość i podskok niejakiś farbom.

* Wdzięki nie powinne być wymuszone, przeto i poetowie one malują w szatach wolnych, pasami nie ściągnionych.

* W konchach, czyli skorupkach farby.

* Charaktery, które malarze dawają twarzom malowanym.

* Rolat acinacem, zatacza szablą.

* JJ. PP. Bacciarelli i Marteau nie tylko sami pięknymi sztuki malarskiej upominkami kraj nasz zdobią, ale nadto dla pożytku krajowego godnych uczniów, Polaków w tejże sztuce, z woli J.K.M. i jego nakładem sposobią

* Św. Ignacy.

* Miasto w Szwajcarii, gdzie religia kalwińska.

* Korona papieska.

* Za Rzym.

* Pierwsze — przedmieście w Londynie; bierze się. za całą Anglią. Druga zaś — stolica Brandenburga; w tych jezuici długo się. zachraniali

* Malują przy koronie papieskiej dwa klucze, jeden — powiadają — od nieba, drugi od piekła.

* Kościół Diany w Efezie, między siedem cudów policzony.

* Świec, co go spalił.

* Za Rzym.

* Papież w trzewikach z krzyżem haftowanym.

* Jezuici.

* Aby przeciwko ich zniesieniu nikt nie szemrał, wydał papież Klemens XIV ekskomunikę.

* Kwestujące zakony.

* Papież Ojcem Św. od katolików mianowany.

* Św. Piotr, który, nim się stał apostołem, zwał się Szymon.

* Franciszkanin.

* Na concilium.

* Teologowie jezuici.

* Dominikanie.

* Trybunał Inkwizycji Św., którego dominikanie byli promotorami, tam kto nie był katolikiem śmiercią go karano.

* Vieux de la Montagne.

* Impressio stigmatum.

* Pisze Pismo św.. jakoby za króla Baltazara jednej nocy anioł 105000 wojska zabił Senaherybowi królowi.

* Jezuici.

* Papież.

* Od Jana Husa i Lutra.

* Wielu apostołowało

* Jezuici.

* Suffragia, co na msze księdzom dają.

* Komunia.

* Nieboszczyk papież z domu Ganganelli

* Dwa wieki jezuici stali.

* Papież, co jednym tylko podpisem skasował ich.

* Monarchowie trwożący się papieża.

* Bulla papieska.

* Co płacą sakrę, kiedy kto biskupstwo bierze.

* Manna na puszczy.

* Klemens XIII potwierdził, Klemens zaś XIV zniósł jezuitów.

* Wieś w Ciechanowskiem, z której nazwisko miał poeta Sarbiewski; bywał w Niemenczynie często, jako sam pisze:

Quales Lucisi, vel Nemencisi lacus

Udumve Bezdani nemus.

I. Ep. od. e.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
HLP - oświecenie - opracowania lektur, 21. Adam Naruszewicz - Liryki wybrane, Adam Naruszewicz &bdqu
Adam Naruszewicz Liryki wybrane
Adam Naruszewicz Liryki wybrane
Zborowski Adam Masaz w wybranych jednostkach chorobowych I 1
Zborowski Adam Masaz w wybranych jednostkach chorobowych
Zborowski Adam Masaz w wybranych jednostkach chorobowych tom II
Mickiewicz Adam, Liryki lozańskie (wyd pośmiertnie)
Zborowski Adam Masaż w wybranych jednostkach chorobowych t 1
naruszewicz adam memoriał względem pisania historii narodowej
Naruszewicz Adam Memorial wzgledem pisania historii narodowej 2
Naruszewicz Adam List do krola Stanislawa Augusta
Zborowski Adam Masaz w wybranych jednostkach chorobowych tom I
Charakterystyczne cechy liryki wybranego poety współczesnego Zbigniew Herbert
Naruszewicz Adam
Adam Naruszewicz wybrane utwory
Adam Mickiewicz Liryki lozańskie (wybrane)
Wybrane zagadnienia fizjologii ukł. oddechowego-Roslawski Adam, ☼ HOBBY haslo 123, Rehab.w jedn.chor
A. Naruszewicz-Chudy literat (interpretacja), Filologia polska, Oświecenie, Adam Naruszewicz
XIV, Adam Naruszewicz - sylwetka twórcy

więcej podobnych podstron