KAROL ŁUKASZEWICZ
ZWIERZĘTA WYTĘPIONE
WSTĘP
Zwierzęta giną? I cóż w tym niezwykłego? Każdy wie, że giną woiąż, ginęły zawsze. Oto jaskółka w błyskawicznym looie chwyciła lecącą muchę, rybka w akwarium połknęła dafnię, kot złapał mysz...
Nie o to chodzi. Jako osobniki zwierzęta wszelkiego rodzaju — owad, ryba, ssak — muszą ginąć. Inaczej — chyba że odżywiają się roślinami — jakże mogłyby żyć, nie dostarczając jedne drugim pokarmu?
Zwierzęta giną jednak także jako gatunki. Wiemy z nauki o ewolucji, że niegdyś żyły na świecie zwierzęta różne od dzisiejszych, takie, jakich obecnie już nie ma. Wiemy, że kiedy dziesiątki tysięcy lat temu kraj nasz stale pokrywały śniegi i lodowce, na tych śnieżnych pustkowiach poruszały się stada .ciemnoburych, długowłosych słoni-mamutów, po których dziś zostały tylko w muzeach przyrodniczych czaszki, zęby czy inne nieliczne szczątki kostne. Ba, pamiętamy z dziejów Ziemi, że przed milionami lat na tym samym kontynencie Europy, wśród wybujałej w gorącu i wilgoci roślinności, żyły olbrzymie, niesamowite gady. Były wśród nich istne smoki, pożerające się nawzajem, które pożarłyby zapewne i człowieka, gdyby nie to, że ludzi nie było jeszcze wówczas w ogóle na świecie.
Dzięki nauce o ewolucji, dzięki dowodom, faktom, hipotezom, jakie zebrano studiując od dziesiątków lat rozwój życia na Ziemi, można dziś zrozumieć, ską*3 wziął się człowiek, w jaki sposób powstał ze wspólnych niegdyś ze zwierzętami przodków.^/
Przodków tych, którymi były praludzkie istoty z rzędu naczelnych (a więc spokrewnione z małpami), dziś już nie ma. \ Nie ma również olbrzymich gadów ani mamutów. Wszystkie te gatunki zaginęły, a na ich miejscu żyją dziś gatunki inne. Po tamtych dawnych pozostały tylko szczątki, niemal wyłącznie kości, które oglądamy w gablotach muzealnych.
Wymieranie zwierząt i całych gatunków, obojętne z jakich przyczyn, jest więc „naturalną rzeczy koleją". W kalejdoskopie przyrody, mierzonym olbrzymimi okresami czasu, przesunęły się już nie tysiące, lecz miliony gatunków. Ilość poznanych dotąd i opisanych, współcześnie żyjących istot zwierzęcych sięga miliona gatunków. Ileż więc milionów żyło już przedtem i zginęło?
Oczywiście, wszystkich nigdy nie poznamy dokładniej W łańcuchu rozwojowym istot żywych pozostaną zawsze brakujące ogniwa, bo przecież szczątki zwierząt niejednakowo przechowują się w ziemi, nie wszystkie zwierzęta mają kości... Stwierdzić jednak trzeba, że nauka paleozoologii, zajmująca się zwierzętami, które wyginęły — poczyniła olbrzymie postępy. Samych ssaków wygasłych i kopalnych znamy dziś dwa razy więcej niż żyjących.
Większość tych zwierząt wyginęła przed milionami lat. W podróży naszej na kartkach tej książki nie będziemy się zapuszczać aż tak daleko. Wyruszymy na poszukiwanie zwierząt znacznie nam bliższych w czasie, choć również wygasłych.
W przeciwieństwie do tak zwanych gatunków kopalnych, które nauka poznaje jedynie z kości wydobywanych 1 pokładów ziemi, torfowisk, lodów czy bagien, gatunki zwierząt,
o których będziemy mówić, zginęły wyłącznie w czasach tak zwanych historycznych, to znaczy w tym okresie, w którym człowiek ujmuje wszystkie zdarzenia w ścisłą rachubę lat. Niektóre z omawianych tu gatunków wygasły lub zostały wytępione zaledwie dziesięć, dwadzieścia lat temu. Inne wymarły przed stu, dwustu, trzystu laty. I właśnie dzięki temu, że stało się to stosunkowo niedawno, budzą one żywe zainte-
resowanie. W niektórych przypadkach możemy dość łatwo zdać sobie sprawę, w jaki sposób i w jakich okolicznościach dane gatunki zginęły, co przyczyniło się do ich zagłady.
Przyczyny mogą być rozmaite: proste i złożone, znane i jeszcze nie znane. Wiele pięknych ssaków i ptaków wytępił człowiek dla ich mięsa, skóry, rogów, pierza czy... zabawy.
Wiele padło ofiarą postępu cywilizacji, ale są i takie, które wyniszczone zostały przez inne zwierzęta, przeważnie drapieżne, przywiezione i wypuszczone na wolność w danym kraju przez człowieka. Jeszcze inne zginęły na skutek rozmaitych zaburzeń w środowisku, w którym żyły, ubytku karmy roślinnej służącej im za pożywienie, braku miejsc lęgowych czy wreszcie klęsk żywiołowych: pożarów, wybuchu wulkanu, powodzi, epidemii dziesiątkujących ich pogłowie, wskutek osłabienia czy małej rozrodczości, a więc bezpośredniego wymierania. Niekiedy współdziałało zapewne kilka tych czynników jednocześnie.J
/Jeśli z powierzchni Ziemi zniknie na zawsze jakiś żyjący na niej gatunek zwierzęcia, żadna siła nie zdoła go już nigdy przywrócić do życia. Jeśli gatunków tych w danym punkcie Ziemi zniknie więcej, będzie to nie tylko zubożeniem fauny danego zakątka, ale także zniszczeniem jednego czy kilku składników jakiegoś określonego środowiska — łaki, jeziora, lasu czy pustymjv zwierzęta odgrywają w tych środowiskach ważną, choć nie zawsze uchwytną dla nas rote^Nie wystarcza już dziś podział zwierząt na pożyteczne i szkodliwe. Taki podział jest dość powierzchowny i prowadzić może do mylnych wniosków. W przyrodzie, w całokształcie zazębiających się współzależności, nie ma nic bezwzględnie szkodliwego, nie ma zwierząt zupełnie obojętnych. Mogą być natomiast i i są takie, które mają duże znaczenie dla całości, iganik |g|j|gg| może wywołać niekorzystną zmianę, zakłócenie harmonii danego środowiska, niekorzystne dla gospodarki człowieka.
Dlatego właśnie, niezależnie od względów estetycznych, równie ważnych jak względy gospodarcze, istnieje ochrona gatunkowa zwierząt, i Będzie ząś ona możliwą wtedy, gdy
lepiej i jaśniej uświadomimy sobie, w jaki sposób, z jakich powodów i w jakich warunkach poszczególne gatunki zwierząt ulegają zagładzie.
No tak, powie ktoś, ale przecież stwierdziliśmy na początku, że właściwie wszystkie prawie gatunki zwierząt giną i kiedyś, wcześniej czy później, ulegną zagładzie. Czy warto więc próbować przedłużać ich życie, czy ocalenie jest tu w ogóle możliwe?
Żywot poszczególnych gatunków zwierząt jest na ogół bardzo długi. Wśród ssaków istnieją jeszcze zwierzęta, które w tej samej co i dziś, nie zmienionej postaci żyły już miliony lat temu, jak na przykład tapir, zwierzę gorących lasów Ameryki Południowej czy Wysp Malajskich. Wymieranie takich zwierząt rozciąga się, a raczej, należałoby powiedzieć — rozciągało się na tysiące, a nieraz nawet na setki tysięcy lat.
-Postęp cywilizacji w ostatnim pięćdziesięcioleciu był tak offirzymi, że wymieranie to niesłychanie przyspieszył. Już w początkach bieżącego stulecia stwierdzono, że wiek dwudziesty jest początkiem zagłady przede wszystkim świata ssaków. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat zginęło niepo- wrotnie ponad czterdzieści gatunków zwierząt ssących)),W poprzednim pięćdziesięcioleciu, od r. 1850, zginęło ich ponad trzydzieści. Ogółem od r. 1800 zniknęło z powierzchni ziemi ponad sto różnych gatunków ssaków.
Cyfra ta jest zastanawiająca.
Międzynarodowa akcja ochrony ssaków wciągnęła ponadto na listę zwierząt zagrożonych zagładą ponad czterysta gatunków. Przy takim tempie zniszczenia należy oczekiwać, że za sto lat zniknie co najmniej dwa razy tyle gatunków, a ponieważ większość ginących stanowią większe ssaki, ubytek tych okazałych przedstawicieli fauny zmieni gruntownie nie tylko stan świata zwierzęcego, ale także pociągnie za sobą szereg następstw natury ogólnej. ,
Tak wygląda sprawa ssaków. Z ptakami rzecz się ma jeszcze gorzej.'W ostatnich stu pięćdziesięciu latach przestało istnieć na świecie ponad dwieście gatunków ptaków.| Stanowi to
tylko 1% istniejących gatunków, ale nawet tego jednego procentu nikt przywrócić nie potrafi. Rokrocznie niemal napływają wiadomości o dalszych zagrożeniach.“) Organizowanie ochrony trwa wciąż, lecz nie zawsze może nadążyć w porą i skutecznie przeciwdziałać zniszczeniu i zagładzie. Kontrola i wykonawstwo zarządzeń ochronnych pozostawia zresztą na .całym świecte wiele do życzenia. 1
Rzecz jasna, że i inne grupy zwierząt lub ich poszczególni przedstawiciele — różne gatunki gadów, płazów, ryb, a także zwierząt bezkręgowych — zagrożone są w mniejszym lub większym stopniu. I tutaj lista gatunków wytępionych czy wygasłych w ostatnim stuleciu jest już wcale pokaźna.
Stan ten musi w najwyższym stopniu niepokoić każdego miłośnika przyrody i każdego kulturalnego człowieka) Dopiero kiedy uświadomimy sobie rozmiary zniszczenia, jakie w ostatnich dwu stuleciach wyrządzono w przyrodzie żywej, zrozumiemy konieczność przeciwdziałania temu nieświadomemu często i bezmyślnemu tępieniu czy wyniszczaniu^ UEoszczególne gatunki zwierząt uznaje się dziś słusznie za bezcenne zabytki przyrody, których istnienie winno być zagwarantowane i przekazane przyszłym pokoleniom przez pokolenia żyjące, w stanie możliwie jak najlepszym.;
Niebezpieczeństwo zupełnej zagłady fauny jest znacznie większe niż zdawać by się mogło nawet na podstawie powyższych rozważań. Mógłby ktoś powiedzieć, że przecież tych gatunków jest na świecie tak wiele, -iż nawet w razie zagłady niektórych pozostanie i tak sporo zwierząt, jeśli zaś pomnożymy je przez ilość osobników reprezentujących każdy gatunek, to mamy zapewnioną dostateczną „obsadę" naszych naturalnych ostoi, parków narodowych i rezerwatów.
Pomiędzy wygasaniem jakiegoś gatunku a liczbą jego osobników, czyli — mówiąc naukowo — populacją, istnieje jednak ścisły związek. Zrozumiemy to najlepiej na przykładzie fauny ssaków w Polsce. Teoretycznie należą do niej między innymi takie ssaki, jak niedźwiedź, żbik, norka, bóbr, kozica, łoś, żubr. Czytając opisy świata zwierzęcego naszego kraju odnosimy
wrażenie, że zwierzęta te żyją, mnożą się i występują mniej lub więcej licznie w naszych lasach gór czy nizin. W rzeczywistości, badając sprawę bliżej, możemy stwierdzić następujące fakty:
^Niedźwiedź występuje u nas tylko w Tatrach. Ilość żyjących na swobodzie niedźwiedzi wynosi obecnie najwyżej trzy do czterech sztuki Żbik uchodzić może za zwierzę prawie na naszym terenie wygasłeI W ciągu piętnastu lat zauważono zaledwie parę sztuk żbików. Norka, zwana także wyderką, z powodu podobieństwa do wydry, z którą jest blisko spokrewniona, należy do naszych najrzadszych ssaków — ilość tych zwierzątek, jeśli żyją dziś jeszcze u nas, wynosi w najlepszym razie zaledwie kilka czy kilkanaście sztuk. Bóbr występuje w Polsce, lecz tylko w rezerwatach i specjalnych hodowlach, do których sprowadzony został ze Związku Radzieckiego lub z Kanady. Dzikich bobrów polskich nie ma już nigdzie w kraju.
Piękne kozice spotkać jeszcze można w Tatrach, lecz ilość ich wynosi nie więcej jak kilkadziesiąt sztuk. Łoś znajduje się tylko w rezerwatach. Wszystkie nasze łosie sprowadzono po wojnie ze Związku Radzieckiego. Również żubr żyje wyłącznie w rezerwatach: Białowieża, Niepołomice, Pszczyna. Posiadamy przeszło sto sztuk tych wspaniałych zwierząt, ale przebywają one w ogrodzeniu, są przewożone, wypuszczane i ładowane do skrzyń transportowych, niemal hodowane.
Tak więc z siedmiu gatunków naszych większych ssaków, dwa — łoś i bóbr — wygasły już w Polsce zupełnie i byt ich przedłuża się sztucznie, sprowadzając je z zagranicy. Pozostałe występują w tak małej ilości osobników, że stanowi to właściwie resztkę pogłowia tych gatunków. W innych krajach sytuacja wygląda podobnie. Niedźwiedzie, bobry, norki czy inne rzadsze zwierzęta liczy się już na pojedyncze sztuki. W ten sposób granice ich rozsiedlenia zacieśniają się i w wielu krajach z dawniej zajmowanych przez nie obszarów pozostały zaledwie małe wysepki.
Istnieją wprawdzie jeszcze wielkie przestrzenie Związku Radzieckiego, gdzie na przykład niedźwiedź żyje dotąd licznie,
podobnie jak licznie występują jeszcze łosie w lesisto-bagien- nych rejonach Szwecji. Kiedy jednak wymrą one w tych małych oazach różnych krajów i ostaną się tylko w jednym jedynym punkcie, tak jak się to poniekąd stało z żubrami, trzeba będzie specjalnych i kosztownych wysiłków, aby uratować je od zupełnego wyginięcia.
No a rezerwaty? Hf- spyta ktoś. Po to przecież zakładamy parki narodowe i rezerwaty, aby ginące gatunki zwierząt mogły znaleźć w nich naturalną ostoję, rozmnażać się i w ten sposób uniknąć ostatecznej zagłady. Istotnie, znaczenie rezerwatów i parków narodowych dla ochrony przyrody wzrasta i będzie wzrastać w miarę uświadamiania sobie przez ogół niebezpieczeństwa grożącego dzikiej przyrodzie. Ale rezerwaty mają swe blaski i cienie. Przeistaczająca i niszcząca zarazem siła cywilizacji wokół rezerwatu sprawia, że nawet w rozległych, lecz odosobnionych rezerwatach wymierają niektóre gatunki zwierząt. Tak się dzieje na przykład w Ameryce z rosomakiem, niedźwiedziem grizly, antylopą pronghom, łabędziem amerykańskim. Wiadomości nasze o warunkach panujących w dużych zespołach dzikiej przyrody są jeszcze bardzo skąpe i bezpośrednie przyczyny takich wypadków nie zawsze dają się łatwo uchwycić. Bezsprzecznie jednak im mniejszy rezerwat i bardziej odosobniony, tym większe jest niebezpieczeństwo wyginięcia żyjących w nim rzadszych gatunków. [Najprostszą, zrozumiałą przyczyną ich wymierania w obrębie dużych czy małych odosobnionych rezerwatów jest to, że zwierzęta korzystając z.dogodnych warunków, stworzonych im przez człowieka, spełniają przede wszystkim najpotężniejszy nakaz biologiczny — mnożą się, a więc powiększają swój stan liczebny, rozprzestrzeniając się coraz gęściej. Ponieważ granice rezerwatu nie mogą rozszerzać się odpowiednio do wzrastającej ilości osobników, ochrona gatunkowa staje, przed zagadnieniem albo przesiedlenia, albo odstrzału nadmiaru sztuk, a w każdym razie mieszania się do spraw i praw dzikiej przyrodŁjPociąga to za sobą naruszenie równowagi i wcześniej czy później, przy największym nawet obszarze, zamienia
U
rezerwat w rodzaj dzikiego zoo, w którym zwierzęta żyć będą według pewnej, subtelnej być może, lecz z góry ustalonej polityki hodowlanej człowieka.
Widzimy więc, że nie są to sprawy tak proste, jak by się zdawało. Dlatego nie można nie przyznać słuszności tym, którzy jako jedyny sposób uratowania niektórych gatunków zwierząt od zupełnej zagłady zalecają ich planową hodowlę czy nawet udomowienie, to jest trzymanie w osobnych ośrodkach hodowlanych pod kontrolą człowieka. W epoce energii atomowej i przeistaczania przyrody, epoce niosącej ze sobą olbrzymie zmiany w świecie roślin i zwierząt, sprawa ochrony gatunkowej przejdzie do rzędu zagadnień o zasadniczym znaczeniu dla kultury ogólnoludzkiej.
TUR
Wspaniałe były ongiś pierwotne puszcze polskie! W dawnych kronikach i zapiskach czytamy o olbrzymich lasach, które rozciągały się na obszarach, gdzie dziś próżno szukalibyśmy ich śladu. Obecnie las pojawia się w krajobrazie wyjątkowo, zwraca na siebie uwagę. Przed wiekami zaś pola, łąki i wszelka większa przestrzeń otwarta była właśnie czymś zwracającym uwagę pośród nie kończącego się, zwartego boru. Ludzkie osiedla, wioski, miasta i zamki na wzgórzach były fortecami obronnymi człowieka, a w okolicznych lasach panował niedźwiedź, wilk, ryś, łoś i tur.
Żubra znamy dziś wszyscy. Za naszychJfczasów jego historia dobiegała już prawie smutnego końca. Na szczęście żywot tego „mocarza puszczy" został uratowany na dalsze dziesięciolecia, może na najbliższe sto lat, może'na dłużej.
/ Inaczej wygląda sprawa z turem. Od zgonu ostatniego tura minęło z górą trzysta lat i dziś mało kto wie, że zwierzę tej nazwy żyło w ogóle na świecie. Niewielu również potrafi określić jego wygląd.
Cóż się zresztą dziwić współczesnym, że nie wiedzą niemal nic o turze, skoro znacznie wcześniej, zaledwie kilkadziesiąt lat po wymarciu tego zwierzęcia, uczeni nie mogli się zorientować, co oznacza nazwa tur, i w końcu uznali, że tur i żubr to jedno i to samo zwierzę.
A przecież do dziś zachowało się powiedzenie: „chłop jak tur", które każdy rozumie jako porównanie z czymś, co jest wielkie i mocne.
Tur na równi z żubrem i łosiem należał do nie istniejącego
już świata zwierząt wielkich i mocnych, tak jak wielka i mocna była przyroda, która je zrodziła, f Różnice pomiędzy turem a żubrem są olbrzymie. Rudobru- natny, długowłosy żubr z garbem na grzbiecie, małymi zakręconymi rogami i sutą brodą nie przypomina zbytnio bydła domowego, podczas gdy czarny, krótkowłosy tur o potężnych, długich wystających naprzód rogach był nie tylko podobny do byka, ale uznany został za właściwego dzikiego praojca bydła.
Tury żyły w czasach starożytnych na dużej przestrzeni Europy, południowo-zachodniej Azji i północnej Afryki. Udomowienia ich dokonano prawdopodobnie w Grecji, około cztery tysiące lat temu, ale dzikie tury występowały jeszcze licznie w wielu krajach Europy aż do pierwszych stuleci naszej ery.
^Polowania i wielkie trzebieże lasów w w. XIII sprawiły, że w krajach zachodnich dzikie tury wymarły, a w Polsce stały się tak nieliczne, iż prawo polowania na te okazałe zwierzęta zastrzegali sobie wyłącznie panujący książęta i mo- narchowię. W r. 1359 książę mazowiecki Ziemowit zezwala księżnej Wyszogrodu polować na swych ziemiach na wszelkie zwierzęta z wyjątkiem tura. Pierwszy wielki historyk polski Jan Długosz pisze w „Kronice Polski", że król Władysław Jagiełło, przed wyprawą grunwaldzką, polował na tury w miejscowości Wyskitki, w ziemi mazowieckiej^
W tych to okolicach, pomiędzy Skierniewicami i Żyrardowem z jednej, a Sochaczewem z drugiej strony, mniej więcej 60 km na południowy zachód od Warszawy, rozciągała się w XVII jeszcze wieku potężna, nie istniejąca dziś Puszcza Jaktorowska.
Wokół ciągnęły się powstałe z trzebieży dawnych lasów podmokłe łąki, rozległe bagna i topiele, tworzące miejscami okazałe jeziora, pełne dzikiego ptactwa. Za tym niedostępnym obszarem zaczynała się właściwa odwieczna puszcza, pełna najrozmaitszych gatunków drzew.
Rosły tam potężne tysiącletnie dęby, o pniach, które objąć mogłoby chyba sześciu, ludzi, wspaniałe graby, jesiony, stare klony i jawory zmieszane z brzozami, olszyną i brzostem, to znów niebotyczne sosny. Na małych polanach śródleśnych kłębiła się gęstwina ożyn, malinisk i innych krzewów rodzących słodkie jagody. Wśród kwitnących koron lip brzęczały roje pszczół gnieżdżących się w prastarych dziuplach. Tam to żyły ostatnie już w Polsce i jedyne na świecie tury.
Stado ich trzymało się w głębi puszczy. Rudobrunatne samice, z rudymi turzątkami i młode ciemnobrunatne samce przebywały razem, pasąc się, żerując w poszyciu leśnym, leżąc i przeżuwając. Stare, czarne jak węgiel byki, o białych, czarno zakończonych, szerokich rogach, zwróconych do przodu jak dwie straszliwe dzidy, żyły każdy osobno, rozproszone po puszczy, rzadko tylko zbliżając się do stada. Wielkość ich budziła podziw. Wysokość w tak zwanym kłębie, to jest u nasady karku, wynosiła do 185 cm, a ciężar ciała dochodził 800 kg. Wypukłe, duże, pełne temperamentu oczy, kędzierzawa, rudawa czupryna na czole i potężne rogi nadawały turowi wyraz dziki i groźny. „Człowieka tur się nie boi — pisał jeden z szesnastowiecznych pisarzy — ani przed pojawiającym się nie ucieka. Jeżeli stoi na drodze, należy obejść go -i wyminąć, sam bowiem rzadko ustępuje. Ranione tury szaleją i są bardzo niebezpieczne. W jesieni samce staczają ze sobą często zaciekłe walki, w których niekiedy obaj rywale giną".
Nic dziwnego, że zwierzęta tak wspaniałe, o których rzadkości ludzie uczeni owych czasów dobrze wiedzieli, zastrzeżone były jako zwierzyna łowna wyłącznie dla króla.
Od czasów Jagiełły ochrona tego cennego zabytku przyrody, jakim były przebywające w Puszczy Jaktorowskiej tury, zorganizowana została w sposób planowy. We wsi Kozłowice położonej u skraju puszczy osadzono kilkunastu łowców, których zadaniem było doglądanie i karmienie turów oraz pilnowanie lasu. Łowcy ci mieli przyznaną ziemię do uprawy, zwolnieni byli od wszelkich powinności i płacenia podatków.
Do obowiązków ich należało: „turów doglądać, paść, siano z Jaktorowa od poddanych odbierać, a tym sianem w zimie tury opatrować, liczbę turów — wiele ich jest — wiedzieć i panu staroście na każdą ćwierć lata oznajmiać"*.
Utrzymywanie szesnastu specjalnych łowców świadczy
0 tym, jak wielkie znaczenie Jagiellonowie, zamiłowani myśliwi, przywiązywali do uratowania tura. Zapiski pochodzące z różnych czasów dowodzą wyraźnie, jak bardzo dm na tym zależało. „Jego Królewska Mość — czytamy w jednej z notatek z czasów Zygmunta Augusta — iż tych turów w Koronie (to jest Polsce) nie masz gdzie indziej i godzi się pieczę na nie mieć, rozkazuje staroście, żeby to wszystko opatrzył i uczynił, co słusznie uczynić ma, aby dobrze turowie chowani byli".
W roku 1597 za Zygmunta III zapisano znów: „Skazujemy
1 znajdujemy, aby poddani wsi pomienionej, gdzie turowie bywają i pastwiska swoje albo stanowiska mają, bydła swego nie ganiali i trawy na pożytek swój nie kosili ani obracali, gdyż ta wieś nie tak dalece dla dobytków ich, jako dla turów i takiego zwierza wczasu jest posadzona i wolnościami opatrzona. Starosta ma tego przestrzegać, jakoby puszcza nasza, gdzie tur przebywa, od poddanych przerzeczonych pustoszona nie była? żeby turowie, zwierz nasz, mieli swe dawne stanowiska"**.
Tak zwane lustracje, czyli kontrole starosty sochaczewskie- go, dokonywane najpierw corocznie, potem co kilka, wreszcie co kilkanaście lat, ustalały liczbę turów żyjących w puszczy l podawały różne szczegóły dotyczące ich ochrony. Niestety, dowiadujemy się z nich również, że wbrew zakazom i przepisom, łowcy królewscy nie zawsze spełniali sumiennie powierzone im obowiązki. W końcu w. XVI, kiedy jesienią olbrzymie dęby rodziły nieprzebrane ilości żołędzi, łowcy- -strażnicy zezwalali chętnie, oczywiście dla osobistych ko
rzyści, na wpędzanie do puszczy bydła i świń z okolicznych wiosek, co nie tylko niepokoiło nieliczne już tury, lecz ostatecznie. zawlokło między nie groźną zarazę bydlęcą. W ciągu niespełna dwu lat padło wówczas przeszło dwadzieścia sztuk. W latach poprzedzających tę katastrofę płoszyło tury coraz częstsze rąbanie drzew w prastarej puszczy, pojedyncze sztuki padały również ofiarą kłusowników. W r. 1600 padło dwadzieścia sztuk, co było dla tego gatunku ciosem śmiertelnym. Trzydzieści lat przedtem żyło w puszczy czterdzieści turów, na progu siedemnastego stulecia pozostały przy życiu zaled-
wie cztery! Wśród tych czterech sztuk znajdowała się tylko jedna krowa i Pozostałe trzy byki w ciągu następnych dwudziestu lat pozabijały się lub zostały ubite.
W r. 1620 pozostała więc przy życiu tylko owa leciwa już turzyca — ostatni żyjący na świecie okaz swego gatunku! Krowa ta padła w r. 1627.
Czy pozostało coś z tura w Polsce, kraju, który był tak długo jego ostatnim schronieniem? Niestety — niewiele. Na próżno szukalibyśmy w naszych muzeach szkieletu tura. Dziwną koleją losu dochowały się one tylko w Niemczech, Danii i Szwecji. W naszych muzeach mamy jedynie poszczególne kości i czaszki. Najliczniejsze i najcenniejsze szczątki posiada Muzeum Zoologiczne w Poznaniu. Znajdują się tam dwie prawie kompletne czaszki i kilkanaście fragmentów części czoło-' wej. Wszystkie poznańskie wykopaliska tura znaleziono w Wielkopolsce. W Muzeum Zoologicznym w Łodzi znajduje się piękna, choć niezupełna czaszka (bez szczęki dolnej), wydobyta z rzeki Widawki. Muzea w Krakowie, Wrocławiu i Warszawie posiadają fragmenty czaszek. Brzmi to dość niewiarygodne, że wśród wszystkich tych pamiątek najrzadsze są rogi tura. Właściwie istnieje w Polsce tylko jeden róg tego zwierza, ściślej mówiąc — jedyna pochwa rogowa, gdyż, jak wiadomo, ten dziki praojciec naszych krów domowych należał, podobnie jak i one, do przeżuwaczy pustorogich. Jedyny ten istniejący w Polsce właściwy róg tura (na czaszkach są bowiem tylko nasady, tak zwane możdżenie), oprawny w sre-" bro, zwany rogiem wielickim, znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie. Pochodzi on z początku w. XVI i jest darem górników wielickich, ofiarowanym królowi Zygmuntowi Staremu. Rogi turów zdobione srebrem i złotem służyły w czasach średniowiecznych za naczynia do picia lub trąby myśliwskie.
To samo przeznaczenie miał inny jeszcze róg tura, zachowany niestety nie w Polsce, lecz w Szwecji. Pamiątka tym cenniejsza, że wokół srebrnego ustnika biegnie napis wyryty w języku polskim. Napis ten brzmi: „Róg turzy ostatniego
turu z Puszczy Sochaczewskiej od wojewody rawskiego Stanisława Radziejowskiego, natenczas starosty soćhaczewskiego r. 1620". Z tego, co mówiliśmy o ostatnich turach, wynika jasno, że jest to róg ostatniego samca, nie zaś padłej w r. 1627 ostatniej turzycy. Pamiątka ta przechowywana dziś w jednym z muzeów Sztokholmu, dostała się do Szwecji prawdopodobnie w czasie słynnego z „Potopu" najazdu szwedzkiego.
Prócz materialnych pamiątek ostały się jeszcze w Polsce ślady tura w postaci nazw miejscowości, które wzięły od niego swój początek: Turów, Turzyn, Turzepole, Turobin, Turza, Tursko i inne. Tur występuje również jako godło w herbach niektórych naszych miast, na przykład Żywca czy dawnego województwa kaliskiego. Jeszcze osobliwszym wspomnieniem
o turze jest ludowy siwyczaj chodzenia po Nowym Roku „z turoniem". Przybrany za turonia chłopiec ma na głowie coś
w rodzaju maski zwierzęcia z przyprawionymi rogami i ruchomą szczęką. Prowadzący „turonia" na sznurze, każe mu skakać, klękać, prosić. Kto wie, czy zabawa ta nie jest dalekim echem udomowienia dzikiego tura.
Tak więc, mimo że tur wymarł, ślady po nim pozostały i w mowie i obyczaju, godłach czy geografii. Postać jego stała się tematem licznych malowideł, rysunków, rzeźb, zapisków i notatek. Pierwsze podobizny tura pochodzą z czasów ogromnie odległych. Znajdujemy je w jaskiniach na południu Europy
— we Francji i Hiszpanii. W grotach tych nieznani artyści pierwotnych społeczeństw, w okresie, który w prehistorii nazywa się okresem oriniackim, około piętnaście tysięcy lat temu — malowali na ścianach sylwetki lub ryli kontury różnych zwierząt. Jest wśród nich także wiele wizerunków tura, oddających świetnie jego kształty i ruchy.
W sztuce starożytnego Egiptu, Asyrii,
Grecji znajdujemy również wiele znakomitych rzeźb przedstawiających tura.
Prawdziwym arcydziełem są sceny poświęcone turom, a wyrzeźbione na małym, szczerozłotym kielichu mykeń-
skim, znalezionym w miej- I scowości Vaphio. Widzimy I tam polowanie na dzikie tury I
— rozjuszonego byka zabija- I jącego łowców, tury uwikła- I ne w olbrzymich sieciach I i wreszcie oswojone, uwiąza-' I ne na powrozach i pasące się I pod strażą człowieka.
Z historii zwierząt domo- I wych wiemy, że tak zwane I udomowienie dzikich zwie- I rząt nie było dziełem przy- I padku ani nie przyszło łatwo. I Proces ten trwał bardzo dłu- 1 go — dziesiątki, a może i set- I ki lat. Sceny na pucharku 1 z Vaphio ukazują właśnie 9 etapy tej długiej historii. I Najciekawszym portretem I tura pochodzącym z now- I szych czasów był namalowa- I ny olejno obraz znaleziony I na początku zeszłego stulecia I w jednym z antykwariatów I w Niemczech. Wizerunek J
ten, zwany od miejscowości, Bi * — -
w której go odkryto, turem augsburskim, pochodzić miał z w. XVI i prawdopodobnie wykonany zostai w Polsce. W jednym z narożników znajdował się mianowicie zatarty nieco napis „Thur", nazwa czysto polska, tylko że według dawnej pisowni. Po niemiecku zwierzę to nazywało się zawsze „Uros" lub „Auerochs". Tur z Augsburga niestety zaginął i dziś nie wiadomo, gdzie się znajduje. Na szczęście zrobiono z tego obrazu wiele kopii i reprodukcje jego są bardzo liczne.
Wiadomości pisanych o turze istnieje mnóstwo, począwszy, od czasów starożytnych. Wszystkie one podkreślają olbrzymi wzrost zwierzęcia. Z okresu średniowiecza dochowało się I wiele wzmianek opisujących polowania na tury i związane I z tym przygody. Jedną z takich przygód, a mianowicie cudowne ocalenie wojewody Sieciecha, opisuje nasz historyk średniowieczny, Długosz. Tur wziął Sieciecha na rogi i rzucił go w powietrze, lecz gdy rycerz spadł na ziemię, uniknął I śmierci.
Padanie plackiem na ziemię w razie ataku tura zaleca kilku pisarzy. Stara to taktyka, polegająca na tym, że ofiara znika wówczas niejako z pola widzenia prześladowcy. Niemniej łowy na tury należały na pewno do najniebezpieczniejszych i naj- I trudniejszych zapasów z dzikim zwierzem, z powodu jego I ogromnej szybkości i siły, nic więc dziwnego, że uznano je I
z dawna za sport królewski, a w kilku językach europejskich wyrażenie „czarny byk wziął go na rogi" oznaczało śmierć.
Gdy ostatnie tury w Polsce wyginęły, znikły też pisemne wzmianki o nich, ale po upływie stu pięćdziesięciu lat uczeni różnych krajów, opierając się na dawnych notatkach i zapiskach wielu autorów, zaczęli znów zastanawiać się nad tym, czy w Europie istniały niegdyś dwa gatunki wołów, czy tylko jeden, to jest żubr. W ten sposób tur nazwany w międzyczasie, na podstawie budowy czaszki Bos primigenius, to znaczy wół pierwotny, stał się tematem długotrwałego sporu naukowego, w którym uczestniczyło kilkudziesięciu najwybitniejszych zoologów. Spór polegał na tym, że jedni uważali tura za zwierzę różne od żubra, inni natomiast twierdzili, że tur jest tylko inną, dawniejszą nazwą żubra. Gatunek Bos primigenius, wół pierwotny, uważany był za jeszcze inne zwierzę, nie mające nic wspólnego ani z żubrem, ani z turem. Sprawę wyjaśnił dopiero zoolog polski August Wrześniowski, wykazu :ąc w pracy wydanej w r. 1878, że żubra nie należy utożsamiać z turem, tur zaś jest owym wołem pierwotnym — Bos primigenius.
Wszystko to dowodzi, że tur, choć właściwie dawno już przestał istnieć, budził nadal żywe zainteresowanie wśród przyrodników. Zainteresowanie to wzrosło jeszcze, gdy ostatecznie przyjęto powszechnie, że hasze bydło domowe, którego produkty odgrywają tak wielką rolę w jadłospisie człowieka, pochodzi w prostej linii od dzikiego tura. Wyrażano nawet pogląd, że tur nie wygasł, lecz drogą udomowienia i hodowli został stopniowo zamieniony w wielu krajach Europy w bydło domowe. Rzeczywiście, niektóre rasy czy formy bydła i dziś jeszcze przypominają swego dzikiego przodka. Do ras takich należą na przykład byki hiszpańskie używane do słynnych „corridas", czyli walk byków na arenach, czarne bydło południowej Prowansji, Korsyki itd.
W nowszych czasach zaczęto rozumować w następujący sposób: skoro w żyłach tych byków płynie istotnie krew pierwotnego tura, wystarczy skrzyżować właściwie dobrane osobniki odpowiednich ras, aby drogą dalszego doboru pewnych cech wyhodować z powrotem zwierzęta o cechach tura. Olśnie
ni tą myślą bracia Heck, kierujący ogrodami zoologicznymi w Berlinie i Monachium, podjęli w r. 1934 niemały trud zgromadzenia odpowiedniego materiału hodowlanego różnych współczesnych, pierwotnych ras bydła domowego i krzyżowania ich między sobą.
Po wielu latach pracy Heckowie ogłosili sensacyjną wiadomość: dziki tur żyje! Jednocześnie w berlińskim i monachijskim ogrodzie zoologicznym wystawiono na widok publiczny zmartwychwstałe „tury". Barwa ich: czarna z siwym pasem na linii grzbietu i takaż obwódka pyska — odpowiadała niewątpliwie tym samym cechom opisanym u tura, lecz, niestety, rzekome tury miały najwyżej 140 cm wysokości w kłębie, a rogi ich były niepokaźne! Mimo tych braków rozreklamowano szeroko zregenerowane, to jest odtworzone tury, i stada tych zwierząt, będących jedynie nową krzyżówką bydła domowego, rozmieszczono w kilku rezerwatach niemieckich, gdzie wspólnie z żubrami i tak zwanymi tarpanami leśnyiui miały reprezentować „pierwotną” faunę Germanii.
Próba Hecków stanowi pouczający przykład, że nie jesteśmy w stanie przywrócić do życia gatunku zwierzęcia wygasłego, nawet opierając się na formach od niego pochodnych. Tur nie zmartwychwstanie już nigdy. Krzyżówki bydła, należącego do jego skarlałych potomków, mimo pewnych podobieństw umaszczenia czy nawet kształtu rogów, pozostaną jedynie bladym odbiciem pierwotnego, dzikiego byka naszych lasów. Pamiętając o tym, zrozumiemy tym lepiej, jak konieczne są wysiłki zmierzające do uratowania od zagłady tych rzadkich gatunków zwierząt, które nam jeszcze pozostały.
Od niepamiętnych czasów olbrzymie obszary „czarnego lądu" — gorącej Afryki, były rajem zwierząt. Są nim zresztą do dziś dnia.
Żyją tam setki milionów sztuk dużych ssaków. Na pewno w żadnej części świata nie ma tylu dużych zwierząt, tylu rozmaitych i okazałych gatunków. A jednak i na tych ogromnych obszarach stepu afrykańskiego, pozornie tylko objętych cywilizacją, w niejednym już punkcie można by położyć kamień pamiątkowy, a na nim wyryć datę zagłady jakiegoś pięknego gatunku.
Pomnik taki należy się przede wszystkim kwadzdze.
Nazwa tego godnego pamięci czworonoga brzmi trochę obco. Nic dziwnego, pochodzić ma bowiem z trudnego języka Hotentotów, również ginących pierwotnych mieszkańców południowej Afryki. W języku tym, obfitującym w trudne do naśladowania, mlaszczące i gardłowe dźwięki, słowo „goa- chab" znaczy dosłownie: „mieć wklęsłe miejsce pod kopytem". Wyjaśnienie, w jaki sposób dwie sylaby mogą mieć znaczenie pięciu słów i jak' z dźwięku „goachab" powstało słowo kwagga — to zadanie dla językoznawców. Źródłem tej nazwy mógł być zresztą również głos wydawany przez te zwierzęta.
Cóż jednak znaczy — wklęsłe miejsce pod kopytem? To, że kwagga należała do zwierząt koniowatych. W przeciwieństwie bowiem do innych kopytnych, konie mają istotnie spód kopyta wydrążony. Kwagga była więc gatunkiem tak zwanych „koni tygrysich" i można by nazwać ją po prostu zebrą, gdyby nie
to, że różniła się od innych istniejących zebr dość wyraźnie. Wszystkie właściwie zebry odznaczają się przede wszystkim wyraźnie czarnym pręgowaniem na białym lub żółtawym tle. U kwaggi pręgi barwy brunatnej występowały jedynie na głowie i szyi, tułów, wolny od pręg, miał odcień rudawo-żółtawo- -brunatny, nogi zaś były czysto białe. Co do kształtu oraz długości uszu i ogona zebry, zależnie od gatunku, zbliżają się to do osłów, to do koni. Kwagga przypominała raczej te ostatnie. Wielkością zwierzę nie przerastało średniego kuca. Wysokość w kłębie wynosiła 1,2 m.
Kwaggi żyły na równinach pustynno-stepowych południowej Afryki, zwłaszcza w południowo-wschodniej części Kap- landu, aż do rzeki Oranie. Na terenach tych zarówno pierwsi osadnicy holenderscy, jak i później Burowie i podróżnicy europejscy, jeszcze z początkiem zeszłego stulecia liczyli stada kwagg na tysiące. Na równinach w okolicy dzisiejszego miasta Port Elizabeth było ich tyle, że okolice te nazwano:
„Quaggas flaakte", co można by przetłumaczyć jako „obszar zakwaggowany". Śliczne kwaggi pasły się w tych okolicach w towarzystwie licznych strusi, antylop i słoni. Stada kwagg wędrowały długim sznurem, zaniepokojone zaś przystawały jak na komendę, wydając jednogłośnie charakterystyczny odzew. Panujące w tych okolicach długomiesięczne susze zmuszały kwaggi do szukania pastwisk i łączenia się w wielotysięczne stada.
W r. 1804 podróżnik H. Lichtenstein wspomina o wielkim polowaniu na kwaggi pisząc: (ldziś ubito ich więcej niż wszyscy zgromadzeni mogliśmy ich spożyć". Aby zrozumieć pełne znaczenie tej notatki, trzeba wyjaśnić, że Lichtenstein towarzyszył gubernatorowi kraju, który na czele kilkunastu kompanii wojska spotkał się, celem pertraktacji granicznych, z całym plemieniem Kafrów. Masowe mordy tego rodzaju nie były
jednak dla kwaggi tak groźne, jak regularny ruch osiedleńczy. [ w dwadzieścia parę lat później podróżnik angielski Thompson, zwiedzając te same tereny, stwierdził zupełny brak kwagg w okolicy.' Podobnie wyglądała sytuacja w innych częściach kraju.
Na pustyni Karu, która dziś stanowi główne centrum hodowli owiec, w początkach zeszłego stulecia podróżnicy wspominają
o olbrzymich stadach kwagg, których chrapliwy głos słychać było nawet nocą. Dwadzieścia parę lat później głosy te ucichły na zawsze. Istny szał dobijania resztek niewinnych zwierząt doszedł jednak do zenitu w połowie w. XIX.
Pobożni Burowie, którzy ziemie południowoafrykańskie uważali za prawdziwą „ziemię obiecaną", niszczyli z równą zaciekłością zwierzęta, jak i rodzimą ludność tego kraju. Z zabitej kwaggi wydobywano przede wszystkim kulę i nabijano strzelby ponownie... Skóra kwaggi okazała się doskonałym materiałem na wyrób worków służących do przechowywania ziarna.
Nie lepsi od Burów byli sportsmeni angielscy. Do masowych mordów przyłączyła się wreszcie i ludność kaferska, tym razem dysponująca już wierzchowcami i bronią palną. W ten sposób kwagga zniknęła z terenów na południe od rzeki Oranie. Ostatnie dwie sztuki zastrzelono w r. 1858 koło miejscowości Tygerberg. Pewna ilość kwagg ocalała jeszcze na północ od wspomnianej rzeki, lecz i tu masakra przybrała na sile około r. 1865, z tą tylko różnicą, że transport skór odbywał się wagonami. Przypuszcza się, że ostatnia kwagga zginęła tu w r. 1878.
Wreszcie przy życiu pozostała jedna jedyna kwagga — znajdowała się jednak nie w Afryce, lecz w... Europie. Nie niepokojona przez nikogo, żyła spokojnie w ogrodzie zoologicznym w Amsterdamie. Przechodzący koło niej co dzień panowie w cylindrach i damy noszące turniury nie zastanawiali się prawdopodobnie nad jej losem, jakkolwiek zdawali sobie sprawę, że jest to jeden z rzadszych okazów. 12 sierpnia 1884
roku leciwa już kwagga zakończyła żywot, zarówno swój własny, jak i swego gatunku.
W kilkanaście dopiero lat później, gdy poszukiwania nowego okazu tego zwierzęcia okazały się daremne, zoolodzy uświadomili sobie smutną prawdę, że kwaggi już nie ma. Zaczęto skwapliwie zbierać wiadomości o jej pierwotnym występowaniu i życiu w zoo. Stwierdzono przy tym, że choć dawniej przywożono ją dość licznie do różnych ogrodów zoologicznych (do zoo paryskiego dotarła jeszcze w końcu w. XVIII), to jednak w drugiej połowie zeszłego stulecia, prócz okazu w Amsterdamie, kwaggi żyły tylko w Berlinie i Londynie.
Nieco więcej materiału dochowało się w muzeach, dokąd wędrują zwykle zwierzęta kończące żywot w zoo. Doliczono się dwudziestu dwóch okazów wypchanych lub też skór, pięciu czaszek i trzech niekompletnych szkieletów. Cenne te szczątki wygasłej kwaggi znajdują się wyłącznie w muzeach europejskich.
I Poza Europą, a mianowicie właśnie w południowej Afryce, gdzie stosunkowo niedawno żyły jeszcze setki tysięcy kwagg, jedynym ich śladem jest wypchane źrebię, znajdujące się w muzeum w Cape TownJFakt ten ma szczególną wymowę.
Tragiczny los kwaggi wzbudził duże zainteresowanie i bardziej niż inne wypadki zniszczenia przyczynił się do rozwoju ochrony gatunkowej dużych ssaków. Kwagga stała się typowym przykładem zwierzęcia, które padło ofiarą brutalnego bezrozumnego barbarzyństwa.
W naszych ogrodach zoologicznych, w których przeważają zwierzęta egzotyczne, koń występuje przede wszystkim w postaci kucyka czy tak zwanego pony i służy tylko do noszenia czy wożenia dzieci. W niektórych zoo znajdują się jednak i inne jeszcze konie — większe, barwy myszatej, z obrośniętą pęciną. Konie te, nie używane do pracy czy przejażdżki, przebywają na wybiegach osiatkowanych lub ogrodzonych, zaopatrzonych w tabliczkę, na której można znaleźć napis „tarpan" albo „konik białowieskiej Sprostujemy t*d razu ten napis, jeżeli jeszcze w którymś zoo „pokutuje". Konik? — owszem. Tarpan — bynajmniej I
Nie trzeba zresztą ogrodu zoologicznego. Wystarczy przyjrzeć się fotografiom w książce czy tygodniku, obrazującym piękno Białowieskiego Parku Narodowego i jego fauny, aby znaleźć fotografię gromadki koni i podpis: „tarpan w puszczy". I ten podpis wymaga sprostowania; powinien on brzmieć: „konie typu tarpana".
Mówiliśmy już przy turze, że mimo kosztownych prób i usiłowań nie udało się przywrócić do życia tego wygasłego gatunku dzikiego wołu. Podobnie ma się rzecz z tarpanem. Konie czy koniki „białowieskie", gdziekolwiek się znajdują, czy to w Białowieskim Parku Narodowym, czy w zagrodzie zoo — nie . są tarpanami i być nimi nie mogą, z tej prostej przyczyny, że prawdziwe tarpany wyginęły doszczętnie blisko już sto lat temu*'
/¡Czymże więc był tarpan? Oczywiście dzikim koniemjCzym są zatem konie z naszych rezerwatów, skoro nie są one tarpa
nami? i Są potomkami dzikiego tarpana.) Skąd wzięły się one w rezerwatach?
Na to pytanie musimy znaleźć odpowiedź. Wprawdzie nieraz już podkreślano, że w epoce motoryzacji i lotnictwa koń staje się przeżytkiem — zbyt dużo jednak łączyło człowieka z tym szlachetnym zwierzęciem, aby historia, a zwłaszcza zagadka jego pochodzenia była nam obojętna.
Jak wiadomo, wśród różnych ras końskich rozróżniamy dwie zasadnicze grupy: konie zimno- i gorącokrwiste. Do pierwszych zaliczamy ciężkie konie robocze, słynne persze- rony czy belgi. Natomiast typem koni gorącokrwistych, ina
czej mówiąc wierzchowców, mogą być znane z temperamentu araby. Za przodków tych ras uznaje się dziś trzy gatunki dzikiego konia, z których dwa wygasły już doszczętnie, trzeci zaś żyje wprawdzie, lecz znajduje się już tylko w ogrodach zoologicznych, w przyrodzie zaś został doszczętnie wytępiony. Tym jedynym żyjącym dzikim gatunkiem jest tak zwany koń Przewalskiego — Eąuus pizewalskii, pochodzący z Mongolii. Jest to zwierzę dość duże, budowy bardzo harmonijnej, lecz z nieproporcjonalnie ciężką, masywną głową, maści rudawo- brunatnej, z czarnymi nogami i białym pyskiem, o grzywie stojącej do góry jak u zebry. Grzywa taka jest typową cechą dzikich koni.
Drugim gatunkiem, dziś już nieżyjącym, był bardzo ciężko zbudowany tak zwany koń Abela (Equus abeli). Postać jego znamy głównie z konturów wyrytych na ścianach jaskiń francuskich, zresztą w sposób prawdziwie mistrzowski, ręką nieznanych artystów epok przedhistorycznych. Koń ten wyginął również w czasach przedhistorycznych. Od konia Abela . lub pokrewnych mu odmian wywodzi nauka wszystkie rasy ciężkich koni pociągowych, czyli zimnokrwistych.
Trzecim wreszcie z kolei był tarpan (Eąuus gmelini), konik \ bardzo zgrabnie i lekko zbudowany, o kształtnej głowie i drob- } nym pysku, barwy siwomyszatej, z wyraźną czarną pręgą l wzdłuż grzbietu. Wizerunki tarpanów .znajdujemy również na j ścianach grot i jaskiń prehistorycznych. Z nowszych czasów ! znamy jeden tylko rysunek przedstawiający tarpana, a raczej źrebaka tego gatunku, zamieszczony w pochodzącym z w. XVIII opisie podróży po Rosji, pozostawionym przez podróż- j nika i zoologa Pallasa.
Osiemdziesiąt lat temu tarpan żył jeszcze zupełnie dziko w Europie, w południowej Rosji, na tak zwanych stepach tau- rydzkich lub chersońskich. Ponieważ dzikie tarpany zbliżały się często do tabunów pasących się na stepie koni domowych i uwodziły ze sobą klacze, ludność tępiła je, aż wreszcie wytępiła całkowicie. Stało się to prawdopodobnie w końcu zeszłego stulecia, podano nawet r. 1876 jako dokładną datę ubicia ostatniego tarpana. Być może, żę poszczególne sztuki żyły jeszcze dłużej, gdyż z okresu bezpośrednio po pierwszej wojnie światowej mamy wiadomość o istnieniu w miejscowości Dubrowka w okręgu mirgorodzkim jednego ogiera, którego trzymano w gromadce domowych klaczy kirgiskich. Było to zwierzę bardzo złe i dzikie, stanowiące prawdziwą plagę okolic, gdyż atakowało przejeżdżające gościńcem furmanki zaprzężone w klacze domowe. Daty jego padnięcia nie znamy, a chociaż pozostał opis podany protokolarnie przez obserwatorów, którzy widzieli zwierzę za życia, istnieją pewne wątpliwości (właśnie z powodu niezupełnie stojącej grzywy)
— czy był to okaz czystego, dzikiego tarpana, czy też już produkt skrzyżowania z koniem domowym.
Fakt, że dzikie konie stosunkowo łatwo krzyżowały się na stepowych pastwiskach z klaczami udomowionymi, utrudnia bardzo zorientowanie się w dawnych opisach dzikich i zdziczałych koni. Nie ulega w każdym razie wątpliwości, że dzikie tarpany istniały, a wiele świadectw dowodzi również, że w dawniejszych czasach żyły one także i w Polsce.
W początkach w. XV widział je podróżnik francuski Gilbert de Lannoy. Żyły one w towarzystwie żubrów i łosi w zwierzyńcu księcia litewskiego w pobliżu miejscowości Troki. Z w. XVI pochodzą wzmianki o dzikich koniach w Ełku, Wę- goborku, Ragnecie, a więc na Pojezierzu Mazurskim. Dzikie konie trzymano w zwierzyńcu księcia Albrechta pruskiego, w okolicy Królewca, skąd komturowie krzyżaccy wysyłali je jako drogocenne podarki na dwór cesarski w Wiedniu czy Pradze. Zainteresowanie tymi zwierzętami było tak duże, że niektórzy magnaci niemieccy prosili o sporządzenie dla nich wizerunku dzikich koni, gdy stawały się już one coraz rzadsze. Wartość ich jako pewnego rodzaju zabytków przyrody doceniano w pełni już w tych dawnych czasach, gdyż trudno przypuścić, aby zwyczajne zdziczałe konie przeznaczano jako podarki dla potężnych monarchów lub zabiegano tak bardzo
o ich portretowanie.
Pod koniec szesnastego stulecia tarpany były już ogromną rzadkością. W r. 1568 książę pruski tłumaczy w liście do ar- cyksięcia austriackiego Ferdynanda, iż prośbie jego nie jest w stanie zadośćuczynić i nie może przysłać mu po raz wtóry okazów dzikich koni z powodu ich rzadkości. Widzimy więc, że ceniono wówczas tarpany na równi niemal z gasnącym również turem.
Miciński, koniuszy ostatniego z Jagiellonów, napisał w owych czasach specjalną pracę na temat oswajania i ujeżdżania dzikich koni. Niestety, rękopis tej zapewne bardzo interesującej pracy zaginął i o jej istnieniu dowiadujemy się jedynie pośrednio, z innych źródeł. Ostatecznie losy tarpanów w Polsce potoczyły się z tą samą koleją co los tura, a potem żubra. Dotyczy to większości zwierząt ginących. Rozprzestrże- nione kiedyś niewątpliwie szerzej dzikie konie — tarpany, pozostają jedynie w nielicznych ośrodkach, a w niecałe dwieście lat po czasach jagiellońskich żyją już tylko w jednym jedynym rezerwacie w pobliżu Zamościa.
O rezerwacie tym, po którym dziś jeszcze pozostała nazwa miejscowości — Zwierzyniec, pisze w swych pamiętnikach z końca w. XVIII Kajetan Kożmian.
„O trzy mile od Zamościa pamiętam zwierzyniec obszerny na milę i cały oparkaniony dokoła, do którego strzeżenia były pewne wsie przeznaczone. Tam utrzymywało się mnóstwo zwierząt różnego rodzaju, jak to jelenie, sarny, daniele? krwiożercze, jeżeli się przypadkiem znalazło — wytępiono. Niedźwiedź raz się wdarł przez parkan, zaraz go ubito. Chowały się tam i mnożyły konie, które widziałem. Postać ich mała, jak koni włościańskich, lecz osiadłe, krępe i z grubą, lecz gładką nogą, siły wielkiej, sierści jednakowej ka- romyszatej. Dopiero je w nieodległych czasach wygubiono, podobno dlatego, że w zimie potrzeba było dla nich szopy sianem opatrywać".
Dalsze cenne szczegóły o tarpanach koło Zamościa znajdu-
jemy w opisie podróży Niemca Hacąueta, pochodzącym również z końca XVIII stulecia.
„W odległości kilku godzin od miasta znajduje się duży zwierzyniec, gdzie właściciel tego miasta i ordynacji utrzymuje jeszcze dzikie konie i są onemałe, czarnobru* natne o dużych i grubych głowach: włosy grzywy i ogona są krótkie, ale samiec posiada pod podbródkiem brodę. Te zwierzęta są całkiem nieokiełznane; ponieważ zbytnio się rozmnożyły, przeto niektóre wystrzelano, inne zaś oddano do Lwowa na walki, gdzie wobec innych zwierząt drapieżnych okazały nadzwyczaj dużo zdecydowania i odwagi".
W tym miejscu wyjaśnić należy, że walki zwierząt, zwane po łacinie „pugnae ferrarum", stanowiły, począwszy od siedem
nastego aż do początków minionego stulecia, ulubione widowisko. Odbywały się one na oszalowanych deskami arenach. Organizowane w różnych miastach przez prywatnych przedsiębiorców, ściągały liczną publiczność. Warto wspomnieć, że widowiska takie urządzano jeszcze w latach 1805—1810 na dziedzińcu wawelskim! Dzikie konie ze Zwierzyńca walczyły we Lwowie na arenie z niedźwiedziami lub wilkami. Potraktowanie ostatnich tarpanów w Polsce jedynie jako materiału do krwawych, pełnych bezsensownego okrucieństwa zapasów, służących zaspokojeniu niskich instynktów tłumu, stanowi rażący kontrast z dawną ochroną, jaką te ginące zwierzęta cieszyły się jeszcze w epoce Renesansu.
Żywot dzikich tarpanów nie zakończył się wszelako na arenie. Z innego ważnego źródła, jakim są pamiętniki nieia- kiego Brinckena, dowiadujmy się mianowicie, że dzikie konie w Zwierzyńcu koło Zamościa pochodziły z Puszczy Białowieskiej i że ostatecznie — *uż w początkach w. XIX — rozdano je okolicznym chłopom.
Wiadomość ta jest niezwykle cenna i bardzo dekawa, dowodzi bowiem, że w początkach w’. XTX na terenie dzisiejszego województwa lubelskiego, pomiędzy Zamościem a Biłgorajem dokonał sie, po raz ostatni w świecie, akt udomowienia prawdziwego dzikiego konia. Udomowienia teęo dokonali po prostu chłopi, którzy na pewno nie wiedzieli nic „o sposobie oswajania świerzopów i ogrów" (jak w XVI w. nazywał w swoim piśmie dńkie konie koniuszy królewski Miciński), ale kienrąc się intuicja i pilną potrzeba zdołali za pomocą krzyżowań i hodowli zamienić w ciągu kilkudziesięciu lat dzikiego tarpana w pożyteczne zwierzę pociągowe.
W ten sposób powstał tak zwany konik biłgorajski, mały, myszatobrązowy z czarną pręgą wzdłuż grzbietu, o drobnych kopytkach i niezbyt ciężkiej głowie. Konik biłgorajski miał wiele cech dzikiego tarpana, ale wskutek długotrwałej hodowli i krzyżowania z końmi domowymi zatracił przede wszystkim charakterystyczny szczegół swej „dzikości", jaką była stojąca do góry, a nie opadająca na szyję czarna grzywa. Zresztą pod
kreślić trzeba, że koniki biłgorajskie nie były już bynajmniej jednolite. W latach dwudziestych naszego wieku osobniki o typie tarpana stały się bardzo nieliczne.
Okazy te zwróciły na siebie uwagę młodego, pełnego zapału zootechnika dra T. Vetulaniego. Zasługą jego jest uratowanie od zagłady, w ostatnim dosłownie momencie, resztek koników tego „zabytkowego" typu. W r. 1936 nieliczne osobniki typowe umieszczono dla celów naukowo-hodowlanych w rezerwacie Puszczy Białowieskiej, gdzie na przestrzeni 36 ha pozostawiono je działaniu naturalnego środowiska, dokarmiając jednak zarówno zimą, jak i latem. W chwili wybuchu drugiej wojny światowej w Białowieży znajdowało się już czterdzieści koników, które rozreklamowano w kraju i za granicą jako po prostu — tarpany.
„Zmartwychwstanie” tarpana, czyli — mówiąc naukowo — jego regeneracja wykazała wprawdzie, że przywrócenie życia wygasłemu czy wytępionemu gatunkowi dzikiego zwierzęcia na drodze hodowlanego oczyszczania go z przymieszki krwi krzyżowanych z nim zwierząt domowych nie jest możliwe, niemniej jednak prowadzić może do wyhodowania zwierząt w dużym stopniu zbliżonych do ich dzikiego przodka.
„Tarpany" białowieskie, równie jak i te, które na podstawie zebranego z Białowieży materiału z przymieszką krwi konia Przewalskiego wyhodował w Niemczech Heinz Heck, dyrektor zoo w Monachium — nie były i nie będą nigdy prawdziwymi dzikimi tarpanami, lecz są w'każdym razie nowym typem czy rasą konia półdzikiego najbardziej do dzikiego tarpana zbliżoną.
Wartość użytkowa powstałego w ten sposób konika typu prymitywnego została w ostatnich czasach uznana. Polega ona na jego przystosowaniu się do naszych warunków klimatycznych, przebywaniu pod gołym niebem przez cały rok bez żadnej dla siebie szkody, na łagodności i dużej pracowitości. Dlatego też dalsza hodowla tych koników i trzymanie ich
w rezerwacie, którym jest obecnie miejscowość Popielnó nad jeziorem Sniardwy, są w pełni uzasadnione.
Potomkowie dzikiego tarpana, czyli tak zwane koniki, lepiej zatem od jego cech zewnętrznych zachowały takie zalety, jak wytrzymałość i doskonałe wykorzystanie paszy, charakterystyczne dla dzikich koni.
Cechy te w drodze dalszego krzyżowania posłużyć mogą do zwiększenia przydatności naszych koni roboczych, które mimo konkurencji traktora pozostają w rolnictwie ważną siłą pomocniczą.
W stosunku do zwierząt morza ludzkość wykazała ogromne, ubóstwo wyobraźni. Nazwy, jakimi oznaczono ssaki morskie, to przeważnie miana zwykłych zwierząt, jak pies, kot, koń, lew, połączone z przymiotnikiem: morski. A więc: pies morski, kot morski, koń morski. W ten sposób powstała również nazwa — krowa morska.
Rzecz jasna, że nawet najbujniejsza fantazja nie mogłaby dostrzec w tak zwanym zwierzęciu jakiegokolwiek podobieństwa do krowy.’Jedynym usprawiedliwieniem tej niefortunnej nazwy jest chyba okoliczność, że żywiło się ono... pokarmem roślinnym. Podobno również gromadne występowanie tych przedziwnych zwierząt, ich wspólne żerowanie na łąkach wodorostów podmorskich i* wykonywane przy tym ruchy głową przypominały trochę stada bydła pasącego się na pastwisku.
Jakkolwiek nazwa krowy morskiej jest niezbyt trafna i słuszna (Hydrodamalis stelleii lub Rhytina stelleri), to zyskała ona już od dawna „prawo obywatelstwa". Jakże zresztą można nazwać zwierzę, które w nazwie naukowej przyrównano do... cielęcia wodnego hyćLros — woda, damalis — cielę). Z jednej strony — krowa morska, z drugiej — cielę wodne.
Aby wyjaśnić te pozorne niedorzeczności, trzeba przede wszystkim umiejscowić krowę morską w systemie zoologicznym. Oczywiście, mamy do czynienia z ssakiem, i to ssakiem morskim, niepodobnym jednak ani do foki, ani do wieloryba. Krowy morskie zaliczyć wypada do odrębnego rzędu, tak zwanych nozdrzaków, czyli syrenowatych (Sirenia). Są to zwierzęta o ciele nagim, obłowrzecionowatym, to jest ku tyłowi sil
nie zwężonym, kończącym się poprzeczną, niekiedy półkolisto wyciętą „płetwą", która zastępuje nie istniejące odnóża tylne. „Nogi" przednie wykształcone są w bezpalcowe (przynajmniej na zewnątrz) wiosła, głowa w stosunku do ciała niezbyt duża, lecz dość gruba, o pysku trochę buldogowatym, właściwie bezzębnym, oczka małe, uszu — to jest małżowiny usznej — brak. Nozdrzaki żyją dotąd, choć coraz rzadsze, w morzach i rzekach krajów ciepłych. W Ameryce Południowej, Afryce i Australii występują tak zwane manaty, w Indiach, Oceanie Indyjskim, Morzu Czerwonym — diugonie. Wielkość tych zwierząt wynosi przeciętnie około 2—3 m.
Nazwę Sirenia otrzymały one z mitologii starożytnej, w której legendarne syreny, pół kobiety, pół ryby (znane nam chociażby z herbu Warszawy), wabiły ku sobie nieszczęsnych śmiertelników, aby doprowadzić ich do zguby. Opowieści
o tych fantastycznych dziewicach morskich do dziś dnia niemal znajdują wiarę wśród naiwnych* nieświadomych faktu, że takie połączenie różnych części odmiennych istot nie może w przyrodzie istnieć, gdyż panuje tu pewna harmonia i określony wzajemny stosunek poszczególnych części. W każdym razie początek tym opowieściom dały na pewno Sirenia, jak na przykład diugoń. u których sutki piersi umieszczone są podobnie jak u człowieka.
Anatomicznie, głównie w szczegółach budowy czaszki, Sire-
nia zbliżają się, o dziwo, do słoni. Zewnętrznie, nie bez pewnej dozy słuszności, jeden z zoologów przyrównywał je do hipopotamów. W każdym razie są to ssaki bardzo osobliwe, wielu ludziom, nawet jako tako orientującym się przebogatym świecie zwierząt, zupełnie nie znane.
Krowa morska była chyba najdziwniejszym gatunkiem wśród tych dziwnych istot morza.
/ Zwierzę to imponowało przede wszystkim wielkością. Długość jej ciała dochodziła do 10 m, waga' wynosiła ponad 4,5 tony, to jest tyle, ile ważą największe dorosłe okazy słonia. Sam obwód tułowia w części brzusznej miał 5,5—6 m, a głowa .osiągała wagę co najmniej 100 kg. j
Żyjące dziś manaty i długonie, mimo że należą do zwierząt wcale nie małych, są więc karłami w porównaniu z tym kolosem. Na ogół kształtem ciała krowa morska nie odbiegała od swych krewniaków. Głowa jej kończyła się może tylko mniej „bu? dog o wato". Olbrzymie zwierzę pokryte było skórą, grubą miejscami na 2—3 cm i tak twardą, że przy ściąganiu trzeba ją było rąbać siekierą. Skóra ta — naga, barwy czarnobrą- zowej — wykazywała na skutek swej chropowatości dość duże podobieństwo do kory dębowej. Przód pyska zdobiły liczne sztywne szczeciny, oko było małe, bez powiek, otwór uszny niewidoczny. Najosobliwiej przedstawiało się wnętrze paszczy, w której rolę zębów spełniały dwie kostne płyty podniebienia, licznie w poprzek karbowane, służące do rozcierania roślinnego pokarmu.
W przeciwieństwie do swych egzotycznych pobratymców, krowa morska żyła w lodowatych wodach Dalekiej Północy, u wybrzeży Wyspy Beringa, tak zwanej Wyspy Miedzianej
i innych wysp, znanych pod nazwą Komandorskich, a także u brzegów półwyspu Kamczatka. W dawnych czasach rozprzestrzenienie jej sięgało aż po północny cypel wysp japońskich, rodkrycia tego olbrzymiego zwierzęcia dokonał przypadkowo przyrodnik Steller w listopadzie r. 1741. Okręt. Stellera rozbił się u wybrzeży nie znanej jeszcze wówczas Wyspy Beringa
i podróżnik wraz z swą załogą musiał tam spędzić pełne dzie
sięć miesięcy. Przez pół roku nieszczęśni rozbitkowie żywili się mięsem zwierząt, żyjących u wybrzeży wyspy, głównie tak zwanego wydrozwierza, czyli wydry morskiej, którą stosunko-’ wo łatwo było upolować.
\jCrowy morskie — pisze Steller — trzymały się u wybrzeży w wielkich ilościach, skupione w stada, tam zwłaszcza, gdzie strumyki wodne uchodziły do morza i gdzie najobficiej roz-1 rastał się wszelkiego rodzaju chwast morski. Ponieważ z po-j wodu przepłoszenia wydrozwierzy z północnej strony wyspy, ■ zaopatrywanie się nasze w żywność zostało utrudnione, zaczę-1 liśmy obmyślać sposób opanowania tych dużych zwierząt, co ze względu na ich bliskość ułatwiłoby znacznie nasze wyży- ■ wienie7^>
Uczyniłem tedy dnia 21 maja pierwszą próbę, aby przy pomocy sporządzonego dużego, żelaznego haka, z przymocowaną do niego liną zaatakować i przyciągnąć to wielkie i potężne zwierzę morskie na brzeg wyspy. Próba ta okazała się daremną, gdyż skóra zwierząt była zbyt twarda, a hak tępy. Narzędzia zmienialiśmy na różny sposób i robili liczne próby, ale wypadły one jeszcze gorzej/ bo zwierzęta wymknęły się nam w morze, unosząc ze sobą haki i liny. Na koniec potrzeba zmusiła nas do spróbowania harpuna. W tym celu, pod koniec czerwca, wzięliśmy się do naprawy czółna, które jesienią na skałach mocno było poszczerbione. Do czółna wsiadł obok ster
nika harpunnik z harpunem, przywiązanym na bardzo długiej linie, jak na wieloryba, oraz czterech ludzi z wiosłami. Koniec liny trzymało na brzegu czterdziestu ludzi, stanowiących resztę załogi. Zaczęto wiosłować zupełnie cicho i zbliżać się w stronę zwierząt, które w największym spokoju, całymi stadami, żerowały na dnie u brzegu. Gdy harpunnik ugodził je harpunem, załoga na brzegu przyciągała je powoli liną, a będący w łódce ścigali, aż osłabione ruchem i ranami zbliżyły się do brzegu. Wtedy przymocowano je na linie do chwili odpływu, po czym, leżące na suchym już brzegu i ubite, ćwiartowano, znosząc z uciechą kawały mięsa i tłuszczu do naszej osady. Mięso składało się do dużych beczek, połcie tłuszczu wieszało na wysokich kozłach. I tak uzyskaliśmy wkrótce nadmiar pożywienia, że mogliśmy bez przeszkód wziąć się do dalszej budowy nowego statku, który miał być naszym wybawieniem"*.
Prócz tego ponurego obrazu, w którym zabijanie bezbronnych zwierząt podyktowane było przynajmniej koniecznością utrzymania się przy życiu, pozostawił Steller sporo cennych uwag dotyczących ich sposobu życia.
„Żyją one w morzu stadami, jakby na wzór bydła domowego. Samce i samice trzymają się obok siebie, młode w pobliżu sta
rych, wzdłuż brzegu. Nie mają innego zajęcia jak tylko jedzenie. Grzbietem i połową ciała wystają stale nad powierzchnię wody. Pasą się podobnie jak zwierzęta lądowe, posuwając^się powoli, przed siebie. Wiosłami jedynej pary odnóży przednich zgarniają zielska wodne rosnące na kamieniach i żują je bezustannie, lecz na podstawie budowy żołądka przekonałem się, iż nie przeżuwają, jak sądziłem początkowo. Jedząc poruszają głową i szyją, tak jak to robią woły, i co parę minut wystawiają głowę nad powierzchnię wody, aby z parsknięciem czy prychnięciem przypominającym konia zaczerpnąć powietrza. W czasie odpływu ustępują od brzegu w morze, a z przypływem wracają, nieraz tak blisko, że można je dosięgnąć. Wobec człowieka nie wykazują najmniejszej obawy. Słyszą, zda^e się, nieźle. Oznak jakiejś wybitniejszej inteligencji nie zauważyłem, natomiast ogromne jest ich wzajemne przywiązanie, gdyż ranionego towarzysza próbują ratować, okrążając go i chroniąc od strony brzegu lub starając się przewrócić atakujące czółno. Widzieliśmy raz z podziwem, jak
samiec w ciągu dwóch dni powracał do ubitej i leżącei na brzegu samicy. Mimo że atakowaliśmy je i ubijali, pozostawały stale w tej samej okolicy. Łączenie się w paty odbywa się w czerwcu, poprzedzone dłuższym okresem jakby igrania, kiedy samica uchodzi powoli przed samcem, zwracając na niego uwagę, ten zaś stale za nią podąża. Kiedy zwierzęta te chcą odpocząć, przewracają się na grzbiet w cichej zatoce
i unoszą się w ten sposób na wodzie, jak olbrzymie kłody"*.
„Zwierzęta te znajdują się wszędzie wokół wyspy, przez cały rok, i to w największej ilości, tak że wszyscy mieszkańcy południowego wybrzeża Kamczatki corocznie mogą zaprowian- tować się obficie w ich tłuszcz i mięso. Skóra krowy morskiej jest podwójnego rodzaju, zewnętrzna — barwy czarnej lub czarnobrunatnej, grubości jednego cala, twardością prawie przypomina drzewo sandałowe. Wokół głowy pełno w niej bruzd, zmarszczeń i dziurkować. Składa się ona z pionowych włókien, bardzo zbitych. Ta zewnętrzna powłoka oddziela się łatwo od właściwej skóry, grubości nieco większej od skóry wołowej, bardzo mocnej i mającej barwę białą. Pod tymi powłokami skóry znajduje się tłuszcz, gruby na cztery palce, następnie mięso. Tłuszcz nie jest bynajmniej tranowaty ani miękki, lecz przeciwnie — twarda wy i gruczołkowaty, barwy śnieżnobiałej. Zostawiony przez parę dni na słońcu, staje się żółtawy jak najlepsze masło holenderskie. Przegotowany, ma smak słodkawy dobrego tłuszczu wołowego. Wytopiony, barwą i świeżością przypomina najlepszą oliwę, w smaku zaś — słodkie mleko migdałowe o dobrym zapachu, tak że pijaliśmy je całymi rynkami, bez najmniejszego obrzydzenia. Ogon składa się prawie wyłącznie z tłuszczu i ma smak jeszcze lepszy niż z innych części ciała. Tłuszcz młodych nie ustępuje w niczym najlepszej słoninie, a mięso cielęcinie. W gotowaniu „narasta" przy tym tak, że powiększa dwukrotnie swoją objętość, a gotuje się niecałe pół godziny. Mięso dorosłych zwierząt nie różni się zupełnie od wołowiny i bardzo dobrze przecho
wuje. Jak jest ono zdrowe, stwierdziliśmy wkrótce wszyscy, gdy zauważyliśmy wydatny przepływ sił i dobrego poczucia. Doświadczyli tego szczególnie ci spośród nas, którzy cierpieli na szkorbut i do owego czasu na próżno starali się z tej słabości wyleczyć'".
Przytoczyłem tu umyślnie w całej rozciągłości opis Stellera, zwłaszcza uwagi świadczące o tym, jak pożyteczna była olbrzymia krowa morska, gdyż szczegóły te najlepiej pozwolą nam zrozumieć przyczynę jej zagłady.
Po odkryciu tego niezwykłego zwierzęcia przez Stellera
i opublikowaniu opisu, który nawet dla późniejszych podróżników odwiedzających Wyspę Beringa pozostał nadal jedynym źródłem informacji — zainteresowanie krową morską niebywale wzrosło. Wyrazem tego było zorganizowanie dziewiętnastu ekspedycji, z których każda liczyła około pięćdziesięciu ludzi. Niestety, ekspedycje te, złożone z wielorybników i spekulantów, miały na celu wyłącznie ów znakomity tłuszcz
i mięso krowy morskiej.
[W dziewięć lat po odkryciu jej przez Stellera, w r. 1754, padła ostatnia sztuka na Wyspie Miedzianej, w pobliżu Wyspy Beringa, a w r. 1763, w dwadzieścia dwa lata po pobycie Stellera na Wyspie Beringa, zaprzestano już masakry, gdyż nie było na co „polować".]
A więc całe dziełcTzniszczenia trwało zaledwie dwadzieścia dwa latał Biorąc pod uwagę liczebność krowy morskiej u wybrzeży Wyspy Beringa i oceniając populację tego zwierzęcia na co najmniej kilkadziesiąt tysięcy, należy przyjąć, że rokrocznie zabijano kilka tysięcy sztuk, a więc przeciętnie około dziesięć — piętnaście sztuk dzienniel Oznacza to, że wyspa przez dwa dziesiątki lat była nieustającym terenem mordowania.
Pojedyncze okazy krowy morskiej widywano podobno jeszcze w r. 1768 i później. Słynny badacz ziem arktypznych Szwed Nordenskjóld twierdził, iż — według opowiadań krajowców —
jeden z okazów krowy morskiej żył jeszcze do r.
1854. Sprawa ta wzbudziła duże zainteresowanie i była badana bardzo skrupulatnie przez ekspedycją amerykańską, piod przewodnictwem zoologa Stej- negera. Z protokolarnego przesłuchania obu łowców miejscowych, którzy mieli rzekomo widzieć ten ostatni okaz, okazało się, że nie ma mowy, aby była to rzeczywiście krowa morska, gdyż zwierzę to zniknęło I im nagle z oczu, nurkując I w głębinach morskich, czego krowy morskie ro- I bić nie umiały.
Należy więc przypuszczać, że był to jeden z gatunków waleni, być może samica narwala.
Zmarły w r. 1930, w wieku blisko stu lat, zoolog polski Eene- dykt Dybowski, profesor uniwersytetu lwowskiego, który spędził wiele lat na Kamczatce i dwukrotnie odwiedził Wyspę Beringa, opierając się na opowiadaniach krajowców przypuszcza, że pojedyncze krowy morskie istotnie żyły jeszcze do r. 1830. Uczony ten zwrócił również uwagę na pewien fakt, który, jego zdaniem, przyczynił się do zagłady krowy morskiej. Od czasu do czasu wybrzeża obu Wysp Komandorskich (to jest Wyspy Beringa i tak zwanej Wyspy Miedzianej) pokrywają się całkowicie lodem, i to np tak wielkiej przestrzeni, że obszar wód pozostawiony krowom morskim zmniejszać się musiał bardzo niekorzystnie, ułatwiając znakomicie wybijanie tych zwierząt.
Benedykt Dybowski zbierał nie tylko wiadomości dotyczące krowy morskiej, ale także jej szczątki. W czasie pobytu uczonego na Kamczatce, to jest w latach 1879-—1885, nie były one już tak liczne jak dawniej. Dybowski napisał pracę na temat czaszki wygasłego zwierzęcia, stwierdzając, że istniały dość znaczne różnice wielkości między czaszką samca a samicy. Kiedy osiadł na stałe w Polsce, mieszkańcy Kamczatki, w dowód wdzięczności i uznania dla jego zasług, przysłali mu w darze cenny upominek. Był to całkowity szkielet krowy morskiej, który Dybowski przekazał muzeum zoologicznemu przy uniwersytecie lwowskim.
Szkielety krowy morskiej należą dziś istotnie do największych rzadkości i znajdują się w kilku zaledwie muzeach świata. W Polsce jedyną pamiątką po tym zwierzęciu jest okazała czaszka, którą oglądać można w sali ochrony przyrody Muzeum Zoologicznego Polskiej Akademii Nauk w Krakowie.
RU K
Znaną jest rzeczą, że Arabowie i pokrewne im ludy południowego wschodu odznaczają się bujną wyobraźnią. Zwiedzający owe kraje turysta, gdy zagadnie o którąś z licznych tam ruin starożytnych budowli, często usłyszy informacje nie mające nic wspólnego z prawdą historyczną, wynikające — podobnie jak nierzadkie w pustyni „fatamorgana" — z rozigra- nej słońcem wyobraźni.
Nic więc dziwnego, że w słynnym od wieków zbiorze arabskich opowieści, znanym pod tytułem „Baśni z tysiąca i jednej nocy", mimo uroczystej na wstępie zapowiedzi, że jest to opis prawdziwych wypadków, jakie zdarzyły się wielu ludziom — znajdujemy piękne baśni i bajki, mity i legendy.
A jednak w każdej bajce kryje się ziarnko głębokiej niekiedy prawdy, czego najlepszym dowodem jest opowieść
0 olbrzymim ptaku, zwanym ruk.
[istnienie takich olbrzymów, przewyższających wzrostem największego z ptaków żyjących — strusia afrykańskiego, który stojąc z wyciągniętą szyją dosięga 2,5 m wysokości — długi czas wydawało się ludziom mocno wątpliwej Dlatego też opowiadanie o gigantycznym ptaku ruk z bajek arabskich, nie tylko w nowszych, ale i w dawniejszych czasach nie znajdowało wiary. Nie wierzono również i uznano za bajeczkę to, co wielki podróżnik sprzed siedmiuset laty, Włoch Marco Polo, pisał w relacji ze swych dalekich podróży. A pisał on tak: /„Wielki Chan Tatarów mieszkający na granicy Chin, otrzymał wieści o olbrzymim ptaku ruk na wyspie Madagaskar
1 wysłał na tę wyspę swych ludzi, którzy przywieźli mu olbrzy
mie pióro, długości dziewięćdziesięciu piędzi i szerokości dwu liści palmowych, z którego to pióra Jego Wysokość Chan bardzo był zadowolonyłTl
Oczywiście pióro to me dochowało się do naszych czasów, a ponieważ w późniejszych wiekach uczeni nie znajdowali w dziełach starożytnych pisarzy greckich i rzymskich, które były dla nich przede wszystkim miarodajne, żadnych wiadomości o istnieniu olbrzymich ptaków, wzmiankę Marca Polo potraktowano jako jedną z licznych bajek Wschodu.
Czegóż to zresztą Marco Polo nie wypisywał na temat ptaka ruk? Miał on być podobny do koguta, lecz posiadał potężne skrzydła i jeszcze większe szpony, w które chwytał i unosił
w powietrze, niczym myszy, zwierzęta tak potężne jak... słonie. Nic dziwnego, że nawet średniowieczni uczeni, bezkrytycznie powtarzający różne fantastyczne wiadomości, tym razem poszli raczej za głosem zdrowego rozsądku.
Minęło kilka, stuleci. I oto z początkiem zeszłego wieku do Wyspy Sw. Maurycego przypłynęły z Madagaskaru łodzie krajowców malgaskich, celem zakupienia rumu. Jako naczynia na ten specjał krajowcy przywieźli skorupy olbrzymich jaj, których rozmiary wzbudziły niemałą sensację. Pojemność każdego jaja wynosiła bowiem tyle, co ośmiu jaj strusich, uznanych dotąd za największe, i odpowiadała co najmniej stu trzydziestu pięciu jaiom kurzym?] Według ówczesnych miar każde jajo mieściło dwa galonyrczyli cztery kwarty, to jest około dziesięciu litrów dzisiejszych. Na zapytanie, skąd wzięli te olbrzymie jaja, Ma)gaszę opowiedzieli, że znajdują je niekiedy w trzcinach nadbrzeżnych. Co więcej, oświadczyli, że czasem widują także i ptaka, który je składa.
Historia istnienia tak dużych jaj spotkała się jednak w Europie z niedowierzaniem. Wkrótce potem, w r. 1831, pewien oficer marynarki francuskiej, zamieszkały w południowej Afryce, otrzymał podobne olbrzymie jajo, a w r. 1848 kupiec francuski Dumarele podczas pobytu w porcie Leven na Madagaskarze znów zobaczył w rękach krajowców te olbrzymie skorupy. Służyły one za misy, a grubość ich wynosiła 3 mm. Dumarele stwierdził, że mogą one zmieścić ilość płynu równą zawartości trzynastu butelek wina. Rzecz oczywista, że zaproponował on tubylcom odprzedanie mu olbrzymich jaj, na co się jednak nie zgodzili, tłumacząc, że jaja te są wielką rzadkością, a ponadto stanowią własność ich wodza. Krajowcy twierdzili również, że ptak składający te duże jaja żyje jeszcze, lecz jest niezwykle rzadki. Inni Malgasze, pytani przez Du- marele'a, jaja znali, ale o życiu ptaka wyrażali się raczej z powątpiewaniem. Według starych podań malgaskich był to ptak olbrzymi, który jednym uderzeniem nogi zabija wołu, a zabitego pożera.
W r. 1851 przywieziono wreszcie do Paryża jedno z takich jaj. Członkowie Akademii Francuskiej odbyli posiedzenie, na którym zademonstrowano to wielkie dziwo. Zmierzono je dokładnie i ustalono, _że obwód jego wynosi 28/4 stopy paryskiej, a pojemność 10,5 litra?) Wysłuchano również historii znalezienia jaja w usypisku ziemnym. Bez odpowiedzi jednak pozostały pytania: jak wygląda ptak, który zniósł to olbrzymie jajo, sześć razy większe od jaja strusia, jakich może dorastać rozmiarów, czy żyje jeszcze, jak twierdzili krajowcy, i w jakich zakątkach olbrzymiej wyspy się ukrywa, wreszcie — z jakimi gatunkami ptaków na świecie jest on najbliżej spokrewniony.
W każdym razie z jaja wykonano wiele odlewów gipsowych
i rozesłano je do różnych muzeów przyrodniczych Europy.
Jednocześnie rozpoczęto poszukiwania na Madagaskarze. Nie spotkano wprawdzie samego ptaka, ale znaleziono dalsze jaja, a, co najważniejsze, w pobliżu nich także potężną kość. Rozpoznano ją od razu jako tak zwaną kość skokową ¡ stwłer-
ic
dzono, że musi pochodzić od nie znanego dotąd, strusiowatego, olbrzymiego ptaka. Na podstawie tej kości zoolog francuski Izydor Geofiroy St. Hilaire nazwał ptaka mianem Aepyor* ni s, co w języku greckim, używanym w nazwach naukowych na równi z łaciną, oznacza dosłownie: „wysoki ptak".
Długie lata trwały dalsze poszukiwania na Madagaskarze, prowadzone przez wielu podróżników i zoologów. Do r. 1902 znane były tylko trzy jaja Aepyornis. W roku tym znaleziono ich nagle w różnych miejscach aż trzydzieści sześći Dawne odlewy gipsowe ustąpiły w muzeach miejsca oryginałom.
Jakże jednak przedstawia się dziś sprawa samego ptaka olbrzyma? — Niestety, nie ujrzymy go już nigdy. Olbrzymi ruk, Aepyornis z Madagaskaru, został przez krajowców doszczętnie wytępiony. Nie dowiemy się również, kiedy się to stało. Bardzo wiele natomiast mówią nam nieliczne fragmenty kości, zebrane w ciągu tych długich lat, a nawet szczątki piór
i skóry, przechowywane głównie w Muzeum Brytyjskim w Londynie.
Po długich, skrupulatnych badaniach, dyskusjach i sporach, kiedy jedni uważali kości ruka za należące do olbrzymiego pingwina, inni — za szczątki wielkiego sępa, ustalono dziś bezspornie, że na Madagaskarze, w czasach już historycznych, żyło co najmniej dwanaście gatunków osobliwych ptaków, blisko spokrewnionych ze strusiami. Były wśród nich ptaki nieduże, wielkości mniej więcej indyka, były i większe, a wśród nich olbrzymi ruk. Dochodził on wzrostu 5 m, miał małą główkę, długą szyję, skrzydła mało wykształcone i niezdolne do lotu, a nogi ciężkie, grube, trójpalcowe, które na pewno nie pozwalały mu szybko biegać. Możemy sobie zatem wyobrazić te największe z największych istniejących kiedykolwiek ptaków jako powolne, ociężałe kolosy, istne słonie wśrćd ptaków, przebywaiące na dość jałowych, pustynnych obszarach południowego krańca olbrzymiej wyspy, w pobliżu gorących, dymiących źródeł, na wyżynach dochodzących przeszło 1000 m. Zdaje się, że wbrew opowiadaniom krajowców, Aepyornis tutaj głównie składały i wysiadywały w dołach ziemnych swe
duże jaja. Żywiły się prawdopodobnie pokarmem roślinnym, a w każdym razie nie były drapieżne. Jest raczej wątpliwe, czy umiały się bronić. Nie były przecież latające, choćby z powodu ciężaru ciała. Ich grube nogi nadawały się raczej do grzebania i zdaje się, że z powodu swej budowy nie mogły wymierzać celnych kopnięć, z jakich znane są dziś żyjące strusie, kazuary czy emu. Dziób nie stanowił chyba również żadnej broni. Jednym słowem, olbrzymy te były raczej bezbronne. I tym zapewne tłumaczyć należy fakt, że zginęły." Kości Aepyornis noszą na sobie ślady obróbki za pomocą narzędzi. Na tej podstawie, a także biorąc pod uwagę opowiadania Malgaszów, możemy przypuszczać, że te olbrzymie ptaki znane były mieszkańcom wyspy», którzy polowali na nie jeszcze przez dłuższy okres czasu, zanim je zupełnie wytępiono.
Mniejsze gatunki tej ciekawej grupy strusi madagaskarskich żyły może jeszcze dłużej, kto wie, czy nie do siedemnastego stulecia naszej ery, i do nich to, prawdopodobnie, odnieść należy krótką wzmiankę z r. 1658 o nieznanym ptaku, zwanym Vouron patia, którą pozostawił w swej księdze o Madagaskarze Etienne Flacourt, francuska gubernator tej wyspy.
Równocześnie niemal z gromadzeniem wiadomości o istnieniu tajemniczego ptaka ruka i jego krewniaków, na drugim krańcu ziemi» na innych olbrzymich wyspach, znanych pod nazwą Nowej Zelandii, odsłaniała się, nierównie wyraźniej, karta dziejów innych jeszcze ogromnych, a wygasłych już ptaków.
Nowa Zelandia to dwie potężne wyspy wśrćd bezmiaru oceanów. Z najbliżej położonej Australii statkiem parowym jedzie się tam siedem pełnych dni i nocy. Wysokie jak Alpy, wiecznymi śniegami pokryte łańcuchy gór odbijają się w czystej, cichej wodzie fiordów. Wulkany i nieustannie dymiące gorące gejzery, bajecznie zielone puszcze, piękne doliny pełne ogromnych, spokojnych jezior — oto pełna uroku ojczyzna ciemnolicych Maori, ongiś, o zgrozo, plemienia ludożerców.
W tym to kraju, nie dalej jak dwieście lat temu, żyły również olbrzymie strusiowate ptaki, zwane moa. W początkach zeszłego stulecia pierwsi biali osadnicy często słyszeli od krajowców opowiadania o walkach, jakie przodkowie Maorysów staczać musieli z wielkimi moa. Pokazywano nawet nad jeziorem Notorua drzewo, pod którym ubito ostatniego z tych potężnych ptaków. W piaskach rzek, bagnach, na wybrzeżach nadmorskich, w głębi grot skalnych znajdowano tysiące ich' kości, tak że w czasie, gdy Francja poznawała dopiero pierwsze jaja i szczątki kostne Aepyornisów z Madagaskaru, uczeni angielscy opracowywali już bardzo obfity materiał kostny nowozelandzkich moa. Opisywano je pod nazwa-
mi: Dinornis, Palapte- ryx, Pachyornis, ponieważ z badanych kości okazało się, że było ich również wiele gatunków różnego wzrostu.
Największy moa, olbrzymi Dinornis gigantem dosięgał 4 m wysokości.
Ostatecznie, po roz- segregowaniu, nauko- ! wym zbadaniu kości i spreparowaniu w całości kilku szkieletów stwierdzono, że istniało co najmniej dwadzieś- I cia gatunków tych ptaków.
Dzięki tak licznym szczątkom, moa znane są dziś dość dobrze.
Możemy sobie wyobra- I jak wyglądały, zna- cznie dokładniej, niż to
było możliwe przy malgaskich Aepyornis. Wystarczy baczny rzut oka na dochowane szkielety, aby uprzytomnić sobie, że ptaki moa przejawiały pewne podobieństwo do strusi, były z nimi niewątpliwie spokrewnione, lecz jednocześnie różniły się od nich ‘znacznie i przedstawiały typy ptasie samoistne i zupełnie odrębne.
Poza długą szyją, u strusi, zarówno afrykańskich, jak i australijskich (emu) i amerykańskich (nandu), uderzają przede wszystkim w sylwetce długie nogi, dzięki którym te nie latające ptaki są doskonałymi biegusami. Ptaki moa nie mogły zupełnie biegać, gdyż nogi ich, zbudowane w sposób bardzo
osobliwy, pozwalały im jedynie wykonywać bardzo szerokie, lecz powolne kroki. Kości tych nóg są niebywale masywne i tak grube, że pierwotnie uważano je za piszczele byka. Człon skokowy, który właśnie, dzięki swej długości, umożliwia ptakom strusiowatym bieganie, jest u moa tak krótki, że można go porównać jedynie z budową nogi pingwinów. Natomiast człon kolanowy jest bardzo gruby, ciężki i długi. Oznacza to, że w postaci moa zwracały przede wszystkim uwagę gigantycznie rozwinięte, słoniowate wprost nogi, na których kroczyły one powoli, kołysząc się z boku na bok, jak gęsi czy pelikany. Palce stóp, w ilości trzech lub czterech, były również bardzo grube i zaopatrzone w* duże, tępe pazury, przypominające paznokcie. Długa szyja kończyła się nieproporcjonalnie małą główką, o czaszce płaskiej, gadziej, i krótkim, mocnym, nieco zakrzywionym dziobie.
Istnieją dane, oparte w całości na opowiadaniach Maorysów, w części na dochowanych fragmentach skóry i piór moa, że ptaki te miały na policzkach nagie i zapewne kolorowe płaty skóry, przypominające nieco tak zwane dzwonki, jakie widzimy na przykład u koguta czy pantarki, na głowie zaś (być może tylko u samców) pióropusz z pięknych piór, które Maorysi nosili jako trofea i symbol władzy wodzów plemienia.
Barwa dochowanych fragmentów upierzenia moa jest rozmaita. Duże gatunki miały prawdopodobnie upierzenie czarne, biało nakrapiane. Istnieją jednak pióra czysto białe i czysto czarne, brunatne, jasno obrzeżone i z ciemną plamą na środku lub ciemno pręgowane wzdłuż. Niewątpliwie wśród wielu gatunków moa istniały różne ubarwienia.
Żadne moa nie mogły latać. Skrzydła ich, podobnie jak u strusi i kazuarów, uległy redukcji, na co wskazuje zupełny brak grzebienia kostnego na mostku, charakterystyczny tylko dla ptaków nielotnych, jakimi są wszystkie strusiowate. Cechy
i szczegóły budowy moa, dla zoologa i anatoma bardzo ciekawe, nie tłumaczą jednak olbrzymiego zainteresowania, jakie ptaki te wzbudziły w świecie.
Podobno kilkadziesiąt lat temu jeden z wodzów Maori chwa-
ii się, że za swych młodych lat skosztował raz mięsa tych olbrzymów. W jednym ze znalezisk, obok kompletnego szkieletu zagrzebanego w ziemi, znaleziono rozbitą glinianą fajeczkę i kawałki szklanej flaszki. Ponieważ przedmioty te poznali Maorysi dopiero z przybyciem białych, powstało przypuszczenie, że i kości w tym znalezisku musiały być „świeżej daty". Stan znajdowanych kości, szczątków skóry, ba, mięśni i piór moa, wskazuje ponadto, że w większości przypadków
nie ma mowy, aby leżały one w ziemi czy piasku dłużej niż kilkadziesiąt lat. W miejscowości Kaikura odkryto grób Maorysa, pochowanego w postaci siedzącej. Szkielet ten trzymał w rękach duże jajo moa. Wszystkie te i inne fakty sprawiły, że o moa zaczęto mówić coraz częściej, a wreszcie w prasie nowozelandzkiej i w czasopismach naukowych rozgorzała żywa polemika na temat przypuszczalnej daty ich wygaśnięcia czy wytępienia. W polemice tej naukowcy wypowiedzieli się zdecydowanie za datą stosunkowo niedawną.
Nie brakło również świadectw o posmaku wybitnie romantycznym. W latach czterdziestych zeszłego wieku zapisał je misjonarz Colenso, który zajmował się żywo historią moa. W górach, w pobliżu Cloudy-Bay, ptaki te miały jakoby żyć w gęstwinie leśnej. Dwaj Amerykanie czatowali nawet na nie nocą, przy księżycu, pragnąc je upolować. Gdy olbrzymie, czterometrowe ptaszysko wyszło z lasu na oświetloną blaskiem księżyca polanę, myśliwi obserwowali je całą godzinę, lecz nie mieli odwagi wystrzelić. Gdy moa począł się zbliżać, Amerykanie wycofali się w pośpiechu.
Nierównie ciekawsza, choć mniej efektowna, jest opowieść pisemna niejakiego Roberta Clark, opowiedziana poprzednio w r. 1870 pewnemu lekarzowi w Londynie. Clark twierdził mianowicie, że w r. 1830, będąc na Nowej Zelandii, widział raz w puszczy żywego moa, którego opisuje jako ptaka o potężnej budowie, długich nogach i szyi, czarnym upierzeniu, czerwonych płatkach u nasady dzioba i niedużym, mięsistym grzebieniu na głowie.
Pomijając dalsze historie tego rodzaju — o śladach moa znajdowanych na rozmokłym gruncie, o tajemniczych głosach odzywających się w puszczy nowozelandzkiej E warto jeszcze wspomnieć o ciekawej hipotezie, jaką wypowiedział przed laty uczony geolog niemiecki Hochstettj^r*, podróżnik i badacz przyrody Nowej ZelandiirZastariawiając się nad przyczynami powstania ludożerstwa u zamieszkującego Nową
Zelandią ludu Maori, Hochstetter dochodzi do f wniosku, że wynikło ono częściowo na skutek wytępienia strusi moa.
Z chwilą bowiem, gdy moa zostały wytępione, Nowa Zelandia nie posiadała żadnych większych zwierząt, które mogłyby dostarczyć ludności mięsa, roślinność zaś tych wysp, poza korzonkami paproci, którymi prawdopodobnie żywiły się moa, nie zapewnia człowiekowi żadnego pożywienia. Wobec takiej sytuacji ludność wynosząca około 300 000, przy stałym ponadto przyroście naturalnym, musiała popaść w kanibalizm^
Wyspy nowozelandzkie, w tradycji Maorysów, Określane były zawsze jako wyspy olbrzymich ptaków. Pieśni ludowe mówią o urządzanych na nie łowach, po których następowały uczty. Wytępienie czy wymarcie moa jest niewątpMwie jednym z charakterystycznych przykładów zachwiania równowagi, jakie może wywołać zniknięcie jakiegoś gatunku zwierzęcia.
DODO
Człowiek współczesny, który luksusowym samolotem leci piętnaście godzin z Europy do Ameryki, zahaczając o Afrykę, nie pamięta już, jak dawniej podróżowano. Kto podejmował podróż zamorską w dawnych wiekach, mógł być pewny, że bez przygód i narażenia życia, cudem tylko, uda mu się stanąć | celu.j
W sierpniu r. 1598 wyruszyło z Holandii osiem dużych okrętów, dążąc starym szlakiem wokół Afryki ku dalekim Indiom. Zależnie od kierunku wiatrów, żaglowce posuwały się wolno, nieraz tygodnie, a nawet miesiące stojąc w miejscu i czekając, aż będą mogły popłynąć dalej. Minęło dziesięć długich miesięcy, zanim okręty osiągnęły nareszcie upragniony koniec kontynentu afrykańskiego, za którym należało zmienić kurs na wschód. Gdy w lipcu r. 1599 opłynęły już Przylądek Dobrej Nadziei, powitał je ożywczy wiatr, ale pogodne niebo zaciągnęło się zwałami sinych chmur. Spokojne dotąd morze zaczęło szumieć i grzmieć potężną falą. Drewniane ozdobne pudła roztańczyły się na wodzie. Rozszalała groźna burza...
Kiedy minęła, zanim okręty — a było ich już tyłka pięć — odnalazły się, upłynęło znów parę tygodni. Wody, na których znów się spotkały, były żeglarzom zupełnie nie znane. Błąkali się bezradnie na morzu, nie mogąc odnaleźć zgubionej drogi, nie wiedząc, gdzie się znajdują, dokąd płyną. O świcie któregoś dnia na horyzoncie pojawił się wąski pas wybrzeża. Wyczerpani, ostatkiem sił omijając rafy koralowe, przybili do brzegów nieznanej wyspy.
Oczy ich patrzyły na przepiękny krajobraz, ale usta wy
mawiały tylko jedno słowo: wody! Nie pili od miesięcy. Na szczęście nie trzeba było daleko szukać. Wody mnóstwo. Wokoło, wśród zielonych, bujnych traw, ciekły bystre strumienie, a nawet rozlewały się. jeziorka. Dopiero gdy ugasili pragnienie, dostrzegli zarośla mimozy, zieloną puszczą porosłe jary, palmy, drzewa hebanowe, stożkowate niebieskie góry, cudowną, bezludną krainę, zamieszkaną tylko przez ogromne żółwie nadmorskie i ptaki, tak mało lękliwe, że można je było chwytać rękami, choć broniły się kalecząc boleśnie hakowatym dziobem.
Lgyły tam liczne, kolorowe papugi i gruchające gołąbki, ale najciekawsze, a--zarazem najbardziej połowu godne, wydały się głodnym Holendrom nie widziane nigdy i nigdzie przedtem, większe od indyków, niebywale tłuste i ciężkie, szare cudaki o potężnych hakowatych dziobach, poruszające się niezdarnie na krótkich, szeroko rozstawionych nóżkach. Ptaki te kiwając się chodziły po ziemi. Nie umiały latać! Skrzydła
ich były zupełnie zmarniałe, maleńkie. Uzbrojeni w maczugi, zgłodniali marynarze z łatwością ubili dwadzieścia sztuk.
W ten nieco przykry sposób . d o d o, czyli d r o n t a, zawarł znajomość z cywilizacją, a człowiek dokonał odkrycia nowego, nieznanego gatunku ptaka. Admirał holenderski Wy- brand van Warwyk, który wylądował przymusowo wraz z załogą na Wyspie Sw. Maurycego, znanej dziś jako jedna z Wysp Maskareńskich — zdawał sobie sprawę, że ptak ten stanowi niezwykłą osobliwość, i dlatego w dzienniku okrętowym umieszczono zrobioną naprędce jego podobiznę, nazywając go nie wiadomo dlaczego Doed Ąęr, co znaczy po holendersku „ptak śpiący". Być może ociężałe dronty, czyli dodo (nazwa, która prawdopodobnie powstała z Doed Aer), nie żywiąc żadnych obaw w stosunku do ludzi spędzały znaczną część czasu na błogiej drzemce.
Przed Holendrami — i to sto lat wcześniej — Wyspę Sw. Maurycego odwiedzili już Portugalczycy. I oni zauważyli te niezwykłe ptaki, ponieważ jednak bardzo słabo orientowali się w zoologii, nazwali je po prostu łabędziami, a wyspę — „wyspą łabędzią" — Ilha dos cisnes.
Posłuchajmy, jak opisuje dronty współczesny podróżnik, który oglądał je żywe.
lfCiało mają okrągłe i nadzwyczaj tłuste, tak iż mało jest drontów, które by 50 funtów nie przeważały. Stają się tak tłuste i grube, dla powolnego chodu swojego. Znać im z oczu melancholię, może, iż natura tak źle im usłużyła i dała tak wielkie ciało, a tak małe skrzydła, że nie mogą unieść je z ziemi i na nic im służyć, chyba tylko na okazanie, że są ptakami. Głowa ma kształt bardzo niezwyczajny: bo jedna jej połowa okryta jest czarnym puchem, druga łysa i biała, jak gdyby ta część jasnym i przezroczystym welonem otoczoną była. Tył jest całkiem okrągły, mały, a na nim stoją jasnozielone pióra, błyszczące jak diament, ale nie żywo. Całym pierzem na ptaku jest puch delikatny, jak na młodych gęsiach, wyjąwszy ogon, który się składa ze trzech albo czterech piór i na kształt brody Chińczyka wygląda. Nogi są grube, czarne
i mocne, palce kończate, a żołądek tak gorący, że kamień i żelazo trawi, w czym są także do strusia podobne”
Do opisu tego dodać warto jeszcze parę szczegółów, podkreślających dziwaczną postać dronty, niepodobną do żadnego innego ptaka. Dziób miała ona „duży i gruby, podługowaty, od tyłu żółtawy, z wierzchołkiem czarnym u żuchwy górnej, haczykowato zagiętym, żuchwa dolna ma na środku, pomiędzy żółtym a czarnym, -plamę błękitnawą". Nogi krótkie, grube, do skoku czarnymi piórkami okryte. Ogon do góry zadarty w postaci pióropusza przypominającego palmę. „Paszcza plugawa, nadzwyczaj głęboka, do żarcia wiele urządzona". Nieczynne skrzydła zwisały przypominając nieco skrzydła pingwina, lecz były szersze i miały żółte lotki ku tyłowi zwrócone.
Upierzenie z wierzchu ciała ciemnoszare, od spodu jaśniejsze, na piersi niemal białe. Pióropusz ogonowy, według późniejszych opisów, żółtobiały. Istniały niewątpliwie pewne różnice ubarwienia, zależnie od wieku. Być może w młodości upierzenie miało barwę brunatną.
Z przekazanych w starych opisach podróży szczegółów życia dronty wynika, że ptaki te występowały szczególnie licznie w środkowych częściach wyspy, na wybrzeżu były natomiast rzadsze. Pokarm ich stanowiły zdaje się owoce. Składały prawdopodobnie jedno tylko jajo, oczywiście w. zagłębieniu ziemnym, niemniej w krótkim czasie można było zebrać wiele jaj, co wskazuje na liczebność ptaków.
Powolne, niepłochliwe dronty padły ofiarą marynarzy-roz- bitków. Dwie sztuki na dzień wystarczały podobno na wyżywienie całej załogi. Każdy ptak miał przecież dwadzieścia pięć kilo żywej wagi! Nie zadowalano się jednak dwiema sztukami. Marynarze holenderscy pod wodzą admirała War- wycka ubili pierwszego dnia dwadzieścia, drugiego — dwadzieścia pięć ptaków i w tych ilościach tępiono je dalej. Wprawdzie mięso, z wyjątkiem piersi i żołądka, było twarde i łykowate i „czym dłużej się gotowało, tym było twardsze”, wprawdzie po paru tygodniach żywienia się tym mięsem, marynarze nazwali drontę „Walgyogel", co znaczy — ptak wywołujący obrzydzenie, ale po Holendrach wszyscy zabłąkani żeglarze, lądujący przymusowo na wyspie, a także osiedleni na stałe narzekali na niestrawność mięsa dronty, ale zabijali ptaki masowo i systematycznie zabierali ich jaja.
Dokładnie w osiemdziesiąt dwa lata po właściwym jego odkryciu ptak ten został wytępiony.
Dobrze przynajmiej, że w międzyczasie dwa żywe ptaki zostały przewiezione do Europy. Jednego przywieziono do Holandii z początkiem siedemnastego stulecia. Okaz ten dostał się do słynnej w owych czasach menażerii dworskiej cesarza austriackiego Rudolfa II w Ebersdorf pod Wiedniem i został odmalowany z natury przez nadwornego malarza nazwiskiem Roelant Savary. Obraz malowany olejno przedstawia
Orfeusza, który grą na lutni poskramia dzikie zwierzęta. Na tle wzgórz i zarośli, pośród kilku czworonogów i większej ilości ptactwa wodnego, w jednym z narożników, widzimy obok białej czapli postać dronty. Wygląda dość skromnie, wcale nie tak duża, jak można by się spodziewać, o upierzeniu raczej jasnym. Szczegóły te, wraz z upozowaniem ptaka i wykształceniem jego dzioba, wskazują wyraźnie, że portret robiony był z natury, a portretowany okaz raczej młody, w każdym bądź razie niezupełnie dorosły.
Jeżeli żywa dronta zrobiła na kimś duże wrażenie, to na pewno na wspomnianym już malarzu Savary. Z dochowanych do dziś w kilku galeriach sztuki olejno malowanych jej wizerunków, trzy lub cztery są dziełem Rolanda Savary (czy Savery). Również i drugi egzemplarz żywej dronty, przywieziony do Londynu w r. 1638, został przez niego uwieczniony. Okaz ten pokazywano przez pewien czas w budzie jarmarcznej na jednym z placów Londynu. Zdobył on, zdaje się, dużą popularność, gdyż nazwa dodo przyjęła się w języku angielskim i przetrwała samego ptaka.
Po dłuższym, zdaje się, życiu w niewoli, okaz londyński został wypchany. Nabył go jeden z głośnych w owych czasach kolekcjonerów osobliwości przyrodniczych i z kolei przekazał w darze muzeum uniwersyteckiemu w Oxfordzie.
Tymczasem, w ojczyźnie swej, na Wyspie Sw. Maurycego, dodo,-czyli dronta, został całkowicie wybity. Wypchany dodo w Oxfordzie stał się więc bezcennym unikatem. Niestety, nikt
o tym nie wiedział. Gdy w drugiej połowie osiemnastego stulecia przystąpiono do generalnych porządków w muzeum, zakurzony i uszkodzony przez mole, jedyny na świecie wypchany okaz dronty spalono, z wyjątkiem czaszki i obu nóg, które do dziś dnia zachowały się w Oxfordzie. Cenne te szczątki, z których oczywiście wykonano dla innych muzeów odlewy gipsowe, potwierdzają dość znaczne rozmiary dronty. Dziób jest masywny i gruby, długości ponad 15 cm, noga
0 palcach grubych i tępych pazurach, pokryta w części skokowej ziarnistymi tarczkami, ma ponad 20 cm długości. Inne szczególnie cenne szczątki dronty znajdują się w Muzeum Brytyjskim w Londynie. Jest to kompletny szkielet, noga
1 poszczególne kości. Ponadto muzeum przyrodnicze w Pradze posiada czaszkę, muzeum w Kopenhadze dziób, a muzeum w Paryżu mostek tego legendarnego dziś ptaka.
Czym właściwie była dronta, z jakimi ptakami najbliżej spokrewniona? Ze względu na jej nielotność przypuszczano początkowo, że należy ją zaliczyć do ptaków strusiowatych. Następnie, na podstawie budowy dzioba, podkreślano jej podobieństwo to do albatrosów, to znów do pingwinów. Wielki uczony francuski Cuvier, zwany ojcem anatomii porównawczej, uznał, że jest to ptak z rzędu grzebiących, czyli kuraków. Inny francuski zoolog uważał drontę za gatunek bezlotnego sępa, a więc przedstawiciela ptaków drapieżnych. Spór rozstrzygnął ornitolog Bonaparte zaliczając drontę (Didus ineplus) do rzędu gołębiowatych, jako przedstawiciela osobnej rodziny.
Okazało się zresztą, że dronta nie jest jedynym gatunkiem w tej rodzinie. Na położonej blisko jej ojczyzny wyspie Reunion (Bourbon) żył bowiem i w tym samym niemal czasie został
również doszczętnie wytępiony inny gatunek bezlotnego ptaka, nazwany drontą burbońską (Didus boibonicus). Według pozostałych opisów dronta burbońska odznaczała się również sporą tuszą, dziób miała na końcu zgrubiały i hakowaty, nogi nieco wyższe, a upierzenie czysto białe z czarnymi lotkami. Trzeci wreszcie gatunek dronty żył na wyspie Rodriguez, należącej do tej samej grupy Maskarenów, co Wyspa Sw. Maurycego i Bcurbon. Ptaka tego nazywano Samotnikiem — Pezophaps solitarius. Był tak samo bezlotny, o dziobie mniej silnie wykształconym. Opisy odnoszące się do tego gatunku są dość dokładne, lecz w ostatnich czasach wiarogodność ich autora nasunęła poważne wątpliwości. W każdym razie dwa kompletne szkielety, zachowane w przebogatych zbiorach Muzeum Brytyjskiego, dowodzą, że ptak ten nie był mitem i żył naprawdę.
Dodo miał więc krewniaków, którzy wraz z nim podzielili los powolnych, bezbronnych, nie latających mieszkańców
wysp. Ptaki takie bardziej od innych skazane są na zagładę. Jeżeli wśród żyjących dziś przedstawicieli ptasiego rodu pozostały jeszcze przy życiu pewne nielotne, wyspiarskie gatunki, jak pingwin magellański, "kiwi nowozelandzki, kormoran z wysp Galapagos czy różne formy egzotycznych chruścieli, to gatunki te należą dziś do szczególnie zagrożonych i przede wszystkim wymagają ochrony.
Los dronty jest ostrzeżeniem, a postać tego niezwykłego ptaka stała się niemal symbolem zagłady. Aby określić coś bezpowrotnie straconego, dziś jeszcze na Zachodzie mówi się potocznie: „Zginął jak... dodo".
^Widząc, że stado spieszące z północy na południe jest liczniejsze niż zwykle, przyszło mi na myśl policzyć lecące ptaki. Zsiadłem z konia i umieściwszy się na małym wzniesieniu każdą przelatującą gromadę znaczyłem kreską na papierze. Po chwili uświadomiłem sobie jednak, że jest to przedsięwzięcie niewykonalne: ptaki leciały w nieprzebranych ilościach. Zliczyłem naznaczone ołówkiem kreski i okazało się, że w ciągu dwudziestu jednej minuty zrobiłem sto sześćdzie* siąt trzy kreski. Siadłem na konia i ruszyłem dalej. Gołębie leciały nade mną coraz większą masą. W powietrzu nie było nic prócz ptaków, a chmary ich spowodowały jakby zaćmienie słońca. Odchody spadały jak śnieg, a szum skrzydeł zaczynał działać usypiająco".
Tymi słowy opisał słynny ornitolog amerykański Audubon swoje spotkanie z gołębiem wędrownym nad rzeką Ohio, w r. 1813.
^Jeżeli się przyjmie — mówi dalej — że dąg tych ptaków zajmuje przestrzeń szerokości około jednej mili, co nie jest bynajmniej przesadzone, i że przelot ich trwa przy podanej wyżej szybkości pełne trzy godziny, osiągamy powierzchnię 180 mil kwadratowych, licząc zaś po dwa okazy ptaka na jeden metr kwadratowy otrzymamy cyfrę: miliarda stu piętnastu milionów sztuk w jednym przelocie|||
Te astronomiczne niemal ilości znajdują potwierdzenie w relacjach innych obserwatorów. Ornitolog Wilson spotkał raz stado gołębi długości jednej mili i jadąc wzdłuż tej „rzeki” ptaków obliczył ich ilość na dwa miliardy sztuk/
Gołąb wędrowny (Ectopistes migiatorius) to wyjątkowy fenomen życia stadnego w świecie kręgowcowi Masowe pojawy tych ptaków były zjawiskiem niespotykanym i jedynym w swoim rodzaju. Podobną liczebność można znaleźć chyba tylko wśród owadów — w masowych pojawach szarańczyl
Ta pierzasta „szarańcza" potrzebowała, rzecz jasna, nie byle jakiej ilości pokarmu. Żywiła się zaś ziarnem, nasionami, buczyną, żołędziami. Stąd też wywodzi się przydomek: wędrowny, podyktowany dosłownie ciągłą potrzebą zmiany miejsca i żerowisk. Ptaki należą niewątpliwie do najruchliwszych zwierząt, ale gołąb wędrowny był i pod tym względem wyjątkiem
— osiągnął niejako rekord w posługiwaniu się skrzydłami.
Lot jego budził podziw nie tylko dzięki wytrwałości i chy- żości, lecz także ze względów czysto... estetycznych. Gromady gołębi, krążące nad fermami, przedstawiały wspaniały widok. Leciały one uszeregowane w regularnych odstępach i nagle, jak na komendę, zawracały wszystkie razem, dążąc w tym samym regularnym szyku w przeciwnym kierunku. Co ciekawsze, gromady lecące w dalszej kolejności powtarzały ten manewr dokładnie za pierwszą grupą.
Chyżość lotu tych ptaków była imponująca. W ciągu godziny przelatywały 70 mil angielskich, to jest ponad 100 km. Leciały nieraz po kilka godzin, przenosząc się na znaczne odległości. Obliczono, że lecąc ze zwykłą chyżością, w ciągu trzech dni doleciałyby z Ameryki do Europy.
Jakże jednak wyglądał ten niezwykły wędrowiec? Wielkością nie różnił się od gołębia domowego — miał dłuższe skrzydła i sterówki ogona silnie klinowato wydłużone. Upierzenie koloru ciemnosinego przechodziło na brzuchu w barwę białą lub rudawą, na szyi zaś mieniło się zielenią i fioletem. Nogi i oko skromnie ubarwionego, lecz zgrabnie zbudowanego ptaka były czerwone.
Poza ciągłą niemal wędrówką, sezonowym przelotem z północy na południe i powrotem w początkach maja, najbardziej csobliwy u gołębia pocztowego wydaje się fakt, że ten niebywale licznie występujący ptak znosił... jedno tylko lub dwa
jaja. Jest to o tyle zrozumiałe, że wobec kolosalnej liczebności stad przy większej ilości młodych szanse wykarmienia ich byłyby bardzo ograniczone. Lęgowiska gołębi wędrownych ciągnęły się milami, a na jednym drzewie spotykano po sześćdziesiąt gniazd, tak że gałęzie łamały się nieraz pod ich ciężarem.
Lęgowiska te nosiły na sobie wyraźny ślad tej prawdziwej „szarańczy" gołębiej. Drzewa lęgowe na olbrzymich przestrzeniach ogołocone były z liści, ziemia pod nimi usiana odłamkami gałęzi, trawa wydeptana i pokryta bielą odchodów. Gruchanie
i szum skrzydeł, łopot zrywających się ptaków sprawiały wrażenie zbliżającej się burzy. Nieustająca wrzawa zagłuszała wszystko tak, że ludzie, chcąc się porozumieć, musieli krzyczeć sobie do ucha.
Dziś czyta się o tym wszystkim z pewnym niedowierzaniem. Wrzawa przebrzmiała na zawsze. Gołąb wędrowny zniknął całkowicie.
Ostatni żywy okaz tego gatunku zginął w r. 1915 w ogrodzie zoologicznym^w Cincinnati, w Stanach Zjednoczonych. Przeżył on w zoo dwadzieścia parę lat.
W jaki sposób doszło do tego, że dzikie gołębie, najpopularniejsze, najpospolitsze, najliczniejsze ptaki Ameryki, znikły doszczętnie w ciągu kilkudziesięciu zaledwie lat?
W pewnym okresie tłumaczono to jakąś tajemniczą epidemią, która miała rzekomo zdziesiątkować je w czasie przelotów zimowych, gdy znajdowały się na południu. Wyszukiwano również różne klęski żywiołowe, burze i huragany morskie, których ofiarą miały one paść masowo w okresie wędrówek. Obecnie nie mamy już żadnych złudzeń. Na podstawie obfitego materiału stwierdzić można z całą pewnością, iż gołąb wędrowny został wytępiony. A oto garść charakterystycznych szczegółów;
| „Noclegowiska nad zieloną rzeką w stanie Kentucky znajdowały się w wysokopiennym lesie, mającym bardzo mało podszycia. Przejechałem ten las na długości czterdziestu mil i stwierdziłem w wielu punktach, że szerokość jego wynosiła ponad trzy mile. Kiedy odwiedziłem go po raz pierwszy, gołębie zapadały w lesie na nocleg już od dwóch tygodni. Przybyłem na miejsce na dwie godziny przed zachodem słońca. W chwili tej gołębi było jeszcze niewiele. Za to u skraju lasu czekało na stanowisku wielu ludzi z końmi i wozami, zaopatrzonych obficie w broń i amunicję. Dwóch farmerów czekało, pilnując stada w ilości trzystu świń, które przypędzili z odległości co najmniej stumilowej, z zamiarem utuczenia ich na mięsie gołębim. Gdzie spojrzeć, widać było ludzi zajętych
soleniem ubitych gołębi i pakowaniem ich do beczek. Wszędzie leżały stosy ubitych ptaków. W pobliżu drzew noclegowych ziemia pokryta była wielocentymetrową warstwą odchodów, niby płatami śniegu. Wiele drzew, których pień miał średnicy około 60 cm, było złamanych, niewysoko od ziemi, a na niej leżało mnóstwo odłamanych konarów największych i naj starszych drzew, co wyglądało, jakby okolicę tę nawiedził ostatnio niebywały huragan. Wszystko wskazywało na to, że ilość gołębi, jaka przebywała w tym lesie, musiała być większa, niż można sobie wyobrazić. Ze zbliżeniem się momentu przylotu ptaków prześladowcy przygotowywali się gorączkowo na ich przyjęcie. Wielu ludzi niosło żelazne garnki napełnione dymiącą siarką, inni sposobili pochodnie z wiórów, jeszcze inni żerdzie i pale, a reszta przygotowywała broń palną. Słońce schowało się już za horyzont, lecz nie widać było żadnego gołębia. Wszyscy jednak stali w pogotowiu, nie spuszczając oczu z.nieba, przeświecającego przez gałęzie drzew. Nagle rozległ się powszechny okrzyk: „lecą". Rzeczywiście leciały, choć jeszcze daleko, niby szum zbliżającej się nawałnicy. Gdy masy ich nadleciały blisko, poczułem silny powiew ich skrzydeł. Ludzie rzucili się szybko „do dzieła" ubijając tysiące siadających żerdziami i palami, strącając je na ziemię. Ale na miejsce ubitych nadciągały wciąż nowe i nowe. Pozapalano ogniska. Gołębie leciały wciąż tysiącami. Wrzawa, hałas i rwetes były tak straszliwe, że oddawane strzały poznawałem tylko po błyskach zapalającego się prochu. Była już północ, a gołębie nadlatywały wciąż jeszcze całymi chmarami. Masakra trwała całą noc -i przycichła dopiero o brzasku.
O wschodzie słońca tysiączne stada gołębi zerwały się znów z lasu, ulatując w przeciwnym kierunku na poszukiwanie żerowisk..." f
Te same-dbniej więcej sceny, zapewne tylko bardziej odrażające, odbywały się również w niezliczonych miejscach lęgowych gołębi wędrownych. Niszczono je w sposób barbarzyń
ski, ścinając całe lasy drzew, z młodymi w gniazdach. W niektórych okolicach, na przykład nad rzeką Missisipi, doszło do tego, że gołębie wypłoszone ze swych naturalnych lęgowisk gnieździły się po prostu na ziemi i tym łatwiej padały łupem wroga.
\ Trudno ująć dziś w cyfry ilość punktów masowej zagłady, trwającej długie lata. Niemożliwą rzeczą jest podać choćby w przybliżeniu ilość ubitych w ten sposób gołębi. W każdym razie przez dziesiątki lat stanowiły one najpospolitszą i najtańszą dziczyznę na targu amerykańskim. Jeszcze w drugiej połowie zeszłego stulecia kupowano je masowo, płacąc 35 centów za tuzin. Dla przykładu wystarczy wspomnieć, że jedna jedyna firma w Chicago zakonserwowała w beczkach, w ciągu jednego tylko roku, czterdzieści tysięcy tuzinów tych ptaków, to jest około pół miliona sztuk. Firm takich istniało w Stanach Zjednoczonych, w ciągu jednego zaledwie roku, ponad tysiąc dwieście I j
Masowe niszczenie gołębi w czasie przelotów przebiegało więc w sposób zorganizowany, tak że powstał nawet specjalny zawód tak zwanych „netters", czyli sieciarzy, łowiących za jednym zamknięciem dziesięciometrowej pułapki co najmniej czterysta tuzinów ptaków. Gołębie ubijano na miejscu i „peklowano" w beczkach, ale prócz tego łowiono także i żywe. Najbardziej znanym przedsiębiorstwem handlu gołębiami wędrownymi była firma Bond & Ellsworth w Chicago. Opis tego „domu handlowego" z r. 1880 podaje nam jeden z przyrodników*.
Na parterze znajdowało się biuro z kontuarem, obstawione wokoło beczkami z towarem. Na ścianach, jak przystało na handel dziczyzną, wisiały rogi łosie i jelenie. Nad sklepem znajdowały się trzy piętra, z których każde mieściło kilkanaście dużych klatek, a każda z nich zawierała około pięciuset żywych gołębi. Ilość tego żywego towaru nabywanego chętnie do spożycia lub uprawiania popularnego wówczas sportu, po-
legającego na strzelaniu do przywiązanych gołębi, wynosiła więc stale od piętnastu do dwudziestu tysięcy sztuk.
Wraz ze wzrostem zapotrzebowania na gołębie zaczęło się współzawodnictwo między firmami i poszczególnymi grupami handlarzy. „Łowcy" stanu Pensylwania, dla zniszczenia swych konkurentów z Zachodu, rozpuścili w r. 1879 pogłoskę, że gołębie przywożone ze stanów zachodnich żywią się częściowo trującymi dla człowieka jagodami. Pogłoska znalazła natychmiast wiarę u konsumentów, którzy na wschodzie Stanów Zjednoczonych nie chcieli nawet słyszeć o gołębiach pochodzących ze stanów zachodnich i narazili tamtejszych handlarzy na poważne straty i przymusowe zniszczenie „towaru".
Dla ścisłości stwierdzić trzeba, że wobec tak masowego niszczenia podniosły się również tu i ówdzie nieśmiałe, a czasem nawet zdecydowane głosy w obronie nieszczęsnego ptaka.
W stanie Ohio wniesiono w r. 1857 projekt ustawy ochronnej. J Był to pierwszy protest tego rodzaju na świecie, jeśli chodzi
0 ochronę ptaków. Senat tego stanu powołał do życia specjalny komitet dla zbadania tej sprawy .^Niestety, istnieje podejrzenie, I że komitet ów informował się prawdopodobnie u „rzeczoznawców", rekrutujących się spośród właścicieli firm handlujących gołębiami wędrownymi. Raport komitetu brzmiał bowiem następująco: ,
,}(jołąb wędrowny nie wymaga ochrony. Bajecznie mnożny, gnieżdżący się w olbrzymich lasach Dalekiej Północy, przela- ^ tujący setki mil w poszukiwaniu pożywienia, jest dziś tu, jutro gdzie indziej i nawet regularne- tępienie go nie potrafi zmniejszyć jego liczby, ani uszczuplić tych miriadów sztuk, jakie lęgną się corocznie".
W czterdzieści lat po tym wiekopomnym raporcie gołąb wędrowny został uznany za gatunek wygasły, rw ostatnim dzie- | sięcioleciu zeszłego wieku ptak ten zaczął się znów pojawiać, lecz stadka liczyły najwyżej sto — dwieście sztuk. Rejestrowano je skrupulatnie i poddano nareszcie ochronie. Łudzono się, że gatunek ten zdoła się jeszcze rozmnożyć. Niestety, po r. 1900 gołębie liczono już tylko na dziesiątki.
Około r. 1910 ostały się zaledwie pojedyncze sztuki, żyjące w zoo. Wkrótce i te zginęły śmiercią naturalną. Historia gołębia wędrownego jest niewątpliwie jednym z najciekawszych
1 najsmutniejszych przykładów wandalizmu. Poucza nas ona i przestrzega przed nieopatrznym wyniszczeniem tych nawet gatunków zwierząt, które przez swą pospolitość i liczebność zdają się wykluczać możliwość wszelkiego niebezpieczeństwa zagłady. Miliardy tych pięknych ptaków, ożywiających niegdyś w tak niezwykły sposób pierwotne, wspaniałe lasy Ameryki, zginęły tak doszczętnie, że dziś, jako ślad po nich, pozostało zaledwie kilkadziesiąt wypchanych okazów w muzeach Stanów Zjednoczonych i Europy.
Gdyby nie obawa przed wprowadzeniem w błąd czytelnika, można by nazwać alkę olbrzymią „pingwinem północy". Tytuł ten należałby się jej bez wątpienia, gdyż pingwin, a właściwie pierwotnie „pen-gwyn" to właśnie najstarsza nazwa alki olbrzymiej. Nazwa ta w języku galijskim (celtyckim) znaczy dosłownie „biała głowa". Alka olbrzymia ma głowę czarną, lecz po obu jej stronach widnieją dwie duże śnieżnobiałe plamy. Kiedy poznano właściwe pingwiny, żyjące, jak wiadomo, w morzach bieguna południowego, nazwę pen-gwyn nadano tym nowo odkrytym bezlotnym ptakom. Nie ulega wątpliwości, że pomiędzy pingwinami a właściwą alką olbrzymią istniało dość duże podobieństwo co do wielkości, postawy, upierzenia. Ludziom morza, rybakom i żeglarzom, którzy spotykali się najczęściej z tym ptakiem, alka olbrzymia ze swą prawie wyprostowaną figurą, czarno-białym upierzeniem i maleńkimi szczątkowymi skrzydełkami, nie nadającymi się zupełnie do lotu, wydawała się bardzo podobna do pingwinów lub pingwiny podobne do niej. Zoolodzy natomiast zauważyli różnice w kształcie głowy, dzioba, skrzydeł i w budowie anatomicznej, umieścili więc alkę olbrzymią w zupełnie odrębnej grupie ptaków morskich. Nazwa „olbrzymia" ma raczej uzasadnienie w porównaniu z drugim gatunkiem tej grupy, małą, żyjącą do dziś dnia, alką pospolitą. Alka olbrzymia (Plautus impennis) dosięgała wzrostu gęsi, lecz miała kształt smuklejszy, a wyprostowana postawa dodawała jej okazałości.
Na liście gatunków wytępionych ptak ten zajmuje miejsce honorowe. Historia dronty czy gołębia wędrownego znana
jest szeroko, lecz te wygasłe ptaki nie wzbudziły nawet w przybliżeniu tak olbrzymiego zainteresowania na całym świecie, jakie stało się udziałem alki olbrzymiej. Minęło sto lat od chwili, kiedy przestała ona istnieć, i przez ten czas napisano
0 niej całe tomy. Dzięki temu historia jej jest dobrze znana
1 wiemy nawet dokładnie, w jaki sposób i kiedy ptak ten zniknął z powierzchni ziemi.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu uważano alkę olbrzymią za ptaka wybitnie arktycznego, żyjącego wyłącznie na wybrzeżach Grenlandii czy Ameryki Północnej. Obecnie mamy dowody, że w dawniejszych czasach rozprzestrzenienie alki sięgało krajów tak zwanej strefy umiarkowanej. Ludzie żyjący w czasach przedhistorycznych wyrzucali w pobliżu swych siedzib różne odpadki i w ten sposób powstawały wzgórki śmieci, które stały się z czasem przedmiotem badań naukowych. Dzięki temu wiemy dziś, czym żywili się nasi przodkowie w epoce kamiennej, a także, jakie zwierzęta żyły w danych okolicach i służyły im za pokarm. Takie „kuchenne", przedhistoryczne
śmietniki zachowały się szczególnie licznie w krajach skandynawskich. Zawierają one mnóstwo skorup ostryg, a wśród różnych ssaków i ptaków — także liczne szczątki alki olbrzymiej.
Jak wynika z tych znalezisk, tysiąc lat temu alka olbrzymia żyła także w Europie. Prócz Skandynawii występować musiała licznie na wybrzeżach Francji, Wysp Brytyjskich, Danii, Niemiec, sięgając aż do Bałtyku. W Ameryce Północnej zamieszkiwała wybrzeże atlantyckie od Nowej Fundlandii aż do Florydy. Podróżnicy z XVI i XVII wieku spotykali ich jeszcze tysiące. Bardzo licznie występowały również alki na wybrzeżu Grenlandii — zarówno wschodnim, jak i zachodnim. Najdłużej i najliczniej zachowały się w Islandii.
We wszystkich tych krajach bezbronne „pingwiny północy" były od dawien dawna przedmiotem łatwego połowu. W wodzie poruszały się niezwykle szybko, na lądzie natomiast biegały małymi kroczkami, tak że łatwo je było doścignąć. Mięso ich smakowało wygłodniałym rybakom czy marynarzom, jakkolwiek ludzie innych zawodów uważali je za pachnące rybami i „obrzydliwe”. Duże, ciemno nakrapiane jaja miały natomiast smak wyborny, a ponieważ samice alki olbrzymiej składały po jednym tylko jaju — każde zbieranie ich przyczyniało się bardzo wydatnie do zmniejszania ilości ptaków. Trzecią wreszcie okolicznością, niepomyślną dla losu alki, była wysoka wartość jej zbitego, niezwykle delikatnego puchu.
Ciągnąć korzyści z tych ptaków zaczęto na szeroką skalę jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu, z takim rezultatem, że kiedy w r. 1820 ukazała się w Ameryce pierwsza ornitologia poświęcona ptakom amerykańskim, autorowie jej, Wilson i Lucjan Bonaparte, nie wspomnieli nawet o istnieniu alki olbrzymiej na tym kontynencie. Jest rzeczą charakterystyczną, że tak wybitni specjaliści nic nie słyszeli o jej istnieniu. Oczywiście znali oni alkę olbrzymią, ale uważali, że ptak ten żyje tylko w Europie.
W końcu osiemnastego stulecia pojedyncze okazy pojawiały się jeszcze u wybrzeży europejskich — w Anglii, Norwegii,
a nawet w r. 1790 ubito jedną alkę w Kilonii, u samej bramy Bałtyku.
Ostatnim jej schronieniem była jednak Islandia, mglista północna wyspa lodowców i wulkanów na drodze z Europy do Grenlandii. W pobliżu tej dużej wyspy znajdowały się mniejsze skaliste wysepki, z których jedna nosi nazwę Eldey, czyli- „wyspa ognista", druga zaś Geirfuglasker. Ta ostatnia nazwa godna jest szczególnej uwagi, znaczy bowiem w języku norweskim dosłownie: „skała alki olbrzymiej". ■
Dla rybaków islandzkich wyspy te stanowiły główne tereny łowne ptaka. Alki występowały na nich w tak dużych ilościach, że jeszcze w początku w. XVIII jeden z podróżników duńskich, Johann Anderson, przypisywał ich liczbę cudownemu rozmnożeniu. Twierdził on, że jest to zjawisko nadnaturalne, zapowiadające rychłą śmierć króla duńskiego Fryderyka IV!
Islandczycy nie przejmowali się bynajmniej tak niezwykłym zjawiskiem, lecz rokrocznie nawiedzali wyspy, ubijając wielkie ilości alk. W r. 1813 załoga szkunera „Faroe" nie ograniczyła się wyłącznie do zabijania ptaków siedzących na gniazdach, lecz przeprowadziła zbiór jaj, które dowożono do statku pełnymi łodziami. Dużą część ubitych ptaków musiano pozostawić na wyspie, z powodu nagłego wzburzenia morza uniemożliwiającego żeglarzom powtórne przybicie do brzegu.
Na domiar nieszczęścia w marcu r. 1830 dotknęła alki niezwykła klęska żywiołowa. W ciągu kilku zaledwie dni wyspa Geirfuglasker, ostatnia niemal ostoja tych ptaków, przestała istnieć, pogrążając się całkowicie w morzu. Zjawiska tego rodzaju zdarzały się już poprzednio u wybrzeży Islandii na przestrzeni kilku stuleci. Pod wpływem zmian spowodowanych działaniem lodowców w okolicach tych wyłaniały się z dna morza małe wysepki, które po kilku tygodniach znowu znikały w głębinach oceanu. Katastrofa, której przebieg odbył się bez świadków, nie była wprawdzie tak raptowna, aby zagrozić życiu znakomicie pływających ptaków, niemniej pozbawiła je głównych miejsc lęgowych i rozproszyła po morzu. W następ
nych miesiącach pojedyncze okazy alki olbrzymiej pojawiły się, jako zjawisko wyjątkowe, na różnych wybrzeżach Islandii. Jedną sztukę, w stanie ostatecznego wyczerpania, złowiono w Irlandii. Większość przeniosła się na wyspę Eldey.
I tutaj rozegrał się ostatni akt dramatu.
Wiadomość, że na wyspie Eldey żyje ostatnia kolonia tych rzadkich ptaków, zainteresowała licznych zbieraczy osobliwości przyrodniczych. Muzea przyrodnicze całego świata podjęły starania celem zdobycia i zabezpieczenia jaj i okazów, „póki jeszcze czas". Ubicie alki zaczęło być doskonałym interesem, płacono bowiem za każdą sztukę sto koron duńskich — sumę, jak na stosunki islandzkie, niebywale wysoką. Trudno twierdzić, że ostatecznie alkę olbrzymią wytępili przyrodnicy. Ilość okazów, jaką zdobyto dla naukowych celów, nie pozostaje zapewne w żadnej proporcji do ilości, którą dosłownie zjedzono. W każdym razie cyfry okazów dostarczonych w ostatnich latach do kolekcji i dla handlarzy rzucają charakterystyczne światło na proces wymierania tego gatunku.
W r. 1830 dostarczono z wyspy Eldey dwadzieścia okazów cennego ptaka, w r. 1831, w ciągu jednej wyprawy, zdobyto dwadzieścia cztery sztuki, w r. 1833 — tylko trzynaście i jedno jajo, w r. 1834 dziewięć ptaków i osiem jaj. W latach na
stępnych nie łowiono alk z braku, zdaje się, popytu. W r. 1840 zdobyto cztery ptaki i sześć jaj. W następnych latach liczne muzea i wielu prywatnych kolekcjonerów zgłaszało nadal zapotrzebowanie.
Handlarze drożyli się, żądali po trzysta koron za sztukę, ale rybacy islandzcy nie mogli znaleźć żadnego okazu i oświadczyli, że alki już nie ma.
Mimo to jeden z pośredników postanowił raz jeszcze spróbować szczęścia. Czwartego czerwca r. 1844 czternastu rybaków pod wodzą Vilhialmura Hakonarssona przybiło do wyspy Eldey. Morze było wzburzone i wskutek wysokiej fali tylko trzem śmiałkom udało się wyskoczyć na ląd. Nazwiska ich są znane, ale nic nam dziś nie mówią. Wiemy tylko, że po niedługim szukaniu znaleźli więcej niż skromne gniazdo alki olbrzymiej. Na widok ludzi ostatnia żyjąca samica tego gatunku podniosła się z jedynego jaja, które wysiadywała, a stojący opodal samiec odezwał się kfaczącym głosem. Była to para starych ptaków. Jeden z rybaków rzucił się ku samicy i chwycił ją za szyję, drugi pobiegł za uciekającym samcem, trzeci rozejrzał się dokoła, szukając, czy nie znajdzie jeszcze jednego ptaka dla siebie. Wokoło dostrzegł setki mew, rybitw
i innych ptaków morskich najróżniejszych gatunków, lecz nie było wśród nich alki olbrzymiej. Wobec tego powrócił do miejsca, gdzie znaleziono alki przy lądowaniu, i zobaczył leżące jajo. Było to ostatnie na świecie, żywe jajo alki olbrzymiej. Podniósł je, zobaczył lekkie pęknięcie skorupy i... odrzucił precz. Tymczasem obie alki były już nieżywe. Wszystko trwało zaledwie pięć minut. Rybacy siedli szybko do łodzi i odpłynęli.
Tak zginęła alka olbrzymia.
Oczywiście, pozostały okazy muzealne. Zliczono je i okazało się, że na całym świecie, w muzeach zoologicznych i zbiorach prywatnych, istnieją osiemdziesiąt dwie sztuki wypchane, dwadzieścia cztery szkielety, dwa okazy zakonserwowane w spirytusie i siedemdziesiąt pięć jaj. Rzecz charakterystyczna, iż jeden tylko okaz pochodzi z Ameryki. Znajduje się on w muzeum w Strasburgu (Francja). Porównano go z okazami europejskimi i nie stwierdzono żadnej różnicy, a zatem, mimo
bardzo szerokiego rozsiedlenia wokół całego Atlantyku, alka olbrzymia nie wykazywała tak zwanej zmienności geograficznej, występującej u wielu innych ptaków.
Okazy te, rzecz jasna, przedstawiają wysoką wartość pieniężną. Egzemplarze ze zbiorów prywatnych w Anglii i Ameryce osiągnęły Zawrotne ceny, dochodzące do 1000 funtów. Muzeum w Waszyngtonie ocenia wartość jednego jaja, które posiada w swych zbiorach, na 2000 funtów. .
W Polsce mamy również dwa piękne i dobrze zachowane okazy alki olbrzymiej. Cenne te „relikwie" zoologiczne znajdują się w bogatych zbiorach muzeum zoologicznego we Wrocławiu.
Opowiedzieliśmy dzieje zagłady najwybitniejszych ssaków
— tura, kwaggi, tarpana, krowy morskiej i osobliwych ptaków — dodo, moa, ruka, gołębia wędrownego, alki olbrzymiej. Zwierzęta te z wielu powodów zasłużyły, aby poświęcić I im więcej miejsca. Historia -ich zagłady jest specjalnie ciekawa i dobrze poznana. Od chwili ich zniknięcia minęło kilkaset lub co najmniej kilkadziesiąt lat. Z biegiem czasu poznawano coraz lepiej szczegóły i okoliczności tych nieodwracalnych tragedii w świecie zwierząt. Powoli gruntowało się poczucie, że te interesujące, niezwykłe postacie ssaków i ptaków zginęły z powierzchni ziemi w wyniku bezmyślnej, barbarzyńskiej pasji niszczenia.
Warto raz jeszcze podkreślić, jak wielką szkodą i stratą jest ich całkowite wyniszczenie. Zniknął tur i tarpan, dzicy przodkowie naszych zwierząt domowych, rokująca nadzieje zupełnego oswojenia oryginalna kwagga, o wytrzymałości ’ znacznie większej niż zebra, krowa morska, której mięso i tłuszcz miały na pewno niezwykłe właściwości lecznicze. Zniknęły moa i ruk, najdziwniejsze olbrzymy, jakie natura wytworzyła w świecie ptaków, cudaczna bezlotna dronta, piękny gołąb wędrowny, okazała alka olbrzymia. Wszystkie te zwierzęta* zginęły niepotrzebnie. To samo zresztą stwierdzić trzeba przy każdym gatunku, który ginie z ręki ludzkiej, chociażby nawet nie przynosił nam on znaczniejszych korzyści. Jeżeli cenimy i ochraniamy dzieła sztuki i zabytki, dlaczegóż nie mielibyśmy cenić i ochraniać arcydzieł przyrody, jakimi są zwierzęta.
Zniknięcie na zawsze wyżej opisanych wybitnych form świata zwierzęcego stanowi pierwszy akt wielkiego dramatu, jaki rozegrał się od siedemnastego stulecia do końca ubiegłego wieku. Niestety, pozostaje nam jeszcze do omówienia długi szereg ssaków i ptaków mniej znanych, może mniej wybitnych, które zginęły całkowicie, zostały wytępione i wybite w czasach nowszych i najnowszych. Pomimo bowiem, iż większość ludzi
i społeczeństw coraz jaśniej zda^e sobie sprawę z postępującego niszczenia świata zwierzęcego, potępia tego rcdzaju działalność i wszystkimi środkami stara się jej przeciwstawić, człowiek w dalszym ciągu przyczynia się, jeśli nie wyłącznie, to co najmniej pośrednio, do zagłady coraz to nowych gatunków ssaków, ptaków, gadów i innych zwierząt.
O znikaniu różnych gatunków wiedzą przede wszystkim przyrodnicy, ściślej mówiąc zoologowie, interesujący się szczegółowo światem zwierzęcym. Nie znaczy to oczywiście, aby każdy człowiek kulturalny wiedział, że nie tylko tur czy dodo zginął z ręki ludzkiej, że smutna historia tego czy owego gatunku zwierzęcia to nie tylko kronika wandalizmu ubifegłych stuleci, lecz sprawa zupełnie nieraz współczesna, akt barbarzyństwa dokonujący się w naszych czasach i na naszych oczach.
W dalszym przeglądzie doszczętnie wytępionych ssaków
i ptaków znów uwzględnimy tylko niektóre z nich, zwłaszcza okazalsze, pomijając, z braku miejsca, różne drobne gatunki, które, mimo swego małego wzrostu — również nie uniknęły zagłady.
Na pierwszym miejscu wymienić musimy pewne gatunki obszernej grupy workowców, czyli torbaczy, inaczej mówiąc
— ssaków tworzących rodzimą faunę Australii. Kontynent ten nie posiada, jak wiadomo, zwierząt takich, jak jelenie czy antylopy, niedźwiedzie czy małpy. Z wyjątkiem jedynie dzikiego psa dingo, wszystkie ssaki australijskie należą do tak zwanych torbaczy, zwierząt, których młode rodzą się w stanie niedorozwiniętym. Dojrzewają one dopiero w specjalnej torbie
zewnętrznej na brzuchu samicy, jak to widzimy u najwybitniejszych przedstawicieli torbaczy — kangurów.
Torbacze australijskie to zwierzęta różnej wielkości, różnego kształtu, przypominające pozornie, to jest wyglądem zewnętrznym, krety, ryjówki, szczury, wiewiórki, kuny czy inne małe drapieżniki aż do kangurów, o głowach wykazujących pewne podobieństwo do niektórych przeżuwaczy. A więc torbacze to jakby „generalna powtórka" różnych typów ssaków w obrębie grupy workowatych.
Grupa torbaczy liczy, a raczej — można powiedzieć — liczyła do niedawna około stu pięćdziesięciu różnych gatunków. Z tej liczby co najmniej dziesięć gatunków dziś już nie istnieje
— zostały wytępione w ostatnich pięćdziesięciu latach.
Z kangurów zginęły „na razie" dwa gatunki. Ale jest rzeczą pewną, że w najbliższym czasie dowiemy się o dalszych czterech lub pięciu, gdyż liczą już dziś one tylko po kilkanaście sztuk. W takim stanie rzeczy nawet przy najstaranniejszej opiece hodowlanej i ochronnej nie zdoła się ich rozmnożyć
Załączona rycina przedstawia ostatni na świecie żywy okaz kangura tulak, czyli kangura Greya (Wallabia greyi). Zwierzę to, ocalone od ścigających je psów, dostało się do ogrodu zoologicznego w Adelajdzie (Australia), gdzie jako jedyny przedstawiciel swego gatunku przeżyło szereg lat. Dziś niestety już nie żyje. Kangur Greya był jednym z najładniejszych kangurów średniej wielkości. Dorastał półtora metra, futerko miał brązowawoszare z żółtym od spodu nalotem, końce odnóży czarne, takąż pręgę od oka do nosa, nad okiem białą plamę, na grzbiecie dziesięć — dwanaście poprzecznych ciemniejszych prążków i jasną plamę na udzie.
Zwierzę to żyło licznie na południu Australii, między rzekami Murray i Wiktorią. Zamieszkiwało otwarte trawiaste równie, otaczające słone laguny i rzadkie laski pinii australijskich. W r. 1910 kangury Greya były jeszcze liczne, lecz około r. 1923 stały się bardzo rzadkie, tak że z inicjatywy profesora Jonesa zorganizowano kilka specjalnych wypraw, aby zwierzęta te wy chwytać i przenieść do specjalnego dla nich urządzonego rezerwatu. Rezultat przeszedł oczekiwania, ale, niestety, w sensie negatywnym. Ściganie kangurów zakończyło się śmiercią czterech sztuk, co gorsza ?aś, liczne artykuły w prasie na temat ekspedycji zwróciły uwagę j miejscowych kłusowników, którzy dokonali reszty. (Ostatecznie /jedyną korzyścią tej całej nieszczęsnej, choć wjaobrych zamiarach podjętej imprezy było zdobycie materiału muzealnego w postaci czterech skór tego gatunku i ocalenie ostatniej na świecie samicy, która, jak wiemy już, zakończyła życie w zoo w Adelajdzie. Miarą rzadkości tego kangura może być fakt, że ogółem pozostało po tym gatunku tylko sześć skórek i siedem czaszek. Znajdują się one wyłącznie w muzeach australijskich.
W pierwszym zdziesiątkowaniu kangura Greya, prócz kłusownictwa, dość znaczną rolę odegrać miały europejskie lisy. Wprowadzone przez człowieka umyślnie w celach łowieckich, rozmnożyły one się licznie i stały się plagą, zwłaszcza dla młodych kangurów. Tego rodzaju nieprzemyślane aklimatyzo-
wanie drapieżników w okolicach, w których ich przedtem nie"' było, prowadzi zwykle do groźnego naruszania równowagi w obrębie danej fauny. Na kontynencie Australii istnieją zresztą inne jeszcze liczne czynniki, które wywarły fatalny wpływ na losy australijskich ssaków i zagrażają im w dalszym ciągu. Są to prócz rodzimych psów dingo i wprowadzonych lisów, kotów, szczurów i królików, także plagi pożarów szerzących się na olbrzymią nieraz skalę, długo trwające mordercze susze, zawleczone zarazy zwierzęce i szeroko stosowane wykładanie trutek, niszczących, prócz szkodników, przeciw którym są stosowane, także wiele innych zwierząt.
W większości jednak przypadków dokładne ustalenie przyczyny zagłady jest niemożliwe. W każdym razie w wyniszczeniu australijskich torbaczy człowiek grał dużą rolę.
Prócz kangura Greya wytępiono jeszcze kangura zwanego pademelon (Thylogale parma), po którym zostały zaledwie dwa okazy muzealne, trzy gatunki kanguroszczurów (Polorous gilbeiłi, P. platyops i Eellongia gaimaidi), oposa ieadbeatera (Gymnobelideus leadbeateri), dwa gatunki jamrajów (Pétameles lasciata i P. myosura), a nawet małą mysz workowatą (Anle- chinus apicalis), zwierzątko, którego zachowały się w ogóle tylko dwa okazy wypchane — jeden w Australii, drugi zaś w Londynie. |
Z większych ssaków Starego Świata nie uniknęły zagłady również niektóre antylopy. Gdyby zapytano zoologa, jak wygląda antylopa, byłby w niemałym kłopocie. Co prawda, dawno już temu, jeden i zoologów za^ął w tej sprawie następujące stanowisko: jeśli jakieś zwierzę parzystokopytne i przeżuwające nie jest jeleniem, owcą, kozą lub wołem, to musi być — antylopą.
Pod nazwą tą rozumiemy zaliczane do podrzędu pustorożców
i rodziny bovidów (wolowatych) — niezwykle liczne i jeszcze bardziej rozmaite pod względem wielkości, postaci, kształtu rogów i barwy zwierzęta przeżuwające, których wspólną cechą dostrzegalną dla każdego jest zgrabność i harmonijność
budowy oraz duże, piękne oczy. Najróżniejsze antylopy, od wzrostu zająca do wielkości łosia, występują (prócz sześciu gatunków azjatyckich) przede wszystkim w Afryce.
Wiele gatunków tych pięknych zwierząt na kontynencie Afryki jest już poważnie zagrożonych, przestało istnieć na wolności i ocalało jedynie w specjalnych fermach hodowlanych.
Wytępiono całkowicie trzy gatunki.
Pierwszy z nich „sprzątnięto" tak szybko, że nawet nie zdołano go dobrze poznać. Była to antylopa modra (Hippo- tragus leucophaeus), zwierzę okazałe, wielkości średniego ko-
nia, o rogach w tył zakrzywionych, obrączkowanych i sierści niebieskawoszarej, na czole brunatnej. Stadka tych antylop | daleka robiły wrażenie zwierząt białawoniebieskich i stąd powstała ich nazwa.
Antylopa modra żyła na samym końcu kontynentu afrykańskiego, w kraju przylądko- | wyna, a rozprzestrzenienie jej
ograniczało się do bardzo niedużego obszaru, o powierzchni około stu mil kwadratowych, w prowincji Zwellendam. Już to samo stanowiło poważne niebezpieczeństwo, gdyż zwierzęta, które występują tylko w jednym punkcie danego kraju, tworzą jakby jedno stado i.w razie wytępienia tej jedynej populacji gatunek kończy się. Ludność tubylcza nie zagrażała bytowi antylopy modrej. Polowano na nie za pomocą łuków, ale działo się to od wieków i stanowiło coś w rodzaju naturalnego odstrzału pewnego nadmiaru tych zwierząt. Dopiero z chwilą, gdy w osiemnastym stuleciu pojawili się w Afryce przylądkowej ludzie biali, posiadający broń palną i zaczęło się strzelanie „dla zabawy" — wybiła ostatnia godzina antylopy modrej. Pierwszy opis tego pięknego zwierzęcia pochodzi
i r. 1766, a już w r. 1799 ostatni egzemplarz został zabity w okręgu Zwellendam. Toteż długo potem antylopa modra była dla zoologów zwierzęciem niemal mitycznym. Niektórzy w ogóle zaprzeczali istnieniu tego gatunku, uważając, że były to co najwyżej niedorosłe osobniki tak zwanej antylopy końskiej.
Obecnie w zbiorach muzealnych, a mianowicie w Paryżu, Lejdzie, Wiedniu, Sztokholmie i Upsali, istnieje pięć wypchanych okazów. Muzeum Brytyjskie w Londynie posiada ponadto parę rogów z kawałkiem czaszki.
Oto wszystko, co pozostało.
Trudno zaiste uwierzyć, że za naszych niemal czasów, to jest w okresie rozpowszechnienia idei ochrony przyrody, podobna historia powtórzyła się w odniesieniu do innego gatunku. Ofiarą padła tym razem duża antylopa, zwana bawolcem rudym (Alcelaphus buselaphus buselaphus), do niedawna jeszcze pospolita w Afryce północnej od Maroka aż do Egiptu. Zwierzę to wielkości konia, o wysokich nogach, bardzo długiej głowie, zygzakowato zagiętych do góry rogach
i pochyłym grzbiecie, barwy jednostajnie rudawobrunatnej, należało po ostatnie niemal lata do zwierzostanu większych ogrodów zoologicznych, trzymało się doskonale, a nawet rozmnażało się w niewoli.
W Afryce północnej bawolec rudy przestał istnieć już w latach trzydziestych. Nadzieje na znalezienie choćby pojedynczych sztuk w głębi Algieru, Tunisu czy Maroka rozwiały się. Ostatnie żywe okazy tej ciekawej antylopy wyginęły w ogrodzie zoologicznym w Paryżu w r. 1923 i w zoo berlińskim w czasie ostatniej wojny. Powodem zniknięcia tej pustynnej antylopy jest bez wątpienia niczym nie skrępowane barbarzyńskie „myśliwstwo sportowe" ze strony kolonistów francuskich, zwłaszcza z początkiem bieżącego stulecia. Wypchane okazy bawolca z północnej Afryka są dziś bardzo nieliczne.
Nierównie bardziej zagadkowo przedstawia się sprawa zniknięcia ze świata jednego z mniejszych gatunków jeleni egzotycznych, mianowicie tak zwanego jelenia Schomburg- ka (Cervus duvauceli schomburgki).
Zwierzę to wielkości daniela, barwy jednostajnie brunatnej odznaczało się pięknym, harmonijnie, bogato i szeroko rozwidlonym porożem, dużym temperamentem i ruchami pełnymi wdzięku.
Słynny zoolog niemiecki Brehm wyraził przypuszczenie, że jeleń Schomburgka w znacznie większym stopniu niż inne zagraniczne gatunki jeleni nadawał się do aklimatyzacji w lasach europejskich, których byłby prawdziwą ozdobą. Jeleń Schomburgka, nazwany tak „na cześć" jakiegoś angielskiego dyplomaty, znany był od r. 1862. Iiość okazów, jakie dotarły do europejskich zoo, wynosiła jednak tylko osiem sztuk. Już to samo wskazuje, że nie był w ojczystej dżungli Syjamu zwierzęciem pospolitym. Pewne jest również, że nikt z europejskich przyrodników nie obserwował go nigdy na wolności.
Od szeregu lat wiele ekspedycji naukowych poszukiwało go bezskutecznie na terenie Syjamu.
Jedyny na całym świecie wypchany, dorosły okaz tego zwierzęcia znajduje się w galerii zoologicznej muzeum paryskiego. Ostatni okaz zabito w r. 1932 w pobliżu miejscowości Sayok, nad rzeką Que Noi. Okaz ten zniszczał, ponieważ dwaj Syjam- czycy, którzy go upolowali, nie zdawali sobie sprawy z jego wyjątkowej wartości.
Nie można co prawda mieć o to pretensji do mieszkańców Syjamu, skoro w Europie, mimo wysiłków nad upowszechnieniem ochrony przyrody, nie udało się ocalić od zagłady tak pięknego zwierzęcia, jakim był koziorożec iberyjski (Capra pyrenaica pyrenaica). Istnieją wprawdzie jeszcze koziorożce alpejskie, ale dzikie kozły żyjące w górach Hiszpanii i Portugalii, zarówno w Pirenejach, jak i w południowych Sierra Morena i Nevada oraz w centralnych Sierra de Gredos, należały do zupełnie odrębnego gatunku. Rogi ich miały kształt wyraźnie poziomy, a końce były zakrzywione ku górze. Wskutek rozmieszczenia w kilku odrębnych pasmach górskich koziorożce iberyjskie tworzyły nawet cztery odmiany geograficzne. Zdaje się, że wszystkie te odmiany należą już do przeszłości. Nie ulega wątpliwości, że powodem tego stanu rzeczy było kłusownictwo. Muzealne okaizy tych zwierząt należą dziś do największych rzadkości.
Na koniec wymienić należy jeszcze jednego ssaka, tym razem drapieżnika. Jest nim wilk falklandzki (Dasy- cyon australis). Wyprawy odwiedzające od połowy XVIII wieku wyspy Falkland, położone u wschodnio-południowego cypla kontynentu południowoamerykańskiego, napotykały stale te zwierzęta wielkości małego wilka, przejawiające osobliwą ciekawość i ufność w stosunku do człowieka. Kiedy podróżnicy siedli do łodzi u wybrzeża wyspy, wilki falklandzkie, w ilości czterech sztuk, weszły za nimi do wody — „aż po brzuchy", lecz jak się okazało, nie pochodziło to z dzikości zwierząt, ale z niezwykłego zainteresowania.
Karol Darwin za swej bytności na wyspach Falkland podczas odbytej w*r. 1832 podróży naokoło świata stwierdził, iż „do dziś dnia obyczaje ich pozostały takie same. Zauważono razu pewnego, jak zbliżyły się do namiotu marynarza. Gauchosi zabijali je też często wieczorem, podając im jedną ręką kawał mięsa, w drugiej zaś trzymając w pogotowiu nóż, aby w nie uderzyć.
O ile mi wiadomo, nie ma drugiego przykładu na świecie, gdzie by tak mała przestrzeń lądu, porozrywanego w wielu miejscach i odległego od kontynentu, posiadała tak wielkie, jej tylko właściwe i pierwotnie tuziemne zwierzę ssące. Ilość ich nagle się zmniejszyła.' z połowy wyspy, położonej na wschód wyniosłości pomiędzy zatoką S. Salvador i Berkeley Sound, znikły zupełnie. W kilka lat potem, gdy wyspy pokryją się prawidłowo koloniami, wilk ten najprawdopodobniej za
liczony będzie, podobnie jak dodo, do zwierząt, które znikły z powierzchni ziemi".
Przepowiednia znakomitego zoologa spełniła się dosłownie. Ostatni wilk falklandzki padł w r. 1876. Liczne niegdyś zwierzę, ciekawie łączące w sobie cechy zarówno wilka (koloryt futra, wysokie nogi), jak i lisa (biały koniec ogona), ocalało jedynie w pięciu okazach muzealnych, z których trzy znajdują się w bogatych zbiorach zoologicznych w Londynie i Paryżu.
Stosunkowo późno, bo dopiero pięćdziesiąt lat temu uczeni zorientowali się, że w ciągu ostatnich trzystu lat ubyło przeszło dwieście najróżniejszych gatunków ptaków. Są wśród nich gatunki duże, ale są i całkiem małe —- ptaszki, które na pewno „nie przeszkadzały" nikomu. Nie stanowiły ponętnej zdobyczy dla swoich piórek, gdyż ubarwione były zupełnie skromnie, ani też nie nadawały się do spożycia, gdyż zbyt drobne miały rozmiary i nie występowały w większej ilości.
Dlaczegóż je wytępiono?
Z góry zastrzec się trzeba, że przyczyn tego' często nie możemy ustalić. W wygasaniu większości gatunków działać mogą różne przyczyny, a dokładne określenie stopnia, w jakim ten czy inny czynnik przeważył, rzadko tylko nie nasuwa wątpliwości. Nie chodzi więc o bezpośrednie tępienie i niszczenie z bronią w ręku, jak widzieliśmy to w przypadku gołębia wędrownego czy alki olbrzymiej. Niszczycielska działalność przybierać może różne formy pośrednie, pochodzić z nieświadomości, wynikać z zupełnie niewinnych, a nawet, zdawałoby się, pożytecznych posunięć.
W r. 1872 przywieziono na "Wyspę Jamajkę (należącą, jak wiadomo, do Wysp Antylskich) cztery samczyki i pięć samiczek indyjskiego mungo, małego drapieżnika z rodziny łaszo- watych. Zwierzątko to tępi doskonale szczury, które, zawleczone na okrętach, stały się prawdziwą plagą wyspy. Wprawdzie plaga szczurów została w krótkim czasie zupełnie zlikwidowana, ale przedsiębiorcze mungo, wypuszczone swobodnie, to.zmnożyły się i po wyniszczeniu szczurów zabrały się z kolei
¿o wszystkiego, co żyło na wyspie. Sprzątnęły młode psy
i koty, przerzedziły małe jagniątka i koźlęta. W krótkim stosunkowo czasie wytępiły doszczętnie wszystkie żaby, żółwie, węże w ilości pięciu gatunków, jaszczurki w ilości dwudziestu gatunków, jedynego gryzonia tej wyspy (Capromys brachy- urusj, cztery gatunki dzikich gołębi, sówkę (Asio portoricensis), trzy gatunki nocnych lelaków i nawet jeden gatunek ptaków morskich z grupy tak zwanych petreli (Aestrelała jamaicensis). Zabijały one nie tylko same ptaki, ale plądrowały również 'ich gniazda i zjadały jaja. W rezultacie z oryginalnej, pierwotnej fauny wyspy zginęło ponad czterdzieści gatunków różnych kręgowców.
Co najważniejsze, ubytek ich spowodował nową plagę w postaci olbrzymiego rozmnożenia się owadów, które przedtem służyły zwierzętom wytępionym za pokarm.
Przykład ten nie jest odosobniony. Gdziekolwiek zjawiał się biały człowiek, tam przywoził ze sobą zwierzęta domowe: psy, koty i inne, których wprowadzenie wpływało niekorzystnie na pierwotną faunę danego zakątka, powodując zachwianie jego życiowej równowagi.
Szczególnie jaskrawo zjawisko takie wystąpiło na wyspach Nowej Zelandii. Sprowadzone tam z Europy i Azji ptaki w ilości stu kilkudziesięciu gatunków stały się przyczyną wypierania, a obecnie także i wyniszczenia wielu rodzimych ptaków w Nowej Zelandii, które zapewne wkrótce trzeba będzie już umieścić na liście gatunków zupełnie wytępionych.
Bezpośrednim następstwem tego rodzaju posunięć człowieka jest zmniejszanie się liczby osobników danego gatunku i ograniczenie potrzebnej mu przestrzeni życiowej. W ten sposób, przeważnie nie zamierzony, powstają warunki sprzyjające wygasaniu drobnych ptaków. Mówiliśmy już poprzednio, że zjawisko to jest szczególnie groźne dla zwierząt żyjących na wyspie i poza nią nie występujących nigdzie indziej. Spośród dwustu kilkudziesięciu różnych gatunków ptaków, które wygasły w ciągu paruset ostatnich lat, dziewięćdziesiąt procent
los
stanowiły tak zwane gatunki endemiczne wyspowe, to znaczy I właściwe tylko dla wyspy, na której żyły.
Typowym endemitem była czarna zięba wielkodzióba (Geospiza magnirostris) z archipelagu Galapagos, a właściwie jednej wysepki tego archipelagu zwanej Wyspą Karola. Ptaszka tego, odznaczającego się potężnym dziobem, odkrył słynny zoolog Karol Darwin w czasie swego pobytu na wspomnianej wyspie w r. 1832. Obecnie ptak ten nie tylko nie żyje, lecz w ogóle istnieje tylko jeden jedyny jego egzemplarz w muzeum w Londynie.
Nie jest to wypadek odosobniony. Z innego pokrewnego gatunku — Geospiza dentiiostiis — z tej samej wyspy pozostał również jeden tylko wypchany okaz. Drozd ziemny (Turdus terieshis) z wyspy Bofiin w pobliżu Japonii zachował się tylko w pięciu okazach, które znajdują się w muzeacli Leningradu, Wiednia, Lejdy i Frankfurtu.
Są zresztą i takie ptaki wygasłe, których jedyne okazy albo zniszczały, albo zaginęły, tak że pozostał jedynie ich opis...
Trudno jednak wymieniać wszystkie wygasłe ptaki. Ograniczymy się tylko do najciekawszych:
Szpak czubaty z wyspy Réunion — ojczyzny dronty (Fregilupus vaiius) — wytępiony około r. 1844 z powodu swej
ńiepłochliwości, uważany dawniej za spokrewnionego z dudkiem, biało upierzony, o czubie złożonym z delikatnych piórek, brązowych skrzydłach i ogonie — zachował się w piętnastu okazach muzealnych.
Oryginalne i niezwykłe przyczyny zagłady stwierdzono u wielu drobnych ptaków należących do rodziny Drepanh didae. Żyły one na Wyspach Hawajskich i odznaczały się barwnym upierzeniem w kolorach cynobrowoczerwonym i zło- cistoczarnym. Ze skórek tych świetnie upierzonych ptaszków
robiono wspaniałe płaszcze, używane wyłącznie przez królów i wodzów hawajskich. Jeden z takich płaszczy sporządzało szereg pokoleń. Długość jego wynosiła ostatecznie 3 m, szerokość 1 m. Robił wrażenie płaszcza z prawdziwego złota, a składał się z tysięcy skórek ptasich. Nic też dziwnego, że ptak, który ich dostarczał, zwany mamo (Diepanis paciiica), został doszczętnie wytępiony. Inny gatunek, zwany i w i (Vestiaria coccinea), miał piórka purpurowe, nadające się do wyrobu naszyjników. Poszczególne sznury musiały mieć grubość palca, a każdy naszyjnik, niezbędny przy wykonywaniu uroczystych tańców, składał się z siedmiu sznurów. W rezultacie purpurowy
iwi, ptaszek wielkości czyżyka, lecz o długim, bardzo silnie zakrzywionym dzióbku, żywiący się nektarem kwiatów, wygasł doszczętnie, a okazy jego są rzadkością muzealną. Na rycinie widzimy egzemplarz tego ptaszka znajdujący się w zbiorach wrocławskich.
Rzecz osobliwa, iż wśród form wygasłych spotykamy szczególnie dużo gołębi. Niektóre z nich były świetnie ubarwione •i mogły zginąć z powodu swych wspaniałych piórek, inne,’ jak duży N e s o e nas mayei i z Wyspy Sw. Maurycego,
o upierzeniu białym, w odcieniu lekko różowym, z ciemnymi skrzydłami, wytępione zostały prawdopodobnie z powodu sma-
cznego mięsa. Charakterystyczne, że ostatnie okazy tego gołębia żyły jeszcze w r. 1907 w zoo londyńskim- Te same na pewno względy zadecydowały o losie północnoamerykańskiej kury preriowej (Tympanuchus cup ido), która zginęła ostatecznie około r. 19201 Sto la.t temu wytępiono dużego kormorana Stellera (Phalacrocorax perspicilatus) z Wyspy Beringa. Był to najprawdopodobniej ptak nielotny lub źle latający, po którym pozostały tylko trzy okazy w muzeum leningradzkim, w Lej- dzie i w Londynie. W połowie XVIII stulecia ptak ten, odkryty przez znanego nam już z historii krowy morskiej przyrodnika Stellera, był na Wyspach Komandorskich pospolity.
Dawniej jeszcze, bo w XVII wieku, najprawdopodobniej
również wytępiony, wygasł na Wyspie Sw. Maurycego, owym cmentarzysku różnych form ptasich, dziwny bekas olbrzy- m i (Aphanapteryx bonasia), po którym pozostały tylko opisy, wizerunek i kości zachowane w słynnym muzeum Rotschilda w Tring. Był to ptak duży, o rudym upierzeniu, nielotny, pozbawiony ogona, z długim, lekko zakrzywionym dziobem,
o piórach na karku wydłużonych i strzępiastych. Z ogólnego wyglądu przypominał trochę, ginącego dziś również, nielota kiwi, lecz przebywał zdaje się w miejscach podmokłych. Obecnie uważa się go za spokrewnionego z chruścielami. W starych opisach podróży autorzy uporczywie twierdzą, że bekasy rude dawały się chwytać ręką przy pokazaniu im kawałka czerwonego sukna. Według innych autorów, były to ptaki szare z czerwoną obwódką oczu i takimże dziobem, być może więc, że istniały inne jeszcze gatunki.
Zupełnie nie wiadomo, kiedy i w jakich okolicznościach wymarł czy został wytępiony na jednej z wysp australijskich, zwanej Decres Island, czyli wyspą kangurzą, emu czarny (Dromaeus per oni), znacznie mniejszy od spotykanego po ogrodach zoologicznych emu pospolitego, czyli zwykłego strusia australijskiego. Poza mniejszym wzrostem, emu czarny różnił się od swego większego krewniaka upierzeniem barwy jednolicie czarnobrązowej. Przez pewien czas uważano go też za niezupełnie wybarwionego młodego emu zwyczajnego. Prócz kości zachowały się tylko dwa wypchane okazy tego ptaka. Jeden z nich znajduje się w muzeum zoologicznym w Paryżu, drugi w Liverpoolu.
Wreszcie, nie rozwiązaną dotąd zagadką jest zniknięcie z powierzchni ziemi pięknej kaczki labradorskiej (Camptoihynchus labradorius). Był to ptak nieduży, zbudowany krępo, zbliżony do typu tak zwanych kaczek nurkujących. Samiec odznaczał się upierzeniem pięknie kontrastującym: czarnym — z białą głową i skrzydłami. Samica miała upierzenie szarobrązowe. Dziób obu ptaków był u nasady żółty, na końcu czarny, nogi żółte. Kaczka labradorska żyła wzdłuż północnych wybrzeży Atlantyku, lecz zdaje się nie
W długich szeregach tych wspaniale ubarwionych, ciekawych ptaków, bliskich człowiekowi, choćby ze wzglądu na rozwiniętą w wysokim stopniu zdolność „gadania" — istnieją już dziś liczne luki, których nie zdołamy nigdy wypełnić.
Ściśle biorąc, w ciągu ostatnich dwustu lat zginęło bezpowrotnie ponad trzydzieści gatunków papug. Były wśród nich prawdziwe olbrzymy, gatunki duże, średnie d małe, ubarwione wspaniale i całkiem skromnie. ■
Jeżeli mogliśmy wyraźnie stwierdzić przyczyny wyniszczenia w niedawnej przeszłości wielu ptaków i przedstawić poszczególne etapy ich smutnej historii, to omawiając papugi, „których już nie ma", stajemy nieraz wobec zagadki, którą na próżno usiłowalibyśmy rozwiązać. Omówione poprzednio duże czy małe ptaki zostały przeważnie wytępione dla nasycenia głodu, dla zysku i chciwości, dlatego że były łatwe do złowienia, bezlotne lub mało ostrożne.
Wszystkie te powody u papug nie grają prawie żadnej roli, z wyjątkiem chyba tylko zainteresowania, jakie mogły budzić ich wspaniale niegdyś ubarwione pióra. Ale nie wszystkie papugi miały upierzenie tak kolorowe, aby tłumaczyć to ich trwałe tępienie. Mięso papug nie stanowi specjalnego smakołyku, znana ostrożność i dobrze rozwinięta umiejętność lotu powinny były ochronić je przed niebezpieczeństwem.
W wielu przypadkach ustalenie właściwych przyczyn wygaśnięcia tego czy innego gatunku jest prawie niemożliwe. Ptaki, które pojawiały się w olbrzymich ilościach, zwracały na siebie uwagę, miały przeważnie znaczenie ekonomiczne i dlatego dzieje ich zagłady są lepiej znane. U papug proces ten rzadko tylko bywał dostrzegany, a przeważnie ubytek tego czy innego gatunku stwierdzono dopiero po latach, kiedy poszukiwania zoologów, w celu znalezienia jednego choćby okazu, nie odnosiły już rezultatu.
Jako rys specjalnie charakterystyczny, podkreślić jeszcze trzeba, że dwie trzecie wygasłych gatunków papug to mieszkańcy większych lub mniejszych wysp, a więc terenów, gdzie
należała nigdy do ptaków pospolitych. Trzymała się głównie płytkich zatoczek morskich, żerując na wzór kaczek właściwych, to jest „przerabiając" dziobem pokarm w wodzie. Nie wiadomo nic o jej gnieżdżeniu się ani przelotach. Nie należała ona do gatunków poszukiwanych przez myśliwych i prawie nie spotykało się jej na rynku z dziczyzną.
Mimo to zginęła. Ostatni okaz zabito w pobliżu Nowego Jorku około roku 1874. W zbiorach muzealnych Europy i Ameryki zachowało się czterdzieści osiem wypchanych okazów tego pięknego ptaka.
Jest rzeczą niewątpliwie ciekawą, że z całego świata ptaków najliczniej padły ofiarą zniszczenia różne gatunki papug.
To kolorowe, wrzaskliwe, krzywonose plemię, prawdziwa ozdoba krajów tropikalnych, liczy ponad sześćset pięćdziesiąt najróżniejszych gatunków, począwszy od okazałej ary aż do maleńkich papużek wielkości czyżyka.
wskutek naturalnego ograniczenia powierzchni możliwość uniknięcia niebezpieczeństw, prześladowań czy zmieniających się na niekorzyść warunków bytowania prawie że nie istnieje.
Jeżeli wyspa jest wulkaniczna i w dodatku wulkan od czasu do czasu odnawia swą działalność, jak się to dzieje na Martynice, jednej z wysp Antylskich — nic dziwnego, że żyjące w takich warunkach gatunki ssaków czy ptaków mogą ulec zagładzie. W ten sposób, być może, zginęły papugi — ara i amazonka z Martyniki. Pozostały po nich jedynie... opisy w dawnych relacjach podróżników, którzy widzieli je jeszcze za życia.
Archipelag Wysp Antylskich, czyli tak zwane Indie Zachodnie, żywiły niegdyś co najmniej dziesięć różnych gatunków pięknych i okazałych papug, przeważnie z rodzaju ar, po których również zostały tylko lakoniczne wzmianki i krótkie opisy. Żyjąca w ubiegłym wieku na wyspie Kubie ara trójkolorowa (Ara tricolor) istnieje przynajmniej w postaci okazów muzealnych. Znamy jedenaście wypchanych egzemplarzy tej pięknej papugi, która prócz czerwonego upierzenia odznaczała się dużą żółtą plamą na karku i takiegoż koloru pokrywami skrzydeł. Okazy tego arcyrzadkiego gatunku znajdują się w muzeach w Londynie, Berlinie, Paryżu, Lejdzie, Liverpoolu i w Ameryce. Ara trójkolorowa została wytępiona. Ostatni okaz zastrzelono w miejscowości La Vega na wyspie Isle of Pines w pobliżu Kuby, w r. 1864.
Szczególnie zawzięcie prześladował los papugi nestory, właściwe górskim okolicom Nowej Zelandii. Są to ptaki wielkości wrony o równo uciętych ogonach i dziobach papuzio zakrzywionych, ale długich i cienkich. Żyjące obecnie gatunki są barwy ciemnooliwkowej. Nie cieszą się zbyt dobrą sławą, gdyż jeden z nich, z niezrozumiałych powodów, stał się ptakiem niemal drapieżnym i atakuje owce przebywające na pastwiskach wysokogórskich tej dużej wyspy. Papuga ta nie jest oczywiście w stanie zabić owcy, lecz dotkliwie ją kaleczy w okolicy nadnercza, od czego zwierzę przeważnie pada. Okoliczność ta nie sprzyja oczywiście ochronie rzadkiego już ptaka i być
IM