Taylor Charles D Brak czujności

Charles D. Taylor

Brak czujności

Przełożył Adam Bukojemski

AMBER

Tytuł oryginału

SIGHTINGS

Ilustracja na okładce

STEVE CRISP

Redakcja merytoryczna

JACEK RING

Redakcja techniczna

ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta

JADWIGA PILLER

Copyright © 1993 by Charles D. Taylor

All rights reserved

For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp.

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Warszawa 1995. Wydanie I

Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi

ISBN 83-7082-935-X


Wszystkim członkom załóg:


USS Glennon listopad 1961 - czerwiec 1962 (DD-840) luty 1963 - wrzesień 1964

USS Cony sierpień 1962 - luty 1963 (DDE-508)


Miałem zaszczyt służyć razem z tymi wspaniałymi ludźmi. Gdy odchodziłem, wiedzia­łem, że dostałem od nich znacznie więcej, niż miałem okazję im dać.

Podziękowania

Sytuacja wietnamskich POW-MIA (jeńców wojennych i zaginionych w akcji), nie była łatwa już od dnia pojmania pierwszego Amerykani­na. Minęło prawie trzydzieści lat, i w dalszym ciągu nic nie jest łatwe czy możliwe do przyjęcia. Wśród ludzi, którzy pomagali mi zdobyć dokumen­tację do tej książki, miałem szczęście znaleźć wiele indywidualności, reprezentujących różne punkty widzenia: Ann Mills Griffiths, Sue Scott i Mary Currall- Backley z Narodowej Ligi Rodzin Amerykańskich Jeńców i Zaginionych w Południowo-Wschodniej Azji; kapitan Eugene „Red” McDaniel - US Navy (emerytowany) z Amerykańskiej Fundacji Obrony; Ken Bailes z Departamentu Stanu USA, Wydział do spraw Azji Wschod­niej i Pacyfiku; Komandor Ed Lundquist z US Navy, były rzecznik prasowy w Pentagonie, referat zaginionych. Ci ludzie szczerze przed­stawiali swoje opinie i jestem im wdzięczny za informacje, których mi udzielili i za ich chęć omawiania sytuacji jeńców i zaginionych z ich punktu widzenia, co pozwoliło mi pełniej zrozumieć złożoność tematu. Ponieważ jednak niniejsze dzieło jest fikcją literacką, ich poglądy nie znalazły odbicia w treści książki. Gary Comerford z Naval Investigative Service (NIS - wywiad marynarki) rozwiał wiele z moich wątpliwości.

Chciałbym również podziękować byłemu kongresmanowi Nicholasowi Mavroulesowi oraz personelowi jego biura w Waszyngtonie, a także Billowi McDonaldowi, Larry'emu Baileyowi i Jake'owi Jaquithowi za pomoc w skontaktowaniu mnie z wieloma rozmówcami. Dan Mundy i Phil Craig wprowadzili do rękopisu wnikliwe uwagi. Paul McCarthy szczegółowymi uwagami redakcyjnymi wprowadził istotne zmiany do tekstu, a mój agent Dominick Abel we właściwych momentach lał olej na wzburzone fale. Moi przyjaciele, których nazwiska zaludniają strony książki, mają niewątpliwie swoich odpowiedników, jednak postacie w tej powieści są całkowicie fikcyjne. Składam również podziękowania Com­puter Solution w Gallows Bay, Saint Croix, za to, że z dala od domu stał się moim biurem.

Oczywiście nic bym nie zdziałał bez mojego najlepszego krytyka, mojej żony - Georgie.


- Czuję się nieszczęśliwy, bo nie byłem z wami w tym czasie, w Khe Sanh, Da Nang, Hue, ani w tych wszystkich innych miejscach, i zaniosę ten żal do grobu...

-...prawdą jest, że wszystkie groby z Pomnika Wietnamskiego na tym cmentarzu i wszystkie inne zarówno puste jak i te oczekujące, należą do ludzi, którzy zginęli zamiast mnie.


Z przemówienia Marka Helprina,

wygłoszonego do Korpusu Kadetów

w West Point i zamieszczonego

w Wall Street Journal

15 października 1992 roku.

Prolog

Major kaszlał.

W tropikalnym słońcu, palącym przez żółtobrązową piaszczystą chmurę, jego język toczył przegraną bitwę z wszędobyl­skim kurzem. Z każdym kilometrem złościł się coraz bardziej, bo był pewien, że stary jeep stanie się jego trumną. Żałował, że nie mógł sobie przypomnieć żadnej z prostych modlitw o zbawienie duszy, które wpajano mu przez całe dzieciństwo.

Najbardziej denerwowało go nie to, że był tylko pasażerem w starym jeepie, którego piękne dni dawno już minęły, ale że ten pojazd - w rzeczy­wistości rozpadający się gruchot - który niezawodnie go zabije, powinien być wycofany z użytku przez każdą rozsądnie myślącą istotę ludzką. Jednak Han, kierowca tego gruchota, nie wiedział co to rozsądek. Resory jeepa już dawno przestały funkcjonować. Uparte rzężenie dochodzące spod maski potwierdzało wiek silnika i lata, jakie upłynęły od ostatniej wymiany oleju. Po wskaźnikach zostały tylko puste otwory, a deska rozdzielcza przerdzewiała na wylot. Wyłącznik zapłonu wisiał na przewo­dzie nad samym pedałem gazu. Przez wielkie dziury w podłodze wpadał do wnętrza kurz. Zamiast siedzeń wstawiono drewniane ławy i każdy podskok na tej wąskiej, brudnej drodze wyciętej w dżungli, dodawał kolejnego siniaka na tyłku majora. Z całą pewnością już Francuzi, odchodząc stąd, przeznaczyli pojazd na złom.

- Kiedy ostatnio jechałeś tą ścieżką dla bydła? - warknął Joslin, major piechoty Stanów Zjednoczonych, obcierając brudną chusteczką pot spływający z nosa. Pytał o to już po raz trzeci.

- Statni piontek, major, kiedy widział biały człowiek. - Ciągle ta sama odpowiedź. - Ja prowadzić źle? - spytał Han z szerokim bezzębnym uśmiechem i zaraz sam sobie odpowiedział: - Merykański landrynkowy tyłek. - A kiedy jeep oderwał się na chwilę od ziemi i po chwili opadł z ogłuszającym grzechotem luźnych części, spojrzał na majora iskrzącymi się oczami.

* * *

Była to pierwsza podróż majora przez dżunglę. Wcale o niej nie marzył i obiecał sobie, że będzie ona również ostatnia. Na ogół, gdy musiał opuścić klimatyzowany komfort Pentagonu, jego następnym i jedynym miejscem postoju była ambasada Stanów Zjednoczonych w Bangkoku, także klimatyzowana. Tylko porucznikom kazano udawać się w falującą dżunglę i odparzać tam tyłki. Doskonale nadawali się do wyjaśniania doniesień, gdy Wywiad Obrony stwierdzał, że są one na tyle wiarygodne, że trzeba wysłać człowieka dla ich sprawdzenia. Jednak tamto zdjęcie było tak doskonałe, że nie warto było nawet dyskutować.

- Jest nie tylko autentyczne. Fotograf był zbyt dobry jak na zwykłego chłopa uprawiającego ryż, który gówno wie o profesjonalnych aparatach fotograficznych. - Ekspert od fotografii wywiadowczych był pod wraże­niem. Nie ulegało wątpliwości, że coś tu było nie tak z tą czarno-białą odbitką przywiezioną przez kuriera z Bangkoku. Fotografia pokazywała białego rozmawiającego z dwoma Laotańczykami w zachodnich strojach, chyba mieszkańcami wioski. - Musi pan zrozumieć, że obiekt tego zdjęcia nie zdawał sobie sprawy, że ktoś go fotografuje. Ten ktoś musiał być ukryty, bo można stwierdzić, że aparat znajdował się w cieniu. Po ustaleniu, kim jest ten biały facet, musimy koniecznie dowiedzieć się, kto naprawdę zrobił zdjęcie i dlaczego.

I właśnie dlatego major Joslin nie mógł przekonać swoich zwierzch­ników, że jest to sprawa dla porucznika. Zdjęcie było zbyt wyraźne, a sfotografowany człowiek był niewątpliwie biały. „Bilans musi się zga­dzać” - taka była dewiza Bilansu Strat z Połączonych Sił Specjalnych, a oznaczało to, że trzeba dokładnie wiedzieć, co się stało z każdym Amerykaninem, który kiedykolwiek został wysłany na wojnę wietnamską. Moralnym obowiązkiem było dokładne sprawdzenie każdego sygnału, o każdym jeńcu czy zaginionym. Fachowcy powiedzieli, że zdjęcie jest doskonale, nieretuszowane, z negatywu nic nie zostało usunięte, więc nie było żadnych wątpliwości. Chodziło o białego człowieka.

Cały problem powstał w chwili, kiedy ambasada w Bangkoku została poinformowana przez fotografa, a taka informacja przynosi trochę pienię­dzy, że biały człowiek jest byłym jeńcem wojennym. To wprawiło w ruch kółka w Pentagonie, który starał się unikać interwencji środków masowe­go przekazu.

Agencja Wywiadu Departamentu Obrony (DIA - Defense Intelligence Agency) ustaliła kilkanaście nazwisk ludzi mogących odpowiadać ogól­nemu opisowi człowieka, nie widzianego od dwudziestu pięciu lat. Ponie­waż media nie dowiedziały się jeszcze o sprawie, nie było potrzeby zawiadamiania rodzin. Wykonano minimalną liczbę odbitek. Lepiej nie wywoływać podniecenia w prasie i telewizji, czy w zainteresowanych organizacjach, bo przecież mogła to być jeszcze jedna mistyfikacja.

Major obrócił się do porucznika-tłumacza, który poruszał palcami tak, jakby obracał paciorkami różańca.

- Porozmawiaj z nim jeszcze raz. Nie mogę zrozumieć, co mówi. Dowiedz się, jak długo musimy jechać i jak daleko jest do tego zakazane­go miejsca. I spróbuj się dowiedzieć, co wie o aparatach fotograficznych. Nie mogę uwierzyć, że to on rzeczywiście zrobił to zdjęcie. - Potem uważniej przyjrzał się porucznikowi, na którego twarzy malowało się cierpienie. - Nie masz chyba zamiaru wymiotować?

Odpowiedzią był tylko przeczący ruch głowy. Porucznik pochylił się i, chwytając dla utrzymania równowagi drewniane oparcie siedzenia Hana, zaczął rzucać pytania w języku kierowcy, przekrzykując ochrypłe jęki jeepa.

Przy każdej odpowiedzi Laotańczyk odrywał obie ręce od kierownicy, żeby móc gestykulować. Dwukrotnie uchwycił kierownicę w chwili, kiedy pojazd już zjeżdżał z drogi.

- Prawie jesteśmy na miejscu, sir. Chyba jeszcze kilometr. - Porucznik dotknął ramienia majora. - On ciągle twierdzi, że jest autorem zdjęcia.

- No to, na Boga, jeśli potrafi operować takim aparatem, to czemu nie potrafi prowadzić jeepa? Wszystko co wiem na ten temat, to to, że nie można zrobić takiego zdjęcia nie znając dokładnie aparatu. Co u diabła myślał, kiedy go o to pytałem przed wyjazdem z wioski?

- On nie rozumiał, sir i... o cholera! - wykrzyknął porucznik, kiedy wyfrunął lekko w powietrze i ciężko opadł na drewnianą ławkę. - Powie­dział, że nic nie mógł zrozumieć z pana kiepskiej angielszczyzny. Ale zrozumie, jeśli to będzie niezbędne, żeby doprowadzić nas do celu, a jemu dać trochę forsy. Panicznie boi się ludzi, których widać na tej fotografii. Mówi, że zabijają bez żadnego powodu.

- Czy to nie wspaniałe? - zdenerwował się major Joslin. - Po prostu zapomniał nam o tym wspomnieć. - Ręką dotknął swojej trzydziestkiósemki w kaburze na biodrze, jakby sprawdzał, czy tam jeszcze jest.

W czasie odprawy w ambasadzie wspomniano, że udają się do kraju heroiny. Po krótkim locie do Wientian poleciał niewielkim samolotem do Luang Prabang, a teraz jest w środku tego kraju. Chłopi są tu spokoj­nymi, pokojowo nastawionymi ludźmi, którzy nie czepiają się przed­stawicieli władzy, tak długo, jak władze nie przeszkadzają im. Ale, zgodnie z wyjaśnieniem oficera prowadzącego odprawę, nigdy nie można mieć całkowitej pewności. Dlatego wzięli broń osobistą.

- Spytaj go, czy...

Jeep wpadł w poślizg, kiedy kierowca gwałtownie wcisnął z całej siły pedał hamulca. Zarzuciło go najpierw na jedną stronę drogi zanim znieruchomiał po przeciwnej. Kierowca kurczowo ściskał kierownicę, a twarz miał wykrzywioną strachem. Zatrzymali się niecałe dziesięć metrów od czarnego auta przykrytego płachtą ochronną. Blokowało im drogę. Nastała nagła cisza, wypełniona tylko odgłosami dżungli.

- Strzel! Major strzel ich! - kierowca dziko wył i skamlał. Jedną rękę wyciągnął w kierunku czterech uzbrojonych postaci, które wyłoniły się spoza auta i szły w ich kierunku.

W ostatniej sekundzie swojego życia, próbując wyciągnąć trzydziestkęósemkę z kabury, major zauważył, że trzej z nich to niewątpliwie tutejsi, chociaż ubrani byli na modłę zachodnią. Czwarty był biały i major próbował sobie przypomnieć, skąd zna tę twarz. Wtedy AK-47 plunęły ogniem. Wszyscy czterej zaczęli strzelać równocześnie.

Gdy przerwano ogień, biały wydał rozkaz w miejscowym języku:

- Przeszukać ich.

Wyrzucono na drogę skręcone ciała majora, porucznika i kierowcy, opróżniono kieszenie, a zawartość teczki majora została zsypana na stertę.

Biały systematycznie przejrzał wszystko, aż znalazł to, czego szukał -fotografię. Wiadomość była prawdziwa.

- Dobre zdjęcie - mruknął do siebie. Jakbyś patrzył w lustro, ty głupi sukinsynu. Potem odwrócił się do jednego z ludzi. - Czy to ten zrobił zdjęcie? - spytał wskazując kierowcę.

- Tak. Ustaliliśmy, gdzie wywoływał film.

- Dobrze. Rozbierzcie ciała. Zostawcie je w dżungli. Niech zostanie coś dla zwierząt. - Odwrócił się, poszedł do auta i usiadł na tylnym siedzeniu. Wolał znosić duchotę wewnątrz pojazdu, niż wystawiać się na stojące w zenicie słońce. Kiedy przyglądał się ciałom znikającym w zaroś­lach rosnących po obu stronach brudnej drogi, poczuł krótki przypływ wyrzutów sumienia. Bardzo niedobrze, że musi postępować w ten sposób z Amerykanami, ale naprawdę nie miał wyboru. Ci dranie po prostu muszą wtykać nos w nie swoje sprawy.

- Do rana zaopiekuj się miejscem, gdzie wywoływano film - powie­dział biały.

- Właścicielem też? - spytał starszy. - To kuzyn męża mojej siostry.

- Tak, niestety nim też. Amerykańska armia stała się bardzo skutecz­na w śledzeniu takich zniknięć.

Rozdział 1

ŚCIANA - tragiczne rozdarcie na zielonej ziemi, symbol...

Leila wstrzymała oddech aż do bólu w piersiach.

...Wietnamu.

Chciała odwrócić się, a nawet uciec od tego symbolu, który rozumiała aż nadto dobrze, stała jednak na deszczu jak skamieniała wpatrując się w Constitution Avenue. Wydawało się, że parasole wyrastają z ziemi, poruszają się w zwolnionym tempie i zatrzymują, jakby fruwały, po­zbawione siły ciążenia. Głowy ich właścicieli były niewidoczne.

Zacisnęła powieki, drżąc pod wpływem zimnego wiatru wiejącego od Potomaku. Ale niezależnie od tego, jak mocno zamykała oczy, parasole pod jej powiekami dalej tańczyły swoją dziwną tarantele.

Otworzyła oczy i spojrzała w bok na mały zagajnik, w którym wśród nagich drzew siedział ze spuszczoną głową Albert Einstein, a jego ogrom­ny kamienny umysł zdawał się wciąż pracować. Gdyby ta statua ożyła i siwa głowa uniosła się, żeby popatrzyć przez Constitution Avenue na „ścianę”, czy mózg geniusza zbuntowałby się na widok powolnego tańca parasoli i ludzi poruszających się jak duchy?

Z zamyślenia wyrwał ją huk silników odrzutowego samolotu, lecącego wśród nisko zawieszonych chmur. Raz jeszcze spróbowała skupić się na powolnym tańcu parasoli. Nie masz wyboru, Leila. To twój obowiązek. On nie miał innej rodziny poza tobą. To nie ten odległy głos, przychodzący z wnętrza jaźni, zmusił ją, Leilę Potter, do przekroczenia Constitution Avenue. Słyszała swoje własne myśli, wyraźne i będące w niej od zawsze.

W ten sposób zmażesz swoje winy... w ten sposób zmażesz...

* * *

Zatrzymała się w pół drogi na ścieżce prowadzącej do wschodniego krańca „ściany”. Jej uwagę przyciągnęły czarne flagi przyczepione do namiotu. Pośrodku znajdował się profil mężczyzny, czarny na białym tle, z lekko pochyloną głową, obok druty kolczaste i wieża strażnicza. Kilka słów napisanych na flagach całkowicie tu wystarczało:

JEŃCY I ZAGINIENI - NIE ZAPOMNIELIŚMY O WAS.

Dotknęła napisu na srebrnej bransolecie na swoim lewym przegubie. Wargi wyszeptały imię mężczyzny wygrawerowane na bransolecie: - Jerry... Jerry Santucci.

Jeszcze jeden żołnierz, który nigdy nie wrócił.

Nie, nie zapomnieliśmy, przynajmniej niektórzy z nas.

Brukowana ścieżka prowadziła do rozdarcia w ziemi, poszerzonego płaskimi kafelkami. Skórzane podeszwy jej butów ślizgały się na ich wilgotnej powierzchni. Leila znieruchomiała na widok dwojga starszych ludzi klęczących przed Pięćdziesiąt Osiem Wschód, pięćdziesiątą ósmą płytą granitową na wschód od środka ŚCIANY PAMIĘCI.

Mężczyzna oparł o podstawę płyty małą fotografię młodego maryna­rza w wyjściowym mundurze. Potem wyjął z kieszeni kurtki niewielką flagę amerykańską i plastikową płytkę, włożył drzewce do otworu w płyt­ce i ustawił flagę tuż za fotografią.

Kobieta wzięła jedną długą czerwoną różę z bukietu, który przyciskała do piersi, i położyła ją przed zdjęciem marynarza. Odwróciła głowę do mężczyzny i wyszeptała kilka słów. Łzy spływały jej po twarzy. On, nie patrząc na nią, potwierdził skinieniem głowy. Wówczas jedną po drugiej, ostrożnie umieściła pozostałe jedenaście róż.

Leila widziała wiele takich osobistych ceremonii w czasie poprzednich odwiedzin i teraz starała się nie patrzeć na tę parę. Inni również się zatrzymywali. Jedni przez szacunek, inni z ciekawości, nieliczni aby podzielić ten krótki moment oczyszczającej żałoby. Niektóre z darów pozostawionych przy murze były niezrozumiałe: torba M&M prawdopodobnie stanowiła rodzaj placebo - cukierka dawanego rannym zamiast lekarstwa, kiedy nie starczało już morfiny, ale to było tak oczywiste jak samo życie, lub jego brak.

Mężczyzna poruszył się pierwszy. Podniósł się na jedno kolano, na którym umieścił obie ręce. Następnie z wielkim wysiłkiem prostował się stopniowo aż stanął na obu nogach. Czekał spokojnie z założonymi rękami, czasami tylko muskając dłonią powieki. Kobieta klęczała w mil­czeniu przed wielką granitową płytą, cicho płakała. Jej postać odbijała się w polerowanym kamieniu. Mężczyzna pochylił się w końcu i bardzo delikatnie dotknął jej łokcia, tak jakby chciał jej pomóc podnieść się. Ona jednak najpierw wyciągnęła rękę i przesunęła palcami po nazwisku wygrawerowanym w dwudziestym wierszu od dołu. Leila przypomniała sobie, jak jeden z weteranów wyjaśnił jej kiedyś ten naturalny gest: „Moc dotknięcia, odczucie imienia ukochanej osoby, jest częścią procesu zdro­wienia”. Potem starsza pani pozwoliła, by mężczyzna pomógł jej wypros­tować plecy, pozostała jednak nadal na klęczkach. Kiedy pochylił się niżej próbując pomóc jej wstać, sam się zachwiał. Leila instynktownie ruszyła ku nim. Ale ktoś inny był szybszy: brodaty mężczyzna w średnim wieku, z długimi włosami wypływającymi spod miękkiego kapelusza, takiego, jakich używano w dżungli. Nosił mundur polowy, znoszony ale czysty. Cztery rzędy ledwo już widocznych baretek zdobiły jego lewą pierś. Pochylił się i podniósł kobietę na nogi, tak jakby nic nie ważyła. Następnie objął ją mocno szepcąc coś do ucha. Potem objął również mężczyznę.

Kiedy starsi państwo z trudem wchodzili powoli po stopniach obok niej, Leila odsunęła się na bok. Poczekała, aż skręcą za końcem „ściany”, i podeszła do mężczyzny w polowym mundurze, wpatrującego się w foto­grafię marynarza.

- To było bardzo miłe z pańskiej strony. - Mówiąc to czuła, że słowa są tu zupełnie niewystarczające.

Spojrzał na nią, łzy spływały mu na brodę, tragedia straconego świata wyryta była na jego twarzy.

- Moi rodzice zmarli niedługo przed moim powrotem - powiedział zdławionym głosem, a następnie odwrócił się i odszedł.

Wszyscy po trochu umieramy, pomyślała. Niektórzy z nas umarli tam, daleko, inni umierają tutaj. Ja byłam... Nie, już nie dzieckiem, ale jeszcze na tyle młoda, żeby nie zrozumieć dlaczego... Na tyle już dorosła, żeby mnie to zraniło...

Ta myśl przeniosła ją z powrotem do dnia, kiedy do domu dziadków przyszedł list od Danny'ego. W jakiś sposób udało mu się wysłać go tak, żeby go otrzymała w swoje szesnaste urodziny.

Drogie dziecko, a raczej Kochana Leilo

Jestem w pobliżu miejsca nazywanego Żelaznym Trójkątem. Nie sprze­dają tutaj kart z życzeniami, tak że przygotuj się na długie czytanie listu od Twojego starszego braciszka. Trochę mi niewygodnie, bo piszę ten list w okopie, który sam właśnie wykopałem, a na dnie jest dziesięć centymetrów wody. Nie wiem, czy armia ma pojęcie co należy zrobić, żeby listy takie, jak ten, dostarczyć na czas dziewczętom, które właśnie kończą szesnaście lat. Chcę, żebyś wiedziała, że Twój brat będzie myślał o Tobie w tym szczegól­nym dniu. Mam kalendarz, który wożę ze sobą wszędzie i na którym zaznaczam każdy dzień spędzony tutaj, tak że wiem ile dni już tu jestem. Ale jest jeden niezwykły dzień, który zaznaczyłem jeszcze przed wyjazdem - domu, i to były właśnie urodziny mojej siostrzyczki. Masz już całe szesnaście lat!!! Nie mogę uwierzyć, że mam siostrę, która wyrosła na młodą damę. Dziś rano pokazałem Twoje zdjęcie Jerry'emu Santucci, a on nie chciał mi uwierzyć, że kończysz szesnaście lat. Powiedział, że wyglądasz na co najmniej dwadzieścia jeden i chciał, żebym umówił Cię z nim, gdy wrócimy. Powiedziałem, że zrobię to chętnie, ale niech uważa, bo Ty jesteś niezwykła. Jerry się tylko uśmiechnął i powiedział, że jest w Tobie zadurzo­ny. Poznałaś Jerry'ego. To ten chłopak, z którym jedliśmy obiad przed samym wyjazdem i myślę, że on naprawdę sądził, że masz dwadzieścia jeden lat. Hej, jestem taki dumny z Ciebie...

I w tym momencie dzwonek do drzwi przerwał lekturę urodzinowego listu od Danny'ego. Hej, jestem taki dumny z Ciebie... Niesamowite, do dziś to wspomina. Najpierw list, a chwilę później dzwonek do drzwi... Po latach zaczęła myśleć, że tak właśnie musiało się stać. Była sama w domu, więc spieszyła się otworzyć drzwi. Stał w nich oficer, kapitan z czapką w ręku oraz ksiądz z parafii, obaj z żałobnymi wyrazami twarzy.

Pamięta zaledwie niektóre słowa wypowiedziane po przybyciu dziad­ka, którego wywołano z domu opieki, gdzie mieszkała babcia - „Tay Ninh”, „Żelazny Trójkąt” łącznie z pospiesznie wypowiadanymi szczegó­łami, takimi jak „bitwa całej kompanii”, „wyjątkowa odwaga”, ale nic z tego nie miało znaczenia dla dziewczynki w dniu jej szesnastych urodzin, której właśnie powiedziano o śmierci brata.

Słodka szesnastka! Jak gorzko pozostała w pamięci.

Kilka tygodni później przyszedł list od dowódcy Danny'ego, kapitana Ledbettera. Kapitan pisał, że cała kompania Bravo ją zna, gdyż Danny był tak z niej dumny, że wszystkim pokazywał jej zdjęcie. Opowiadał kolegom, jak byli samotni od śmierci rodziców w wypadku samochodowym, i jak ona prowadziła cały dom, chociaż dziadkowie robili co mogli, by opieko­wać się nimi. Leila powinna wiedzieć, jaki odważny był Danny w czasie walk w Żelaznym Trójkącie. Kompania przeciwnika z ciężkim uzbroje­niem prześliznęła się Szlakiem Ho Chi Mina z północy i przeszła granicę Kambodży w pobliżu Tay Minh, wzmacniając jednostki komunistyczne znajdujące się już na miejscu. Danny zginął w czasie ataku przeważających sił wroga. Dzięki bohaterskiej obronie kompania Bravo spełniła swoje zadanie, utrzymując pozycję do wschodu słońca, kiedy oddziały przeciwni­ka schowały się w dżungli i w końcu uciekły z powrotem do Kambodży. Kapitan Ledbetter wystąpił o odznaczenie dla Danny'ego, które, jak miał nadzieję, zostanie wkrótce przyznane. Dodał również, że byłby zaszczyco­ny, gdyby mógł po powrocie do domu uścisnąć jej dłoń.

Okazja ku temu nie zdarzyła się nigdy. Leila przypuszczała, że kapitan zapomniał o niej zaraz po wysłaniu listu i była raczej zadowolona, bo nigdy więcej nie chciała mieć do czynienia z Wietnamem czy jakąkolwiek wojną. Miała szesnaście lat, była sama nie licząc chorych dziadków, których widywała rzadko, a przed nią rozciągało się całe życie.

* * *

Patrząc pustym wzrokiem na ludzi wpatrujących się w „ścianę”, poczuła ponownie, że wypełnia ją wewnętrzna walka, w której jedna strona jej umysłu próbuje siłą wydobyć te przytłumione wspomnienia na światło dzienne, a druga strona spycha je w głąb, do kryjówki na dnie pamięci. Potrzebowała całej siły woli, aby zmusić mięśnie do ruchu.

Kiedy doszła do Czterdzieści Dwa Wschód, jej stopy wyczuły to same, gdyż zatrzymały ją i stopniowo obróciły bez jakiegokolwiek zauważalnego polecenia umysłu. Oprzytomniała dopiero stojąc twarzą naprzeciwko ogromnej, ciemnej kamiennej płyty. Gładka powierzchnia była pocięta wyraźnymi wierszami nazwisk wygrawerowanych w kamieniu: pięć na­zwisk w wierszu, czasami sześć. Jej oczy bezwiednie zatrzymały się na trzecim nazwisku w czterdziestym czwartym wierszu: Daniel Jeffrey Potter. Mimo że na mokrym granicie trudno było odczytać nazwiska, imię brata błyskało jaskrawo jak neon teatru, do chwili, gdy zmusiła się, by zamknąć oczy.

Kiedy poczuła, że zaczyna się chwiać, jakby miała upaść, co zdarzało się prawie za każdym razem podczas odwiedzin „ściany”, odwracała oczy. Jak zwykle jej spojrzenie przesunęło się na inne wiersze na następnej płycie. Ten sam rzeźbiarz, który rył nazwiska w płycie, wygrawerował też jej pamięć; każda litera została wyryta w szarej materii jej mózgu. I tak jak zawsze nie potrafiła nie zauważyć nazwisk: Paul James Ledbetter, Alfred William Arison, Felix Gonzalez, Franklin Roosevelt Williams, Edwin Antonio Kelley, Geraldo Vincente Santucci... i wiele innych, które Danny wymieniał w listach, nie tylko z jego drużyny, ale z całego plutonu, bo Danny znał chyba wszystkich.

List od dowódcy plutonu Danny'ego, porucznika Kelleya, przyszedł dwa tygodnie po liście kapitana, gdyż porucznik obawiał się, że Ledbetter nie napisał do Leili. Nie wiedziała o śmierci Kelleya do momentu, aż zobaczyła jego nazwisko dwanaście wierszy poniżej Danny'ego. Inne nazwiska pojawiły się wkrótce potem: Arison, Gonzalez, Williams, San­tucci - właśnie Jerry Santucci. Wszyscy byli z drużyny Danny'ego. Wszys­cy... odeszli. Dlaczego? Co się stało, że oni wszyscy zostali zabici niezależ­nie od siebie, ale w tak krótkim okresie?

Leila przesunęła palcami po powierzchni bransolety identyfikacyjnej. Nigdy nie zapomniała Jerry'ego Santucci, chociaż przez długie lata nie myślała o nim. Przy jego nazwisku znajdował się krzyżyk oznaczający, że jest w dalszym ciągu uznawany za zaginionego w akcji. Dziwne, ale przy nazwisku porucznika Kelleya był również krzyżyk. Co taki krzyżyk naprawdę mógł oznaczać po tylu latach? Jerry był tym, którego Danny przyprowadził do domu na obiad. Ona miała wtedy piętnaście lat, ugotowała obiad dla nich trojga i, jak sobie przypomina, Jerry powiedział, że też chciałby mieć starszą siostrę, która dbałaby o niego, tak jak ona dba o Danny'ego. Starszą! Tego wieczoru Leila nie powiedziała ani słowa na temat swojego wieku i okazuje się, że Danny też nic o tym nie mówił do dnia, kiedy w Żelaznym Trójkącie pokazał Jerry'emu jej zdjęcie, mówiąc nie dowierzającemu koledze, że jego siostra Leila właśnie kończy szesnaście lat.

Leila przypomina sobie swoje sny w pierwszym roku po odejściu Danny'ego. Wyobrażała sobie, że Jerry Santucci wraca do domu z Wiet­namu w swoim mundurze, umawia się z nią na randkę i...

Ale Jerry nigdy nie wrócił, i stopniowo te sny zaczęły znikać. Skoń­czyła szkołę średnią. Z miejscowego oddziału Amerykańskiego Legionu dostała pełne stypendium do college'u, głównie dlatego, że Danny'emu przyznano Srebrną Gwiazdę i lokalna społeczność traktowała go jak bohatera. O Jerrym Santucci zapomniała aż do tego dnia w 1986 roku, kiedy zmusiła się po raz pierwszy do odwiedzenia „ściany”.

Wówczas było tak dużo ludzi, że z wielkim trudem udało się jej podejść do płyty. Przypomina sobie, jak na widok bukiecika, który niosła, weteran w fotelu na kółkach zrobił jej przejście w tłumie, aż do Czterdzie­ści Dwa Wschód. Na kolanach trzymał księgę nazwisk i zauważywszy, że szukała bezradnie nazwiska na oświetlonej powierzchni kamienia, spytał:

- W czym mogę pani pomóc? Jak się nazywał?

- Potter... Danny Potter.

- Potter, Daniel Jeffrey, Czterdzieści Dwa Wschód. - Pojechał do przodu w swoim fotelu, odsuwając delikatnie ludzi łokciami. - Prze­praszam... Przepraszam... - Spojrzał na powierzchnię kamiennej płyty i przywołał Leilę ręką. - Tutaj. Wiersz czterdzieści cztery. Nieco poniżej środka.

Leila zobaczyła nazwisko i podeszła bliżej. Zaczęła przesuwać palcami po imieniu Danny'ego tam i z powrotem... tam i z powrotem...

- Będzie zadowolony z kwiatów - stwierdził mężczyzna w fotelu na kółkach. - Oni wszyscy są zadowoleni.

Jej wzrok przesunął się w dół, w kierunku podstawy płyty, i wtedy zobaczyła nazwisko Ledbetter. Paul James Ledbetter.

- To dlatego nigdy nie przyszedł! - wykrzyknęła do mężczyzny w fotelu.

- Kto? Kto nigdy nie przyszedł? - zapytał zdziwiony.

- Kapitan Danny'ego. Napisał, że mnie odwiedzi. Ale nie mógł tego zrobić, bo również zginął.

Popatrzyła na sąsiednie wiersze i kilka linii powyżej Ledbettera zo­baczyła inne nazwisko: Franklin Roosevelt Williams. Tego nigdy nie zapomni. Danny pisał, że wszyscy nazywali Williamsa „Mr. President”. Przesunęła palcami po nazwisku Williamsa, tak jakby chciała mu dać do zrozumienia, że nie został zapomniany.

- Czy pamięta pani innych?

- Jerry Santucci - wyszeptała.

- Santucci... Santucci...

Zapadła cisza, więc spojrzała na niego.

- Niestety, proszę pani. On tutaj jest. Geraldo Vincente Santucci, Czterdzieści Trzy Wschód, wiersz trzydzieści dziewięć. Koło jego nazwis­ka wyryto krzyżyk, co oznacza, że zaginął w akcji.

- Arison.

Też go odnalazł.

- Gonzalez.

- Felix?

- Tak.

Następna płyta. Niedługo przeżył swoich kolegów. - Weteran spo­jrzał na nią smutno. - To były ciężkie dni, proszę pani, jedne z najbardziej morderczych. I pani brat znajdował się w najbardziej zabójczej strefie.

- Edwin Kelley? - spytała z wahaniem, obawiając się, że autor drugie­go listu może również tutaj być.

- Dziwne! Jeszcze jeden zaginiony.

Pamiętała inne nazwiska, ale tamtego dnia nie chciała już więcej pytać. Nie chciała również, żeby ten człowiek w fotelu na kółkach, którego oczy pełne bólu wpatrywały się w nią współczująco, musiał potwierdzać kolejne zgony. Później odnajdzie wszystkie nazwiska z listów Danny'ego i wróci tu.

- Dziękuję panu. Dziękuję za pomoc. Ja...

- Robię to dla nich. - Podniósł ręce, jakby chciał ogarnąć całą „ścianę”. - Dla każdego z nich - dodał i odjechał kierując wózek, wśród rozstępującego się tłumu, do centrum „ściany” i dalej, do zachodniego skrzydła, gdzie zatrzymał się, aby oddać hołd pomnikowi trzech żołnierzy ogarniętych trwogą w dżungli.

Taki był pierwszy raz.

Ile razy tam byłam? - zastanawiała się Leila. Ile razy odwiedzałam już duchy Czterdzieści Dwa Wschód, Czterdzieści Trzy Wschód, Czterdzieści Cztery Wschód? Nazwiska na „ścianie” zaczynały się od pierwszego zabitego, w górnym wierszu na Jeden Wschód. Płyta Jeden Wschód znajdowała się w środku, gdzie schodziły się skrzydła wschodnie i zachod­nie. Począwszy od pierwszego zabitego, nazwiska występowały w kolejno­ści po pięć lub sześć w wierszu. Na każdej płycie wiersze ustawione były od góry do dołu, zgodnie z datami śmierci. Ciągnęło się to aż do płyty Siedemdziesiąt Wschód. Następne nazwiska znajdowały się na płycie Siedemdziesiąt Zachód, na przeciwległym krańcu, tak samo od góry do dołu na każdej płycie. Ostatnie nazwiska wyryte były w najniższym wierszu na Jeden Zachód, znowu w samym centrum, gdzie schodziły się dwa skrzydła „ściany”, przy rozdarciu ziemi. Sto czterdzieści płyt, 58 188 nazwisk, 2 273 zaginionych w akcji oraz 1 124 zabitych w walce, których ciał nie odnaleziono. Leila nigdy nie zaglądała poza Czterdzieści Cztery Wschód, gdyż wszyscy przyjaciele Danny'ego zginęli w trzech czwartych tego skrzydła. Czemu tak wielu? Czemu w tak krótkim czasie?

Nazwiska przesuwały się przed jej zamkniętymi oczami tak samo, jak już nieraz od tego pierwszego dnia. Jednak dziś taniec w pewnej chwili ustąpił obrazowi człowieka, który stał przed Czterdzieści Trzy Wschód i kopiował czyjeś nazwisko. Znajdowało się ono dość wysoko, więc mężczyzna musiał wspiąć się na palce. Leila patrzyła, jak ołówek przesu­wa się tam i z powrotem po kartce papieru. Stopniowo biało-czarny obraz Przenosił się z kamienia na papier tak, jakby pod działaniem czarów nazwisko przywoływało zmarłego człowieka do życia: Geraldo Vincente Santucci. Jerry! Ten mężczyzna kopiował nazwisko Jerry'ego Santucci! To był dla niej szok. Nazwisko człowieka, którego poznała bardziej po śmierci niż za życia. Leila wstrzymała oddech zastanawiając się, kto...

Może jakiś krewny? Może przyjaciel, znajomy, chcący przesłać imię Jerry'ego rodzinie Santuccich, która sama nie może przyjechać do Wa­szyngtonu?

Mężczyzna skończył i cofnął się. Znajdował się kilka kroków od niej. Uniósł kartkę w wyciągniętej ręce i obejrzał się, bo zdał sobie sprawę, że ktoś na niego patrzy.

O Boże, nie!

Przez tych dwadzieścia pięć lat rysy twarzy niewiele się zmieniły. Jerry był przystojnym Włochem z orlim nosem, ciemnymi oczami i brwiami, prostokątną, ostro zarysowaną szczęką i kręconymi czarnymi włosami. Pozostała nawet mała blizna na prawej kości policzkowej, ślad po jego pierwszym wypadku samochodowym.

Mój pierwszy ukradziony samochód” - stwierdził wtedy dumnie.

Kiedy Leila miała piętnaście lat, wszystkie nastolatki uważały, że jest równocześnie pociągający i tajemniczy. Jedną z pierwszych myśli Leili było, że jest w dalszym ciągu bardzo przystojny. Z wiekiem jego twarz zrobiła się nieco nalana, przybyło mu zmarszczek i trochę siwizny, ale włosy pozostały czarne i kręcone. Tylko że oczy nie były takie same. Jako młody chłopak był przystojny. Miał diabelskie, żywe spojrzenie Jamesa Deana, które nastolat­ki uwielbiały. Teraz było w nich coś złowieszczego. Jego oczy kaleczyły.

Jerry Santucci kopiował swoje własne nazwisko. Sam siebie przy­wracał do życia.

Leila odezwała się, gdy obracał się z powrotem do „ściany”:

- Jerry, nie zmieniłeś się tak bardzo. A czy ja się zmieniłam? - spytała. Jak mogę tak rozmawiać? Jak mogę być tak spokojna?

Gwałtownie zwrócił ku niej głowę i przez ułamek sekundy Leila zobaczyła zaskoczenie. Szok rozpoznania. Spodziewała się tego. Jednak zanim odpowiedział, włączył mu się mechanizm ochronny. Jego spojrzenie stało się całkowicie obojętne.

- Czy pani mówi do mnie? - Głos był taki, jak pamiętała, być może nieco bardziej chrapliwy. Natomiast akcent nowojorski zniknął całkowi­cie, zastąpiony obcą melodią, której nie mogła rozpoznać. Zupełnie jakby był cudzoziemcem mówiącym doskonale po angielsku.

- Jerry, nigdy nie zapominam ludzi, których kiedyś spotkałam. Na pewno mnie pamiętasz. Jestem Leila Potter, siostra Danny'ego. Zrobiłam ci twój ostatni domowy obiad przed wyjazdem do Wietnamu. - Była zdziwiona, że może rozmawiać z nieżywym człowiekiem tak spokojnie, jakby rozmawiała z kimś, kogo właśnie zobaczyła pierwszy raz na koktajlu. - Blizna na twym policzku jest w dalszym ciągu na miejscu. - Wyciągnęła rękę, wskazując palcem.

- Bardzo panią przepraszam. - W jego oczach pojawił się błysk irytacji. - Nigdy w życiu pani nie spotkałem. Nie nazywam się Jerry. I mogę panią zapewnić, że nigdy nie ukradłem samochodu - zakończył patrząc na nią groźnie.

Co to za akcent? Jego intonacja była wyraźna, dziwna i zupełnie obca. Gładsza niż chropawy akcent nowojorski, jaki pamiętała. Mogłaby nawet zacząć go przepraszać za pomyłkę, gdyby poprzedniego dnia nie oglądała zdjęcia zrobionego w Sajgonie, a przedstawiającego Danny'ego i jego czterech kolegów. Słońce świeciło im w plecy, tak że czarna twarz Williamsa była nie do rozpoznania. Gonzaleza łatwiej było odróżnić, gdyż tylko on miał wąsy. Arison stał na środku drogi, też niewyraźny. Nato­miast Jerry Santucci znajdował się za Dannym, obrócony bokiem, twarzą do słońca. Widać go było bardzo wyraźnie. Leila nie miała najmniejszych wątpliwości, że w tej chwili patrzy na tego samego człowieka.

- Jerry, to ty opowiadałeś o ukradzionym samochodzie. - Zamknęła oczy i głęboko wciągnęła powietrze. Jak mogę być taka spokojna? - Zawsze cię rozpoznam. Wczoraj oglądałam twoje zdjęcie. Zrobiliście je w czasie ostatniej przepustki Danny'ego do Sajgonu. - Czy był to znowu błysk rozpoznania na dźwięk imienia Danny'ego?

- Rozumiem, że strata bliskich jest smutną rzeczą, proszę pani. Bardzo mi przykro, ale nie jestem tym, kim chciałaby pani, żebym był. - Starannie złożył papier, na którym przekopiował swoje nazwisko z płyty.

Leila nie miała pojęcia, w jaki sposób wymknęło się jej następne zdanie. Nigdy nie uważała się za odważną.

- Zawsze chciałeś się wyróżniać, prawda? - Zanim zdążył zareago­wać, natychmiast dodała: - Bardzo przepraszam, że to powiedziałam. Nie miałam zamiaru ci dokuczać. Nie chcę wypytywać o twoje sprawy. Powiedz mi tylko jedno: jak zginął Danny. Czy to było tak, jak opisywał kapitan Ledbetter? - Znowu pojawił się błysk przypomnienia, krótkie światełko w ciemności. - Błagam, wszystko jedno, co się stało. Wiem, że musiałeś być przy śmierci Danny'ego. Pisał o tobie w każdym liście, bo byłeś jego najlepszym przyjacielem. Tylko ty możesz mi powiedzieć, jak to było naprawdę. Błagam.

Mężczyzna schował papier do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wów­czas zauważyła jeszcze jedną dziwną rzecz, nie pasującą do Jerry'ego Santucci. Nie dotyczyło to twarzy - tu nie było wątpliwości, bo nie zaszły niespodziewane zmiany. To, co nie pasowało do obrazu, jaki Leila przechowywała w pamięci, to bardzo drogi garnitur, jaki nosiłby przewo­dniczący międzynarodowej korporacji. Garnitur szyty na miarę. Na zdjęciu Jerry ubrany był w mundur, a kiedy przyszedł do niej na obiad tamtego dnia przed wyjazdem, miał na sobie podkoszulek z wizerunkiem Janis Joplin.

- Nie powiem nikomu, Jerry. Nigdy cię nie zapomniałam. Patrz, mam twoje imię wyryte na bransoletce, już prawie osiem lat od chwili... kiedy dowiedziałam się, że zaginąłeś. - Wyciągnęła rękę pokazując mu bran­soletkę identyfikacyjną.

Jerry wygładził w milczeniu marynarkę i zapiął ją na środkowy guzik. Leila, widząc, że zabiera się już do odejścia, w odruchu desperacji dodała jeszcze jeden argument.

- Wiele razy próbowałam dostać się do dokumentów, ale z jakiegoś powodu nie ma tam żadnych konkretnych informacji, nic właśnie o tym okresie. Ty musisz coś wiedzieć. Ty...

- Pani myli mnie z kimś innym. - Odwrócił się w kierunku wschod­niego końca „ściany” i ruszył pospiesznie ku pomnikowi Lincolna.

Leila zawahała się, nawet zrobiła kilka kroków za nim.

- Mieszkam w „Crystal City Marriott”, w Arlington. Jeśli będziesz chciał...

Ale Jerry Santucci poruszał się bardzo szybko. Natknął się na grupę Japończyków i wpadł na kobietę, która przygotowywała się do zrobienia fotografii „ściany”. Aparat wyśliznął się jej z rąk. Jerry złapał go w powietrzu i oddał właścicielce. Leila usłyszała, że mówi coś do tej kobiety i musiało to być po japońsku, bo kobieta na pewno była Japonką. Roześmiała się i odpowiedziała mu w tym samym języku. Czy właśnie to Leila usłyszała w kilku zdaniach wypowiedzianych przez Jerry'ego? Czy była to wschodnia intonacja, która zastąpiła amerykańską?

Kim stał się Jerry Santucci?

Wracając do Arlington Leila w ogóle nie zauważała, że metro za­trzymywało się, czy ruszało z kolejnych przystanków. Tylko długie przyzwyczajenie obudziło jej uwagę, gdy pociąg zaczął hamować przy wjeździe na stację Crystal City. Również tylko przyzwyczajenie prze­prowadziło ją przez wszystkie podziemne przejścia do hotelu „Marriott”. Kiedy włączyła światło w łazience, zobaczyła swoją twarz w lustrze i przeraziła się.

- Wyglądasz, jakbyś naprawdę zobaczyła ducha! - powiedziała na głos. Chciała, żeby realny świat, który zewsząd ją otaczał, dowiedział się o tym, co widziała. Potem jednak, zaciskając powieki aż do łez, pomyś­lała: jak mogę powiedzieć komuś, że właśnie rozmawiałam z człowiekiem, o którym wszyscy wiedzą, że nie żyje od dwudziestu pięciu lat? Sama nie miała najmniejszych wątpliwości. Była absolutnie pewna, że widziała i rozmawiała z Jerrym Santucci. Ale co teraz powinna zrobić? Kto będzie chciał jej uwierzyć? Komu może ufać na tyle, by opowiedzieć całą historię? Wojsko? Pentagon znajdował się o dziesięć minut drogi piechotą od hotelu. Ale czy będą bardziej skłonni do współpracy niż wtedy, gdy chciała dowiedzieć się czegoś o Dannym?

* * *

Lot z San Francisco przez Pacyfik trwał czternaście godzin. Było już ciemno, kiedy Jerry Santucci wylądował w Hongkongu. Przejazd taksów­ką z lotniska Kai Tak do Kowloonu, praktycznie niemożliwy w ciągu dnia, teraz zajął godzinę. Podróż zawsze była wyczerpująca, a wieczorny ruch uliczny wprawił go we wściekłość. Jedyne, na czym mu naprawdę w tej chwili zależało, to żeby wrócić do domu i spać. Ale przecież dzwonił ze Stanów, że musi porozmawiać. Na sen przyjdzie czas później.

Przed tunelem portowym Jerry polecił, żeby taksówka dowiozła go do molo, gdzie przesiadł się na prom linii Star, którym przepłynął przez Port Victoria do głównej wyspy. Nocny przejazd promem był odświeżający. Przywrócił go do jego świata. Ten drugi świat opuścił wiele lat temu.

Piechotą przeszedł kilka krótkich przecznic od przystani promowej, a morski wiatr pomógł mu uporządkować myśli.

Ich budynek, Inchar House, znajdował się tuż obok eleganckiego hotelu „Mandaryn”. Była to jedna z tych nowoczesnych budowli ze stali i szkła, które wznosiły się w niebo tak, jakby architekt chciał przyćmić wspaniałość Victoria Peak. Główne wejście do budynku było oszałamiają­co wytworne: połyskujące patio z małymi fontannami tańczącymi przed dwupiętrową przeszkloną ścianą frontową, a dalej, w holu, potężny wodospad oświetlony kolorowymi punktowymi reflektorami. Na osob­nym postumencie umieszczono imponującą płytę z brązu wskazującą, że jest to International Charities Center. Trzydzieste piętro udostępniano zwiedzającym. Rozciągał się stamtąd przepyszny widok na jeden z naj­piękniejszych portów na świecie. Już sam ten widok wywierał wrażenie na każdym, jeśli wcześniej nie zaimponowała mu konstrukcja budynku. Nikt nie był w stanie oprzeć się wspaniałości Hongkongu.

Ale Jerry minął główne wejście i skręcił w alejkę prowadzącą z boku budynku. Przeszedłszy kilkanaście metrów, doszedł do wejścia oświet­lonego tylko jedną żarówką. Na tabliczce z przyciskami wystukał numer kodowy. Rozległ się brzęczyk. Gdy umilkł, Jerry dodał jeszcze trzy cyfry i pchnął drzwi.

Kręcone schody prowadziły dwa piętra w dół do niewielkiego podłuż­nego holu oświetlonego przyćmionymi lampami. Hol miał tylko jedno wyjście, drzwi pozbawione klamki. Ponownie wystukał numer kodowy na tabliczce z przyciskami, a następnie przyłożył dłoń do okienka tuż nad tabliczką. Drzwi odsunęły się na bok i Jerry wszedł do eleganckiego sekretariatu firmy International Charities, Ltd.

- Cześć, Connie - pozdrowił śliczną Chinkę siedzącą przy biurku.

- Jerry, witaj w domu. Hugh czeka na ciebie. Wkrótce ma spotkanie -dodała.

Santucci skinął głową mrucząc: - Będę o tym pamiętał - i podszedł do drzwi znajdujących się za nią. Zapukał i nie czekając na odpowiedź wszedł do dużego, wytwornego gabinetu.

- Bardzo przepraszam, Hugh, że zatrzymuję cię tak późno. Connie powiedziała, że zaraz masz jakieś spotkanie, więc nie będę długo siedział.

Hugh Young wyszedł zza biurka i uścisnął dłoń Santucciego.

- Nic, co by nie mogło zaczekać, Jerry. Chodź. - Wskazał kanapę przy ścianie. - Siadaj, a ja ci przygotuję coś mocniejszego do picia.

- Hugh...

- Słuchaj, sierżancie - powiedział Young, prowadząc go za łokieć d kanapy. - Wydam ci rozkaz jeśli nie usiądziesz wygodnie, a nie wydawa­łem rozkazów od ponad dwudziestu lat. Teraz siadaj. - Kiedy Santucci (który nigdy nie był sierżantem) usiadł, Huhg (który nigdy nie by w wojsku) uniósł rękę i dodał z uśmiechem: - Tak lepiej. Telefonując z San Francisco mówiłeś tak, jakby cię spotkało jakieś nieszczęście. Napełnił dwie szklanki lodem i wlał Jacka Danielsa prawie do pełna. Przecież nie pozostawię bez pomocy starego przyjaciela w kłopotach. Podał jeden kieliszek Santucciemu i podniósł swój. - Na zdrowie, stary druhu.

- Dzięki, Hugh - Santucci pociągnął długi łyk. Posmakował kwaskowatego napoju i oblizał wargi. - Tego mi brakowało.

- Ten jest pierwszy i wcale nie musi być ostatni. - Young usiadł wygodnie w drugim końcu kanapy i skrzyżował nogi. - Prawie zapomniałem, kiedy miałem ostatnio okazję zetknąć się z żołnierzem. Ile już właściwie upłynęło czasu? Chyba ponad dwadzieścia lat. – Zadumał się. Cholera, nawet ponad dwadzieścia pięć. Prawie trzydzieści. Nie sądziłem, że tak długo już jesteśmy razem. Ale ty jesteś moim kumplem i w tym, co mówiłeś przez telefon, słychać było zaniepokojenie, a ponadto nie będziesz trzymał nic w tajemnicy, chyba żeby to mi odpowiadało. Zgadzamy się? Wyglądasz jakbyś wpadł w gówno. No, powiedz, co tam przygotowa­łeś na dziś wieczór?

Santucci wpatrywał się w niego przez chwilę zanim powiedział prawi szeptem:

- Sądzę, że się wpierdoliłem, Hugh. - Potrząsnął głową na myśl o tym. - Nie sądzę. Wiem. Naprawdę wpierdoliłem się. - Sięgnął d kieszeni marynarki i wyciągnął złożoną kartkę papieru. - Obejrzyj to. Podał kartkę Hughowi.

Young rozłożył papier i zaczął wpatrywać się w nazwisko: Gerald Vincente Santucci. Wyraźne, białe litery na czarnym tle utworzony z kresek ołówka. Z lewej strony nazwiska znajdował się mały krzyżyk. Young oddał kartkę.

- Zawsze chciałeś zobaczyć swoje nazwisko w blasku chwały. No to masz je tutaj. Takie samo jak tam, w granicie. Byłeś przy „ścianie”, w tym nadzwyczajnego?

- Zostałem rozpoznany - odpowiedział Santucci z rezygnacją.

- Niemożliwe. Przecież nie żyjesz.

- Tak było do tej pory. Teraz już nie. Ta dziwka spojrzała na mnie i zawołała mnie po imieniu: Jerry.

Young zmarszczył brwi. Popatrzył przez chwilę uważnie na Santucciego, potem podniósł się z kanapy, podszedł i otworzył drzwi.

- Connie, czy byłabyś taka dobra i odwołała moją dzisiejszą kolację? powiedz po prostu, że złapała mnie grypa.

- Nie ma potrzeby... - zaczął Santucci.

- Słuchaj, Jerry. To mogło zdarzyć się również mnie nie tak dawno temu. Ja też raz byłem przy „ścianie”. Zrobiłem to - dodał kiwając głową w zamyśleniu. - Prawie płakałem, gdy okazało się, że mojego nazwiska nie ma obok twojego. Dzięki Bogu. Pomyślałem sobie wtedy w duchu: „mógłbym być jeszcze jednym z tych wspaniałych chłopców, którzy oddali życie za Amerykę” i o mało co nie udusiłem się na myśl, że mógłbym być martwy. - Pociągnął długi łyk. - Mam tylko jedno życie, które mógłbym dać swojej ojczyźnie, a nie zrobiłem tego. Pomyśl o tym.

Santucci uśmiechnął się blado.

- Nie pamiętam już, co wtedy myślałem. Ta dziwka zaskoczyła mnie całkowicie.

- Czy ją znasz?

- W pierwszej chwili jej nie poznałem. Teraz już ją pamiętam. Ty jej nie znasz, ale słyszałeś o jej bracie, Dannym Potterze. - Spojrzał na Younga. - Kiedy nasz oddział znajdował się niedaleko Tay Ninh w Żelaz­nym Trójkącie... i całe to gówno. Pamiętasz?

- Tak, owszem, Żelazny Trójkąt. Powinienem pamiętać. Ty i Eddie stale to wspominacie. O Jezu! Danny Potter. Zaczynam coś sobie przypo­minać. Czy to nie był jeden z pierwszych chłopaków, którzy się domyślili?

- Zgadza się. To był ten, który groził, że narobi hałasu. Może również przypominasz sobie, że polecono panu Charliemu zająć się sprawą?

- Dlaczego dziewczyna cię rozpoznała?

- Myślałem o tym w drodze powrotnej. Danny zaprosił mnie kiedyś do domu na obiad. Wtedy spotkaliśmy się jedyny raz w życiu. Być może widziała jeszcze jakieś zdjęcia. Bardzo prawdopodobne. Cholera, nie wiem. Ale przecież to już ponad dwadzieścia pięć lat od tego jedynego spotkania. Chyba ciąży nade mną jakieś przekleństwo. Spojrzała na mnie tylko raz i zaczęła mówić tak, jakbyśmy byli właśnie na randce. - Pokiwał z podziwem głową. - Powiedziała jeszcze jedną rzecz, że chciałaby dowie­dzieć się, w jaki sposób zginął jej brat, Danny, gdyż ludzie z wojskowych archiwów nie chcą jej pomóc. Wyobrażasz to sobie? Po tylu latach w dalszym ciągu zastanawia się nad śmiercią brata.

- A czy ty ją rozpoznałeś?

- W pierwszej chwili, w tłumie, nie. Dopiero później, kiedy wymieniła imię brata. Teraz pamiętam ją, jakby to było wczoraj. Bystra dziewczyna.

- W dalszym ciągu ładna? - spytał Young z uśmiechem.

Santucci zmarszczył czoło.

- No tak, chyba tak... przynajmniej jak na amerykańską dziwkę. Biorąc pod uwagę, że ma za sobą dodatkowe dwadzieścia pięć lat, Wygląda bardzo atrakcyjnie, sam bym się z nią umówił, gdybym inte­resował się okrągłookimi. - Wypił łyk i odstawił szklankę. - Wiesz, ona musi mieć ponad czterdziestkę, ale wygląda chyba lepiej niż ją pamiętam z tamtego dnia. Wtedy miała takie brudne blond włosy. Dzisiaj są złote i bardzo naturalne.

- Do tego niebieskie oczy?

- Nie. Brązowe. Pamiętam je z tego dnia, kiedy byłem u Danny'ego. Wówczas były takie łagodne.

- Masz doskonałą pamięć.

- Wiesz Hugh, kiedy ktoś wydobędzie z ciebie nagle takie wspomnienia, to tak jakby wyciągnąć stare zdjęcie. - Mrugnął porozumiewawczo do Younga. - Znasz mnie, kocham kobiety.

- To marnie.

- Hę?

- Marnie, bo trzeba się jej pozbyć.

Rozdział 2

Leila Potter nie przejęła się tym, co zobaczyła w lustrze swojego pokoju hotelowego. Wyglądasz okropnie - powiedziała głośno do swojego odbicia. Zastanawiała się, jak postąpić. Mogła popłakać. No, dalej. Bądź taką idiotką i popłacz sobie. Jednak to niezbyt zachęcająca możliwość. Mogła też wezwać policję. Ale potrzebowała tylko chwili, żeby wyobrazić sobie swoją reakcję, gdyby siedziała za biurkiem oficera przy­jmującego telefony: „Trafiła mi się jeszcze jedna wariatka, która uważa, że widziała człowieka zmarłego dwadzieścia pięć lat temu”. Mogła zadzwo­nić do dowolnej liczby ludzi, uzyskując dowolną liczbę reakcji. Ale przecież nie o to chodziło. Zastanów się chwilę, mówiła do siebie. Uważasz się za najbardziej zorganizowaną osobę na świecie i spędziłaś całe życie próbując unikać sytuacji takich jak ta.

Leila posiadała jeszcze jeden wyjątkowy talent, i rozwinęła go do perfekcji w dzieciństwie. Teraz, gdy dorosła, starała się nie wykorzystywać tej umiejętności, gdyż była to zbyt prosta droga unikania kłopotów. Chodziło o zwykłą ucieczkę. Niezależnie od tego, w jak ciężkiej zna­jdowała się sytuacji, jak ciężko coś przeżywała, mogła położyć się na łóżku i wyłączyć umysł. Zasypiała natychmiast. Jej dusza pozostawała w pokoju ze światem, a problem miłosiernie sam znikał. Czy to jest... czy to też musi być jeden z takich przypadków?

Usiadła na łóżku z zamiarem uporządkowania wszystkiego, co się wydarzyło przy „ścianie”. Ale czuła się tak, jakby próbowała płynąć pod bystry prąd. Tym razem nie była w stanie uporządkować spraw, tak jak to zawsze robiła w trudnych przypadkach. Oddzielała poszczególne zdarze­nia i układała je we właściwej kolejności, a następnie analizowała jako niezależne elementy sytuacji. Kiedy zaczynała wykonywać taką analizę, jej umysł pracował bardzo sprawnie, co było jednym z powodów, dla którego pracodawca wysyłał ją do Waszyngtonu kilka razy każdego roku, aby przekonywała krytycznych urzędników i posłów z ich okręgu do posunięć korzystnych dla firmy.

To nie działa, Leila. Tracisz kontrolę nad sobą. Twoja tarcza ochronna pęka. W tej chwili nie próbuj rozmawiać z nikim. Zsunęła pantofle, położyła się wygodnie na ogromnym łóżku i zasnęła w ciągu paru chwil.

Nic jej się nie śniło. Umysł odpoczywał. Leila była wystarczająco inteligentna i równocześnie wystarczająco uparta, żeby wiedzieć, iż naj­prostsze wyjście z sytuacji może być mylne, tak więc rzadko uciekała się do metody spania. Ale tym razem potrzebowała trochę czasu.

Dwie godziny później, kiedy obudziła się, było już ciemno.

Dlaczego do diabla znów wyłączyłam się w ten sposób? Wystraszył ją ciemny pokój. Gdzie jestem? Spojrzała w stronę okna i znajome światła budynków biurowych w Crystal City przywróciły ją do rzeczywistości, i Znajdowała się w „Marriotcie”, w podróży służbowej, a dzisiaj poszła do „ściany”, żeby odwiedzić Danny'ego... ale tam zobaczyła...

Jerry! Oddech zamarł jej w piersiach. Jerry Santucci.

Czuła, że wraca zaskoczenie i przerażenie. Czuła się zagubiona. Dlatego spała, ukrywała się właśnie przed tym. Nie możesz pozwalać sobie dłużej na ucieczkę. Jej logiczny umysł przesłał instynktownie ten rozkaz do przerażonego serca. Dopuściła raz, żeby popołudniowe wydarzenia przejęły kontrolę nad umysłem, ale nie miała zamiaru dopuścić, żeby się to powtórzyło.

Leila Potter nie należała do kobiet, które pozwalają, aby zdarzenia zewnętrzne, nawet takie jak to, wpływały na ich życie. Kierowała swoimi losem, kontrolowała swoje postępowanie i była ekspertem w odsuwaniu od siebie takich zdarzeń, które mogły ją rozstroić. Nic nie mogło tego zmienić.

Ale tym razem zmieniło.

Stała twarzą w twarz z nieżywym człowiekiem. Ani przez chwilę niej wątpiła, że widziała Jerry'ego Santucci. I była całkowicie pewna, że nie ma żadnej możliwości wykreślenia tego z pamięci. Nie można go było zapomnieć tak, jak zapomina się zły sen. Nie było też żadnej szansy na to, żeby wykorzystując swoją wspaniałą umiejętność panowania nad własnym umysłem, wymazać go tak, jak już tyle razy wymazywała Wietnam. Zastanowiła się, która jest godzina. Elektroniczny zegar na nocnymi stoliku pokazywał szóstą po południu. Zrób coś inteligentnego, coś sprzyjającego myśleniu.

Rozebrała się szybko i wzięła długi, gorący prysznic. Następnie owinęła ręcznik wokół mokrych włosów i nałożyła hotelowy szlafrok i poszukała na biurku kartę informacji hotelowej, żeby zamówić do pokoju kolację. Nie. Zaczekaj chwilę. Nie dotykaj telefonu. Samotne przesiadywa­nie w pokoju będzie jeszcze jedną formą ucieczki... a może ukrycia się.

Poszła z powrotem do łazienki, wysuszyła włosy i włożyła wyjściową sukienkę, którą spakowała na wypadek, gdyby miała wychodzić na oficjalne spotkania. Czuła, że jeśli to dzisiejsze zdarzenie zawładnie nią, jej życie może zmienić się w piekło. Spojrzała do lustra. Gotowa jesteś, Leilo? Kobieta w lustrze uśmiechnęła się lekko. Tak, gotowa.

Była już w windzie, nastawiona na zjedzenie kolacji samotnie, i wtedy pomyślała, że potrzebuje czegoś więcej niż samotnego posiłku. Raz jeszcze udało jej się zapanować nad emocjami. Teraz kontrolowała się całkowicie i zaczynała planować, w jaki sposób zabrać się do tej sprawy. Kiedy człowiek musi być samodzielny już w wieku szesnastu lat, uczy się opanowywać takie momenty zwątpienia. Można zrobić wszystko, jeśli potrafisz odrzucić to, czego nie możesz przyjąć. I w ten sposób zaczynasz kontrolować problem Jerry'ego Santucci.

Przyciemnione lampy oświetlały bar. Typowy dla hoteli „Marriott” pluszowy wystrój, pasujący do domu schadzek, był jednak na tyle elegan­cki, że kobieta mogła wypić drinka nie obawiając się zaczepek ze strony mężczyzn.

Zamówiła wytrawne amontillado, ale po kilku łykach poczuła, że nie o to chodziło.

Dla dokładnego ustalenia, czy naprawdę chce się spotkać z Harrym Jensenem, potrzebowała szkockiej z wodą sodową, a drugiej szklaneczki tego samego dla wyjaśnienia swoich własnych zamiarów. Przyjaźniła się z Harrym Jensenem, osobistym sekretarzem jej kongresmana, Chucka Goodricha. Znajomość z Harrym miała dodatkową zaletę, gdyż był gejem, co oznaczało, że nie stanowił dla niej niebezpieczeństwa. Mogła zaprosić go na obiad czy kilka drinków, a on był zawsze czarujący i zaspokajał tym samym jej potrzebę towarzystwa.

Nie zastanawiając się dłużej poprosiła barmana o telefon i zadzwoniła do Jensena, który mieszkał w apartamentach, niedaleko Crystal City.

Harry nie był amatorem alkoholu, natomiast propozycję zjedzenia obiadu z atrakcyjną kobietą uznał za doskonały pomysł, i już po dwu­dziestu minutach usiedli przy stoliku w sali jadalnej „Marriotta”.

- Moja droga, z wina nie zrezygnowałem, więc zamówię butelkę czegoś dobrego, żebyś mogła spokojnie opowiedzieć mi tę niewiarygodną historię.

Kończyli już prawie obiad i drugą butelkę, zanim Leila zdążyła zrelacjonować wszystko o spotkaniu z Jerrym Santucci. Opowiedziała całą historię, od dnia, kiedy Danny przyprowadził Jerry'ego do domu na obiad Przed wyjazdem do Wietnamu, aż do tych krótkich błysków rozpoznania dziś po południu.

- To był Jerry Santucci, mam całkowitą pewność. Na prawym poli­czku miał tę samą bliznę. I on wiedział, że ja wiem. - Spojrzała na Harry'ego i zacisnęła pięści. - Dawno temu obiecałam sobie nie mieszać spraw osobistych z pracą. Ale tym razem musiałam złamać tę zasadę.

Harry Jensen był przystojny, ale nie zniewieściały. Nie przypominał mężczyzn o podobnych skłonnościach, a ponadto dobrze rozumiał kobiety. Wyciągnął rękę przez stół i przykrył jej dłoń, którą cały czas nerwowo postukiwała przy opowiadaniu swojej historii.

- Kochana moja. Dla każdego byłby to szok. - Dolał trochę wina do jej kieliszka. - Powiedziałaś, że nie wiesz, co z tym zrobić. Potrzebujesz pomocy, więc nie zostawię cię w kłopotach. Postaram się znaleźć jaki najszybciej kogoś, kto mógłby ci pomóc.

Leila spojrzała z nadzieją znad kieliszka.

- Czy wiesz, co powinnam zrobić?

- O, tak, moja droga. Na tym polega moja praca: utrzymywanie dobrych stosunków z wyborcami. Wiesz przecież, że mój szef był jeńcem wojennym w Wietnamie. Składał zeznania przed senacką komisją Kerry'ego i jestem pewien, że już ci mówiłem, jaki jest sympatyczny dla każdego, kto miał krewnych w Wietnamie. A ponadto jak sądzisz, dlaczego Chuck Goodrich został ponownie wybrany? Na pewno nie z uwagi na swój osobisty wdzięk ani z powodu tego wielkiego cygara, które zawsze sterczy z jego ust. Uzyskał głosy, bo Harry Jensen zawsze pomaga jego wyborcom. - Wyprostował się w krześle z dumnym u śmiechem. - Po tych latach spędzonych w Beltway znam wszystkich których trzeba, lub wiem jak do nich dotrzeć.

Następnego dnia Harry obudził ją telefonem o wpół do ósmej.

- Hej, śpiochu, powinnaś być gotowa w czasie Pentagonu.

Zasłony były zaciągnięte, pokój hotelowy całkowicie ciemny. Leila spojrzała na ekranik zegarka.

- Wczoraj było trochę za dużo wina, Harry - odchrząknęła. - Co to znaczy czas Pentagonu?

- Myślałem, że po tylu pobytach w Dystrykcie Kolumbii wiesz już, że tak się określa tych, którzy najwcześniej zaczynają pracę. Bywałaś już u nich. Wiesz, że wojsko ma swój własny rozkład. Jeśli ktoś przybywa dopiero na czas, jest traktowany jak bumelant i w jego aktach figuruje odpowiednia uwaga. Twoją sprawą zajmie się kapitan Carson. Telefon był o siódmej piętnaście rano.

- Nie powiedziałeś mi o tym wczoraj wieczorem. Kto to jest kapitan Carson?

- Referat jeńców i zaginionych. Carson. Inicjały E i P, kapitan armii USA. Kapitan Carson podlega bezpośrednio Biuru Pełnomocnika do Spraw Jeńców i Zaginionych. Pełnomocnik do Spraw Jeńców i Zaginionych podlega zastępcy Sekretarza Obrony do Spraw Bezpieczeństwa Międzynarodowego. Biuro zostało utworzone w końcu 1991 roku w ramach nowego Bilansu Strat należącego do sił specjalnych. Ale nie musisz się interesować całym tym urzędowym żargonem. Kapitan Carson jest bystrą osobą i spotka się z tobą przy biurze przepustek w południowym wejściu do Pentagonu, dokładnie o ósmej trzydzieści, zero osiem trzydzie­ści w terminologii wojskowej.

- Jak u diabła poznam kapitana Carsona?

- Każda osoba legitymowana jest przy wejściu do budynku. Zobaczą twoje nazwisko i przekażą cię we właściwe ręce.

* * *

Kapitan piechoty USA, E.P. Carson, była drobną i ładną kobietą.

- Proszę mówić do mnie Penny - zaproponowała z miłym uśmiechem, gdy Leila zwróciła się do niej per kapitanie i powiedziała, że nie wiedziała, iż E.P. Carson jest kobietą. - Te inicjały są najlepszym sposobem pano­wania nad machos, tymi zdobywczymi samcami, którzy zaludniają wojsko i równocześnie obawiają się konkurencji. - Kapitan Carson prowadziła Leilę wzdłuż pustych, nie kończących się korytarzy Pentagonu.

- Myślę, że Harry Jensen trochę zażartował ze mnie. To dlatego wszystkie kobiety przepadają za nim.

- Nie znam dobrze Harry'ego Jensena, ale moi szefowie mówią, że nigdy nie robi nic złego, a poza tym jest wizytówką kongresmana Goodricha, który z kolei jest naszą wizytówką w Kongresie. Ponieważ Harry powiedział mi, że przychodzi pani raczej jako przyjaciel, a nie wróg, chciałabym ustawić nasze stosunki na stopie przyjacielskiej.

- Wrogowie? - spytała z zaciekawieniem Leila, kiedy skręcały za róg i rozpoczynały wędrówkę wzdłuż kolejnego wygłuszonego i ciągnącego się bez końca korytarza. - Kto? Jaki rodzaj wrogów?

- To zależy. Czasami pochodzą z Kongresu, jeśli ich wyborcy myślą, że chcemy im coś zabrać. Czasami mogą to być jakieś grupy walczące o coś, przekonane, że próbujemy ukryć informacje. Mają hyzia na tym punkcie. O, do diabła! - powiedziała odwracając się do Leili - czy pani może należy do takiej grupy?

- Nikt za mną nie stoi. Jestem sama.

- Uff, moi szefowie stale powtarzają, że jeśli chcę utrzymać się na tym stanowisku, powinnam być lepszą dyplomatką. Kogo jeszcze nie wymieni­łam? Chyba krewnych. Nawet krewni, o których my przecież naprawdę dbamy, są przekonam, że niszczymy ostatnią szansę na to, by zobaczyli swoich najbliższych przy życiu, ponieważ przedstawiamy dowody, że zaginiony powinien być oficjalnie uznany za zmarłego. Krytyka przy­chodzi ze wszystkich kierunków. Z mojej strony biurka większość tego wydaje się głupotą. Ale przypuszczam, że ci ludzie występują na ogół w dobrej wierze, gdyż wszyscy nienawidzą biurokracji tak jak pani, czy ja.

Leila obserwowała kobietę idącą obok niej. Łatwo można było polubić kapitan Carson, mimo że była żołnierzem w każdym calu, począwszy od świeżo wyprasowanego zielonego munduru piechoty, prostych pleców, do ramion poddających się marszowemu sposobowi chodzenia. I chociaż prawie się nie malowała, jej kobiecość wywierała wrażenie na mężczyznach, co widać było w spojrzeniach, które rzucali mijając ją. Penn Carson miała krótkie brązowe włosy, brązowe oczy, wydatny biust, którego nie mógł ukryć nawet zielony mundur oraz przyjemny, szczery uśmiech. Była kobietą w pełni panującą nad sobą.

- Mam nadzieję, że Harry nie powiedział, iż nienawidzę Pentagonu? - spytała Leila. - Naprawdę tak nie jest. Bywałam tutaj wielokrotnie w sprawach mojej firmy i czułam się trochę zdeprymowana. Udzielamy czasami konsultacji przemysłowi obronnemu, przede wszystkim lotnicze­mu. Większość oficerów, z którymi musieliśmy współpracować, to byli piloci, bardzo męscy i zaborczy. Dlatego też byłam zaskoczona spotykając tu kobietę. - Leila ucieszyła się znajdując kobietę w miejscu, gdzie spodziewała się tylko mężczyzn. - Z drugiej strony, z reguły lepiej mi się współpracowało z wojskiem niż z cywilami.

- Dziękuję. Nieczęsto zdarza się tu usłyszeć komplement. - Penny Carson uśmiechnęła się wskazując drzwi z prawej strony. - To jest moje biuro. Nie za duże, ale prawie wszystkie są takie.

Zatrzymały się na chwilkę przy pojemniku z kawą i z dwoma papiero­wymi kubkami weszły do pokoju. Wystarczyło tam miejsca na składane metalowe biurko, stare krzesło dla odwiedzających oraz komputer umie­szczony obok biurka na małym stoliku od maszyny do pisania. Większą część ściany za biurkiem zajmowała duża mapa Południowo-Wschodniej Azji, w którą były wpięte szpilki o różnokolorowych główkach. Penny Carson wyjęła pióro i położyła je koło notatnika.

- Zwykle zaczynam od poinformowania, że nagrywamy wszelkie wywiady osobiste dotyczące sygnałów o zaginionych, gdyż jest to korzystne dla obu stron. Taki mamy system pracy w Departamencie Obrony - dodała odkładając pióro. - Na ogół sygnały w tych sprawach występują przede wszystkim za granicą i dlatego wywiady przeprowadzane są najczęściej przez naszych pracowników w lokalnych placówkach. Tak więc pani obecność odrywa mnie od monotonii codzienności. Wszystko, co o wiem o pani, to to, że pani sytuacja jest wyjątkowa. Nawet mój szef nie wie nic więcej. Harry Jensen zaręczył, że również dla nas będzie to bombowa wiadomość. - Przerwała na chwilę jakby oczekiwała, że Leila zacznie mówić.

- Nie wiem, jak to wyrazić...

- Powinnam wyjaśnić, że zgodnie z zasadami ustalonymi przez Depa­rtament Obrony, przeprowadzając wywiad nie mamy żadnych uprzedzeń. Dlatego nic nie wiem o pani sytuacji... - przerwała i dodała: - Jesteśmy już po imieniu, ale tylko jeśli chodzi o mnie. Ale jak ja mam zwracać się do pani? Jeśli woli pani pozostać...

- Jestem Leila i tak będzie najlepiej. Bardzo proszę. Tak mi trudno zrozumieć to wszystko. Od rana próbuję wytłumaczyć sobie to, co się stało.

-Jeśli nie masz nic przeciwko temu, może będzie łatwiej, gdy rozpo­cznę od kilku podstawowych pytań, na które też trzeba udzielić od­powiedzi. Na przykład, czy ta sprawa dotyczy bezpośrednio twojego brata? - Spojrzała na Leilę. - Znalazłam twoje nazwisko w komputerze i wiem, że twój brat zginął w Wietnamie.

Leila pokręciła przecząco głową, a potem wypiła łyk kawy. Już przed laty schowała ten fragment swojego życia gdzieś na dnie pamięci i nie chciała wyciągać go znowu na wierzch. Tak było aż do momentu tego dziwnego spotkania z Jerrym Santucci.

- Nie, to nie chodzi o Danny'ego, mimo że chciałabym, żeby tak było. Danny nie żyje. To straszna niesprawiedliwość, bo był wspaniałym chłopakiem. Ale on nie żyje od dwudziestu pięciu lat. Pogodziłam się z tym - dodała miękko. - Natomiast człowiek, którego wczoraj widzia­łam, żyje i... - Pozwoliła, aby wszystko, co gniotła w sobie, wypłynęło na powierzchnię. Opowiedziała o swoich pierwszych odwiedzinach przy „ścianie”, o niezwykłej liczbie ludzi z plutonu Danny'ego, którzy zginęli, o tym, jak próbowała się dowiedzieć czegoś więcej o śmierci brata, i zakończyła opowiadając o spotkaniu z Jerrym Santucci. Przełożenie na słowa wszystkiego, co tłumiła w sobie, było czymś w rodzaju oczysz­czenia.

Penny Carson czasami coś notowała, przerywała delikatnie dodat­kowymi pytaniami, ostatnim razem pytając z niedowierzaniem:

- Ten człowiek rzeczywiście kopiował swoje własne nazwisko?

Leila zamknęła oczy.

- Tak. - Musiała zaczerpnąć oddechu. - Czy to nie jest makabryczne? Przecież on nie żyje, przynajmniej dla mnie... Do diabła, dla całego świata... Od dwudziestu pięciu lat.

- Czy jesteś całkowicie pewna, że to właśnie jego widziałaś? - kapitan Carson zadała pytanie wprowadzając do komputera jakieś dane.

- Oczywiście. Czemu o to pytasz? Czy masz na myśli tych głupków, o których mówiłaś poprzednio, że chcą zwrócić na siebie uwagę?

- Jak już wspominałam, stykam się tutaj czasami z bardzo dziwnymi ludźmi. Wierz mi, najrozmaitsi dziwacy opowiadający o wszelkich moż­liwych formach komunikacji: sny, seanse, duchy, głosy w ciemności. Nie zrozum mnie źle. Nie próbuję wycofać się z naszych przyjacielskich stosunków. Wiem, że ludzie nie mogą zapomnieć swoich najbliższych, szczególnie tych, którzy nie zostali jeszcze uznani za zmarłych. O, jest: Santucci, Geraldo Vincente. - Dotknęła palcem ekranu. - Żelazny Trój­kąt. Tyle na temat miejsca. Wiesz, miałam tylko trzy lata w tym czasie, ale Wiem, gdzie to jest. - Podeszła do mapy i wskazała punkt. - Dokładnie tutaj, północny-wschód od miasta Ho Chi Mina, w miejscu zwanym Dziób Papugi, gdzie Kambodża wchodzi w głąb Wietnamu.

- Miasto Ho Chi Mina. Kiedyś nazywało się Sajgon? - zadumała się Leila. - Może czujemy się lepiej po tej zmianie nazwy.

- Nie myślałam o tym. Między nami nie ma tak dużej różnicy wiek ale w rzeczywistości dzieli nas chyba całe pokolenie, prawda? - Nie czekając na odpowiedź wskazała na przegub lewej ręki Leili. - Ta bransoletka należy również do innej generacji. Czy dotyczy ona kogoś określonego, czy też po prostu wysłałaś zamówienie i otrzymałaś ją z wygrawerowanym czyimś nazwiskiem?

Bez słowa Leila zdjęła bransoletkę i podała ją Penny. Kapitan Carson. obróciła ją w palcach tak, żeby odczytać wygrawerowane nazwisko.

- Geraldo Vincente Santucci - przeczytała głośno wymawiając osob­no każde słowo. Spojrzała na Leilę. - Rozumiem... rozumiem. Chyba dochodzimy do sedna sprawy. Jak długo ją nosisz?

- Od 1986 roku. Wtedy zobaczyłam krzyżyk przy nazwisku Jerry'ego. Poszłam do jednej z tych budek prowadzonych przez weteranów przy „ścianie” i spytałam, w jaki sposób mogę dostać bransoletkę. Tam dali mi telefon Ligi Rodzin...

- To są dobrzy ludzie - przerwała Penny Carson.

- ...i oni załatwili ją dla mnie.

- Wiem, że to okrutne z mojej strony, ale muszę postawić ci niedelikatne pytanie. Czy masz jakieś specjalne powody, by nosić bransoletkę z nazwiskiem tego Jerry'ego Santucci? Może podkochiwałaś się w nim?

- Być może kiedy byłam dzieckiem. Ale dzisiaj już nie. Bransoletka jest dla mnie tylko symbolem, niczym więcej. Mam wrażenie, że chciałam ją mieć raczej jako symbol pamięci o Dannym. Jerry był jego najlepszym przyjacielem. - Spojrzała na Penny ze zdziwieniem. - Czemu pytasz?

Penny Carson uśmiechnęła się:

- Myślę, że to jest jeden z powodów, dla których przydzielono mi stanowisko w referacie zaginionych. Większość członków rodzin, którzy w dalszym ciągu poszukują zaginionych, to oczywiście kobiety. To one czekają i przegrywają. Ludzie zajmujący się tymi sprawami, w czasie rozmów z rodzinami muszą umieć oddzielić emocje od rzeczywistości. A tak już jest, że wszyscy starsi oficerowie z tego okresu są mężczyznami; Uważają, że kobieta potrafi dyskutować o emocjach łatwiej niż mężczyz­na. Na ogół mężczyźni są zakłopotam, gdy muszą kobiecie zadać pytanie dotyczące jej uczuć, a już szczególnie wtedy, gdy są to kobiety skrzywdzone przez los. Ty już nie odczuwasz bólu, ale każdy mężczyzna w tymi budynku bałby się, że tak... i nie wiedziałby, jak rozmawiać.

- Nigdy nie sądziłam, że uczucia stanowią problem.

- Dlatego też to właśnie ja siedzę tutaj i zajmuję się tym wszystkim. Dobrze, wracajmy do sprawy. O czym rozmawiałaś z tym mężczyzną przyj „ścianie”? - Uniosła rękę, kiedy Leila zmarszczyła czoło. - Błagam. Rozumiem, że dzisiaj nie jesteś w stanie podejść do tego z zimną krwią, alej w pracy muszę umieć unikać identyfikowania się z tym, co mi opowiadasz. Armia chce, żebym podchodziła do sprawy obiektywnie, bez emocji, nawet jeśli ci wierzę, a tak jest. Dlatego staram się nie nazywać go jeszcze Santucci. Powiedz mi teraz, co on mówił, najwierniej jak możesz.

Leila powtórzyła dokładnie krótką rozmowę i sama była zdumiona, jak głęboko zapadło w jej pamięć każde słowo, które oboje wówczas wypowiedzieli.

- Chciałam wiedzieć, jak zginął Danny. Czy to było tak, jak opowie­dziano mi w liście, czy też trochę inaczej. Pentagon zawsze zachowywał się bardzo uprzejmie, ale nigdy nie mieli mi wiele do powiedzenia. Tylko potwierdzali to, co napisał kapitan Ledbetter.

- Chcesz przez to powiedzieć, że nie wiesz, jak zginął twój brat? Władze wojskowe nigdy ci tego nie powiedziały? - spytała ze zdziwieniem Penny Carson. Szczery uśmiech, który wydawał się częścią jej munduru zniknął, zastąpiony przez ściągnięcie brwi. Oczy wyraźnie się zwęziły.

- W liście, który otrzymałam od kapitana Ledbettera, dowódcy kompanii Danny'ego, było to co, jak sądzę, każdy dowódca pisał do najbliższych krewnych. Danny był zaszczytem dla armii, dla swojej kompanii, bohaterem, który utrzymał pozycję całą noc mimo przeważają­cych sił wroga. Zasłużył na medal. - Wpatrywała się gorzko w jakiś punkt na ścianie ponad głową pani kapitan Carson i dodała: - Był to rodzaj bajeczki, którą można zobaczyć w telewizji, ale wydaje mi się, że napraw­dę tak myślał.

Kapitan Carson pokiwała głową ze zrozumieniem.

- Bajeczka utworzona przez tych samych mężczyzn, którzy chcieli, żeby kobieta przyjęła to do wiadomości.

- Dostałam też inny list, napisany kilka tygodni później przez dowód­cę plutonu Danny'ego. Tłumaczył, że pisze do mnie, gdyż nie było w dokumentach żadnego śladu, iż kapitan Ledbetter wysłał list. Porucznik Kelley, oprócz tych samych bajeczek co zwykle, napisał jeszcze coś innego, o obronie zewnętrznej linii obozu. Kiedy miałam szesnaście lat, nie zwracałam uwagi na takie szczegóły. Dopiero wiele lat później zaczęłam o tym myśleć.

- Czy masz przy sobie te listy?

- Nie. Mam je w domu, schowane w skoroszycie. Nie sądziłam, że będę chciała kiedyś do nich zaglądać.

- Czy mogłabyś przesłać mi ich kopie? - spytała Penny Carson robiąc kolejną notatkę.

- Oczywiście. Jest jeszcze jedna dziwna rzecz. Porucznik Kelley też zaginął. Przy jego nazwisku na „ścianie” figuruje krzyżyk.

Carson wpisała nazwisko Kelleya do komputera.

- Santucci i Kelley zaginęli tego samego dnia. - Jej lewa brew wygięła się ze zdziwienia. - Nie mogę odnaleźć ich spraw. Z jakichś powodów brak normalnych opisów. Jest tak... cholera, prawie tak, jakby ktoś próbował usunąć całe zapisy. Obaj po prostu zniknęli w czasie patrolu wokół pozycji zajmowanych przez kompanię. Chyba chodziło o zasadzkę. Nie znaleziono żadnych ciał, oprócz ciała radiotelegrafisty. Kelley i San­tucci już nigdy się nie pojawili. Mamy tutaj notatkę, że lokalne oddziały Vietkongu otrzymywały zapłatę z Hanoi za przekazywanie amerykańskich jeńców regularnym oddziałom Północnego Wietnamu. My też przypusz­czamy, że w tym przypadku tak się stało. - Dopisała coś jeszcze w swoim notatniku. - Wiele informacji w komputerze pochodzi ze starych ręcznych zapisów. W tamtych czasach w terenie nie było jeszcze komputerów. Zobaczę, czy będę mogła przejrzeć oryginalne akta i znaleźć w nich coś więcej. A teraz wróćmy do wczorajszego dnia.

Leila w zamyśleniu oblizała wargi.

- Kiedy zobaczyłam Jerry'ego, w jednej chwili wróciło tak wiele wspomnień. Jednak najważniejsze było to, że Jerry powinien wiedzieć wszystko o Dannym. Władze wojskowe nigdy nie odpowiedziały do końca na moje pytania, ale Jerry powinien wiedzieć, jak umarł Danny. Tylko że kiedy spytałam, w jego oczach pojawił się taki wyraz, jakiego nigdy wcześniej u nikogo nie widziałam. - Spojrzała na Penny Carson. W jej oczach malowało się zdumienie. - To było przerażenie, strach, gniew... zgroza, w końcu nie wiem sama, co wyrażało jego spojrzenie. Jerry Santucci nie zająknął się ani słówkiem na temat tego, co wie o Dannym. - Oparła się wygodnie na krześle. - Czy twój komputer potrafi odpowie­dzieć na moje pytania, Penny? Czy może mi powiedzieć, jak Danny zginął?

- Powinien. I dlatego ja też jestem tutaj. - Wypisała na klawiaturze niezbędne informacje i z nadzieją czekała. Potem wcisnęła kilka klawiszy. Zmarszczyła czoło i przygryzła górną wargę, zanim dopisała dodatkowe instrukcje. - Dziwne - mruknęła do siebie.

- Co jest dziwne?

- Zapisy dotyczące twojego brata też nie wyglądają właściwie. Jakieś szczątkowe informacje, tak jak w przypadku Kelleya czy Santucciego -mruczała nie podnosząc głowy. Ponownie położyła dłonie na klawiaturze i tym razem wciskała kolejne klawisze powoli, odczytując najpierw to, co się pojawiało na ekranie. - Czy ciało wróciło do Stanów?

- Tak.

- Trumna całkowicie zamknięta?

- Tak.

- Czy w lokalnym domu przedpogrzebowym wykonywano jakieś przygotowania?

- Nic o tym nie wiem, Penny. Przecież miałam tylko szesnaście lat.

Kapitan Carson spojrzała na Leilę i wróciła do komputera.

- Zapomniałam. Młodym dziewczynkom nie powinny przydarzać się takie rzeczy. - Wcisnęła jeszcze kilka klawiszy i drukarka ożyła. Zawołała urzędnika z sąsiedniego pokoju. - Proszę - powiedziała do starszego szeregowca - zanieś ten wydruk do pułkownika Wallace'a i powiedz mu, że nie będę mogła kontynuować pracy bez jego podpisu. Potem idź do archiwum w podziemiu i wyciągnij te akta. Jeżeli będziesz miał podpis pułkownika, nikt nie powinien ci stawiać przeszkód.

Kiedy urzędnik wyszedł, kapitan Carson wyjaśniła Leili, że w większo­ści przypadków wszystkie informacje dotyczące śmierci poległych w akcji są dostępne na komputerze. Jednak w sprawie Danny'ego znajduje się dziwny zapis, że przypadek jest nie rozstrzygnięty.

- Widziałam już kilka takich - dodała. - Zwykle wyjaśnienie znajduje się w starych aktach, które po prostu nie zostały poprawnie wpisane do komputera w wyniku błędu wpisującego urzędnika.

Upłynęło prawie pół godziny, zanim wrócił urzędnik z aktami.

Leila czekała w napięciu podczas gdy kapitan Carson przeglądała pożółkłe ze starości kartki. W końcu znalazła to, czego szukała. Szybko przejrzała jedną ze stron i wygładziła ją na biurku. Raz jeszcze starannie ją przeczytała, a następnie zwróciła się do Leili:

- Powód śmierci jest taki sam, jak w większości innych przypadków: liczne rany. To wygląda prawdopodobnie. Data jest właściwa. Miejsce śmierci: Ben Sue, obok Tay Ninh, jest również poprawne. Wszystko tak, jak powinno być, szczególnie jeśli rodzina wtyka nos i chce znać szczegóły. Armia woli nie narażać cywilów na zbyt krwawe historie. Jednak jest tu ręczna notatka, która wygląda tak, jakby była zrobiona w Ton Son Hut. Tam znajdowała się kostnica przy bazie lotniczej w Sajgonie, w której przygotowywano ciała do wysłania do domu.

Obróciła papiery w stronę Leili i wskazała notatkę.

- Jakiś technik zapisał, że jedyną widoczną raną jest pojedynczy otwór od kuli u podstawy czaszki. Nie ma nic o licznych ranach. Zakończone jest to kilkoma wykrzyknikami, które są uzasadnione, gdyż tego rodzaju rany wskazują, że pocisk wszedł od tyłu. Dziwna sprawa w czasie walki, nie sądzisz? Ponadto wydaje się, że ten technik próbował zamazać swoją notatkę, ale zrobił to niewystarczająco, gdyż można ją odczytać.

- Prawie tak, jakby chciał, żeby ktoś to zobaczył.

- Widocznie notatka umknęła uwadze, lub być może nikt nie miał czasu na zajęcie się nią - zgodziła się Carson. - Być może tego dnia mieli mnóstwo roboty. Czytałam raporty. Zdarzały się dni, kiedy napływ ciał był tak duży, że technicy pracując bez przerwy z trudnością nadążali. Człowiek, który napisał tę notatkę uważał, że przypadek śmierci Danny'ego był dziwny... ale nie miał dosyć czasu, żeby się tym zająć.

- Czemu ta uwaga technika nie została wpisana do komputera?

- Nie mam pojęcia - odpowiedziała kapitan. - Sądzę jednak, że jest to powód, abyśmy przyjrzały się nieco dokładniej przyczynom śmierci twojego brata. Zrobię kopię. - Zawołała urzędnika, który zrobił kserokopię strony z tą notatką i kilku innych stron, a następnie odniósł całe akta do archiwum.

- Czy mogłabyś podać nazwiska innych ludzi z plutonu twojego brata, którzy również zginęli? Wszystkie, które znalazłaś na „ścianie”. Wyszukam w komputerze ich sprawy i zrobię wydruki.

- Mam nadzieję, że już nie masz mnie za jedną z tych pomylonych o których wspominałaś - powiedziała Leila wręczając jej kartkę z nazwiskami, które zapadły w jej pamięć tak mocno, jak wyraźnie były wyryte na „ścianie”.

- Nie. Uważam, że masz takie samo prawo dowiedzieć się o przyczynach śmierci Danny'ego, jak każdy inny krewny. Zbywano cię wykrętami - gdyż nie byłaś wystarczająco natarczywa. W naszym świeci trzeba rozpychać się łokciami. Ja również wierzę, że widziałaś kogoś, kto był sobowtórem Jerry'ego Santucci. A ponieważ widziałaś go, gdy kopio­wał nazwisko Santucci, gotowa jestem zlekceważyć całe moje doświad­czenie zawodowe i wierzyć, że być może pomożesz mi w rozwiązaniu jednej z moich wariackich teorii.

- O co ci chodzi?

- To nie jest bardzo złożona teoria. Ale niektórzy ludzie nie chcą o tym słyszeć. Uważam, że istnieją żywi Amerykanie, gdzieś tam w połu­dniowej Azji i że nie wszystkie sygnały pochodzą od bredzących mania­ków. Zaczynam wierzyć, że ci ludzie zostali tam z własnego wyboru i możesz sobie wyobrazić, jak to nie w smak niektórym osobom czy organizacjom. Być może natknęłaś się na jednego z nich.

* * *

Ed Kelley usłyszał dzwonek telefonu w sekretariacie za ścianą tylko jeden raz. Potem podniesiono słuchawkę.

- International Charities. Czym mogę służyć? - w angielskim Song wyczuwało się tylko bardzo słabe ślady obcego akcentu. Jej głos był wysoki, śpiewny i przyjacielski, tak że sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście troszczyła się o rozmówcę.

Zdjęcie Kelleya i dwóch Laotańczyków, to które zostało zabrane z rzeczy majora Joslina po zasadzce w Laosie, stało przed nim na biurku, oprawione w złote wytłaczane ramki. Obok leżała fotografia, która spoczywała ukryta w jego ściennym sejfie, odkąd wprowadził się cztery lata temu do biura przy Silom Road w Bangkoku. Dopiero dziś ją wyjął. To było jego zdjęcie z czasów, kiedy był jeszcze porucznikiem w Wietnamie.

- O, dzień dobry, panie Young - odpowiedziała radośnie Song. - Oczywiście poznaję pana głos.

Wspomnienia wywołane przez stare zdjęcie nie pozwoliły Kelleyowi zasnąć przez większą część poprzedniej nocy. Wyjął je z sejfu zaraz, gdy tylko przyszedł dziś do biura. Kiedy Song przyniosła mu kawę, zamknął drzwi i przyczepił oba zdjęcia na ścianie za biurkiem, aby były w pełni oświetlone światłem wpadającym z okna wychodzącego na Silom Road. Oglądał je starannie z bliska, następnie cofał się po jednym kroku do momentu, aż były nierozpoznawalne. Potem robił to samo podchodząc pod kątem i zwiększając kąt do chwili, aż odblask padającego światła uniemożliwiał oglądanie postaci na zdjęciach.

- Rozmawia z prywatnego telefonu, panie Young. - Song kłamała doskonale. - Ale już go zawiadamiam, że pan dzwoni.

Kelley wpatrywał się w obie fotografie leżące teraz na biurku. Upłynę­ło co najmniej dwadzieścia lat. Jego gęste, kręcone włosy cofnęły się troszkę, ale nadal zaczesywał je na prawą stronę w stylu Ivy League. Obecnie były nieco dłuższe, nadal chodził co tydzień do fryzjera w hotelu „Dusit Thani” tuż za rogiem Rama 4 Road, gdzie potrafiono dyskretnie maskować siwiznę. Kelley przytył w ciągu pierwszych lat pobytu w Hong­kongu, jednak nadwaga zniknęła w gorącym, wilgotnym klimacie Tajlan­dii i teraz ważył tylko jakieś pięć kilo więcej niż w Wietnamie.

W jego rysach niewiele było śladów irlandzkiego pochodzenia, nato­miast zaznaczało się dziedzictwo matki Włoszki. Twarz miał pociągłą i kościstą, nos prosty i wydatny, policzki kanciaste, szczękę szeroką i twardą. Amerykanki uważały go w swoim czasie za pociągającego, azjatyckie kobiety wybaczały jego ostre spojrzenie, były zafascynowane kędzierzawymi włosami Kelleya. Gdyby zdjęcie było w kolorze, widać byłoby jeszcze niebieskie irlandzkie oczy po ojcu. Chociaż na twarzy przybyło trochę zmarszczek, nie było żadnej wątpliwości, że to jest ten sam człowiek.

- Ed - powiedziała Song wchodząc do jego biura - Hugh Young dzwoni z Hongkongu. Czy chcesz z nim rozmawiać? - Wyczuła, że ma kłopoty, kiedy wymówił się wczoraj wieczorem po obiedzie i wrócił do domu sam. Dziś rano był jeszcze bardziej zaabsorbowany.

- Tak - odpowiedział nie podnosząc głowy. Wziął do ręki słuchawkę i wcisnął migocący przycisk. - Dzień dobry, Hugh. Właśnie miałem zamiar zadzwonić do ciebie.

- Zdumiewająca zdolność przewidywania, Eddie. - Young był jedy­nym człowiekiem, który kiedykolwiek nazywał go Eddie. Zwyczaj ten ustalił się, kiedy spotkali się w Sajgonie w barze na najwyższym piętrze w czasie pierwszych dni pobytu Kelleya w Wietnamie. - Czym masz zamiar uatrakcyjnić mój skądinąd ciekawy dzień?

- Hugh, powinniśmy się upomnieć o zwrot pewnych długów.

Young skomentował to po kilku sekundach ciszy:

- O cholera. Czyżby ty też, Eddie?

To poprawiło samopoczucie Kelleya.

- Myślę, że gdybyś był tutaj, moglibyśmy rzucić monetę, żeby zoba­czyć, czyją sprawę załatwimy najpierw. Hugh, mówiąc krótko, ktoś zrobił mi zdjęcie, kiedy kilka tygodni temu byłem na północ od Wientian.

- Chwileczkę, czy ty tam...

- Nie, żadnego maku. Nie mam zamiaru bawić się znowu kwiatkami. Po prostu byłem na ślubie mojej córki. Może przypominasz sobie z dni naszej beztroskiej młodości, że jej matka jest dobrą katoliczką? Ta jędza nalegała, żebym się tam pojawił, bo inaczej narobiłbym jej wstydu przed rodziną chłopca. Tak więc zgodziłem się. Możesz wierzyć lub nie, ale kocham swoją pierworodną, mimo że bliżej żyje z matką. Ślub odbywał się w miasteczku, w którym urodziła się jej matka. Ceremonię urządzono na świeżym powietrzu, wszyscy nosili stroje narodowe, chociaż była to uroczystość katolicka. Było nawet tradycyjne przyjęcie. Myślę, że ci wspominałem o tym, kiedy tam jechałem.

- Tak, mówiłeś. Słucham dalej.

- Wydaje się, że ktoś z rodziny chłopca jest w kwiatowym biznesie. - Użył starej nazwy zyskownego przemysłu makowego. - Kilku naszych starych znajomych poznało mnie i nalegali, żebym się napił z nimi ich lokalnej wody ognistej. I to wtedy jakiś pajac zrobił mi zdjęcie. Nie wiem, kto to był. Było tam diabelsko wiele fleszów, prawie jak w Nowym Jorku.

- I w ten sposób jakiś gość zarobił trochę forsy - podsumował Young. - Jakiś sprytny skurwysyn. - Ten nielegalny biznes w Połu­dniowo-Wschodniej Azji podtrzymywany był wiarą niektórych Ameryka­nów, że istnieją jeszcze amerykańscy jeńcy wojenni przetrzymywani wbrew swojej woli. To był wampirzy biznes, ale zawsze można było zarobić trochę pieniędzy wysyłając zdjęcie białego lub kogoś, kto mógł uchodzić za białego, i oświadczając, że to jeniec wojenny.

- Poprawka. Jeden taki skurwysyn, obecnie już nieżywy, sprzedał zdjęcie. Nie zdążył wydać wszystkich zarobionych pieniędzy. Jednak nie to jest najważniejsze. Zdjęcie dotarło do Waszyngtonu i dopiero stamtąd doszła do mnie wiadomość o nim. Ten mały kutas Wallace zadzwonił zaraz, gdy tylko to zwęszył. Przynajmniej raz zapracował na swojej pieniądze. Powiedział mi, że spece od fotografii próbowali zrobić wszystko, żeby zdyskredytować zdjęcie, gdyż spodziewali się, że jest fałszywe. Kiedy nie mogli odnaleźć żadnych tricków i uznali je w końcu za autentyczne, porozumieli się z Hawajami, gdzie znajduje się dowództwo tego nowego Bilansu Strat Połączonych Sił Specjalnych. Jak wiesz, kilka lat temu zastąpił on Połączone Centrum Badania Strat. Ci ludzie nalegali, żeby dochodzenie przeprowadził co najmniej major z ich grupy w Bang­koku. To jest dobre zdjęcie, Hugh, bardzo dobre zdjęcie. Wallace powie­dział, że Pentagon na razie nie rozgłasza sprawy, ponieważ jeszcze nie ustalili, kogo zdjęcie przedstawia, ale na pewno mają parę równie dobrych odbitek, które znajdują się na biurkach kilku wysoko postawionych osób w Arlington. Musimy je odzyskać. Chcę, żebyś wiedział, że jestem i będę w stałym kontakcie z Randym Wallace'em aż do momentu, kiedy położy swoje brudne łapska na wszystkich odbitkach.

- W dzisiejszych czasach rozpoznanie ludzi, którzy nie chcą być rozpoznani, zaczyna być problemem, Eddie - powiedział Young z nutą rozgoryczenia. - Sądzę, że dobrze to określiłeś. Randy powinien za­pracować na pieniądze, które otrzymywał przez te wszystkie lata.

Podpułkownik Randolph Wallace był biurokratą, karierowiczem, któ­ry dawno temu osiągnął szczyt swoich możliwości, ale utrzymał się jeszcze przez dwadzieścia lat dzięki kontaktom i starym zobowiązaniom oraz dlatego, że Wietnamskie Purpurowe Serce było bardzo honorowanym i zaszczytnym medalem. Kiedyś był żołnierzem. Dzisiaj czuł się wygodnie za biurkiem, wykonując pracę, której unikali prawdziwi żołnierze. Dlate­go też został skierowany do Sekcji Jeńców i Zaginionych, do której Hugh Young kazał mu się zgłosić już wiele lat temu.

- Myślę, że nie powinniśmy naciskać Randy'ego. Zadzwonił do mnie natychmiast, gdy się dowiedział o zdjęciu.

- Kot Randy - zaśmiał się Young - duży, gruby, leniwy biurowy kot. - W rzeczywistości Wallace nie był gruby, ale Hugh lubił drwić z niego.

- Może Randy jest biurowym kotem, ale swoją robotę wykonuje - zirytował się Kelley. Chwilę wcześniej sądził, że dobrze byłoby go przycis­nąć, jednak w końcu Wallace faktycznie zrobił to, za co mu płacono. Kelley niewiele spał poprzedniej nocy i nie bardzo miał chęć na przyjaciel­skie pogwarki. - Powiedz, jaki masz problem tam, u siebie.

- Jerry w tym tygodniu był w interesach w Waszyngtonie. Zapewniał nam kilka kluczowych głosów w Kongresie w sprawie tej indonezyjskiej umowy handlowej. - Young zrobił krótką przerwę, by podkreślić to, co teraz powie. - I odwiedził „ścianę”.

- Ja też tam byłem.

- Nie tak jak Jerry. Był tak dumny widząc swoje nazwisko, że postanowił skopiować je dla potomności.

- Widziałem wielu ludzi robiących to.

- Masz rację, Eddie, ale, na Boga, zwykle dotyczy to drogich krew­nych, którzy odeszli, a nie swojego własnego nazwiska - zdenerwował się Young. – i nie dość tego, ten zwariowany skurwysyn został rozpoznany.

- Niemożliwe - wybuchnął Kelley. - Przez kogo? Kto mógł rozpo­znać człowieka nieżyjącego od tylu lat?

- Czy pamiętasz ze swojego plutonu chłopaka o nazwisku Danny Potter?

- Oczywiście. Ale on nie żyje. Naprawdę nie żyje. Jestem pewien, sam identyfikowałem jego ciało. Nawet napisałem jeden z tych bohaterskich listów do najbliższych krewnych.

- To właśnie najbliższa krewna Danny'ego Pottera widziała, jak Jerry kopiował swoje nazwisko. Potter był sierotą, ale miał siostrzyczkę. Nawet tuż przed wyjazdem do Wietnamu zaprosił Santucciego do domu na obiad, żeby pokazać go swojej siostrze. A ona nigdy nie zapomniała Jerry'ego.

Kelley bezwiednie gwizdnął.

- To wyjaśnia wszystko. Ale teraz nie możemy pozwolić jej latać i opowiadać, że go widziała.

Po dwudziestu pięciu latach Kelley, Young i Santucci zdobyli fortuny i stworzyli dla siebie nowe życie. Nie mogli sobie pozwolić na to, by wszystko zawaliło się z powodu przypadkowego spotkania. W odniesieniu do dezerterów armia jest tak wytrwała, jak ichneumon. Wystarczy jedna aluzja, że można odnaleźć dezertera, a będą polować tak długo, aż dostaną człowieka w swoje łapska.

- Sądzę, że to wszystko rozejdzie się po kościach - powiedział Young. - Istnieje jedna szansa na milion, że coś może się wydać.

- Przypuszczam, że tak - potwierdził Kelley. - Nie chciałbym mieć do czynienia z wojskowym dochodzeniem w tej sprawie.

Young zmarszczył brwi. Dochodzenie wojskowe może iść głęboko, bardzo głęboko, za głęboko... i wszystko może zawalić się od niego, jak domino.

- Musimy wyeliminować źródło kłopotów.

- Nie możesz wykorzystać Randy'ego. To nie jego specjalność ostrzegł Kelley. - Wciągniesz go w coś takiego, a on wszystko rozpieprzy. Chętnie zarobi pieniądze na boku, ale nie chce, żeby te pieniądze śmier­działy. Jeśli masz zamiar wyeliminować tę kobietę, wynajmij zawodowca. Randy'ego w to nie mieszaj.

- Właśnie tak robię - odpowiedział Young. - Jerry był tak wstrząś­nięty, że pierwsze co mu przyszło na myśl, to Randy. „Niech Randy ją załatwi” - nie przestawał mówić. „Trzeba tę dziwkę załatwić, zanim zacznie gadać”. Wyjaśniłem mu ponownie, że Wallace zdecydowanie nie nadaje się do mokrej roboty. Wynająłem kogoś innego, kto rozwiąże problem Jerry'ego i, o ile mi wiadomo, robota już jest wykonana. Mam tylko nadzieję, że ona była na tyle wstrząśnięta, że nie zdążyła jeszcze nic powiedzieć komukolwiek, kto mógłby potraktować to serio. Biorąc pod uwagę jego lot i wszystko inne, minęła już więcej niż cała doba.

- Tam jest teraz noc, Hugh. Jeśli ona jeszcze żyje, dodaj następne dwanaście godzin, może nawet dwadzieścia cztery, zanim ktokolwiek będzie gotów do wykonania roboty. Muszą przecież najpierw ustalić, gdzie mieszka. Nikt, kto ma choć trochę rozumu, nie będzie mieszkał w Dystrykcie Kolumbii. A muszą zająć się jeszcze zorganizowaniem samej roboty, potem...

- Może ona w dalszym ciągu jest w Waszyngtonie - powiedział Young z nadzieją.

Kelley nie był zadowolony z tej rozmowy. Jego własna sytuacja była wystarczająco zła. Boże, co za zbieg okoliczności. Obaj mają jednocześnie identyczne kłopoty. I jeśli pozwolą, żeby sprawy zaszły za daleko, jak to wyjaśnił Young, Pentagon może uznać je za wiarygodne sygnały.

- Może ta kobieta jeszcze tam jest? - powtórzył z nadzieją. - To cześć, Hugh, dziękuję za telefon. Nie mam teraz czasu na grzeczności. Zajmij się tą swoją sprawą, a ja zadzwonię do Randy'ego do domu i powiem mu, żeby zajął się moją. A potem, kiedy już sprzątniemy to gówno z drogi, powinniśmy wszyscy zebrać się razem z panem Danielsem i zastanowić się, co zrobić, żeby takie rzeczy nigdy więcej się nie po­wtórzyły.

- Postanowione, Eddie. Zaraz, gdy tylko wrócę z podróży do Sin­gapuru i Dżakarty.

- Wylatujesz jutro?

- Tak. Kiedy Jerry nie był zajęty zaspokajaniem swojego ego, załatwił nam w Dystrykcie Kolumbii tyle głosów, ile potrzebujemy dla tej indo­nezyjskiej sprawy. Muszę jeszcze tylko związać kilka luźnych końców. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Słuchaj, Eddie. Za tydzień czy dwa będziemy się wszyscy śmiali z tego gówna. Nie pozwolimy, żeby ktoś próbował nas wydymać.

Rozdział 3

Penny Carson wiedziała, że ktoś wszedł do jej pokoju, zanim jeszcze usłyszała delikatne stuknięcie klamki o ścianę. Jednym naciśnięciem palca oczyściła ekran monitora, oderwała ręce od klawiatury komputera i odchyliła się na krześle. Niezależnie od tego, nad czym pracowała, zawsze czuła się skrępowana, kiedy ludzie zaglądali jej przez ramię, a teraz szczególnie nie chciała, żeby ktoś widział, co robi w wolnym czasie. Odwracając się spojrzała jeszcze na zegarek. Prawie siedemnasta trzydzie­ści, zdecydowanie czas prywatny.

- Powinnaś być ostrożniejsza, Penny - złajał ją żartobliwie Randolph Wallace posyłając ciepły, przyjacielski uśmiech. Stał z założonymi rękami opierając się o drzwi. - Nigdy nie można przewidzieć, jakie strachy nawiedzają Pentagon po godzinach. - Wallace z całą pewnością nie wyglądał jak strach. Miał około czterdziestu pięciu lat, lekko posiwiałe brązowe włosy, niewielką nadwagę, okrągłą twarz ze szczęką odrobinę za wydatną, ot, przeciętny dożywotni urzędnik. Mundur był jego zdecydowanym atutem.

- Już pan mi to mówił, pułkowniku. - Uśmiechnęła się do niego.

- Randy. Po szesnastej trzydzieści zawsze Randy. - Lubił jej uśmiech, ponieważ mógł zapomnieć o mundurze, który nosi i wyobrazić ją sobie w czymś bardziej seksownym. - Zachowaj tego pułkownika na odprawy.

- Dobrze, Randy - zgodziła się wymawiając starannie jego imię. - Po ciężkim dniu w biurze można zapomnieć o takich rzeczach.

- To ty powiedziałaś, Penny, nie ja. Zbyt wiele ciężkich dni w biurze nie jest dobre dla takiej ślicznej kobiety jak ty. Co byś powiedziała o drinku? To nie zaproszenie od szefa, ale tylko od Randolpha Wallace'a, który byłby zadowolony z towarzystwa atrakcyjnej damy, zanim wróci do pustego domu.

Randolph Wallace był świeżo upieczonym kawalerem: szczęśliwy, agresywny, jak mówiły inne kobiety, odkąd dwa miesiące temu przybyła do Pentagonu. Mówiły też, że był napalony, kiedy przeprowadzał separa­cję, ale nie mógł sobie na nic pozwolić tak długo, jak długo zaangażowani byli prawnicy. Natomiast w momencie, kiedy jego rozwód został zakoń­czony, wyraźnie stał się nowym człowiekiem, zatrzymującym wzrok na każdej samotnej kobiecie, która spojrzała na niego.

Penny uśmiechnęła się uprzejmie i przechyliła głowę.

- Nalegasz? No dobrze, mogę się zgodzić. - Wielokrotnie już chciał ją gdzieś zaprosić, ale nigdy nie był zakłopotany, kiedy utrącała jego propozycje. - Gdybym nie musiała posiedzieć jeszcze przy tej maszynie, teraz gdy wciągnęłam się w robotę, pożeglowałabym z tobą od razu za drzwi.

Penny cały dzień myślała o przyjęciu jednego z tych jego zaproszeń po prostu dlatego, że z całą pewnością było coś niezwykłego w przypadku Potter i prawdopodobnie będzie potrzebowała trochę dodatkowych względów. Ale równocześnie nienawidziła siebie za samo myślenie o takim podejściu.

- Co powiesz o przełożeniu tego na następny raz? - powiedziała. - Jutro wieczorem? Chętnie napiłabym się już teraz, a jeżeli będę o tym myślała przez dwadzieścia cztery godziny, będzie to jeszcze większa przyjemność. Co o tym myślisz? - Nie była pewna, czy chce umawiać się z mężczyzną w tym wieku, który prawdopodobnie miał dzieci niewiele młodsze od niej, a sam nie był specjalnie pociągający. Nie była też zbytnio zainteresowana facetem, który był jej przełożonym i miał wyższą rangę. Ale jej ranga wyraźnie nie przeszkadzała pułkownikowi Wallace'owi. Tak więc skorzystajmy z tego. Skorzystajmy z tego napalonego drania i miej­my nadzieję, że nie jest to gość, który natychmiast zabiera się do rzeczy. Byłoby o wiele trudniej wyciągać stare akta z archiwum, jeśliby się podniecił i ciągnął ją do łóżka, a ona by odmówiła.

Wygiął usta w smutnym uśmiechu klowna.

- O, ja biedny! Będę dziś musiał pić sam. - Zmienił uśmiech na wesoły. - Ale również się cieszę, bo jutro o tej porze będę razem z piękną damą. Załatwione, Penny. - Podszedł bliżej i spojrzał na pusty ekran komputera. - Co cię tak zainteresowało?

- To tylko takie pomysły, którymi trochę się bawię. Nic, co miałoby związek z normalną pracą biurową. Dlatego siadam do tego dopiero w czasie „Penny Carson”, a nie w „czasie Pentagonu”.

Zerknął na papiery leżące na biurku.

- W takim razie to nie moja sprawa. Nie zwracam wiele uwagi na to, co robią moi podwładni do momentu, gdy sami zaczynają przychodzić do mnie. Jestem ufnym facetem. Nie przyjrzałem się nawet temu, co twój urzędnik przyniósł dziś, po prostu podpisałem to przyjmując, że działasz dla dobra wojska. - Obrócił się w stronę drzwi, ale spojrzał jeszcze przez ramię. - Eh, mam nadzieję, że nie jesteś taka miła tylko dlatego, żebym sobie poszedł, a ty wyjdziesz zaraz z innym chłopakiem. - Wskazał na komputer. - Pusty ekran, tak jakbyś zamykała już sklepik.

- Właśnie miałam wywołać coś innego, kiedy wszedłeś. Mówię szczerze. To praca, a nie zabawa, wierz mi.

Wallace spojrzał na zegarek.

- Siedemnasta trzydzieści, jutro.

- Jesteśmy umówieni. Czy chcesz, żebym poszła do domu i przebrała się w cywilne ubranie?

- Nie. Pójdziemy do klubu oficerskiego w forcie. - Może da się zaprosić na kolację i wtedy zawiezie ją do domu, żeby się przebrała. - Nie pracuj dziś za długo - zawołał wychodząc.

- Tanie zagrywki - zamruczała Penny do siebie.

Randy Wallace wyraźnie pragnął urozmaicić swoje kawalerskie życie, ale chciał to zrobić i po niskich cenach „wesołych godzin”.

Wróciła do komputera, aby wywołać z powrotem dane o śmierci j innych ludzi z kompanii Danny'ego Pottera, którzy zostali zabici w czasie walk. Wiedziała, że brat Leili poległ drugiego lipca 1969 roku gdzieś w pobliżu Żelaznego Trójkąta. Przeglądała nazwiska na ekranie.

MacTawish, Michael, starszy szeregowy, USA: 30/6/69. Zginął kilka dni przed Dannytn Potterem.

Ledbetter, Paul James, kapitan, USA: 7/7/69. To było tylko pięć dni po Dannym Potterze.

Williams, Franklin Roosevelt, kapral, USA: 15/7/69. Trzynaście dni później niż Donny.

Arison, Alfred William, szeregowy, USA: 21/7/69. Prawie trzy tygodnie później.

Gonzalez, Felix, szeregowy, USA: 2/9/69. Dokładnie dziewięć tygodni później.

Santucci, Geraldo Vincente, kapral, USA: 21/9/69. To była data, kiedy został uznany za zaginionego.

Kelley, Edwin Antonio, porucznik, USA: 21/9/69.

Dziwne!

Niezależnie od tego, jak na to patrzyła, to było dziwne. Dwaj ludzie z tego samego plutonu: Kelley i Santucci, obaj zaginęli w akcji tego samego dnia. Ta sama bitwa? Może to był po prostu błąd. Musi to sprawdzić później.

Walters, Hastings oraz Burns, wszyscy trzej ofiarami wypadków?

Corey oraz Burns zostali uznani za zabitych w walce w ciągu miesiąca od momentu, gdy zaginęli Santucci i Kelley.

Być może warto poświęcić trochę czasu na przekopanie akt. Większość takich przypadków prowadzi donikąd, ale nigdy nie da się przewidzieć.


Polubiła Leilę od pierwszej chwili i jeśli to możliwe, chciałaby jej pomóc. Zaczęła robić notatki na żółtych kartkach zeszytu:

1. Wyciągnąć dane dotyczące innych jednostek piechoty Drugiego Korpusu armii, działających w tym regionie oraz dane dotyczące jedno­stek prowadzących walki w innych regionach w tym samym czasie.

2. Porównać liczbę zabitych w walce w tym regionie w okresach, gdy występowały podobne sytuacje. Uwaga: zarejestrować, jaki był procent strat w poszczególnych plutonach w tak samo krótkim czasie. Sprawdzić opis walk jednostek. Uwaga: może będzie trzeba sprawdzić powód śmier­ci, jeśli będę miała zamiar zrobić to porządnie.

3. Przegrzebać historię innych jednostek, w miarę możliwości aż do poziomu plutonu. Te opisy powinny obejmować każdą godzinę działania jednostki w czasie jej pobytu w Wietnamie.

4. Zastanowić się, jak podejść do płka Wallace'a, aby uzyskać dostęp do archiwum bez konieczności odpowiadania na zbyt wiele pytań. O ile archiwum będzie najlepszym źródłem.

5. Santucci i Kelley: nie zapomnieć sprawdzić dat zaginięcia. Ważne!

6. Może najlepszą drogą będzie po prostu sprawdzić, dlaczego kom­pania kapitana Ledbettera, a raczej, i to jest najistotniejsze, pluton porucznika Kelleya, miał tak wielkie straty w tak krótkim czasie. Może istnieje całkiem logiczny powód? Kto wie?

* * *

Leila grzebała w portmonetce poszukując karty kodowej do zamka w drzwiach swojego pokoju. Czemu, do diabła, nie używa się tu tych ślicznych hałaśliwych kluczy, których nie możesz nie zauważyć, kiedy schodzisz do holu na drinka czy na obiad? Nie bardzo chciała przyznać się do swojej głupoty, ale niestety była pewna, że karta kodowa znajduje się w małej papierowej torbie z zakupami, które wcześniej zrobiła w drugstorze niedaleko Marriotta. Kiedy poprzednio otwierała drzwi, miała ręce zajęte zakupami i wrzuciła kartę do tej torby, gdyż brakowało jej trzeciej ręki, by otworzyć portmonetkę. I ta przeklęta karta spokojnie siedzi w torbie, a torba leży na toaletce przy umywalce. Cholera!

Zawróciła windę na dół do holu i opowiedziała o swojej kłopotliwej sytuacji urzędnikowi w recepcji. Po chwili była już z powrotem w windzie z kierownikiem recepcji, który wyjaśniał jej, że teraz na niego spadł ogromny obowiązek przedstawienia nocnemu kierownikowi hotelu wy­starczających dowodów na to, że zagubiona karta kodowa została od­naleziona, a nie ukradziona. Miał nadzieję, że rzeczywiście było tak, jak Leila mówiła.

Kierownik recepcji otworzył drzwi do pokoju Leili i zapalił światło.

- Kierownik nocnej zmiany jest całkiem nowy, proszę pani, i jest bardzo drażliwy na punkcie tych kart. On naprawdę chce nas rozliczać z każdej sztuki. Mówi pani, że gdzie jest ta karta?


49- W łazience, w papierowej torbie z zakupami, którą przyniosłam z apteki, kiedy wracałam po południu do hotelu. Zaraz ją panu pokażę.

W chwili, kiedy sięgała do wyłącznika światła wewnątrz łazienki, zobaczyła poruszający się cień. Zaczęła krzyczeć dokładnie w tym samym momencie, kiedy ugięły się pod nią kolana. Być może jej reakcja był instynktowna. W każdym razie później przypominała sobie, że jej oczy pochwyciły błysk w ciemności w chwili, kiedy upadała. W tej sam sekundzie usłyszała ostry dźwięk rozpruwanej ściany tuż za sobą i natychmiast potem zobaczyła drugi błysk. Potem wyjaśniała, że nie było żadnych głośnych dźwięków, żadnego wystrzału, słyszała jedynie dziwny dźwięk jakby plusk jajka rzuconego na twardą powierzchnię. Zanim jeszcze upadła na podłogę, pokryły ją odłamki gipsu ze ściany tuż za nią.

Była świadoma tego, że ktoś wychodzi z łazienki potykając się o jej nogi.

- Proszę pani... - usłyszała głos kierownika recepcji, a potem przeraźliwy krzyk przerażenia - NIE! - zakończony charkotem agonii.

Usłyszała jeszcze kroki człowieka uciekającego przez korytarz.

Kto... o Boże - pomyślała...

Przekręciła się na bok i spojrzała na ścianę. W rozbitym gipsie widniały dwie wyraźne strzępiaste dziury, jedna nieco wyżej od drugiej przechodzące przez zieloną tapetę. O Boże...

- Czy pan tam jest? - zawołała do kierownika recepcji. Nie było żadnej odpowiedzi. Gdy próbowała unieść się na nogi, całe ciało wbrew jej woli zaczęło drżeć. Wracając do pokoju wyciągnęła przed siebie rękę, mając płonną nadzieję, że kierownik recepcji żyje. Usiłowała coś dojrzeć. I nagle z głębi jej piersi wydobył się mimowolny krzyk.

Kierownik recepcji leżał rozciągnięty na łóżku. Miał szeroko rozrzucone ramiona. Górna część jego głowy, tuż powyżej oczu, była rozbita. Energia pocisku rozrzuciła krwawe szczątki po całym posłaniu.

Kiedy ludzie usłyszeli hałas, drzwi od innych pokoi zaczęły się ot­wierać, ale nikt nie wszedł do jej pokoju. Upłynęła jeszcze dobra chwila; zanim przybiegł człowiek z ochrony hotelu. Wpadł do pokoju z bronią w ręku i najpierw sprawdził, czy nie ma już niebezpieczeństwa. Dopiero potem otoczył ramieniem kobietę, która ciągle jeszcze stała pośrodku pokoju z zaciśniętymi oczami.

* * *

Edwin Antonio Kelley już dawno temu i z sukcesem odciął się swoich korzeni. Swój tajny, osobisty cel życiowy wytyczył sobie w dni szesnastych urodzin.

Jego ojciec przeżył z zadziwiającą odpornością uliczne rozruchy anty irlandzkie w południowym Bostonie. Natomiast matka żyła izolowanym życiem cennej córki, chronionej przez włoskie społeczeństwo przeniesione bez


50zmian ze starego kraju do północnego krańca Bostonu. Kiedy się pobrali wbrew woli obu rodzin, nie było dla nich miejsca w żadnej z tych dwóch kultur, założyli więc dom na neutralnym gruncie.

Mattapan był tyglem, w którym ich jedyny dorastający syn Edwin wchłaniał wszystkie istniejące tam kultury, od żydowskiej, przez afrykańs­ką, aż do swojego własnego świata: świata Eda Kelleya. Ed, bystre dziecko, zorientował się już we wczesnym wieku, że ta okolica nie może mu nic zaoferować. Był absolutnie pewien, że należy wyprowadzić się stamtąd. Miał dosyć sprytu, by dostać się do Boston College. Wykorzystał kontakty księdza z parafii i własne umiejętnością ostrej, a czasami nawet brutalnej gry w hokeja. Nie był geniuszem, ale pracował ciężko, aby utrzymać się w college'u. Kierował nim jeden podstawowy motyw: czarni, dzieci ulicy oraz ci, którzy zostali wyrzuceni z college'u, byli natychmiast wcielani do wojska jako mięso armatnie na wojnę w Wietnamie. W ra­mach swoich dalekosiężnych planów Kelley zapisał się do szkolnego oddziału Korpusu Przygotowawczego Oficerów Rezerwy. Chciał mieć wpływ na to, co się będzie z nim dalej działo, jeśli wojna miałaby potrwać aż do zakończenia szkoły.

Przybywając do Wietnamu na początku 1969 roku odkrył, że ma przewagę w dwóch sprawach. Jedną z nich był ukryty talent - zdolność uczenia się języków i specjalnie dobre ucho do tonalnych niuansów wymowy azjatyckiej. Zorientował się, że obserwując rozmawiających Azjatów, jest w stanie rozumieć i nauczyć się posługiwać się ich wymową ciała i gestykulacją, a szczególnie ich mimiką, co pomagało porozumiewać się z nimi. Ponieważ te języki były tak skomplikowane, po prostu starał się jak mógł najlepiej i był zadowolony, że ludzie doceniają fakt, iż potrafi w ogóle cokolwiek powiedzieć w ich języku. Nigdy nie próbował nauczyć się pisma, wiedząc, że kiedyś będzie mógł wynająć człowieka, który będzie pisał za niego.

Drugie ułatwienie miało dla niego bardziej bezpośrednią wartość. Ed Kelley zawsze miał szczęście. Najpierw dlatego, że jako sportowiec wybijał się ponad przeciętność. Poza tym był wystarczająco bystry, żeby już w młodym wieku wiedzieć, że chce uciec z Mattapanu, a ponadto miał umiejętność otaczania się ludźmi, którzy mogli mu pomóc w przyszłości. Jednak nigdy nie żywił wątpliwości, że jego najszczęśliwszym dniem był Pierwszy dzień pobytu w Wietnamie, zanim jeszcze został wysłany do swojej jednostki. Poszedł do baru w Sajgonie i spotkał tam człowieka, który chciał go uczynić bogatym.

Rozmowa z początku była zdawkowa, przyjacielska, po prostu dwóch samotnych, obcych sobie ludzi popijało w barze. Na zewnątrz zapadł już wieczór i Kelley komentował odległe rozbłyski widoczne znad kambodżańskiej granicy. Słuchał też mężczyzny siedzącego na stołku obok niego, ale z początku nie bardzo zastanawiał się nad tym, co tamten mówi.



- Nasze B-52. Zmiękczają tam kogoś przed atakiem o świcie. Jeśli bombardowanie odbywa się przed atakiem oddziałów amerykańskich, nasi chłopcy nie znajdą tam nic oprócz potężnych kraterów. Vietkong zniknie. Ale jeśli jest to przygotowanie do akcji Narodowej Armii Wietnamu, nasi chłopcy z całą pewnością wpadną w piekło zasadzki. Vietkong potrafi wyczuć różnicę między Amerykanami a Narodową Armią Wietnamu.

- Nie żartujesz? - spytał Kelley z nutą zdziwienia.

- Mówię serio - brzmiała odpowiedź. Mężczyzna obrócił się na swo­im stołku i powiedział przyjacielskim tonem: - Zastanawiałem się, czy jesteś na tyle szczęśliwy, że kończysz swoją turę czy na tyle głupi, że ją zaczynasz. Ale właśnie mi to powiedziałeś. Dopiero co przyjechałeś, prawda?

- Zgadłeś. Co w tym może być głupiego?

- To zależy. Będziesz gdzieś na zapleczu, czy w oddziałach liniowych?

- W liniowych.

- Pięćset dolców miesięcznie i tyle kulek, ile będziesz w stanie stra­wić - skomentował mężczyzna z krótkim uśmiechem. - Potrzebujesz jeszcze piwa, chłopcze. Jeśli faktycznie masz zamiar spędzić następne dwanaście miesięcy jako żywy cel, potrzebujesz tyle piwa, ile potrafisz przełknąć, a dziś wszystko idzie na mój rachunek.

Ed Kelley potrafił wyczuć sprytnych ludzi, gdyż sam był dzieckiem z ulic Mattapanu. To był sprytny facet. Kelley to wyczuwał. I jeśli ten facet chciał mu stawiać piwo, Kelley musiał ustalić, o co tamtemu mogło chodzić. Zawsze dobrze było mieć do czynienia z takimi facetami.

- Edwin Kelley - wyciągnął rękę. - Wkrótce podporucznik i mający nadzieję nie zostać celem.

Jego szczupła dłoń znalazła się w objęciu znacznie większej dłoni Younga.

- Hugh Young. Ja również mam nadzieję, że nie będziesz celem, Eddie. - Obserwował młodego mężczyznę, który wyglądałby jak absol­went jednego z uniwersytetów Ivy League, gdyby nie włoskie rysy twarzy, do których nie pasowały błyszczące niebieskie oczy. - Chyba jesteś zbyt; mądry, żeby pozwolić się zabić.

Young był krzepkim mężczyzną, miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu podobnie jak Kelley, ale był cięższy. Wyglądał jak piłkarz: płaski nos, szerokie ramiona, które nieomal rozrywały szwy jego białej koszuli z krótkimi rękawami, niewielki brzuch opasany pasem. Jednak naprawdę nie był gruby, po prostu wszędzie rozrośnięty. Jego opalone ramiona były dobrze umięśnione i poruszał się jak atleta za każdym razem, gdy schodził ze stołka, by iść do toalety. Miał bardzo krótko obcięte blond włosy, niebieskie oczy i stały uśmiech, który przyciągał ciągły strumień za­chęcających spojrzeń Wietnamek, zwracających się zawsze do niego po imieniu. Dla Eda Kelleya ważniejszy był złoty pierścionek z dużym diamentem na małym


palcu Younga i kaskada złotych łańcuchów na jego szyi. Ten mężczyzna śmierdział pieniędzmi. Wyraźnie bawił się ukazywa­niem swojego bogactwa i wydawaniem pieniędzy.

Pierwsze piwo.

- Czy jesteś w wojsku? - spytał Ed wiedząc, że to byłoby ostatnie miejsce dla człowieka takiego jak ten.

- Cywil. Przyjechałem tu z Kompanią.

- A, upiór gorącego gówna. - Ed wiedział, że tak określało się CIA. Ludzie nigdy nie wymieniali nazwy Agencji.

- Byłem, do momentu, aż ustaliłem, kto wygra tę wojnę.

Young wyjaśnił, że był rekrutowany do Agencji już z college'u, dużo wcześniej zanim Amerykanie pojawili się w Wietnamie. Związanie się z CIA było podniecające, jeśli nie miało się chęci skończyć szkoły ani znaleźć pracy wymagającej szarego garnituru i krawata. Najpierw był w Europie, a potem, kiedy Kennedy

postanowił wysłać dodatkowych doradców rządowi w Sajgonie, zgłosił się na ochotnika do służby w Azji.

Drugie piwo.

- Nie sądziłem, że można prowadzić własną grę w tym interesie - powiedział Ed.

- Tylko wtedy, kiedy znasz właściwych ludzi. Tu jest tak samo, jak w każdej innej robocie. Nie chodzi o to, co umiesz, Eddie. Chodzi o to, kogo znasz.

- Gdzie ci się podobało najbardziej?

- Oczywiście w Wientian.

- Nigdy o tym nie słyszałem.

- Wspaniałe miejsce. Imponujące. - Wientian było stolicą Laosu. CIA nazywała Laos „drugim teatrem działań”, wyjaśnił Hugh Young. Tamta wojna prowadzona była niezależnie od Wietnamu. Tysiącletnia wojna, ale wepchnęło się tu Hanoi. Cele USA były te same w obu miejscach: uniemożliwić komunistom zwycięstwo w Południowo-Wschodniej Azji, zatrzymać efekt kostek domina przy jego źródle.

Trzecie piwo.

- Nie miałem pojęcia o tym, co się tutaj dzieje - skomentował niewinnie Kelley, ale widział biżuterię Younga i słyszał wcześniej, że można zrobić pieniądze na handlu opium, który kwitł w Laosie.

- Nie słyszałeś też nigdy o Krukach?

Kelley przecząco pokręcił głową.

- Oni byli częścią mojej roboty. Byliśmy nazywani CAS od Controlled American Source (kontrolowane źródło amerykańskie). Kruki byli amery­kańskimi pilotami, którzy latali tam z codziennymi dostawami. Ci chłop­cy chcieli być w akcji. Oni byli z innej gliny... z innej gliny - powtórzył w zadumie. - Nie wystarczało im, że byli tutaj żywym celem. Oni całkowicie zniknęli z tego świata. Nazywaliśmy to topieniem owiec, oddawali wszelkie wojskowe znaki identyfikacyjne, wszystko, co mogłoby ich identyfikować jako


Amerykanów, a nawet podpisywali dokumenty rezygnacyjne, chociaż w dalszym ciągu mieli prawo do awansu, kiedy wracali do naszego świata. Jedyny formularz, który kiedykolwiek widziałem i który świadczył sam za siebie, był formularzem zawierająca informację, gdzie należy przesłać ciało w przypadku... - Young wstrząsu się. - Musieliśmy nawet założyć swoje własne towarzystwo ubezpieczeni we, aby móc wypłacać premie tym, którzy przeżyli, gdyż nie mogły istni żadne ślady powiązań z siłami powietrznymi. Mieliśmy nawet własną nazwę tej całej operacji: Steve Canyon Program.

Young był zadowolony ze swojego uważnego słuchacza. Chichot w duchu widząc te naiwne niebieskie oczy rozszerzone ze strachu, gdy opowiadał o Krukach. CIA prowadziła wojnę w Laosie przeciw komunistom, wyrzucając ich z pozycji w Wientian, wyjaśniał. Kruki latały niewielkimi jednosilnikowymi samolotami, które były zbyt małymi celami dla artylerii. Latali w głąb pozycji nieprzyjaciela nie przejmując się swe własnym bezpieczeństwem. Ludzie Younga i on sam podróżowali między stolicą a Long Tieng, tajną bazą Kruków, oraz główną kwaterą generała Wang Pao, laotańskiego dowódcy, który kierował walkami przeciwka siłom komunistycznym.

Czwarte piwo.

Kelley kiwał głową z niedowierzaniem.

- Nie miałem o tym pojęcia. Tajne bazy i to wszystko. O takie sprawach można tylko poczytać sobie w książkach o Jamesie Bondzie.

- Masz rację. Wang Pao dysponował dużą armią. To byli ludzie z plemienia Meo, prosto z gór, tak bardzo odcięci od naszego świata, że niektórzy z nich zaglądali nawet pod samoloty, żeby zobaczyć, jaką mają płeć. Ale jednocześnie byli to najbardziej zażarci żołnierze, jakich kiedykolwiek widziałem. Twardzi, zdyscyplinowani i okrutni jak sam diabeł…

Kelley patrzył na Younga i kiedy ten spuścił oczy i zawahał się, spytał dociekliwie:

- Chciałeś powiedzieć coś innego?

- Miałem zamiar powiedzieć, że byli w armii, która dobrze płaciła. Ale tak naprawdę, nie dostawali wiele. Po prostu nie bardzo im zależało na pieniądzach. Żyli całkowicie z produkcji opium. - Young podniósł oczy i spojrzał w oczy Kelleya, aby się upewnić, że został dobrze zrozumiany. Został zrozumiany. Miał rację. Właściwie ocenił Kelleya, kiedy go widział wchodzącego do baru. Ten chłopak nie był głupi. Nie miał zamiaru stać się mięsem armatnim.

- Mów dalej - powiedział spokojnie Kelley.

Young spojrzał na pierścień na swoim palcu i zanim powrócił do opowieści obrócił go tak, żeby diament błyszczał w świetle. - Laotańczycy byli diabelsko zręczni, gdy chodziło o uprawę maku i przetwarzani półproduktów na opium wysokiej czystości. Ale staromodny system dystrybucji utworzony jeszcze z pomocą Francuzów, a szczególnie Korsykanów, rozpadał się przy


54tych wszystkich rewolucjach i przelewie krwi niszczącym Południowo-Wschodnią Azję.

Piąte piwo.

- Wiesz - zaczął Young po kolejnym powrocie z toalety - już nie pracuję dla Agencji. Myślę, że ci już o tym mówiłem.

- Mówiłeś.

- Istnieje tak dużo innych możliwości - wyjaśniał spokojnie, nieomal szeptem. - CIA utworzyła system pomocy dla Wanga Pao. On musiał wygrać tę wojnę. Produkt musiał być dostarczony na rynek. - Wzruszył ramionami prawie przepraszająco. - Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy mu pomóc, ponieważ to my mieliśmy samoloty. No i przepuszczanie pieniędzy przez normalny bank nie miało sensu. Ktoś mógłby chcieć zabrać z tego część dla siebie. Najważniejszą kwestią było utworzenie sprawnego systemu transportowego.

- No, pewnie - zgodził się Kelley uważając, aby nie przerwać toku opowiadania swojemu rozmówcy teraz, kiedy alkohol wyraźnie zaczynał już oddziaływać.

- Byli tam ludzie, którzy kiedyś pracowali dla Kompanii - wyjaśnił Hugh Young - ludzie na peryferiach, którzy pracowali na zasadach opłaty za usługę. Kilku dorobiło się przyzwoitego życia organizując sieć dystrybucji. Wszyscy oni pragnęli nam pomóc. - Po dwóch latach pracy w Wientian na pensji rządowej Hugh Young był pewny, że nigdy nie będzie dobrym pracownikiem Kompanii, tak samo jak wiedział już przed ukończeniem szkoły, że świat normalnych interesów nie jest dla niego.

Szóste piwo.

- Miałem rację - mówił dalej Young. - Moi bezpośredni szefowie też zgodzili się ze mną i uzyskali zgodę wyższych przełożonych. Tak więc rozstaliśmy się po przyjacielsku. - Mrugnął znacząco. - Myślę, że dzisiaj jesteśmy jeszcze lepszymi przyjaciółmi. Mogę zrobić to, czego oni po­trzebują, a oni nie muszą się angażować.

- Brzmi to interesująco - zaryzykował Kelley. - Jak coś, z czym ja chciałbym mieć do czynienia... jeśli uda mi się stąd wydostać.

- Jeśli nie wyjedziesz stąd w worku, Eddie.

- Powiem ci o sobie dwie rzeczy, które prawdopodobnie zainteresują CC, Hugh. Pierwsza: jestem gotów zrobić prawie wszystko. Nie, nie prawie... wszystko, aby nie dostać się do worka. Druga: nie wracam do domu. Z takim zamiarem już tutaj przyjechałem - zaczął odczuwać działanie piwa, zmęczenie po locie przez pół świata, oraz obawę, że jego nadzieje na długie i szczęśliwe życie wiszą na włosku.

- Wiesz, Eddie, od jakiegoś czasu mam wrażenie, że moje szczęście nie ma zamiaru mnie opuścić. I nie opuściło mnie - stwierdził zdecydowanie Hugh. - Nie wiem, czy wiesz o tym, ale sądzę, że ty też jesteś szczęściarzem i mam zamiar ci dopomóc. Tym wszystkim zajmiemy się później. Dzisiaj


potrzebujesz dziewczyny. Którą z nich chciałbyś? - Hugh Young zatoczył ręką w koło wskazując wszystkie kobiety znajdujące się w barze.

- Wszystkie.

- Eddie. - Hugh stuknął przyjacielsko Kelleya w ramię. - Powinien być bardziej wybredny.

- Nigdy jeszcze nie miałem Azjatki. Dopiero dziś tu przyjechałem.

- Dobra. Okay. Przyznaję ci rację. Jesteś nowy w tej grze i musisz załapać. - Kiwnął na dwie Wietnamki. - Zaczniesz od tych dwóch dziś w nocy. Jutro rano będziesz wiedział, dlaczego nigdy nie zechcesz wrócić do Bostonu.

Ed Kelley nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu, ale to nie perspektywa dwóch kobiet tak go tak fascynowała. Chodziło o Hugh Younga Ten krzepki były człowiek CIA rozglądał się właśnie za kimś, kiedy pojawił się Kelley. A Ed Kelley nie miał zamiaru być żywym celem w czasie najbliższych dwunastu miesięcy.

* * *

Pułkownik Randolph Wallace podparł się na łokciu odkładając słuchawkę, a następnie położył się wygodnie na plecach, naciągając kołdrę pod brodę. Światło na nocnym stoliku ciągle jeszcze się paliło. Zamyślony wpatrywał się w ledwo widoczne nitki pajęczyny na suficie. Wydawało m się, że falują w strugach powietrza, co przecież nie miało sensu.

Jego była żona miała jednak rację w jednej sprawie. „Suka”, wspomniał ją. Mówiła, że przeszłość wróci, aby go nawiedzić - i teraz to się stało W pierwszych latach ich małżeństwa, niedługo po jego powrocie z Wietnamu kiedy kupowali swój pierwszy dom, była bardziej niż zachwycona swoim mężem. Dom był bardzo elegancki jak na kapitańską pensję. Nigdy nie miała zastrzeżeń, aby kłamać, ludziom mówiąc im, że żyją z pensji Randy'ego, a rzeczy kupują za pieniądze, które ona odziedziczyła po swojej ciotce. Bardzo chętnie tak mówiła, ponieważ po raz pierwszy w życiu była w stanie żyć tak jak zawsze marzyła. Jeśli Randy Wallace mógł zapewnić jej wygodne życie, ona nie będzie tracić czasu na zastanawianie się, skąd te pieniądze pochodzą

Kiedy stacjonowali w Niemczech, nie tylko mogli często podróżować, ale w odróżnieniu od innych rodzin oficerów, Wallace'owie zatrzymywali się w hotelach pierwszej kategorii i jadali w czterogwiazdkowych restauracjach. Kiedy Randy dostał rozkaz powrotu do Stanów, stać go było na wysłanie tam również luksusowego mercedesa. W San Antonio o którym z początku myślała, że to koniec świata, ich dom był bardziej elegancki niż dom generała, dowódcy bazy. Po powrocie do Waszyngtonu kupili dom w Georgetown, który był kiedyś słynny z urządzanych przez wyższe sfery uroczystości towarzyskich w sezonie zimowym. Nigdy nie chcieli mieć dzieci, przeszkadzałyby w prowadzeniu tak bajecznego życia.

Ale to nie bogata ciotka finansowała ich komfortowe życie. To była przeszłość Randy'ego Wallace'a. Nudzenie jego żony na temat tej przeszłości


56stało się najpierw uporczywe, a potem przeszło w dokuczanie. Zaczęła się z nim kłócić. Spotkała poza wojskiem zbyt wielu innych mężczyzn, którzy mieli jeszcze więcej pieniędzy i żyli jeszcze przyjemniej. W końcu ona i Randy nie mogli się nawzajem znieść. Jego żona z każdym dniem coraz bardziej nienawidziła armii. Przyzwyczaiła się do innego świata, ale Randy Wallace nie miał wyboru. Musiał pozostać w wojsku. Nic innego nie potrafił, a ponadto był kontrolowany przez ludzi, którzy kupili jego duszę.

Mimo że dzieliło ich pół świata - w Waszyngtonie panowała noc, a w Bangkoku zaczął się już dzień - połączenie telefoniczne było tak czyste, że Wallace wyobraził sobie, iż to głos Kelleya porusza pajęczyny.

- Zaoszczędziłeś dzień, kiedy zadzwoniłeś do mnie w sprawie tych zdjęć, Randy. Nie wyobrażasz sobie, jak bliski był ten pierdolony major Joslin do zadęcia w gwizdek. Ale z całą pewnością istnieją jeszcze inne odbitki. W naszych czasach twoi spece od fotografii z wywiadu Pentagonu mogą robić cuda, mając takie wyposażenie, prawda?

To było pytanie nie wymagające odpowiedzi. Kelley wiedział, co oni potrafią.

Wallace przytaknął w duchu. Oczywiście potrafią. Tak samo jak potrafią ustalić, że zdjęcie nie jest fałszywe. I dlatego do sprawdzenia został wysłany major, a nie byle porucznik. Z ambasady w Bangkoku przyszła już wiadomość, że major zaginął, łącznie ze swym tłumaczem porucznikiem i mężczyzną, który przyniósł fotografię do ambasady. Zniknęli wszyscy trzej.

Nie znaleziono ciał. Żadnego pojazdu. Żadnego śladu. Miejscowe władze nie doszły do żadnych wniosków. Byli gotowi zamknąć sprawę, traktując to jako jeszcze jeden atak lokalnych bandytów, lub być może skrytobójców z kartelu narkotykowego. Ale ambasada nie dawała się zbyć tak łatwo, ponieważ tym razem niektóre osoby w Pentagonie były pewne, że ślad prowadzi do Amerykanina zaginionego w czasie wojny. Pentagon miał również liczne odbitki fotografii. Kelley był o tym przeko­nany. Wallace wiedział też, że została włączona już Agencja Wywiadu departamentu Obrony (DIA), która występowała jako Wydział Analiz Wywiadowczych w przypadku wszelkich spraw dotyczących jeńców wo­jennych i zaginionych w akcji.

Wallace próbował jeszcze przekonać Kelleya.

- Chyba nie sądzisz, że ten major był wysłany w twojej sprawie?

- Zobaczyłem zdjęcie po raz pierwszy, kiedy je wyciągnąłem z rzeczy majora. Dlatego teraz dzwonię.

- Zrobiłem to, za co mi płacicie, Ed. Jestem we właściwym miejscu, mam oczy i uszy otwarte. Nie po raz pierwszy ratuję wasze głowy. Nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić.


- Możesz załatwić, żeby każde z tych zdjęć, każda pierdolona kopia została zniszczona, Randy. - Połączenie było doskonałe. Kelley podniósł głos. Wallace pamiętał temperament Kelleya. Nazywał go wściekłością niebieskookiego Włocha. - Każdziutka pierdolona kopia. - Wydawało się, że pajęczyny poruszają się przy każdym słowie, tak jakby oddech Kelleya wychodził ze słuchawki i wspinał się do sufitu specjalnie po to, by wzmóc zdenerwowanie Randy'ego Wallace'a.

- Nie mam pojęcia, ile jest tych kopii i kto je ma.

- Nie wciskaj mi kitu, Randy. Wojsko nigdy się nie zmienia. Po wykonaniu kopii jakiś technik prowadzi dokładny rejestr osób, które mają poszczególne odbitki. Bez takiego rejestru wojsko nigdy by nie wiedziało, gdzie krążą rzeczy. Na Boga, Randy, ty wiesz i ja wiem, że jakaś pierdoła w armii będzie w stanie powiedzieć Szefowi Połączonych Sztabów, ile rolek papieru toaletowego znajduje się w inwentarzu. Do diabła! On prawdopodobnie będzie wiedział, ile metrów tego papieru oderwano w tej chwili, żeby spełniły swoje zadanie. Tak więc nie próbuj nawet mówić mi, że nie jesteś w stanie ustalić, ile kopii wykonano.

- Masz rację - odpowiedział Wallace z rezygnacją.

- I to samo dotyczy posiadaczy tych kopii. Każdziutkiej. Oczekuję raportu. Zdobądź ten rejestr. Więcej niż pewne, jeśli to jest takie ważne jak mówiłeś, że rejestr prawdopodobnie wymaga czyjegoś podpisu czy czegoś w tym rodzaju. Do cholery, jak myślisz, za co płaciliśmy ci tak dobrze przez ostatnie dwadzieścia lat?

Przy ostatnich słowach Kelleya Randy Wallace patrzył na sufit. Och, jak te pajęczyny żwawo tańczą.

Ta suka, jego żona, miała rację. Randy Wallace położył się i zgasił światło, żeby nie musieć widzieć pajęczyn tańczących w takt słów Kelleya.

* * *

Wiele lat później Jerry Santucci dowiedział się, że jego przyjazd do Wietnamu przebiegał zupełnie inaczej niż przyjazd Kelleya. Jedyne podobieństwo polegało na tym, że on też przybył do Ton Son Hut w jumbo jecie. Ale on, podobnie jak Danny Potter, był gówno wartym szeregowcem. Sierżant ich plutonu, odbywający już drugą turę, nigdy nie pozwolił im zapomnieć o tym. Jeśli między ich uszami było cokolwiek więcej niż trociny i jeśli chcieli przeżyć następne dwanaście miesięcy, nie mieli żadnego wyboru, jak tylko słuchać sierżanta Buckminstera, robić dokładnie to, co on rozkaże, nie robić niczego z własnej inicjatywy, chyba że sierżant każe zgłaszać się na ochotnika!

I w ogóle uruchamiać swoje mięśnie tylko wtedy, kiedy on wyda polecenie!

Był gorący, parny poranek, gdy wylądował ich samolot. Już w mo­mencie, kiedy wchodzili do dusznego hangaru, wszyscy byli mokrzy od potu. Zanim zostały załatwione wszystkie papierkowe formalności i kilka dużych ciężarówek zabrało ich do jednostek, niektórzy zemdleli pod cienkim, rozgrzanym dachem.


58W pierwszej chwili wyglądało to jak przejazd do bazy gdzieś w Sta­nach, ale ciężarówki szybko zjechały z twardej nawierzchni starej, wijącej się drogi numer 1 i ludzie zaczęli podskakiwać na drewnianych ławkach ustawionych na skrzyniach samochodów. Przejazd do miejsca przeznacze­nia na północny zachód od Sajgonu trwał na szczęście tylko dwie godziny.

Zorientowali się, że przyjechali już na miejsce, kiedy ciężarówka zatrzymała się na chwilę i usłyszeli głosy innych Amerykanów. Ciężarów­ka ruszyła znowu. Z tyłu zobaczyli, że przejechali coś w rodzaju bramy, gdyż żołnierze amerykańscy przetaczali zwoje drutów kolczastych z po­wrotem w poprzek szosy. Od tego miejsca z obu stron drogi ciągnęły się zwoje drutów kolczastych. Wkrótce zobaczyli, że taki sam pas drutów otaczał cały obóz na zewnątrz sieci okopów strzeleckich. Później dowie­dzieli się też, że za drutami są również pola minowe.

Resztę dnia zajęło wydawanie pościeli, amunicji, broni oraz innych rzeczy niezbędnych do codziennego życia świeżo przybyłym żołnierzom. Następnie zostali przydzieleni do namiotów znajdujących się w środku obozu. Jedyną rzeczą, która spodobała się Jerry'emu Santucci tego wieczoru, było jedzenie. Jedzenie do głównych baz, szczególnie do tych, które znajdowały się w dżungli, dostarczono helikopterami, a kucharze na miejscu pilnowali, żeby było gorące, dobrze smakowało i żeby go było dużo. Jak się później dowiedział, to jedzenie było przewidziane przez służby kwatermistrzowskie przede wszystkim dla ludzi, dla których mógł to być ostatni posiłek. Doceniane było również przez kucharzy, którzy mieli pewność, że ciągła produkcja dobrego żarcia pozwoli im utrzymać się w bazie i uniknąć, na przykład, patroli.

Tej pierwszej nocy żaden z nowych ludzi nie został skierowany do służby wartowniczej czy patrolu. Ale zanim jeszcze następnego ranka ukazały się pierwsze promienie słońca, Jerry Santucci wiedział, że jako szeregowy nie przeżyje dwunastu miesięcy. Patrol sześciu ludzi wpadł w zasadzkę jakiś kilometr od obozu. Słyszeli bardzo wyraźnie pistolety maszynowe i granaty. W niecałe pół minuty było po wszystkim. Dla świeżo upieczonych szeregowców było to szokujące. Nikt z patrolu nie przeżył.

Następnej nocy morderczy atak i bezpośrednie trafienie w jeden z namiotów zabiły kolejnych ludzi. Czterej zginęli, trzech było ciężko rannych. Lekarz powiedział, że jeden będzie sparaliżowany, jeśli w ogóle przeżyje. Santucci, podobnie jak wszyscy inni, spędził resztę nocy w mokrej jamie oczekując na następny atak, który jednak nie nastąpił.

Mimo iż sierżant Buckminster podkreślił na porannym apelu, że helikopter sanitarny przetransportował rannych do stałego szpitala w ciągu niecałych trzydziestu minut od ataku, Jerry Santucci pozostał nieza­chwiany w swoim wewnętrznym postanowieniu: dwanaście miesięcy to o wiele za długo. Nawet dwanaście dni to więcej, niż będzie w stanie znieść, ale będzie się musiał jeszcze zastanowić, jak rozwiązać ten problem.





Rozdział 4

Samolot z Hongkongu do Singapuru leciał ponad wodami Morza Południowochińskiego. Ponieważ nie było nic ciekawego do ogląda­nia, Hugh Young zwykle przesypiał większość drogi. Najbardziej lubił popołudniowy lot, bo przylatywał na lotnisko Changi dobrze wypoczęty.

Suraban, jego stały szofer, oczekiwał go jak zwykle. Amerykanin przeszedł przez odprawę celną.

- Uszanowanie, panie Young. - Suraban był niezwykle szczupłą kom­binacją wielu ras zamieszkujących wyspę. Pozdrowił Younga z uśmiechem dotykając palcami szoferskiej czapki. Ubrany był w białą koszulę z krót­kimi rękawami i jasnoniebieskie szorty odpowiednie w tym gorącym, tropikalnym klimacie.

- Jestem szczęśliwy widząc pana ponownie - powiedział starannie wymawiając każde słowo.

Suraban uważał, że świat obraca się wokół Hugha Younga. Nie tylko jego napiwki dochodziły do połowy rocznej pensji Surabana, ale również ten wielki Amerykanin siadał obok niego na przednim siedzeniu. Wynik był dokładnie taki, jak się Hugh spodziewał. Szofer nie powiedział nigdy ani słowa o miejscach, do których jeździł jego najlepszy klient, ani o ludziach, których spotykał w interesach. Tak było również, kiedy jeden z klientów Younga zaoferował raz Surabanowi ogromną sumę. Suraban słyszał potem o nieszczęśliwym wypadku, jaki zdarzył się temu właśnie klientowi wkrótce po tym, kiedy Young dowiedział się o tej propozycji-

- Czym jedziemy dziś, Surabanie? - spytał przyjaźnie, kiedy wyszedł z głównego budynku. Young był w pełni przekonany, że w oczach Azjaty dobry samochód podnosi prestiż człowieka, i starannie wybierał pojazdy, w których pracownicy Incharu podróżowali w interesach.



- Faetonem, panie Young, pańskim ulubionym. Dopilnowałem, żeby był wolny, kiedy dowiedziałem się, że pan przyjeżdża do Singapuru. - Był to również ulubiony samochód Surabana, bo czasami Young chciał sam prowadzić i wówczas jego szofer siedział dumnie na fotelu pasażera.

Srebrzysty samochód stał bezpośrednio za krańcem strefy „Tylko dla pojazdów oficjalnych”. Pilnował go starannie policjant, który zasalutował Youngowi, kiedy Suraban otwierał drzwiczki auta.

- Witamy w Singapurze, panie Young - powiedział policjant z lekkim skinieniem głowy.

Przejazd przez East Coast Parkway zawsze sprawiał Youngowi dużą przyjemność. Czasami kazał Surabanowi zatrzymywać się w parku, by popatrzeć na młode dziewczyny ześlizgujące się w swoich bikini z ogrom­nej wodnej zjeżdżalni. Obaj mężczyźni wspaniale się bawili przyglądając się karkołomnym zjazdom, szczególnie gdy była szansa, że spadnie górna część kostiumu.

Gdy Young przyjechał do Singapuru po raz pierwszy, zobaczył miasto od strony morza. Ten obraz wrył się głęboko w jego pamięć. Wówczas był to końcowy przystanek podróży morskiej, którą odbywał z młodą, piękną kobietą. Wstał wtedy wcześnie, żeby przyjrzeć się miastu, kiedy okręt będzie wpływał do portu. Widok wywierał tak samo ogromne wrażenie jak Hongkong, a może nawet większe.

Singapur promieniował potęgą. Ze wszystkimi tymi nowoczesnymi budynkami, spomiędzy których wyrastał wieżowiec ozdobiony gigantycz­nym znakiem firmowym IBM, nie różnił się od Chicago czy Nowego Jorku. Setki statków oczekiwały na kotwicowisku na swoją kolej do rozładunku lub załadunku. Hugh Young przypominał sobie falę pomysłów, która napłynęła mu do głowy tego pierwszego dnia, kiedy zorientował się w nieograniczo­nych możliwościach Singapuru. Przypominał sobie, pod jakim wrażeniem byli on, Eddie i Jerry wiele lat temu, gdy narkotyki przyniosły im tyle łatwych pieniędzy. Uśmiechnął się przypominając sobie, jak mimo woli kiwał głową zgadzając się z uchwałą swojej rady dyrektorów wkrótce po tym, jak ponad osiem lat temu przedstawił jej szczegółowy plan ekspansji.

Singapur powinien doskonale pasować. Wszyscy zgodzili się jedno­myślnie, że mimo iż produkcja i sprzedaż opium oraz heroiny wysokiej czystości rozwijają się bez zmian w ogromnym tempie, jednak narkotyki we mogą być celem długoterminowych inwestycji Incharu. International Charities, Ltd. powinna skoncentrować całą energię na wyszukiwaniu nowych międzynarodowych rynków obiecujących stały rozkwit interesów. Nadszedł czas, aby pozwolić umrzeć spokojnie ich początkowemu mako­wemu interesowi. Oczywiście nikt nie miał zamiaru natychmiast odcinać się od atrakcyjnego źródła pieniędzy. To byłoby bezsensowne. Chodziło po prostu o rozsądne zaplanowanie przyszłości.

Już w momencie, kiedy spojrzał na miasto z pokładu miał pewność: Singapur! To będzie jego druga siedziba. A rada dyrektorów zgadzała się ze


wszystkimi jego pomysłami tak długo, jak długo gotówka wpływała i ich zasoby rok po roku wzrastały. Dyrektorzy wiedzieli, że zostali starannie wybrani przez International Charities, Ltd. w celu rozszerzania kontaktów firmy. Wiedzieli również, że Hugh Young znał ich słabości dużo wcześniej zanim zaprosił ich, żeby wnieśli swoje doświadczenie do rady.

Szerokie ulice Singapuru witały każdego niezależnie od tego, po co tu przyjechał - zamieszkać, służbowo czy jako turysta. Przyjeżdżaj z pieniędzmi. Mogą być wszelkie waluty. Przywieź dolary, funty, pesety, ruble, liry, marki czy jeny. Te ulice promieniowały wibrującą osobowością jak żadne inne miasto, które kiedykolwiek widział. Przywoź pieniądze - mówiły - aby nasze miasto rozkwitało. I Singapur rozkwitał.

Na szerokich, czystych chodnikach obrzeżonych drzewami, roiło się od ludzi wszelkich ras zajmujących się interesami, które wzbogacały, gospodarkę Singapuru. Błyszczące drapacze chmur międzynarodowych korporacji zmieniły Singapur w finansową stolicę Azji ustępującą tylko Hongkongowi. Wszyscy ci ludzie pieniędzy oczekiwali 1997 roku, kiedy Pekin przejmie tę brytyjską wyspę. Głęboki naturalny port Singapuru umożliwiał mu aspirowanie do uzyskania rangi handlowego i morskiego centrum świata jeszcze przed końcem tego wieku. Eleganckie sklepy wokół bogatej Orchard Street, domy z butikami sprzedającymi wyroby największych dyktatorów mody, od Benettona do Gucciego, kafejki przy chodnikach, w których kupujący mogli się posilić oraz najwspanialsze w świecie hotele klasy międzynarodowej, w których można wygodniej mieszkać. Singapur był synonimem bogactwa.

Był jeszcze jeden aspekt tego miasta, który Hugh Young doceniał bardziej niż wszystkie inne: szacunek dla prawa i porządku. Mimo że, większość policjantów nosiła cywilne ubrania, ich obecność można było odczuć wszędzie. Nikt tu nie chodził nieprzepisowo po jezdni. Przepisy ruchu były ostro egzekwowane i przestrzegane. Żaden pojazd bez specjalnej przepustki nie wjechał do ścisłego centrum. Prawie nikt nie palił w miejscach publicznych, gdyż rząd stwierdził, że tak będzie lepiej dla zdrowia. To zarządzenie było wspierane wysokimi grzywnami za rzucenie niedopałka na ulicę. I w końcu prawie nie znano tu narkotyków, gdyż system sprawiedliwości działał ostro i szybko: do dziesięciu lat za posiadanie, a śmierć za sprzedaż najbardziej niebezpiecznych narkotyków.

Czyż nie było lepszego przykładu dla rady dyrektorów International Charities? Hugh powiedział im, że kiedyś nawet Stany Zjednoczone mogły zorientować się, że ostre sankcje są jedynym rozwiązaniem problemu narkotyków. Singapur był miastem, w którym obywatele respektowali swoje wzajemne prawa, gdyż rząd polecił, żeby tak robili. Young doceniał to. Strach jest najlepszym środkiem rozwiązywania problemów zachowania się ludzi.

Faeton posiadał specjalną rejestrację i Suraban zawiózł Younga pod samo wejście do „Dynasty”, hotelu nie mniej eleganckiego niż „Peninsula” w


Hongkongu. Kiedy portier otworzył przed nim drzwiczki auta, pojawił się również kierownik hotelu.

- Witamy w „Dynasty”, panie Young - przywitał go wylewnie, promieniując uśmiechem. - Bardzo nam wszystkim miło, że zechciał nas pan ponownie odwiedzić. - „Dynasty” obsługiwał bogatych ludzi, ale nikt nie dawał takich napiwków jak Hugh Young i niczyje inne nazwisko nie było tak dobrze zapamiętane przez tak wielu pracow­ników.

Young uścisnął wyciągniętą rękę i zanotował w pamięci, aby ponownie przypomnieć naczelnemu dyrektorowi „Dynasty”, że docenia intencje, ale woli, by w miejscach publicznych nie witano go z taką ostentacją. Upływające lata zmieniły jego wygląd tak jak każdego, ale zawsze istniała niewielka szansa, że któregoś dnia, kiedy kierownik hotelu czy główny kelner będzie skakał wokół niego, jakiś stary znajomy, może człowiek z Kompanii czy nawet jeden z tych zwariowanych drani z czasów Long Tien zauważy to i serdecznie przywita: „O Boże, Hugh Young! Byłem przekonany, że od lat już nie żyjesz. Wszyscy będą zaskoczeni. Czyż to nie zadziwiające?” Jeśli chodzi o niego, nie ma żadnego „powrotu do domu”. Jego domem jest Hongkong i reszta Azji. Tamta przeszłość już nie istnieje.

Young zajmował zawsze apartament na najwyższym piętrze „Dynas­ty”, gdyż stamtąd rozpościerał się przepiękny widok na port. Mówiono, że co piętnaście minut przez cały rok w porcie Singapuru jakiś statek cumuje lub podnosi kotwicę. A przecież część tych statków należała do Inchar Seaboard, które to towarzystwo było jednym z wielu wchodzących w skład International Charities. Te statki przewoziły po całym świecie wyroby spółek należących do Incharu. Zawsze z przyjemnością przyglądał się, jak jego pierwsza wizja Singapuru staje się rzeczywistością.

Barek był wypełniony jego ulubionym piwem Bangkok Singha. Wypił butelkę lodowatego napoju siedząc wygodnie w szortach przed oknem z widokiem na port. Dziś wieczorem nie będzie pił nic mocniejszego. Żadnego Jacka Danielsa z panem Yuanem. To nie jest Japonia.

Ten wieczór będzie niezwykły. Zatrzymał się w Singapurze w drodze do Dżakarty właśnie z powodu tego spotkania. Zaprosił na kolację ministra finansów. Gdyby umówił się z przyjacielem, włożyłby białą koszulę z krótkimi rękawami i luźne spodnie. Ale dziś należało ubrać się bardziej oficjalnie. Słońce zachodziło już za parkiem Jurong, kiedy przed astrem zajmującym całą ścianę zawiązywał krawat z tajlandzkiego jed­wabiu i wkładał marynarkę kremowego garnituru.

Wychodząc z windy do holu poczuł ten sam przypływ zadowolenia, który zawsze odczuwał na Wschodzie, kiedy ubierał się elegancko na Kolację. Jego źródłem były spojrzenia ludzi, przeważnie niewysokich Azjatów. Wyraz ich oczu dawał do zrozumienia, że wydaje się dwa razy większy w tym kremowym garniturze. Garnitur był szyty na miarę w Bangkoku przez osobistego krawca Eda Kelleya.


63Przez te wszystkie lata Young utrzymywał wagę na rozsądnym poziomie, gdyż potrafił zmusić się do systematycznego uczęszczania do prywatnego klubu treningowego, w którym spalał nadmiar kalorii. A lubił dobrze zjeść i wypić. Stracił parę blond włosów i doszło kilka zmarszczek na twarzy. - Jesteś obrazem zdrowia - powiedział głośno do swojego odbicia w lustrze, kiedy wkładał marynarkę przed wyjściem z apartamentu.

Dynasty” szczyci się jednym z najbardziej eleganckich holów w Południowo-Wschodniej Azji. Wznosi się na wysokość czterech pięter, a podłoga jest wyłożona polerowanym marmurem. Spokojne przytłumione światło podkreślone jest ogromnymi żyrandolami, zawieszonymi na ciem­nym drewnianym suficie i spuszczającymi się przez dwa piętra. Ściany wyłożono wygładzonymi panelami z drewna tekowego, na których wyrzeźbiono sceny ze starodawnych legend. W lewej części holu patrząc od wejścia, znajduje się rejon wypoczynkowy. Pluszowe fotele i kanapy ustawione są wokół niskich szklanych stolików, gdzie piękne Malajki w narodowych strojach podają koktajle i odświeżające napoje z owoców tropikalnych.

Kiedy pojawił się Hugh Young, minister Yuan pił już owocowy poncz. Hugh powitał gorąco Yuana, zamówił ten sam napój i spędzili następne pół godziny na plotkach o światowych problemach. W tej części globu niegrzecznie jest przechodzić natychmiast do sedna sprawy. Zanim Young opuścił Hongkong, przewidująco uzgodnili telefonicznie podstawowe za­gadnienia. Ten sposób prowadzenia interesów dawał swobodę ruchów obu stronom, tym bardziej kiedy interesy prowadzili ludzie z różnych kultur.

Punktualnie o ósmej zbliżył się maître d'hôtel w smokingu, ukłonił się z szacunkiem Yuanowi, uścisnął dłoń Younga i zaanonsował:

- Obiad jest gotowy. Zechce pan polecić podać tutaj czy w sali jadalnej?

Young wiedział, że Yuan czekał cały dzień na możliwość napicia się wina, czego nie czynił nigdy publicznie. Bardzo też doceniał odosobnienie sali jadalnej wytwornej francuskiej restauracji.

- Idziemy za tobą, Jacques - powiedział wstając z fotela. - Matf nadzieję, że masz jeszcze parę butelek mojego ulubionego Cheval Blanc.

- Oczywiście, panie Young. Dzisiaj przygotowałem rocznik 66. Poprzednim razem skończył pan ostatnią butelkę rocznika 59.

- Tak. - Było to dokładnie to, co chciał, żeby minister usłyszał.

Yuan promieniował radosnym uśmiechem, kiedy siadali do stołu w odległym rogu, gdzie niewielu ludzi mogło zauważyć go jedzącego z wielkim Amerykaninem i gdzie mógł rozkoszować się jednym z najwspanialszych francuskich win. Hugh Young uważał, że Vendôme Restaurant w „Dynasty” w niczym nie ustępowała restauracji Gaddi w hotel lu „Peninsula” w Hongkongu. A ponadto, francuska restauracja jest najwłaściwszym miejscem na


64umacnianie stosunków z ważnym przed­stawicielem rządu. Kiedy siadali do stołu, Young polecił, żeby od razu otwarto drugą butelkę Cheval Blanc.

Yuan był w pełni odprężony, w dobrym nastroju.

- Kiedyś, gdy czekałem w gabinecie premiera na naradę, ktoś mnie zapytał, czy myślałem o tym, że przecież są krajowe firmy lepiej do­stosowane do realizacji naszego projektu na wyspie Batam. - Wziął kawałek uda jagnięcia, przeżuł je starannie, zanim wypił trochę wina i uśmiechnął się wąchając zapach z głębi kieliszka. - Powiedziałem im, że Inchar jest tak samo singapurskim przedsiębiorstwem jak każde inne. Wy zapuściliście tu już korzenie, zbudowaliście wiele budynków wykorzys­tując miejscowe firmy, a nawet kupowaliście pierwsze swoje statki za pośrednictwem singapurskich handlowców.

Young skinął na wahającego się kelnera, żeby napełnił kieliszek Yuana.

- To, co zostało zrobione do dzisiaj na wyspie Batam, jest obrazem finansowej mocy Singapuru. Połączenie wiedzy waszych urzędników i na­szych umiejętności przedsiębiorczych powinno utworzyć największe cent­rum przemysłowe w tej części świata. Myślę, że może pan powiedzieć swoim przyjaciołom, że my naprawdę uważamy się za przedsiębiorstwo z Singapuru. Mówię to zupełnie szczerze, naprawdę tak myślimy. Ale możemy osiągnąć sukces tylko przy pomocy waszego rządu. Jedynym naszym nieprzyjacielem jest czas. Dlatego, z pańskim pozwoleniem, mam zamiar jechać jutro do Dżakarty, aby wyjaśnić, jakie przewidujemy zapotrzebowanie na siłę roboczą.

Batam Island Project był utworzony przez rząd Singapuru w uzgod­nieniu z rządem indonezyjskim. Ta wyspa w Cieśninie Malakka została wybrana, aby stać się przykładem, jak międzynarodowa współpraca w tym rejonie Pacyfiku może stworzyć nowe firmy, dostarczyć pracę i dać zyski umożliwiające biednym narodom konkurowanie z Japonią i Koreą.

Singapur dawał pieniądze i wstępny projekt, natomiast Indonezja dostarczała siłę roboczą. Koszty produkcji oceniane były docelowo na siedemdziesiąt pięć procent średnich kosztów światowych. Na wyspie mogło się pomieścić ponad trzysta przedsiębiorstw. Hugh Young zoriento­wał się wiele lat temu, że Singapur potrzebuje korporacji takiej jak Inchar, aby projekt dotyczący wyspy Batam stał się finansowym sukcesem.

Yuan był ekonomistą, a nie przemysłowcem. Przy pierwszym spot­kaniu z Youngiem, cztery lata temu, bardzo szybko przekonał się, że ten wielki blondyn wie, o czym mówi. A przede wszystkim dane głównych firm Incharu ukazywały bardzo mocną pozycję finansową i duży zapas gotówki. Równocześnie Inchar poszukiwał gorączkowo miejsc, gdzie mógłby zainwestować. Yuan uzyskał poparcie swojego rządu dla Younga Incharu nawet do tego stopnia, że zapraszał Younga do swojego domu, którym ten mógł się spotkać z premierem.


- Prosił mnie pan, żebym zadzwonił do Dżakarty. Oczekują tam na pański przylot. Jednak nie byłem w stanie wyjaśnić im, dlaczego pan tak podkreśla wagę elementu czasu. Wszystko zostało załatwione. W Dżakarcie teraz znają już pana wystarczająco dobrze.

Większość ważnych osób w rządzie indonezyjskim znała już Hugha Younga, albo przynajmniej słyszała o nim. W dalszym ciągu nie miał jednak dojścia do biura prezydenta, na czym mu bardzo zależało. Obec­nie, nie mówiąc tego bezpośrednio, Yuan właśnie dał do zrozumienia, że ta sprawa też jest załatwiona i spotkanie zostało przygotowane. Jeśli Yuan rozmawiał z Dżakartą, stolicą tego wyspiarskiego kraju, oznaczało to, że rząd Singapuru wyraził zgodę i że rząd indonezyjski został już włączony do sprawy.

Prawie nie odczuł podniecenia dowiadując się, że cały rząd kraju postąpił zgodnie z jego życzeniami. Nie, to nie było dokładnie tak. Rząd indonezyjski nie odstąpił od swoich celów. Został tu po prostu uzgod­niony interes przynoszący dochód obu stronom. Ale niech no ktoś spróbuje teraz pozbyć się Incharu.

Jeszcze jeden rząd, Indonezja. Jeszcze jeden kontakt, który Yuan wyraźnie załatwił dla niego. I w końcu Inchar uzyskał dostęp do tego istotnego rejonu Południowo-Wschodniej Azji.

Nawet człowiekowi mającemu taką wizję jak Hugh Young trudno było objąć wyobraźnią cały rozwój Incharu od momentu jego utworzenia w 1969 roku. W tym czasie był całkowicie zafascynowany możliwością uzyskania nieograniczonego dopływu pieniędzy. Idea dostarczenia na pola bitew w Wietnamie produktu plemienia Meo, walczącego pod wodzą generała Wanga Pao, zrodziła się pośród Amerykanów współpracujących; z Agencją w Wientian. Ci ludzie byli tak lojalni wobec CIA, że chętniej pracowali dwadzieścia cztery godziny na dobę, aby stworzyć możliwość; przerzucania narkotyków bez bezpośredniego mieszania w to Agencji. Jedynym celem ich działania stało się finansowanie Wanga Pao i jego wojny z komunistami. Woleli nie zastanawiać się, kto będzie końcowymi użytkownikiem.

Jednak mężczyzna taki jak Hugh Young był w stanie podjąć decyzję opuszczenia swoich przyjaciół z CIA, ponieważ wiedział, że nigdy nie wystąpią przeciw niemu. Ich wola uniemożliwienia działania Agencji! Walki z Narkotykami równała się prawie chęci spowodowania, aby ci agenci pracowali dla nich. Był to jednak twardy orzech do zgryzienia, gdyż pracownicy tej Agencji słynęli z nieprzekupności.

W czasie burzliwych pierwszych lat, kiedy zapewnił sobie współpracę ludzi takich jak Eddie Kelley i Jerry Santucci, interes rozwijał się z zawrotną prędkością. Eddie i Jerry uczyli się bardzo szybko. Pracowali ciężko. Poddawali nowe pomysły, rozwijali błyskawicznie rynek i re­krutowali wielu innych. Hugh Young nigdy nie miał wątpliwości, że zwielokrotnili jego szanse na sukces.


Czasami próbował przypomnieć sobie nazwiska mężczyzn i kobiet z tych pierwszych lat, którzy pomogli im rozwinąć działalność, ale było ich zbyt dużo. Niektórzy pozostali do dziś, pracując w różnych miastach Azji, niektórzy nawet w głównej kwaterze w Hongkongu. Wielu innych nie żyło, zginęli na polach bitew Wietnamu, w uliczkach czy pustych budynkach, na dnie Morza Chińskiego, a niektórzy nawet przy biurkach czy w swoich eleganckich domach. Z wielu różnych powodów.

Trudno sobie było wyobrazić, jak to wszystko przebiegało po kolei. Myślał o tym kładąc się do łóżka już w Dżakarcie. Gdyby był religijny, mógłby upaść na kolana i dziękować jakiejś wyższej istocie za jej życz­liwość. Ponieważ jednak Hugh był taki jaki był, po prostu spuścił zasłonę na przeszłość.

* * *

Detektyw zajmujący się dochodzeniem policyjnym w Arlington powie­dział Leili, że potrzebuje ona przyjaciela. Wyjaśnił jej wyraźnie, że po takich doświadczeniach dziś w nocy, ani na sekundę nie zaśnie w żadnym pokoju „Marriotta”. Podkreślał, że musi skontaktować się z jakimś przyjacielem i powiedział, że zaczeka, aż ktoś przyjdzie ją zabrać. Ponie­waż Leila nie mieszkała tu na stałe, jedyną osobą, która przyszła jej na myśl, był Harry Jensen. Detektyw natychmiast do niego zadzwonił. Nie można było znaleźć bezpieczniejszego mężczyzny niż Harry Jensen dla kobiety, która czuła się tak osaczona jak Leila. Pół godziny później siedziała przy kominku w jego mieszkaniu popijając szkocką, a on zrobił to, co umiał bardzo dobrze: wyciągnął z niej całą historię. Opowiedziała mu o treści porannej rozmowy z kapitan Penny Carson, nie pomijając tego, że Penny poszukiwała pełniejszych informacji w archiwum, gdyż nie była zadowolona z treści zapisów komputerowych dotyczących Danny'ego. Wiedząc, że Leila musi się najpierw uspokoić, a potem potrzebuje dobrego snu, Harry nalał jej jeszcze jedną szkocką i rozmawiał z nią współczująco do chwili, gdy prawie zasnęła. Wtedy załadował ją do łóżka w swoim pokoju.

Penny Carson nie była aż tak zdziwiona jak spodziewał się Harry, kiedy rano do niej dzwonił.

- Czy znalazła pani coś ciekawego w wyniku rozmowy z Leilą Potter? - zaczął bez wspominania o tym, co zdarzyło się Leili.

- Być może jest tam coś niezwykłego. - Wyjaśniała Leili w czasie rozmowy, że właściwie nie zna Jensena, ale że jest do niego dobrze nastawiona, gdyż jego kongresman był jeńcem wojennym. Spotkała Har­dego raz czy dwa na odprawach. Randy Wallace powiedział jej, że Harry Jest jednym z niewielu pomocników kongresmanów, którym można wierzyć, i to samo słyszała od innych ludzi. Gdy twoim zawodem jest wojsko i chcesz zrobić karierę wśród mężczyzn, musisz mieć się na baczności, jeśli biurokrata wykazuje osobiste zainteresowanie tobą lub twoją pracą.


Pułkownik Wallace mówił jej wielokrotnie, że można wpaść w kłopoty odpowiadając na pytania, na które nie powinno się udzielać odpowiedzi. Ale Penny desperacko chciała porozmawiać z Jensenem, ponieważ może mu ufać.

- Dlaczego o to pytasz, Harry? - spytała ostrożnie.

- Wczoraj wieczorem długo rozmawiałem z Leilą. Teraz ona jest w moim łóżku.

Penny wiedziała o jego zainteresowaniach seksualnych.

- Mów dalej. Słucham uważnie.

- Kiedy wczoraj wieczorem wróciła z kolacji, w jej pokoju w „Marriotcie” był mężczyzna. Strzelił do niej kilka razy i chyba tylko jeden Bóg wie, czemu nie trafił. Ale zabił kierownika recepcji, który był z Leilą. Detektyw prowadzący śledztwo powiedział, że tylko profesjonalista potrafi wejść do tych pokoi. Powiedział też, że tych kilku złodziei, którzy są na tyle dobrzy, aby móc działać w takich miejscach jak „Marriott”, nie weszłoby nigdy do pokoju, gdyby wiedzieli, że mieszkaniec może wróci. Detektyw powiedział również, że niczego nie tknięto. Sądzi, że czekał na Leilę i obecność kierownika recepcji zepsuła to, co wygląda dzieło zawodowca. Tylko że nie może sobie wyobrazić, czemu zawodowiec chciałby urządzać zamach na Leilę. Ona jest miłą, uczciwą osobą i ja też ją lubię. Historie takie jak ta nie zdarzają się ludziom jej pokroju bez diabelsko wyraźnego powodu. A teraz czy nie sądzisz, że powinniśmy porozmawiać? - dodał szybko. - Ta sprawa nie ma żadne związku z polityką. Przysięgam.

- Ja ją też lubię... - głos Penny zadrżał.

- Mówię szczerze. To jest tylko między tobą a mną. Żadnych poli­tyków. Żadnego oszukaństwa. Pomóżmy miłej osobie.

- Dobrze. Wygrałeś, Harry. W tej sprawie dzieje się bardzo dużo dziwnych rzeczy. Nie mogę się jeszcze zorientować o co chodzi, ale niektóre informacje w komputerze wyglądają osobliwie jeśli podejdzie się do tego krytycznie, tak jak ja. - Przerwała na chwilę. - Harry, mogę mówić o tym tylko z moim szefem, pułkownikiem Wallace'em, ale czasami mam wrażenie, że jedyną rzeczą, która go naprawdę interesuje jest czekanie na wysoką emeryturę.

- Mam wrażenie, że jeszcze o czymś myślisz.

- Czy pamiętasz to zdjęcie z Laosu, które wypłynęło w zeszłym tygodniu w naszym biurze, dotyczące przypuszczalnego zaginionego w ak­cji? Wiem, że było utajnione, ale na pewno coś o nim słyszałeś. Mówiłeś, że nie masz zamiaru mnie oszukiwać.

- Mów dalej.

- Dobrze. W samym zdjęciu nie było nic specjalnego. Żadnej sztuczki, którą mogliby odkryć nasi eksperci. Żadnych przeróbek, nic. Tak więc, zdjęcie było na tyle prawdziwe, że zdecydowano wysłać zespół śledczy z Bangkoku. Nawet polecili majorowi pojechać osobiście na poszukiwania.


Wczoraj, pod sam koniec dnia, dowiedziałam się, że major został oficjalnie uznany za zaginionego łącznie ze swoim tłumaczem - porucz­nikiem oraz facetem, który zrobił zdjęcie, Laotańczykiem. Nie znaleziono nawet najmniejszego śladu pojazdu, którym jechali. Byli na północ od Wientian.

- To jest w dalszym ciągu dziki kraj. A co z handlarzami narkotyków? Może załatwili nie tych ludzi.

- Kiedy rozmawiałam ze swoim przyjacielem, który był związany z tym śledztwem, on również powiedział, że myślał o tym. Ale wielcy handlarze, tam na miejscu, nie robią takich rzeczy Amerykanom, a tym bardziej amerykańskim wojskowym, bo to szkodzi interesom.

- A co to wszystko ma wspólnego z Leilą?

- Jeszcze nic. Po prostu dwa sygnały. Oba można uznać za całkowicie niezależne. Od upadku Sajgonu było prawie czternaście tysięcy zawiado­mień związanych z zaginionymi Amerykanami. Analizowaliśmy wszystkie te informacje na komputerze. Jedenaście procent tych raportów ukazuje, że rzeczywiście chodzi w nich o Amerykanów. A tylko trzy procent z tych ostatnich dotyczyło ludzi, którzy byli widziani w okolicznościach wskazu­jących na uwięzienie.

- Tak więc wyobraź sobie, przez prawie dwadzieścia lat było około czterystu sygnałów, które wyglądały na prawdziwe i prawie wszystkie z nich, po sprawdzeniu, okazały się czystymi mistyfikacjami. A teraz mamy dwa, prawie tego samego dnia, od których podskakują nasze biurokratyczne tyłki. Bardzo dziwne, że to wszystko zdarzyło się właśnie wtedy, kiedy Leila opowiedziała nam swoją historyjkę i... - poprawiła się sama. - Nie. To nie jest historyjka, Harry. Wierzysz jej tak samo jak ja. W obu tych przypad­kach nic nie wskazuje, że wchodzi w grę porwanie, jakiekolwiek trzymanie siłą. Ci ludzie są wolni i bardzo możliwe, że inni zginęli teraz z ich powodu.

- Wychodzisz poza swoje środowisko, Penny. Wykraczasz poza spo­sób myślenia obowiązujący w Pentagonie.

- Nie masz racji, Harry - odpowiedziała szybko. - W dalszym ciągu mam przed sobą karierę w armii. To, co ty nazywasz obowiązującym sposobem myślenia w Pentagonie, oparte jest na założeniu, że wszyscy zaginieni Amerykanie od dawna nie żyją, a tych kilka jasnych przypad­ków powinno się ostatecznie zadowalająco wyjaśnić. Wierzę, Harry, naprawdę wierzę, że zostaną wyjaśnione ostatecznie i zrobię wszystko, co Potrafię, żeby tak się stało. Na tym polega moja praca. Natomiast w tej chwili mówimy o zdarzeniach, które wykraczają poza codzienną rutynę tego biura. Nie ma żadnych przepisów zabraniających mi pracować w wolnym czasie, a Pentagon będzie bardzo zadowolony, jeśli znajdę coś, co wzbogaci nasz normalny tryb postępowania. Będę siadała przy kom­puterze od szóstej rano i będę odszukiwała w archiwum oryginalne akta spraw. Mógłbyś przyjść tutaj z Leilą. Powiedz swojemu szefowi, że jesteś na tropie czegoś, co może jeszcze polepszyć jego publiczny wizerunek.


- Powiem Goodrichowi, że jestem na tropie czegoś, co go zrobi senatorem, na pewno będzie chętnie pomagał. - Ambicją Harry'ego by pracować dla senatora, a Chuck Goodrich miał ambicje, dzięki której Harry miał szansę zostać sekretarzem senatora.

* * *

Ed Kelley polubił swojego dowódcę kompanii, Paula Ledbettera, pierwszego spotkania. Ledbetter ukończył West Point. Obecnie był już w połowie swojego turnusu w Wietnamie. Jako podporucznik i dowódca plutonu w Niemczech wyrobił sobie nazwisko w czasie manewrów, gdzie ćwiczono powstrzymanie Armii Czerwonej przed przedarciem się przez przesmyk Fuldy do Europy Środkowej. Dowódca batalionu poparł na­stępnie jego prośbę o przeniesienie do Wietnamu. Równocześnie z rozkazem przeniesienia otrzymał promocję na kapitana i dowództwo kompanii. Zwycięskie bitwy łącznie z kilkoma medalami dawały mu szansę na szybki awans na majora.

Paul Ledbetter widział Wietnam z trochę innej perspektywy:

- Uzyskuję tutaj sukcesy, ponieważ kompania walczy dobrze i to samo dotyczy batalionu - wyjaśnił Ledbetter, kiedy Kelley zameldował się u niego. - Najważniejszą rzeczą dla mnie jest moja kompania. Będę mógł uznać mój pobyt tutaj za pełny sukces tylko wtedy, gdy będziemy mogli zakończyć go bez jednego rannego. Niestety, jest to niemożliwe przy operacjach, w jakie jesteśmy zaangażowani. Mogę jednak od razu powie­dzieć, że procent strat jest u nas niższy niż w jakiejkolwiek innej kompanii, prowadzącej działania o porównywalnej intensywności. - Przerwał spoglądając na Kelleya z naciskiem, tak żeby te informacje w pełni do niego dotarły. Z punktu widzenia Ledbettera w Wietnamie nie było miejsca na bohaterszczyznę.

Ed Kelley nie mógł się czuć bardziej szczęśliwy. O rejonie, do którego trafił, słyszał wystarczająco dużo pogłosek, a także bezpośrednie relacja od kilku ludzi, z którymi rozmawiał w Sajgonie. Dowiedział się, że działania prowadzone są tu z taką intensywnością, że został on nazwany Żelaznym Trójkątem. Walka o serca i umysły ludności wokół Sajgonu była wielką pomyłką.

- Tylko jedna rzecz może doprowadzić do naszego zbliżenia, porucz­niku. Będzie to pańska umiejętność przyprowadzenia do bazy ludzi żywych i zdrowych po każdym patrolu.

Były dwa typy patroli. W nocy wysyłano jedną lub dwie drużyny wokół obozu, by uniemożliwić Vietkongowi podejście na tyle blisko, żeby mógł zaatakować bezpośrednio sam obóz. Dowódca batalionu starał się uzyskać pewność, że nie będzie dużego ataku na obóz tak długo, jak on dowodzi. Paul Ledbetter bardzo się tym przejmował, gdyż nie było żadnego sposobu, by uniemożliwić dwóm ludziom ciche przedarcie się przez dżunglę, ustawienie moździerza i wystrzelenie kilkunastu granatów na obóz. A takie


straty były już nie do przyjęcia dla kapitana. Żaden oficer pragnący kariery nie miał przyszłości, jeśli dopuścił do zbyt wielkich strat. Te same cele obu dowódców występowały po prostu na różnych poziomach. Kelley zgadzał się z obydwoma oficerami.

Drugi rodzaj patroli był bardziej skomplikowany. Kiedy wywiad ustalił, że w okolicy pojawiły się większe jednostki Vietkongu, tworzony był natychmiast plan operacji mających na celu zlikwidowanie ich, zanim zdążą dojść w pobliże bazy. Cel był godny podziwu i zawsze przygotowy­wano precyzyjne plany. Aby wykryć i zniszczyć przeciwnika, przewidywa­no przewiezienie na pozycję niewielkiej jednostki z batalionu rzeką Vam Co Dong na statkach rzecznych marynarki, albo transportowanie heliko­pterami większego oddziału. Jednak wywiad Vietkongu działał jeszcze lepiej. Zbyt często kiedy jednostki docierały na pozycję przeznaczenia, nie było tam żadnych nieprzyjaciół. Natomiast kiedy uzyskiwano kontakt ogniowy, spotykał ich zwykle krótki, ale intensywny ogień powodujący duże straty. Pułkownik i kapitan wiele razy zastanawiali się, jak zapobiec tym stratom. Bardzo im to się nie podobało. Ledbetter mówiąc o tym, w zamyśleniu stukał się w brodę.

- Nasza kompania brała udział w wielu bitwach i straciliśmy wielu ludzi, poruczniku. Przypuszczam, że częściej w zasadzkach niż w bezpo­średnich starciach. Pułkownik zgadza się ze mną. On bardzo często akceptuje moje teorie. Częściej niż inne kompanie jesteśmy wybierani do ochrony pozycji w celu udaremnienia ucieczki przeciwnikowi, gdyż bar­dzo wierzę w tę taktykę. Oznacza to również, że nasz kontakt z nie­przyjacielem jest rzadszy niż w przypadku innych kompanii. - Złożył ręce i z zadowoleniem pokiwał głową. - Czy rozumie pan, co mam na myśli? - Pułkownik zgadzał się z Ledbetterem, ponieważ uważał, że Ledbetter może ochronić jego tyłek.

- Chyba tak, panie kapitanie. - Kelley zaczął rozumieć Ledbettera, ale chciał, żeby trochę dokładniej wyjaśnił swój sposób postępowania. Czyżby Ledbetter rozwinął subtelną taktykę zgłaszania się na ochotnika, tak żeby jego kompania uniknęła większych strat? Kelleyowi szalenie spodobała się ta koncepcja. Czy istnieje sposób na trzymanie się z daleka od ognia przeciwnika? A jeśli tak, to jaki? - Gdyby pan wyjaśnił to trochę dokładniej, byłbym w stanie ze swojej strony dążyć bezpośrednio do zminimalizowania naszych strat.

Ale kapitan Ledbetter nie miał zamiaru rozwijać swojej ulubionej teorii, póki nie pozna lepiej tego dowódcy plutonu.

- Poznamy się trochę bliżej, poruczniku. Sądzę, że najlepiej zorientuje się pan na przykładach. Proszę być blisko mnie. - Kapitan zaplanował, że przeżyje swoją turę i dostanie pracę w Pentagonie, gdzie mógłby dalej sam pokierować swoimi losami. Była to najlepsza metoda na karierę w wojsku.

W następnych dniach Ed Kelley trzymał się blisko swojego dowódcy kompanii, poznając subtelną metodę tego nietypowego zawodowego oficera.


71Ledbetter pierwszy przedstawiał sugestie do planu pułkownikowi. Zawsze chętnie współpracował z wywiadem przy koordynowaniu planu operacji i zgłaszał swoją kompanię tam, gdzie jak to nazywał, znajdowały się krytyczne pozycje. Pułkownik zwykle aprobował, a to oznaczało, że jego ludzie Ledbettera raczej dobijali wroga po walce lub odcinali mu drogi ucieczki, zamiast iść na pierwszy ogień. Kelley był dobrym uczniem i rozumiał intuicyjnie, czemu kapitan Ledbetter tak dobrze prezentował się na papierze.

W tym samym czasie Jerry Santucci pracował równie ciężko, aby stać się jednym z faworytów Eda Kelleya. Był to sposób na przeżycie w Wiet­namie.

* * *

- Kapitanie Carson - Randy Wallace zaczął z udawaną służbistością - zaczyna mnie pani wyprowadzać z równowagi. Ostatnia pani zgasiła światło wczoraj wieczorem. Pierwsza przyszła dziś rano. Za dużo pracy i za mało odpoczynku spowoduje, że pani kapitan będzie bardzo nudną dziewczynką. - Gdy zauważył światło palące się w jej pokoju pomyślał, że kilka minut rozmowy z Penny Carson poprawi mu humor przed czekającym go nocnym telefonem od Kelleya.

Penny obróciła się na krześle. Bardziej ją zdziwił niż zaskoczył stojąc w wejściu dokładnie w tym samym miejscu, co wczoraj wie­czorem.

- O Boże, to pan! Albo raczej powinnam powiedzieć: Dzięki Bogu, że to pan, pułkowniku. Byłam tak zajęta, że nic nie słyszałam. - Afektowany uśmieszek na jego twarzy wcale nie wydawał jej się atrakcyjny.

Natomiast podpułkownik Wallace był z siebie bardzo zadowolony. Penny wyglądała dobrze nawet o tak wczesnej porze. Zawsze podoba mu się długie włosy, ale Penny zrobiła wszystko co można ze swoimi krótkimi włosami.

- Ha, kiedy będę wypełniał raport o pani stanie zdrowia, napiszę: „Kapitan Carson pracuje za ciężko”. - Podszedł leniwym krokiem i spojrzał nad jej głową na ekran komputera. - Nad czym pracujesz tak ciężko od samego rana? - spytał pochylając głowę bardzo blisko przy jej twarzy.

Penny odwróciła się z powrotem do komputera, aby zwiększyć odleg­łość od niego.

- Miałam zamiar poprosić pana o pomoc dziś rano, sir.

- Randy, bardzo proszę. Pamiętasz? Zgodziłaś się wczoraj wieczorem-Ha! - dodał nonszalancko - chyba nie chcesz, żebym się poczuł jak stary człowiek?

Nie, nie wyglądał staro, ale nalana twarz zapowiadała, że nigdy nie osiągnie podeszłego wieku, jeśli będzie dalej tak pił.

- Przepraszam, staram się o tym pamiętać. Ale tkwi we mnie za dużo wojskowego przyzwyczajenia. - Powróciła do swojego pytania. – Pamiętasz


72to specjalne zlecenie, które podpisałeś dla mnie wczoraj? Na wyciąg­nięcie niektórych papierów z archiwum. Część ich dotyczy tego, nad czym teraz pracuję. Z biura kongresmana Goodricha prosili, żebym zajęła się tą sprawą. Według naszej terminologii to nie jest pełny sygnał, ale coś w tym rodzaju. - Nie miała zamiaru wyjaśniać szczegółowo, co naprawdę robi, do momentu aż trafi na zaporę. Wtedy skorzysta z jego starszeństwa, a być może również jego ego.

Wallace przysiadł na rogu biurka.

- Mam nadzieję, że nie prowadzisz gierek z politykami. Na dłuższą metę to nigdy nie daje żadnych korzyści.

- Mówiłeś mi już o tym, ale oboje wiemy, jak dużo dobrego zrobił dla nas Goodrich - przypomniała mu. - Tak więc zdecydowałam się poświęcić mu trochę naszego cennego czasu - szła za ciosem. - Tym razem widzenie zdarzyło się bezpośrednio tutaj: u nas w mieście, przy „ścianie”. - Odwróciła się od ekranu i zobaczyła, że po raz pierwszy przyciągnęła pełną uwagę Wallace'a. - Wiadomość przyszła od siostry chłopaka, który zginął w Wietnamie. Nazywa się Leila Potter. Od­wiedzała przedwczoraj „ścianę” i zobaczyła mężczyznę kopiującego na­zwisko. - Wyprostowała się na krześle. - Może pan wierzyć albo nie, pułkowniku...

Wallace zaczął podnosić ręce w proteście.

- Dobrze, Randy. Ale tylko wtedy, kiedy jesteśmy sami. Nie chciała­bym odzywać się po imieniu do żadnego oficera w tym budynku. W każdym razie można wierzyć lub nie, ale kiedy ten mężczyzna odwrócił się, ona go rozpoznała. Był to najlepszy przyjaciel jej brata. I kopiował swoje własne nazwisko.

Pułkownik zmarszczył czoło w zdumieniu. Wyraz jego twarzy w pełni odzwierciedlał brak wiary w to, co usłyszał, ale chciał pozostać uprzejmy.

- Nie zrozumiałeś mnie w pełni. Mężczyzna kopiował swoje własne nazwisko. Swoje własne nazwisko! - powtórzyła. - Ze „ściany!” Leila Potter rozpoznała go, rozmawiała z nim i jest całkowicie pewna, że on również wie, z kim rozmawiał.

- A co ten mężczyzna jej powiedział? - zapytał uprzejmie Wallace.

- Powiedział, że to pomyłka.

- Tak sądziłem. Martwi ludzie nie wracają, aby kopiować...

- Chwileczkę, Randy - przerwała. - On nigdy nie został uznany za zmarłego. To zaginiony w akcji. Dlatego przysłano Leilę Potter do nas.

- Nie ma już żadnych zaginionych w akcji, Penny - stwierdził katego­rycznie Wallace. - Wszyscy oni nie żyją. Wiem o tym i ty o tym wiesz, wiedzą o tym wszyscy, którzy są przy zdrowych zmysłach.

- Do diabła. Nie mów tak do mnie - odpowiedziała z gniewem. –Spędziłam wystarczająco dużo czasu zajmując się tymi sprawami, żebym - wierzyła, że istnieją Amerykanie, którzy z własnej woli nigdy nie wrócili. To może być jeden z nich.


Wallace był zdumiony jej reakcją, a po nocnym telefonie od Kelleya chciał ją odwieść od tych działań. Ale również nie chciał tego robić zbyt wyraźnie.

- Przepraszam. Proszę o wybaczenie i przyjmij wszystko, co należy powiedzieć. Nie miałem najmniejszego zamiaru denerwować mojej tyrającej współpracowniczki. Jestem tutaj po to, by pomagać w miarę moich możliwości. I będę bardzo szczęśliwy, jeśli potrafię ci pomóc. - Położył rękę na jej ramieniu. - Do diabła, Penny. Myślę, że jeśli dojdziesz do jakichś rezultatów, wyrobisz znakomity wizerunek swemu dowódcy w oczach chłopaków, którzy noszą wiele gwiazdek na ramionach.

Pochyliła się tak, żeby wysunąć ramię spod jego ręki, ale równocześnie żeby wziąć papiery leżące z drugiej strony biurka.

- W takim razie możesz zacząć od podpisania tych zamówień niektóre akta z archiwum, niezbędne w tej sprawie. Randy, to ma dla mnie naprawdę duże znaczenie - dodała z uśmiechem. - Zaoszczędzi to również wszystkim mnóstwo czasu.

Zbity z tropu Wallace wpatrywał się w zamówienie przygotowane przez Penny.

- Czy w ogóle wróciłaś dziś do domu?

- Oczywiście. W domu też pracowałam.

- Myślisz na serio o tym? Chodzi mi o tego nieżywego człowieka, którego zobaczono...

- Zaginionego, Randy - przerwała gwałtownie. - Tylko zaginionego.

- No dobrze... przepraszam ponownie. Traktujesz to śmiertelnie po­ważnie. - Uśmiechnął się do niej słabo. - Podpisuję to wszystko dla ciebie. Ale żebyś nie planowała znowu nocnej pracy! Jesteśmy cały czas umówieni na drinka po pracy. Pamiętasz?

- Nie zapomniałam o tym. Dziś ułatwiłeś mi życie, Randy - powie­działa Penny wymawiając z naciskiem jego imię. - Nie możesz sobie wyobrazić, ile czasu mi zaoszczędziłeś.

Wallace pochylił się nad biurkiem i wziął pióro.

- To dla jednego chłopca?

- Część. Sprawdzę również akta ludzi z tego samego plutonu. W tym plutonie w krótkim czasie zginęło bardzo wielu żołnierzy. A z człowie­kiem, którego panna Potter widziała przy „ścianie”, tego samego dnia został zarejestrowany drugi zaginiony, też z tego plutonu. Należy więc przyjrzeć się bliżej obu sprawom - powiedziała przepraszająco. - Tego się od nas oczekuje. Tak powinniśmy podchodzić do sprawy. Nie pozostawić żadnych niewyjaśnionych spraw. Prawda?

- Dobrze. Masz tutaj swoje zamówienia - powiedział, bazgrząc nieczy­telny podpis na wszystkich kartkach. - Mam nadzieję, że ci nie szkodzę. - Ułożył zamówienia na biurku, zerknął na zegarek i skierował się do drzwi.

Penny nie chciała jeszcze mówić mu o tym, co przydarzyło się Leili Potter w pokoju hotelowym. Powiem mu dziś wieczorem.


Coś okropnego, wzdrygnął się wewnętrznie Wallace wychodząc z jej gabinetu. On także miał przed sobą pracowity dzień. Musiał wymyślić sposób na odnalezienie wszystkich odbitek zdjęcia Kelleya.

* * *

Kiedyś, w dzieciństwie, Jerry Santucci marzył o tym, żeby być artystą. To marzenie trzynastolatka utwierdził film, który obejrzał wówczas sie­dem razy, dzień po dniu. Z dzisiejszej perspektywy było to śmieszne. I nie miał nic przeciw temu, żeby inni śmiali się, kiedy opowiadał swoją historię. Ale zanim obejrzał ten film do końca po raz pierwszy, był już pewien, że chce być malarzem i był również pewien, że nie spocznie dokąd nie znajdzie swojej własnej Suzie Wong.

Tamtego wieczoru wrócił do mieszkania w bloku w dzielnicy Queens, ułożył się w łóżku ze szkicownikiem i zaczął rysować panoramę Portu Victoria od Kowloonu do Hongkongu, widzianą z promów linii Star. Nigdy nie miał wątpliwości, że będzie wybierał klasę turystyczną na dolnym pokładzie, bo nagle może tam zobaczyć, no niekoniecznie samą Suzie Wong, ale ta druga może być tak samo rozkoszną, tajemniczą kokietką.

Kiedy go zauważy, powinna instynktownie wiedzieć, że on nie jest zwykłym turystą, gdyż nie wisi z kamerą w ręku oparty o barierkę, i nie fotografuje każdej dżonki czy sampana w porcie, tak jak to robi przecięt­ny biały z pokładu pierwszej klasy ponad nim. On będzie spokojny, bardzo elegancki, tak jak William Holden, z papierosem kiwającym się wesoło w kąciku ust, i z tajemniczym uśmiechem. Tak jak tamta dziew­czyna na filmie, powinna natychmiast wiedzieć, że on ją szkicuje, gdyż podziwia ją tak, jak żaden mężczyzna dotąd jej nie podziwiał. Jerry wiedział, że za każdym razem, gdy spojrzy sponad szkicownika, jej twarz powinna być coraz piękniejsza. Ona powinna być troszkę wyższa i mieć figurę trochę bardziej zaokrągloną niż przeciętna kobieta ze Wschodu. Jego Suzie powinna być kobietą klasyczną w każdym calu.

Niezależnie od tego, ile razy zamykał oczy i przywoływał w wyobraźni ten obraz, ona obracała się i ich spojrzenia spotykały się tuż przed przybyciem promu do przystani. Nie powinna wydąć warg objawiając niezadowolenie, że rysuje jej portret. Nie mogła również zniknąć w tłumie wychodzących z promu na Connaught Road. Musiała podejść do niego i poprosić, żeby pokazał jej portret. Gdy podobieństwo by ją zaskoczyło, spytałaby, czy zechce narysować jeszcze kilka jej portretów, a on oczywiś­cie by się zgodził.

W tym momencie jego dziewczyna zaczęłaby postępować inaczej, niż to zrobiła Suzie Wong na filmie. Zabrałaby go do siebie, gotowała dla niego, kochała się z nim bez przerwy i uczyła go swojego języka. Och, wprowadziłaby go do swojego świata, którego on nigdy nie będzie chciał opuścić.


Jerry chodziłby oglądać ten sam film w następnych dniach, gdyby miał pieniądze. Chłopcy tacy jak on, którzy dorastają na biednych ulicach Queens i chodzą do szkoły tylko dlatego, że są zmuszani przez rodziców, mogą zdobyć gotówkę jedynie kradnąc ją. Tak więc siódmego dnia, kiedy skończyły mu się pieniądze, pojechał metrem na Manhattan, ukradł jakiejś kobiecie torebkę, wrócił do Queens i oglądał Suzie Wong jeszcze piętnaście razy w ciągu następnego półtora miesiąca.

Jerry poprosił również nauczyciela plastyki w swojej szkole, aby nauczył go lepiej rysować. Był to jednak błąd. Powinien pozostać przy swoich snach, bo po dwóch miesiącach rozczarowań powiedziano mu, że nie ma żadnego talentu. Miał zamiar zabić nauczyciela, ale zdecydował, że to mogłoby zniweczyć jego szanse na dostanie się do Hongkongu. Jego sen prysł. Jerry już nigdy więcej nie poszedł na ten film. Był pewien, że jeśli kiedyś ucieknie ze swojego domu w Queens, to już nigdy nie wróci. Chciał dostać się jakoś do Azji, nawet jeśli miałby tam jechać nie jako artysta. Był pewien, że gdy już raz się tam dostanie, to zostanie na zawsze. Jedynym jego problemem było to, że chyba nie będzie w stanie ukraść tylu portmonetek, aby opłacić przejazd.

Kiedy był jeszcze w szkole, przyszedł Wietnam. Zanim Jerry zlokalizo­wał ten wąski kraj na mapie, nie miał pojęcia, w jakiej części świata się znajduje. Był wniebowzięty dowiadując się, że to tylko kilka godzin lotu od Hongkongu.

W tej chwili praktycznie podjął już pierwszą kluczową decyzję życio­wą. Gdyby rodzina nie zagroziła mu, że nigdy nie wyjedzie z Queens, jeśli nie skończy szkoły średniej, Jerry porzuciłby natychmiast szkolę i zaciągnął się do wojska.

Ale zaczekał. W biurze rekrutacyjnym powiedziano mu, że znacznie lepiej wyląduje z maturą. To, że w Wietnamie giną co roku tysiące ludzi, nie miało dla niego większego znaczenia, jeśli armia miała chęć zawieźć go do Azji. Chciał wykorzystać armię do czasu, aż uzyska to, na czym mul zależy. Zaciągnął się zaraz po maturze przeświadczony, że znajdzie sposobi dotarcia do Hongkongu, natychmiast gdy tylko rząd dowiezie go do tego niewielkiego kraju, w którym prowadzona jest wojna. Wojna nie interesowała specjalnie Jerry'ego Santucci, ponieważ w rzeczywistości nie zamierzał wziąć w niej udziału. Planował pozostać tam tylko tyle czasu, ile będzie potrzebował na znalezienie sposobu wydostania się z rejonu walk. Do chwili, kiedy przejechali przez te zwoje drutów kolczastych na teren obozu, nigdy nie przyszło mu do głowy, że armia przejmie kontrolę nad jego życiem. Jego wielkim szczęściem było trafienie do kompanii Bravo, do drugiego plutonu, dowodzonego przez porucznika Edwina Antonio Kelleya.

Rozdział 5

Hugh Young po młodzieńczych latach spędzonych na pracy dla Agencji w Long Tien, przy wsparciu ludzi takich jak Kruki czy zaciekli Meosi, uważał się za romantyka. Jego środowiskiem była wów­czas ciemna i śmiertelnie niebezpieczna dżungla laotańska. Poprzednie generacje miały do czynienia z azjatyckimi pasożytami wodnymi o eg­zotycznych nazwach oraz śmiertelnie niebezpiecznymi japońskimi okrę­tami wojennymi.

Dzisiaj, za każdym razem, gdy spoglądał z odrzutowca lecącego nad oceanem do Dżakarty, widział w wyobraźni morskie bitwy, które toczyły się tutaj ponad pięćdziesiąt lat temu. Wielkie działa okrętowe i torpedy ożywały raz jeszcze na Morzu Jawajskim i w Cieśninie Sundajskiej. Spokojne niebieskie wody pod samolotem zamieniały się w płonącą śmierć i eksplodujące okręty. Te wojny toczyły się jeszcze przed jego urodzeniem, ale dały początek jego fascynacji i były powodem podniecenia, które odczuwał przybywając do stolicy Indonezji.

Dżakarta, rojąca się dziewięcioma milionami ludzi. Kontrakty warte miliardy dolarów zawiązywano we współczesnych drapaczach chmur, których długi cień przykrywał cuchnące kanały i budy mieszkalne mieszczące tłumy biednych i niewykształconych ludzi. Dżakarta była miejscem, gdzie podpisywano wielkie umowy handlowe. Dżakarta była miejscem, gdzie popełniano łajdackie grabieże i gdzie człowiek mógł zarobić milion dolarów samym podpisem. Dżakarta była fascynującym, swobodnym zderzeniem między Wschodem i Zachodem. Wzbudzała w Youngu dreszcz podniecenia walką i zdobywaniem.

Minister Yuan uczynił więcej niż proste dotrzymanie obietnicy. Sin­gapurski minister finansów dokonał podstawowego uzgodnienia między


swoim rządem a rządem Indonezji, które otwierało Youngowi każde drzwi. Indonezyjski minister finansów był równie zadowolony jak Yuan z możliwości Incharu, które wydawały się wprost magiczne. Inchar mógł uprościć skomplikowane planowanie, niezbędne do utworzenia nowych przedsiębiorstw i rozwoju gospodarki w Trzecim Świecie. Szerokie połączenie małych organizacji zintegrowanych w Incharze stwarzało szansę na realizację tej wizji przedsiębiorczej.

Image Incharu był przedstawiony tak dobrze, że ten konglomerat został zaakceptowany jako całkowicie azjatycki, mimo że zarządzał nim biały. Nie po raz pierwszy rozwijający się naród Trzeciego Świata korzystał z doświadczenia Incharu bez grzebania się w jego pochodzeniu. W Południowo-Wschodniej Azji wszystko działo się tak szybko, że przeszłość nie miała żadnej wartości ekonomicznej. Ważne było jedynie bogactwo w przyszłości.

W Dżakarcie sprawy stały tak samo, jak w jakiejkolwiek innej stolicy krajów z regionu Morza Południowochińskiego. Konieczność dostosowa­nia narodu zamieszkującego kraj tak rozległy jak Indonezja do współczes­nej ekonomii, wymagała pozbycia się starych uprzedzeń do ludzi Zachodu i ich czasami rabunkowych metod działania.

W Dżakarcie Young zatrzymywał się tylko w „Borobudur Intercon-tinental”, gdyż ten hotel miał kort do squasha i ogromny basen. Ponadto hotel znajdował się blisko ministerstwa, z którego przysyłano mu zawsze jakiegoś młodego urzędnika jako kolejną ofiarę jego zamiłowania do gry w squasha. Tym razem jednak, pierwszego ranka pobytu w Dżakarcie, Young musiał zrezygnować z usług młodego człowieka z powodu telefo­nu, jaki miał od Santucciego o świcie.

- Powiedz to wszystko jeszcze raz, Jerry. - Śpiący Young mitygował podekscytowanego Santucciego. - Ale tym razem powoli.

- On spierdolił, Hugh. Facet, którego wynająłeś w Dystrykcie Kolum­bii, spierdolił robotę. Czy jest jakiś inny sposób, żebym mógł to wyraźniej powiedzieć? - Santucci był podniecony i wściekły równocześnie, a jego przenikliwy głos dochodził wzmocniony przez centralę w Hongkongu.

Young otworzył ponownie oczy i przetarł je. Obrócił głowę, żeby spojrzeć na elektroniczny zegarek przy łóżku, gdzie bezgłośnie błyskało 6:04. Pochylił się i przycisnął wyłącznik odsuwania zasłon.

- Jeszcze sekundę, Jerry. Pozwól mi oprzytomnieć. Tutaj jest bardzo wczesna godzina. - Zasłony sięgające od sufitu do samej podłogi na przeciwległej ścianie ogromnej sypialni odsunęły się, odsłaniając panora­mę lekko różowego nieba na północnym wschodzie. Nad Morzem Jawajskim unosiły się puszyste chmury. - Czy możesz sobie wyobrazić, jak pięknie jest w Indonezji o poranku? Jestem teraz zaledwie kilka stopni na południe od równika, po drugiej stronie świata. Wyobraź to sobie. - Mimo że w pierwszej chwili nie chciał tego przyjąć, doszło do niego to, co powiedział Santucci. Potrzebował jednak chwili, żeby jego umysł zaczął funkcjonować normalnie, zanim zacznie omawiać sprawę.


- Tak, pamiętam, Hugh. Byłem tam z tobą ostatnim razem. Ty kochasz to miejsce. Pamiętam nawet, jak dawałeś mi lekcję historii o drugiej wojnie światowej, o bitwach morskich i całym tym gównie. Osobiście nie zależy mi na ponownym ujrzeniu Dżakarty. Było tam gorąco, brudno i śmierdziało... No i nie podobały mi się kobiety - dodał z chichotem. - Czy już się obudziłeś?

- Tak, i rozumiem, że mamy problem w Waszyngtonie. Proszę wyjaś­nij mi to, ale bez takiego podniecenia, Jerry. - Hugh Young zorientował się już dawno temu, że nie ma w organizacji bardziej lojalnego człowieka niż Santucci. Braki w inteligencji nadrabiał z nadwyżką poświęceniem i wytrwałością. Ale kiedy był podniecony, miał tendencje do mówienia szybciej niż myślał.

- No, gdyby to ciebie zidentyfikowano... - wybuchnął Santucci.

- Wierz mi, wiem jak się czujesz. A teraz, co się stało?

- Twój facet czekał na tę kobietę w pokoju hotelowym. Z tego, co słyszałem, nie spodziewał się kłopotów. Ale zgodnie z tym, co było w porannym wydaniu Washington Post, który został przefaksowany do naszego biura, ona zgubiła kartę kodową do drzwi pokoju i wpuszczał ją kierownik recepcji. Ten kierownik prawdopodobnie czekał na odnalezie­nie karty i być może mówił do niej, a zamachowiec zesrał się ze strachu, nie trafił jej dwoma pociskami i rozwalił kierownika recepcji. A potem uciekł nie kończąc roboty. Pierwsza strona Washington Post. Pierwsza strona!

Young spojrzał ponownie na zegar na nocnym stoliku

- Boże! - wykrzyknął. - Gazeta pokazała się na ulicach ponad dwa­naście godzin temu. Kiedy, do diabła, to wszystko się zdarzyło?

- Może osiemnaście, dwadzieścia godzin temu.

- I dopiero teraz dzwonisz do mnie?

- Hugh, dzwonili do mnie jakieś cztery godziny temu, faks przyszedł dwie godziny później. Zdecydowałem się, do diabła. Nie było sensu budzić cię wtedy. Wiesz, że w środku nocy nie nadajesz się do niczego. Poza tym większość tego czasu zużyli twoi ludzie w Waszyngtonie, zanim zadzwonili tutaj. Te cztery godziny nic by nie dały.

Young ziewnął w milczeniu.

- Zaraz zadzwonię do tego skurwysyna osobiście i... Nie, nie za­dzwonię, nie z hotelowego telefonu. Jerry, ty zadzwoń. Rozumiem, że ta dupa, która wszystko zepsuła, jest w dalszym ciągu żywa. Czy tak?

- Z tego, co wiem, to chyba tak.

- Chcę jego głowy. Powiesz im, żeby nam dali znać kiedy ten głupi sukinsyn pocałuje dno Potomaku.

- A co z wysłaniem innego człowieka?

- Jerry, Jerry, Jerry... - powtórzył Young. Santucci był tak podekscytowany, że nie myślał rozsądnie. - Domyślam się, że nie spałeś większą część nocy. Nigdy drugi raz, nigdy po tym, jak spartolono pierwszy raz. Gdybyśmy


próbowali ponownie, popełnilibyśmy największy idiotyzm. To byłoby tak, jakby ci obciąć kutasa, bo on jest na złym miejscu. Nie, zadzwonisz do Randy'ego, żeby zadzwonił do mnie tutaj Tam jest wieczór. Być może ta Potter zdążyła powiedzieć już komuś o tym, co widziała przy „ścianie”. Jeśli będziemy próbowali jeszcze raz, ktoś może dodać dwa do dwóch. Chciałbym wiedzieć, czy są jakieś szanse na to, żeby ciebie skojarzono z tym spieprzonym zamachem. Po prostu powiedz Randy'emu, że chciałbym go superszybko usłyszeć.

Po odłożeniu słuchawki Young zastanawiał się, czy jednak nie zagrać w squasha, tak jak planował. Ale to byłby głupi pomysł, bo Wallace mógł dzwonić do niego w ciągu następnej godziny lub dwóch. Połączył się z dyżurnym urzędnikiem w ministerstwie finansów i odwołał mecz.

Hugh Young czuł się najszczęśliwszy jako biznesmen, szczególnie na Dalekim Wschodzie. Tutaj w dalszym ciągu było romantycznie. Kiedy był w college'u, podróżowanie po Azji wydawało mu się związane z pokonywaniem trudności, podobnie jak to robili bohaterowie książek. Prawie wszyscy jego koledzy mieli co najmniej ambicje ukończenia colege'u. Chcieli mieć pracę, żony, rodziny i marzyli, że może kiedyś będą mieli dosyć pieniędzy na to, by zwiedzić choć trochę świata. Ale tak naprawdę nie wierzyli, że będą mogli robić rzeczy, o których czytali w książkach.

Young skorzystał z okazji i zatrudnił się w CIA, kiedy Agencja rekrutowała na uczelni w czasie jego końcowych lat nauki. Był to początek nowego życia. Praca go podniecała. Europa była podniecają Większość ludzi, z którymi pracował, też była wspaniała. Różnili się całkowicie od chłopaków, których znał ze szkoły. Ogólnie rzecz biorąc nie były to tępe osiłki. Nie należeli do tego typu ludzi, którzy robią kariery w związku studentów czy zapisują się do klubu, ale wszyscy byli zdolni, ambitni i dążyli do ucieczki ze świata, do którego faktycznie nie bardzo należeli.

Kiedy rozmawiali w wolnym czasie, nie były to rozmowy o kobietach, naprawach domowych czy zespołach sportowych. Rozmawiali o nie­znanych wojnach, o złożonych programach dezinformacji, szmuglowaniu broni, tworzeniu przykrywkowych firm dla finansowania tajnych operacji, a nawet o tworzeniu banków i przedsiębiorstw mających na celu pranie pieniędzy używanych do opłacania tajnych operacji. O takich rzeczach Hugh czytał w książkach, ale nawet nie przypuszczał, że istnieją w praw­dziwym świecie. Teraz popijał przyjacielsko z ludźmi, którzy właśnie tym zajmowali się przez całe życie.

Być może sprawy czasami budziły moralne wątpliwości, ale tak już jest w życiu, że opium i koka są używkami światowymi i kierują się swoją własną polityką i ekonomią. W końcu wszyscy na tym zarabiali i właś­ciwie nikt z nich nigdy nie zastanawiał się nad końcowymi użytkow­nikami.


* * *

Fort Myers znajdował się na wzgórzu niedaleko Pentagonu, w północ­no-zachodnim rogu Narodowego Cmentarza w Arlington. Stacjonował w nim Trzeci Pułk Piechoty, a jego pluton Caison prowadził te im­ponujące i wzruszające wojskowe ceremonie pogrzebowe. W lecie 1969 roku pluton miał bardzo dużo pracy. Kwatery dla przewodniczącego Kolegium Szefów Połączonych Sztabów oraz szefów sztabów armii zna­jdowały się w rogu koło Patton Hall, oficerskiego klubu w Forcie. Przed Patton Hall znajdował się teren parad, gdzie były przeprowadzane cere­monie pogrzebowe starszych oficerów i generalicji. Fort Myers był istotą tradycji wojskowej. Każdy, kto przechodził jego uliczkami, odczuwał powiew historii.

- Do diabła! - Randy Wallace wykrzyknął to pod adresem Penny, wskazując duży zegar w holu Patton Hall. - Kapitanie Carson, mówiłem ci, że pracujesz zbyt ciężko. - Wallace nie odczuwał w tej chwili tchnienia historii przepełniającego to miejsce. - Moja droga przyjaciółko - kon­tynuował z mrugnięciem - właśnie ominęły cię całe wesołe godziny, które oddzwonili dokładnie o osiemnastej zero zero.

Godzinowa i minutowa wskazówka pokrywały się na dole tarczy zegara.

- Przepraszam za to - odpowiedziała Penny zadyszana. - Ale przed siedemnastą zero zero zostawiłam u ciebie w pokoju wiadomość, że nie będę mogła wyjść z biura przed osiemnastą zero zero.

Wallace przyjechał po nią do biura czterdzieści pięć minut temu, ale wahał się między wejściem do jej pokoju, żeby spytać ile jeszcze czasu zostanie, a chodzeniem po korytarzu. Penny doszła do wniosku, że zachowuje się trochę jak nastolatek, któremu obiecano, że dostanie czego chce i teraz to go niepokoi. Ale było trochę denerwujące, gdy okazało się, że to ona miała być tym, czego on chce.

- No dobrze, ale nie będziemy tu stać na sucho - skomentował cierpko.

- Istnieje dobra strona tej sytuacji, Randy. Po zakończeniu Wesołych Godzin nie nalewają już bilardowo.

- Bilardowo? Co to znaczy „bilardowo?”

Penny podniosła brwi ze zdumieniem i szeroko otworzyła oczy.

- Robią to we wszystkich klubach oficerskich w Wesołych godzinach. Kiedy zamawiasz szklankę czegoś, co oni tam dają, nie nalewają ci tego, co zamówiłeś. Chcesz martini, dostajesz byle świństwo zmieszane trzy do jednego. Właśnie to nazywają bilardem.

- Skąd ty to wiesz? - spytał z uśmiechem, kiedy podchodzili do stolika w odległym rogu sali. - Kobieta, która pija martini. Umówiłem się na randkę z twardą sztuką. - Usiadł ciężko, było widać jak podskoczyły mu policzki.


Randka! To słowo nie chciało Penny przejść przez gardło, ale w tej chwili nie było powodu, żeby się o nie kłócić.

- Chyba nie, Randy - zastanawiała się, czy w razie potrzeby łatwo będzie wyciągnąć informacje od Randy'ego. Popijanie z nim nie było metodą, którą by aprobowała, ale znała innych oficerów podobnych do Wallace'a, gotowych pójść na wszelkie ustępstwa tylko w nadziei, że kobieta zgodzi się na ich propozycje. „Dupek” wydawało się najbardziej właściwym określeniem dla nich. - Gdy mam ochotę wypić jedną czy dwie szklaneczki możesz być pewien, że to musi być dobry trunek.

Pojawiła się kelnerka.

- Martini? - spytał ją Wallace z porozumiewawczym uśmiechem.

- Nie, dziś ja...

- No, śmiało. Myślałem, że lubisz martini.

- Dzisiaj wolałabym coś innego. Dziękuję. Jack Daniels z lodem. Wodę proszę osobno.

- Dwa razy to samo - powiedział Wallace. Całkiem nieźle jak na kobietę, pomyślał. Żadnych słodkich likierków. Nie miał w ustach Danielsa od ostatniego spotkania z Hughiem Youngiem w Waszyngtonie. Wallace wiedział, że Young i Santucci piją tego dużo w Hongkongu i uznał, że faceci tacy jak Young mogą docenić, że on pije to samo. To nie było złe. Trochę może za słodkie jak na osobę lubiącą szkocką, ale czemu nie zrobić wrażenia na ludziach płacących rachunek?

Bardzo szybko wyszło na jaw, że Randy Wallace niedługo wyczerpie tematy do rozmowy. Zabawianie rozmową nie było jego najmocniejszą stroną. Ponadto miał nieprzyjemny zwyczaj mieszania swojego napoju środkowym palcem, a potem oblizywania go do sucha. Kiedy zamówił dwie następne porcje, Penny doszła do wniosku, że trzeba sprawdzić, czy łatwo jest nim manipulować.

- Nie spytałeś, co zatrzymało mnie dzisiaj w biurze tak długo.

- To samo, co wczoraj. Mam rację? To samo co dziś rano. Prawda? Cały czas próbujesz ustalić, kim jest ten nieżywy facet, którego ktoś widział przy Pomniku. Ten, który kopiował swoje własne nazwisko.

- Trafiłeś - odpowiedziała z zachęcającym uśmiechem. - Teraz wiem o nim znacznie więcej niż rano.

Wallace skinął głową wysysając burbona ze swojego palca.

- Czy słyszałeś kiedyś o plutonie, który miał ponad pięćdziesięcioprocentowe straty?

- Do diabła - przerwał - jedna zasadzka i połowy nie ma. Jak wiesz, byłem w takich miejscach. W Wietnamie. Aż po tyłek w tym bagnie. Przeżyło się niejedną bitwę. Wróciłem nawet z kilkoma ładnymi medala­mi, łącznie z Purpurowym Sercem.

Skinęła potwierdzająco głową upewniając się, że widzi jej spojrzenie skierowane na wstążki ponad kieszenią na lewej piersi. Trochę za dużo jak na dwudziestoletniego chłopaka, ale o Purpurowym Sercu nie kłamał.


- Nie mówię o zasadzkach, Randy. - Penny wyjaśniła kolejność bitew stoczonych przez jednostki stacjonujące w Żelaznym Trójkącie w czerwcu i lipcu 1969 roku, a szczególnie przez jednostki drugiej armii piechoty, które współpracowały z komandosami marynarki SEAL oraz Ruchomy­mi Siłami Rzecznymi marynarki. - Czytałam historie niektórych jedno­stek i mam zamiar przejrzeć je dokładniej w ten weekend. Do czerwca j969 roku straty kompanii Bravo były wyjątkowo niskie w porównaniu z innymi kompaniami. Dowódcy kompanii, kapitanowi Ledbetterowi, który również tam zginął, zawsze udawało się umieścić swoją kompanię we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Odcinając drogi ucieczki, wykonując operacje oczyszczania, nigdy nie wpadając pod ogień nie­przyjaciela.

- Zmyślny facet. - Wallace nie zwracał większej uwagi na to, co Penny mówi do chwili, aż usłyszał nazwisko Ledbettera. Kelley wspo­mniał o facecie o tym nazwisku. Nie bardzo mu się podobał kierunek dochodzenia Penny, szczególnie po dzisiejszej nieudanej ekspedycji w po­szukiwaniu kopii fotografii Kelleya.

Penny cały czas przyglądała się Wallace'owi. Coraz bardziej irytujący był ten jego palec w szklance mieszający lód, potem oblizywany i znowu mieszający lód. Nerwy, stwierdziła.

- Tak, mądry facet - zgodziła się. - Aż do lipca tamtego roku. Wtedy nagle wszyscy jego ludzie zaczęli padać jak muchy, a szczególnie drugi pluton.

Wallace skończył swój napój jednym łykiem i machnął ręką na kelnerkę.

- Jeszcze jeden? - spytał Penny.

- Nie. Możesz mnie wyprzedzić. A teraz posłuchaj, Randy. - Przywo­łała go do porządku postukując palcami, aż spojrzał na nią znad pustej szklanki. Jak na faceta, który był tak napalony, żeby zaprosić ją do lokalu, zbyt szybko zmieniał nastrój. - Pluton z kompanii Bravo spotkało w tym czasie wyjątkowo dużo nieszczęść. Za każdym razem, kiedy patrolowali okolice obozu, tracili jednego czy dwóch ludzi.

- To często zdarzało się w dżungli. Jak wiesz, ja też tam byłem. Też dostałem swoje w Wietnamie - powtórzył. - Do diabła, Vietkong czasami pojawiał się znikąd i bum, już nie żyjesz. Dotkniesz drutu w pułapce minowej, wpadniesz do przykrytego gałęziami wykopu z ostrymi palami i jesteś trupem. Czasami wystarczył jeden strzał snajpera i już była okrąglutka dziurka w środku czoła. Nigdy nie było wiadomo, czego się spodziewać - dodał z pewnością tego, który przeżył.

- Czytałam o tym wszystkim, możesz mi wierzyć. Ale brat Leili Potter został zabity strzałem w tył głowy, kiedy pluton okopał się na zewnątrz obozu. Jak to wyjaśnisz?

- Zasnął po warcie, a może nawet na warcie. Może było mu wygodniej z tyłu jego zagłębienia strzeleckiego niż z przodu. Albo mógł to być rykoszet.


Widziałem wielu zabitych, bardzo wielu - powiedział kończąc kwestię. - Nie jestem nawet w stanie przypomnieć sobie wszystkich dziwnych sposobów śmierci.

- Zgodnie z tym, co czytałam o kompanii Bravo, tej nocy nie było żadnej strzelaniny.

Wallace włożył palcami kostką lodu do swojej nowej szklanki.

- Co jest celem tego wszystkiego, Penny? Armia płaci ci za poszukiwanie zaginionych - i dodał z irytacją - a nie za robienie uprzejmości jakiejś babie, której brat dał się zabić prawie dwadzieścia pięć lat temu.

Penny wyprostowała się na krześle i złożyła ręce. Nadszedł czas, aby wysondować nieco głębiej Randy'ego Wallace'a.

- Czasami wydaje mi się, że mnie nie lubisz, Randy.

Wallace uniósł ręce nad stołem.

- Zawieszamy czas. Nie chcę, żeby taka ładna kobieta jak ty gniewała się na mnie. - Wyraz jego twarzy zmienił się jak za dotknięciem czarodziej­skiej różdżki. - Bardzo przepraszam, jeśli powiedziałem coś złego o tej biednej kobiecie. Wiem, że się tym przejmujesz. Po prostu myślałem, że moglibyśmy się lepiej poznać bez rozmawiania o pracy. Co o tym sądzisz?

- Oczywiście. - Randy Wallace wyraźnie myślał tylko o jednym, ale nie miał na to szans. - Ale wydaje się, że facet, którego Leila widziała przy „ścianie”, miał dziwny wpływ na wszystko, co zdarzyło się temu plutonowi.

- Penny, w Wietnamie zdarzyło się mnóstwo nie wyjaśnionych rzeczy. Możemy spędzić cały weekend pijąc martini, a nie skończę ci opowiadać wszystkiego.

- Powinnam poświęcić więcej czasu na przejrzenie sprawy tego Santucciego...

Randy Wallace wylał część swojego napoju na krawat, kiedy gwałtow­nie oderwał szklankę od ust.

- Kto?

- Santucci. Mówiąc ściślej, Geraldo Vincente Santucci. Jerry.

Każde słowo wstrząsało głową Wallace'a, a jego policzki trzęsły się jak galareta.

- To tego faceta Leila Potter widziała kilka dni temu przy „ścianie”. To ten, który był najlepszym przyjacielem jej brata.

Zaskoczyła ją reakcja Randy'ego.

Lód zaczął klekotać w jego szklance. Ręce mu wyraźnie drżały.

- Zaraz wracam - powiedział odstawiając szklankę. - Głowa mnie zabolała - dodał słabo.

- Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha - stwierdziła Penny, kiedy pod­nosił się od stolika. - Czy to ja coś powiedziałam? - Co mu się stało? - pomyślała.

- Nie, nie, nic takiego. Po prostu przypomniałem sobie faceta z mojej własnej kompanii, który został zabity. Miał trochę podobne nazwisko. Teraz


już nie pamiętam dokładnie - mówił przez ramię kierując się do toalety -Zaraz wracam. Trzymaj fort, a przynajmniej tę jego część - dodał ze słabym uśmiechem.

Kątem oka Penny zobaczyła, że Randy zatrzymał się na moment przy barze, zanim wszedł do toalety. Gdy powrócił do stolika, zamówił dla nich jeszcze po szklance. Później, gdy wyraźnie spokojniejszy i trochę podchmielony Randy proponował jej odwiezienie do domu, podziękowała mówiąc, że po drodze musi odebrać coś na poczcie w Crystal City. Spacer był krótki, a i tak wszystko było lepsze niż odpieranie jego ataków w aucie.

* * *

Telefon zaczął dzwonić, kiedy Wallace zamykał drzwi do swojego apartamentu. Co za diabeł? - pomyślał. Jeśli ktoś ma chęć mu coś powiedzieć, może to spokojnie powiedzieć automatycznej sekretarce. Spojrzał na telefon i zawahał chwilę, zanim skierował się prosto do barku. Dzwonek brzęczał jakby głośniej. Obejrzał kilka butelek i wreszcie wybrał burbona. Dzwonek dźwięczał teraz niecierpliwie i ze złością. Napełnił do połowy staromodną szklankę, czekając aż automat zacznie działać. Kiedy po ósmym dzwonku rozległ się dźwięk włączanego nagrania z jego własnym głosem, otworzył drzwiczki zamrażarki, wyjął kilka kostek lodu i wrzucił je do szklanki.

Zamieszał kostki środkowym palcem i pociągnął duży łyk oczekując sygnału kończącego jego głos. Nadsłuchiwał z zaciekawieniem.

- Randy, ty sukinsynu. Wiem, że tam jesteś i że słyszałeś wszystkie moje poprzednie telefony. Ty sieroto z kurzego gówna. Skończ te głupie gierki i podnieś tę przeklętą słuchawkę.

Wallace nie miał najmniejszej wątpliwości, że to Santucci. Skąd u diabła on dzwoni? Czy rzeczywiście był w Waszyngtonie po tych wszystkich latach? Jeśli to on, to czemu nie zadzwonił wcześniej?

- Ty cholerniku jeden. U mnie w Hongkongu są teraz najdroższe godziny telefoniczne, ale tym razem nie odłożę słuchawki. Siadam na tyłku i czekam aż odbierzesz telefon.

Hongkong. Jerry dzwoni z Hongkongu. Dzięki Bogu. Więc jednak nie był w Waszyngtonie. Ta kobieta, o której mówiła Penny, na szczęście Pomyliła się. Wallace spojrzał na zegarek. Tam jest wcześnie rano. Pociągnął jeszcze łyk burbona. Powinien podnieść słuchawkę? Zwykle to Young albo Kelley kontaktowali się z nim.

- Pewnie obrabiasz tam jakąś dziwkę, ale ja się nie wyłączę. To ty będziesz musiał dać jej spokój. Randy, do jasnej cholery przestań ją ugniatać i podnieś tę cholerną słuchawkę. No, dziecino, pozwól mu iść - kontynuował zjadliwie. - Wypuść go z siebie, mała. Nie dam wam spokoju, zanim ty, Randy, nie podniesiesz tej cholernej słuchawki. Chodź-że tutaj, ty skurwysynu.

85

Wallace uśmiechał się do siebie. Wiedział, że był już pijany i pewnie dlatego słowa Santucciego brzmiały śmiesznie. Jak zachowałaby się Penny Carson, gdyby tu była? Nie należała do tych, które by się śmiały ze słów Santucciego. Do diabła, właściwie może podnieść słuchawkę. Jeśli Jerry jest w Hongkongu, to jak u diabła mógł go ktoś widzieć przy „ścianie”?

Wrzucił jeszcze jedną kostkę do szklanki i dolał trochę burbona, zanim podniósł słuchawkę.

- Jerry, ty włoska zadro - zaczął od razu, żeby pokazać, że też potrafi być wesoły. - Obawiałem się przez chwilę, że jesteś w Waszyngtonie. Co się dzieje, że chcesz zużyć wszystkie pieniądze firmy na dokuczanie mi? - Ale w miarę jak mówił czuł, że znajomy dreszcz przechodzi mu po plecach. Dokładnie taki sam, jak poprzedniej nocy, kiedy dzwonił Kelley. Boże, czasami upływały całe miesiące od jednego telefonu do drugiego, a teraz dzień po dniu, a raczej noc po nocy.

- Byłeś tam cały czas?

- Nie, Jerry, wierz mi. Właśnie wszedłem i usłyszałem twój głos. Chciałbym, żebyś miał rację. Chciałbym mieć dziewczynę, z którą mógł­bym być teraz w łóżku. Mogę ci zagwarantować, że wówczas przykryłbym telefon poduszką.

- Zaczekaj. - Santucci podniósł głos. - Co miałeś na myśli mówiąc, że mógłbym być w Waszyngtonie? - Santucci prawie nigdy nie dzwonił do Wallace'a, gdyż nie mógł znieść tego gnojka. Randy Wallace należał do Eda i Hugha.

- Nic, Jerry. Po prostu podobieństwo nazwisk. Nie uwierzę, że na świecie może istnieć jakiś inny Jerry Santucci. Nikt nie byłby w stanie konkurować z tobą - dodał słabo. Boże, pomyślał, to faktycznie Jerry'ego musiano widzieć przy „ścianie''. Ale teraz Wallace nie miał zamiaru o tym wspominać. Wracając do domu zastanawiał się, zadzwonić do Hugha czy nie. Wallace miał uraz na punkcie Jerry'ego i nie chciał mieć z nim do czynienia.

Po stronie Hongkongu zapadła głucha cisza, co było jeszcze bardziej denerwujące niż to, że Penny Carson wymieniła nazwisko Santucciego. Wallace pociągnął duży łyk burbona. Cholera, że też musiało się to zdarzyć, i to jeszcze po niepowodzeniu ze zdjęciami Kelleya. Zaczęły mu się trząść ręce. Za dużo powiedziałem.

- Powiedz coś wesołego, stary druhu. - Obetną mi jaja jeśli...

- Teraz słuchaj uważnie, Randy. Masz tam papier i ołówek?

- Tak.

- Podam ci numer w Dżakarcie, a ty zadzwonisz tam natychmiast po zakończeniu naszej rozmowy. Hugh czeka pod telefonem i wszystko ci powie. Zrozumiałeś? Nie rób nic. Nie rozmawiaj z nikim, zanim porozumiesz się z Hughiem. On czeka na twój telefon od dwóch godzin, a nie jest, powtarzam, nie jest tam dla zabawy. Zrozumiane?

- Oczywiście - odpowiedział ze strachem Wallace. Boże, to jednak Santucci był przy „ścianie”!


Nalał sobie pełną szklankę burbona, zanim zaczął dzwonić do Dża­karty.

* * *

Leila Potter spędziła dwie noce w apartamencie Harry'ego Jensena.

Pierwsza noc na zawsze pozostanie w jej wspomnieniach jako ciąg zwidów, przerażających obrazów - za którymi pojawiały się dziwne, straszne twarze, niektóre dziurawe - i nieustannych pytań bez odpowie­dzi. Wszystko to w nie kończących się nawrotach. Tylko życzliwe zro­zumienie ze strony Harry'ego Jensena dało jej kilka chwil ulgi, które pozostaną na zawsze w pamięci pomagając jej przezwyciężać te wizje i wracać do zdrowia. Nie czuła zupełnie upływu czasu, kiedy piła podawaną szkocką, kiedy uspokajał ją łagodnymi słowami i kiedy układał ją w chłodnym, wygodnym łóżku.

Spędziła u Harry'ego, psychologa amatora, również drugą noc. Rano Harry pozostał w domu do momentu, aż wzięła prysznic i ubrała się. Gdy weszła potem do kuchni, czekały już na nią jajka na szynce i duży dzbanek kawy, żeby nie była głodna po jego wyjściu do pracy. Zanim wyszedł z mieszkania powiedział jej, że nikt poza detektywem z Arlington nie wie, gdzie ona jest. Powinna spędzić cały dzień zajmując się czymś i właśnie znalazł dla niej pracę.

Ponieważ Penny Carson zgodziła się dokładnie przeanalizować przy­padek drugiego plutonu kompanii Bravo, byłoby dobrze, gdyby Leila spisała dzisiaj wszystko, co może sobie przypomnieć od dnia, kiedy Danny zaciągnął się do wojska aż do dnia, kiedy odbył się jego pogrzeb. Następnie mogłaby opisać wszystkie zdarzenia od dnia jej pierwszych odwiedzin „ściany”, kiedy dowiedziała się, jak wielu ludzi z plutonu Danny'ego zginęło. Powinna kontynuować opis aż do dnia, kiedy zoba­czyła Jerry'ego Santucci. Musi napisać wszystko, wszyściutko, co może sobie przypomnieć, niezależnie od tego, jak mało ważne może się to wydawać. Szczególiki mogą być nieistotne teraz, ale w przyszłości może się okazać, że mają decydujące znaczenie.

Harry dzwonił do niej cztery razy w ciągu dnia, aby się dowiedzieć, jak się czuje.

Sporządzenie opisu rzeczywiście było terapią. Zapisała ręcznie piętnaś­cie stron.

- Zupełnie nie spodziewałem się, że ugotujesz mi obiad - powiedział Harry, kiedy wrócił wieczorem. Zapach gotowanego jedzenia nieczęsto gościł w tym mieszkaniu, mieszkaniu samotnego mężczyzny. - Cóż takiego miałem w kuchni, że tak wspaniale pachnie?

- Kilka kawałków wołowiny było w zamrażarce, jakieś skrawki jarzyn, trochę różnych przypraw i pół butelki wina. Obecnie mamy duszoną wołowinę zwaną w eleganckich restauracjach boeuf bourguignon. A co jest w tej torbie?


- Szkocka. Mamy więc pełny obiad. - Zobaczył na stoliku stos żółtych kartek poliniowanego papieru, pokrytych wyraźnym ręcznym pismem. - I na dodatek starczyło ci czasu na opisanie wszystkiego?

Uśmiech zniknął z twarzy Leili.

- Tak, starczyło. Szykowanie obiadu było proste. Potrzebowałam pół godziny na zebranie wszystkiego razem. Wytoczyłam parę miarek krwi przy pisaniu tych stron. - Odwróciła się. - Kilka razy też popłakałam się tak jakbym tam była. Myślę, Harry, że oczyściłam się z całego żalu, ale w dalszym ciągu powraca jeszcze tak wiele wspomnień, które ranią. Nikt nie powinien umierać młodo, niezależnie z jakiego powodu. Powinniśmy wysyłać na wojnę tych uśmiechniętych, klepiących po plecach polityków. Wtedy wojny trwałyby nie więcej niż kilka dni. Na tych stronach jest wszystko, co pamiętam. Chciałabym, żebyś to przeczytał i może, kiedy będziesz zadawał pytania, przypomnę sobie coś jeszcze.

Whisky, duszona wołowina i specjalna metoda terapeutyczna Harry'ego dały pełen efekt. Leila wiedziała, że jest silna i że nie ma co ciągle rozmyślać o zdarzeniu w hotelu. I tak nie miała wpływu na rozwój wypadków. Nigdy nie zapomni tych strzałów i również nie będzie w stanie przywrócić biednego kierownika recepcji do życia. To jest jej problem, a Harry pomaga go rozwiązać. Drugiej nocy śniła, że Harry jest wspanialszy niż jakikolwiek inny mężczyzna i że zakochała się w nim.

Kiedy obudziła się następnego ranka i zobaczyła, że on znowu przygotowuje śniadanie, mało się nie rozpłakała. Ten sen był taki realny. Gdy Harry spytał, czy chciałaby zostać u niego jeszcze jeden dzień, popatrzyła na niego i powiedziała, że nie to jest najważniejsze.

- Nie wiem, jak to powiedzieć. Po prostu nie wiem jak to wyrazić... Głos jej zadrżał i wstrząsnęła się bezradnie, ale w dalszym ciągu intensywnie się w niego wpatrywała.

Harry widział już kiedyś takie spojrzenie. Zrozumiał. Otoczył j ramieniem i uścisnął ją mocno.

- Tak nie będzie dobrze, Leila. Ale prawda jest taka, że zawsze uważałem cię za najlepszego przyjaciela i to jest wszystko, co mogę zrobić.

- Harry, ty też jesteś w tym moim opisie. - Odchyliła się lekko i uśmiechnęła się do niego przez łzy. - Chciałabym zostać jeszcze jeden dzień, ale to byłoby jak areszt.

Uwolnił ją i obrócił się do szykowanego jedzenia.

- Zostaniesz w mieście?

- Tak. Mam zamiar zadzwonić do szefa zaraz po śniadaniu i wyjaśnić, że potrzebuję trochę odpoczynku. Następnie zadzwonię do Penny Carson. - Mamy jeszcze wiele do zrobienia.

- Wspaniale. - Spojrzał na zegarek. - Zadzwonię zaraz do kierow­nika „Marriotta”. Twój przyjaciel detektyw przekonał go, że do koń życia powinnaś u nich mieszkać za darmo. Pokój będzie gotowy, kiedy będziesz chciała. Co ty na to?


- Dobrze. Zastanawiałam się już nad tym i przekonałam samą siebie, że powinnam tam wrócić. Ale nie chcę rozstawać się z tobą.

- Nie rozstaniemy się. Będziemy razem nad tym pracować. - Uśmie­chnął się smutno. - Nie staniesz się tylko częścią mojego intymnego życia. - Przytulił ją. - Ale przyjaciele są zawsze razem.

Wyszli i Leila pojechała metrem do Pentagonu. Penny Carson spot­kała ją w biurze przepustek.

- Harry dzwonił do mnie kilka minut temu - wyjaśniła Penny, prowa­dząc ją szerokimi korytarzami. - Powiedział, że sporządziłaś nowy zapis, by wyleczyć się z... emocjonalnego urazu, chyba tak to nazwał.

* * *

Hugh Young polubił Eda Kelleya natychmiast, ale wolał, żeby Kelley najpierw spędził trochę czasu w terenie. Uważał, że takie przygotowanie młodzieńca pozwoli mu lepiej docenić okazję, którą chciał mu stworzyć.

Kelley zaczął poznawać życie żołnierza. Nigdy nie zapomniał swojego pierwszego patrolu, który prowadził jako dowódca plutonu. Kompania Bravo została przerzucona helikopterami, aby w pobliżu granicy z Kam­bodżą odciąć drogi ucieczki siłom komunistycznym. Nie był to niebez­pieczny patrol: żadnego kontaktu z wrogiem, żadnej strzelaniny. Jedynym urazem była zwichnięta kostka jednego z ludzi. Ale po zakończeniu tego patrolu Ed miał całkowitą pewność, że szczęście go opuści, jeśli Young szybko go stąd nie zabierze.

Drobne zdarzenie z następnych dni utkwiło w pamięci Kelleya jak żądło osy. Człowiek idący na szpicy drugiego plutonu odkrył niedbale zastawioną pułapkę minową, którą sierżant Buckminster bezpiecznie zdetonował. Sierżant zaczął zaraz potem opowiadać Kelleyowi różne krwawe historie o tym, co się działo z ludźmi, którzy wpadali w takie pułapki. To był jego sposób trenowania świeżego porucznika. Jednak sierżant nie zauważył, że ten konkretny porucznik nie ma zamiaru stawiać czoło takim problemom przez całe najbliższe dwanaście miesięcy.

W ciągu następnych dni Kelley odbył wiele patroli w pobliżu granicy kambodżańskiej. Patrole wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Doba ciągnęła się jak dwie, a nawet jak trzy, przynajmniej z punktu widzenia Kelleya. Dzienne patrole. Nocne patrole. Nigdy nie mógł się wystar­czająco wyspać, ale miał aż nadto czasu na rozmyślania o Youngu.

Pewnej nocy, po przeprowadzeniu inspekcji wart rozstawionych w dżungli przez sierżanta Buckminstera powrócił wspomnieniami do tego wieczoru, kiedy spotkał Younga i do swojej pierwszej nocy w Sajgonie. Facet mógł go oszukać i po prostu nie pokazać się nigdy więcej. Wtedy w Sajgonie, następnego dnia, Kelley obudził się wcześnie rano i z przerażeniem stwierdził, że przespał godzinę zgłoszenia się do służby. Biegł potem po schodach w willi Younga, nakładając w biegu mundur i wy­rażając sobie sąd wojenny, który go na pewno nie ominie. Ale na dole Young siedział rozleniwiony w


ogrodzie, popijając koniak z kawą. Kazał usiąść Edowi naprzeciwko siebie i zaczął uspokajać spanikowanego chłopaka.

Godzinę później samochód z kierowcą odwiózł Kelleya do biura przydzielającego do jednostek, gdzie nie powiedziano ani słowa na temat jego spóźnienia. Potem, zgodnie z instrukcją Younga, powrócił bezpośrednio do łóżka. Przed południem zadzwonił Young i zawiadomił go, że ma jeszcze następne dwa dni wolne, a dopiero potem zostanie odesłany do jednostki.

- Co chcesz przez to powiedzieć, Hugh?

- To co słyszysz. Dwa dodatkowe dni. Zająłem się tym. Kontakty, mój chłopcze, znajomości. Wyśpij się porządnie, bo inaczej nie będziesz w stanie pobić swojego wczorajszego rekordu z następnymi dziewczynami. Do zobaczenia o siódmej wieczorem w tym samym miejscu co wczoraj.

Drugiego wieczoru Hugh opowiedział trochę więcej o swoich planach i wyjaśnił, że właśnie rozgląda się za współpracownikami.

- Spodobałeś mi się, Eddie. Ale muszę poznać cię trochę bliżej, muszę mieć pewność, że będziesz chciał skorzystać z tego, co chcę ci zaproponować.

Tej nocy były steki, nowe kobiety i luka w pamięci. Tak samo było następnej nocy. A potem został wysłany do jednostki. Hugh powiedział, że będzie z nim w kontakcie. Nie wyjaśnił jak, po prostu będzie.

Te pierwsze noce w Sajgonie, wakacje przecież a nie przyzwyczajanie się do wojny, pozostały na zawsze w pamięci Kelleya. Był pewien, że wspominanie tych nocy (co często robił w czasie pobytu przy granicy kambodżańskiej), pozwoliło mu utrzymać równowagę psychiczną. Kelley przybył do obozu bez urazów, ale z obawą, że mimo obietnicy Hugh może się z nim w ogóle nie skontaktować. Być może ktoś inny pojawił się później w tym barze hotelowym i okazał się bardziej obiecujący. Ale kilka dni po jego powrocie znad granicy kambodżańskiej, gdy zmieniła ich inna kompania, pisarz kompanii powiedział mu, że ma polecieć najbliższym helikopterem do Sajgonu na rozmowę z Wywiadem Armii. Kelley nie mógł sobie wyobrazić, co może chcieć od niego Wywiad Armii, do momentu kiedy w Ton Son Hut zobaczył samochód oczekujący na niego - auto Hugha.

Tego wieczoru Hugh opowiedział mu więcej o przedsięwzięciu, które ma zamiar podjąć. Wkroczenie ponad pół miliona amerykańskich żoł­nierzy do Wietnamu bardzo zwiększyło zapotrzebowanie na narkotyki, a do plantacji Wanga Pao było niedaleko. Może generał Wang nie zdawał sobie z tego sprawy, ale dla Hugha było to oczywiste. Po co męczyć się z przesyłaniem produktu przez pół świata do Stanów, kiedy wystarczy go przerzucić tylko do sąsiedniego kraju? Hugh uważał, że popyt znacznie wzrośnie, kiedy nowo zaciągnięci żołnierze piechoty zorientują się, że przez najbliższy rok będą mięsem armatnim dla zdecydowanego i wytrzymałego wroga. Gdy zobaczą


swoich kolegów ginących w najrozmait­szy sposób, zaczną szukać zapomnienia w narkotykach.

W Wietnamie istniały już ośrodki dystrybucji, ale były źle zorganizo­wane i niezależne. Niezbędne było utworzenie odpowiedniego systemu i prowadzenie go na wzór przedsiębiorstw amerykańskich. Kiedy zostanie już wdrożony sprawny system dostarczania produktu do ostatecznego odbiorcy, będzie można wielokrotnie powiększyć zysk bez obawy jakiegoś krachu. Następnie, wykorzystując wdrożone rozwiązania jako wzór, po­wieli się je na terenie całego kraju. Dlatego Hugh poszukuje przedsiębior­czego człowieka, który mógłby stać się przykładem dla innych, równie ambitnych ludzi. Żelazny Trójkąt powinien być dobrym polem doświad­czalnym ze względu na bliskość Sajgonu.

- No, Eddie, co o tym sądzisz? Chcesz się tym zająć?

- Zawsze chciałem być przedsiębiorcą. Tak, Hugh, zdecydowanie tak. - Kelleya ogarnęło podniecenie, gdyż zaczęło do niego docierać, o jakiej skali przedsięwzięcia jest tu mowa. - Tak, tak - dodał entuzjas­tycznie. - Kiedy masz zamiar zacząć całą sprawę?

Young i Kelley spodobali się sobie, tym razem już bez zastrzeżeń. Young obiecał skontaktować się z młodym porucznikiem natychmiast, gdy tylko załatwi ostatnie szczegóły.

- Muszę jeszcze porozmawiać z kilkoma osobami. Ale już niedługo będę mógł się odezwać do ciebie. - Ten Kelley ma więcej determinacji i inteligencji niż inni, pomyślał. Trzeba go wziąć. Ale niech się jeszcze trochę napoci na kilku patrolach.

Po następnym tygodniu spędzonym w obozie, Kelley bał się jeszcze bardziej niż poprzednio, że wypadł z planów Younga. Poprowadził dwa kolejne patrole, na szczęście znowu bez incydentów, ale pomiędzy tymi dwoma inny młody porucznik wpadł w zasadzkę. Kelley na zmianę rozpaczał i miał nadzieję, że Young nie zapomniał o nim.

I rzeczywiście nie zapomniał.

- Hej, poruczniku! - zawołał pisarz kompanii, kiedy po powrocie z drugiego patrolu przechodził koło namiotu sztabu w drodze do ku­chni. - Ma pan jakieś osobiste kontakty w dowództwie w Sajgonie?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Czy ktoś wykupił dla mnie bilet do Stanów?

Pisarz wlókł się przez czerwony kurz, machając kawałkiem papieru w stronę Kelleya.

- Nic takiego, sir, ale to jest poufne polecenie skierowane do kompanii Bravo, żeby wysłać kogoś do cywilizacji, i tu jest wyraźnie powiedziane, że to ma być pan. To już drugi raz. Czy pana tatuś jest kongresmanem? To musi być Hugh. Ale jeszcze mu się głupio wyrwało: - Czy jest pan pewien, że to o tego Kelleya chodzi? - To musi być on!

- Czy zna pan kogoś innego, kto by wymawiał pańskie nazwisko „e” przed „y”, sir?


To on. Już się zaczyna!

- Kiedy mam jechać?

- Myślę, że zdąży pan jeszcze zjeść, sir, jeśli się pan pospieszy. Zaraz będzie tu helikopter sanitarny po jednego z kompanii Charlie, który nie ma żadnych szans, jeśli go natychmiast nie dostarczą do Sajgonu. Ale o transport powrotny będzie się pan musiał sam zatroszczyć.

To była łatwiejsza część zadania. Wydostanie się stąd było trudniejszą sprawą. Kelley zrozumiał, że większość wyjeżdżających stąd jest zapakowana do brezentowych worków. Dzięki Ci Boże za Hugha Younga.

Kelley nie podziwiał widoków w czasie lotu do Sajgonu. Był na to zbyt podniecony. Hugh ratuje mój tyłek. Wyciąga mnie stąd!

Helikopter siadł na lądowisku wojskowego szpitala. Hugh Young już tam czekał. Spoglądał na helikopter, nie przerywając rozmowy z dwiema pielęgniarkami, Wietnamką i białą. Pomachał do Kelleya, wyglądającego przez boczne okienko.

Kiedy silnik umilkł i Kelley wyskoczył ze śmigłowca, Hugh podszedł bliżej i przywitał się z nim entuzjastycznie. Nic się nie zmienił:

- Która bardziej ci się podoba, Eddie? - spytał wskazując obie pielęg­niarki. Kelley nienawidził, kiedy go nazywano Eddie i nawet bił się kilkakrotnie z kolegami ze szkoły, żeby im to wyperswadować. Hugh mówił do niego tylko w ten sposób, ale Hugh mógł go nazywać w absolut­nie dowolny sposób. Wolno mu było.

- Wszystko jedno - odpowiedział z uśmiechem.

- Mówię serio, wybierz którą chcesz. Ja wezmę drugą. Wszyscy czworo pójdziemy dziś wieczorem na kolację do najlepszej francuskiej restauracji w mieście. - Young był w pełni przekonany, że każdy młody mężczyzna, który jest cokolwiek wart, funkcjonuje dokładnie w ten sam sposób: umysł może pracować z maksymalną wydajnością tylko wtedy, kiedy ciało jest zaspokojone.

Ed spojrzał na niego z ciekawością.

- Hugh, to brzmi wspaniale. Ale ja jeszcze przed chwilą byłem na linii frontu. Muszę tam dziś wrócić.

Young przeczesał potężną dłonią swoje jasne włosy. Niebieskie oczy śmiały się tak samo jak jego usta.

- Chodź i poznaj je. - A kiedy nie usłyszał odpowiedzi Kelleya dodał jeszcze: - Nie musisz się martwić o powrót. Jak sądzisz, kto u diabła ściągnął cię tutaj? - Mrugnął porozumiewawczo. - Święty Mikołaj Hugh zorganizował to tak, że spędzisz noc w Sajgonie. Wszystko jest załat­wione. Została wysłana odpowiednia wiadomość. Na żądanie wyższego dowódcy porucznik Kelley ma tu pozostać przez całą noc. A ten wyższy dowódca jest znacznie wyżej niż ktokolwiek w twoim obozie.

- Kapitan Ledbetter raczej nie będzie zadowolony.

Złote łańcuchy Younga błysnęły w promieniach słonecznych, kiedy obrócił się i zlekceważył dowódcę Kelleya jednym machnięciem ręki.


- Kapitan Ledbetter może tego nie lubić, ale kapitan Ledbetter słucha się swoich przełożonych. Tak więc nie ma wyboru. Od dzisiaj będziesz często podróżował do Sajgonu.

Ed Kelley, który do tej pory obawiał się, że został zapomniany, zdecydował wziąć wietnamską pielęgniarkę. Gdy się jest w Sajgonie...

* * *

Produkt, który spowodował najwięcej szkód wśród amerykańskich żołnierzy w Wietnamie, pochodził z pól maku w Laosie. Główne uprawy znajdowały się na Równinie Dzbanów, płaskowyżu o powierzchni tysiąca trzystu kilometrów kwadratowych usytuowanym na wysokości tysiąca metrów, na którym rozciągał się step i wyrastały niewysokie wzgórza.

Nazwa płaskowyżu pochodziła od znalezionych na tym obszarze wytworów dawnej kultury. Dzbanów z szarego kamienia o wadze od dwóch do trzech ton każdy, które zgodnie z ustaleniami archeologów, mogły służyć jako urny ludowi zamieszkującemu te tereny na długo przed początkiem naszej ery. Ta piękna i żyzna równina znana była kiedyś ze słoneczników osiągających wysokość dwóch i pół metra, rosnących jak okiem sięgnąć, oraz z wielkich chmur motyli wszelkiego rodzaju, szybują­cych nad nimi. Dzisiaj ten płaskowyż znany jest z czegoś całkiem innego.

Zanim Amerykanie pojawili się w Południowo-Wschodniej Azji, a na­wet jeszcze zanim Francuzi zaczęli kolonizować ten region, występowało już zapotrzebowanie na opium. Uzyskiwano je z maku, który rósł tutaj tak samo dobrze jak słoneczniki. Mieszkańcy tego regionu sporządzali opium na własne potrzeby do momentu, aż zorientowali się, że mogą go eksportować do Chin i innych sąsiednich krajów. Wtedy zaczęli rozwijać uprawę maku. Ale dopiero cudzoziemcy, którzy przybyli tu później, stworzyli światowe zapotrzebowanie.

Po drugiej wojnie światowej przybysze uczyli chłopów i producentów z Laosu stosowania bardziej efektywnych metod wytwarzania opium. W drugiej połowie dwudziestego wieku, kiedy ekonomia okresu wojny zmusiła do skoncentrowania się na najbardziej dochodowej uprawie, mak zaczął dominować, wypierając słoneczniki. Potem cudzoziemcy stwier­dzili, że naturalny produkt należy przetwarzać na miejscu na heroinę zamiast transportować go po całym świecie do przetwórni. Po wyelimino­waniu licznych pośredników zyski wzrosły wielokrotnie.

Wojna wietnamska zmieniła na zawsze zapotrzebowanie i metody dystrybucji. Rok 1969 uznawany jest za początek używania heroiny przez żołnierzy amerykańskich. Zapotrzebowanie występowało już wcześniej, jednak w tej części świata nie ma niezbędnej sieci dróg bitych czy kolejowych umożliwiających efektywny transport. Hugh Young wypatrzył tę sposob­ność i chciał z niej skorzystać.

Young był tak głęboko wplątany w nieznaną wojnę CIA w Laosie, że Podobnie jak inni agenci, uwierzył w konieczność kontynuowania jej wszelkimi środkami. Jeszcze przed tym fatalnym rokiem 1969 stało się jasne, że niebezpieczeństwo odcięcia dopływu funduszy z Waszyngtonu jest kwestią


miesięcy. Wszyscy wiedzieli, że trzeba znaleźć inne źródła finansowania Wanga Pao oraz jego wojowników Meo, odważnych górali którzy tak dzielnie walczyli z komunistami. Ale Agencja nie mogła podjąć się otwartego dostarczania produktu.

Przedsiębiorczy ludzie, podobni do Hugha Younga, zrezygnowali z oficjalnej przynależności do CIA i stali się członkami rozrastających się organizacji utworzonych przez byłych pracowników Agencji. Rozwinęli własne firmy dając Agencji luksus „nieznania sprawy”.

Oznaczało to, że nawet jeśli ich potajemne operacje przeprowadzane na całym świecie zostaną odkryte przez nadgorliwców, pozostaną w sza­rym świecie dwuznaczników, w sferze przypuszczeń.

Young wtajemniczył Kelleya w zasady systemu dystrybucji. Samoloty transportowe, latające do Laosu z zaopatrzeniem i materiałami dla Meo, zbyt często wracały puste. To nie miało sensu. Young wyczuł okazję i stworzył system transportu produktu do Sajgonu na pokładach tych pustych samolotów. Dzięki swoim dawnym znajomym z Agencji działają­cym dalej w Wietnamie, miał już ustalone kontakty w wojsku. Możliwe było również transportowanie produktu helikopterami bezpośrednio w te­ren, w celu dostarczenia go przerażonym konsumentom. Końcowym elementem systemu dystrybucji będzie lokalny sprzedawca, który dostar­czy towar do rąk użytkownika.

Zadaniem Eda Kelleya będzie właśnie rekrutacja „personelu sprzeda­jącego”, jak nazywał ich Hugh, oraz koordynacja odbioru przesyłek organizowanie ochrony i wprowadzenie w terenie stabilnego systemu zarządzania finansowego. W wyniku jego działań powinny zostać ustalo­ne podstawowe zasady budowy docelowego, krajowego systemu dys­trybucji dla zaopatrzenia rynku, który, czego Hugh był pewien, nie miał granic.

Zanim jeszcze Ed Kelley wyskoczył z helikoptera, którym następnego dnia wracał do obozu, wiedział już, że ma na miejscu doskonałego współpracownika: szeregowca Santucciego, w którym porucznik od razu wyczuł wrodzone predyspozycje do robienia pieniędzy, połączone z wola uniknięcia wojny.

Rozdział 6

- To potrwa minutkę - powiedziała Penny Carson.

Rzuciła czapkę mundurową w kierunku haka na wieszaku stojącego w rogu. - Trafione! Co za rzut! - wykrzyknęła, potrząsając dumnie swoimi krótkimi brązowymi włosami. - Siądź na chwilę i rzuć na to okiem. - Właśnie weszła z Leilą do swojego pokoju. Podała jej kilka wydruków z wczoraj­szych poszukiwań i wskazała jeden z dwóch foteli w rogu pokoju. Między fotelami znajdował się mały stolik przykryty ilustrowanymi magazynami i starymi gazetami. - Reszta tego jest w dalszym ciągu w mojej szafie. Potrzebuję kilku minut, żeby uporządkować te wszystkie akta.

Zaledwie zdążyła otworzyć sejf i wyjąć resztę materiałów, kiedy usłyszały pukanie do drzwi.

- Pani kapitan Carson. Jest tutaj pan, który chciałby z panią roz­mawiać - poinformował urzędnik.

- Kto to jest?

- Chwileczkę, pani kapitan, zaraz...

Ale Penny przemyślała sprawę. Czas był zbyt cenny.

- Dzisiaj jestem bardzo zajęta, Barker. Zorientuj się, czy on mógłby przyjść po południu i dowiedz się, o co chodzi.

Kilka chwil później Barker wrócił.

- Nie chce odejść, pani kapitan. Mówi, że przyleciał z Norfolk dziś rano. Ktoś go obudził telefonem w środku nocy i powiedział, że powinien przyjechać i zobaczyć się z panią. On nie jest w nastroju...

- Proszę mi wybaczyć, kapitanie Carson. Nie chciałbym być w najmniejszym stopniu niegrzeczny, a w każdym razie nie chciałbym okazywać swoich złych manier za pośrednictwem osób trzecich. - Komandor marynarki wszedł do pokoju zaraz za Barkerem. - Polecono mi włączyć się do śledztwa


związanego z zamordowaniem majora Joslina i powiedziano, że powinienem zacząć od rozmowy z panią.

- Major Joslin? - Penny zawahała się. - Nie bardzo sobie...

- On należał do zespołu Bilansu Strat. Sprawdzał sygnał o znalezienia zaginionego w akcji, na północ od Wientian. Zniknął kilka dni temu, wasze biuro powinno znać tę sprawę.

Teraz Penny przypomniała sobie nazwisko.

- Zamordowany, mówi pan? - Zupełnie zapomniała o obecności Leili. Czy to potwierdzone? - Kto to ustalił?

- My, to znaczy DIA, Wywiad Departamentu Obrony. Mamy w Sin­gapurze zespół opracowujący informacje służb bezpieczeństwa do użytku naszych okrętów w tym rejonie. Ten zespół udał się do Wientian. Znaleźli to miejsce jakieś osiemnaście godzin temu. Nie było tam żadnych ciał, ale odszukali wystarczająco dużo strzępków mundurów, żeby można było zidentyfikować ich pochodzenie. Należy przypuszczać, że ciała zostały rzucone na pożarcie zwierzętom. - Przyjaciel znający pani pracę poinformował mnie, że zajmuje się pani sygnałami o zaginionych i... - Przerwał, zauważywszy Leilę siedzącą na uboczu. - Kapitanie Carson... Ma'am. - Skłonił się w kierunku Leili. - Nie zauważyłem, że gości pani osobę cywilną. Zechcą mi panie wyba­czyć. - Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane oficjalnym tonem i było widać, że jest zakłopotany swoim wtargnięciem. Skierował się do drzwi.

- Niech pan nie odchodzi, komandorze - powiedziała szybko Pen­ny. - Być może powinniśmy coś omówić. Ale pan jeszcze się nie przed­stawił. A ja chętnie się dowiem, kto na tyle dobrze zna zakres mojej pracy z ostatnich kilku dni, że mógł to przekazać panu.

- To proste. Pani przyjaciel Chuck Goodrich.

To ją ubodło.

- Komandorze, nigdy nie spotkałam kongresmana Goodricha, nato­miast otrzymuję znaczną pomoc od jego sekretarza.

- Oczywiście, wszyscy w wojsku znają Harry'ego.

Szalenie zainteresowało ją to, co usłyszała przed chwilą o śmierci majora Joslina w Laosie.

- Harry'ego znam tylko z kontaktów oficjalnych. Nie znam go na gruncie prywatnym. Pana widzę po raz pierwszy i w dalszym ciągu nie mam pojęcia, kim pan jest. Gdyby pan był...

- Kapitanie Carson, muszę panią przeprosić. Nazywam się Stone, Matthew Stone. - Wskazał na insygnia na swojej piersi. - Należę do SEAL, komandosów marynarki wojennej. Jestem czasowo oddelegowany do Agencji Wywiadu Departamentu Obrony, a szczególnie do sprawy zaginionych w akcji, w której istnieje pewien rodzaj specjalnych zadań. Zaraz wszystko wyjaśnię. Tylko pani skończy... - powiedział przepraszająco wskazując Leilę. - I proszę nie gniewać się na Chucka Goodricha.

- Czy mógłby pan wyjaśnić swoje stosunki z kongresmanem?


Po raz pierwszy poważny wyraz twarzy Stone'a złagodniał.

- Chuck latał na akcje specjalne, kiedy ja właśnie zaczynałem skoki ze spadochronem, i staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Wykonał kawał dobrej roboty - powiedział z uśmiechem. - Podjął się o jedno zadanie za dużo i skończył jako jeniec wojenny. Dlatego też interesuje go to, co pani robi i zarekomendował mnie do tego dochodzenia. Pewien rodzaj wzaje­mnego popierania się, jak sądzę. - Uśmiechnął się w zamyśleniu. - Do diabła, tak to bywa kiedy zostaje się obudzonym z głębokiego snu. - Strzelił palcami, jakby właśnie sobie coś przypomniał. - Zapomina się o drobnych szczegółach. Ja dwukrotnie służyłem w Żelaznym Trójkącie, pierwszy raz kiedy zaciągnąłem się do SEAL. A rok po tym, gdy dostałem patent oficerski, wróciłem tam jako dowódca plutonu SEAL. - Uniósł nieco brwi. - Myślę, że słyszała pani o Żelaznym Trójkącie? Chuck powiedział mi, że tak. - Wyraz jego twarz mówił, że zna od­powiedź.

Penny Carson potwierdziła.

- Jeszcze raz przepraszam za wtargnięcie. Zadzwonię do pani biura później. - Odwrócił się znowu w stronę drzwi wyraźnie mając nadzieję, że wzmianka o Żelaznym Trójkącie posłuży jako zaproszenie do pozostania.

- Komandorze, czy ma pan chęć na filiżankę kawy? - spytała Penny.

- Tak, oczywiście, byłoby bardzo przyjemnie, ale... - Jasne, że może przyjąć zaproszenie na kawę.

- Niech pan siada wygodnie i przestanie się martwić, że nam przerwał. Wypowiedział pan magiczne słowa: Żelazny Trójkąt. Oczywiście pan wie, że ja wiem. Panna Potter też wie - powiedziała Penny wskazując na Leilę. - Niech się pan przedstawi Leili Potter i razem wypijemy kawę. My wszyscy zajmujemy się dzisiaj sprawą zaginionych. Znalazł się pan tutaj z powodu zmarłego brata Leili. - Skierowała się do drzwi. - Śmiało. Proszę się czuć jak w domu. Udawanie nieśmiałości nie działa, koman­dorze. Spotykałam już ludzi z SEAL w tym budynku. Proszę usiąść i rozgościć się. - Wskazała mu drugi fotel przy stoliku w rogu i poszła do sąsiedniego pokoju poprosić o kawę.

* * *

Leila była pewna, że Matthew Stone ma około czterdziestu pięciu lat, czyli mniej więcej tyle co ona, ale wyglądał młodziej. Mundur opinał jego szerokie ramiona i klatkę piersiową, jakby był szyty na miarę. Ciemne włosy przerzedziły się gdzieniegdzie na czole, ale były w dalszym ciągu wystarczająco gęste, aby zachodzić na lewą stronę w eleganckim uczesaniu, przy skroni miały lekki odcień szarości.

Wysokie kości policzkowe często dają człowiekowi wygląd szczupłości, jednak Leila zauważyła, że kark Stone'a jest masywny i harmonizuje z jego mocną budową. Małe ciemne oczy i małe usta nadawały mu cechy pewnej twardości. Teraz to zniknęło, zastąpione przez wyraźne zaambarasowanie i uprzejmość, kiedy po raz pierwszy zorientował się, że Leila jest w biurze. Widziała rzędy wstążek orderowych poniżej błyszczącej odznaki SEAL na


jego piersi, łącznie ze Srebrną Gwiazdą, dwiema Brązowymi Gwiazdami i trzema Purpurowymi Sercami. Wyciągnął rękę do Leili.

- Matthew Stone, ma'am. Matt, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu

- Jestem Leila Potter, komandorze.

- Matt będzie bardzo dobrze, bardzo proszę.

Spojrzała na niego z lekkim uśmiechem.

- Nie jest pan przyzwyczajony do pracy z kobietami, prawda? - Tak było. Penny powiedziała, że większość żołnierzy ma kłopoty przy równo­prawnej współpracy z kobietami.

- Faktycznie, brak przyzwyczajenia, ma'am, ale nie ma takich SEALsów, którzy by nie lubili kobiet.

Nie mając pojęcia, co to jest SEAL, odpowiedziała uprzejmie:

- Nie wątpię - a następnie uśmiechnęła się i dodała, wskazując w kierunku drugiego pokoju, gdzie poszła Penny: - ale zakładam się, że SEALsi nie są przyzwyczajeni do kobiet oficerów.

- Rzeczywiście, w SEAL nie ma kobiet. Ale przyzwyczaiłem się spotykając je tutaj, w Pentagonie.

- Pan powiedział, że był w Żelaznym Trójkącie. Powinny być panu znane takie nazwy jak Ben Cat, Ben Sue... Tay Ninh?

- Mieliśmy tam w pobliżu obóz, ma'am. Wykonywaliśmy wiele zadań począwszy od Strefy Specjalnej Rung Sat, wzdłuż rzeki Vam Co Dong, aż do wybrzeża.

Leila pomyślała, że żołnierze naprawdę nie wiedzą, jak odnosić się do kobiet.

- Mam dla pana propozycję. Jestem cywilem. Będę pamiętała o nazy­waniu pana Matt, jeśli pan będzie również zwracał się do mnie po imieniu. Z czasów, gdy byłam małą dziewczynką pamiętam, że do mojej babci zwracano się „ma'am”. Ja nie jestem aż tak stara.

- Chętnie spełnię takie życzenie. - Uśmiechnął się, i jego twarz złago­dniała.

Penny Carson przyniosła tacę z dzbankiem gorącej kawy, śmietanką i cukrem, i postawiła to wszystko na starych magazynach.

- Wysłałam człowieka, żeby nam przyniósł pączki - powiedziała wy-ciągając krzesło zza biurka. - Nieczęsto widuję tutaj ludzi z SEAL. Macie tendencje do unikania Pentagonu.

- Poprawka, kapitanie Carson. To raczej Pentagon ma tendencję do unikania nas. I muszę przyznać, że to weszło w zwyczaj. Od chwili, kiedy zdecydowano, że jestem za stary, aby brać udział w grach SEAL, muszę się ciągle uczyć czegoś nowego. Mam nadzieję, że dało się to zauważyć przy moim wejściu dzisiaj. - Powiedział to z uśmiechem małego chłopca.

- Mój szef tego nie pochwala, ale ja przywykłam do targowania się ze starszymi oficerami - powiedziała z uśmiechem. - Żaden z nich jednak nigdy


nie był w Żelaznym Trójkącie. To pewnie dlatego pan tutaj właśnie jest, prawda?

- Wiem tylko tyle, ile dowiedziałem się od Chucka Goodricha dziś w nocy przez telefon - zaczął Stone. - Coś o kimś, kto, teraz przypusz­czam, że to była Leila, widział przy „ścianie” mężczyznę figurującego na liście zaginionych w akcji.

- Ten mężczyzna kopiował swoje własne nazwisko - potwierdziła Leila. - Poczułam się zaszokowana. I wierz mi, to naprawdę był Santucci. Nie ma tu mowy o jakiejś histerycznej reakcji.

- Przedstawię w skrócie całą sprawę, a dokładniej będzie pan mógł poczytać w tych materiałach - powiedziała Penny. - Pluton, w którym służył brat Leili, miał niezwykle wysokie straty. Ale sądząc z tego, co zdołałam ustalić do tej pory, wszyscy ludzie zginęli w ciągu trzech, czterech miesięcy. Równocześnie intensywność kontaktów z nieprzyjacie­lem zupełnie nie uzasadniała takich strat. Analizowałam wczoraj w nocy wszystkie przypadki zabitych w walce i mam wrażenie, że również ubytki wśród oficerów oraz żołnierzy zaplecza były nienormalnie wysokie.

Stone spojrzał na spis nazwisk i dat, który wręczyła mu Penny, i zmarszczył brwi.

- Trzej dowódcy kompanii w ciągu ośmiu miesięcy. To może być niezwykłe, ale wszyscy byli prawdopodobnie zawodowymi kapitanami dążącymi do stanowiska w Pentagonie i próbowali zaimponować spraw­nością fizyczną facetom piszącym sprawozdania, zamiast zająć się dowo­dzeniem. Nie, myślę, że pani powinna spojrzeć na to w inny sposób. Vietkong nie różnił się tak bardzo od nas. Każdy stara się wyeliminować dowódcę przeciwnika, jeśli ma możliwość. Wszystko jedno, czy to będzie dowódca kompanii czy plutonu, szczególnie w przypadku amerykańskich jednostek w owym czasie, w dżungli. Usunięcie dowódcy zawsze unie­ruchamia jednostkę na jakiś czas.

- Zgodnie z meldunkiem, brat Leili poległ w bitwie. Leila otrzymała odpowiedni list, a jej bratu przyznano pośmiertnie odznaczenie. Ale w naszym archiwum znalazłam odręczną notatkę, zapomnianą od roku 1969. Notatka wskazywała, że Danny Potter został zabity strzałem w tył głowy z bliskiej odległości. Dzienny raport kompanii podaje, że drużyna Danny'ego znajdowała się tej nocy na zewnętrznej linii obozu, ale nie potwierdzono kontaktu z wrogiem. Było kilka przypadkowych strzałów, kiedy żołnierze sądzili, że ktoś się zbliża. Jednak według informacji, które odnalazłam, nie było żadnego kontaktu. Natomiast list, który otrzymała Leila, informował o dużej bitwie i Danny rzeczywiście otrzymał im­ponujący medal. - Penny uniosła brwi. - Co pan na to, komandorze? - Chciałabym, żeby pan to przeczytał, jeśli ma pan zamiar...

- Przeczytam - zapewnił Stone. - Ale czy skłonna byłaby pani zrobić tą uprzejmość? Nie jesteśmy z tej samej służby i pani widzi, jak niezręcz­ne się tutaj czuję. - Oczy mu błysnęły i małe usta wygięły się w wesołym uśmiechu.


- Może darujmy sobie te rangi. Jestem Matt, po prostu Matt. Czy może tak być?

- Bardzo chętnie, jeśli pan nie będzie zwracał się do mnie po imieniu przy moim szefie. Kiedy on się pokaże, zwracam się do niego pułkowniku kropka. - Zastanowiła się przez chwilę. - Odnoszę wrażenie, że coś wiesz Wygląda na to, że jesteś całkowicie pewien, że będziemy współpracować.

Twarz Stone'a stężała na chwilę.

- Chodzi o jedno z nazwisk znajdujące się w tym spisie. To nazwisko związane jest również ze śmiercią majora Joslina w Laosie. Możemy się mylić, ale chyba istnieje tutaj powiązanie. Utworzono nowy, skomputeryzowany system analizujący rysy twarzy przedstawione na zdjęciu, na przykład takim, jakie było podstawą poszukiwań prowadzonych przez majora Joslina. Jako białego z tego zdjęcia komputer wytypował między innymi człowieka znajdującego się na twojej liście, Kelleya.

Penny odstawiła swój kubek z trzaskiem, aż kawa chlupnęła na magazyny na stoliku. Popatrzyły z Leilą na siebie.

- Kelley zaginął tego samego dnia co Santucci. - Obróciła głowę do Stone'a i zaczęła bezwiednie pocierać podbródek ręką. Następne wydusiła z siebie: - To właśnie Santucciego Leila zobaczyła przy „ścianie”. Ktoś tu nie gra z nami czysto.

Wąskie usta Stone'a prawie zniknęły, kiedy w zamyśleniu zaczął zwilżać językiem dolną wargę. Jego spojrzenie przeniosło się od Penny do stolika i przytaknął sam sobie, zanim w końcu spojrzał na Leilę, która potwierdziła:

- To był Santucci.

- Obaj - stwierdził Stone - tego samego dnia.

Penny dodała prawie niedosłyszalnie:

- Obaj zaginęli tego samego dnia. Czy możesz powiedzieć mi więcej?

- Jest tylko jeszcze jeden problem - zaczął Stone po chwili wahania. - Komputer może się mylić. To nie jest absolutnie doskonały system i może nigdy nie będzie. Ale na pewno jest to najlepsza rzecz, jaką dziś możemy mieć. Porównujemy go do policyjnego artysty. Wiesz, to taki facet, który wysłuchując opisu podawanego przez ofiarę, próbuje stworzyć podobizn? złoczyńcy. Ale dopiero telefon Chucka Goodricha włączył mnie do sprawy. - Podniósł ręce i rozłożył przed sobą dłonie. - Mamy bardzo dużo zbiegów okoliczności i możemy się całkowicie mylić. Na razie cała ta sprawa jest ściśle tajna.

- Dlaczego? Jeśli ktoś został zabity z powodu... - zaczęła Leila.

- Musisz być bardzo ostrożna. Rodziny mające zaginionego na wojnie... musimy postępować bardzo delikatnie. Te rodziny otrzymują pomoc. Stały się ofiarami. Nie zostały pozbawione pomocy, nawet jeżeli jeniec wrócił do domu dwadzieścia lat temu.


* * *

Dzień Randy'ego Wallace'a zaczął się marnie, głównie z powodu poprzedniego wieczoru. Mówiąc krótko: czujesz się jak gówno. Część kłopotów związana była z wczorajszą rozmową telefoniczną z Hughem, ale nie miał wątpliwości, że druga część wynikała z prawa Loomisa. Pijany nie śpi dobrze. On spał źle.

Ta cholerna rozmowa jeszcze długo nie da mu spokoju.

- Randy, masz misję do spełnienia, a raczej teraz już dwie - stwierdził spokojnie Young, kiedy Wallace zgodnie z poleceniem dodzwonił się do Dżakarty. A potem wszystko psuło się coraz bardziej. Hugh obawiał się, że ktoś może zacząć się zastanawiać, czy pobyt Jerry'ego przy „ścianie” nie ma przypadkiem jakiegoś związku z zamachem na Leilę. Co gorsza, Hugh wyraził przypuszczenie, że ta „dziwka Potter” mogła komuś powie­dzieć o spotkaniu z Jerrym, a przecież nie mogą dopuścić, by pozostawiła jakikolwiek ślad. Ale Hughowi zależało również na tym, by uspokoić Wallace'a. Jeśli nie pozostał żaden ślad, szefowie w końcu odłożą sprawę Leili Potter tam, gdzie leżą już tysiące innych.

- Randy, jestem pewien, że to wszystko jest tylko zbiegiem okoliczno­ści. Na następny taki nadzwyczajny zbieg poczekamy sto lat. Nie, raczej tysiąc. A wtedy już nas nie będzie. - Wallace usłyszał jego chichot.

Słowa Hugha były tak uspokajające, że Randy musiał aż przenieść telefon do barku w kuchni, żeby nalać sobie szklaneczkę czegoś mocniejszego.

A wtedy Hugh wystrzelił z większego kalibru i to, co powiedział, było naprawdę przerażające.

- Ta Potter będzie żyła dopóki nie zacznie mówić. Drugi zamach wywołałby taki efekt jak zadęcie w fanfary. Ale jeśli ktokolwiek jej uwierzy, jeśli ktokolwiek zacznie się zastanawiać, muszę natychmiast się o tym dowiedzieć. Nie możemy pozwolić sobie, żeby ktoś zaczął węszyć wokół Jerry'ego. Noooo wieeeeesz - rozciągnął słowa z naciskiem. - Bardzo się obawiam twoich ludzi, Randy. Są zbyt dobrze wyszkoleni w takich cholernych śledztwach. Jeśli poczujesz najlżejszy swąd, jeśli poczujesz, że coś zaczyna się dziać oficjalnie, albo zabij sam od razu, albo powiedz mi kto, co, dlaczego... wszystko. My dokonamy wszelkich niezbędnych przygotowań bezpośrednio stąd, z Hongkongu.

Randy Wallace wiedział, o jakich przygotowaniach mowa i aż zamknął oczy, kiedy pomyślał o Penny Carson. Nie wspomniał o ich rozmowie w klubie, w Forcie. Chciałby cofnąć czas, chciałby nigdy nie słyszeć o Jerrym Santucci, bo teraz zorientował się, że nie będzie potrafił przyznać się, że nazwisko Jerry'ego już wypłynęło na światło dzienne. Do tej pory nikt nie był tak bliski poznania prawdy. Randy Wallace był przerażony.

- To, o czym ci tu powiedziałem oznacza, że czeka cię robota. - Young wyobraził sobie pucołowatą twarz Wallace'a nadymającą się Jeszcze bardziej, usta cieńsze. - Po to właśnie płaciliśmy ci przez te wszystkie lata. Być może sądziłeś, że nigdy nie będziesz się musiał nam odwdzięczyć. Inchar też


miał nadzieję, że nigdy nic takiego się nie zdarzy. Ale nasz wkład w tej grze, wszystkie te dolce, które inwestowaliśmy w ciebie, muszą teraz zaprocentować. Dzisiaj, mimo że jesteśmy przeciwległych krańcach globu, rozmawiamy przez telefon jak dwaj dżentelmeni, którzy wiedzą, że zaciągnięty kredyt musi zostać spłacony.

Hugh Young podkreślił znowu, że przejęcie wszystkich odbitek fotografii Eda Kelleya jest teraz jeszcze ważniejsze niż do tej pory. Chciał żeby Wallace wysłał do Hongkongu faks zawierający spis posiadanych odbitek. Chciał również, żeby dzwonił do biura Incharu informując o każdej zniszczonej odbitce.

- Nie interesuje mnie, jak to zrobisz, Randy. I nie pozwól, mówię to całkiem serio, żeby ktokolwiek, kiedykolwiek powziął nawet najlżejsze podejrzenie, że się tym zajmujesz.

Po odłożeniu słuchawki Randy Wallace wrzucił jeszcze kilka kostek lodu do szklanki i wypełnił ją po brzeg.

Dziś rano, czytając kolejne nazwiska ze spisu osób posiadających odbitki, przy każdym czuł się coraz gorzej. Po jaką cholerę Sekretarz Obrony potrzebował kopii fotografii Kelleya? Ten człowiek na pewno nie znał Eda i cała sprawa na pewno go w ogóle nie interesowała. Wziął odbitkę tylko po to, żeby osłonić swój tyłek w przypadku, gdyby jakiś reporter coś zwęszył i zaczął wypytywać jego rzecznika prasowego na cotygodniowej konferencji prasowej. Dziennikarze bardzo lubią wszystko, co zahacza o sygnały o zaginionych. Tak samo z tego powodu pewnie nie będzie trzeba długo czekać, aż prasa się zorientuje, że major Joslin został zaciukany w Laosie.

I jak, do diabła, ma się dostać do biura generała Vesseya, by ukraść odbitkę zdjęcia? Na Boga, jego gabinet jest nieosiągalny. Czemu po prostu Hugh nie kazał mu wypożyczyć jakiegoś ciężkiego działa, żeby się dostać do tych biur. To jest właściwie jedyna metoda zdobycia wszystkich odbitek. Równie dobrze można by rozpocząć nową aferę Watergate. Cholera! Szef Sztabu Armii. To prawie to samo, co uderzyć bezpośrednio w Sekretarza Obrony. Hugh, opamiętaj się. Nie wariuj, na Boga. Roz­sadzało mu żołądek. Wziął dwie dodatkowe pastylki przeciw nadkwasocie i czuł, że go popędzi jeśli weźmie jeszcze choć jedną. Co by się działo kilka lat temu, gdyby tamto retuszowane zdjęcie trzech białych wypłynęło na światło dzienne?

Od czego zacząć? I, na Boga, nie myśl o Santuccim.

Zajrzał do pudelka na przychodzącą pocztę i pogrzebał w nim, aż znalazł swoją własną kopię zdjęcia Kelleya. Wrócił do biurka, bardzo starannie podarł zdjęcie na małe kawałeczki i wrzucił je do śmieci. Następnie przyjrzał się spisowi posiadaczy odbitek. Zostało ich jeszcze czternastu.

To jedna sprawa. Ale Santucci... Cholera, ilu osobom Penny zdążyła już powiedzieć o Santuccim?


* * *

Po powrocie z ostatniego spotkania z Hughem w Sajgonie potwierdził się w pełni zmysł porucznika Eda Kelleya w odniesieniu do szeregowego Jerry'ego Santucciego. Obaj, Young i Kelley, posiadali tę niezwykłą umiejętność rozpoznania ludzkiego charakteru.

Do transportu produktu z Laosu wykorzystano samoloty udające cywilne. W większości przypadków nawet członkowie załóg nie wiedzieli nic o dodatkowych paczkach, które znajdowały się wewnątrz pudełek czy skrzynek. Hugh ustalił metody dostarczania produktu znajdującego się już w Wietnamie do obozów w terenie. W Wietnamie nie korzystali już z helikopterów, natomiast Hugh używał starszych ludzi, co było jego specjalnością.

Próbny rozruch systemu przeprowadzano w kompanii Bravo, która skorzystała z niezwykle niskich cen promocyjnych. Przez pierwszy tydzień lub trochę dłużej Jerry przewąchiwał, poszukując ludzi, którym mógłby ufać. Żądał od nich nie mniej, niż żądano od niego w dawnych latach w Nowym Jorku. Podkreślał konieczność całkowitej lojalności i absolut­nego milczenia w zamian za znaczny procent zysków. Zobaczył, jak szybko rośnie jego autorytet.

Po dostarczeniu drugiej dużej partii towaru do kompanii, któregoś dnia szeregowy z kompanii Delta podszedł do Santucciego w stołówce i poprosił o spotkanie za latrynami zaraz po jedzeniu. Chciał zaini­cjować ten interes w swojej kompanii i bez wahania zgodził się na warunki Jerry'ego. Równocześnie Jerry zażądał, żeby podał mu nazwis­ko faceta, który opowiedział mu o sprawie. Był wściekły. Reguły gry zostały pogwałcone zbyt szybko. Uważał, że należy dać przykład. Czło­wiek, który wskazał Jerry'ego, zginął najbliższej nocy na patrolu na zewnątrz obozu, kiedy w tajemniczy sposób eksplodował jeden z jego granatów... Czysty przypadek. Była to lekcja dla wszystkich ludzi wciąg­niętych do systemu. Nawet podczas wojny należy przestrzegać pewnych reguł.

Sposób załatwiania spraw przez jego człowieka numer jeden zrobił wrażenie na Edzie Kelleyu. Porucznik i szeregowy stanowili naturalny zespól: zarządca i wykonawca. Santucci dbał o bezpieczeństwo, trzymając swoich ludzi mocno w cuglach. Kelley utworzył unikatową metodę księgowości i wymyślił skuteczny system dystrybucji w rejonie walk. Klienci byli wierni, gdyż Santucci znał wartość ludzi walczących w Wiet­namie i możliwości ich portfeli.

Był geniuszem w aranżowaniu pokazów, mających zmusić do mil­czenia tych, którzy nie chcieli być klientami. Wprowadził również system punktowy, w którym lojalni klienci mogli uzyskać premiowe dostawy. Z punktu widzenia żołnierzy-konsumentów, narkotyki były czymś więcej niż ucieczką od rzeczywistości wojny i strasznej śmierci. Były środkiem, który pozwalał poradzić sobie z oficerami, z armią, a nawet z ludźmi, którzy wysłali ich do Wietnamu na rzeź.


W każdej organizacji są dysydenci, którzy nie potrafią wybaczyć tego co sami uważają za złe. Danny Potter był jednym z nich. Ale nie wynik to wcale z jakichś misjonarskich skłonności. Był to normalny chłop który chętnie przyjaźnił się z każdym, bo też lubił piwo i kobiety, i nawet przyznawał się, że nie korzystał z nich tyle, ile by chciał. Klął jak wszyscy na Wietnam, na obóz, na patrole, na walki, na oficerów i na te dwanaście miesięcy, które musiał tu spędzić.

Złamanie obietnicy milczenia zdarzyło się Danny'emu niespodziewa­nie. Podobnie jak wszyscy, nie chciał robić szumu wokół nikogo, do momentu kiedy jego drużyna i druga z ich plutonu zostały skierowane pewnej księżycowej nocy do służby patrolowej na zewnętrz obozu. Danny Potter znajdował się blisko Mike'a McTavisha, kiedy ten niski, rudowłosy chłopak, nie wyglądający na więcej niż piętnaście lat, po przedawkowaniu narkotyku oderwał się od rzeczywistości i zaczął iść przez pole minowe.

Danny wpatrywał się z przerażeniem, jak Mike wylatuje w powietrze. Było to tak niedaleko, że wycie Mike'a wyrzuconego w powietrze i zarys jego postaci na tle jasno świecącego księżyca nawiedzały potem Danny'ego przez całą noc. Co gorsza, kiedy ciało Mike'a spadło na ziemię, trafiło na drugą minę. Na Danny'ego spadła ulewa krwi, strzępków ciała i mózgu. Był tak przerażony, że przyciągnął kolana do piersi, objął je rękami, pochylił głowę i tak pozostał przez resztę nocy.

Pierwsze promienie słońca oświetliły dżunglę i Danny zaczął bardzo powoli podnosić głowę, aż do chwili kiedy znowu zobaczył szczątki Mike'a McTavisha. Nie mógł od nich oderwać wzroku, aż sierżant Buckminster musiał wylać na jego głowę resztki ze swojej manierki. Wówczas Danny zorientował się, że stracił też kontrolę nad własnym ciałem i że mocny smród w jego zagłębieniu strzeleckim pochodzi od niego.

Później tego ranka Jerry Santucci uspokajał swojego przyjaciela.

- Danny, to mogło się zdarzyć każdemu. To nie musiało koniecznie być to draństwo, które zażywał Mike. Cokolwiek w jego zagłębieniu, może ugryzł go jeden z tych małych węży. Może mu odbiło z jakiegoś tylko jemu znanego powodu. Mogła to być nawet jedna z tych rzeczy, które gnieżdżą się w mózgu. Wiesz, taka słabość, z którą żyjesz, całe życie, a potem nagle jakiegoś dnia to robi bums i z mózgu robi ci się kleik.

- To było to draństwo, które ty sprzedajesz. Skąd możesz wiedzieć, jak to działa? Przecież sam tego nie bierzesz. Może to zabije wszystkich, którym sprzedajesz.

- Chwileczkę, Danny. Po pierwsze ja tego nie sprzedaję. Ja po prostu tkwię w tym interesie. Znam oczywiście facetów, którzy to sprzedają, ale nie o to chodzi. Nikt nie musi tego kupować.

Danny Potter słyszał znowu wycie Mike'a i widział jego taniec pod rozgwieżdżonym niebem. Eksplozja nie poruszyła go tak bardzo - bo słyszał je przecież bez przerwy - jak widok tego porozrywanego chłopaczka w powietrzu


104na tle księżyca i wycie - ostatni dźwięk, jaki kiedykolwiek wydał z siebie Mike McTavish. I te straszne części ciała. Boże, jak on nienawidził określenia „części ciała”. Tak mówili medycy kiedy oczysz­czali teren po bitwie. To była prawdziwa krew i posoka oraz kawałki człowieka, przyjaciela, który był żywy sekundę wcześniej. Mike mógł przecież żyć dalej, gdyby nie zażywał tego świństwa.

Danny czuł, że zaraz zacznie krzyczeć, ale nie wydobył z siebie dźwięku.

- Jerry, ciebie tam nie było. Nie widziałeś tego. - Łzy zaczęły spływać mu po twarzy. - Nie na ciebie spadły... - Nie mógł już skończyć, tylko obsunął się na kolanach w drobny czerwony pył i zebrało mu się na mdłości.

Santucci czekał cierpliwie. W dalszym ciągu lubił tego chłopaka. Coś w Dannym budziło jego sympatię. To nie tylko siostra chłopaka, chociaż Jerry obiecał sobie, że będzie jego dziewczyną, kiedy wrócą. - Hej, Danny. Daj sobie z tym spokój. Wyrzuć to z siebie. Każdy z nas musi dać sobie z tym radę na swój sposób. - Pochylił się i potarł Danny'ego po plecach między łopatkami. - Lepiej teraz, dzieciaku?

Danny podniósł się z wysiłkiem na nogi i wytarł usta ręką.

- Kiedy tak jest, Jerry. Rozpierdalasz ludzi. Jeśli nie przestaniesz, ja... Ktoś będzie musiał...

Ręka Jerry'ego powędrowała za karkiem Danny'ego jak wąż, kciuk i palce wpiły się brutalnie w ramię.

- Co będziesz musiał, Danny?

Danny wykręcił się z uścisku i obrócił się twarzą do niego.

- Jerry, nie próbuj ze mną żadnych takich sztuczek mocnego faceta. Ty nie jesteś taki, to nie jest twoja prawdziwa natura. Kto ciebie...

Santucci błyskawicznie uderzył. Impet uderzenia dłonią o policzek zachwiał Dannym.

- Zamknij się. Nie chcę więcej słyszeć takich bzdur.

Danny'ego ten policzek wytrącił z równowagi, był bardziej zdumiony niż obolały. Przez łzy gniewu widział błyszczące czarne oczy pod ciężkimi czarnymi brwiami.

- Czy to wprowadzi cię do kręgu najwyższego wtajemniczenia? Czy przez handel narkotykami i wymuszanie posłuszeństwa chcesz uciec od konieczności powrotu do domu? - Gdzie się podział ten wesoły, beztroski Jerry, który taszczył pijanych kolegów po domach towarowych Sajgonu?

- Nie masz żadnej wyobraźni, dzieciaku? - Oczy Santucciego zwęziły się do punkcików, tak że tylko źrenice były widoczne. Czarne brwi połączyły się. - Nie dopuszczę, żeby mój mózg został rozwalony przez jakiegoś skośnookiego karzełka w czarnej piżamie. To się nie może zdarzyć, nie ma żadnych szans, żeby Jerry Santucci wyjechał z tego kraju w worku. Żadnych pułapek minowych, żadnego pala męczarni, żadnego cięcia mieczem, żadnego snajpera. Nic takiego nie zdarzy się Jerry'emu Santucci. - Chwycił Danny'ego za


ramiona i potrząsnął nim. - Jest ci wszystko jedno czy będziesz żył, czy zaraz umrzesz? Nie interesuje cię, czy stracisz rękę, czy nogę, może wzrok?

Danny próbował się uwolnić, ale tym razem nie dał rady.

- A co z twoimi jajami, Danny? Co ty na to, gdyby ci je odstrzelono? Chciałbyś wrócić do domu jako bohater i oznajmić wszystkim: „Oto jestem, ale moje jaja zostały w dżungli”?

Przyciągnął Danny'ego bliżej aż się zetknęli nos w nos.

- Nie chciałbym, żeby to ci się zdarzyło, bo jesteś fajnym chłopakiem. Ale możesz postawić całe swoje życie w zastaw, że nic takiego nie zdarzy się mnie. Ten interes, niezależnie od tego czy ci się podoba, czy nie, jest tym co uratuje mnie i co pozwoli mi zabrać stąd tyłek, zanim dorwie mnie jakiś mały drań w czarnej piżamie. Usunę każdego, nie wyłączając ciebie, kto stanie mi na drodze, każdego, kto mógłby to zepsuć. Czy mnie słyszysz? - Te ostatnie słowa wywrzeszczał w twarz Danny'ego. Dopiero w tym momencie rozejrzał się po raz pierwszy na boki i zobaczył, że ich sprzeczka zdążyła już przyciągnąć spory tłumek. Uwolnił Danny'ego i pchnął go lekko do tyłu. - Nigdy nie zapomnij tego, co ci teraz powiedziałem.

Danny pchnął go palcem. To było czysto instynktowne.

- Odpierdol się, Jerry. - Nic więcej nie potrafił w tej chwili wymyślić. Odwrócił się i poszedł w stronę ich namiotu. - Odpierdol się, Jerry - powtarzał łagodnie, nie odwracając się. - Odpierdol się... odpierdol się - powtarzał to tak długo, dokąd go było słychać.

Santucci omiótł wzrokiem po kolei wszystkich, którzy zebrali się wokół nich.

- To podwójnie dotyczy każdego z was, ponieważ Danny jest moim najlepszym kumplem.

Danny Potter położył się na swoim łóżku polowym i myślał o wszyst­kim, co mówił Jerry. Pamięcią wrócił do dnia przed ich wyjazdem, kiedy Jerry przyszedł do niego do domu, żeby zobaczyć Leilę. Bezpośrednio po obiedzie, kiedy jego siostra myła naczynia, on i Jerry zawarli pakt. To był jeden z niewielu razy, kiedy Jerry zachowywał się poważnie. Obaj znali już listy zabitych, które matki żołnierzy przeglądały każdego ranka w gaze­tach, aby zobaczyć, czy znajdzie się tam znajome nazwisko. Przysięgli sobie wtedy, że znajdą sposób, aby wrócić zdrowo.

Teraz Jerry był przekonany, że znalazł swój sposób na powrót do domu. Nawet kiedyś przysiadł na łóżku Danny'ego, kiedy namiot był pusty, aby wyjaśnić, co ten nowy interes może im przynieść. Danny powiedział wtedy:

- Ale w ten sposób zabijesz innych ludzi! – i chociaż potem powtarzał to wiele razy, nie wpłynął w żaden sposób na Jerry'ego.

Kiedy Jerry wrócił do namiotu po ich konfrontacji i położył się bez słowa na swojej pryczy, Danny podniósł się i wyszedł. Był tak zdener­wowany, że


bolał go brzuch, a obecność Jerry'ego tylko wzmagała ten ból. Najlepszy przyjaciel! Nie wiedział, co robić. Ale zanim wyszedł z namiotu, podjął już decyzję. Bezcelowe będzie przechodzenie drogi służbowej od sierżanta Buckminstera do porucznika Kelleya, żeby w końcu dostać się do kapitana Ledbettera. Każdy z nich będzie chciał wiedzieć, czemu życzy sobie rozmawiać z kapitanem i będzie próbował zniechęcić go do robienia szumu.

Zamiast tego, po prostu zaczął chodzić w pobliżu namiotu dowództwa do momentu, aż pojawił się Ledbetter. Wtedy pospiesznie podszedł, zasalutował i stanął przed dowódcą kompanii Bravo, zanim ten zdążył coś powiedzieć.

- Kapitanie, sir - zaczął nerwowo. - Czy pan się orientuje, że w na­szej kompanii jest poważny problem narkotyków?

Kapitan znieruchomiał i bez rozglądania się w koło powiedział:

- W kompanii Bravo nie ma narkotyków. Jeśli zrobisz natychmiast w tył zwrot i znikniesz, nie będę nawet wiedział, kto próbuje tu wywołać kłopoty.

- Zeszłej nocy zginął na zewnętrznej warcie jeden człowiek, sir. To nie miny go zabiły, sir. Przedawkował narkotyki. Stracił świadomość. Na warcie zewnętrznej byli również inni ludzie, którzy znajdowali się tak bardzo pod wpływem narkotyków, że prawdopodobnie nie wiedzieli nawet, jak się nazywają.

Kapitan Ledbetter odwrócił się, by spojrzeć na Danny'ego. Był wyso­kim mężczyzną, o całą głowę wyższym niż ten rekrut, który patrzył na niego z dołu. Krótkie blond włosy i głęboko pomarszczona twarz tworzy­ły żywy obraz tego, jak Amerykanie wyobrażają sobie dowódcę. Ledbetter wskazał na pasek z nazwiskiem na mundurze Danny'ego.

- Teraz zadziałałeś na własną niekorzyść, szeregowy Potter. Może na niekorzyść nas wszystkich. Pewnie znasz Ujednolicony Kodeks Prawa Wojskowego. Miałem nadzieję, że będzie to całkowicie czysta służba. Widzicie, szeregowy, spędziłem cały wolny czas ciężko pracując w dowó­dztwie batalionu i starając się utrzymać każdego z was przy życiu. To mi się udawało. Kompania Bravo miała najmniejszy wskaźnik strat w stosun­ku do wszystkich kompanii Trzeciego Korpusu. Robiłem to dla was wszystkich, a teraz mówisz mi, że moi ludzie mają w nosie moje wysiłki. - Ledbetter z trudem panował nad sobą. - Jeśli twierdzisz, że to prawda, będę musiał przyjąć twoje oświadczenie i, jeżeli dostanę taki rozkaz, zastosuję przepisy Ujednoliconego Kodeksu. Narkotyki podpadają pod sąd wojenny. Jeżeli zostanie zwołany sąd wojenny, władze zwrócą uwagę na kompanię Bravo. I wtedy, szeregowy, wszystkie moje wysiłki pójdą na marne. A teraz, szeregowy Potter, zrozumcie, że nie wziąłem pod uwagę faktu, że już pominęliście drogę służbową. Czy chcecie, żebym podjął działania w związku z tym, coście mi powiedzieli?

Danny spojrzał na kapitana. Ten człowiek górował nad nim. Widział twarz bez wyrazu, ale groźba była wyraźna.


- Panie kapitanie, my... możemy stracić dużo więcej ludzi z powodu narkotyków - zaczął się jąkać. - Oni mogą w końcu zrobić coś, co zabije pozostałych. Ja... ja... - Nie potrafił nic więcej wymówić, kiedy Ledbetter patrzył na niego z góry.

- Śledztwo. To się stanie, szeregowy, śledztwo. Oto co się będzie działo - powiedział przygnębiony Ledbetter. - A pierwsze sześć miesięcy mojej służby było takie spokojne. - Obrócił się i wszedł do namiotu dowództwa. Kiedy odchodził, powiedział jeszcze przez ramię: - Wyznaczę porucznika Kelleya, waszego dowódcę plutonu, jako oficera prowadzące, go dochodzenie. I rozumiem, że stwierdzicie to pod przysięgą, natych­miast gdy oświadczenie zostanie przygotowane.

- Tak... sir. - Koledzy mówili mu, że kapitan Ledbetter jest niezwykłą indywidualnością, ale jego reakcja była tak różna od tego, czego Danny oczekiwał.

* * *

Tej nocy w przeciwieństwie do ustalonej praktyki, drugi pluton został ponownie wyznaczony do służby na zewnętrznej linii obozu. Porucznik Kelley zebrał specjalny oddział, do którego włączono również Danny'ego. Sierżant Buckminster, cierpiący od południa na dyzenterię, został zwol­niony ze służby. Kelley przejął wszystkie obowiązki sierżanta. W okolicy stwierdzono obecność Vietkongu. Wydawało się, że wietnamscy saperzy mogą próbować ataku na pozycje amerykańskie. Szeregowy Santucci wskaże pozycje ogniowe.

Nieco po północy porucznik Kelley zobaczył przez lornetkę nok­towizyjną ruch w dżungli. Chwilę potem z tego kierunku wybuchnął ogień broni automatycznej. Wyrzucono kilka granatów. W końcu porucznik Kelley podał przez radio, że przeciwnik wyraźnie się wycofał. Wydawało się, że nie ma żadnych strat.

Dopiero o świcie szeregowy Jerry Santucci zwrócił uwagę na ciało Danny'ego Pottera leżące w zagłębieniu strzeleckim. To również Jerry, najlepszy przyjaciel Danny'ego, owinął go w swoją pałatkę i niósł całą drogę do obozu. Jeszcze przed ruszeniem w drogę powrotną Kelley zawiadomił dowództwo i wezwał helikopter sanitarny. Godzinę później ciało Danny'ego Pottera było już w kostnicy Ton Son Hut, przygotowy­wane do wysyłki do Stanów.

Dwa dni później Franklin Roosevelt Williams, który lubił tego białego chłopaka starającego się traktować wszystkich jednakowo przyjaźnie, wystąpił do sierżanta Buckminstera o pozwolenie na rozmowę z kapita­nem Ledbetterem. Powiedział czarnemu sierżantowi, że Kelley nie lubi czarnych i dlatego chciałby bezpośrednio zwrócić się do dowódcy kom­panii w sprawie problemu narkotyków w kompanii i konfrontacji Santucciego z Potterem. Buckminster zgodził się, że Kelley chyba ma awersję wobec czarnych i wysłał Williamsa bezpośrednio do Ledbettera. Ale Buckminster, który dbał o swoją karierę, zmienił potem zdanie i zameldował Kelleyowi, że pomijając go popełnił pomyłkę.


Następnego dnia Franklin Roosevelt Williams szedł na szpicy. Idący tuż za nim Felk Gonzalez spostrzegł nagle ruch z prawej strony i otworzył ogień. Nastąpiła krótka strzelanina, w czasie której Williamsa przecięła seria broni automatycznej. Jerry nie uczestniczył w tym patrolu, ale było zrozumiałe, że Gonzalez, jego prawa ręka, zrobi to, co mu polecono.

Pięć dni po śmierci Danny'ego Pottera i dwa dni po Williamsie, kapitan Ledbetter, oficer który wolał nie otwierać śledztwa i który korzystając ze wszystkich możliwych środków chronił swoją kompanię przed bezpośrednim kontaktem z nieprzyjacielem, zginął w swoim namio­cie, kiedy koło jego łóżka eksplodował granat. Oficer wysłany do obozu przez sędziego śledczego korpusu armii w celu przeprowadzenia do­chodzenia dotyczącego tego incydentu stwierdził, że przyczyną był naj­prawdopodobniej problem rasowy. Oficer dochodzeniowy prywatnie ko­rzystał często z uprzejmości Hugha Younga. Zaprzysiężone oświadczenie porucznika Edwina Antonio Kelleya, dowódcy drugiego plutonu kom­panii Bravo, potwierdzało ustalenia śledztwa.

Po śmierci kapitana Paula Jamesa Ledbettera kompanię Bravo opuś­ciło szczęście. Procent strat wzrósł niepomiernie.

Rozdział 7

Miastem Eda Kelleya był Bangkok. Nie to, żeby miał coś do zarzucenia Hongkongowi. Hugh Young i Jerry Santucci, a szcze­gólnie Jerry, zadomowili się w Hongkongu. Ale Kelley już po kilku pierwszych dniach pobytu w Bangkoku miał pewność, że właśnie tu jest jego miejsce.

Nie zawsze tak było. W czasie krótkiego turnusu w Wietnamie cała jego wiedza o tym mieście pochodziła z ustnych przekazów. Chłopcy, którzy przeżyli połowę swojej tury w Wietnamie, wracając z tygodniowe­go urlopu w Bangkoku opowiadali z zachwytem o Patpong Road, jej licznych barach, salonach masaży, pokazach erotycznych i ślicznych dziewczynach pałających gorącą chęcią uwolnienia żołnierzy amerykańs­kich od ciężaru ich pieniędzy. W rezultacie Tajlandia jawiła się w wyob­rażeniu Kelleya jako jeden wielki burdel. Nie miał żadnego innego punktu odniesienia.

Domy publiczne nie pociągały go, więc w początkowym okresie rozwoju Incharu po prostu omijał Bangkok, zostawiając go dla Hugha czy jakiegoś młodszego dyrektora. Ale kiedy w początku lat osiem­dziesiątych rada dyrektorów podjęła decyzję o rozszerzeniu interesów i szybszym odchodzeniu od handlu narkotykami, zasugerowała również, że Inchar powinien przyjrzeć się bliżej tajlandzkiemu przemysłowi jedwabniczemu. Jego podstawy utworzył legendarny Amerykanin, Jim Thomp­son. Przemysł ten jednak był rozwinięty na niewielką skalę i ceny w dalszym ciągu przekraczały możliwości przeciętnego nabywcy. Czemu nie przeanalizować szans zorganizowania zyskownego przemysłu na skalę międzynarodową przez usprawnienie produkcji i wprowadzenie zmian w orientacji rynkowej?


Ponieważ w Incharze Kelley był głównym organizatorem wysoce dochodowego i odnoszącego pełny sukces przemysłu odzieżowego Hongkongu, powierzono mu nowe przedsięwzięcie rozwojowe w podo­bnej dziedzinie. To Hugh przekonał go, aby spróbował dać Bangkokowi jeszcze jedną szansę.

- Nie jesteś podobny do Jerry'ego. Ten kochany skurwysynek jest niepoprawnym wielbicielem Hongkongu. Gotów jest spędzić całe życie na poszukiwaniu Suzie Wong.

* * *

Zamieszkawszy w Bangkoku Kelley rozpoczął swoją działalność od poznania wszystkiego, czego można się było dowiedzieć o tym tajem­niczym Jimie Thompsonie, oficerze wywiadu z drugiej wojny, który pozostał po wojnie w Indochinach i zapoznał świat z tajlandzkim jed­wabiem. Thompson był takim samym typem człowieka jak Kelley. Nie­przenikniony, żyjący w własnym świecie i wykorzystujący osobisty wdzięk. Lepiej czuł się w towarzystwie Azjatów niż ludzi z Zachodu. Utworzył rynek dla prawie nieznanego wyrobu, zgromadził ogromny majątek i usunął się z tego świata tak samo tajemniczo, jak się pojawił.

Jim Thompson po prostu zniknął pewnego słonecznego popołudnia 1986 roku, przechadzając się w górach malajskiego Cameronu. Zniknął bez śladu, pozostawiając swoją fortunę, kwitnący przemysł jedwabniczy, egzotyczny dom w centrum Bangkoku i ogromną liczbę opłakujących go pięknych kobiet. Dla Kelleya był to rodzaj życia, o jakim marzy praw­dziwy mężczyzna.

Kelley zwiedził sześć razy dom Jima Thompsona przy Soi Kasemsan 6, zanim uzyskał pewność, że zrozumiał tego człowieka. Dom Thomp­sona wychodził na Rama I Road. Był to pomnik jego własnego sukcesu i równocześnie tajskiej kultury, obecnie przekształcony w mu­zeum. Składał się z szeregu tekowych domów przeniesionych ze sta­rożytnej stolicy Ajuthai i ustawionych na brzegach kanału wijącego się meandrami przez środek miasta. To był dom prawdziwego mę­żczyzny!

Thompson utworzył pustelnię tuż obok wysokich nowoczesnych bu­dynków i ośmiopasmowych wielkomiejskich ulic. Dom znajdował się pośrodku przepięknego orientalnego ogrodu. Thompson wypełnił go wspaniałymi antykami ze swojej prywatnej kolekcji: nefrytowymi statuet­kami, bezcennymi drewnianymi rzeźbami, wyrobami z laki i innymi dziełami sztuki pochodzącymi z całej Azji. Czy przyjdzie taki czas, że ludzie zechcą odwiedzać dom Edwina Antonio Kelleya i płacić za wstęp, żeby zobaczyć, jak żył inny tajemniczy Amerykanin?

Kiedy zrozumiał już tego człowieka, zabrał się do badania przemysłu jedwabniczego. Przed Jimem Thompsonem tajlandzki jedwab był wytwor­nym wyrobem rzadko występującym na rynku. W ciągu zaledwie kilku lat Thompson rozwinął jego produkcję w jeden z głównych przemysłów Tajlandii, zdobywając równocześnie fortunę dla siebie.


W latach osiemdziesiątych był to ściśle kontrolowany interes, ale miał wielu naśladowców. Kelley zorientował się, że jego pierwszym zadaniem musi być usunięcie naśladowców, gdyż po obniżeniu kosztów produkcji i rozwinięciu rynku, mogą psuć markę. W ciągu niecałego roku zostały wyeliminowane wszelkie wyroby drugorzędne, czy imitujące tajlandzki jedwab. W tym czasie, który Kelley nazywał „etapem czyszczenia” poznał wszystkich producentów wyrobów wysokiej jakości i problemy związane z tym przemysłem. Zaczęto go uważać za powiew świeżego powietrza, a niektórzy szeptem porównywali nawet jego sukces do ostat­nich lat Jima Thompsona.

* * *

W czasie drugiego roku pobytu Kelleya w Bangkoku, za pieniądze Incharu zostały zmodernizowane urządzenia produkcyjne należące do ludzi, którzy nabrali wiary w obiecywany przez niego rozwój rynku. W czwartym roku Inchar miał już główne udziały w firmach, które docelowo miały kontrolować łącznie siedemdziesiąt pięć procent świato­wego rynku. Zysk producentów przekraczał wszystko, co kiedykolwiek mogli sobie wyobrazić. Porównanie z Jimem Thompsonem nie było już wyszeptywane po kątach.

Bangkok był jego! Zostanie białym królem Syjamu! Tutaj Jerry Santucci nie musiał interweniować, gdyż Kelley maksymalnie rozwinął interes.

Mimo że Hugh Young przewidywał, iż pobyt Eda w Bangkoku będzie czasowy, Kelley nie miał zamiaru wracać do Hongkongu. Zawsze pod­kreślał w rozmowach telefonicznych, że w 1997 roku Pekin przejmie kontrolę nad Hongkongiem, a w odróżnieniu od Jerry'ego Santucci, on nie poszukuje doskonałej Suzie Wong. Miał do dyspozycji wszystkie piękne i egzotyczne kobiety Bangkoku, których zapragnął. Jedyne, o czym marzył, to o zbudowaniu takiego pomnika, jaki pozostawił po sobie Jim Thompson.

* * *

W końcu lat osiemdziesiątych Kelley dokonał analizy lokalnego przemysłu drogich kamieni uzyskując podobny wynik. W tajlandzkich kopalniach wydobywano rubiny i szafiry, i tutaj również znajdowało się światowe centrum cięcia kolorowych kamieni szlachetnych. Kelley zarekomendował radzie Incharu dokonanie inwestycji we wstępne etapy produkcji: wydobycie, cięcie i hurtowa sprzedaż dla przemysłu jubilerskiego. Nie należało się angażować w projektowanie, wyrób biżuterii i sprzedaż klientom niezależnie od marki wytwórcy, gdyż niektóre małe firmy rodzinne i sprzedawcy mieli tendencje do oprawiania kamieni w stopy ze zmniejszoną zawartością złota. Tego w praktyce nie można było kontrolować, a Kelley uważał, że cokolwiek gorszego niż produkt najwyższej wartości może zwrócić niepożądaną uwagę na Inchar.

Rada Incharu przyjęła jego propozycje. W ciągu niecałych dwóch lat większość przemysłu drogich kamieni znajdowała się pod jego ścisłą kontrolą i


112

wytwórcy biżuterii nie mieli innego wyboru jak tylko współpracować z nim. Ci nieliczni, którzy mieli obiekcje, zniknęli. Dosłownie zniknęli ze sceny. Był to kolejny głośny sukces Eda Kelleya.

* * *

Tego samego dnia, kiedy Randy Wallace rozmyślał nad rozległością spisu posiadaczy odbitek niefortunnego zdjęcia Kelleya, sam Ed miał spotkać się z głównym szmuglerem nefrytu w Południowo-Wschodniej Azji. Szef szmuglerów pochodził z Myanmar, kraju, który zawsze był znany jako Birma i tak był w dalszym ciągu nazywany przez większość cudzoziemców.

- Ja pana rozpoznam, panie Kelley, gdyż mój przyjaciel opisał mi pana - powiedział Birmańczyk w czasie rozmowy telefonicznej. - Sądzę, że zna pan dwie duże rzeźby słoni przy wejściu do holu „Shangri-la”. Jeśli przyjdzie pan tam o wpół do pierwszej, będę miał zaszczyt spotkać pana.

Kelley uważał „Shangri-la” za elegancki dodatek do Bangkoku. Ho­tel został zbudowany pięć lat temu nad brzegiem rzeki Chao Phraya, głównej drogi wodnej miasta. Był bardzo luksusowy. Wyłożony białymi kaflami hol wznosił się na trzy piętra. Od strony rzeki po kilku stop­niach schodziło się na oszkloną werandę, przez którą było widać oba brzegi Chao Phraya. Okna wychodziły na pięknie utrzymany ogród z dużymi stawami, wodospadami i mostkami. Pływacy i goście zażywają­cy kąpieli słonecznej mogli odświeżyć się w barze wybudowanym nad rzeką.

Birmański szmugler siedział w fotelu przy jednym z czerwonych słoni, o których mówił Kelleyowi. Than podciągał wszystkich Europejczyków i Amerykanów do ogólnej klasyfikacji „biały”. Zawsze miał trudności z rozróżnianiem tych ludzi. Ponieważ obecne spotkanie wyrzuciło go na teren Kelleya, miał obawy, czy ten człowiek rzeczywiście stał się Azjatą, czy też było to tylko afektowane zachowanie.

Than rozpoznał Kelleya w chwili, kiedy portier przytrzymał przed nim drzwi. Kelley nie wyglądał tak, jak większość białych ludzi. Jego doskona­le uszyty garnitur z tajlandzkiego jedwabiu, uczesanie, sposób zachowa­na, wszystko było typowe dla azjatyckiego biznesmena, który po raz Pierwszy spotyka się z innym biznesmenem. Do tego obrazu nie pasuje Jedynie przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu, przypominających szafiry, Pomyślał Than. Od pierwszej chwili odniósł wrażenie, że to typ człowieka, Jakiego miał nadzieję spotkać.

- Musiał pan zboczyć z drogi, aby przybyć do Bangkoku, panie Than. - radością odwiedziłbym pana w Rangunie. - Ci ludzie oczekiwali pewnej służalczości ze strony okrągłookich.

- W najmniejszym stopniu, panie Kelley. Leci się niewiele dłużej niż godzinę. Większość czasu zajęło mi dotarcie do mojego lotniska oraz tutaj o miasta, z lotniska Don Muang. Pańska reputacja jest wystarczającym zwodem dla podjęcia tej podróży.


- Czy zadowolony jest pan ze swojego pokoju w „Shangri-la”? - Than uważa się za człowieka na samym szczycie. - Zarządzający jest moim bliskim przyjacielem i zrobi wszystko, czego pan sobie życzy.

- Jeśli zdarzą się jakieś niedociągnięcia, będę pamiętał o pańskiej uprzejmości.

Był to niezbędny taniec, reżyserowany przez pokolenia, który wykonywał każdy azjatycki biznesmen przy pierwszym spotkaniu, niezależnie od jego celu. Pozwalało to ustalić swoją pozycję, a jeśli spotykali się ludzie dwu kultur, taki rytuał dawał w wielu przypadkach przewagę Azjacie. Ponieważ Ed Kelley znał zasady tego tańca, miał poczucie startu z równo­ważnych pozycji.

Kiedy obaj z zadowoleniem pojęli, że dają sobie radę z przeciwnikiem, przeszli na taras, gdzie podano lunch. Ich motywy były identyczne. Każdy chciał uzyskać aurę poszanowania dla swoich interesów. Than uważał, że współdziałanie ze zbyt wieloma hurtownikami zwiększa szanse przyciąg­nięcia niepożądanej uwagi.

W tych nielicznych chwilach, kiedy politycy nie byli zajęci waśniami między sobą, rząd birmański posłuchał tego, co mówili doradcy handlowi z ONZ i doszedł do wniosku, że być może Rangun też mógłby czerpać korzyści z handlu surowym nefrytem. Nawiązano współpracę z Bangkokiem i wspólnym wysiłkiem prawie udało się sparaliżować przemyt. Than przestrzegał formalności tańca, wiedział jednak, że kontakty Kelleya w rządzie Tajlandii sięgają aż do pałacu. A tylko tam możliwe było wyeliminowanie takiego nonsensu jak utrudnienia przemytu.

Ed Kelley uprzejmie odpowiadał na każdą uwagę Birmańczyka, po­dziwiając jednocześnie scenerię rozciągającą się przed nimi. Chao Phraya fascynowała go niezmiennie. Zawsze była brązowa, koloru mlecznej czekolady, a w porze deszczów wypełniała się mułem i wodnymi hiacyn­tami tworzącymi małe wyspy spływające z prądem rzeki.

Nigdy nie nudziło go przyglądanie się tajskim łodziom: długim, smukłym wodnym taksówkom, napędzanym silnikami samochodowymi perkoczącymi nad wodą. Wśród pól hiacyntów pływały z wdziękiem promy, łodzie kupieckie, motorówki policyjne, barki i dosłownie wszystko co potrafi unosić się na wodzie. W tej części świata woda była niezbęd­nym - a dla niego romantycznym - składnikiem gospodarki. Kiedy zga­dzał się po kolei ze wszystkimi uwagami Thana, a wiedział z góry, że się zgodzi, obserwowanie Chao Phraya czyniło sztukę prowadzenia interesów jeszcze bardziej podniecającą.

Kelley sprawdził Thana tak samo dokładnie jak on jego. Birmański szmugler nie miał skrupułów, ale był uczciwym biznesmenem. Ludzie pracujący dla niego przy wydobywaniu surowego nefrytu, od prostego górnika do dyrektora kopalni, ufali mu. Płacił im dobrze. Jego osiągnięcia w unikaniu kłopotów z władzami birmańskimi świadczyły o jakości kontaktów, jakie


114miał w Rangunie. Dostawy towarów zawsze były zgodne z zapowiedziami. Analiza przeprowadzona przez Kelleya wykazała, że zapotrzebowanie europejskich klientów na jasnozielony, cięty nefryt bę­dzie stale rosnąć, zwiększając napływ do Tajlandii tak pożądanych obcych walut.

Podobnie jak Kelley, Than przyglądał się Chao Phraya. Był zadowolo­ny z rozmowy. Można już było podsumować taniec.

- Polecił mi pan doskonały hotel. Jestem pańskim dłużnikiem. - Than mieszkał w „Shangri-la” już kilkakrotnie, ale to nie miało żadnego wpływu na treść tej uwagi.

Kelley uśmiechnął się.

- Muszę przyznać, że słyszałem o pana wytwornym guście. Być może powinienem raczej wynająć pokój w „Orientalu”. - Dawny klient powie­dział mu, że Than woli nowoczesny „Shangri-la”. Jednak to „Oriental” jest symbolem statusu i dlatego zawsze należy go wymienić. - Z przyjem­nością oczekuję na ponowną okazję spotkania pana tutaj, jeśli dojdziemy do porozumienia w sprawach interesów. - Rozumiał przez to, że interes został uzgodniony.

- Proszę o pozwolenie na przemyślenie sprawy jeszcze raz. Być może są dodatkowe elementy, które powinniśmy uwzględnić. - Than uważał, że zrobił doskonały interes, ale nie należało się do tego przyznawać. Należało zawsze zmusić okrągłookich, by poczekali jeszcze dzień, wtedy miękli. - Może spotkalibyśmy się tutaj jutro, dokładnie o tej samej porze, i wtedy ewentualnie zakończymy negocjacje?

- Bardzo dobrze, że pan o tym wspomniał. Właśnie też o tym myślałem. - Niezależnie od korzyści obu stron, nie wypadało zakończyć rozmów w ciągu jednego dnia. Ta umowa powinna przynieść Incharowi tak duże długoterminowe zyski, że podekscytowany spodziewanym suk­cesem Kelley zupełnie zapomniał o zdjęciu, które mu zrobiono w Laosie.

* * *

Kiedy wstawali, nie zwrócili uwagi, że są obiektem podziwu młodej dziewczyny siedzącej przy sąsiednim stoliku. Marclay Davis przybyła niedawno z Teksasu bezpośrednio po ukończeniu Studium Azjatyckiego w college'u. Jej praca w Departamencie Stanu przewidywała również sześciomiesięczny staż w ambasadzie w Bangkoku. Dziś po raz pierwszy widziała Amerykanina zachowującego się dokładnie jak Azjata. W swej naiwności uważała, że skoro Kelley mówi po angielsku, to musi być Amerykaninem. Było coś znajomego w tym wysokim ciemnowłosym białym człowieku, sądziła, że to ktoś znany. Wspomniała o tym swojemu szefowi po powrocie do ambasady i opisała Amerykanina.

Dopiero następnego dnia jej opis i całe opowiadanie zwróciło na siebie więcej niż przelotną uwagę. Tożsamością tego białego zainteresował się Pułkownik Nolan Benner, nowy przedstawiciel Bilansu Strat Pentagonu w Hanoi. Pułkownik zatrzymał się najpierw w biurze łącznikowym Bilansu Strat przy ambasadzie USA w Bangkoku, aby włączyć się do opracowania


115raportu ze śledztwa dotyczącego zamordowania majora Joslina w Laosie. W czasie lunchu w kawiarni ambasady pułkownik słyszał, jak szef Marclay Davis wspomniał o jej zainteresowaniu Amerykaninem zachowującym się jak Azjata, którego twarz wydawała się jej znajoma, tak jakby go gdzieś wcześniej widziała. Szef skomentował jeszcze mimochodem, jak naiwna może być dziewczyna, która dopiero co przyjechała do Tajlandii i nie zna tu nikogo.

Pułkownik Benner zastanawiał się nawet przez chwilę, czy to mógłby być... nie, to niemożliwe. Ten człowiek był przecież w Laosie. Jednak powiedział żartem, że może tu chodzi o kogoś, komu zrobiono zdjęcie w Laosie i kogo poszukiwał major Joslin. Umieszczono je w biuletynie leżącym również na stolikach w kawiarni. Uwaga pułkownika została przyjęta z porozumiewawczymi uśmiechami, ale pułkownik postanowił dla porządku porozmawiać po lunchu z Marclay Davis.

Zanim więc wiadomość od Marclay została potraktowana serio, Kelley i Than dokonali ostatecznych uzgodnień. Than powrócił do Rangunu, a Kelley był już w biurze Incharu, kiedy Marclay stwierdziła, że tajemniczy Amerykanin z fotografii i ten, którego widziała w „Shangri-la”, to ta sama osoba. Tak więc Kelleya widziano w Bangkoku!

Pułkownik Benner zawiadomił swoich szefów i jego rozkazy zostały natychmiast zmienione, co pozwalało mu pozostać w Bangkoku przez czas nieokreślony. W czasie rozmowy z Pentagonem dowiedział się, że komandor Stone z marynarki wkrótce do niego zadzwoni.

* * *

Leila Potter zawsze określała swoją pracą jako public relations. Z drugiej strony jej szef często podkreślał na zebraniach dyrektorów, że jej prawdziwą wartością jest umiejętność czarującego i skutecznego przeko­nywania kongresmanów. Leila była ekspertką w przyciąganiu uwagi kongresmanów i wiedziała o tym tak samo dobrze jak jej szef. Jej mocną stroną była umiejętność ciągłego pozostawania w ofensywie. Była do tego stopnia ekspertką w nawiązywaniu rozmowy z wykręcającymi się kongresmanami, że nawet oddzwaniali do niej.

Była miło zaskoczona, kiedy Harry Jensen zadzwonił, by przekazać jej zaproszenie od Chucka Goodricha. Był to bardzo burzliwy dzień. Zaczął się od wczesnej wizyty w biurze Penny Carson, gdzie pojawił się Matt Stone. Męczyło ją przekonanie Stone'a o powiązaniu między Jerrym Santuccim i drugim zaginionym, Kelleyem.

- Ależ Harry, nie jestem teraz przygotowana do rozmowy z kongresmanem na żaden temat. Naprawdę ja...

- Źle mnie zrozumiałaś, Leilo. Nie chodzi o spotkanie na twoja prośbę. To Chuck zaprasza ciebie. Prosi, abyś tu przyszła, to bardzo ważne dla niego. - Jensen lubił grę słów. - Czy mógłbym przekazać mu od ciebie „całuski” polukrowane słodkimi słówkami?


- Nie znam go wystarczająco dobrze, aby móc odmówić, a ponadto zawsze mówili mi, żeby nigdy nie odtrącać ręki, która głosuje za dodat­kowymi kredytami.

* * *

Chuck Goodrich po wyzwoleniu z niewoli w 1973 roku, w dniu kiedy postawił stopę na amerykańskiej ziemi, przyjął pewne osobiste zasady postępowania. Już w roku 1978 obie partie polityczne w rodzinnym okręgu Goodricha zgodnie popierały jego starania o fotel kongresmana. 2 tak wspaniałym poparciem, uwzględniając również fakt, że nigdy nie odmówił zaproszeniu na drinka, obiad czy dyskusję, Chuck wybrał sobie partię, łatwo wygrał wybory i od tej pory praktycznie nie miał opozycji.

Po dziewięciokrotnej reelekcji zdobył mocną pozycję w kongresie i ogólnonarodowe uznanie. Myślał teraz dokładnie o tym, co przewidywał Harry. W przyszłym roku będzie wolny jeden fotel w senacie. Jego przeszłość jeńca wojennego w Wietnamie dawała mu w tym przypadku bardzo duży potencjał polityczny. Przeżycia wojenne uczyniły z niego osobistość. Ponad cztery lata niewoli zmieniły nie tylko jego cele życiowe, ale również stosunek do ludzi. Dbał o nich. Mimo innych korzystniejszych ofert, Jensen pozostawał z Goodrichem, gdyż ten nie raz udowodnił, że jest czymś więcej niż tylko politykiem.

* * *

Kiedy Harry wprowadził Leilę do biura Goodricha, był tam już Matt Stone.

Goodrich wstał, żeby się przywitać z Leilą.

- Chciałem panią zaprosić od dnia, kiedy Harry opowiedział mi o tym, co się zdarzyło przy „ścianie”. - Wpatrywał się w nie zapalone cygaro, które trzymał. - Zastanawiałem się, które z nas bywa tam częściej? - Odpowiedział na swoje własne pytanie: - Myślę, że bym zwyciężył, ale to dlatego, że tu mieszkam. - Goodrich od zawsze prowa­dził surowy tryb życia, co pozwoliło mu być dobrym pilotem podczas wojny w Wietnamie, a potem ułatwiło przeżycie niewoli. Kongresman był średniego wzrostu i masywnej budowy ciała. Gęste kręcone i lekko posiwiałe włosy oraz sumiaste wąsy powodowały, że wyglądał na młod­szego niż był faktycznie. Okulary, których używał tylko do czytania, wisiały na łańcuszku na szyi. Cygaro było częścią jego twarzy w jeszcze większym stopniu niż nos.

Leila uśmiechnęła się.

- Odwiedzam przy „ścianie” mojego brata.

- Wiem, Harry mówił mi o tym kilka lat temu. Ja tam chodzę na spotkania ze starymi przyjaciółmi. Myślę, że dla nich nie ma to specjal­nego znaczenia, ale ja tego potrzebuję - powiedział miękko, wpatrując się w zdjęcie wiszące na przeciwległej ścianie pokoju. - Lubię oglądać, co ludzie tam zostawiają. Czasami sprawia to wrażenie obrzędów religijnych, może nawet trochę uświęconych przez te ofiary. Jest to dla mnie rodzaj oczyszczenia umysłu po zbyt wielu godzinach spędzonych w kongresie. - Zmiana tematu przywróciła go do rzeczywistości. - Chyba Harry mówił pani, że


byłem pilotem. Ale pewnie nie najlepszym, skoro zostałem strącony. - Pokazał cygaro w swojej ręce. - Czy nie miałaby by pani nic przeciwko temu, żebym zapalił? Nie ma brzydkiego zapachu, to dobry gatunek.

- Proszę bardzo, to mi nie przeszkadza. - Niezależnie od wszystkiego musiała tak powiedzieć. Znajdowali się w jego biurze, a ona była tu zwykłą klientką.

Kiedy Goodrich zapalał cygaro, Matt Stone wyjaśnił:

- Nie powiedział ci jeszcze, że nie był pilotem samolotów odrzuto­wych. Latał na wszystkich typach samolotów śmigłowych. Wtedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Kiedy został zestrzelony, spadł na bandę wietnamskich SEAL, których trenowałem na północy kraju. Wracał do bazy, leciał zbyt nisko, i jakiś wieśniak trafił go ze strzelby.

- Stare historie bardzo dobrze służą do odciągania uwagi od głów­nego tematu, prawda? - Goodrich machnięciem ręki skomentował uwagę Stone'a i zwrócił się do Leili. - Leila, muszę opowiedzieć trochę o sobie. Bardzo wiele spraw, o których myślę, nie ma nic wspólnego z tym, czym zajmuję się w kongresie. - Zaczerpnął głęboko powietrza. - Wiele za­wdzięczam ludziom, których często nie widziałem nawet od 1973 roku. Być może słyszała pani o niektórych znanych jeńcach wojennych, w każ­dym razie są oni słynni dla mnie. Ev Alvarez był pierwszym zestrzelonym Amerykaninem. Napisał znakomite, uczciwe książki o tych wszystkich latach. Poznałem również odważnych, wspaniałych chłopaków jak Jim Stockdale, Robbie Risner, Red McDaniel czy Jerry Denton. Do dziś pisze się o nich w gazetach. Wielcy Amerykanie.

- Każdy z nich poszedł swoją własną drogą i robił to, co uważał za słuszne, niezależnie od tego, czy zgadzano się z nim, czy nie. Ale były setki innych, o których nigdy się nie słyszało, a którzy byli nie mniej wspaniali. Nie można mówić o tych sprawach, pomijając któregokolwiek z nich. Byliśmy wszyscy wepchnięci do okropnych więzień, nieludzkich miejsc o nazwach takich jak Briar Patch, ZOO czy Hanoi Hilton. - Włożył z powrotem cygaro do ust. - Żaden z nas nigdy nie zapomni ani jednej chwili spędzonej w tych miejscach - dodał miękko, załamującym głosem.

Po słowach Goodricha zapadła przejmująca cisza. W jego oczach widać było, ile wysiłku go kosztowały. Wszyscy czuli, że muszą milczeć, aż skończy.

Goodrich wypuścił kłąb dymu.

- Byłem tam na początku 1969 roku. W tym czasie już nie torturowali nas tak strasznie jak pierwszych chłopaków. Do diabła, ci pierwsi przede mną, biedacy, poddawani byli torturom psychicznym, które były tak samo okropne jak fizyczne. Strażnicy bili ich tak długo, aż połamali kości, a potem odmawiali jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. W końcu ciało zaczynało cuchnąć tak, że inni nie mogli wytrzymać smrodu. Na szczęście nie torturowano


mnie w ten sposób. Ale nawet w pojedynce słyszałem dużo na ten temat, gdyż jeńcy znaleźli sposób, żeby się porozumiewać. Jim Stockdale ustanowił system wojskowej dyscypliny, do którego wszyscy się stosowaliśmy. Dowiedziałem się wówczas o rzeczach, o których do dzisiaj nikt nie chce mówić, mimo że napisano już tyle książek.

Jensen dał znak ręką, kiedy Goodrich uniósł oczy znad biurka i zapadła chwilowa cisza.

- Czy ktoś chciałby kawy, wody z lodem czy... - spytał Jensen.

- Ten mój monolog jest pewnie trochę nieprzyjemny. Już kończę, powiem wam, dlaczego to opowiadam. Mówiłem o żywych, takich jak ja, którzy mieli tyle szczęścia, że mogli wrócić. Jest to dzieło przy­padku. Z każdych dwóch pilotów, którzy wylądowali na spadochronie, jeden zginął w dżungli lub został zabity przez cywilów, którzy nie kochali naszych bomb. Tak w każdym razie zakładamy. - Wypuścił znowu kłąb dymu.

- Następnie, jest wielu takich, którzy po wylądowaniu na ziemi dali radę nawiązać kontakt z bazą lub byli widziani przez jeńców, którzy przeżyli. Takich zaliczamy do grupy, którą nazywamy czyściec lub przy­padki rozbieżne. Nie mogą być żywi, bo ich tu nie ma. Ale jednocześnie nie są martwi, gdyż nie ma dowodu ich śmierci. Na temat tego co się z nimi w końcu stało, przypuszczeń jest dużo więcej niż możecie sobie wyobrazić, mimo że w tym pięciobocznym budynku za rzeką wyjaśniają dużo spraw. Różni ludzie czy określone organizacje też mają swoje własne wyobrażenia czy fakty, czasami prawdziwe, czasami wyimaginowane.

Kolejne dwa kłęby dymu z cygara.

- Ale wszyscy wiemy, że jest wielu chłopców, którzy powinni być, a nie zostali jeszcze zaliczeni do bilansu strat. Może to być nawet połowa tych, których grupa generała Vesseya nazywa przypadkami rozbieżnymi o najwyższym priorytecie. Myślę, że to określenie ma oznaczać, że w odniesieniu do tych ludzi jest więcej powodów, żeby uważać ich za żywych niż za martwych, mimo że logicznie myśląc, powinni być martwi. W tej wojnie było mniej rzeczywiście zaginionych niż w innych dużych wojnach, w których braliśmy udział. Ale mówiąc między nami, nawet po dwudziestu latach Amerykanie nie chcą być chłodnymi realistami, gdyż ta wojna znaczyła dla nas bardzo dużo.

Odsunął trochę swój jeżdżący fotel, położył jedną nogę na biurku i mówił dalej trzymając cygaro w kąciku ust.

- Oni nie żyją, niezależnie od tego, co ktoś będzie opowiadał. Jestem Całkowicie przekonany, że nie żyją. Nie ma już żadnych jeńców. Ani śnionych. Z wyjątkiem, ewentualnie, kilku... - Jego głos spadł do szeptu. - Myślę...

Leila wpatrywała się w niego zafascynowana. Było to zupełnie jakby przysłuchiwać się spowiedzi. Uśmiechnęła się blado przy ostatnich sło­dach, przy których patrzył prosto na nią.


119- Powrót do tych spraw zawsze wywołuje łzy w moich oczach, jak u tego psa Pawłowa. - Mówił dalej bezpośrednio do Leili. - Dzisiaj to już bardziej same wspomnienia, trochę inaczej niż w poprzednich latach Jednak moje serce jest w dalszym ciągu z nimi, chociaż emocje już zniknęły... większość, w miarę upływu czasu. Dzisiaj, za każdym razem kiedy opowiadam tę historię, przekonuję samego siebie, że to jest tak samo jak wracać do przegranego meczu. Gra jest skończona. Niezależnie od tego, ile razy będziesz wracać do niego, wynik tamtego meczu nie ulegnie żadnej zmianie. Już nigdy się nie zmieni. Mówię teraz dość swobodnie o Wietnamie, wielu jeszcze tego nie potrafi.

- Problem jeńców i zaginionych ma dziś charakter symboliczny i wierzcie mi, głęboko emocjonalny. Wyobraźmy sobie, że racjonalnie koń­czymy z tym tematem... jeśli każdy tak jak ja, będzie w stanie zapomnieć o tym... a potem jeden, tylko i wyłącznie jeden, wyłania się z dżungli. Jak będziemy się wtedy czuli? Biorąc pod uwagę to wszystko, co się wydarzyło w ostatnich dniach uznałem, że powinniśmy zrobić dla nich coś więcej.

Spojrzał na Leilę.

- Przez nich rozumiem tych, którzy walczyli, byli pojmani, zginęli. - Jeszcze jeden kłąb dymu, kiedy wpatrywał się przed siebie. - Dlatego też poprosiłem Matta, by włączył się do śledztwa i przyszedł tu dzisiaj. Kiedy dyskutowaliśmy dziś z Harrym na temat pani sytuacji, doszliśmy do wniosku, że ma pani prawo włączyć się do tego, jeśli będzie pani chciała.

- Naprawdę sądzę, że gdzieś tam jeszcze istnieją jacyś Amerykanie. Ale to nie są ci dobrzy chłopcy, którzy zaginęli w walce. - Jeszcze jeden obłok dymu. - To są źli ludzie. Oni chcieli uciec. To dezerterzy. Po prostu i zwyczajnie.

Harry popatrzył na Leilę. Czul się niezręcznie. Nigdy nie słyszał swojego szefa mówiącego w ten sposób. Twardy facet nagle zrobił się miękki.

- Kongresman będzie padał na kolana prosząc o głosy - wtrącił Harry - ale kiedy rzeczywiście potrzebuje pomocy, nie wie jak o nią poprosić. - Zerknął na Goodricha, który popatrzył w zamyśleniu przez chwilę, zanim spuścił wzrok.

Stone odezwał się, patrząc na Leilę:

- Ma też prawo do odpowiedzi na kilka pytań.

- Chyba powinienem był ci coś powiedzieć, Leila, zanim tu przyszłaś - wtrącił się Jensen. - Dziś rano dzwonił do mnie detektyw z policji w Arlington. Zeszłej nocy wyłowiono z Potomaku ciało człowieka. Zidentyfikowali go jako lokalnego rabusia, który opowiadał ostatnio, że wykonał kilka zamachów dla gangu. Pasował do rysopisu, jaki policja uzyskała w odniesieniu do faceta, który był w „Marriotcie” tamtej nocy. Z całą pewnością to nie był gość z hotelu. Gliniarze pokazywali jego zdjęcie dziś rano recepcjoniście, barmanowi i gościowi hotelu, który najwyraźniej jechał z tym facetem windą. Nie ma żadnych podstaw do przypuszczeń, że zaskoczyłaś włamywacza. To był wynajęty morderca.


- Rozumiem - skinęła głową, a potem powtórzyła, jakby mówiła do siebie: - Rozumiem. - Podniosła oczy i popatrzyła po kolei na każdego. - Też myślałam o tym, ale nie mogę wyobrazić sobie, dlaczego ktoś chciałby mnie zabić. - Jej twarz przybrała zdecydowany wygląd. - No to co robimy dalej?

- To jeszcze nie wszystko, Leila - kontynuował Harry. - Gdy koman­dor Stone spotkał się dziś rano z tobą w biurze Penny, cała sprawa pojawiła się w zupełnie innym świetle. Santucci i ten drugi facet, jak on się tam nazywał, zaginęli tego samego dnia, i jeśli uwzględnić to zdjęcie... - głos mu zadrżał. - To jest znacznie poważniejszy przypadek, niż nam się wydawało z początku.

- Zaczęliśmy z zupełnie niezależnych punktów startowych i być może widzimy coś, co nie istnieje - odezwał się Stone - ale możliwe, w tej chwili tylko możliwe, że wkraczasz w mrowisko. Z tego wszystkiego co Penny Carson wydobyła na swoim komputerze wynika, że mamy do czynienia z dwoma dezerterami wymienionymi na „ścianie”, a nie z dwoma zaginionymi.

Goodrich smutno spojrzał na Leilę.

- Sądzę, że jednego z nich widziała pani wówczas przez czysty zbieg okoliczności.

- Pan myśli, że Jerry... Jerry Santucci. - Leila zmarszczyła brwi.

- Dlatego też on lub ktoś z nim związany może chcieć twojej śmierci - potwierdził Stone. - Trzeba by bardzo długo opowiadać, kim naprawdę jest dezerter. Cywilom trudno zrozumieć pogardę, jaką wobec nich odczuwamy, ale możesz mi wierzyć, nawet słowo „pogarda” jest zbyt delikatnym określeniem. Miewaliśmy już dawniej informacje o takich ludziach, ale niezbyt pewne. Wyczuwamy, że tam są, dochodzi do nas paskudny zapach. Myślę, że teraz mamy konkretny ślad. Załóżmy, że ten mężczyzna, którego widziałaś, to rzeczywiście Santucci. Kim on jest teraz? - Stone wzruszył ramionami. - Dokąd to wszystko prowadzi? Kto to może wiedzieć?

- Przypuszczam, że cała ta rozmowa to coś więcej niż tylko domys­ły. - Leila była coraz bardziej zirytowana ciągłymi niedomówieniami. To do niej strzelano, a samo gadanie jeszcze nikomu nie pomogło. - Proszę mi powiedzieć wszystko. Mam prawo wiedzieć.

- Zanim tu przyszedłem, zażądałem pełnego spisu ludzi, którzy w 1969 roku służyli w drugim plutonie kompanii Bravo. Może spis będzie już gotowy zanim skończymy rozmawiać. Penny wydzieli tych, którzy przeżyli okres dużych strat i zobaczymy, ilu ludzi będzie osiągalnych obecnie. Niektórzy z nich pewnie zmarli, po kilku zapewne zaginął wszelki ślad, tak że porozmawiamy z tymi, których zdołamy odnaleźć w najbliż­szych dniach. Może uda się nam wyciągnąć z tego coś, co będzie miało trochę więcej sensu.

- Kto: my? - spytała Leila.


- Ja... ty, mam nadzieję. Gdyby nie ty, komuś mogłoby udać się uciec z czymś więcej niż tylko morderstwo - odpowiedział Stone. - Jesteś już siłą rzeczy zaangażowana w tę sprawę. Być może fakt, że jesteś siostra Danny'ego skłoni kogoś do udzielenia nam pomocy. Co ty na to?

- A potem? - spytała.

- Chodzi o coś więcej niż tylko Santucci. - Stone zawahał się. Mamy jeszcze zdjęcie tego domniemanego Amerykanina w Laosie. Nie wiem jak dużo powiedziała ci Penny po moim wyjściu dziś rano, ale ja cały czas jestem przekonany, że ci dwaj ludzie są ze sobą powiązani Rozmawiałem niedawno z pułkownikiem Bennerem, z biura Bilansu Strat, przebywającym obecnie w Bangkoku. Możliwe, że stażystka naszej tamtejszej ambasady widziała porucznika Kelleya, tego mężczyznę z foto­grafii, którego major Joslin poszukiwał w Laosie.

Stone pochylił się ku Leili z ożywieniem.

- Zakładam, że człowiekiem ze zdjęcia jest porucznik Kelley, dowód­ca plutonu Santucciego, gdyż obaj zaginęli tego samego dnia. Wiem, że są to wyłącznie spekulacje. Ale nie możemy wykluczyć, że takie powiązanie istnieje. Chuck był na tyle uprzejmy, że wykorzystał swoje wpływy, aby FBI coś dla nas wykonało.

Leila popatrzyła na nich z zaciekawieniem.

- Zachowujecie się wszyscy, jakby tu było jakieś tajne sprzysiężenie.

- Jeśli nie będziemy działać ostrożnie, cały problem zaginionych w akcji może ponownie wydostać się na światło dzienne - ostrzegł Goodrich. - Widzi pani, FBI powiedzieliśmy tylko, że zaistniało podejrzenie próby morderstwa dokonanej przez wynajętego zabójcę, i że może tu wchodzić również w grę nielegalne przekroczenie granicy USA. To wystarczy, żeby się zainteresowali.

- Co tu w ogóle FBI ma do roboty? - spytała Leila.

- Jeśli jest powiązanie między Santuccim i Kelleyem i rzeczywiście to Kelley był w Bangkoku, możemy przypuszczać, że Santucci mógł wyje­chać na Daleki Wschód, jeśli wystarczająco go wystraszyłaś. FBI przejrzy zapisy komputerów linii lotniczych poszukując pasażerów, którzy tego dnia, kiedy widziałaś Santucciego, odlatywali z BWI, National lub Dulles na Daleki Wschód.

- Mając taki spis - kontynuował Stone - ustalą ich docelowe lotnis­ka, numery paszportów i sprawdzą każdego w komputerze Departamentu Stanu. Powinniśmy w ten sposób uzyskać listę nazwisk mężczyzn w wieku Santucciego i odpowiadających jego rysopisowi. Wydaje się to dość skomplikowane, ale w erze komputerów nie zajmie dużo czasu. - Uśmie­chnął się i strzelił palcami.

- Co będzie, jeżeli ten człowiek nie podróżuje z paszportem USA? - spytał Goodrich.

- Też tego nie wiedziałem - odpowiedział Stone - ale spytałem, go. Wywiad Obrony ma ustne porozumienia z innymi krajami. FBI może poprosić


o pomoc każdy azjatycki kraj, który ma białych podróżujących z tamtejszymi paszportami. Potrwa to trochę dłużej, ale w dzisiejszych czasach faksy znacznie ułatwiają wymianę informacji. Leila będzie mogła o identyfikować z fotografii paszportowej. - A jeśli zidentyfikuję tego człowieka jako Jerry'ego? - dopytywała się Leila.

- Jeśli Santucci rzeczywiście poleciał na Daleki Wschód i jeśli pułkow­nik Benner zawiadomi, że ten mężczyzna z laotańskiej fotografii jest lub był w Bangkoku, to ja lecę tam, gdzie poleciał Santucci. W chwili obecnej jeszcze nie mamy pewności, że sprawy Santucciego i Kelleya są powiąza­ne. Również Benner nie może być równocześnie w dwóch miejscach. W Bangkoku znalazł się tylko przejazdem, w drodze do Hanoi, i właśnie wtedy pojawiło się to zupełnie przypadkowe podejrzenie co do tożsamości Kelleya. Podstawowym zadaniem Bennera jest współpraca z ludźmi w Hanoi przy odszukiwaniu zwłok. Śledztwa tego rodzaju to nasze zadanie, Wywiadu Obrony. Kiedy nasi ludzie z Wywiadu Obrony dotrą do Bangkoku, pułkownik będzie mógł pojechać do Hanoi.

- Santucci jest w takim samym stopniu mój jak i twój - powiedziała ostro Leila.

Stone zwilżył wargi, spojrzał na Goodricha i Harry'ego, a następnie zwrócił się do Leili.

- Możemy zorganizować to tak, żebyś pojechała ze mną...

- Mam nadzieję, że teraz rozumiecie moje wyjaśnienia - powiedział łagodnie Goodrich. - Chciałbym, żeby brał w tym udział ktoś z zaintere­sowanych rodzin, a nie tylko zawodowy poszukiwacz zaginionych żoł­nierzy. Byłoby to o wiele bardziej... - Zawiesił głos, gdyż widział już odpowiedź Leili.

- Wchodzę do akcji, komandorze. Jak to powiedział pan Goodrich, mam swoje własne sprawy do załatwienia, w ramach tej akcji prowadzo­nej z pominięciem wszelkich reguł. Będę rozmawiać z każdym z plutonu Danny'ego, kogo odnajdziecie. I pojadę na koniec świata, jeśli to pozwoli zyskać jakieś wyjaśnienia. Nie chcę być odsunięta od sprawy.

* * *

Ed Kelley i Jerry Santucci nie mieli zamiaru porzucać aż tak szybko swojego lukratywnego narkotykowego biznesu w Wietnamie, chociaż dystrybucja wśród użytkowników cały czas stwarzała kłopoty, a sprzeda­my zbyt często byli równocześnie najlepszymi klientami, co nie dziwiło, gdyż ludzie ci budząc się każdego ranka zastanawiali się, czy to będzie ich ostatni dzień. Ich własna konsumpcja często zjadała całą ich marżę handlową, więc naciskali Santucciego, by ją zwiększył. Jednak wzrost cen zwoływał niezadowolenie, prowadzące zbyt często do walk. W niektórych przypadkach powstawała nawet konieczność usunięcia okres­ach ludzi ze sceny, zanim zdążą ściągnąć czyjąś uwagę na samo źródło problemu. Zdarzeniem, które w sposób


bezpośredni wpłynęło na ich ostateczna decyzję, była śmierć kapitana Ledbettera. Zmieniła ona całkowicie zakres zadań taktycznych kompanii Bravo. Ludzie nie byli już więcej wysyłani do przeprowadzania operacji oczyszczających lub przewożeni dla odcięcia dróg ucieczki nieprzyjaciela. Nowy dowódca pożądał sławy dla swojej kompanii. Ledbetter umarł 17 lipca. Jego następca, kapitan Hogan znalazł się na miejscu pięć dni później.

W pierwszych dniach sierpnia Hogan przejrzał dziennik kompanii i wykrył, że jego poprzednik dążył do uzyskiwania bezpiecznych przydziałów. Dowództwo batalionu zmieniło się w połowie miesiąca i zaakceptowało wystąpienie Hogana, aby jego kompania została skierowana do najbliższej operacji zaczepnej. Hogan zażądał również ponownego otwar­cia śledztwa w sprawie śmierci Ledbettera. Nie był zadowolony z łatwości, z jaką załatwiono tę sprawę. Cholernie by mu się nie podobało, gdyby miał być ofiarą następnego przypadku. Kwatera główna ustaliła termin przesłuchań na trzeci tydzień września, kiedy batalion miał przewidziany tydzień przerwy w akcjach bojowych.

Na początku września, przez pięć kolejnych dni, kompania Bravo była w ciągłej akcji. W dniu, kiedy zostali przetransportowani do obozu, Jerry Santucci przemówił Kelleyowi do rozsądku.

- Mam tego dość. Z pieniędzmi czy bez nich, moja drużyna mogła wpaść tak głupio jak tamci, których załatwiono. - Druga drużyna trzecie­go plutonu kompanii Bravo miała nocny patrol wokół pozycji, które kompania zajęła przed zachodem słońca. Każdy słyszał odgłosy zasadzki, znajomy grzechot AK-47, ulubionej broni oddziałów Północnego Wiet­namu, o których obecności meldował wywiad. Potem wybuchy granatów i absolutna cisza. Następnego ranka znaleziono dziesięć ciał. Nikt z nich nie zdążył nawet wyciągnąć broni. - To mogłem być ja. Byłbym idiotą, gdybym dalej siedział w tym gównie.

Kelley popatrzył na Santucci ego. Też o tym pomyślał.

- Na Boga, również dobrze to mogłeś być ty. - Santucci był tak rozdrażniony, że żyły wystąpiły mu na czole. - Zwariowałeś? Pokręciło ci się w tym pierdolonym umyśle? Zostaniesz martwym bohaterem i każdy będzie mógł uronić łezkę nad tym wspaniałym Edem Kelleyem. Nigdy nie miałeś zamiaru tkwić tutaj tak długo. - Ręce trzęsły mu się tak mocno, że musiał je przytrzymać pod pachami. - Tutaj mamy szansę zbić fortunę. - Kurewską fortunę! Nie rozumiesz? Na Boga, nie rozumiesz, że skończysz robić forsę w chwili kiedy będziesz martwy? Śmierć jest raz na zawsze Wszystko się kończy. Stajesz się niczym, prochem. Nie weźmiesz tych pieniędzy ze sobą, żeby je wydać przy następnej okazji. - Otworzy szeroko oczy. - Jesteś martwy, poruczniku Edwinie Kelleyu, martwy, jeżeli nie spierdolimy stąd szybko. - Chciał już odejść, ale szybko zawrócił. I te pieprzone przesłuchania w sprawie Ledbettera. Co będzie, jeśli tym razem Hugh nie da rady tego załatwić?


- Masz rację. - Muszą stąd szybko zniknąć, inaczej kapitan Hogan zabije ich, zamieni w martwych bohaterów. A ponowne otwarcie tego przeklętego śledztwa będzie jak otwarcie puszki z robakami! Kanały przerzutowe zostały ustalone i wypróbowane. Zapotrzebowanie na ich produkt było stabilne, a nawet rosło. Aby zarabiać, nie musieli pozostawać dalej w terenie. Hugh Young założył gęstą sieć dystrybutorów. Potrzebował teraz ludzi takich jak Santucci i Kelley dla utrzymania systemu. - Masz rację.

Zniknięcie z jednostki bojowej nie było łatwą sprawą. Nikt nie mógł tak po prostu odejść. To nazywało się dezercją. Żandarmeria zagnała za kratki prawie wszystkich, którzy sobie poszli, a potem, kiedy nie mogli już wytrzymać w dżungli, zrobili błąd pojawiając się w jakiejś przyjaznej wiosce. Do tej pory nie użyto jeszcze w Wietnamie plutonu egzekucyj­nego, ale zawsze było to możliwe. Zwykle kończyło się sądem wojennym, wydającym ostry wyrok: odesłanie do obozu karnego, degradacja i utrata większości praw.

Ed Kelley i Jerry Santucci nie mieli zamiaru wracać do Stanów. Dużo wcześniej obaj uznali, że ich przyszłość związana jest z Dalekim Wscho­dem. Dla ludzi potrafiących planować, czyli dla nich, mundur był jedynie środkiem umożliwiającym dostanie się tutaj. Armia przywozi cię na pole walki. Karmi cię tak długo, jak długo potrafisz walczyć. Masz również prawie całkowitą pewność, że po roku wrócisz do domu, żywy lub martwy. Był najwyższy czas, by wziąć rozbrat z armią.

Hugh Young ponownie zaaranżował wysłanie Kelleya na dzień do Sajgonu. Był zadowolony.

- Zrobiliście, chłopaki, wszystko co tylko było możliwe dla ustawienia tego interesu na odpowiednim poziomie. Stworzyliście wzór dla innych jednostek. Już nadszedł czas - zgodził się. - Macie rację. Przy rozwijaniu biznesu potrzebuję obrotnych ludzi, takich jak wy. Chyba dłużej nie dam już rady prowadzić tego sam. - On również nie chciał stracić żadnego z nich.

- Mogę was obu stamtąd wyciągnąć - powiedział Kelleyowi. - To jest najłatwiejsza część problemu. Najtrudniejsze jest zgranie wszystkiego i wyciągnięcie was w sposób bezpieczny. Mogę zorganizować prawie Czystko - powiedział ze śmiechem - ale nie jestem w stanie przekonać Vietkongu, aby was porwali i dostarczyli pod moje drzwi razem z butelką szampana.

- Mów dalej - ponaglił Kelley.

- Będzie to wymagało kilku dużych premii i to naprawdę dużych. Dam wam do dyspozycji wszystko co trzeba. Myślę, że będzie potrzebny sampan, cholera, chyba i helikopter. I oczywiście, mówiąc o tych środkach transportu trzeba pamiętać, że to nie będą żadne darowizny. - Young patrzył na Kelleya znad szklanki. - Ale sami będziecie musieli zająć się dostarczeniem waszych tyłków na właściwe miejsce we właściwym czasie, i musi to być zrobione czysto, tak żeby nie było żadnych podejrzeń. To najtrudniejsza


125część zadania. Ty i Jerry musicie oficjalnie zagina w akcji. Taki jest prawdziwy cel waszej operacji. Jeśli potraficie do tego doprowadzić, będzie to znaczyło, że potraficie zrobić wszystko.

Kelley uśmiechnął się.

- Koniec z wojskiem. Koniec z patrolami. Koniec z tym całym pozowaniem. - Ale uśmiech zamienił się w zmarszczenie brwi. - Hugh czy jesteś całkiem pewny, że ze swojej strony dasz radę zrobić, co trzeba?

- Przysięgam. Robiłem to już dawniej. Nie dokładnie tak samo jak z wami, gdyż inni znajdowali się w miejscach, skąd było łatwiej zniknąć. Gdy załatwimy waszą sprawę, być może uda się w ten sam sposób uratować kilku najlepszych chłopców z innych rejonów. Potrzebuję chło­paków w Rach Gia, Cam Ranh Bay, Qui Nhon oraz w Da Nang, żeby zrobili to samo, co wy zrobiliście tutaj. Jeśli uda mi się was wyciągnąć, będziecie stanowili przykład.

- Hugh, nie mów jeśli. To źle brzmi.

- Eddie, czy myślisz, że bym ci obiecywał i planował to wszystko, gdybym miał najmniejsze wątpliwości? Nie martw się. Znasz moją histo­rię. Jak sądzisz, ilu pilotom musieliśmy pomóc zniknąć kiedy jeszcze pracowałem w Agencji? - pochwalił się. - Tym razem sprawa jest trochę delikatniejsza, i tyle. Podaj mi swój własny scenariusz w zależności od tego, co ci będzie pasować z planów operacyjnych twojego batalionu w tym miesiącu. Jeśli będzie to właściwa propozycja, zaakceptuję ją. Mam pieniądze na opłacenie ludzi. I jeśli zajdzie taka potrzeba, wszyscy świadkowie znikną, zanim nadejdzie czas ich powrotu do świata.

Dalszą część popołudnia spędzili na omawianiu szczegółów. Mieli trzy daty do wyboru, zależnie od tego kiedy pluton Kelleya będzie pełnił służbę patrolową na zewnątrz obozu: 19, 20 lub 21 września. Po tym terminie batalion miał przewidziany odpoczynek. 19 września Kelley skontaktował się z Youngjem i potwierdził dzień 21. Young poinfor­mował o niewielkiej zmianie w zasadniczych planach. Ponieważ ostatnio strzelcy Vietkongu byli bardzo uczuleni na helikoptery, żaden pilot nie chciał lecieć do Trójkąta. Santucci i Kelley powinni dostać się na własną rękę do kanału łączącego się z Vam Co Dong, gdzie będzie czekał sampan.

- Zakładając, że SEAL nie zastawi dziś w nocy zasadzki - dodaj Hugh z uśmiechem - sampan powinien dostarczyć was do miejsca, skąd bezpiecznie będzie można was zabrać, i w ciągu dwudziestu sekund będziecie pełnoprawnie zaginieni w akcji.

W nocy 21 września 1969 roku drugi pluton kompanii Bravo wyszedł z obozu przez pola minowe na linię zewnętrzną. Porucznik Kelley wybrał ośmiu ludzi do przygotowania zasadzki w dżungli, w pobliżu scieżki, która w przeszłości była używana przez morderczy oddział Vietkongu.

Wyruszyli w dżunglę, a Jerry Santucci po raz pierwszy w swojej krótkiej karierze szedł na szpicy. To by było niezgodne z zaleceniami sierżanta


Buckminstera, ale akurat dziś sierżant został zwolniony ze służby pat­rolowej. - Sierżant spierał się z porucznikiem, że wybrani ludzie są niedoświadczeni, ale Kelley stwierdził, że właśnie takich ludzi potrzebuje na tę zasadzkę.

Santucci zatrzymał się i dał sygnał do szukania schronienia. Dżungla milczała. Kelley i radiooperator ruszyli naprzód z Santuccim. Reszta pozostała na miejscu, w ukryciu. Potem w dżungli przed nimi wybuchnął nagle ogień pistoletów maszynowych. Reszta oddziału miała pozostać na pozycjach do momentu otrzymania rozkazu ruszenia naprzód. Trwali przerażeni na miejscu.

Kelley połączył się z obozem.

- Mój radiooperator i człowiek ze szpicy nie żyją - podał przez radio.

Santucci już zastrzelił łącznościowca. Kiedy Kelley informował obóz, Santucci strzelał w ziemię w kierunku pozostałych ludzi z oddziału. Kelley zawiadomił, że nie może się poruszać, ale polecił, aby pozostali wycofali się na pozycje obronne.

- Za dużo ich - zawiadomił Kelley chwilę później. Nagle podniósł głos. - Pistolet mi się zaciął... - Od tej chwili sierżant Buckminster nie mógł nawiązać z nim łączności.

Szeregowy Victor Ortiz kierował wycofywaniem się ludzi, którzy przeżyli po tym, co zostało później określone przez tych odważnych żołnierzy jako ciężki ogień wroga. O świcie Buckminster poprowadził oddział na miejsce walki. Odnaleziono jedynie ciało łącznościowca. Sier­żant stwierdził, że został on zabity strzałem w czoło z bliskiej odległości. Nie znaleziono żadnych śladów Kelleya ani Santucciego. Najdziwniejszym odkryciem sierżanta był brak śladów krwi i insektów obecnych zawsze w ogromnych ilościach w miejscu, gdzie były walki. Buckminster znalazł tylko bardzo niewiele śladów infiltracji nieprzyjaciela w rejonie ścieżki. Przekazał swoje obserwacje dowódcy kompanii.

Kelley i Santucci przedostali się do kanału, gdzie czekał obiecany sampan. Bez kłopotu przepłynęli siecią kanałów nie napotykając żadnej Zasadzki SEAL. Przed świtem helikopter zabrał ich z polany, którą wywiad Hugha uznał za wystarczająco odległą od rejonu działania strzel­ców Vietkongu. Najtrudniejszą część mieli za sobą. W dalszej części swojej rogi do wolności prowadzeni byli już przez Hugha.

Następnego dnia, zanim zdążono sporządzić oficjalny raport, sierżant Buckminster zginął od granatu wrzuconego przez nieznanych sprawców pod jego łóżko. Oficjalne śledztwo określiło jego śmierć jako wynik zdarzających się we wszystkich korpusach problemów rasowych.

Po zapoznaniu się z ustnym raportem Buckminstera, Hugh Young zajął się innymi członkami tamtego oddziału. Ciało Victora Ortiza znaleziono za jednym z barów w Sajgonie. Przyczyną śmierci było pchnięcie nożem, odniesione podczas pijackiej bójki. Trzej ludzie, którzy byli w dżungli tej


fatalnej nocy: Walters, Hastings i Burns, zginęli przypadkową śmiercią. Dwaj inni, Corey i Burris, zostali wpisani na listę zabitych w walce, zanim organizacja Hugha Younga zdążyła przypieczętować ich los.

Dla Eda Kelleya i Jerry'ego Santucci wojna już się skończyła. A dla tych, którzy ich pamiętali, byli bohaterami zaginionymi w akcji. Gdy Kelley nie wrócił razem z innymi w 1973 roku, na Mattapanie nazwano jego imieniem skwerek.

Rozdział 8

Jedyną oznakę tego, że Matt Stone jest wojskowym, stanowiła tablica rejestracyjna jego samochodu. Bez niej wyglądaliby na miłą parę, która wybrała się na przejażdżkę po wzgórzach zachodniego Marylandu. Oboje byli w cywilnych ubraniach, Leila miała na sobie spódnicę i bluzkę, bo uprzedzono Stone'a, że ludzie zamieszkujący tę część Marylandu uważają się za Południowców, a mężczyźni z Południa mają więcej poważania dla kobiet ubranych w spódniczki.

Matt zadzwonił do pokoju Leili w „Marriotcie” wcześnie rano:

- Jak możesz przesypiać tak piękny dzień?

Czerwone cyfry na ekraniku zegara obok łóżka wskazywały 6.30.

- Czy to ty, Harry? - spytała zaspana, słysząc męski głos.

- Pomyłka, ma'am. To twój najnowszy lojalny przyjaciel, Matt Stone, któremu polecono opiekować się tobą podczas tego pięknego dnia. Zgłaszam się na służbę.

- Co może się dziać o takiej porze?

- Pojedziemy na przejażdżkę na wieś.

- Czy nie moglibyśmy pojechać później, w ciągu dnia?

- Już jest dzień, moja droga. Słoneczko wstało, ptaszki pracują niestrudzenie od wielu godzin i wyłapały już niezliczoną ilość robaków. A. wielu ludzi z Pentagonu, FBI i DIA tej nocy nawet nie położyło się spać.

Leila już była całkowicie przebudzona.

- Santucci?

- Nie, przykro mi. Jeszcze nie. Ale myślę, że to jest co najmniej tak samo ważne. Przeprowadzono komputerowe poszukiwania ludzi z plutonu Danny'ego, którzy przeżyli. I wynik jest nawet dziwniejszy niż niektóre dane, które


Penny odkryła na temat strat. Tych facetów bardzo trudno znaleźć. Jedyny oficer, który przeżył, to Hogan; był dowódcą kompanii po śmierci Ledbettera.

- Gdzie on jest?

- Dokładnie nie wiadomo. Przeszedł na emeryturę i zniknął gdzieś w górach. Odbiera czeki emerytury ze skrzynki pocztowej w Truckee w Kalifornii. Biuro FBI w San Francisco spodziewa się, że go wkrótce odnajdzie. Jednak mamy trochę szczęścia. Wypłynęło nazwisko Williama Coreya, który był w drużynie Santucciego. Zlokalizowaliśmy go w za­chodnim Marylandzie.

- Corey... - zastanawiała się Leila. - Corey... Billy Corey! Dałabym głowę, że w listach Danny'ego pojawiło się to nazwisko. Gdzie go znaleźliście?

- W Midland, małym miasteczku za Cumberlandem. To dobre dwie godziny drogi stąd. Co myślisz o tym, żebym za dwadzieścia minut przyszedł do twojego hotelu i żebyśmy przed wyjazdem zjedli śniadanie w kawiarni?

- Dwadzieścia minut? Gdzie jesteś? Nigdy nie przejedziesz tak szybko przez poranne korki.

- Byłem w Pentagonie od czwartej rano, kiedy to FBI znalazło obecny adres Coreya. Porozumiałem się z Penny, bo musieliśmy sięgnąć do archiwum, żeby znaleźć kilka innych nazwisk, a także chciałem dowie­dzieć się więcej o tym Coreyu. No i co ty na to? Jestem tuż za rogiem. Dwadzieścia minut?

- Przynajmniej dwadzieścia pięć, może pół godziny. Zamów mi dwa średnio wysmażone jajka, hamburgera z jarzynami i sucharki. Dojdę tam, zanim jedzenie znajdzie się na stoliku.

W czasie śniadania Stone krótko opowiedział, że William Corey przed samym bożonarodzeniowym zawieszeniem broni został bardzo ciężko ranny podczas walki w Żelaznym Trójkącie, w którą zaangażowany był cały batalion. Gdy go ewakuowano, był bardziej martwy niż żywy i początkowo w rejestrach kompanii Bravo zapisano go jako poległego w akcji. Była to jeszcze jedna dziwna rzecz w rejestrach kompanii. Według tego, co Penny odkryła, lekarz zajmujący się nim przewidywał, że nie ma żadnych szans na przeżycie lotu helikopterem. Jednak zapisy wskazywały, że przewieziono go z Ben Cat do Sajgonu, potem na Filipiny, potem do Kalifornii i w końcu do szpitala dla weteranów w Filadelfii.

Znaleźli Williama Coreya na zniszczonej farmie niedaleko małego miasteczka Midland. Na stacji benzynowej w miasteczku wskazano im drogę, która zawiodła ich do brudnego kamiennego ogrodzenia zaroś­niętego chwastami i krzakami. Przy wjeździe na farmę nie było żadnej nazwy, ale zrujnowany spichlerz pozwolił zorientować się, że są na miejscu. Zobaczyli nie pomalowaną stodołę z wybitymi szybami, długą pustą szopę, do której podchodziła kiedyś bocznica kolejowa i drzwi wiszące na pojedynczym zawiasie.


Nędzny, odrapany dom pokryty był łuszczącą się papą. To, co kiedyś było szerokim frontowym gankiem, teraz jednym końcem opierało się niepewnie na cementowym bloku. Po po­dwórku wałęsały się kurczęta, sparszywiały kundel i brudna świnia. Wrak starego samochodu, przedpotopowy traktor bez opon, lodówka i roz­maite meble dodatkowo zaśmiecały podwórko. Nie trzeba było lepszych oznak nędzy właściciela.

Gdy wjechali, na progu pojawiła się tęga prosta kobieta z rozczoch­ranymi, brudnymi włosami, które opadały jej na oczy. Nic nie powiedzia­ła, ale spojrzała na nich ponuro.

Stone wysiadł z samochodu.

- Pani Corey? - zapytał z uprzejmym uśmiechem.

Kobieta kiwnęła głową i pochyliła się, by mu się przyjrzeć. Miała ulaną, pryszczatą twarz, a jej wieku nie sposób było określić.

- Nazywam się Matthew Stone, pani Corey, a to jest panna Potter. Czy możemy zobaczyć się z panem Coreyem? Bardzo nam zależy na rozmowie z nim.

- Dlaczego?

- Jestem oficerem marynarki, ma'am, i prowadzimy pewne poszuki­wania, w których, jak sądzimy, pan Corey mógłby nam pomóc.

- On był w piechocie.

- Znam przebieg jego służby, pani Corey, wiem też, że odznaczył się w walkach za morzem. Właśnie dlatego chcielibyśmy z nim poroz­mawiać.

- Nie będzie chciał o tym mówić. Nigdy nie chciał.

- Rozumiem to doskonale. Też byłem w Wietnamie i znam bardzo wielu ludzi, którzy nie chcą wspominać swojej służby w tamtym kraju. Tylko że mógłby pomóc paru osobom, jeśli pozwoli, bym go zapytał o kilka spraw. Czy jest w domu?

- Nie. - Wskazała palcem stodołę. - Jest tam.

Leila właśnie wysiadła z samochodu i prawie krzyknęła widząc zmie­rzającą ku nim zjawę. William Corey wyszedł ze stodoły. Każdy jego krok był męczarnią, gdy kołysał się na sztywnej lewej nodze wygiętej w łuk. Opierał się na niej i przesuwał prawą nogę. Lewa ręka była trójpalczastym szponem kołyszącym się podczas marszu. Pomagało mu to utrzymać równowagę. Patrzył na nich podchodząc bliżej. Lewą część twarzy miał zniekształconą: brakowało części szczęki, ucho przypominało kawał skrę­conego na ruszcie mięsa, a oko straszyło czystym białkiem.

- Pan William Corey? - spytał Stone, żeby przerwać ciszę.

Mężczyzna zatrzymał się w niewielkiej odległości od nich. Wargi, zesznurowane w niekształtny łuk, utworzyły słowa:

- Kim jesteście?

Głos był głęboki, ale resztki szczęki zaledwie się poruszały. Starł ślinę, która pojawiła się z wysiłku.


- Nazywam się Matthew Stone, z Marynarki Stanów Zjednoczonych, a to jest panna Potter. Pracuję w Wywiadzie Departamentu Obrony i właśnie wyjaśniałem pani Corey, że bardzo by pan nam pomógł, gdybyś mógł panu postawić parę pytań.

Spojrzenie zdrowego oka biegało od Stone'a do Leili, pozostając przez dłuższą chwilę przy niej i mierząc ją od góry do dołu. Wreszcie zatrzymało się na piersiach Leili.

- Jakie pytania?

- Zdaję sobie sprawę, że pan nie życzy sobie rozmawiać o swojej służbie w Wietnamie, ale byli tam ludzie, których mógł pan znać, ludzie którzy służyli z panem i o nich chcielibyśmy porozmawiać.

- Wszyscy, których znałem, umarli - powiedział gwałtownie Corey. - Niech pan o tym zapomni. - Odwrócił się w stronę domu.

- Jednak istnieje możliwość, że niektórzy z tych ludzi mimo wszystko przeżyli i dlatego chcielibyśmy...

- Tylko ja przeżyłem. Lepiej byłoby, gdybym umarł - mruknął. - Te bękarty byłyby zadowolone.

- Kto byłby zadowolony, sir?

Corey machnął szponem w stronę Stone'a.

- Skąd mogę wiedzieć, kim pan jest?

Stone wyjął z portfela swoją kartę identyfikacyjną. Corey chwycił ją szponem odczuwając przyjemność, że ich szokuje.

- Komandor marynarki - mruknął, trzymając kartę blisko zdrowego oka. - Jedyni marynarze cokolwiek warci to byli SEALsi pracujący na kanałach. Zwariowani faceci. Wiele razy uratowali nasze tyłki.

Matt sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął odznakę SEAL, położył ją na dłoni i pokazał Coreyowi. Orzeł, rusznica skałkowa i trójząb zabłysły w słońcu.

Coś jakby uśmiech ukazało się na twarzy Coreya.

- Gdzie?

- Żelazny Trójkąt. Nha Ben. Strefa Specjalna. Ben Cat. Tay Ninh.

Corey pokiwał głową.

- Okay. - Odwrócił się do Leili. - Kim ona jest?

- Panna Potter jest jedną z moich asystentek. Uczestniczy w dochodzeniu.

Corey skierował szpon na żonę.

- Zrób herbatę. Ciepła czy mrożona? - spytał patrząc znów na Leilę.

- Mrożoną... poproszę - odpowiedziała ociągając się.

Było dopiero po dziesiątej, ale powietrze stało się już ciężkie i gorące.

- Z przyjemnością - potwierdził Stone, gdy kobieta wchodziła do domu.

- Siadajcie tutaj - wskazał szponem grubą dechę leżącą na dwóch, pniakach i usiadł na brzegu ganku, wycierając ślady śliny ze swojej straszliwej brody.


- Panie Corey, chcielibyśmy pana spytać o kompanię, w której pan służył w Wietnamie, kompanię Bravo, a szczególnie o drugi pluton.

Mężczyzna spojrzał na niego swoim zdrowym okiem.

- Kto żyje, chociaż uważany jest za zmarłego?

- Nie jesteśmy całkiem pewni. Właśnie tego chcemy się dowiedzieć. W pana jednostce były wyjątkowo duże straty i dziwna sytuacja z zaginio­nymi w akcji. Być może wie pan, że ciągle prowadzi się dochodzenia w sprawie ludzi, którzy w rejestrach figurują jako zaginieni w Wietnamie. Stwierdziliśmy, że w pierwszej połowie 1969 roku kompania Bravo miała bardzo małe straty, a w drugiej połowie ogromne. Wiele z nich jest bardzo zagadkowych.

- Nie ma tu nic zagadkowego. Wszyscy nie żyją - mruknął stanowczo Corey.

- Znał pan człowieka nazwiskiem Santucci? Jego pełne imię i nazwis­ko brzmiało Geraldo Vincente Santucci.

Nazwisko Santucciego wywołało widoczną reakcję. Zdrowa ręka Coreya zacisnęła się kurczowo, jednak szybko się opanował.

- Nie.

- Proszę, czy mógłby pan cofnąć się pamięcią do tych czasów? Santucci należał do trzeciej drużyny w pana plutonie. Sądzę, że pan wchodził w skład plutonu, którego sierżantem był Buckminster.

Corey obojętnie przyglądał się Stone'owi. Potem spojrzał przed siebie na pola po drugiej stronie brudnej drogi.

- Załatwili czarnego Buckminstera, gdy twardo spał na swojej pryczy. Może ten facet, Santucci, został zabity tak jak wszyscy inni.

- Jestem pewien, że jednego będzie pan pamiętał: dowódcę plutonu, porucznika Kelleya. Jego pełne imię i nazwisko brzmiało Edwin Antonio Kelley. On...

- Też nie żyje. - Corey ciągle jeszcze patrzył ponad drogą.

- Panie Corey, obaj zostali zapisani jako zaginieni w akcji zanim pan został raniony, ale możliwe, że ciągle jeszcze żyją. Właśnie dlatego...

Corey wstał i popatrzył na Stone'a.

- Dlaczego? - Ślina pociekła mu na brudną koszulę. - Dlaczego oni? Za czym pan węszy? Jest pan jednym z tych agentów od narkotyków?

- Nie. Widział pan moją kartę identyfikacyjną. Służę w marynarce od dwudziestu pięciu lat.

Mężczyzna wskazał szponem na siebie.

- Czy sprawdził pan, jak mnie się to przydarzyło?

- Według zapisów Pentagonu, był pan ciężko ranny. Początkowo zapisano pana jako poległego w akcji.

- Tamtego dnia byłem w świecie snów. Nawet nie pamiętałem, jak się nazywam. Byłem na takim haju, że chyba nawet nie wiedziałem, że jestem w Wietnamie i na pewno nie mogłem walczyć. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to ta cała strzelanina wokół mnie. Sądzę, że postanowiłem uciec od tej wojny,


bo pamiętam, że wstałem, rzuciłem broń, i ruszyłem ścieżką w dżunglę. Nie wiem, w jakim kierunku szedłem, ale chyba wydawało mi się, że idę prosto do nieba. Wpadłem na drut. Cały przeklęty świat eksplodował. Wolałbym, żeby mnie to zabiło. Byłoby mi lepiej.

Jego żona wyszła z domu niosąc trzy mrożone herbaty i podała szklanki Mattowi i Leili. Trzecia herbata była w poobijanym grubym kubku, który włożyła w zdrową rękę męża. Potem ostrożnie położyła dłoń na jego ramieniu.

- Słyszałam, co mówiłeś. Nigdy nie opowiadałeś mi o tym, to znaczy o narkotykach.

- Lekarz na Filipinach powiedział mi, że trudniej było odzwyczaić mnie od narkotyków niż poskładać. Morfina i to wszystko podwójnie utrudniły leczenie. - Znów skierował twarz ku brudnej drodze, ale powie­ki miał zamknięte. - Stałem się narkomanem, tak jak wszyscy.

- Myśli pan o pozostałych, o drużynie? - zapytał Stone.

Corey otworzył oczy i zwrócił twarz do Stone'a.

- Drużyna? Robi pan sobie jaja ze mnie? Cała przeklęta kompania - warknął. - Połowa obozu. Jak pan sądzi, w jaki sposób ktokolwiek mógł wytrzymać dwanaście miesięcy tej nieszczęsnej, złej, pierdolonej wojny? Wy, chłopcy z SEAL, kochaliście to gówno. Cała reszta została tam wysłana jako mięso armatnie, żeby robić to, od czego bogaci ludzie mogli się wykręcić. Właśnie dlatego... - szepnął - właśnie dlatego.

- Nie wiedziałem, że tylu ludzi zażywało narkotyki, panie Corey. Słyszałem o tym, ale nie wiedziałem, że tak się rozpanoszyły. Dlaczego właśnie kompania Bravo?

- Dosyć tego. Właśnie dlatego pan tu jest, prawda? Nie oszuka mnie pan. - Corey zwrócił się do żony potrząsając głową z niewiarą. - Po tych wszystkich latach chce mnie pan wysłać do kicia. Może tam żyłoby mi się lepiej, niż tu żyjemy. - Wskazał szponem farmę.

- Nie, panie Corey. Nie chcę pana nigdzie wysyłać. Jestem po prostu marynarzem, który pragnie pomóc starym przyjaciołom. Wiem, że to bolesne dla pana. - Stone popił herbaty. Miała mocny miętowy zapach. - To bardzo dobre, pani Corey - zauważył uprzejmie - bardzo odświeżają­ce w takim dniu jak dziś.

- Idźcie sobie stąd! - wybuchnął Corey. Rzucił kubkiem w świnię, która grzebała obok starej lodówki. Wstał i odwrócił się do Stone'a i Leili. - Po prostu idźcie stąd. Zostawcie mnie samego. - Jego głos był krzykiem bólu.

Leila też wstała i odezwała się po raz pierwszy.

- Panie Corey, odejdziemy, jeżeli pan tego rzeczywiście chce. Ale proszę, ja też muszę panu coś powiedzieć. Mój brat był w pana drużynie. Został zabity w akcji, ale w archiwum armii znaleźliśmy dziwne zapisy. - Mówiła szybko i słowa się zlewały, ale nie chciała odejść, bo wiedziała, że ten człowiek jest w stanie jej pomóc. Teraz była absolutnie pewna, że Danny wymieniał jego


nazwisko w listach. - Mój brat został zabity w dniu moich szesnastych urodzin, a był jedyną bliską osobą, jaką miałam. Chcę tylko dowiedzieć się, co się naprawdę stało, czy to było tak, jak to opisują oficjalne wojskowe akta...

- Jeszcze raz, jak brzmi pani nazwisko, dziewczyno? - zapytał Corey, a jego głos był teraz równie miękki, jak przed chwilą nieprzyjemny.

- Leila Potter.

- Siostra Danny'ego? - upewnił się ze zdumieniem, zaledwie szepcąc.

- Nasi rodzice już nie żyli. Danny był wszystkim, co miałam.

- Siostra Danny'ego - powtórzył łagodnie Corey. Odwrócił się i po­szedł po kubek, wyciągając lewą nogę na bok, podczas gdy kołysał się na zdrowej. Podniósł kubek. - Siostra Danny'ego - usłyszała, jak powtarza te słowa. Gdy wrócił do nich, zatrzymał się dokładnie przed Leilą. - Siostrzyczka Danny'ego. - Z jego oczu płynęły łzy. Zdeformowana twarz wykrzywiła się grymasem bólu. - Był dobrym chłopakiem... naprawdę dobrym chłopakiem, ale oni go zamordowali. Bękarty... śmierdzące bęka­rty... zamordowali go. - Wyciągnął powoli ku niej swoją szponiastą rękę, potem gwałtownie ją cofnął, i dotknął jej zdrową ręką. Uścisnął jej ramię. - Przeklęte bękarty zamordowały go, bo był jedynym przyzwoitym chłopakiem w całej kompanii.

Leila położyła rękę na dłoni Coreya.

- Zamordowali, panie Corey? - Potrząsnęła głową z powątpiewa­niem. Wiedziała o pocisku w tyle głowy Danny'ego, ale nie mogła zaakceptować oskarżenia, że brat został zamordowany. To było tak, jakby w parafii proboszcz zaprzeczył istnieniu Przenajświętszej Trójcy. - Danny poległ w akcji. Tak stwierdzono w raporcie. Tak napisał kapitan Ledbetter w liście... i... i także porucznik Kelley.

- Danny wiedział, co z nami robiły narkotyki - załkał Corey. - On i Jerry byli jak bracia... razem od obozu rekruckiego. To dlatego Danny starał się mu pomóc, zanim rzeczy przybrałyby jeszcze gorszy obrót. Danny powiedział Ledbetterowi o narkotykach, ale Ledbetter nie chciał mu uwierzyć. - Słowa wypływały ze zniekształconych ust Billy'ego Coreya gwałtownym potokiem, a ślina ciekła mu po brodzie, gdy wyrzucał z siebie wszystko, co w nim tkwiło od dwudziestu pięciu lat. - Dowiedzieli się, że doniósł na nich i za to go zamordowali. Strzelili mu w tył głowy. Potem zlikwidowali kapitana, bo stał się podejrzliwy.

- Jak mogli kogoś zamordować w środku walki? - przerwał Stone wiedząc, że dochodzą do prawdy.

Corey zabrał rękę z ramienia Leili, uświadomiwszy sobie nagle, że dotknię­cie jej dłoni, stanowi wtargnięcie obcej osoby za jego mur prywatności, który budował wokół siebie przez tyle lat. Cofał się, aż zatrzymał się na ich samochodzie. Potem, nie patrząc, kulił się, aż usiadł na przednim zderzaku. - Nie było żadnej bitwy. Urządzili jedynie wielkie przedstawienie, wystarczyło, żeby ktoś zaczął strzelać w środku nocy, w czasie patrolu na


zewnątrz obozu, przez sekundę czy dwie. Wszyscy pozostali byli śmiertelnie przerażeni z zaskoczenia, więc każdy zaczynał strzelać byle gdzie. I zanim się spostrzegliśmy, wyimaginowany nieprzyjaciel został przegnany do dżungli, a - wyciągnął palec w stronę Stone'a - zdrajca już nie żył. Pociągnął nosem, potem obtarł szponem i nos, i brodę.

- Tak właśnie został zamordowany Danny. Inni też - zakrakał. - Być może Ledbetter podejrzewał, co się dzieje, ale nie chciał robić szumu. Potem gdy załatwili Danny'ego, może Ledbetter coś powiedział, może właśnie Kelleyowi, i wydał na siebie wyrok śmierci.

- Kelley wiedział o wszystkim? - spytał spokojnie Stone.

Corey utkwił wzrok w twarzy Stone'a.

- Ten drań prowadził cały interes. Zabierał nam wszystko, co zarabia­liśmy.

Minęło już południe, gdy opuścili farmę Coreya. Jechali w całkowitym milczeniu brudną drogą ogrodzoną kamiennymi płotami, potem przez miasteczko, i nie odezwali się ani słowem, dopóki nie wyjechali na autostradę.

- Przykro mi - zaczął miękko Stone. - To był trudny poranek. Znam cię tak krótko, że nie wiem, co powiedzieć. To jest tak... - szukał odpowiedniego słowa.

- To jest ostatni rozdział historii o Dannym - powiedziała za niego. - Teraz wiem, co się naprawdę stało. Szkoda, że to usłyszałam... i uwierzy­łam. Nie mogę przywrócić mu życia. Wszystko skończone.

- Nie, nie wszystko jest skończone.

Leila odwróciła lekko głowę i z ciekawością popatrzyła na Stone'a, ale nic nie mówiła.

- Widziałaś tamtego dnia Jerry'ego Santucci przy „ścianie”. On żyje. Danny nie żyje. A ten arogancki skurwysyn, morderca, kopiował swoje własne nazwisko. - Stone mówił przez zaciśnięte szczęki, ledwo poruszając wargami. - W SEAL szybko nauczyłem się, że nie należy się wściekać. Należy załatwiać porachunki. Chcę dorwać tego skurwiela. Chcę go dorwać za ciebie. Chcę go za Danny'ego. Chcę go za każdego chłopaka z kompanii Bravo, który cierpiał i umarł z jego powodu. I Kelleya też dopadniemy - jeśli żyje.

Nie słysząc odpowiedzi spojrzał na Leilę. Patrzyła prosto przed siebie. Łzy płynęły jej po policzkach i nie robiła nic, żeby je powstrzymać od spadania na wargi i brodę.

Stone'owi znów brakowało słów. Poklepał delikatnie jej dłoń leżącą na oparciu między fotelami.

Leila chwyciła jego rękę i lekko ją uścisnęła. Wciąż płakała.

- Matt, proszę, zostań. Nie odchodź.

* * *

Hugh Young wolałby zostać w Indonezji kilka dni dłużej. Pierwotnie planował jednodniowe pobyty w portach Semarang i Surabaja. Oba rozwijały


się bardzo szybko i gdyby zauważył tam jakieś możliwości dla siebie, wróciłby do Dżakarty na jeszcze jeden dzień. W Indonezji nie można było nic załatwić bez zgody rządu.

Potem zamierzał jechać do Kuala Lumpur. Malezja już czwarty rok realizowała Drugi Plan Perspektywiczny, czyli program rozwoju gos­podarczego, zachęcając zagranicznych biznesmenów do inwestowania w krajowy przemysł. Oceniał, że możliwości są tam nieograniczone. Myślał także o podróży do Rangunu, ale tą sprawą mógł się później zająć Kelley. Lepiej zaczekać, aż będzie pewne, że rząd birmański zgodzi się na spokojny rozwój nefrytowego interesu.

Niestety, telefon do Randy'ego Wallace'a zmienił całkowicie te plany. Randy nie powiedział prawie nic, ale jego milczenie było alarmujące. Jerry został rozpoznany po dwudziestu pięciu latach postępowania zgodnego ze zdrowym rozsądkiem i przestrzegania zasad osobistego bezpieczeństwa. To było zdumiewające. Osoba, która go widziała, mimo wydanego rozkazu nie została uciszona. Co za błąd. Nawet Eddie Kelley popełnił błąd, ale wydaje się, że ten problem już załatwiono.

Te błędy nastąpiły o wiele zbyt szybko dla Younga. Nagle okazało się, że system bezpieczeństwa stosowany do tej pory nie był doskonały. Polegało się na Randym, który miał likwidować ślady i ostrzegać, jeśli kiedykolwiek pojawią się powody do niepokoju. Jednak i bez Randy'ego ostatnie wydarzenia stanowiły wystarczające ostrzeżenie, a Randy był zbyt głupi lub zbyt nieudolny, by w takiej sytuacji można było zdać się tylko na niego.

Young zadzwonił do Kelleya, do jego biura w Bangkoku, i powiedział mu, że na lotnisku Don Muang będzie czekał na niego bilet na następny samolot linii Cathay Pacific do Hongkongu, który odlatuje dokładnie za dziewięćdziesiąt minut. Następnie zadzwonił do Jerry'ego i kazał mu czekać na nich na lotnisku. Przyszedł czas na rozmowę. Niedobre prze­czucia ostatnich dni osaczyły Younga i nie podobało mu się to, co zwiastowały.

Po dwudziestu pięciu latach - o, Chryste, to rzeczywiście był tak długi czas - obaj, Ed Kelley i Jerry Santucci, zostali rozpoznani albo przynaj­mniej podejrzewa się, że nie zginęli. Zbieg okoliczności? Tak, po tylu latach mógł to być tylko zbieg okoliczności. Głupota? Z całą pewnością. Po tylu latach nikt nie mógłby się spodziewać, że zostanie rozpoznany przy „ścianie”. Ale dlaczego Jerry kopiował swoje własne nazwisko, gdy wokół znajdowało się tylu ludzi? I... Do diabła, Hugh być może zrobiłby to samo. Ale to zdjęcie Eda Kelleya... Ten głupi sukinsyn powinien uważać, a nie pozować do fotografii. Ukartowana sprawa? Nie, nieprawdopodobne.

Cholera. Przez tyle lat byli tacy ostrożni. Do Stanów zawsze jeździli pod przybranymi nazwiskami. Papiery, paszporty, wszystko, co służyło do identyfikacji, było przygotowywane przez dobrze opłacanych eksper­tów Incharu.


Wszyscy współpracownicy Incharu, biali i krajowcy, wiedzieli, jak surowo będzie ukarany ten, kto popełni błąd i poza biurem wyjawi cokolwiek na temat przedsiębiorstwa. A podrzędni urzędnicy wiedzieli o Incharze tylko tyle, ile było trzeba, aby dobrze wypełniali swoje obowiązki. Ten system doskonale zdawał egzamin przez dwadzieś­cia pięć lat i nie było powodu, żeby nagle się zawalił.

Hugh Young wiedział, że mógłby istnieć dalej bez Kelleya i Santucciego i kiedyś w przyszłości może to się stać konieczne. Ale teraz wolał, żeby sprawy toczyły się dotychczasowym trybem. Jeżeli coś nie pękło, lepiej tego nie sklejaj. Był pewien, że będzie można załatwić te drobne problemy.

Zawsze czuł się dobrze, wręcz komfortowo, wracając do domu, do Hongkongu. Z powietrza wyspa Hongkong wyglądała jak idealny klejnot. Gdy samolot zbliżał się do południowego brzegu wyspy, widać było targi pod gołym niebem w Jardine's Bazaar i Jardine's Crescent, a na zachodzie mieszkalne wieżowce Aberdeen. Gdy schodzili ponad centralnymi wzgó­rzami, widział serce miasta, leżące na lewym stoku prowadzącym z Vic­toria Peak do najpiękniejszego portu świata. Potem widać było Zatokę Kowloon, przy której stały mieszkalne wieżowce dzielnicy Wanchai, lśniące w popołudniowym słońcu. Dom. Bezpieczeństwo. Przynajmniej na razie.

Spokojny Jerry Santucci czekał na niego po drugiej strome stanowiska kontroli granicznej. A powinien wyglądać na pokonanego, pomyślał Young.

- Jerry, wiesz, że nie prosiłbym cię, żebyś po mnie przyjechał, gdyby to nie było ważne dla nas wszystkich. Czy Eddie zdołał dotrzeć do samolotu, w którym zarezerwowałem dla niego miejsce?

Sam wylot z lotniska w Bangkoku nie stanowił problemu, ale prawie nadludzkim wysiłkiem było przedostanie się z miasta na lotnisko, a Ed miał na to tylko półtorej godziny.

Santucci lekko się uśmiechnął. Coś musiało być nie w porządku, jeżeli Hough Young zadzwonił z takiego miejsca jak lotnisko w Dżakarcie i powiedział, że wszyscy muszą od tej chwili zmienić swoje plany.

- Samolot Eda będzie tutaj za jakieś pół godziny. Song zadzwoniła do mnie natychmiast, gdy Ed przeszedł kontrolę graniczną. Powiedziała, że widziała, jak biegł do samej „furtki” i jest pewna, że wsiadł do samolotu, bo nie wrócił. To był piękny, błyskawiczny i staranny plan, Hugh.

- Po dzisiejszej porannej rozmowie z Wallace'em postanowiłem, że byłoby idiotyzmem czekać, aż ktoś zacznie się do nas dobierać. - I dodał z naciskiem: - Bo ktoś w końcu to zrobi, Jerry. Musimy przeanalizować nasze problemy i rozwiązać je, zanim się do nas wezmą.

- Zrobimy, jak mówisz, Hugh. Może powiedziałbyś mi coś o tej nagłej zmianie planów teraz, gdy czekamy na Eda?

- Nie, nie teraz, Jerry. Porozmawiamy ogólnie o interesach. Robimy mnóstwo dobrej roboty i zarabiamy mnóstwo szmalu. Nie chcę dyskutować


o tych najnowszych kłopotach dopóki nie usiądziemy wszyscy trzej twarzą w twarz. Tak postępowaliśmy od roku 1969. Wy dwaj zawsze byliście dużo lepsi niż inni ludzie Incharu. Wolę nadal postępować w ten sposób. Nie chciałbym, żeby któryś z nas myślał, że dwaj pozostali mogą o czymś rozmawiać poza jego plecami.

Przez następne pół godziny rozmawiali o różnych operacjach spółek akcyjnych zależnych od Incharu. A gdy pojawił się Ed Kelley, Young powtórzył to, co powiedział Santucciemu i dodał:

- Prosiłem Jerry'ego, by zarezerwował dla nas pokój w klubie. W cią­gu ostatnich kilku dniach zdarzyło się mnóstwo rzeczy. Tak więc pojedzie­my do Aberdeen, popływamy w basenie, może weźmiemy kąpiel parową, a może jacuzzi. Następnie wypijemy kilka drinków, zjemy dobrą kolację, i omówimy sprawy.

Kelley był zdumiony. Spytał Hugha:

- Czy wystraszył cię ten cały bałagan, który zdarzył się ostatnio?

Young spojrzał koso słysząc to pytanie.

- Nie, Eddie, nic mnie nie przestraszyło. - Jego oczy zwęziły się lekceważąco. - Ale to nie moje zdjęcie puszczają w obieg w Pentagonie. - Teraz zwrócił się do Santucciego. - I to nie mnie widziano przy kopiowa­niu własnego nazwiska ze „ściany”. Tak naprawdę, to nikt mnie nie zna ani nie interesuje się, kim jestem. Dla podsumowania sprawy - kon­tynuował kwaśnym tonem - pozwólcie mi powiedzieć, że martwię się o moich przyjaciół i tyle wystarczy, jeśli chodzi o wyjaśnienie. - Odwrócił się i poszedł przed nimi przez halę przylotów.

Lśniący czarny mercedes z zaciemnionymi szybami czekał przed samym wejściem. Kiedy wyszli na dwór, szofer w liberii, który stał obok pojazdu rozmawiając z policjantem, natychmiast zasalutował i ot­worzył tylne drzwiczki. Policjant też zasalutował widząc Younga.

Przebijanie się wieczorem przez Kowloon, potem przez tunel pod Portem Victoria i przez Wanchai zajęło sporo czasu. Jeszcze raz nawiązała się towarzyska rozmowa o niczym: Young był wymowny, a Kelley i Santucci starali się odpowiadać jak najkrócej. Zachodzące słońce przy­dawało splendoru Victoria Peak. Podziwiali go przy wjeździe na wzgórza i Potem, jadąc przez zielone tereny wyścigowe Happy Valley. Na przeciw­ległym zboczu, gdzie droga wiła się zakrętami, zachwycał ich widok zachodniej części wyspy, pomalowanej słońcem na pomarańczowo. Na Wąskich uliczkach Aberdeen ruch uliczny znów się zagęścił. Minęli ogrom­ne wieżowce, w których mieszkały dziesiątki tysięcy ludzi. Nierzadko zdarzało się, że całe rodziny żyły w jednopokojowych mieszkaniach, a wielu z tych ludzi spędzało życie nie wychodząc ze swojej dzielnicy.

* * *

Morski Klub Aberdeen wyrastał, wysoki i biały, nad samym brzegiem morza. Gdy wysiedli z mercedesa przed klubem, miła wieczorna bryza ochłodziła ich przynosząc jednak równocześnie nieprzyjemne zapachy, tysiące ludzi, całe rozgałęzione rodziny, żyły w pobliżu portu Aberdeen na


połączonych dżonkach. Morski klub stał się symbolem bogactwa wśród nędzy. To tutaj, w tym klubie, bawili się bogaci Chińczycy, i tutaj zgadzali się na spotkania z cudzoziemcami. Klub oferował dwa ogromne baseny, gabinety gimnastyczne, pięć pięter restauracji, wiele barów i usługi wymagane przez zagranicznych biznesmenów, którzy byli stałymi gośćmi w Hongkongu.

Póki nie skorzystali z basenu, a potem z jacuzzi, Huhg Young chciał rozmawiać tylko o działalności spółek akcyjnych zależnych od Incharu Nalegał jeszcze, by skoczyli do łaźni parowej, ale potem zdecydował, że raczej skorzystają z masażu. I dopiero gdy stwierdzili, że są już odprężeni poszli do pokoju, który Santucci zarezerwował po telefonie Younga.

Kierownik ustawił wygodne fotele wokół niskiego rzeźbionego stolika z drzewa tekowego, który, jak pamiętał, Young bardzo lubił. Sądził także, że zamówienia będą takie same jak przy poprzednich okazjach. Łatwo można było przewidzieć zachowanie najbogatszych członków klubu, a szczególnie ludzi z Zachodu. Butelka Jacka Danielsa, srebrny kubełek z kostkami lodu, kryształowy dzban wody i komplet szklanek z ciężkim dnem na tacy ustawionej pośrodku stołu, oraz szeroka czara z tuzinem pływających gardenii dla uzupełnienia wystroju.

Santucci włożył lód do szklanek. Kelley przeciął czarną pieczęć butelki scyzorykiem i do każdej szklanki nalał dwie uncje cierpkiego płynu.

- Byśmy zawsze mieli bogactwo, zdrowie i piękne kobiety. - Young podniósł szklankę. Światło tańczyło po wielkim diamencie jego pierś­cienia, gdy czekał, żeby pozostali dwaj powiedzieli to samo. To był toast, który wszyscy trzej wybrali jako swój wtedy, kiedy otwierali biuro w Hongkongu.

- No dobrze, Hugh - powiedział Kelley, gdy wypili. - Bawiło cię, że jesteś tajemniczy. Przeszliśmy przez rytuał kąpieli, toastu i doszliśmy już do Jacka Danielsa. Teraz mów. - Pochylił się opierając ręce na kolanach i wbił swoje przeszywające niebieskie spojrzenie w Hugha.

- Proszę, mów - potwierdził sarkastycznie Santucci. Nie był przy­zwyczajony do takiego zachowania Hugha i czuł się nieswojo. Szrama na jego policzku wydawała się bardziej widoczna.

- Okay. Koniec głupstw. - Hugh wziął następny haust whisky i prze­płukał nim usta zanim go przełknął. - Od 1969 roku wszystko nam szło doskonale. Inchar niedługo będzie obchodził srebrny jubileusz, jeżeli wliczymy czasy Wietnamu. - Zakręcił lodem w szklance. - Ale teraz znaleźliśmy się w sytuacji, kiedy wszystko może się zawalić. Nie możemy na to pozwolić... nie możemy na to pozwolić - powtórzył potrząsając głową. - Gdy pochylił się w ich stronę, a jego szerokie ramiona napięty mięśnie karku, wydawało się, że im grozi. - Od tamtego czasu zaszliśmy daleko. Jesteśmy bogaci. Ciągle jesteśmy zdrowi. Mamy piękne kobiety, nawet białe, jeśli tego chcemy. - Zaznaczał każdą pozycję tego bilansu na palcach lewej ręki, a diamenty na obu rękach rzucały iskierki. - Dostaliśmy wszystko, czego chcieliśmy. Trwaliśmy


razem. Rozumiemy się. Chcę przez to powiedzieć, że jest to takie dziwne, tak kurewsko niezwykle, gdyż wszyscy trzej pochodzimy z tak różnych środowisk.

Potem Young znów oparł się wygodnie i uderzył pięścią w dłoń. Jego miły uśmiech zniknął.

- Tak więc pomyślałem, że lepiej będzie, jeżeli spotkamy się, zanim zaczniemy niszczyć tę przyjaźń. Kocham was, chłopaki. Naprawdę. I myś­lę, że powinniśmy trzymać się razem i zachować przyjaźń, bo inaczej razem wpadniemy do rynsztoka. - Spojrzał na Kelleya: - Zgadzasz się z tym? - Potem spojrzał na Santucciego marszcząc brwi.

Obaj skinęli głowami.

- Nie czułem inaczej ani przez chwilę - stwierdził Santucci, jednak jego upór nieco złagodniał.

- Też tak myślę - zgodził się Kelley.

- Dobrze, bo obaj musicie przez jakiś czas pozostać w ukryciu. I mam na myśli, że naprawdę głęboko w ukryciu. Zajmę się sprawami, które muszą być załatwione, żeby ochronić to, co stworzyliśmy dotąd, więc wy obaj będziecie mogli unikać pokazywania się w nieodpowiednich miejscach.

- Jak głęboko musimy się ukryć? - spytał Kelley.

- Musicie się ukryć głębiej niż wielorybie łajno na dnie oceanu, Eddie. Gdy wrócisz do Bangkoku, jedyne miejsca, w których możesz przebywać, to biuro i twój dom. To samo dotyczy tutaj Jerry'ego.

- Jak długo? - Santucci się pochylił.

- Dotąd, aż pozbędziemy się tego całego kłopotu.

- A jak to zrobimy? - zawarczał Santucci. Nieufność powróciła w mo­mencie, kiedy zdał sobie sprawę, że jego wolność jest zagrożona.

- Ja to zrobię - zawiadomił Young.

- Do tej pory zawsze sami rozwiązywaliśmy nasze problemy - zanie­pokoił się Kelley. - Tak uzgodniliśmy na początku: powodujesz problem, rozwiązujesz go sam.

- I tak było do dzisiaj. Ale dziś rano rozmawiałem z Randym Wallace'em.

- To dupek - skomentował Santucci.

- Tak, i to gorszy, niż sobie kiedykolwiek wyobrażaliśmy. Każdy, kto spędza życie jako popychadło w armii, jest dupkiem. A każdy, kto przez tak długi czas bierze cudze pieniądze, tak jak on nasze, jest dupkiem do kwadratu, jeżeli nie zdaje sobie sprawy, że wcześniej czy później musi spłacić dług. Ale niestety jest to jedyny dupek, którego umieściliśmy w Pentagonie. - Young spojrzał troskliwie na nich i popił Jacka Danielsa. Bez Randy'ego Wallace'a wy dwaj już dawno moglibyście być martwi.

- Okay, wziąłbym winę na siebie... - zaczął kwaśno Santucci.

- Tu nie ma winy, Jerry - przerwał mu ostro Young. - Tak samo nie ma winnego w sprawie nieszczęsnej fotografii Eddie'ego. Takie rzeczy po prostu


się zdarzają. Umykają spod kontroli. To przecież nie było naumyślnie. Co się stało, to się nie odstanie. Partnerzy, którzy obwiniają nawzajem, łatwo mogą się poróżnić na stałe. - Wziął butelkę i obracając tacę dolał po kolei do szklanek. Kelley dokładał do nich kostki lodu.

- Nie zamierzam dopuścić do upadku Incharu na skutek czegoś takiego jak głupie osobiste oskarżenia. To niegodne i egoistyczne. Tyle razem przeszliśmy. Obaj zrobiliście, co można, żeby naprawić te błędy A ja teraz mam zamiar załatwić sprawy raz na zawsze, i sam. Już od dawna nie byłem w stolicy naszego kraju. Może się zdarzyć, i jest to nawet dość prawdopodobne - kontynuował skrupulatnie - że obaj mogliście zostać rozpoznam, gdybym was poprosił, żebyście tam pojechali, chociaż nie wyobrażam sobie, żeby można wam było udowodnić prawdziwą tożsamość. Mnie nikt nie zna. Teraz za całą sprawę ja jestem od­powiedzialny i spodziewam się, że w przyszłości obaj będziecie działać tak samo dla każdego z pozostałych.

- Brzmi to interesująco, Hugh. Czy możesz powiedzieć coś więcej? - Usta Kelleya stanowiły wąską linię na jego kanciastej twarzy.

Young spojrzał na zegarek i powiedział:

- Nie wiem, czy o tej porze Randy jeszcze śpi, ale może uda mi się go obudzić. Byłoby to zabawne... - Wstał z fotela i przycisnął dzwonek na ścianie. W drzwiach pojawił się kelner. Young poprosił go o przyniesienie telefonu.

W mieszkaniu Randy'ego Wallace'a dochodziła siódma rano i obaj mogli poznać z wyrazu twarzy Younga, że go obudził. Rozmowa była krótka i raczej jednostronna. Pod koniec twarz Younga stężała w wyrazie gniewu, bo Randy chyba kwestionował którąś instrukcję.

- Zamknij się, Randy. - Mięśnie na karku Younga napięły się, gdy mówił przez zaciśnięte zęby. - Dobrze. Teraz nie masz wyboru. Zamie­rzam zatrzymać się w twoim mieszkaniu, bo nie będę wpisywał mojego nazwiska ani niczyjego innego w rejestrach hotelowych. A ty pomożesz mi wyczyścić ten bajzel. - Na twarzy malował mu się niesmak, gdy przerwał na chwilę i słuchał. Wskazał swoją szklankę i skinął na Kelleya, żeby ją napełnił. - I co gorsza, Randy, nie dałbym za to złamanego grosza. Mamy ciebie, twoje serce i duszę, ciebie całego, od stóp do głów, i nie zapomnij o żadnym cencie, który dostałeś od nas przez te wszystkie lata. Żyłeś lepiej niż jakikolwiek inny pułkownik.

Nastąpiła przerwa, podczas której Wallace z całą pewnością protes­tował.

Young ssał kostkę lodu, a potem znów wrzucił ją do szklanki.

- Wytłumaczę ci to w kilku słowach, Randy - warknął do telefonu. Jeżeli nie będzie cię tam, gdy przyjadę i jeżeli nie będziesz współpracował, nie będziesz miał się gdzie ukryć. - Uśmiechał się, gdy dodawał: - i wiesz co się stanie, jeżeli zrobisz jakieś głupstwo z własnej inicjatywy. Być może uda ci się na krótko ukryć przed nami, ale wiesz, że cię znajdziemy.


Skończył rozmowę życząc Wallace'owi przyjemnego dnia.

- Randy nie uczy się szybko - powiedział do dwóch pozostałych - ale otrzymał ostrzeżenie. Teraz pójdziemy na kolację. W samolotach podają okropne jedzenie.

- Randy to jednak dupek - mruknął Santucci.

Rozdział 9

Gdy Stone rozmawiał z pułkownikiem Bennerem przebywającym w Bangkoku, w telefonie tak strasznie świszczało, że aż rozbolały go zęby. Odłożył słuchawkę, ale brzęczący dźwięk nadal utrzymywał się, już nie tak głośny, jednak ciągle irytujący. Przyjrzał się twarzy Leili i uznał, że lepiej teraz nic nie mówić. Siedziała na sofie po drugiej stronie pokoju, oczy miała utkwione w niewidzialnym punkcie powyżej jego głowy, i próbowała w pełni zrozumieć to, co usłyszała. Nie była świadoma wycia przenośnego telefonu, który trzyma w ręku. Opuszczała go tylko powoli, aż zatrzymał się na jej piersi.

Nie zdawała sobie sprawy, że jej piersi wyprężyły się, gdy bezmyślnie ściskała między nimi telefon. W tej chwili była o milion kilometrów stąd i Matt Stone radował się możliwością bezkarnego przyglądania się jej. Ukradł sobie całkiem przyjemną chwilkę. Podziwiał atrakcyjną kobietę, której bardzo chciał pomóc, chociaż był prawie pewien, że zmieszałaby się, gdyby dostrzegła, że ją obserwuje.

Fascynowała go miękkość jej naturalnych blond włosów, a jeżeli nie była prawdziwą blondynką, to znaczy, że tracił umiejętność obserwacji. Ale był to nie tylko pociąg fizyczny; w jego wieku to się już nie zdarza. To było znacznie więcej: zachwyt kombinacją eleganckich rysów, silnego charakte­ru i determinacji. Tym wszystkim wykazała się w ciągu ostatnich dni. j Podczas gdy Leila analizowała to, co właśnie usłyszała, Stone również rozmyślał o rozmowie telefonicznej. Stażystka z amerykańskiej ambasady została dokładnie wypytana. Pułkownik Benner powiedział, że wierzy w to, iż dziewczyna zidentyfikowała Edwina Kelleya. Jego słowa za­szokowały Leilę. To było prawie tak, jakby Kelley również pojawił się przy „ścianie,” razem z Santuccim.


Dzięki małej pomocy tajskich władz zidentyfikowali też człowieka, który jadł lunch z Kelleyem. Przeszukując komputerowe archiwa miejsco­wej policji, dziewczyna rozpoznała na zdjęciu Birmańczyka trudniącego się przemytem szlachetnych kamieni do Tajlandii. Władze tajskie nie interwe­niowały, ponieważ miał udziały w miejscowym przemyśle jubilerskim.

Dla Leili był to koniec trudnego dnia i Stone czuł się jak intruz, widząc zmienne uczucia malujące się na jej ślicznej twarzy podczas rozmowy z Bangkokiem. Znał ją dopiero od dwóch dni, ale w tej chwili wydawało pni się, że są razem od lat. Dzielił z nią bolesne przeżycia. Na początku oboje nie zdawali sobie sprawy, jak głęboko Leila jest związana z tymi wydarzeniami poprzez swojego zmarłego brata. To był jeszcze jeden zły obrót losu dla kobiety, która zasługiwała na coś lepszego.

W pierwszej chwili wydawało mu się dziwne, że sam fakt, iż trzymał ją za rękę, gdy wyjechali z farmy Coreya, pomógł jej się uspokoić. Ale to zmieniło również jego własne uczucia. Gdy tamtego popołudnia jechali przez wsie Marylandu, uświadomił sobie, że od bardzo długiego czasu nie trzymał za rękę żadnej dziewczyny, i odczuł przyjemność. Był jeszcze bardziej zdumiony, gdy minęła prawie godzina, a on wciąż trzymał ją za rękę.

Od czasu gdy, całe lata temu, rozpadło się jego krótkotrwałe małżeńst­wo, stosunki Matta Stone'a z kobietami były powierzchowne. Jego żona była drobna, pełna temperamentu, słodka i tak pociągająca seksualnie, że być może ożenił się z nią po to, żeby nikt inny jej nie miał. Ale nie była stworzona na żonę marynarza, a już szczególnie na żonę komandosa marynarki. Chciała powieściowego małżeństwa z mężczyzną, który wra­całby z pracy każdego dnia o tej samej porze, chętnie chodziłby na przyjemne przyjęcia do odpowiednich ludzi, założyłby typową rodzinę zamieszkującą na przedmieściu i uczęszczał do kościoła w każdą niedzielę odświętnie ubrany.

Ciągle jeszcze było mu przykro, gdy to wspominał. Popełnili taki błąd. Dobrze przynajmniej, że nie mieli dzieci. Od tamtego czasu unikał bliższych stosunków z kobietami. Zadowalał się krótkotrwałymi kontaktami, a ko­biety z reguły myślały o nim dokładnie to samo. W każdym razie unikał intymnych znajomości, które trudno byłoby zerwać.

Gdy jechał z Leilą wśród wiejskiego krajobrazu, z prawdziwą radością powracał chwilami oczy od szosy, by spojrzeć na nią. To była nieznana najczystsza przyjemność, a ona była z nim! Jednocześnie czuł ulgę i podniecenie, gdy widział, jak w miarę upływu czasu jej ładna twarz uspokajała się. Płacz był naturalną reakcją, ale zdecydował, że trwał już wystarczająco długo, by złagodzić szok wywołany informacjami od Coreya. Od czasu do czasu ściskała jego rękę, chyba nieświadomie, i wyda­wało mu się, że w tych chwilach odzyskiwała coraz więcej spokoju. To było dziwne uczucie dla Stone'a, ale bardzo go radowało, gdy tak jechali w milczeniu.


W końcu zabrała rękę i sięgnęła do torebki. Najpierw znalazła chusteczkę i wytarła oczy, a potem wyciągnęła puderniczkę z lusterkiem Przez chwilę badała swoją twarz, następnie umalowała usta. Wreszcie wrzucając wszystko z powrotem do torebki, powiedziała:

- Na szczęście nie byłam umalowana, bo teraz wyglądałabym okropnie. - Zwróciła twarz ku niemu. - Za chwilkę nie będę już miała takich czerwonych oczu i nie będziesz się mnie krępował, jeśli zatrzymamy się gdzieś na hamburgera. - Uśmiechnęła się. - Popatrz, nie ma rozmazanego tuszu ani ciemnych śladów na różu. Co o tym myślisz? Czy hamburger będzie odpowiednim sposobem na mój powrót do rzeczywistości?

- Całkowicie. - Był pewien, że nawet rozmazany tusz nie ze­szpeciłby jej twarzy.

- Doskonale. Gdy zobaczysz bar albo restaurację, co wolisz, jestem gotowa. Ale jestem też jeszcze ciągle zranioną kobietą - dodała chwytając go znów za rękę.

W restauracji przyglądał się uważnie, gdy czytała menu, szła do toalety i gdy wracała obserwując ludzi przy stolikach. Miała mniej więcej tyle samo lat, co on, ale w jakiś sposób wydawała się inna niż kobiety w jej wieku. Nie był jednak w stanie dokładniej określić, na czym ta różnica polega.

To był długi, ciężki dzień. Obserwował grę uczuć w jej oczach, gdy słuchała rozmowy przez przenośny telefon. Teraz skupiła wzrok na nim. Wzięła głęboki oddech i skinęła głową, by dać znać, że wróciła do rzeczywistości. Aparat wciąż piszczał.

- Hej, Leila, myślę, że powinnaś już odłożyć słuchawkę - powiedział uśmiechając się leciutko.

Spojrzała na aparat przyciśnięty mocno do piersi i wreszcie dotarł do niej chrypliwy dźwięk.

- Przepraszam. - Przycisnęła guzik, żeby wyłączyć te piski, przez chwilkę patrzyła na słuchawkę i wreszcie odłożyła ją na miejsce.

- Chodźmy - powiedział. - Zawiozę cię do „Marriotta”. Pewnie jesteś zmęczona.

- Tak - uśmiechnęła się ze znużeniem. Należało już iść, ale Matt Stone w jakiś sposób dawał uczucie pewności, a może komfortu? A może bezpieczeństwa? Nie, to było coś więcej. Oparcie w mężczyźnie, które znaczy tak wiele. - Okay. Jedziemy. - Kiedy po raz ostatni zdarzyło mi się nie chcieć rozstawać się z facetem?

Leila wiedziała, że wielu jej przyjaciół, mężczyzn i kobiet, uważa ją za nieszczęsną starą pannę. Zaczęło się to po szkole średniej, kiedy mnóstwo dziewcząt w jej wieku uważało, że każda dziewczyna nie związana z chłopakiem jest już starą panną. Ale żadna z nich nie przeżyła tego, Co ona. Wykształcenie było dla niej ważniejsze niż pryszczaty facet i dzieci. Tak właśnie im ripostowała. Jedynym mężczyzną, z którym sypiała w college'u, był profesor, sympatyczny człowiek, tyle że nie nadawał się do tego, by dzielić z


nim życie. Potem stwierdziła, że w pracy może odnieść taki sam sukces jak jakikolwiek mężczyzna, ale nie było łatwo znaleźć mężczyznę, który zgodziłby się mieć pracującą żonę.

Około trzydziestych urodzin zdecydowała, że małżeństwo nie jest odpowiedzią na jej marzenia. Lubiła mężczyzn. Cieszyło ją umawianie się na randki, zaproszenia na kolacje, taniec, przyjęcia, od czasu do czasu noc z mężczyzną, którego rzeczywiście lubiła, a nawet wspólne wyjazdy na weekendy lub krótkie wakacje. Ale unikała długotrwałych związków. Miała swój własny świat i chciała być pewna, że nigdy już nie przeżyje takiego bólu i takiej samotności jak wtedy, gdy straciła Danny'ego. Teraz przeżywała coś zupełnie nowego... a jak długo znała Matta Stone'a?

Gdy Stone wrócił tego wieczoru do swojego pustego, wynajętego mieszkania, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów poczuł się samotny. Nawet sam przed sobą z trudem to przyznawał i zastanawiał się, nie... miał nadzieję, że Leila odczuwa to samo. Nigdy nie znał kobiety takiej jak ona, ale też właściwie nigdy takiej nie szukał.

Pentagon, zajmujący powierzchnię jedenastu i pół hektara, jest jednym z najbardziej fascynujących budynków biurowych na świecie. Składa się z pięciu pięciokątnych, osobnych lecz połączonych skrzydeł, z których każde ma pięć poziomów oplecionych labiryntem ponad dwudziestu siedmiu kilometrów korytarzy prowadzących do biur, często pozbawio­nych okien, w których pracuje codziennie dwadzieścia trzy tysiące ludzi. Niezagubienie się na korytarzach Pentagonu jest wyzwaniem dla intelek­tu, natomiast w samym budynku nie ma nic specjalnie atrakcyjnego.

Pośród tego labiryntu znajduje się piękny podwórzec, zajmujący prawie dwa hektary. Schludne spacerowe dróżki przechodzą przez dosko­nale utrzymane ogrody, okolone kwitnącymi krzewami i drzewami. Wszę­dzie porozstawiane są ławki. Tutaj każdy, poczynając od najniższego urzędnika w hierarchii, a kończąc na przewodniczącym Kolegium Szefów Połączonych Sztabów, może znaleźć kilka minut spokoju. W ładny dzień można tu zachwycać się śpiewem ptaków i zapachem kwiatów, albo zjeść spokojnie kanapkę, z daleka od harmidru. I nikt nie może powiedzieć, że dwadzieścia trzy tysiące pracowników Pentagonu jest pozbawionych po­czucia humoru, ponieważ temu rozkosznemu zakątkowi nadano nazwę Punkt Zerowy Wybuchu.

Niektórzy przychodzą tu po prostu odpocząć, inni szukają schronienia przed nieustającymi dzwonkami telefonów i krzątaniną panującą w bu­dynku, a jeszcze inni, by uniknąć podsłuchania swoich rozmów.

- Leila była ze mną, gdy telefonowałem do pułkownika Bennera wczoraj wieczorem - powiedział Matt Stone gdy on, Leila i Penny Carson znaleźli wolną ławkę ocienioną koroną liściastego drzewa. Parę minut wcześniej wyjaśnił w biurze Penny, że w parku można rozmawiać swobod­niej niż w


budynku. - Benner jest pewny, że stażystka z naszej ambasady widziała Edwina Kelleya jedzącego lunch w hotelu „Shangri-la” w Bangkoku. To oznacza, że był widziany dwa razy: najpierw w Laosie, a potem w Bangkoku. A jest to facet, który zniknął w tym samym czasie co Santucci - stwierdził z entuzjazmem.

- Dlaczego informacja od Bennera ma być taka pewna? - spytała Penny marszcząc brwi. Ludzie w jej zawodzie byli automatycznie podejrzliwi, gdy ktoś mówił o sygnałach dotyczących zaginionych Amerykanów, a szczególnie gdy chodziło o ludzi widzianych na wolności. Zbyt często informacje pochodziły od osób, które chciały trochę zarobić, od jakichś pomyleńców, którzy chcieli ściągnąć na siebie uwagę, albo po prostu od głupców, którzy widzieli jeńca wojennego w każdym białym człowieku. Matt wspomniał o raporcie Bennera zanim wyszli do parku, chociaż nie podał szczegółów. Tylko że to nie miało sensu. Najpierw Santucci, potem Kelley!

- Jest jedna rzecz, która powoduje, że jestem pewny - odpowiedział Stone. - Wiem, że Nolan Benner był specjalnie wybrany do wypełnienia misji w Hanoi. Ma ogromne doświadczenie w przesłuchiwaniu ludzi i oddzielaniu prawdy od fantazji. Potrafi znaleźć trop, który doprowadzi go do ludzkich szczątków. Wprowadza równowagę między gorliwymi cywilami a potrzebą lotnictwa, które chce wyjaśnić do końca każdy przypadek zaginionego pilota. Podczas wojny latał na misje posiłkowe z Lidomu w Tajlandii, zna tajski i wietnamski, a jego brat ciągle jeszcze figuruje w archiwach jako zaginiony w akcji. Jeśli on mówi, że wierzy w identyfikację, to mnie to wystarczy.

Penny, marszcząc ciągle brwi, wstała i przeszła na ścieżkę, gdzie podniosła kamyk i wrzuciła go z powrotem na grządkę. Wczoraj jeszcze była na tropie czegoś wyjątkowego, tajemnicy, może zagadki z przeszłości, która musiała być rozwiązana. A teraz sprawa okazała się tak poważna i nie należała już wyłącznie do niej. Gdy znowu odwróciła się do nich, jej wzrok wbił się najpierw w Stone'a, zanim spoczął na Leili.

- Właściwie nie spałam przez kilka ostatnich dni. Te wszystkie dodat­kowe godziny przy komputerze... a potem nie mogłam zasnąć, bo stara­łam się zgadnąć, co mogło przydarzyć się kompanii Bravo. Robiłam to tak samo dla ciebie jak i dla siebie. - A teraz jej osobisty plan został podzielony na części i jest rozdawany innym.

Stone natychmiast zrozumiał jej myśl, połączenie uczucia odsunięcia i szok zaskoczenia, a może nawet wyczerpanie.

- Penny, wiemy na razie bardzo niewiele. Zgodnie z tym, co wczoraj mówił Corey, Kelley i Santucci już w sześćdziesiątym dziewiątym prowa­dzili razem biznes.

- Narkotyki - wtrąciła Leila. - Ludzie w kompanii Bravo byli prawie cały czas półprzytomni. Wydaje się, że każdy, kto wszedł w drogę handlarzom, z moim bratem włącznie, był zabijany.


- To dlatego twoje poszukiwania prowadzą do takich dziwacznych cyników - stwierdził Stone. - To, co odkrywałaś, nie miało sensu, bo dzisiaj, po dwudziestu pięciu latach, patrzyłyście na to z zupełnie innego punktu widzenia. Stwierdziłaś, że wystąpiły niezwykłe straty w ludziach, do tej pory nikt z nas nie łączył Kelleya z Santuccim. Nikt nawet nie zająknął się o narkotykach czy o narkotykowym biznesie. Gdy to wszyst­ko się rozgrywało, ludzie, którzy powinni zauważyć, że dzieje się coś złego, nie mieli czasu, by się tym przejąć, albo zostali zabici. Nie wiem.

- A co z Santuccim? Dlaczego myślisz, że przebywa na Dalekim Wschodzie?

Stone uśmiechnął się.

- FBI poszukuje go teraz przy pomocy komputerów. Właśnie czekam na wyniki. Przypadek Santucciego jest wyjątkowy. Jeżeli będę mógł dostać jakąś wskazówkę, zapolujemy na niego, gdziekolwiek by się znajdował. Jeżeli nie, pojadę do Bangkoku. Wiem, że Kelley tam jest. Pułkownik Benner wynajął miejscowych ludzi do poszukiwań Kelleya. W domu, w biurze, wszędzie. Być może Santucci też tam pojechał. Teraz istnieje powód, by przeprowadzić poszukiwania, mamy gorący trop. Zadaniem Bennera jest odszukiwanie zmarłych lub ich szczątków. Teraz, gdy znalazł jednego żywego, sprawa przechodzi do Wywiadu Depar­tamentu Obrony.

- A co z tobą? - Penny spytała Leilę. - Jakie masz plany? - Nie patrzyła na Leilę, bo była jednocześnie zraniona i zakłopotana, ale teraz zwróciła się do niej, a wyraz jej twarzy był prawie oskarżający.

- Bardziej niż czegokolwiek pragnę jeszcze raz spotkać się z Jerrym Santuccim twarzą w twarz.

- A gdy tak się stanie...?

Gdy tak się stanie... Leila zamknęła oczy i przygryzła dolną wargę. Nagle usłyszała, że ktoś głośno woła Penny. Podniosła wzrok i zobaczyła pułkownika piechoty zmierzającego zdecydowanie w ich kierunku.

- Kapitanie Carson - Randy Wallace zawołał z odległości dziesięciu metrów. - Wszędzie pani szukałem. - Ledwo zauważył obecność pozo­stałej dwójki. - Spodziewam się, że rozmowa dotyczy spraw armii?

Penny ze zdumieniem odwróciła się.

- Dzień dobry, pułkowniku. - Boże, Randy wyglądał okropnie, tak Jakby w ogóle nie spał. - Chciałabym, żeby pan spotkał się z tymi ludźmi - powiedziała żywo. - To komandor Stone, wyznaczony przez Wywiad Departamentu Obrony jako śledczy, a to Leila Potter, która została do nas przysłana przez biuro kongresmana Goodricha. Właśnie ona zidentyfikowała człowieka figurującego w archiwach jako zaginiony w akcji.

Wallace od niechcenia skinął im głową.

- Sprawa prawdopodobnie będzie zaklasyfikowana jako pomyłka identyfikacji. Pani kapitan, czy możemy porozmawiać prywatnie?


- Oczywiście. Czy to potrwa chwilkę, czy też chce pan, żebym przyszła do pańskiego gabinetu, gdy skończę tutaj?

- Chciałbym, żeby pani przyszła do mojego biura... natychmiast rzucił z irytacją kołysząc się na palcach, a jego zaczerwienione oczy mrugały z niecierpliwości. - Rzecz jest ważna, pani kapitan... i poufna

Tym razem nie można było dyskutować. Randy Wallace był zwykle uosobieniem cierpliwości, ale teraz wyraził się bardzo jasno.

- Czy traficie do mojego biura? - spytała Stone'a. - Chciałabym zrozumieć... chciałabym porozmawiać dłużej z Leilą.

- Oczywiście. Za pół godziny?

- Czy będziemy zajęci dłużej niż pół godziny, pułkowniku?

- Nie, jeżeli pójdziemy natychmiast - odpowiedział uszczypliwie Wal-lace. Gdy wracali do jego biura, nie odwrócił się ani razu, żeby sprawdzić, czy Penny idzie za nim.

Randy Wallace zamknął drzwi swojego gabinetu i wskazał krzesło przed biurkiem. Gdy Penny usiadła, rzucił się ciężko na swoje krzesło wydając głębokie westchnienie. Potem pochylił się opierając ręce o biurko jak nauczyciel. Jego rzadkie włosy zwisały w nieładzie, a okrągła twarz była bardziej pomarszczona niż zwykle.

Czysty dramat, pomyślała Penny. Usłyszę coś więcej niż jego zwykłą gadaninę.

- Penny, przyjmij radę od bliskiego przyjaciela, który bardzo się o ciebie troszczy. Porzuć to polowanie... natychmiast. - Jak, do diabła, miał jej wytłumaczyć? Mój Boże, nie chciał, żeby ją zabili. Odsunąć ją - to tak. Tak musiało być. Ale niech żyje.

- Myśli pan o sprawie Santucciego? - Wyprostowała się częściowo zaszokowana, częściowo zdumiona.

- To jest koszmar. Uwierz mi, to koszmar. Dobrze mi poradzono. Jeszcze nie mogę podać ci źródła, ale uwierz mi, że wiem znacznie więcej, niż mógłbym ci teraz powiedzieć.

- Pułkowniku Wallace, moja klauzula dostępu nie różni się aż tak bardzo od klauzuli szefa sztabu. Jeżeli są tu jakieś powiązania w sprawie tego sygnału, muszę o tym wiedzieć. Sygnał o Santuccim jest w tej chwili dla mnie najważniejszą sprawą.

Penny Carson, poruszyłaś gniazdo szerszeni, pomyślała. A może wyżej jest jeszcze ktoś, kto zaczął już zacieranie śladów?

- Kapitanie... Penny... - Wallace mrugał gwałtownie oczami. Chciał błagać ją, powiedzieć, że jej życie znajduje się w niebezpieczeństwie, ale byłoby to zbyt nierozsądne. Widział, jak wyprężyła plecy i ściągnęła usta w prostą linię, gdy po raz drugi w ciągu minuty zwrócił się do niej po imieniu.

- Wiem, wiem - poprawił się. - To ja nalegałem, by stosować się do dyscypliny wojskowej podczas godzin pracy. Kapitanie Carson, niezależnie od klauzuli dostępu do informacji, istnieje również taka rzecz jak racje wyższego rzędu.


150Najpierw Matt Stone zabrał jej świadka. To raniło, ale teraz był jeszcze poważniejszy powód do walki. Randy chciał odebrać jej wszystko. Ten cały przeklęty Pentagon cuchnie.

- Muszę wiedzieć. Włożyłam całe serce w sprawę Santucciego - po­wiedziała gniewnie. - To jest - szukała najodpowiedniejszych słów - to śmieszne siedzieć tutaj i mówić mi, że są dodatkowe informacje, a zaraz potem powiedzieć, że mam zostawić sprawę. Pułkowniku, ja muszę wiedzieć!

- Chcę, żeby pani natychmiast zostawiła tę sprawę, kapitanie. Jeśli pani odmówi, nie będę miał wyboru. Będę musiał panią odsunąć. - Założył ręce na piersi przyjmując władczą postawę i miał nadzieję, że się wycofa. Jednak, widząc jak zmienia się wyraz jej twarzy, zorientował się, że użył złych słów.

- Pójdę wyżej. Pójdę tak wysoko, jak będzie trzeba. - Wstała z krzesła i pochyliła się nad biurkiem. - Cholera - powiedziała ostro - pan nie może zrobić mi takiego świństwa. - Jeszcze zanim odezwała się, wiedziała, że zdaje się na łaskę losu i że prawdopodobnie będzie tego bardzo żałowała. - Przejdę całą drogę w górę, aż do samego Sekretarza Obrony i powiem, że mam do czynienia z poważną sprawą, a w tym biurze jest kilku urzędasów, którzy chcą zatuszować aferę stulecia, i...

- Kapitanie! - krzyknął Wallace. Zerwał się na nogi i, górując nad nią, zawołał: - Pani zachowanie jest niedopuszczalne!

- Bzdury, pułkowniku Wallace, sir - wrzasnęła mu w twarz. - Właś­nie miałam przyjść do pana gabinetu i zameldować oficjalnie, że mamy potwierdzoną identyfikację dowódcy plutonu z kompanii Bravo, który został zarejestrowany jako zaginiony w akcji tego samego dnia co San­tucci. Pułkownik Benner potwierdził to Wywiadowi Departamentu Obro­ny późnym wieczorem. Ten zaginiony nazywa się Edwin Kelley, i to ten sarn, który był na tym zdjęciu z Laosu, ten sam, którego szukał biedny major Joslin.

Penny Carson przerwała w pół słowa. Wystraszyła się, że Wallace dostał ataku serca. Wydawało się, że stracił kontrolę nad mięśniami szczęk, które drżały tak, jakby były osobnymi elementami. Krew od­płynęła mu całkowicie z twarzy. Powoli opadł na krzesło. Penny ode­tchnęła, kiedy otworzył usta i wziął głęboki oddech.

- Proszę usiąść, kapitanie - poprosił łagodnie, tak jakby wychodził z głębokiego snu. Spojrzał na nią uważnie. Co się zmieniło na tym świecie? Co się zepsuło po wszystkich tych latach? I tak nagle? Najpierw Santucci, a teraz Eddie. Jak to się mogło stać? Teraz, pomyślał niewesoło, nie miał innego wyboru jak tylko zgodzić się na żądania Hugha. Wystawienie się na ryzyko było lepsze niż rezygnacja z finansowego komfortu, do którego już się przyzwyczaił. - Oboje zachowujemy się nieodpowiednio. Przepraszam. Krzyk nic nie załatwi. Powinienem był podejść do tej sprawy całkowicie inaczej.


Penny stała, nadal wściekła mimo gałązki oliwnej, którą jej podawał.

- Proszę, niech pani usiądzie. - Jego głos był zaledwie słyszalny. - Ludzie nie mogą pracować razem w taki sposób.

Usiadła. Czy wycofywała się mówiąc: „przepraszam, pułkowniku”? Nie czuła najmniejszej skruchy, ale może to był sposób, by go uspokoić przypochlebić się, dzieląc z nim porozumienie, o którym mówił? Jej matka zawsze mawiała, że więcej się osiągnie podając miód niż ocet.

Wallace kontynuował głosem wypranym z ekspresji.

- Chcę powiedzieć pani wszystko o sprawie Santucciego. - Mówiąc usiłował stworzyć prawdopodobną wersję wydarzeń. - Nalegałem, żeby pani zajmowała się tym, ale zostałem przegłosowany. Obiecuję, że postaram się... nie, zażądam, żeby pani miała dostęp do tego nowego śledztwa. - Myślał szybko. Jak, do diabła, załatwiać taką rzecz jak ta? Jedyne, czego kiedykolwiek chciał, to pójść z nią do łóżka, i masz ci los.

- Proszę mi wierzyć, że doceniam to, pułkowniku.

- O szesnastej mam być obecny na odprawie. Będę wolny o siedem­nastej trzydzieści, może o osiemnastej. Zrobię wszystko, co tylko będę mógł, żeby pani w pełni współpracowała przy tym nowym, tajnym śledztwie. - Chwytał się słomki, starał się myśleć logicznie, ale jednocześ­nie był przerażony mając świadomość, że Penny Carson wie za dużo. Jeżeli Hugh i Eddie dowiedzą się o tym, to będzie jego koniec. Wszystkie te lata... Nie może się teraz poddać. - Tak więc spodziewam się, że osobiście poinformuję panią o wszystkim. Jedyny sposób, jaki znam, żeby przeprosić za ten wybuch, to zaprosić panią na drinka, ewentualnie na lekką kolację, jeśli pani mi na to pozwoli. Naprawdę chciałbym panią zaprosić. Wtedy wszystko sobie wyjaśnimy.

Penny była oszołomiona. Mogła dać tylko jedną odpowiedź.

- Oczywiście.

- Doskonale. Proszę się nie gniewać. Przyjdę po panią do biura, tak jak tamtego wieczoru. Przeklęty Hugh Young.

* * *

W gabinecie Penny na Matta Stone'a czekała wiadomość, żeby za­dzwonił do FBI.

- Sprawdziliśmy wszystko podwójnie, komandorze - poinformował agent prowadzący sprawę. - Myślę, że zlokalizowaliśmy pańskiego czło­wieka.

- Chciałbym przełączyć rozmowę na głośnik. Jest ze mną kobieta, która rozpoznała Santucciego przy „ścianie”, a także oficer z Bilansu Strat, który prowadzi dochodzenie. Może być? - spytał Stone.

- Proszę bardzo, komandorze. Przeczytam to, co mam tutaj, a potem proszę pytać, jeśli coś będzie niejasne.

Po włączeniu głośnika wydawało się, że głos agenta FBI dochodzi ze starego radia.


- Potem pana świadek może potwierdzić nasze zdjęcie. Komputer dopasował tylko trzynaście osób do podanego opisu w odniesieniu do dnia, kiedy świadek widziała zaginionego przy „ścianie”. Dziesięciu z nich jest prawdopodobnych, chociaż o ośmiu wiemy, co robili przez cały dzień, dziewiąty starał się unikać swojej gniewnej dziewczyny i mieliśmy mnóst­wo kłopotu, żeby przekonać go, że nic nas to nie obchodzi, jeśli nie złamał prawa. Dziesiąty - pański człowiek - poleciał linią United z lotniska Dulles do San Francisco, a z San Francisco do Hongkongu. Podróżował z amerykańskim paszportem na nazwisko William George Harrison Wygląda na to, że jest Amerykaninem żyjącym poza krajem. Paszport, zgodnie z tym, co mówi straż graniczna, był legalny, ale adres w Hong­kongu, który wpisał na papierach przy wyjeździe, był zmyślony. Przefaksowaliśmy go do naszego biura, żeby sprawdzili, i powiedzieli nam, że jest fałszywy. Taki adres nie istnieje. Nie istnieje także William George Harrison. Również nie wiemy niestety, jak ten człowiek zdobył paszport, ale tego się dowiemy za dzień czy dwa. Na ogół sprawa wygląda tak, że facet ma dobre początkowe papiery, na podstawie których wydaje się paszport. Zdjęcie było wystarczająco wyraźne i urzędnicy United potwier­dzili, że to ten człowiek leciał ich samolotami. W San Francisco przepyta­liśmy stewardesę, która jak się wydaje, rozmawiała z nim jakiś czas podczas lotu do Hongkongu. I potrzebujemy pańskiej panny Potter, żeby dala nam ostateczną identyfikację, gdyż chcemy potwierdzić, że roz­mawiamy o tym samym człowieku. Kiedy możemy to zrobić?

- Zaraz, gdy dojedziemy do waszego biura.

- Możemy przefaksować zdjęcie, jeśli to wam pomoże.

- Nie kłopoczcie się. Mam również kilka innych spraw, które chciałbym bezpośrednio z wami wyjaśnić - powiedział niezobowiązująco Stone. Chciał się znaleźć twarzą w twarz z agentem, bo wtedy biuro FBI nie mogłoby mu odmówić dodatkowej uprzejmości. - Być może, gdy dojedziemy do was, będziecie mieli więcej istotnych informacji. Porozmawiamy na miejscu. - Zależało mu na tym, żeby zaprząc więcej rąk do pracy. Może ludzie z Biura FBI w Bangkoku sprawdziliby Kelleya tak samo, jak to zrobili z Santuccim.

Kiedy Leila zobaczyła godzinę później kopię paszportowego zdjęcia Williama George'a Harrison zrobioną przez FBI, nie miała najmniej­szych wątpliwości. Blizna na prawym policzku nie była aż tak wyraźna, włosy nie były aż tak kręcone, ale znała tę twarz od piętnastego roku życia, prawie szesnastego. To był Jerry Santucci.

Gdy dojechali do biura FBI, zapis przesłuchania stewardesy został już przefaksowany. Maria Poon latała regularnie linią do Hongkongu. Była Amerykanką chińskiego pochodzenia i mówiła biegle dialektem kantońskim. W ostatnich latach Santucci rozmawiał z nią wielokrotnie, a mówił dialektem kantońskim prawie tak samo dobrze, jak językiem ojczystym. Pierwszą rozmowę nawiązał stwierdzeniem, że od dwudziestu pięciu unika białych kobiet, bo brakuje im wrażliwości i uczuciowości kobiet Wschodu.


Wydawało mu się, że zaimponuje jej biegłą znajomością obu języków. Pani Poon była mężatką i nie przyjmowała jego licznych zaproszeń na kolację, chociaż on stale jej powtarzał, że fakt, iż jest mężatką, nie stanowi powodu, by odrzucać zaproszenia. Twierdził, że jest międzynarodowym biznesmenem, wykazywał się dokładną znajomością wielu azjatyckich miast i przechwalał się, że zna wielu polityków.

Jednak jego wypowiedzi były bardzo ogólnikowe, nawet wtedy gdy próbował nawiązać kontakt z kobietą. Pani Poon nie znała jego adresu chociaż wspomniał, że główną siedzibą jego przedsiębiorstwa jest własny drapacz chmur w centrum, finansowym sercu Hongkongu, w pobliżu hotelu „Mandaryn”. Chełpił się również piękną fontanną w holu, ale nigdy nie wspominał nazwy firmy.

Gdy spytano ją czy wie, jak się z nim skontaktować, w pierwszej chwili pokręciła przecząco głową. Jednak potem przypomniała sobie, że nalegał, by wzięła jego numer telefonu na wypadek, gdyby zmieniła zdanie. Pogrzebała w torebce i znalazła świstek papieru, który dał jej Santucci. Nie była to wizytówka, więc nie figurowała tam żadna nazwa przedsię­biorstwa. Gdy z biura FBI w San Francisco zadzwonili pod podany numer, neutralny kobiecy głos z automatycznej sekretarki potwierdził numer i poprosił o pozostawienie wiadomości. Nie było żadnej wzmianki dotyczącej nazwy instytucji, która będzie przyjmować wiadomość.

Oprócz wysiłków, by zaimponować pani Poon, jedynym śladem pozo­stawionym przez Santucciego były słowa o biurowcu z piękną fontanną, znajdującym się niedaleko hotelu „Mandaryn”.

- On tam jest, Leila. Santucci jest w Hongkongu! - Matt Stone studiował jej twarz, gdy przykre uczucia przemieniały się w czystą determinację. - Ja... my możemy go odszukać... dla Danny'ego. - Nie mógł znaleźć słów, by wyrazić to, o czym myślał... Wiedział również, o czym ona myślała.

- Powiedziałeś, że będę mogła pojechać z tobą, jeżeli dowiemy się, gdzie się udał. - Każde słowo, które wypowiadała, było wymierzone i potwierdzało jej zamysły. Jerry Santucci... jeszcze raz... dla Danny'ego, a nawet bardziej dla jej własnego spokoju. Leila spojrzała na niego wiedząc, że podjęła decyzję, z której się nie wycofa.

- Zostałaś już włączona do personelu Chucka Goodricha. On jest głęboko przekonany, że musisz pojechać, zarówno dla niego samego, jak i dla wszystkich ludzi, których nazwiska figurują na „ścianie”.

- A czy ktoś nie będzie kwestionował mojego wyjazdu?

- Na pewno tak, jeśli dowiedzą się, jak to zostało załatwione. Ale wtedy będziesz już poza krajem.

* * *

T.T. „Tommy” Chang znał Hongkong tak dobrze, jakby go sam zaprojektował. Nieważne, czy znajdował się na wyspie w centrum, w Wanchai, czy w


Zatoce Causeway, czy też naprzeciwko Portu Victoria na półwyspie Kowloon, na rojnych ulicach Tsimshatsui, albo w Hung Jonii. Znał każdą uliczkę i każdy budynek, i rozumiał ludzi, z których wielu spędzało całe życie nie wychodząc ze swoich dzielnic.

Był jednym z dziewięciorga rodzeństwa. Wychował się w jednopo­kojowym mieszkaniu mrówkowca w dzielnicy Hung Horn. Od najmłod­szych lat wyznaczył sobie cel: zostać policjantem, bo wiedział, że policjant może iść wszędzie gdzie chce, a on chciał wyjść z dzielnicy Hung Horn, miejsca bez przyszłości. Chciał także mieszkać w jednym z tych pięknych budynków, które widział z drugiej strony portu, na Victoria Peak. Nigdy mu nie przyszło do głowy, że mieszkali tam tylko biali i bardzo bogaci Chińczycy.

Tommy był najzdolniejszym dzieckiem w szkole. Udało mu się spełnić swoje marzenie i zostać policjantem. Po roku pracy w policji został przyjęty do wydziału detektywów, ponieważ był jednym z najszybciej myślących młodych funkcjonariuszy. Nie potrzebował dużo czasu, by zrozumieć, że gwarancją awansu jest dobra znajomość angielskiego. Poszedł na wieczorowe kursy i uczył się tam tak długo, aż jego angielski był prawie tak dobry jak angielski, którym posługują się turyści. I to zwróciło na niego uwagę FBI.

Zainteresowanie FBI Hongkongiem wzrastało w miarę, jak rosła liczba amerykańskich biznesmenów prowadzących interesy w tym mieście, potężniał strumień pieniędzy transferowanych między oboma krajami i zwiększał się przepływ nielegalnych dóbr, włączając w to narkotyki. Chociaż FBI nie miało prawnych podstaw do działania za granicą, utrzymywało bliskie stosunki z wieloma instytucjami broniącymi prawa i opracowywało programy szkolenia oficerów lokalnej policji, którzy mogliby współpracować bliżej z Biurem. Biuro chciało mieć także tajne, ale pewne oparcie na wyspie, gdy rząd pekiński przejmie na niej władzę w 1997 roku. FBI zwróciło uwagę na T.T. Changa, bo był bardziej amerykański niż wielu Chińczyków mieszkających w Stanach. Chang pojechał do Stanów na szkolenie, a gdy wrócił do Hongkongu, nazywano go już Tommy Chang.

Nie był zdziwiony, gdy jego szef, inny policjant wyszkolony przez FBI zwolnił go z regulaminowych obowiązków i kazał mu się zgłosić do ambasady amerykańskiej. Gdy agenci FBI przekazali mu informacje o sprawie Santucciego, wiedział natychmiast, że zna ten biurowy budynek koło hotelu „Mandaryn”. Sam podziwiał piękno fontanny w holu, oświetlonej wielokolorowymi reflektorami. Odnalezienie budynku nie stanowiło żadnego problemu.

Zapamiętawszy szczegóły rysopisu, Tommy ruszył krętymi uliczkami pod hotelu „Mandaryn”, aż doszedł do budynku, którym przechwalał się Santucci. Nawet w dzień fontanna była piękna. Tabliczka z brązu zawiadami­ała, że ten budynek to International Charities Center i że jest to główna siedziba


155International Charities, Ltd. Może równie łatwo będzie zlokalizować wymykającego się pana Santucciego.

Tommy Chang był cierpliwym człowiekiem. Znalazł się w pobije budynku wcześnie rano, zanim pierwsi urzędnicy dotarli do szklanym uchylnych drzwi, i stał tam, mistrz subtelnej sztuki pozostawania niewidzialnym, aż do wieczora. Gdy nocny strażnik po zapadnięciu ciemności sprawdzał drzwi, Tommy był pewien, że nie przegapił nikogo, kto podchodził do wejścia. I był także pewien, że Santucci nie zbliżył się do budynku.

Po zapadnięciu zmroku, gdy świat finansów Hongkongu przez parę godzin odpoczywał, a w centrum następował okres wyjątkowego spokoju Chang podjął szczegółowe oględziny innych wejść do budynku. Powoli obszedł go naokoło. Posuwał się ciemnymi uliczkami nie wiedząc dobrze czego naprawdę szuka, ale teraz już pewny, że człowiek, którego mu opisano, najprawdopodobniej będzie unikał oficjalnego wejścia.

Na tyłach budynku znalazł wyjście awaryjne, które mogło być ot­wierane tylko z wewnątrz. Zlokalizował także bramę, którą wjeżdżały ciężarówki zabierające śmiecie, ale sądząc po zapachu, nie przechodziłby tamtędy nikt ubrany jak ten Santucci. I w końcu, gdy po drugiej stronie budynku zmierzał z powrotem do frontu, odkrył nieoznaczone drzwi, oświetlone pojedynczą lampą. Z jednego boku zobaczył wymyślny i pra­wie niewidoczny mechanizm wejściowy z przyciskami liczbowymi. Wie­dział, że po to, by wejść, trzeba wystukać odpowiedni kod.

Jednak w tej nocnej godzinie Tommy coś przeoczył i nie można mu było mieć tego za złe. Nie zauważył skomplikowanego urządzenia wykrywającego, które rejestrowało wszelki ruch na ścieżce, nawet poruszenia szczurów i karaluchów. Po zadziałaniu alarmu strażnik, przebywający w biurze niezbyt oddalonym od gabinetu Hugha Younga, natychmiast włączył kamery, które śledziły wszystkie poruszenia Tommy'ego Changa, nie wyłączając jego odkrycia kodowego zamka do drzwi wejściowych. Kamery zarejestrowały także jego twarz słabo widoczną w przyćmionym świetle, ale potem udało się otrzymać całkiem wyraźne zdjęcie.

Po powrocie do mieszkania Chang natychmiast zadzwonił do swojego kontaktu z FBI i powiedział, że najprawdopodobniej odkrył siedzibę biura wspomnianego przez panią Poon, czyli budynek International Charities. Jednak nie było żadnych pewnych dowodów na to, że Santucci obecnie tam pracuje, albo że ma powiązania z przedsiębiorstwem. Tommy obiecał, że wróci następnego ranka, zanim jeszcze urzędnicy zaczną przychodzić do pracy, by obserwować uliczkę, którą ewentualnie może nadejść Santucci.

Ale w tym czasie z biura ochrony Incharu do mieszkania Santucciego został już przefaksowany wizerunek Tommy'ego Changa, z uzupełniającą informacją, że jest to porucznik T.T. Chang, detektyw policji Hongkongu, który współpracuje również z FBI.


* * *

Santucci zatelefonował do biura ochrony i poprosił, żeby zadzwoniono do niego, zanim następnego dnia wyjdzie z domu do Incharu. Był pewien, że detektyw Chang będzie obserwował uliczkę, i chciał się przygotować do wyeliminowania go. Spodziewał się na lunchu przed­stawicieli chińskiego Ministerstwa Nafty z Pekinu, a następnego dnia wyższych urzędników z przedsiębiorstw energetycznych związanych z Incharem, i nie zamierzał wpakować się w jakąś niewygodną sytuację. Nie było żadnych powodów, żeby utrudniać sobie życie.

- Pułkownik Wallace przy aparacie - odezwał się władczym tonem chwytając słuchawkę, zanim telefon zdążył zaterkotać po raz drugi.

- Pierdolona sprawa, Randy.

Och, gówno! Och gówno, gówno, gówno. Czy jego samolot nie mógł spaść?

- Hugh, ten telefon nie jest odpowiednim miejscem do...

- Zamknij się i słuchaj, Randy. Jestem teraz na lotnisku Dullesa. Nie wydaje mi się, żeby ktoś mnie śledził, ale przy tych kłopotach z Jerrym i Eddiem muszę być wyjątkowo ostrożny. Wezmę taksówkę do Union Station. Potem kupię plik biletów do metra i pokręcę się po stacjach przesiadkowych, zanim dojadę do ciebie. Gdy już znajdę się przy twoim mieszkaniu, będę wiedział, czy na pewno nikt mnie nie śledzi. - Hugh Young nalegał, by Randy dawał mu klucze do każdego swojego miesz­kania. Dostał również klucz do nowego apartamentu Randy'ego, wtedy gdy po rozwodzie Randy wyprowadził się z domu, w którym mieszkał razem z żoną.

- Na Boga, Hugh, jeżeli ktoś cię śledzi, oznacza to, że ja również jestem wplątany. - Randy niemal piszczał w słuchawkę.

- Randy, Randy, Randy - odpowiedział Hugh z nieprzyjemnym śmieszkiem. - Nie pozwoliłbym na to, bo jesteś człowiekiem, który prawdopodobnie nie wytrzymałby przesłuchania. Nie martw się. Kiedy można spodziewać się ciebie w domu?

- Nie wracam prosto do domu.

- Randy...

- Idę na drinka z oficerem, który prowadzi dochodzenie w sprawie Jerry'ego.

W słuchawce dał się słyszeć obrzydliwy chichot. - Wykonasz robotę, Randy?

- Ja... nie wiem. Nie sądzę. W każdym razie, nie teraz. Muszę z niej wydobyć to, czego dowiedziała się dzisiaj. - Zawahał się, nim powie­lał: - Hugh, to naprawdę wymyka się z rąk i przeraża mnie. Oni prześledzili trasę Jerry'ego aż do Hongkongu i mają identyfikację Eddiego.

- Co ty pierdolisz? - wybuchnął Young. - Co się dzieje w twoim biurze? Czy sprzedajesz nas komuś?


- Boże, nie. Oczywiście, że nie. Hugh, posłuchaj moment. Nie możemy teraz rozmawiać o tym. W każdej chwili ktoś tu może wejść. A tego byś pewnie nie chciał - dodał, dąsając się w telefon i przeżywając chwilę brawury. - Słuchaj, po prostu czekaj na mnie w mieszkaniu. Napij się. Wyjmij z zamrażarki kilka kotletów. Po powrocie przyrządzę coś dobrego do jedzenia pewno będę miał więcej informacji, gdy skończę pracę w biurze.

- Powiedziałem ci, usuń ją, Randy. Przyszedł czas, żebyś zasłużył na to, co zarobiłeś. Ona za bardzo wgryzła się w tę sprawę.

- Hugh, odkładam słuchawkę. Mówiłem ci, że muszę się najpierw dowiedzieć od niej wszystkiego, co wie. - I mówiąc to, odwiesił słuchaw­kę. Po raz pierwszy odważył się przerwać z nim rozmowę. Nie chciał zabijać Penny Carson. Ale, och, jak bardzo chciał ją wystraszyć.

Hugh Young wyjechał z lotniska Dullesa taksówką, która dowiozła go do Union Station. Tam przyjrzał się tłumowi. Potem zjechał ruchomymi schodami do metra. Przesiadał się z jednej trasy na inną, nawet jeździł do końcowych przystanków rozmaitych linii, aż do Wirginii Marylandu, żeby sprawdzić, czy nikt nie wsiada za nim do pociągu. Gdy był pewien, że nikt go nie śledzi, pojechał Czerwoną Linią metra do dzielnicy, w której znajdowało się mieszkanie Wallace'a. Tam wziął prysznic, ogolił się, umył i włożył świeże ubranie.

Następnie zadzwonił do osobnika, który wykonywał w Hongkongu niektóre brzydkie roboty na zlecenie Incharu, zanim pewien świadek go zidentyfikował i zmusił do powrotu do Stanów.

- Mam dla ciebie zadanie, być może nawet nie jedno. Jeżeli to zrobisz, będziesz mógł przejść na emeryturę i żyć jak król.

Young powiedział, że porozmawiają o sprawie następnego dnia w po­łudnie, podczas lunchu, w najlepszej francuskiej restauracji w Waszyng­tonie. Gdy skończył tę rozmowę zadzwonił, żeby zarezerwować stolik na dwie osoby.

Wtedy wyjął dwa kotlety z zamrażarki i nalał sobie hojnie Jacka Danielsa z zapasów Randy'ego. To chyba twoja ostatnia kolacja, Randy zachichotał - ale takie menu wybrałbym dla siebie, gdybym wiedział, że to będzie moja ostatnia.

Rozdział 10

Ed Kelley wysiadł z klimatyzowanego rollsa naprzeciwko swojego biura na Silom Road i natychmiast poczuł, jak na jego skórze tworzą się kropelki potu. Brakowało jeszcze trochę do wpół do dziewiątej, ale temperatura już przekraczała trzydzieści trzy stopnie Celsjusza. Bangkok jest nie tylko najgorętszym miastem na świecie. Jego wyjątkowa wilgot­ność powoduje, że człowiek czuje się w nim jak w łaźni parowej. Gdyby nie klimatyzacja, byłby również najbardziej uciążliwym miastem świata.

Przechodząc przez chodnik Kelley pomyślał, że jest to również naj­piękniejsze miasto świata. Doszedł do schodów przy dróżce, podniósł prawą nogę, żeby wejść na stopnie prowadzące do frontowych drzwi, i wtedy jego uwagę przyciągnął człowiek, którego nigdy przedtem nie widział. Tak jak Young i Santucci, Ed Kelley zawsze był świadomy tego, co dzieje się w pobliżu. Wszystko było podejrzane: każda rzecz i każdy człowiek, dopóki nie zostało udowodnione, że nie ma niebezpieczeństwa. Gdy spotykali się we trzech, Hugh Young prawie zawsze mówił, że właśnie tej bacznej uwadze zwracanej na otoczenie, intuicyjnej czy też nabytej, zawdzięczają bogactwo i bezpieczeństwo.

We wczesnym okresie ich działalności w Wietnamie ten zmysł spo­strzegawczości ułatwiał im usuwanie donosicieli, a także ludzi, których chciwość skłaniała do zarobienia dodatkowych pieniędzy drogą oszustwa, a potem pracowników Incharu, którzy wiedzieli o ich sprawach więcej niż powinni. Ileż to już razy ta intuicja uratowała im życie?

- W Bangkoku, z samego rana, nikt nie zachowuje się tak, jak ten mężczyzna. Każdy dokądś spieszy, a ten człowiek stał oparty plecami o kamienną ścianę budynku, pozostającą jeszcze w cieniu. Coś tu nie pasuje...? Kelley raz jeszcze rzucił na niego okiem. Drugi błysk intuicji!


To Taj, a czyta Bangkok Post, i... o to właśnie chodziło! Bangkok Post! Angielskojęzyczna gazeta! Większość Tajów mówi trochę po angielsku, a gazety czytają na ogół w ojczystym języku.

Kelley nadal wchodził po schodach bez wahania, ale zamiast pojechać prosto do budynku, skręcił w prawo. Portier, którego najbardziej odpowiedzialnym zajęciem było wypatrywanie każdego ranka pana Kelleya musiał zamknąć wahadłowe drzwi, ponieważ jego pracodawca skierował się w bok. Kelley zatrzymał się przed straganem sprzedawcy, który od lat zajmował to ocienione miejsce, i kupił małą torebkę świeżego, słodkiego ananasa. Postawiwszy teczkę koło nóg, wyjął ostrożnie cienki plasterek soczystego owocu. Podłożył chusteczkę pod brodę i zaczął powoli jeść udając, że jego uwaga skoncentrowana jest na sprzedawcy, który zręcznie przecinał maczetą następnego ananasa.

Człowiek schowany za Bangkok Post pozornie nie zwracał uwagi na Kelleya. Wydawało się, że przed pójściem do pracy chciał przejrzeć tytuły artykułów w gazecie. Był wysoki jak na Taja, ale nie ulegało wątpliwości, że jednak jest Tajem. Gdy poczuł, że ktoś mu się przygląda, przysunął gazetę bliżej do twarzy. Miał szerokie barki i wyjątkowo umięśnione ręce. Tacy Tajowie jak ten przeważnie służyli w policji lub wojsku, ale w tej chwili nie obchodziło to Kelleya.

Kelley dotknął warg chusteczką, wyczyścił lepkie palce, wolną ręką podniósł teczkę i powoli ruszył ku frontowym drzwiom, które natych­miast się otworzyły.

- Sawasdee, sir - powitał go portier. Przytrzymując łokciem otwarte drzwi podniósł dłonie w modlitewnym geście i dotknął koniuszka nosa pochylając jednocześnie głowę.

Kelley wszedł do małego klimatyzowanego holu.

- Sawasdee, Shutat - odpowiedział i skinął uprzejmie głową. Z przyje­mnością poczuł, że kropelki potu zaczynają stygnąć. - Od jak dawna stoi tu ten dżentelmen czytający gazetę?

Shutat był równie podejrzliwy.

- Widziałem, jak przyszedł jakąś godzinę temu, panie Kelley. Za długo jak na przejrzenie gazety - powiedział w zamyśleniu. - Czy mam go przegonić?

- Nie, nic nie rób. Poślę za nim Prosita. - Kelley podszedł do wewnętrznego telefonu wiszącego na ścianie poza polem widzenia tamtego człowieka i zadzwonił na górę, do biura Incharu.

Nie minęła nawet minuta, gdy otworzyły się drzwi windy i holu wszedł niski Taj. Kelley skinął na niego. Człowiek na zewnątrz złożył teraz gazetę i ruszył w stronę sprzedawcy. Kupił torebkę ananasa i próbował rozmawiać, chociaż był to próżny wysiłek, sprzedawca był niemową. Prosit wyśliznął się bocznymi drzwiami nie widziany przez obcego, który raz jeszcze zajrzał do holu jedząc kawałek ananasa.


Kelley, trzymając ciągle rękę na gałce, patrzył przez szklane drzwi, jak wysoki Taj kroczy ulicą, a za nim Prosit, który teraz stał się niewidzial­nym elementem ulicznego tłumu. Potem pozwolił zamknąć się drzwiom i pojechał windą do swojego biura.

- Sawasdee - Song zawsze witała Kelleya specjalnym uśmiechem, a on był święcie przekonany, że jej wyjątkowy wdzięk jest darem dla niego i tylko dla niego.

Położył torebkę z ananasem na biurku Song i lekko pochylił głowę. - Sawasdee. - Potem, jak zwykle, powiedział jej, jaka jest piękna, w pełni świadomy, że niewiele kobiet podnieca go tak jak ona. Zamknął za sobą drzwi gabinetu i usiadł, by przejrzeć Bangkok Post, który Song zostawiła mu na biurku, i czekać na raport Prosita o człowieku, którego polecił śledzić.

Niecałą godzinę później lekko spocony Prosit stanął przed biurkiem Kelleya.

- Szedł ulicą Silom do Rama 4 i skręcił w prawo. Wiem, że coś podejrzewał, bo stawał przy wielu wystawach i sprawdzał, czy nikt za nim nie idzie. Potem, może po stu metrach, zatrzymał się na Rama 4. Widziałem, że czeka na samochód, bo spoglądał na zegarek, a potem na nadjeżdżające auta. Zatrzymałem więc rikszę i zapłaciłem rikszarzowi za to, żeby się kłócił ze mną - powiedział Prosit śmiejąc się głośno. - Był bardzo zdziwiony, ale rikszarze zrobią wszystko za pieniądze. Gdy zo­baczyłem, że czarny samochód zabiera naszego człowieka, skoczyłem do rikszy i dałem rikszarzowi więcej pieniędzy, żeby tamtego nie zgubił.

Kelley też się roześmiał. Od lat nie jeździł tymi otwartymi trój­kołowymi pojazdami w smogu Bangkoku.

- Ile kosztuje przyciągnięcie uwagi rikszarza, Prosit?

- Sto batów za każdym razem - odpowiedział - ale obiecałem też duży napiwek, jeżeli nie zgubimy naszego człowieka. - Spoważniał. - Jechaliśmy za nim Wireless Road, panie Kelley, do amerykańskiej ambasady. Wysiadł z samochodu i przez parę minut rozmawiał z Amerykaninem w mundurze, chyba pułkownikiem. Pułkownik podał mu pieniądze, a potem znów pojechaliśmy za nim. Wszedł do małego biurowca na Suriwong Road.

- Czy mogłeś dowiedzieć się, co tam się znajduje albo co robił?

- Nie tak łatwo. Ale znowu zapłaciłem rikszarzowi, żeby wszedł do budynku, tak więc mnie nikt nie zauważył. - Ciemna twarz Prosita znów rozciągnęła się w uśmiechu. - Ten rikszarz musiał zapłacić starej sprzątaczce sto batów. Ona powiedziała, że nasz człowiek był kiedyś policjantem, a teraz pracuje na własny rachunek. Dałem rikszarzowi trzysta batów, bo powiedział, że jest ważniejszy niż sprzątaczka.

- Bardzo dobrze zrobiłeś, Prosit. - Kelley otworzył szufladę i wyciągnął z niej plik banknotów. Odliczył dwa tysiące batów i podał je Prositowi. - To pokryje twoje wydatki. A jeżeli nie zabierzesz żony na kolację za resztę pieniędzy, dopilnuję, żeby była dla ciebie przykra.


- Dziękuję, panie Kelley. - Na twarzy Prosita malował się szeroki uśmiech, gdy wkładał pieniądze do kieszeni. - Ale myślę, że trzeba coś zrobić z tym człowiekiem. Coś poważnego. - Rozłożył ręce. - Może być dla nas bardzo niebezpieczny.

- Prosit, doskonale wiesz, co musi mu się przytrafić. I ufam, że dopilnujesz, aby zrobiono to tak dobrze jak zawsze. - Kelley wiedział, że za parę godzin nie zostanie po tym człowieku żaden ślad. Prosit miał bardzo korzystne znajomości w podziemnym świecie Bangkoku. Kelley wyjął kopertę z górnej szuflady, odliczył tuzin banknotów, włożył je do koperty i podał Prositowi. - Możesz zachować to, co pozostanie, jeśli robota będzie dobrze wykonana. Ale bardziej interesuje mnie ten amery­kański pułkownik, którego widziałeś. Masz przyjaciół w ich ambasadzie. Za wszelką cenę dowiedz się, kto to jest. Ta informacja jest tak samo ważna, jak ta druga sprawa.

- Zaraz wszystko załatwię, panie Kelley.

Kelley usiadł z powrotem na krześle. Prosit był lojalny od lat i nigdy nie było najmniejszych problemów z niedokładnie wykonaną pracą, niezależnie od tego jak była trudna czy nieprzyjemna.

- Coś ci powiem. Załatw mi te sprawy, a potem wyślę cię z żoną na wakacje do Phuket. - Kelley sądził, że nie byłoby dobrze, gdyby Prosit został zbyt głęboko wprowadzony w obecne problemy Incharu. Phuket było ekskluzywnym uzdrowiskiem na wyspie przy południowo-zachodnim wybrzeżu Tajlandii. Doskonałe miejsce na urlop dla Prosita i jego żony.

Tommy Chang nie spał przez większą część nocy, rozmyślając o Jerrym Santuccim i o drzwiach z wymyślnym urządzeniem zabezpieczającym w alejce biegnącej wzdłuż budynku International Charities, Ltd. Był pewien, że to właśnie jest sposób dotarcia do człowieka, którego szuka. O wschodzie słońca przyjechał z Wanchai tramwajem i wysiadł parę domów przed hotelem „Mandaryn”. Powędrował do Connaught Road Central, by popatrzeć na promy linii Star przecinające ruchliwy port W końcu wrócił przez Ice House Street. Kilka razy przeszedł przed frontem budynku International Charities, chodząc tam i z powrotem Chater Road, i właśnie wtedy po raz pierwszy zauważył go ktoś z personelu ochrony Incharu. Za każdym razem, gdy przechodził obok uliczki, zwalniał, by popatrzeć. Gdy w Centrum zaczęło roić się od ludzi, ustawił się dokładnie naprzeciwko alejki.

* * *

Dzwonek telefonu obudził Jerry'ego Santucci dokładnie o szóstej piętnaście. Telefonował dyżurny agent ochrony Incharu, który meldował, że zauważono detektywa z sił policyjnych Hongkongu, dokładnie tak, jak to przepowiedział Jerry.

162

Santucci wziął prysznic, ogolił się, i zadzwonił w dwa miejsca: najpierw do wydziału ochrony, a potem do człowieka, który mógł zająć się detektywem z policji Hongkongu. Następnie, przygotowując sobie lekkie śniadanie, zieloną herbatę i płatki ryżowe, obejrzał wiadomości w dialek­cie kantońskim. W końcu ubrał się, wybierając nowy jedwabny garnitur dostarczony poprzedniego dnia przez krawca. Garnitur był jasnoszary i zdecydował się na niego, ponieważ pomocnica krawca zauważyła, że ubranie to było doskonałym dopełnieniem podniecających siwych włosów podkreślających jego śniadą twarz. Podniecające! Z przyjemnością to usłyszał, tylko szkoda, że pomocnica krawca nie była młodsza i ładniejsza.

Dokładnie o siódmej czterdzieści pięć wyszedł z frontowych drzwi swojego domu, znajdującego się w pobliżu wierzchołka Victoria Peak, i wsiadł do oczekującej limuzyny.

Zamiast jechać do frontowych drzwi Incharu, kazał szoferowi, by go zostawił na rogu Chater i Murray. Stamtąd przeszedł się ulicą Chater i upewnił się, że agent ochrony Incharu go zauważył. Tommy'ego Changa zobaczył po drugiej stronie ulicy, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów. Gdy doszedł do alejki, odwrócił się i wszedł na trzy czy cztery stopnie. Zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Potem wykonał wielkie przedstawienie: wyjął z kieszeni papier, popatrzył znów na zegarek i w końcu zawrócił i wyszedł z alejki. Poszedł szybko ulicą spodziewając się, iż będzie oczywiste, że prawie zapomniał o jakimś spotkaniu.

Poczekał na zmianę świateł na skrzyżowaniu z Des Voeux Road Central i po przejściu przez jezdnię, poszedł na zachód ulicą Des Voeux, jak spieszący się człowiek interesów.

Tommy Chang zauważył Santucciego kilka minut wcześniej, gdy ten szedł drugą stroną Chater, a poranne słońce oświetlało go od tyłu. Niezbyt wysoki, jak na białego. Potem zobaczył jedwabny garnitur. Och! Co za fircyk! Będzie łatwo utrzymać go w polu widzenia.

Był zachwycony, gdy Santucci wszedł w alejkę i spokojnie czekał, aż posłuży się kodem wejściowym w drzwiach. Gdyby tylko tak zrobił, Tommy Chang natychmiast zatelefonowałby, żeby potwierdzić, że Jerry Santucci naprawdę pracuje w International Charities i żeby powiedzieć, że potrzebuje pomocy, zanim tam wejdzie.

Ale potem Tommy zobaczył, że jego człowiek zatrzymuje się, patrzy na zegarek, a potem na papierek, który wyjął z kieszeni marynarki. Następnie odwraca się, wychodzi z alejki i kieruje w lewo. Chyba zapomniał o jakimś umówionym spotkaniu! Tommy nie miał wyboru, musiał pilnować Santucciego. Poszedł więc za nim drugą stroną ulicy, Przeszedł przez Des Voeux i prawie biegł, by go nie zgubić.

Santucci szedł dalej ulicą Des Voeux Central, jakby miał jakiś cel, przeszedł przez luksusowy Landmark Complex i jego modne sklepy, minął


sprzedawców, którzy właśnie otwierali swoje stragany na wschód niej i zachodniej Li Yuen, następnie minął butiki, banki i biurowce tak charakterystyczne dla Centrum. Oczywiście, sądził Tommy, idzie d któregoś banku.

Na Queen Victoria Street chodniki roiły się od ludzi i Tommy Chan zdecydował, że lepiej będzie przejść przez jezdnię, by iść tą samą stroną, co Santucci. Przemknął się między samochodami i autobusami, i lekko przeskoczył linię tramwajową. Dudniące tramwaje stawały tylko tam gdzie, według motorniczego, warto było się zatrzymać. W pobliżu Głównego Targu i Cloth Alley tłum gęstniał coraz bardziej. Wszechobecny zapach Głównego Targu rozchodził się po ulicy Des Voeux i atakował jego zmysły. Gdzie, do diabła, idzie ten Santucci?

Tommy nie mógł uwierzyć swoim własnym oczom, gdy zobaczył, jak elegancko ubrany Santucci skręca w lewo i wchodzi na schody prowadzą­ce do Głównego Targu. To było naprawdę zdumiewające. Główny Targ był największym rynkiem w Hongkongu. Wszyscy, począwszy od gos­podyń domowych, a skończywszy na światowej sławy szefach kuchni, przychodzili tam rano, by kupić żywność. Na pierwszym piętrze sprzeda­wano wyłącznie owoce morza, na drugim mięso i drób, a na trzecim jarzyny i owoce. Tommy szedł za Santuccim tak blisko, jak tylko było można.

Chang zupełnie nie mógł się zorientować, dokąd Santucci zmierza. Przechadzał się nonszalancko między stoiskami, zatrzymując się od czasu do czasu, by popatrzeć albo zamienić kilka słów z ludźmi, których chyba znał. Ponieważ Chińczycy mają bzika na punkcie świeżości, ryby były czyszczone na miejscu. Łuski opadały jak płatki śniegu. Mężczyźni i ko­biety, siedzący na stołkach lub kucający w głębokim pokładzie łusek i wnętrzności, filetowali wspaniałe kolorowe ryby ostrymi nożami. W ka­dziach gotowano drobne langusty i piętnastocentymetrowe tygrysie kre­wetki. Zapachy tak drażniły powonienie, że inne zmysły prawie nie działały. Odpadki ryb pryskały wszędzie i na każdego. Jednak Chang był pewny, że ci ludzie wiedzieli, iż Santucci nadchodzi i uważali, by nie pobrudzić jego jedwabnego garnituru.

Obeszli naokoło całe piętro, nim Santucci wszedł po kamiennych stopniach na drugi poziom. Piski kurcząt połączone z beczeniem jagniąt i kwikiem prosiąt atakowały uszy, nawet zanim zobaczyło się ogromną rzeźnię. Ludzie przygotowujący drób skręcali karki kurczętom i kaczkom, potem zabity drób przechodził do następnych robotników, którzy go patroszyli, skubali pióra, dzielili na części i gotowali. Nic się nie marno­wało. Krew młodego drobiu, który wykrwawiał się na śmierć, spływała do rynien wyciętych w kamiennej podłodze. Szkielety świń i owiec były kupowane w całości albo w częściach do użytku rodziny. Półtusze wołowe wisiały na ogromnych hakach, niektóre wędzone, inne świeże. Fetor by wszechobecny.


Po obejściu dookoła tego obszaru i pozdrowieniu sprzedawców, tak jakby byli członkami jego dużej rodziny, Santucci przeszedł na schody prowadzące na trzecie piętro. Nawet zanim weszło się na schody, smród kapusty tamował oddech. Natomiast nie było widać kotów, które pełniły funkcję zarówno maskotek jak i brygady sanitarnej, usuwającej resztki krwi i mięsa z podłóg. Zachowanie Santucciego wprawiło Tommy'ego Changa w odrętwienie. Szedł za nim w pewnej odległości i patrzył, jak śledzony przez niego człowiek zatrzymuje się przy stoiskach, by zamienić słowo czy dwa, dostaje ogromną pomarańczę, obiera ją starannie nożem przypominającym sztylet, a potem rzuca skórkę na podłogę. O co chodzi? Co on tutaj robi? Ostrze noża Santucciego błysnęło, gdy wytarł je chustecz­ką. Wprawnym ruchem złożył nóż.

Potem niespodziewanie Santucci zaczął iść tak, jakby się zorientował, że ktoś go śledzi. Poszedł do schodów. Przebiegł w dół, do drugiego piętra. Tommy Chang przestraszony, że go zgubi, pobiegł w dół. Dokąd poszedł? Tłum ludzi ciągle się kłębił, ale zdołał zauważyć jedwabny garnitur przesuwający się wśród tusz wołowych.

Tommy pobiegł szybciej, rozpychając ludzi. Tym razem Santucci nie zatrzymywał się, żeby porozmawiać. Raz jeszcze stał się człowiekiem, który wypełnia misję. Chang zwolnił nieco, gdy był już pewny, że znowu jest blisko. Smród wnętrzności, krwi i przypalonego tłuszczu łączył się z feto­rem rybich jelit i gotowanych krewetek, dochodzącym z niższego piętra, a także kapusty ciętej i gotowanej na najwyższym. Zmysły Tommy'ego pląsały w ogłupiającym tańcu. Dlaczego Santucci tu przyszedł? Dlaczego?

Wydawało mu się, że Santucci zniknął mu z oczu. Przed chwilą był tutaj, a zaraz potem prześliznął się między dwiema półtuszami wołu podwieszonymi na hakach nad podłogą. Tommy Chang pobiegł do przodu, miotając się na wszystkie strony, ocierając się o ciężkie, zimne, czerwone, kołyszące się wszędzie półtusze. Pobiegł dalej, odtrącając wiszą­ce korpusy i ciągle wchodził głębiej do rzeźni. Gdzie, do diabła, jest Santucci? Jednak nie jest jednym z nas.

I nagle go zobaczył stojącego nie dalej niż kilka metrów przed nim, z rękami złożonymi na piersi, na pięknej jedwabnej marynarce. Nogi trzymał w lekkim rozkroku, a na twarzy miał nieprzyjemny uśmiech. Tak, on jest jednym z nas, pomyślał Chang, zanim ostry nóż przeciął jego kręgi szyjne. Ciało Tommy'ego opadło ciężko na pokrwawioną kamienną podłogę i natychmiast dwie wychudłe kobiety skoczyły, by pozbawić go ubrania.

Jerry Santucci prześliznął się między wołowymi korpusami i przeszedł Przez salę, kiwając głową sprzedawcom. Na Des Voeux Central skręcił w prawo i poszedł ku budynkowi International Charities krokiem człowie­ka, który załatwia interesy.

W ciągu niecałej minuty, pod nadzorem jedynie dwu obojętnych kotów, Tommy Chang został pocięty na kawałki, które zostaną usunięte później. Nie stanowił już zagrożenia dla tajemnic konglomeratu Inchar.


Ludzie pracujący na Głównym Targu nie byli w stanie określić liczby osób, które zostały tutaj usunięte dla pana Santucciego, ale też nie interesowali się tym zbytnio. Z drugiej strony, wszyscy pamiętali, że dzięki niemu zarabiali więcej niż na swoim handlu. Mogli również wyrecytować nazwiska dzieci, które otrzymały dobre wykształcenie dzięki hojności pana Santucciego.

* * *

Randy Wallace i Penny Carson byli naprawdę wyczerpani. On z po­wodu strachu, nadmiaru alkoholu i niewyspania w ciągu ostatniego tygodnia, ona z powodu zbyt wielu godzin poświęconych rekonstrukcji zbrodni sprzed dwudziestu pięciu lat. Siedzieli naprzeciwko siebie w mod­nie oświetlonej włoskiej restauracji w podziemnym pasażu Crystal City, pijąc powoli pierwsze drinki i starając się nawiązać rozmowę. Wallace zasugerował, żeby spotkali się znów w oficerskim klubie Fort Myer, ale Penny stwierdziła, że chciałaby odpocząć od wojskowego środowiska. Było to prawie niemożliwe w całym okręgu, a szczególnie w Arlington, gdzie masowo pojawiali się pracownicy Pentagonu. Natomiast oboje znali to miejsce i wiedzieli, że w ciągu tygodnia było tam bardzo spokojnie. Restauracja była wypełniona tylko w połowie, a jedyne mundury, które można było zauważyć, należały do nich. Przez dłuższy czas milczeli. W końcu Randy odezwał się.

- Wiesz, bardzo trudno rozmawiać, gdy ludzie nie patrzą sobie w oczy. - I to była prawda. Gdy próbowali jakoś nawiązać rozmowę, ich oczy zatrzymywały się na szklankach, na serwetkach, na innych gościach restauracji, na wszystkim, tylko nie na sobie nawzajem.

- Bardzo mi przykro z powodu tego dzisiejszego wybuchu. Przykro mi, że tak na ciebie naskoczyłem. Zmogło mnie napięcie. Jeszcze raz przepraszam. To się już więcej nie powtórzy. Słowo harcerza.

Chryste, czy on nigdy nie przestanie z tymi bzdurami o „słowie harcerza”? Ale przynajmniej próbuje, uświadomiła sobie. Jest twoim szefem. Ma wpływ na twoją przyszłość.

- Zachowałam się nieodpowiednio. Kapitan nie ma prawa odzywać się w ten sposób do pułkownika. Dziękuję ci za to, że dałeś mi możliwość, bym ci powiedziała, że również jest mi przykro. Chyba nie byłam w formie. - Pociągnęła przez słomkę łyk napoju. - Jestem tak związana uczuciowo z tą sprawą „ściany”. Kocham moją pracę. Wiesz o tym. Całe miesiące nie mamy nic pewnego. Potem nagle zaginiony w akcji ukazuje się nam na naszym własnym podwórku. A chwilę później objawił się ten facet, Kelley, a także powstała możliwość, że Santucci może być z nim związany, ponieważ zniknęli razem... - Potrząsnęła głową w zadumie. - I tak bardzo związałam się z Leilą Potter. Boże, Randy - wyrzuciła z siebie patrząc mu w oczy - stałam się... jakby jej częścią. Rozumiem, przez co przechodzi. Rozumiem, co czuła w ostatnich kilku dniach. Szok za szokiem. Rzeczy, które nie zdarzają się


ludziom przez całe ich życie, płakałam razem z nią. Przeżywałam z nią uczuciowe wzloty i upadki. Czy jesteś w stanie zrozumieć, co przeżywa osoba, którą ktoś usiłował zamor­dować?

Wallace pokiwał głową, przerażony i wystraszony, że cała akcja zakończy się morderstwem tu, w najbliższym sąsiedztwie. Nie przeszka­dzało mu, że wspólnicy zabijają ludzi w azjatyckich miastach, ale tutaj? - Dopił swój alkohol jednym haustem.

- Nie, to przekracza moje wyobrażenia - powiedział miękko. Wallace pomachał na kelnerkę przez cały lokal i wskazał, że chce, by mu ponownie napełnić szklankę.

- Ty też się napijesz? - spytał.

- Dziękuję, ale jeszcze nie.

Podniósł wskazujący palec, żeby wskazać, że chce jednego drinka.

- A potem Matt Stone przyszedł i wsadził nos w pracę, którą ja wykonywałam z Leilą. Randy, on przeszedł ponad moją głową. Nasz mały zespół jest administracyjnym ramieniem Departamentu Obrony. Staramy się uporządkować chaos, który Stany Zjednoczone pozostawiły po sobie jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Robimy to w wojskowy sposób. Stone ma za sobą polityków i, wydaje mi się, że zna wszystkich w FBI, a także w innych trójliterowych agencjach. Tak więc ja pozostaję z moim komputerem, ja, kapitan Penny Carson, tak nieprawdopodobnie pracowita, dłubiąca w tych brudnych sprawach, które zostały namieszane kiedy jeszcze byłam w podstawówce. Wykonywałam moją pracę tak dobrze, że nagle wszyscy zainteresowali się tym co robię, ale dopiero Stone dowiedział się, co naprawdę wówczas się stało. To on odnalazł tego Williama Coreya, który zachował tajemnicę przez dwadzieścia pięć lat i dopiero przed nimi wyrzucił z siebie wszystko, co wiedział o narkotykach na linii frontu.

Usiadła z powrotem głęboko w fotelu i złożyła ramiona na piersi.

- Myślę, że to szaleństwo. - Wypiła głęboki łyk i znów pochyliła się nad stołem. Patrzyła pustym wzrokiem w szklankę, więc nie zauważyła, że na twarzy Wallace'a odmalował się szok, gdy wspomniała o opowieści Billy'ego Coreya.

- Najlepiej będzie, jeżeli jutro z samego rana porozmawiam z koman­dorem Stonem i panną Potter - powiedział Wallace. - Niektóre z tych rzeczy brzmią, jakby były naciągane czy przesadzone. - Cholerny Jerry! - Wallace czuł, jak go ściska w żołądku. Gdyby Santucci po prostu pilnował swoich interesów zamiast zachować się tak dziecinnie przy „ścianie”! - Wiesz, chciałem ci to powiedzieć już wcześniej, ale nie mogłem - szukał odpowiednich słów, by zadowolić Penny Carson i spowolnić pracę ko­mandora Stone'a - cała sprawa przeszła na wyższe poziomy Departamentu Obrony... poza naszą grupą. W każdym razie powiedziano mi, żebym przestał zajmować się tak szczegółowo tym dochodzeniem, bo przejmują je grube szychy.


- Poczekaj chwilkę, Randy. Co chcesz mi naprawdę powiedzieć? Chyba nie to, że odebrano mi całkowicie sprawę? - Zacisnęła z gniewy powieki.

- No cóż, nie całkiem. Wciąż możesz robić to, co robiłaś do tej pory. - Chodzi o to, że... nie chcą, by komandor Stone i Leila Potter poruszali się po obszarach, których mogą nie rozumieć.

- Randy, ty chyba nic nie rozumiesz. Czy nie zaglądasz do przychodzącej poczty, którą ci kładą na biurku? Nie możesz ich powstrzymać. Nikt nie może. Oni są już w drodze do Hongkongu. Jak ci się wydaje dlaczego jestem tak wzburzona? - Spojrzała na zegarek. - Już są w powietrzu. Wykrwawiałam sobie serce dla Leili Potter, a teraz niezależnie od tego, co jeszcze wygrzebię w następnych dniach z archiwów, dochodzenie i tak przeniosło się do Hongkongu... i, jak sądzę, również do Bangkoku. - Pomachała ręką, jakby odganiała natrętnego komara. - Do diabła, właś­nie dlatego byłam taka poruszona, gdy dziś z tobą rozmawiałam. Nie wiedziałam, że wyjadą tak szybko, ale wiedziałam, że ja tu pozostanę, by siedzieć przy biurku. Ty tylko wydobyłeś na wierzch moje zdenerwowa­nie. - Potem popatrzyła uważnie na Wallace'a. - Co się stało? Wyglądasz, jakbyś był chory.

Wallace naprawdę czuł się chory. Hugh Young przebył całą tę drogę do Waszyngtonu, a Stone i Potter lecieli do Hongkongu. Wallace wie­dział, że Hugh zrzuci winę na niego... za wszystko.

- Nie, nic się nie stało - powiedział. Ale stało się. Całe piekło kłopotów. Hugh będzie żądał jego głowy. - Chyba nie ma żadnego sposobu, by ich powstrzymać? - spytał słabo.

- Randy, nie wiem, kto w Pentagonie powiedział ci, że sprawą zajmą się wyżej, ale na pewno nie dowiedziano się o niej za pośrednictwem Wywiadu Departamentu Obrony, FBI czy biura Bilansu Strat na Hawa­jach, bo Stone został w pełni upoważniony do tej przejażdżki, a nawet pozwolono Leili jechać z nim, a przecież jest cywilem bez odpowiedniej klauzuli dostępu do informacji.

Wallace podniósł szklankę do ust i zobaczył, że jest pusta.

- Niech to cholera! Prosiłem ją o następnego drinka.

- Przyniosła. To był twój drugi.

- Dobrze. Więc teraz przyszedł czas na trzeci - powiedział z przy­gnębieniem, kołysząc szklanką w powietrzu. - Nie sądzę, żebyś wiedziała coś więcej o dowódcy plutonu, tym, który być może znajduje się w Bang­koku?

- Pułkownik Benner melduje, że identyfikacja jest poprawna. - Powtórzyła to, czego dowiedziała się od Matta Stone'a. - Nazywa się Edwin Kelley. Stażystka z naszej ambasady jadła lunch w hotelu nad rzeką i usłyszała rozmowę między Kelleyem a mężczyzną ze Wschodu. Była zdumiona sposobem, w jaki Amerykanin prowadził tę rozmowę, tak jakby był Azjatą, a na dodatek była pewna, że z jakiegoś powodu go znała. Wspomniała o tym po


powrocie do ambasady. Benner powiedział, że kiedy opisała tego mężczyznę, zabrał ją do tablicy z biuletynami i pokazał zdjęcie Amerykanina widzianego w Laosie. Właśnie tego samego ranka przyczepił je, jakby w przebłysku intuicji. Ona widziała to zdjęcie przed lunchem i dlatego facet przyciągnął jej wzrok. Zidentyfikowali nawet człowieka, z którym Kelley rozmawiał. Jest to przemytnik z Rangunu.

- Zdumiewające. - Cholerny Kelley. Taki sam dupek. Pozwolić, żeby ktoś go sfotografował... po tych wszystkich latach. Ostatnią rzeczą, której chciał teraz, było spotkanie z Hughem Youngiem. - Zdumiewające - powtórzył. Alkohol wysyłał nieprzyjemne meldunki z jego żołądka. Cały ten cholerny świat rozpada się. Spojrzał na Penny. Jest za ładna, żeby ją zabijać. Wiedział, że nie mógłby tego zrobić osobiście. Morderstwo nie figurowało w zakresie jego obowiązków. Chętnie brał ich pieniądze i szpiclował dla nich. Gdyby ponownie nadarzyła się taka okazja, podjął­by się tego jeszcze raz. Ale nie mógłby zdobyć się na zabicie kogoś, a szczególnie dziewczyny, z którą chciałby pójść do łóżka. Niech Hugh się tym zajmie. Do diabła! Tamtemu to chyba nawet sprawi przyjemność.

- Zdumiewające - powiedział jeszcze raz, patrząc w ładne ciemne oczy Penny. Mimo że w biurze wydawała się bardzo zmęczona, w ciągu kilku minut w damskiej toalecie zrobiła cuda ze swoją twarzą, zanim wyszli z gmachu Pentagonu. Chryste, dałbym wszystko co mam, żeby spędzić z nią przynajmniej jedną noc.

- Powiedziałeś, że może zjemy lekką kolację - przypomniała mu. - Co o tym myślisz? Pachnie tu całkiem ładnie. Lepiej zjeść, niż upijać się.

- Oczywiście. Zjedzmy coś. Wypiję też jeszcze jedną szklaneczkę - powiedział z uporem. Musiał się wzmocnić przed wieczornym spotkaniem z Hughem.

* * *

Reakcja Hugha na nowiny, które przyniósł Wallace, była takim pokazem złego humoru, jakiego Randy nie widział w całym swoim dorosłym życiu. Nawet Jack Daniels nie złagodził jego nastroju. Wyrzucił z siebie więcej Przekleństw i nieprzyzwoitych słów, niż Randy słyszał od czasów Wietnamu, i skończył przypisując Randy'emu wszystkie niepowodzenia, do jakich człowiek w ogóle może dopuścić. Potem zatelefonował do Santucciego i do Kelleya, by ich ostrzec przed wszystkim, co Randy mu powiedział. Jego gniew trochę opadł, gdy zawiadomili go, że pozbyli się kłopotu tego samego dnia, eliminując tych, którzy ich śledzili. Żadnemu z nich, ani Youngowi, ani Kelleyowi, ani Santucciemu, nie trzeba było przypominać o potrzebie zachowania ostrożności, dopóki nie zostaną usunięte pozostałe przeszkody. - Ta baba w twoim biurze, która to wszystko rozpoczęła - spytał Young Randy'ego, gdy skończył rozmowy telefoniczne, nalał sobie na­depną szklaneczkę i rozciągnął się wygodnie na kanapie - czy mogę wciąż liczyć na to, że się nią zajmiesz?


Randy Wallace zwiesił głowę. Był znów pijany i bezbronny. Od razu po przekroczeniu drzwi swojego mieszkania nalał sobie szklankę burbona.

- Raczej nie - odpowiedział cicho.

- Raczej nie... - powtórzył zgryźliwie Young. - Raczej nie. Co to znaczy? Albo rozwiążesz ten problem, albo ona jeszcze bardziej pogorszy sprawy. Czy ty w ogóle masz kręgosłup, Randy?

- Ależ, Hugh, prawdziwe kłopoty podróżują właśnie do Hongkongu Kapitan Carson jest tylko urzędniczką. Ona...

- Ona wie o wszystkim. Może już nawet, bez twojej wiedzy, zawiado­miła innych. Może nas zniszczyć. Powiedziałeś mi, czego się dowiedziała. Więc teraz nie wciskaj mi kitu. Gdybyś nie był taki pijany, kazałbym ci wykonać robotę w tej chwili. Jutro już może być za późno, ale w tej chwili nie jesteś w stanie nic zrobić.

- Hugh - zachlipał Randy - nie możesz zrobić nic takiego w Pen­tagonie. To byłoby samobójstwo. - I pomyśleć, że prawie powiedział Hughowi o współpracy Stone'a z FBI. Dzięki Bogu, Hugh nie zapytał, w jaki sposób wyśledzono tak szybko Jerry'ego.

- Nie potrafisz nawet dobrze przekazać meldunków z pola bitwy, prawda? - spytał kwaśno Hugh. Podniósł się szybko z kanapy i wyrwał Randy'emu z ręki szklankę, wylewając połowę zawartości na jego koszulę, a resztę do zlewu. - Nie pij więcej tego, ty mazgaju. Ale - wycelował w Randy'ego palcem - nie wykręcisz się. Ona nie może pojawić się jutro rano w Pentagonie.

- Ale, Hugh...

- Jak dojeżdża do pracy?

- Najczęściej metrem. Ma stację koło domu.

- Okay - zastanowił się Hugh. - Podjedziesz pod jej dom i zabierzesz ją na przejażdżkę.

- Hugh, proszę - zachlipał Randy. - Bądźmy poważni. Znasz mnie. Nie jestem stworzony do tego rodzaju rzeczy. Nie mogę tego zrobić.

Hugh Young układał plan w miarę, jak mówił.

- Nie mów takich bzdur, Randy. Jeżeli to jest jeszcze możliwe, zrobię z ciebie mężczyznę. Zadzwonisz do niej teraz. Powiesz jej, że właśnie zawiadomiono cię, iż na jutro została zwołana nadzwyczajna narada. Nie obchodzi mnie gdzie, ale masz jej wyraźnie powiedzieć, że zabierzesz ja. przedtem na śniadanie, żeby przed naradą zaznajomić ze sprawami. Nikt nie może cię widzieć, jak będziesz ją zabierał do samochodu. Reszta będzie łatwa.

Wallace trzymał głowę w dłoniach, a łokcie opierał na kolanach. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Był szpiclem, który poniżyłby się dla właściwej sumy pieniędzy, ale nie był mordercą!

- Hugh, ta dziewczyna... ta dziewczyna jest dla mnie jak córka. - Gdy patrzył w górę na Younga, miał łzy w oczach. Błagał. - Nie mogę tego zrobić... nie Penny.


Usta Younga rozszerzyły się w uśmiechu.

- Och. Penny, mówisz? Nie kapitan, ale Penny. Randy, wydaje mi się, że masz słabość do tej pani. To dlatego nie możesz tego zrobić?

- Niezupełnie dlatego, Hugh. Po prostu nie potrafię nikogo zabić.

- Rozumiem. - Hugh uśmiechał się nadal, chociaż jego głos przybrał nutę powagi. - Wszystko było w porządku, gdy Randy Wallace brał nasze pieniądze, mnóstwo pieniędzy, za to, że zdradza swój kraj. Teraz jednak nie potrafi wyeliminować kogoś, kto zdradza jego przyjaciół - szydził. Hugh uwielbiał, gdy ludzie tacy jak Wallace płaszczyli się przed nim. - A chodzi o tych samych przyjaciół, którzy dawali mu przez lata wszystkie te pieniądze na wypadek, gdyby kiedyś pojawiło się zagrożenie. Dziękuj Bogu, Randy, jakiemukolwiek bogu, którego wybierzesz, jeżeli w ogóle jakiś bóg zechce się zajmować kimś takim jak ty, dziękuj temu bogu za to, że ja jestem tutaj, by ci pomóc.

- O czym mówisz, Hugh? - Łzy spływały Randy'emu po policzkach.

- Zadzwonisz zaraz do swojej ulubionej kapitan i umówisz się z nią na śniadanie jutro rano. Jakie miejsce byłoby najlepsze na naradę poza Pentagonem?

- NIS, Służba Wywiadowcza Marynarki. Oni są na terenie Maryna­rki, przy Anacostia River. To brzmi logicznie. Może tam? - odpowiedział cicho Wallace. Boże, powiedziałby cokolwiek, by wreszcie z tym skoń­czyć. - NIS może pomagać przy takim dochodzeniu.

- Gdzie się z nią spotkasz?

- W McLean jest bar Denny'ego, tam będzie najlepiej.

- Pod warunkiem, że będzie prowadziła samochód jadąc na spotkanie.

- Dlaczego samochód jest taki ważny?

- Co się z tobą dzieje, Randy? - spytał Young złowrogo. - Bo nie chcemy, żeby ktoś cię zobaczył, gdy będziesz ją zabierał spod domu. Już ci o tym mówiłem. Czy chcesz, żeby sąsiedzi zidentyfikowali cię jako ostatnią osobę, która widziała ją żywą? Bo nie chcemy, żeby pojechała metrem. Bo ja ci tak mówię, a ty zrobisz to, co ci każę.

Wallace zadzwonił w końcu do Penny Carson. Hugh siedział obok niego podczas rozmowy. Wyjaśnienia Randy'ego były logiczne, szczegól­nie po ich wieczornej rozmowie. Powiedział jej, że zatelefonował już do swojego zastępcy, żeby go zawiadomić, iż oboje spóźnią się jutro do pracy. Penny zgodziła się na wszystko, co proponował. Było wystar­czająco późno, by już nie porozumiewała się z nikim, tym bardziej że on zapowiedział ich późniejsze przyjście.

- Doskonale, Randy, doskonale - pochwalił Hugh. - Odkupujesz swoje błędy. Jeszcze trochę i staniesz się zawodowcem.

- Hugh, kilku innych ludzi było wmieszanych w dochodzenie Penny. Nie wiem, w czym pomoże zrobienie jej tego, jeśli...

- Nie martw się, Randy. Zajmę się wszystkim. Nie chcesz wykonać swojej roboty, więc ktoś musi cię zastąpić. Ale zanim pójdziesz do łóżka, sporządź


mi listę wszystkich ludzi wmieszanych w dochodzenie Penny Carson i napisz, ile prawdopodobnie wiedzą. - Na razie musiał zapomnieć o odbitkach fotografii, które jeszcze istniały. W tej chwili najważniejsze było usunięcie wszystkich, którzy ściśle współpracowali z panią kapitan. Być może Eddie będzie musiał poddać się drobnej operacji plastycznej.

- Tylko kilka osób, dwie albo trzy, wiedziało o jej dochodzeniu, bo było zachowane w tajemnicy. Wiesz, że nie lubimy, gdy wiadomości tego rodzaju przedostają się do prasy, ze względu na rodziny. Tak więc Penny pracowała praktycznie samodzielnie.

- Daj mi listę, a ja zdecyduję, co robić. Potem musisz tylko spotkać się z nią na śniadaniu. Postępuj tak, jakbyś wybierał się na bardzo ważną naradę. Dalej ja się już zajmę sprawą. Pokażę ci, jak załatwia się tego rodzaju rzeczy.

Już sam sposób, w jaki Hugh mówił, przeraził Randy'ego. Ale tak długo, jak długo nie musiał sam zabijać, mógł przynajmniej pomóc. Pieniądze były zbyt dobre, by z nich rezygnować. Zdecydował, że były trzy osoby, które wiedziały o dochodzeniu: adiutant Penny, kapitan rezerwy, powołany na kilka tygodni do służby, i jego własny adiutant. Dał listę Youngowi i spytał z nadzieją:

- I co teraz?

- Idź do łóżka, Randy. Wyglądasz okropnie - stwierdził z zado­woleniem Young. - Za dużo piłeś, a za mało spałeś. Chcę, żebyś czuł się dobrze i wyglądał jak najlepiej dla swojej ukochanej.

- Hugh... - zaskomlał Randy.

- No już, Randy. Mógłbym powiedzieć, że ją osłaniasz.

- Chciałbym móc to zrobić - szepnął potulnie Wallace.

- Och, na świecie jest tyle kobiet. Ta jest w stanie zrujnować cały twój program emerytalny. Teraz idź - wskazał sypialnię Wallace'a. - Idź tam i śpij. Ja muszę załatwić parę telefonów.

Hugh Young zdawał sobie sprawę, że kończy się pewna epoka, chociaż nie chciał o tym myśleć. Stworzony przez niego system, ludzie, których znalazł, gwałtowny rozwój nowych korzystnych interesów, nie kończące się poszukiwania doskonałej kobiety, całe to życie sybaryty już nigdy się nie powtórzy. Ale był przygotowany na zmianę. Jeżeli to w końcu ma upaść, a jedynym, który przeżyje będzie Hugh Young, to niech tak się stanie. Nawet gdyby jutro musiał zniknąć, nie będzie się martwił. Miał odpowiednie środki. Dokonał przygotowań. Hugh Young przeżyje.

* * *

Następnego ranka Randy Wallace spotkał się z Penny Carson punk­tualnie o wpół do siódmej w lokalu Denny'ego na Dolly Madison Boulevard w McLean. Wymijająco odpowiedział na jej pytania tłumacząc, że w NTS


wyjaśniono mu właściwie tylko to, że przejmują sprawę od FBI. Boże, co za strata, pomyślał. Gdybym tylko miał więcej czasu, wiem, że mógłbym ją mieć.

Gdy przejechali parę kwartałów, Wallace był pewien, że ktoś ich śledzi. Na pytania Penny odpowiadał monosylabami. Co oni mają zamiar zrobić?

Przy następnych światłach spojrzał we wsteczne lusterko i zobaczył, że ktoś wysiada z miejsca dla pasażera w samochodzie, który stał za nimi. Mężczyzna szybko podszedł do nich, otworzył tylne drzwiczki i wskoczył do auta. Trzydziestkęósemkę trzymał tak, żeby inni kierowcy jej nie zauważyli.

Kazał im milczeć i powiedział, że Randy ma zawrócić przy następnych światłach i jechać na zachód. Potem sięgnął nad oparciem fotela, zabrał torebkę Penny i wyrzucał z niej wszystko, aż znalazł kluczyki do samo­chodu. Kazał Wallace'owi jechać do stacji benzynowej. Tam podał kluczyki innemu mężczyźnie, który jechał z przeciwnej strony.

Gdy wrócili na szosę, Penny ciągle jeszcze siedziała bez ruchu. Mężczyzna z bronią miał ich pod pełną kontrolą. W chwili, gdy Randy Wallace ostrożnie włączał się do ruchu na szosie, odwróciła lekko głowę i spojrzała na niego. Siedział sztywno i kurczowo ściskał obiema dłońmi kierownicę. Jego usta były zaciśnięte, a policzki drżały. Sama była wystraszona i przerażona, ale jedyna osoba, na której mogłaby polegać, bała się jeszcze bardziej. Dlaczego nic nie mówił? Dlaczego nie spytał tego mężczyzny, o co chodzi? Gdzie jadą?

Jechali dalej na zachód, minęli Beltway i Tyson's Corner. Następne spojrzenie, rzucone w chwili, kiedy dojechali do zielonych pól, utwierdziło ją w przekonaniu, że na Wallace'a nie ma co liczyć.

Randy był przerażony. Ale doszedł do wniosku, że jeśli ktoś musi zginąć, to byle tylko nie on. Tyle myśli przebiegało mu przez głowę, szczególnie odkąd zobaczył śledzący ich samochód. To nie będzie zabaw­ne. Obiecał Hughowi, że przez to przejdzie, i dotrzyma słowa.

Rzucił szybkie spojrzenie na Penny mając nadzieję, że tego nie zauwa­ży. Patrzyła prosto przed siebie, a ręce mocno splotła na kolanach. Zamruczał:

- Hej, wszystko będzie dobrze.

Spojrzała na niego. Zaszokował go gniew malujący się w jej oczach.

Nie może wiedzieć. Naprawdę nie może. Jak straszne byłoby wiedzieć i przeżyć świadomie każdą chwilę przed śmiercią. Dlaczego Hugh po­stępuje w ten sposób? Wie, że nie jestem stworzony do takich rzeczy. Penny Wydawała mu się teraz ładniejsza niż kiedykolwiek, nawet mimo strachu widocznego w jej oczach.

- Naprawdę... będzie... - szukał odpowiedniego słowa.

- Co będzie, Randy? Czy chcesz, żebym zgadła, co ten człowiek zamierza zrobić? - Jej głos był ostry i zły.


- Zamknijcie się! - warknął człowiek siedzący z tyłu.

W końcu strach pokonał Randy'ego Wallace'a. Mimo że wiedział, że to nie on jest celem, napięcie było zbyt wielkie. Zaproponował mężczyźnie, żeby ich tu zostawił i zabrał samochód. Jedyną odpowiedzią było ostrzeżenie, żeby milczał i dalej prowadził. Facet jest taki spokojny pomyślał Wallace. Ale chyba właśnie tak pracują zawodowcy.

W końcu, przy polu bitwy w Manassas, kazał Wallace'owi skręcić z autostrady i przez kilka minut jechali lokalnymi drogami, aż do chwili kiedy mężczyzna nakazał skręcić w wiejską drogę. Drugi samochód trzymał się ciągle z tylu.

Mężczyzna kazał Wallace'owi dojechać do drzew w pobliżu błotnistej, wolno płynącej rzeczki. Drugi samochód zatrzymał się kilka centymetrów od ich tylnego zderzaka. Wallace zobaczył we wstecznym lusterku, że wysiedli z niego dwaj ludzie. Podeszli z obu stron ich samochodu i otworzyli przednie drzwiczki. Jak strasznie jest to wiedzieć... biedna, biedna Penny...

- Wysiadać - warknął jeden z nich.

- Nie! - to była Penny. Ciągle siedziała bardzo prosto, zaciskając powieki. Jej palce były nadal splecione, ale teraz drżały w niekon­trolowany sposób, tak jak i całe jej ciało. Tylko usta się poruszyły, gdy powtórzyła „Nie!” w krzyku rozpaczy.

Wie. O Boże, o Boże, o Boże, wie. Supeł w żołądku Wallace'a, który narastał w ostatnich dniach, stał się jeszcze większy. Wallace myślał, nie, był pewien, że zwymiotuje.

Dwie ręce sięgnęły do środka, odpięły pas bezpieczeństwa Penny, chwyciły ją grubiańsko za ramię i wyszarpnęły na zewnątrz.

- Nie! - krzyknęła.

Randy Wallace trzęsącymi się rękami rozpiął swój własny pas i wy­siadł z samochodu. Był zaszokowany i z trudem trzymał się na nogach, ale jednocześnie czuł wdzięczność, że nie skończy w ten sam sposób. Nie chciał, żeby przydarzyło się to komukolwiek, a szczególnie Penny, nie tej ładnej kobiecie. Gdy nieznajomy spojrzał na niego, Randy odwrócił wzrok.

- Nie chcę tego widzieć - powiedział. - Nie wydaje mi się, żebym mógł... - Odbiło mu się dwa razy i zwymiotował sobie pod nogi.

- Więc odejdź - mężczyzna wskazał w kierunku rzeki.

- Dziękuję. Jestem wdzięczny. - Głos Randy'ego był zaledwie cichym szeptem. - Powiem o tym dobre słowo Hughowi. - Wstydził się, że nie wykazał się większą odwagą, bo zawsze lubił Penny Carson.

- Randy, ty ścierwo! Ty ścierwo... - Jej ostatnie słowa zagłuszyło rozpaczliwe łkanie.

Wie... zrozumiała, co robię... to nie miało być tak... o Boże. Już nic gorszego nie mogło go w życiu spotkać. Randy Wallace nie wiedział, że aż tak można się wstydzić. Wszystko przez chciwość. To był najgorszy moment


od chwili, gdy związał się z Youngjem. Nadszedł czas, by z tym skończyć.

Gdy z wdzięcznością odchodził dalej, słyszał, jak Penny powtarza: Nie, nie, nie”.

Instynktownie zamknął oczy na dźwięk strzału, a przez myśl prze­mknął mu obraz żywej Penny. Jakie to smutne...

Nigdy nie skończył tej refleksji. Usłyszał drugi strzał i w tej samej chwili poczuł zgrzytliwy chrupot w podstawie czaszki. Jego ciało potoczy­ło się po ziemi.

Randy Wallace nie tylko przestał być użyteczny dla International Charities, Ltd. Na dodatek poprzedniego wieczoru zrobił z siebie godne pożałowania widowisko przed najważniejszym członkiem korporacji.

Rozdział 11

Nie mam pojęcia, co zrobić i powiedzieć, jeżeli znów zobaczę Jerry'ego - zastanawiała się Leila. - Od czasu „ściany” tak często myślałam o tym, szczególnie podczas lotu tutaj, i ciągle nie wiem. - Teraz była już w Hongkongu. Spotkanie twarzą w twarz, tak mało praw­dopodobne jeszcze kilka dni temu, nieprawdopodobne tydzień temu, stało się możliwością, którą należało poważnie brać pod uwagę. Hongkong! Nawet w to trudno było uwierzyć. Nigdy nie podróżowała tak daleko od domu. A teraz, w ciągu zaledwie tygodnia, cały jej świat stanął na głowie. Matt Stone siedział naprzeciwko i pił piwo.

- Leila, jeżeli znów go zobaczysz, na pewno nie będziesz wtedy sama.

- Wierz mi, Leila, że zawsze będą przy tobie ludzie z naszego wydziału albo od pana Chana. - Mężczyzna, który to powiedział, Danny Slade, był znajomym Stone'a, także komandorem marynarki. Czekał na nich na lotnisku Kai Tak zaraz za stanowiskiem kontroli granicznej.

- Dziękuję, Danny, to miło, że to mówisz. Ale jestem tak wykończona po podróży, że teraz na pewno będę spała jak dziecko, nawet gdybym wiedziała, że Jerry przyjdzie wyłamać moje drzwi.

Jedli lekki obiad w kawiarni jednego z hoteli w Kowloonie. Był to staromodny hotel, w którym przeważała klientela azjatycka, i został wybrany przez W.P. Chana właśnie dlatego, że przychodziło tu mało Amerykanów.

Czwartą osobą przy stoliku był detektyw W.P. Chan z policji Hongkon­gu. Był niziutkim mężczyzną, niższym nawet niż Leila, miał malutkie czarne oczy, gęstą czarną czuprynę i okrągłą twarz, nie zdradzającą wieku ani myśli. Podczas jazdy z lotniska Slade wyjaśnił, że Chan ma reputację jednego z najwartościowszych ludzi w siłach policyjnych. Powiedział z uśmiechem:


- Nazywają go Mangusta ze względu na jego temperament i wy­trwałość. Mówią, że jeśli coś zacznie, to nie przerwie pracy, aż skończy. Stał się już legendą Hongkongu.

- Panno Potter - powiedział Chan uroczyście. - Gwarantuję koman­dorowi Slade, że będzie pani bezpieczna. Ale jego wysocy biali Ameryka­nie nie mogą cieszyć się taką anonimowością, jak moi ludzie. Biali, niestety, są w Hongkongu bardzo łatwo rozpoznawalni, a już szczególnie ci którzy nie wyglądają na turystów. Moi najlepsi ludzie będą na służbie przez całą dobę tutaj, w tym hotelu. I będą wiedzieli o każdym pani kroku w mieście. - Jego angielski był całkowicie pozbawiony obcego akcentu i używał amerykańskich idiomów jak prawdziwy Amerykanin. Lata temu wysłano W.P. Chana na szkolenie prowadzone przez FBI w Quantico, ponieważ już wtedy był jednym z najlepszych detektywów w swoim kraju.

- W.P. ma rację. Byłbym idiotą, gdybym zlecił to zadanie białym - zgodził się Slade. - Mając do czynienia z takim przeciwnikiem jak Santucci, wydałbym ich na śmierć. - Danny Slade był nieprzenikniony. Miał gęste, przedwcześnie posiwiałe włosy, pasujące do jego rangi, ale jasnoniebieskie oczy i łagodna dziecięca twarz powodowały, że wydawał się o wiele młodszy. Gdy mówił, cienkie wargi zaledwie się poruszały. - Ludzie W.P. są dobrzy, chociaż właściwszym określeniem będzie do­skonali.

- Tak samo gorąco pragnę zobaczyć Santucciego jak pani, panno Potter - kontynuował Chan. - Człowiek, którego wyznaczyłem, by go odszukał, Tommy Chang, jest moim zaufanym przyjacielem. Zarekomen­dowałem go do waszego FBI. Od lat pracujemy razem. Nie ma absolutnie żadnego powodu, żeby ktoś wykrył jego obecność. Ale sam fakt, że nie zadzwonił do mnie dziś rano mówi mi, że został wykryty. - Przerwał na chwilę i zamyślił się. Potem jego twarz rozjaśniła się. - Taka rozmowa jest nieprzyjemna. Bardzo się cieszę, że przyjechaliście, żeby nam pomóc. Lubię Amerykanów. Lubię wasz nieformalny sposób bycia. Tutaj ludzie są inni, czasami nie potrafią zrozumieć najzwyklejszych spraw. Dla mnie formy nie są istotne. Chciałbym mówić do pani Leila, jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu. Czy mogę?

- Oczywiście. - Patrzyła na W.P. Chana, gdy ten mówił. Jego twarz pozostała bez wyrazu nawet wtedy, gdy starał się usunąć to, co uważał za barierę. Dlaczego mu tego nie ułatwić? - To bardzo miło z pańskiej strony. Danny przed chwilą mówił do pana W.P. To wydaje się bardzo amerykańskie, ale chyba powiedział mi przedtem, że całe życie spędził pan w Hongkongu. Czy woli pan te inicjały?

- To zależy, kto do mnie mówi. Żona nigdy ich nie używa. - Po raz pierwszy się uśmiechnął. - pozwól, że opowiem ci pewną historię - powiedział uroczyście. - Mój ojciec wyruszył do San Francisco, gdy był jeszcze bardzo młody. Dlatego mam zachodnie imię. Pracował ciężko i, jak na nasze standardy, zarobił bardzo dużo pieniędzy. Był już w średnim wieku, gdy zdecydował, że ma


dosyć pieniędzy, aby się ożenić. Gdy się ożenił, zaczęły przychodzić na świat dzieci, co rok jedno i wszystko dziewczynki. - Chan rozjaśnił twarz w promiennym uśmiechu. - Ojciec rozejrzał się po ulicach Chinatown i zauważył, że życie w San Francisco toczy się zbyt szybko. Obawiał się wychowywać dziewczynki w takim miejscu. Tak więc przywiózł całą rodzinę z powrotem do Hongkongu i tutaj urodziłem się ja, jego jedyny syn. Myślę, że był szczęśliwy, gdy się pojawiłem, bo byłem siódmy - szczęśliwa liczba. Przyszedł więc dobry moment, by przestać płodzić dzieci. Miałem jechać do Ameryki, tak jak on. Dlatego uczyłem się angielskiego i wychowywano mnie jak amerykań­skiego chłopca. Jednak, ku jego rozczarowaniu, kochałem Hongkong. Biedak umarł zanim pojechałem do Stanów Zjednoczonych. - Uśmiech­nął się rzewnie. - Tak więc, panno Leilo, wie pani, dlaczego noszę zachodnie imię. - Jego malutkie czarne oczy prawie zniknęły, gdy uśmie­chał się z zadowoleniem.

- Co oznaczają inicjały W.P.? - zapytała.

- Ojciec dał mi na imię Walter. Sądził, że jest to bardzo ładne amerykańskie imię. Mówił, że takie właśnie imię nosił człowiek, który bardzo mu pomógł po przyjeździe. P nie znaczy nic. Ojciec zauważył, że większość Amerykanów podpisuje się pierwszym imieniem i inicjałem drugiego. Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek myślał o drugim imieniu, wystarczył mu inicjał. Zmieniłem imię na chińskie z własnej woli.

- Jak ono brzmi?

- Wu - odpowiedział.

- Wu. Tak wolisz?

- Tak woli moja żona. To stare rodowe nazwisko. Dlatego je wy­brałem, i teraz jestem taki sam jak inni Chińczycy w Hongkongu.

- Chcesz, żebym tak zwracała się do ciebie?

Niziutki mężczyzna uśmiechnął się promiennie.

- To byłoby tak, jakbym ja cię nazywał Potter. Gdy rozmawiam z Amerykanami wolę, żeby nazywali mnie tak jak Danny: W.P. Lubię ten dźwięk. A ty?

- Oczywiście. - Szesnastogodzinna podróż wystarczyła, by Leila po­czuła, że świat stanął na głowie. A teraz poznała jeszcze Chińczyka z Hongkongu nazywanego Mangusta, który wolał, by zwracano się do niego na sposób amerykański. Do tego W.P. poświęci się całkowicie odnalezieniu Jerry'ego Santucci, bo chce wiedzieć, co stało się z Tommym Changiem.

* * *

Nazwa International Charities celowo sprowadzała na manowce.

Dla Amerykanina mogła oznaczać organizację podobną do United Way, zespołu instytucji charytatywnych, którego celem było zminimalizowanie wysiłku i kosztów uzyskiwania funduszy drogą zmniejszenia ilości i unikania

178

dublowania apeli o wsparcie. Działalność taka na skalę międzynarodową była na pewno chwalebnym celem.

Wbrew temu przypuszczeniu nazwa została ustalona przez Hugha Younga w momencie nieskrępowanej wesołości. Wybrali Hongkong na swoją siedzibę z wielu względów, a jednym z najważniejszych było to, że wyspa stanowiła finansową stolicę Azji. Spółka mogła działać na wyspie bez narażania się na ingerencje rządu. Celem biznesu Hongkongu było robienie pieniędzy i społeczność wyspy bez zadawania kłopotliwych pytań przyjmowała wszelkie firmy, które spełniały ten podstawowy warunek. Niepisane, ale czczone prawo Kolonii brzmiało: zysk. I dlatego Hongkong był międzynarodowym ośrodkiem przyciągającym biznesmenów zarówno najczcigodniejszych, jak i cieszących się najgorszą reputacją.

Większość ludzi, którzy weszli do interesu jeszcze w czasach, gdy firma zajmowała się wyłącznie narkotykami, dzieliła się na dwie kategorie: zarządcy, jak Ed Kelley, i wykonawcy, jak Jerry Santucci. Z biegiem lat w firmie pozostało bardzo niewielu wykonawców. Niektórzy czuli się zmęczeni życiem w Południowo-Wschodniej Azji, inni po prostu stop­niowo odchodzili. Mieli szczęście, bo wiedzieli tak mało o sprawach firmy, że mogli żyć. Nie stanowili zagrożenia.

Jednak spośród zarządców, którzy nie zostali wchłonięci przez hierar­chię fumy, niewielu udało się przeżyć. Dotyczyło to szczególnie białych. Wiedzieli za dużo o Hughu Youngu i o jego systemie. Na ich nieszczęście, Young nauczył się nie ufać tego rodzaju ludziom. Natomiast miał świado­mość, że Azjaci są bardzo dyskretni. Nauczył się również, i to we wczesnym okresie istnienia przedsiębiorstwa, że niektórym Azjatom może pozwolić na zakładanie własnych firm, bo potem wrócą jako przyjaciele i klienci Incharu. Hugh tak samo wiedział, do czego może doprowadzić zdrada, jak cenił lojalność, więc pozbywał się pierwszych, a nagradzał drugich. Większość amerykańskich biznesmenów nie zrozumiałaby tej drogi do sukcesu, ani wymagania absolutnej lojalności.

W czasach, kiedy zdecydowali ostatecznie, że ustanowią siedzibę firmy na wyspie, prowadzili działalność w wynajmowanych lokalach, ale ponie­waż ich interes rozwijał się szybciej, niż którykolwiek z nich mógł przewidzieć, biura mieściły się w coraz większej liczbie budynków. Firma rosła tak szybko, że nie mieli czasu zastanowić się, a nawet nie dbali o to, lak się będzie nazywała.

Jednak pewnego wieczoru, gdy jedli kolację w prywatnym gabinecie restauracji Gaddi's w hotelu „Peninsula”, a korki od szampana strzelały co chwilę pod sufit - świętowali decyzję, by wybudować główną siedzibę firmy - Hugh Young oświadczył:

- Nadszedł czas, byśmy zbudowali sobie stałą i godną szacunku fasadę. Potrzebujemy własnej nazwy, bo w najbliższej przyszłości przenie­siemy się do najpiękniejszego wieżowca w Hongkongu, z którego będzie­my mogli oglądać Port Victoria.


Jerry Santucci wstał niepewnie z krzesła.

- Chciałbym wznieść toast. - Podniósł wysoko kieliszek, a szampan prysnął mu na jedwabną marynarkę i jedwabny krawat. - Za kompanię Bravo, źródło naszych sukcesów! - Czekał, aż wszyscy wypiją. - Propo­nuję, żebyśmy nazwali naszą firmę Fundusz Bravo, ponieważ właśnie tam zaczęliśmy napełniać kieszenie pieniędzmi.

- Podoba mi się słowo „fundusz” - stwierdził Kelley. - Brzmi jak fundusz powierniczy, zamieniający pieniądze na jeszcze większą ilość pieniędzy.

Sprzeciwił mu się Norm Hersey, Anglik, którego w Sajgonie przyciągnęły ambitne plany Hugha Younga i który pięknie rozwinął początkowy system dystrybucji.

- Bravo jest zbyt wojskowe, zbyt amerykańskie - powiedział pijackim głosem. - Nie chcemy, by ktoś ze Stanów Zjednoczonych zwrócił na nas uwagę. Niech nazwa będzie bardziej międzynarodowa.

Inni nie-Amerykanie zgodzili się z nim. Mimo że nie byli założyciela­mi, osiągnęli wysoki status w hierarchii firmy dzięki swoim zdolnościom, które pozwoliły spółce na osiąganie coraz większych dochodów. Szybko przekonali grupę Amerykanów, że propozycja Herseya jest słuszna, bo naprawdę byli już międzynarodową grupą.

- Międzynarodowy? - zapiszczał Young. - Racja. To słowo musi stanowić część naszej nazwy.

- To może nazwalibyśmy się „Międzynarodowy Fundusz”? - zasuge­rował Kelley.

Do końca kolacji spierali się o nazwę, aż wreszcie, gdy gabinet był już całkowicie zasnuty dymem cygar, Hugh Young wrzasnął:

- Charity! Jesteśmy filantropami. Będziemy prowadzili działalność charytatywną dla siebie samych. - Skoczył na równe nogi. - Panowie, napełnijcie kieliszki. - Przelano zawartość butelek szampana do kie­liszków. Hugh wspiął się na krzesło i podniósł kieliszek. - Za nas wszystkich i za nasz International Charities, Limited! Za dochody prze­kraczające nasze najbardziej szalone marzenia!

- Ponad najbardziej szalone marzenia! - krzyknął jak echo Norm Hersey, pijąc szampana prosto z butelki.

Niewielu biznesmenów z Hongkongu lub z krajów regionu Morza Południowochińskiego kwestionowało tę nazwę. Byłoby to zresztą w złym tonie. Na ogół chętnie akceptowali skrót Inchar i nigdy nie nalegali, gdy otrzymywali mało precyzyjne odpowiedzi na pytania. A przyczyna tego była prosta: ludzie z Incharu podawali złotą dłoń wszystkim, z którymi współpracowali. Ich rezerwy gotówki nie miały dna. Ich wizja przedsię­biorcza nie miała sobie równych.

Inchar w jakiś sposób uzyskiwał dostęp do instytucji rządowych, co dawało oficjalny status wszystkim jego działaniom. Nikt nie spierał się widząc sukces. Mieli nadzwyczajne kontakty w pałacach, parlamentach i ratuszach.


Wspólnicy w interesach rychło zauważyli, że Incharowi nigdy nie odmówiono licencji, statusu, zgody czy czegokolwiek, co jest potrzeb­ne, by prowadzić w jakimkolwiek kraju interesy na międzynarodową skalę.

W.P. Chanowi, który następnego ranka po spotkaniu z Amerykanami przechodził przez szklane drzwi budynku zajmowanego przez Internatio­nal Charities, Ltd., nawet przez myśl nie przeszło zastanawiać się nad nazwą firmy. Oficjalne nazwy nic dla niego nie znaczyły. Ale poczuł zachwyt widząc przepiękną fontannę w holu. Zbyt wiele tych nowych budynków biurowych zaprojektowano zgodnie z typowym zachodnim zapotrzebowaniem na wydajność. A tu architektura była wyraźnie wscho­dnia. Cudowny ogródek, wyjątkowy w swojej subtelności, otaczał fontan­nę z trzech stron. W.P. natychmiast poczuł podziw dla ludzi, którzy to zrobili. Oni musieli rozumieć Hongkong.

Lokatorzy budynku byli wymienieni w alfabetycznym porządku, po angielsku i po chińsku, na tablicy informacyjnej wiszącej obok recepcji. Wyglądało na to, że Inchar zajmuje co najmniej trzecią część budynku. Spółki Incharu nosiły takie nazwy jak Energia, Finanse, Budownictwo, Łączność, Szpitalnictwo czy Elektronika. Spółki te należały do krajów z całego regionu Morza Południowochińskiego. Mimo że na tablicy nie były wypisane nazwiska ludzi ani nie występował holding zwany Inter­national Charities, Ltd., Chan wiedział, że stoi w recepcji siedziby In­charu. Pomyślał, że należy wziąć to pod uwagę, gdy jego personel będzie poszukiwał nazwisk wspólników zgodnie z listą z tablicy informacyjnej, którą sfotografował miniaturowym aparatem wpiętym w krzykliwą spin­kę do krawata.

- Czy mogę panu pomóc, sir? - spytał w dialekcie kantońskim umun­durowany strażnik. Każdy człowiek na tyle nie obeznany ze spółkami mającymi siedzibę w budynku, że musiał stać tak długo przed tablicą informacyjną, bez wątpienia zasługiwał na zainteresowanie.

W.P. nie spojrzał na strażnika ani nie zmienił wyrazu twarzy.

- Santucciego nie ma na tablicy - warknął do tyłu w swojej doskona­łej amerykańskiej wersji angielskiego.

Strażnik nie okazał, że zna to nazwisko. Jednak jego angielski był równie doskonały.

- Słucham?

- Nie ma tu nazwiska Jerry'ego Santucci. Więc, do diabła, gdzie pracuje?

- Nie rozumiem, sir. Nie sądzę, abym znał takie nazwisko - od­powiedział spokojnie strażnik. Patrzył na niskiego mężczyznę i widział tylko dżentelmena o twarzy bez wyrazu. - Może pan powtórzyć nazwisko. - Wyjął spod kontuaru mały informator, i jednocześnie nacisnął przycisk dzwonka, który odezwie się w sekretariacie na niższym poziomie budynku. Connie zaalarmuje pana Santucciego.


Chan uśmiechnął się w duchu. Przewidział to, więc zauważył dodatkowy ruch. Strażnik naprawdę dotknął jakiegoś przycisku czy przełącznika. Jeden dla mnie, pomyślał. Zna nazwisko Santucci. Przysunął się do stanowiska ochrony i pochylił się, opierając ręce na ladzie. Spojrzał na strażnika i przymrużył oczy tak, że były ledwo widoczne.

- Jerry jest moim starym przyjacielem - powiedział tak, jakby się zwierzał. - Wiem od kogoś, że pracuje w tym budynku. Wstąpiłem tu, żeby chwilę z nim pogawędzić. - I chcę się dowiedzieć, co się stało z Tommym Changiem. Był pewien, że rozmowa jest nagrywana.

- Pracuje tu bardzo dużo ludzi, sir. Czy może mi pan powiedzieć w jakiej firmie zatrudniony jest pana przyjaciel?

Chan, wchodząc przez oszklone drzwi, uważnie obejrzał hol. Zauważył prawie niewidoczne kamery, które rejestrowały wszystko, i domyślał się, że jest obserwowany przez kogoś w budynku, podczas gdy strażnik zajmuje jego uwagę.

- Nie wiem dokładnie. - Wskazał tablicę informacyjną. - Nie wie­działem, że mieści się tu tyle firm. Może chodzi o którąś należącą do Incharu. Czy pan wie coś o tej spółce?

- Inchar jest właścicielem tego budynku i, jak pan widzi, jest tu mnóstwo działów. Czy mógłby pan mi powiedzieć, jak wygląda pana przyjaciel? - Strażnik był doskonale wyszkolony. Nie mówiąc nic od siebie, potrafił zająć uwagę intruza tak długo, aż zostanie zidentyfi­kowany.

Chan opisał Santucciego zgodnie z tym, co widział na zdjęciu i co powiedziała mu Leila.

- Chyba jest tu ktoś, kto odpowiada temu opisowi. Wydaje mi się, że widywałem kogoś podobnego. - Strażnik dobrze odgrywał swoją rolę. Podał Chanowi pióro i kartkę papieru. - Czy zechciałby pan zostawić swój adres i numer telefonu? Może znajdę pana Santucciego.

Chan pomyślał, że ten człowiek był za dobrze wyszkolony, aby praca strażnika w ochronie miała stanowić szczyt jego kariery.

- Obawiam się, że będzie za późno. Za parę dni wracam do San Francisco.

- Amerykanin? Nie zdawałem sobie sprawy... - Strażnik zmarszczył brwi.

- Oczywiście. Właśnie tam poznałem Jerry'ego. Byliśmy razem w woj­sku. - Chan zamyślił się, a potem dodał: - Oczywiście, jeżeli może pan go odnaleźć jutro czy w najbliższych dniach, zostawię panu adres mojego hotelu. - Przynętę trzeba zarzucać łagodnie.

- Bardzo proszę, sir. - Strażnik z trudem mógł uwierzyć swojemu szczęściu. Pan Santucci często dawał pracownikom premie za ekstra usługi.

Jerry Santucci, siedzący w swoim luksusowym gabinecie w głębinach budynku, z niedowierzaniem patrzył na obraz przekazywany przez odległą


kamerę. W pierwszej chwili rozbawił go ten wymuskany niski mężczyz­na którego nigdy przedtem nie widział. Ale to rozbawienie szybko zmieniło się w gniew, gdy usłyszał swój zbyt dokładny opis, łącznie z blizną na prawym policzku. Gdy padła ostatnia uwaga, o wspólnej służbie w wojsku, rzucił przekleństwo.

- Wszyscy moi chińscy przyjaciele są rodzaju żeńskiego - krzyknął z głębi serca. Nacisnął przycisk interkomu i nakazał Connie, siedzącej w sekretariacie: - Niech ktoś zacznie śledzić tego bękarta, gdy tylko wyjdzie z budynku... Nie, nie ktoś. Poślij za nim Chaua. - Chau był najlepszy, gdy chodziło o śledzenie. Był prawdziwym psem gończym w ludzkiej skórze.

Zaczynamy grę, pomyślał W.P. Chan wskazując swoim pomocnikom, żeby ujęli człowieka, który szedł za nim od Incharu do hotelu w Kowloonie. Nikt nie mógł śledzić nie zauważony W.P. Odczuwał pewną sadys­tyczną przyjemność przyłapując w ten sposób śledzącego i zamieniając myśliwego w cel.

Swoim własnym ludziom zawsze kazał, by dali celowi możliwość zatelefonowania. Pozwólcie im przekazać meldunek, zanim ich złapiecie, albo przynajmniej pozwólcie im nawiązać kontakt, mawiał. Kilka razy zdołali wyśledzić taki telefon. W.P. nie miał pojęcia, czy Jerry Santucci znajdował się w budynku Incharu albo nawet w Hongkongu, ale na tym etapie to właściwie nie miało znaczenia. Natomiast złapanie człowieka wysłanego śladem Chana oznaczało bardzo proste i bardzo oczywiste przesłanie: wiemy, że gdzieś tam jesteś.

Fotografie tablicy informacyjnej z holu Incharu zostały starannie przeanalizowane. Po dwóch godzinach zwyczajnie ubrani mężczyźni i ko­biety należący do personelu Chana odwiedzali już poszczególne biura w siedzibie Incharu. Niektórzy zdziwili recepcjonistów twierdząc, że mają umówione spotkania w sprawie pracy i okazywali gniew, gdy mówiono im, że otrzymali złe informacje.

Ludzie Chana często działali w ten sposób. Czasami wymieniali nazwiska pracowników, którzy zaprosili ich na spotkanie w sprawie pracy. Gdy mówiono im, że tu nie pracują ludzie o takich nazwiskach, prosili o nazwisko osoby zajmującej dane stanowisko. Często łatwiej było wydobyć prawdziwe nazwisko i informacje, gdy ktoś rozgniewał się z powodu kłopotu, który mu sprawiono. Podstęp udawał się prawie wszędzie, ale nie wobec grzecznych, dobrze wyszkolonych i obojętnych pracowników Incharu. Personel był sympatyczny, ale nie wyjawiał żad­nych informacji. Po południu W.P. Chan stwierdził, że właściwie niczego się nie dowiedział.

W ciągu tego samego dnia inni policjanci udawali reporterów przygotowujących artykuły na temat planów międzynarodowego biznesu w zwią­zku


z przejęciem kolonii przez Pekin w 1997 roku. To nawet podobało się wyższym urzędnikom firm nie związanych z Incharem, ale okazało się, że o Incharze tak naprawdę nic nie wiedzą. Natomiast nie było dostępu do urzędników Incharu. Ich organizacja była zbyt potężna, by można ją było zastraszyć.

Sprawdzenie spółek członkowskich, przeprowadzone w następnych dniach w rejestrach Hongkongu, też nie przyniosło rezultatów. Policja nie uzyskała właściwie żadnych informacji. Wyspa przyciągała biznes, ponieważ gwarantowała dyskrecję. Tak jak w bankach szwajcarskich, prawa biznesmenów były święte tak długo, jak długo powiększali kapitał. Ar­chiwa mówiły, że International Charities, Ltd. została utworzona przez takich samych ludzi jak w przypadku innych spółek: białych i ludzi Wschodu ze wszystkich krajów leżących w rejonie Morza Południowo-chińskiego, którzy nigdy nie mieli najmniejszych zatargów z prawem. Nie było żadnego punktu zaczepienia wobec którejkolwiek spółki wchodzącej w skład Incharu ani jakiegokolwiek człowieka, który w nich pracował. Wspólnota biznesmenów szanowała ich, ale nikt nie wiedział o nich zbyt wiele.

Do ostatniego dnia dochodzenia na temat Incharu nie wypłynęły nazwiska Santucci ani Kelley. Nie było żadnego śladu, że tacy ludzie kiedykolwiek byli związani z International Charities albo z jakimikolwiek operacjami przeprowadzanymi przez jej wspólników.

* * *

Hugh Young przybył do Hongkongu wieczornym lotem z San Fran­cisco i spodziewał się, że szofer zabierze go do biura. Zamiast tego, zadziwił go wiadomością, że jadą bezpośrednio na Victoria Peak, gdzie czeka Jerry Santucci.

Santucci, opowiadając o wydarzeniach poprzednich dni, spacerował po pokoju jak gniewny tygrys.

- Hugh, nie wiem, co się dzieje, zaczynam dostawać szału. Naprawdę dostaję szału. - Jego niebezpieczne czarne oczy błyszczały, a blizna na policzku jakby się powiększyła. - Byłem więźniem w domu, a teraz, w pracy, czuję się tak, jakbym był nosicielem jakiejś niebezpiecznej choroby. Na miłość boską - wściekał się - dziś wieczorem musiałem zastosować program bezpieczeństwa, który wymyśliliśmy na wypadek alarmu. Wychodziłem tylnym wyjściem. - Pomachał gniewnie ręką. - W ciągu niecałych dwóch dni zamienili się rolami. Teraz Santucci pod­nosił głos. Jednak widział, że Hugh Young nie był zbytnio poruszony.

- Ale to zadziałało, prawda, Jerry?

Santucciego zdziwiła odpowiedź Hugha.

- Tak... oczywiście. Limuzyna czekała. Wsiadłem i odjechałem nie widząc nawet nieba. Wiesz, że wolę przejść się na piechotę, czasami wypić piwo, a dopiero potem wsiąść do tramwaju.


- Jerry, uspokój się. - Hugh był zmęczony. Jego ciało i umysł bun­towały się. Czuł się tak, jakby w ostatnim tygodniu spędził w powietrzu pół życia. A teraz nawet więcej niż pół. W ciągu niecałych trzech dni poleciał do Waszyngtonu i wrócił. Gdyby nie ten dupek Randy Wallace, nie musiałby wyjeżdżać z Hongkongu. Ale wiedział, że nie będzie mógł odpocząć, póki nie uspokoi Santucciego. A przecież Jerry tylko użył systemu opracowanego przez ekspertów od bezpieczeństwa i, jak do tej pory, to był jedyny raz, kiedy trzeba było go zastosować. - To świadczy, że nie wydaliśmy pieniędzy na darmo. System działa. Prawda?

W budynku Incharu był podziemny garaż, przeznaczony dla władz spółki. Z jednej strony, za fałszywą ścianą, znajdował się garaż wydzielo­ny wyłącznie do ich tajnego użytku. Mieścił dwie limuzyny. Nadzorujące kamery obejmowały cały garaż i okoliczne ulice. Jeżeli dyżurny strażnik zauważał coś alarmującego, otwierał ukryte drzwi dopiero wtedy, gdy można było bezpiecznie odjechać. Na dodatek limuzyny miały zaciemnio­ne okna, więc dziś wieczorem Jerry'emu nic nie zagrażało. Ochrona jadąca drugim samochodem za jego limuzyną i pozostająca w kontakcie radio­wym z jego szoferem zauważyłaby, gdyby ktoś go śledził i zlikwidowałaby ten problem jeszcze zanim limuzyna skierowałaby się na Victoria Peak.

- Prawda - odpowiedział jak echo Jerry. - Ale ciągle czuję się jak więzień. Co u diabła ci ludzie wyobrażają sobie, nachodząc mnie? - Odwrócił się do Hugha i spytał z ciekawością: - Kim oni są, Hugh? Chryste, Chińczyk, który mówi po angielsku lepiej niż ja w dialekcie kantońskim. Czyżby ktoś usiłował wejść nam w drogę?

Young miał nadzieję, że cała ta paskudna sprawa będzie mogła zaczekać do jutra, ale Jerry nudziłby go całą noc. Rozciągnął się na wielkiej kanapie stojącej w wykuszowym oknie, z którego widać było Port Victoria. Przeczesał palcami swoje jasne włosy i zdecydował, że musi uspokoić gniew Jerry'ego.

- Powiem ci tyle, ile sam wiem w tej chwili. - Gdy limuzyna dowiozła Hugha do frontowych drzwi, kazał szoferowi powiadomić lokaja, że chce dwa drinki. - Usiądź. Zamówiłem już alkohol - rzucił teraz w stronę Santucciego. - Nie powiem ani słowa, póki się nie napiję. - Rozprostował ręce i nogi, przynosząc ulgę zmęczonym mięśniom. Obejrzał palce, zawsze zachwycony iskierkami rzucanymi przez diamenty, które jakby uzupełniały światła portu.

- Hm... - Jerry nie zwrócił uwagi na jego słowa i dalej przemierzał pokój wzdłuż i wszerz.

Young czekał w milczeniu, patrząc przez okno zajmujące całą ścianę na port Victoria, który zawsze był dla niego jednym z najpiękniejszych widoków na świecie. W końcu lokaj przyniósł tacę z dwiema szklankami Jacka Danielsa z lodem.

- Dziękuję, Ming. - Young pociągnął łyk brązowego napoju i przetrzymał przez chwilę w ustach, jakby to było wino. - Ming - zawołał, zanim lokaj


wyszedł z pokoju. - Przynieś butelkę i dzbanek lodu. Wyjmij także z mojej walizki cheddar. Utnij kawałek i przynieś go tutaj. - Young patrzył przez ramię na Jerry'ego, który na chwilę przestał spacerować, by wypić swojego drinka.

- Jerry, usiądź wreszcie. Dwa dni, zaledwie dwa dni, a robisz z siebie głupca. Uspokój się. Porozmawiamy, gdy tylko Ming wszystko przyniesie. - A gdy Santucci usadowił się na kanapie, zapytał: - Co myślisz o kolacji?

- Można by coś przegryźć.

- Dobrze. Zaczynamy być rozsądni. Zamilkniemy obaj na moment wypijemy trochę i będziemy cieszyć się widokiem portu. Potem poroz­mawiamy jak dżentelmeni. - Hugh Young ciągle jeszcze robił wszystko by zachować dobrą sylwetkę. Chociaż od czasów Sajgonu brzuch mu trochę urósł, nadal wyglądał jak atleta; jego gruby kark i szerokie ramiona mogły onieśmielić wszystkich - oprócz Santucciego.

Popijali w milczeniu swoje drinki patrząc w dół, na zaczarowany świat, jakim był Hongkong. Noc była pogodna, a mrugające światła na brzegach Hongkongu i Kowloonu tworzyły ramę dla Portu Victoria. Statki wszel­kich rodzajów i bander, począwszy od maleńkich rodzinnych dżonek, a skończywszy na liniowcach i tankowcach, krążyły w swoich sprawach po lśniącej wodzie. Gdy Ming wrócił z butelką, lodem i serem, Young powiedział mu, żeby zamówił w kuchni kolację. Niech będzie gotowa za godzinę.

Jerry dodał lodu do burbona w ich szklankach i skroił trochę sera. Pogryzł kawałek i zwrócił się do Younga.

- No więc, Hugh, czy teraz wydaję ci się wystarczająco spokojny? - Czarne brwi i linia włosów ciągle zlewały się, a jego oczy wysyłały niebezpieczne sygnały.

- Wyglądasz jak odrodzony, Jerry - skłamał Hugh. - Zadziałałeś dzisiaj tak jak pilot oblatywacz. Byłeś pierwszym, który musiał wy­próbować nasz system odjazdu z biura w warunkach rzeczywistego alarmu, i system zdał egzamin. Gratulacje. - Burbon i cheddar ożywiły go. - Okay, pozwól, że przedstawię ci fakty. Numero uno - rozpoczął z rozmachem - po wszystkich tych latach nie mamy już człowieka w Pentagonie. Randy Wallace zawsze był dupkiem, ale w ostatnim tygodniu stał się wyjątkowym dupkiem.

- Załatwiony? - spytał Santucci marszcząc brwi.

- Załatwiony. Myślę, że nasz przyjaciel Randy, który nigdy nie był wspaniałym myślicielem, stał się na dodatek ofiarą pijaństwa. I jeszcze do tego chciał przespać się z kobietą, którą powinien wyeliminować.

- Czy ona już jest usunięta?

- Oczywiście. Ale tych dwoje to dopiero początek - Hugh mówił z odpowiednią nutą powagi w głosie. - To oznacza tylko, że problem został rozwiązany. Rozumiesz, że twoje pójście pod „ścianę” stanowiło jakby nasranie na


schody Białego Domu. - Popatrzył na Santucciego sponad swojej szklaneczki. - Zostałeś zauważony przez nieodpowiednie osoby. Ten nieszczęsny człowiek, który was tu podglądał, był jedynie szczytem lodowej góry. Jesteś oficjalnie poszukiwany jako Amerykanin, który figuruje w rejestrach jako zaginiony w akcji, a został teraz rozpoznany przez wiarygodne źródło, więc stałeś się człowiekiem, na którego polują. Spędzisz mnóstwo czasu testując efektywność naszego systemu bezpieczeństwa.

- Gówno.

- To prawda. Zanim opuściłem Waszyngton, nasz były przyjaciel Randy dowiedział się całkiem sporo. Nie dość, że ty jesteś znany we wszystkich urzędowych miejscach, pan Kelley także stał się człowiekiem oficjalnie poszukiwanym.

- Zajął się tym - odpowiedział Santucci marszcząc brwi.

- Tak, i stworzył nowy kłopot. Zabił majora amerykańskiej armii, będącego w Laosie z oficjalną misją Pentagonu, by przeprowadzić jakieś inne dochodzenie, i na dodatek zdołał osiągnąć, że jego zdjęcie zostało rozprowadzone wśród władz. Potem zauważyła go i zidentyfikowała w hotelu „Shangri-la” w Bangkoku stażystka Departamentu Stanu, która zachwyciła się nim, bo jest przystojny. Jeżeli Randy się nie mylił, Pen­tagon ma teraz w Bangkoku kogoś, kto bardzo chciałby się spotkać z Eddie Kelleyem.

Jerry nie zwracał uwagi na ton głosu Younga. Szybko tracił to, co wydawało mu się przewagą w dyskusji.

- Hugh, nie ma powodu, by wychodzić z siebie. Może te sprawy umrą naturalną śmiercią, jeżeli przez jakiś czas pozostaniemy w ukryciu i...

- Ty pozostaniesz w ukryciu - warknął Young - bo ta baba, która widziała cię przy „ścianie”, jest teraz w Hongkongu, do cholery. - Złote łańcuszki na jego szyi zadźwięczały, gdy uderzył pięścią w dłoń. - Jest tu również oficer dochodzeniowy z Wywiadu Departamentu Obrony, a Ran­dy zdołał się dowiedzieć, że on korzysta z pomocy zarówno FBI jak i CIA. Myślę, że to tłumaczy niektóre z kłopotów, które miałeś w ostatnich dniach.

Santucci spojrzał złowrogo, ale wiedział, że lepiej będzie milczeć.

- To zawodowcy, Jerry. W tej nowej grze w piłkę wynik jak na razie wynosi chyba dwa do jednego. Zlikwidowałeś jednego z ich detektywów zero jeden dla ciebie. Ale oni najprawdopodobniej zatrzymali Chaua, jednego z naszych najlepszych ludzi. W każdym razie nie złożył meldunku, wiesz, co to zwykle znaczy. Jeden na twoją niekorzyść. I jeszcze ta prawa niskiego chińskiego dżentelmena, który był w naszej recepcji dziś rano, tego, który tak ci zaimponował swoją znajomością angielskiego. Ludzie, o których mówiłeś, że napłynęli do budynku dziś. To niezwykle działa na twoją niekorzyść, prawda?

- No więc, Hugh, wykrztuś wreszcie to, co masz do powiedzenia.


187Young wrzucił nowe kostki lodu do szklanek i dodał trochę burbona potem skroił trochę sera.

- Czy nie sądzisz, że potrzebujesz wakacji, Jerry? - Wybrał sobie plasterek sera i popchnął tacę w kierunku Jerry'ego.

Santucci patrzył w dół na Port Victoria. Widział odległy reflektor, nabrzeża i frachtowiec przygotowujący się do cumowania.

- Nie. To ja zacząłem to wszystko, więc też ja to skończę. - Spojrzał na Younga, jego oczy wyglądały jak bryłki węgla. Do tej pory w ich stosunkach nigdy nie było napięcia, i jeżeli będzie mógł temu zaradzić teraz też nie będzie. - Nikt nie musi wykonywać za mnie brudnej roboty! W ten sposób pracowaliśmy przez dwadzieścia pięć lat, i tak będziemy postępować nadal.

- Oczywiście, masz rację. Ale zaplanujemy wszystko razem. Jeżeli znów zostaniesz dostrzeżony, będziesz musiał zniknąć na dłuższy czas. Zgadzasz się?

- Umowa stoi.

- Znakomicie. - Young spojrzał na zegarek. - Mamy jeszcze trochę czasu do kolacji. Uaktualnię wiadomości Eddiego. Cholera, natychmiast to zrobię, a gdy skończę, ten sukinsyn będzie w takich samych opałach, jak Jerry.

* * *

Ed Kelley obrzucił długim spojrzeniem kobietę leżącą w jego łóżku. Blossom, taka piękna i delikatna jak świeżo rozkwitły pąk. Była z nim dopiero drugi raz. Jej imię w języku tajskim znaczyło pąk egzotycznego kwiatu, ale było o pół tuzina sylab za długie, by go używać podczas uprawiania miłości, tak więc pierwszej nocy powiedział jej, że będzie ją nazywał Blossom.

Miała dwadzieścia lat i on był jej pierwszym Amerykaninem. Imię Blossom brzmiało w jej uszach miło i bardzo specjalnie, więc przechwalała się nim przed przyjaciółkami. Opowiadała, że ten mężczyzna był absolut­nie nienasycony w łóżku, i chełpiła się, jakoby jej powiedział, że od lat jest pierwszą kobietą, która go zadowala. Kelley natomiast nie powiedział nic znajomym, bo pragnął, żeby należała tylko do niego i nie chciał jej stracić Młode dziewczyny zbyt łatwo ulegają wpływom.

Teraz Blossom była rozkosznie naga, wyciągnięta na prześcieradłach koloru orchidei, a on przyglądał się jej kręcąc z zafascynowaniem głową. Była wyższa niż przeciętne Tajki, jej twarz była pełniejsza, a cera ciemniejsza. Ed był przekonany, że ten odcień skóry zawdzięcza ojcu, który musiał był amerykańskim żołnierzem, Mulatem.

Blossom nie miała pojęcia, kim był jej ojciec. Lubiła jednak powtarzać, że jest w połowie Amerykanką, bo jej ojciec był Amerykaninem - nazwiskiem Kirby. Matka powiedziała jej, że gdy była malutka, ojciec nazywał ją Pat. Potem zniknął i już nigdy o nim nie usłyszała. Zaczęła nienawidzić


wszystkich Amerykanów i znów nazywała ją tajskim imie­niem, i w ten sposób w końcu stała się Blossom. Nie obchodziło to specjalnie Kelleya, bo tamta para wyprodukowała piękne dziecko, kobietę ponad wszelkie wyobrażenie, skarb, którego nie należy dzielić z przyjaciółmi.

Kiedyś spytała w żartach Kelleya:

- Chciałbyś amerykańską dziewczynę? Możesz nazywać mnie Patkirby. - Powiedziała to z dumnym uśmieszkiem, łącząc razem imię i nazwisko.

- Blossom, nie jesteś Patkirby. Jesteś cudownym wschodnim pąkiem, po prostu kwitniesz.

Gdy teraz na nią patrzył, podobała mu się tak samo jak dwadzieścia minut wcześniej, gdy kochali się, ale telefon Hugha Younga zniszczył wszystko. Prawie jakby zadźwięczał tylko po to, żeby odwrócić jego wzrok od tego pięknego stworzenia. Cholerny, bezużyteczny aparat! Blossom wyprostowała się. Jej ręce leżały ponad głową, a stopy były skierowane ku niemu. Warstewka potu ciągle jeszcze pokrywała jej ciało, uwypuklając każdy szczegół. Przyglądał się jej i cierpiał męki Tantala. Lekko rozłożyła nogi i uśmiechnęła się do niego, wysyłając ciche prze­słanie mówiące, że on jest jedynym mężczyzną w jej świecie, i że bardzo go potrzebuje właśnie teraz.

Gdyby tylko Hugh wiedział... gdyby tylko ten sukinsyn wiedział, co niszczy. Dla Eda Kelleya nie było tajemnicą, że Blossom liczyła na długą, zmysłową noc i że była pewna, iż ta noc da początek długiej znajomości, tak więc robiła to, co umiała najlepiej. Przeklęty Hugh! Ty skurwysynu! Pierwszy raz bardzo podniecił Kelleya i trwał za krótko. Ale tego należało się spodziewać z nową kobietą.

Dla niej był to start do nocy, która, jak sobie przyrzekła, będzie na długo zapamiętana. Szepnęła mu, żeby tym razem nie myślał o niej, a ona go uspokoi. I wtedy zadzwonił telefon. A byłem naprawdę spokojny, Hugh, naprawdę. A teraz tylko na nią patrzył. Usiadła na krawędzi łóżka i nalała dwa kieliszki zimnego szampana, studzącego się w kubełku z lodem.

Kelley wziął bezwiednie kieliszek, który mu podała, popił nie czując smaku i spojrzał na Blossom nie widząc jej naprawdę, chociaż kładła przed nim lekko rozłożone nogi. Hugh, ty skurwysynu.

- Eddie - szepnęła - twoja Blossom chce kochać się z tobą. - Wypiła duszkiem szampan i wróciła do łóżka, wyciągając się powolnymi ruchami na prześcieradłach koloru orchidei. Jej Eddie powiedział, że nie może się powstrzymać, gdy to robi, ale zabrakło spodziewanej reakcji. - Eddie?

- Ten skurwysyn - powiedział głośno. - Kto?

- Hugh - odpowiedział, nie zdając sobie do końca sprawy, że od­powiedział na jej pytanie.

- Eddie, kim jest Hugh? Co ci się stało? - Ciągle jeszcze trzymał kieliszek z którego prawie nic nie wypił. - Kimkolwiek jest Hugh, zdecydo­wała, jest


naprawdę skurwysynem. - Jest skurwysynem - powiedział w końcu głośno. Natrudziła się, by poznać Kelleya, bo wszyscy, którzy go znali, mówili, że jest bardzo szczególny i bardzo bogaty. Teraz zastanawiała się, czy przypadkiem nie jest za stary... albo może z nią było coś nie w porządku? Nie, to niemożliwe po tych wszystkich rzeczach które jej powiedział pierwszej nocy. - Eddie - nalegała, siadając i kołysząc nogami nad brzegiem łóżka - czy twoja Blossom ci się nie podoba a może wolisz chłopców? - Dąsając się nadęła dolną wargę.

To usłyszał. W jednej chwili był obok łóżka, jego ręka wystrzeliła i dłoń plasnęła o jej policzek. Uderzenie było przeznaczone zarówno dla Hugha jak dla niej.

- Nigdy tak do mnie nie mów - warknął.

Blossom upadła w poprzek łóżka. Łzy zdziwienia i bólu popłynęły po jej policzkach. Nie miała pojęcia co odpowiedzieć, bo zachowywał się tak dziwnie, zanim ją uderzył.

- Eddie... co... - Nie znajdowała słów. Musiała być bardzo ostrożna. Za nic w świecie nie chciała niszczyć znajomości z tym bogatym białym, który zachowywał się prawie jak Taj. Z powodu jej mieszanej krwi nigdy nie traktowano jej do końca jak Tajki, a Kelley był według niej trochę jak ona, ze swoimi przenikliwymi niebieskimi oczami i czarnymi włosami. To było tak, jakby oni oboje budowali most między dwoma światami.

- Po prostu nigdy do mnie tak nie mów - powiedział rozzłoszczony. Znów popił bezmyślnie szampana. Łzy Blossom błyszczały w świetle, więc dodał łagodniej: - Nie widzisz, że mam kłopoty?

Tak, nawet Blossom to rozumiała. Kłopoty spowodowane przez tego sukinsyna o imieniu Hugh.

- Przykro mi, Eddie. Kocham cię - powiedziała. - Naprawdę cię kocham.

Kelley spojrzał w dół na Blossom, jeszcze raz zachwycony tym, co ujrzał. Nie miał zamiaru jej tracić. Gdy mężczyzna przekroczy czterdziest­kę, nie wykopuje z łóżka takiej kobiety jak Blossom. Ale Hugh Young był wściekły, gdy dzwonił, i Ed doszedł do wniosku, że miał do tego prawo. Jest czas na miłość i czas na pracę. Gdyby nie spełnił żądań Hugha i został w łóżku z Blossom, mógłby zniszczyć swoje życie. Natomiast jeżeli teraz zajmie się tym, czym powinien, będzie potem wiele czasu na kochanie się z Blossom..

- Kochanie, ja cię też kocham. Jednak nie dzisiejszej nocy. - Zmusił się do wyjścia z łóżka i podszedł do krzesła, na które Blossom rzuciła jego ubranie. Nałożył slipki. - Jeżeli naprawdę mnie kochasz, dowiesz się, że czasami interesy są tak ważne, że muszę wracać do biura o najdziwniejszych godzinach.

Blossom znów się nadąsała, ale tym razem wiedziała, że lepiej wystawiać jego cierpliwości na próbę. Wstała i prowokującym ruch położyła ręce na biodrach.


- Tym razem okay, Eddie. - Ale gdy zobaczyła, w jaki sposób na nią patrzy, wiedziała, że ciągle jeszcze ma go w swojej mocy. Dodała: - Tylko że tej nocy mieliśmy robić coś, co... - Potem wzruszyła ramionami i poszła się ubrać, przekonana, iż ma nad nim przewagę, nawet mimo że ją uderzył. - Mam nadzieję, że następnym razem nic się nie przydarzy. - Obróciła się tak, że światło nocnej lampki obrysowywało kontur jej piersi. To mu da do myślenia.

Kelley odwrócił się od niej. Zastanawiał się z humorem, jak wyrównać porachunki z Hughiem, gdy to wszystko się skończy. Chyba najlepiej będzie poznać go z jakąś młodą, słodką dziewczyną, a potem zadzwonić w nocy. To dobrze zrobi temu sukinsynowi.

Odesłał Blossom swoją limuzyną. Potem wszedł do gabinetu i zatele­fonował do Prosita. Odczuł ulgę, gdy rozpoznał zaspany głos odpowiada­jący na telefon. Na szczęście jeszcze nie wysłał Prosita i jego żony na wakacje do Phuket.

O tej godzinie nie bawił się w uprzejmości.

- Co ci powiedział twój kontakt na temat tego pułkownika w amery­kańskiej ambasadzie? - Byt pewien, że to ten sam człowiek, o którym mówił Randy Wallace. Benner, były komandos z Zielonych Beretów, który podczas wojny spędził mnóstwo czasu w Wietnamie i znał kraj oraz język. Nie wiedział, czemu przebywa w Bangkoku, ale był całkowicie pewien, że to Benner pomógł dziewczynie z ambasady w identyfikacji.

Prosit cierpliwie tłumaczył, że może nawiązać kontakt ze swoim znajomym dopiero po południu.

- Panie Kelley, przecież dopiero dziś rano, po tym, jak śledziłem tamtego człowieka do ambasady, pan kazał mi...

- Masz rację, Prosit. Wiem, ale wszystko nagle okazało się znacznie bardziej skomplikowane, niż myśleliśmy. Pan Young właśnie dzwonił z Hongkongu i bardzo mu zależy na tym, żeby dowiedzieć się o pułkow­niku wszystkiego, co można, tym bardziej że pułkownik wkrótce może dostać rozkaz wyjazdu. I chciałbym, żebyś wyśledził, gdzie mieszka ta stażystka z ambasady. Pan Young zidentyfikował ją. Nazywa się Marclay Davis.

To wystarczy. Prosit zajmie się wszystkim i zawiadomi go. Hugh zdecydowanie zapowiedział, co ma się stać. Nie może być świadków, rząd USA nie będzie szczęśliwy, gdy ta młoda kobieta zniknie. Ale będą jeszcze bardziej wściekli, gdy stracą pułkownika.

Rozdział 12

Wyczerpanie? Emocje? Fizyczne czy psychiczne? Czy w ogóle istnieją różnice? Leila Potter czuła to w swoich mięśniach. To ją obudziło, ale oczy miała dalej zamknięte. Czuła prześcieradła dotykające jej ciała. Czy ja jeszcze śpię? Tkwiła w pół drogi między jawą i snem.

W tej pustce pomiędzy snem i pełną świadomością wszystko obracało się wokół pytania: Ile to już czasu upłynęło od tamtego dnia przy „ścianie”? Dzień? Tydzień? Rok? Nie, tylko dziesięć dni... może dziewięć po przekrocze­niu granicy dat. Czy to będzie początek mojego życia, czy koniec? Na to nie było teraz prostej odpowiedzi. Dlaczego znów się skrzywdziłam? Brak odpowiedzi. Trudno znaleźć odpowiedzi, gdy się jest na granicy świadomości.

Nagle jakby ją poraził prąd, nie otwierając oczu obróciła się na bok na łóżku i pomacała na ślepo ręką w poszukiwaniu bezpieczeństwa - ciepłego ciała Matta.

Nic. Nie ma. Ale był! Szybko otworzyła oczy. Nie miała najmniejszych wątpliwości. Wtuliła się w poduszkę, we wgłębienie, w którym przedtem leżała jego głowa. Zamknęła znowu oczy wciągając w nozdrza zapach mężczyzny i płynu po goleniu. To nie imaginacja. Nie wprowadziła się w żaden trans.

Obróciła się. Promienie porannego słońca przedostawały się na brzegach zasłon. Tam, na zewnątrz, był realny świat, który czekał na nią, i nie było żadnego powodu, aby chować się przed życiem, które przywiodło ich do Hongkongu. Do tych dwóch spraw można podchodzić niezależnie.

Chuck Goodrich przyjechał na lotnisko Dullesa, żeby zobaczyć się z nią przed odlotem.


- Przyjechałem specjalnie, żeby zobaczyć się z panią, nie z Mattem, jego widywałem wielokrotnie przed odjazdem w tamtych ciężkich cza­sach, ale on zawsze wracał.

Leila uśmiechnęła się.

- Ja też wrócę.

Goodrich jak zwykle trzymał w ustach cygaro. Ponieważ jednak nie mógł palić na lotnisku, przeżuwał je dokładnie, kiedy dobierał słowa.

- Przyszedłem tutaj, ponieważ nie mógłbym... Nie jestem w stanie wyjaśnić, jak się czuję, i na dodatek nie mogę nikomu nic powiedzieć do momentu, aż będzie po wszystkim. Ale jakoś... jest dzisiaj dużo podobień­stwa do tego dnia w 1973 roku, kiedy razem z innymi oswobodzonymi z niewoli wysiedliśmy w Manili z samolotu. Jedni po prostu uśmiechali się, nadal nie mogąc uwierzyć, że to już minęło. Niektórzy klękali i całowali ziemię w amerykańskiej bazie. Dla nas wówczas ta powolna agonia już się skończyła.... ale dla wielu ludzi nie skończyła się nigdy. - Wyjął cygaro z ust i je oglądał. - Pani czyni to w takim samym stopniu dla nich jak i dla siebie. Wiem, że to dla Danny'ego, ale nie wiem, jak mógłbym to inaczej wyrazić i, jeżeli coś pójdzie źle, zupełnie nie wiem, jak wyjaśnię, dlaczego namówiłem panią na tę wyprawę. - Po tych ostatnich słowach nie dodał już nic więcej.

- Wszystko pójdzie dobrze. - Leila uścisnęła jego rękę.

- Proszę trzymać się blisko mojego przyjaciela. - Goodrich objął Leilę, uścisnął rękę Stone'a i wpakował z powrotem do ust dobrze już przeżute cygaro. Powiedział wszystko, co można było powiedzieć.

Teraz są już w Hongkongu, ona i Matt. I trzyma się Matta bliżej, niż mogła to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Zupełnie niezależnie od siebie, każde z nich odczuło nagle potrzebę obecności drugiego i jak dotąd było to wspaniałe przeżycie. Zamknęła oczy próbując przypomnieć sobie, jak to się stało. W jaki sposób oboje, równocześnie, zaczęli się nawzajem pragnąć? W ich wieku takie sprawy nie powinny rozwijać się tak nagle. Ale tak właśnie zdarzyło się zeszłej nocy.

Leila wzięła poduszkę Matta, poruszyła nią trochę, żeby ponownie poczuć męski zapach, i przytuliła ją mocno. Była z siebie zadowolona. W jej życiu byli już mężczyźni. Jeden, którego kochała, kilka przypad­kowych znajomości, które z perspektywy czasu okazały się zupełnie nieważne, jeden przypadek nierozsądnej fantazji, który przeminął tak szybko, jak się zaczął i kilka przyjaźni, które zadowalały obie strony. Czy kocham Matta Stone'a? - spytała samą siebie. W tej chwili odpowiedź na to pytanie była łatwa. Nie, nie kocham. Nie było jeszcze dosyć czasu... ale on jest kimś, kogo mogę pokochać, jeśli... Nie bądź śmieszna! Było to Wzajemne, nagłe pożądanie. Nie, to nie było właściwe słowo, ale właściw­ie nie w pełni odzwierciedlało sytuację. Oboje wzajemnie siebie po­chowali. Leila miała gorącą nadzieję, że Mattowi będzie teraz tak samo przyjemnie i dobrze jak jej.


Zaśmiała się głośno. Do diabła, byłam tak wystraszona w nocy i to tylko dlatego, że nigdy w historii świata nie było dwojga ludzi, którzy by tak bardzo się wzajemnie potrzebowali. Zaśmiała się jeszcze głośniej mając nadzieję, że Matt ją usłyszy. On pewnie jest taki pruderyjny, że bierze prysznic w swoim pokoju, zaraz za drzwiami. Pewnie się obawia, że W.P. mógłby zastać ich razem. Albo boi się, że w świetle dziennym ona widziałaby to wszystko inaczej. Och, ta noc była wspaniała. I mam nadzieję, że się jeszcze powtórzy. Pewne rzeczy po prostu się zdarzają. To czyni je tak bardzo podniecającymi. Troszkę niemoralności i zaraz cały świat zawirował. Czy mogłaś kiedykolwiek wyobrazić sobie, że będziesz miała tak zwariowane myśli w dostojnym wieku czterdziestu jeden lat? Mogłabyś już prawie być babcią... jeślibyś znalazła kogoś wcześniej. Ale nie znalazła. Z powodów ukrytych tak głęboko, że prawie jej już nie dotyczy­ły, wolała uniknąć ryzyka wewnętrznego bólu, jaki mogła wywołać prawdziwa miłość.

Przypomniała sobie dyskusję, jaką prowadzili w czasie długiego lotu nad Pacyfikiem. Co zrobią, jeśli Santucci ukrył się? Matt nie chciał powiedzieć, jak będą musieli postąpić, jeśli policja z Hongkongu nie potrafi go odnaleźć. Ale Leila wiedziała, co może przyciągnąć Jerry'ego i kiedy Matt zaczął mówić ogródkami, ułatwiła mu sytuację.

- Matt - powiedziała. - Ja będę tą przynętą, która go wyciągnie z kryjówki. To może być jedyna droga.

Kiedy to już zostało powiedziane, oboje umilkli i zaczęli wpatrywać się w siebie. Nie padło ani jedno słowo więcej. Słowa były tu bezużyteczne. Ona jest wystarczająco odporna, aby móc zaakceptować możliwe niebez­pieczeństwo. Matt nie spotkał nigdy kobiety, która byłaby tak bezpośred­nia jak Leila i potrafiłaby stawiać czoło coraz to nowszym przeciwnościom. Tak więc po prostu patrzyli sobie w oczy i powoli zaczynała docierać do nich prawda, że są czymś więcej niż tylko dwojgiem ludzi znajdujących się razem w wyniku dziwnego zbiegu okoliczności. To patrzenie było milczącą akceptacją wspólnych potrzeb i wspólnego niebezpieczeństwa. Żadne z nich nie przewidywało ani nie spodziewało się takich wydarzeń. Byli po prostu dwojgiem ludzi wplątanych w niespodziewaną sytuację. Rozumieli, że mogą na swój sposób uratować coś specjalnego. Być może ich poczucie wspólnoty zaczęło się rodzić na tej podupadłej farmie Billy'ego Coreya. Może stało się to w czasie długiej jazdy powrotnej przez Maryland, a może wtedy, kiedy Leila nalegała, żeby razem pojechali do biura FBI.

Zastanawiała się, czy taki sam sen, raczej nie sen, ale ciąg męczących, powracających obrazów, zdarzyłby się, gdyby Matt był tu całą noc: „ściana”, Jerry, zabójca w łazience. Obrazy pojawiały się jak w migawce, ale zawsze przeradzały się w jeden i ten sam obraz; Jerry odwraca się do niej i dostrzega w jego oczach, że ją poznał.

Leila nie słyszała, jak Matt od niej wychodził. Tej nocy w Hongkongu po raz pierwszy od spotkania przy „ścianie” spała dobrze. Najgorszy był zawsze


torturujący proces budzenia się, moment przebywania na skraju otchłani, który rozciągał się na całą wieczność, przynosząc w końcu wszechwładny obraz Jerry'ego z blizną na prawym policzku, widoczną, jakby była obwiedziona jaskrawym neonem. Nawet Matt Stone nie był w stanie wymazać tego obrazu z jej świadomości.

Podniosła słuchawkę telefonu i wybrała numer pokoju Stone'a. Zza drzwi łączących ich pokoje usłyszała dzwonek, jakby echo sygnału w jej własnej słuchawce. Drugiego sygnału już nie było.

- Komandor Stone - zgłosił się oficjalnie.

- Leila Potter - odpowiedziała miłym głosem. - To jest pańskie budzenie, sir. Miałam nadzieję, że zamiast tego będę mogła po prostu poklepać cię po ramieniu. - Nastała chwila ciszy, a potem usłyszała:

- No, nie byłem pewien czy... Leila, ja...

- Cii - uciszyła go. - Nic nie mów. Jeśli wczorajszy wieczór ma być przykładem, w jaki sposób pomagasz przyjaciołom, którzy podjęli ciężką decyzję, to muszę jeszcze dużo przemyśleć.

- Masz rację, sam nie wiem, dlaczego wyszedłem. - Ale wyszedł. Nie był przyzwyczajony do spędzania nocy z kobietami takimi jak Leila. W istocie, w ogóle nie był przyzwyczajony do kobiet takich jak ona. Wyobrażenie, jakie jego była żona miała o życiu u boku mężczyzny, było całkowitym przeciwieństwem trybu życia, jakie on prowadził. Mówiła mu tyle razy, że nie nadaje się do życia z normalną kobietą. To go bolało, ale miało też dobre strony. Mężczyzna, który traktuje siebie jako wojownika, nie może wystawiać swoich uczuć na zranienie. A na pewno nie po raz drugi.

Przy jego trybie życia nie miało sensu żenić się i mieć dzieci, gdyż kobiety oczekują bardzo wiele po związku z mężczyzną. W miarę jak się stawał starszy, rozumiał coraz lepiej, dlaczego tak jest. Chciały czegoś więcej, niż tylko gorącego ciała obok siebie. Tak więc podzielił kobiety na dwa odrębne typy i do momentu spotkania Leili nie miał nigdy do czynienia z kobietami takimi jak ona, które wymagają od mężczyzny aż tyle. Nie był pewien, czy byłby w stanie podołać takim wymaganiom. Ale kochanie się z Leilą było takie inne. Chciał być tam, przy niej, a nie rozmawiać przez telefon.

- Nie będziemy nic odkładali na później, mój przyjacielu - odezwała SI? Leila. - Nie ma się nad czym zastanawiać, w każdym razie jeśli już Jesteś dorosły - dodała z chichotem małej dziewczynki. - Co powiesz na śniadanie w kawiarni, za pół godziny? Kiedy pojawi się W.P., będziemy już kończyć drugą kawę. - Chciała zaprosić go na wspólny prysznic, ale chyba Stone'owi trzeba było zostawić trochę czasu, aby wszystko ułożyło się na właściwych miejscach.

- Czy mam zapukać do ciebie, gdy będę gotów?

- Wiesz co? Biorąc pod uwagę, że jesteśmy wystarczająco dobrymi przyjaciółmi, wykorzystaj drzwi łączące nasze pokoje. Z mojej strony nie są zamknięte. A z twojej?


- Nie - odpowiedział cicho.

Gdyby była młodsza, mogłaby być na tyle głupia, żeby powiedzieć teraz, że go kocha. Zamiast tego powiedziała: - To dobrze, zostańmy przy tym. - I odłożyła słuchawkę. Nie, nie jest w nim zakochana, w każdym razie nie w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, na pewno jeszcze nie teraz Dlaczego miałaby być? Ale Matt Stone nie był przygodą na jedną noc. Nawet przy gwałtownym pożądaniu w czasie tej pierwszej nocy, byli nawzajem dla siebie czuli i kochający... i tak będzie nadal.

Myjąc włosy pod prysznicem i susząc je potem, Leila rozmyślała nad tym, jak szybko zmieniło się jej życie. Na lepsze czy na gorsze? Przypo­mniała sobie swoją przyjaciółkę Joan Thompson wyjaśniającą stare chińs­kie przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach”. To nie miało ozna­czać, że czasy będą ciekawe. Chodziło o to, że twoje życie będzie się ciągle zmieniać, a teraz znajdowała się w Hongkongu, doskonałym miejscu na wypełnienie się chińskiej klątwy. Czasami ty sterujesz swoim losem, ale bywa i tak, że los przejmuje kontrolę nad tobą, mówiła Joan. Zeszłej nocy żadne z nich nie zostało uwiedzione. Oboje z całą przyjemnością rzucili się w wir interesujących czasów i okazało się, że odpowiadają sobie w pełni. Delikatna granica między przyjemnością i bólem fizycznym czy psychicz­nym może czasami być zupełnie niezauważalna. W życiu bywa tak, że musisz mocno uchwycić się rzeczywistości, a nawet polubić ją, aby zachować równowagę umysłową. Matt Stone stał się jej rzeczywistością. Tak długo jak on będzie blisko, ona będzie w stanie znieść te sny. Matt będzie jej siłą. Chciała być przynętą dla Jerry'ego. Teraz będzie w stanie spełnić swoją misję.

Stone zapukał przed wejściem do jej pokoju.

- Przyzwyczajenie - wyjaśnił przepraszająco. - Oficer zawsze musi być dżentelmenem. - Odwrócił się z powrotem do drzwi, bo w jego pokoju zaczął dzwonić telefon.

- Nie odbieraj, tylko tym razem - powiedziała Leila. - Jeżeli ktoś naprawdę musi porozmawiać z tobą, zadzwoni jeszcze raz. - Otoczyła go ramionami wdychając wspaniały zapach płynu po goleniu i całując go mocno. - Czyż nie jest to miłe poranne powitanie dżentelmena przez damę? A na pewno znacznie milsze niż rozmowa telefoniczna.

- Całkowicie się z tobą zgadzam. - Telefon przestał dzwonić. - Powiem w recepcji, żeby szukali mnie w kawiarni, jeżeli będzie do mnie telefon. To może być tylko W.P. lub ktoś ze Stanów. A teraz moja kolej należytego przywitania damy. - Oddał jej pocałunek z taką samą namięt­nością. Jak im udało się trafić na siebie! Boże, jak mam ją ochronić przed tymi ludźmi.

W.P. Chan, uśmiechnięty, okrągłolicy elf ubrany w szary garnitur wśliznął się do kafejki, usiadł koło Leili i zaczął wymieniać dowcipy z obojgiem.


Z niesmakiem spojrzał na ich porządne, angielskie śniadanie, zamówił dla siebie filiżankę kawy i dopełnił ją mlekiem. Od momentu przekroczenia drzwi W.P ani na chwilę nie przestał lustrować kawiarni. Tego przyzwyczajenia nie potrafił się nigdy pozbyć. Obserwacja nie obejmowała jednak ludzi, do których właśnie się przysiadł.

Kiedy po raz pierwszy spojrzał w oczy Stone'a, doszedł do tych samych wniosków co policja z Hongkongu, która pracowała całą noc. W.P. był niezmordowanym obserwatorem ludzkich twarzy. Potrafił od­czytać winę, kłamstwo, ukryty smutek czy szczęście, cały zakres ludzkich uczuć. Wykrywanie stanowiło jego zawód i w tej dziedzinie był ekspertem. Wczoraj muskuły twarzy Stone'a były napięte, zdradzały coś więcej niż tylko zmęczenie podróżą z Waszyngtonu. Dziś wyraz jego oczu i ogólne odprężenie odzwierciedlały zupełnie inny nastrój.

W.P. przeniósł spojrzenie na Leilę. Wczoraj wieczorem była uosobieniem niezdecydowania i lęku, co oczywiście musiało być związane z lotem z Waszyngtonu. Dzisiaj oboje byli całkowicie spokojni. W.P. uśmiechnął się w duchu. Ci Amerykanie odnaleźli się wzajemnie. Dzisiaj są razem w zupełnie innym świecie niż byli wczoraj. To przyjemne, a także ułatwi wszystkim wykonanie zadania. W.P. nie uważał siebie za romantyka, ale cenił wewnętrzny spokój swojego domu, a teraz cieszył się radością tych ludzi.

- Dziś w nocy długo dyskutowaliśmy o Jerrym Santucci - zagaiła Leila. - Z całą pewnością już wie, że ktoś jest na jego tropie. Raz już się odgryzł i najprawdopodobniej zrobi to ponownie. Nie sprawia wrażenia, aby się przejmował kimkolwiek i najwyraźniej jest mu wszystko jedno kogo skrzywdzi, jeśli to będzie służyło jego ochronie. Zadał cios, nie narażając siebie w najmniejszym stopniu. Jesteśmy z Mattem pewni, że on już wie, że ja jestem w to wciągnięta. Nie zna waszych twarzy, ale na pewno wyjdzie z kryjówki jeśli zobaczy mnie.

W.P. uniósł brwi.

- Jesteś tego całkowicie pewna?

- Teraz już tak.

- Dlaczego?

- Sam powiedziałeś, że zaginął jeden z twoich najlepszych ludzi, który go śledził. Jeśli Santucci zabił bez wahania policjanta, to czy będzie się wahał przed zabójstwem cywila takiego jak ja?

- Niestety masz rację - westchnął W.P. - Tommy Chang oficjalnie uznany jest za zaginionego, ale już powiedziałem jego żonie, że nie żyje. Tommy nie zda raportu tylko w przypadku, jeżeli nie żyje. Nikt nie byłby w stanie zatrzymać go żywego. - Spojrzał jej prosto w oczy i powtórzył: - Masz rację co do Santucciego. Nie będziemy potrafili go zaskoczyć.

- Bardzo mi przykro - powiedziała Leila ze szczerym żalem w oczach. - Byliście przyjaciółmi, prawda?

- Tak, byliśmy - potwierdził W.P. uśmiechając się smutno. - Tommy był dla mnie prawie jak syn. Jeszcze jeden powód do znalezienia Santucciego.


Ale mam wrażenie, że zaczęłaś tę rozmowę z zamiarem uczynienia jakiejś propozycji.

Leila uśmiechnęła się i miała już odpowiedzieć na pytanie, kiedy do kawiarni wszedł Danny Slade i usiadł koło Stone'a. W.P. natychmiast zorientował się, że Danny ma jakieś bardzo istotne wiadomości. Danny przywitał każdego z nich skinieniem głowy.

- Przepraszam za spóźnienie. - Nie chciał nic jeść, zamówił tylko kawę. Leila była zaprzątnięta wyjaśnianiem sytuacji W.P.

- Nie wiem czy spodoba ci się ta propozycja, czy nie, ale uważamy z Mattem, że jeśli Santucci ukrył się, to najprawdopodobniej jestem jedyną osobą, która będzie w stanie go wywabić.

- To jest na razie pomysł - powiedział Stone, zauważywszy dziwny wyraz, jaki pojawił się na twarzy Slade'a przy słowach Leili. - Nie będziemy musieli realizować tego planu, jeśli...

- Lepiej przemyślcie to jeszcze raz - gwałtownie powiedział Slade zwracając się do Stone'a. - Odebrałem telefon od waszych przyjaciół z FBI, którzy nie mogli dodzwonić się do was dziś rano. To musiało być w tym czasie, kiedy schodziliście z pokoju tu, do kawiarni. Powiedzieli mi, że ta kapitan, która pracowała z Leilą, nie przyszła wczoraj rano do pracy w Pentagonie.

- Penny Carson? - spytała Leila. - Czy o niej mówisz?

Slade wpatrywał się w swoją kawę nie podnosząc głowy.

- Tak, o nią chodzi. To samo stało się z jej szefem, podpułkownikiem Wallace'em. - Potem dodał delikatnie, tak że prawie nie było słychać. - Młodzież z liceum odkryła dwa ciała nad brzegiem rzeki. Oboje zostali zamordowani. - W końcu podniósł oczy na Leilę dodając: - Bardzo mi przykro, że to właśnie ja musiałem o tym powiedzieć.

Leila z trudem złapała oddech.

- Jak mogli...? - Ale nie znalazła słów, żeby dokończyć tę myśl. Dlaczego Penny?! To było niewytłumaczalne. Ona przecież nie skrzyw­dziła nikogo.

Slade zwrócił się do Matta Stone'a.

- Robota zawodowca, jak ustaliło FBI. Biuro zostało wciągnięte, gdyż Penny Carson zajmowała się sprawą Leili i mogą istnieć powiąza­nia. - Wyciągnął do Matta kartkę papieru. - Agent chciał rozmawiać z tobą. FBI próbuje odtworzyć zdarzenia prowadzące do tego morderst­wa. Zastanawiają się, czemu zabito również tego Wallace'a. Przyjaciele Penny Carson twierdzą, że ona nie interesowała się Wallace'em, więc nie widać powodu, dla którego miałaby z nim jechać na wycieczkę.

Leila siedziała cicho z zaciśniętymi oczami.

W.P. Chan pochylił się, ujął jej dłoń i mocno ją uścisnął.

- Zeszłej nocy - powiedział cicho - płakałem z żoną Tommy'ego Changa. Ona jest bardzo podobna do ciebie: miła, wrażliwa, również bardzo odporna, ale nie chce zaakceptować gorszej strony ludzkiej natury. - Chciała też


198dołączyć do poszukiwań Santucciego. Wiem o wszystkim, co przeszłaś w ostatnim tygodniu i w pełni rozumiem, co myślisz. Podzielam twój ból.

Obrócił głowę w stronę Stone'a i dodał cicho:

- Proszę mi pozwolić porozmawiać chwilę z Leilą. Wiem, co czuje. Będziesz mógł nam pomóc dzwoniąc do Waszyngtonu i starając się uzyskać jak najwięcej szczegółów o tych dwóch morderstwach. Sytuacja zmieniła się diametralnie od momentu waszego przyjazdu, a morderstwa w Waszyngtonie skomplikowały problem. Chcielibyśmy ochronić Leilę przed tymi ludźmi, a jeśliby wróciła do domu, byłaby najprawdopodob­niej w takim samym niebezpieczeństwie jak tu. Idźcie z Dannym za­dzwonić, a ja zaraz odprowadzę Leilę do pokoju. - Kiedy Matt się zawahał, Chan dodał jeszcze: - To jest w najlepszym interesie Leili. - Dalej mówił cicho, ale słychać już było nutę polecenia w jego głosie. Kiedy skończył, zrozumieli, że mają odejść.

Potem, trzymając cały czas dłoń Leili w swojej, przyciągnął ją, aż jej głowa oparła się na jego ramieniu. W jego oczach też zalśniły łzy.

- Zawsze traktowałem Tommy'ego jak własnego syna, a jego żonę jak córkę. Rozumiem jak strasznie się teraz czujesz. - Głos niskiego mężczyz­ny był stanowczy, ale delikatny i pełen zrozumienia. - Tak jak obiecałem żonie Tommy'ego, tak samo obiecuję tobie. Będziemy teraz razem ciężko pracować, aż znajdziemy tych ludzi. Jestem głęboko zaszczycony, że chcesz nam pomóc, ale najpierw musimy złapać tych tuż obok nas, bo to oni doprowadzili do takiej sytuacji. To nas wzmocni i uczyni bardziej zdecydowanymi. - W.P. Chan był również mistrzem w stosowaniu naj­prostszych form terapii. On też płakał.

Leila płakała cicho na jego drobnym ramieniu, pocieszona tym aktem współczucia bólu.

* * *

Pułkownik Nolan Benner miał polecenie zgłoszenia się do służby w biurze Bilansu Strat USA w Hanoi. Wczoraj wysłał faks do Hongkon­gu, informując Stone'a o aktualnej sytuacji w Bangkoku. Obecnie, o ós­mej rano, siedział w biurze szefa Marclay, gdyż zażądano, by współdziałał przy sporządzeniu oficjalnego oświadczenia Marclay Davis, stażystki departamentu Stanu, która rozpoznała Edwina Kelleya w „Shangri-la”.

Pogłoski łączące Kelleya z zamordowaniem majora Joslina w Laosie tak przerażały Marclay Davis, że chciała jak najszybciej opuścić Bangkok, dlatego po sporządzeniu oświadczenia Benner zaczął organizować jej wyjazd do Stanów, obiecał nawet, że będzie ją eskortował na lotnisko i dopilnuje, aby bez przeszkód dostała się do samolotu. Ale zanim Benner zdążył odnaleźć pannę Davis, otrzymał wiadomość, ze ma się porozumieć z biurem Bilansu Strat w Pentagonie. W Waszyng­tonie minęła już dwudziesta, więc był mocno zdziwiony słysząc w słuchaw­ce odgłosy biurowe, tak jak to by była ósma


rano. Jeszcze bardziej zdumiewające było, że dowódca Bilansu Strat znajdował się w biurze i czekał na jego telefon.

- Nolan, daj sobie spokój z Hanoi. Potrzebujemy ciebie właśnie tam gdzie jesteś. - Generał Ben Miele był typem człowieka, który przyciąga uwagę rozmówcy tak samo w rozmowie bezpośredniej jak i przez telefon no i zawsze przechodził natychmiast do sedna sprawy. - Powiem ci od razu, żebyś dobrze pilnował swojego tyłka. Myślę, że ten Kelley to taki nowy Al Capone. - Miele był barczystym człowiekiem, zbudowanym jak zapaśnik. Ludzie, którzy go nie znali, czuli się niepewnie w jego obecności bo zawsze się uśmiechał, nawet kiedy był całkiem poważny. Przeszkadzało to jego podwładnym bardziej, niż gdyby się denerwował w razie niezado­wolenia z ich pracy.

Jak zwykłe Miele przyciągnął pełną uwagę Bennera.

- Generale, za kilka godzin powinienem pojechać na lotnisko. Panna Davis, ta która zidentyfikowała Kelleya, jest śmiertelnie przerażona po tym wszystkim, czego się tu o nim dowiedziała. Gdyby usłyszała to co pan mówi, to by ją dobiło. - Czemu u diabła Miele zaczyna zawsze w taki sposób? - Czy może pan przez telefon wyjaśnić nieco dokładniej?

- Proste, Nolan. Zawsze uważaliśmy, że nie jesteśmy jednostką bojo­wą, a teraz okazuje się, że znaleźliśmy się w samym środku wojny. Dwoje naszych ludzi zostało wczoraj zamordowanych, niecałe dwadzieścia pięć kilometrów stąd. Nie ma wątpliwości, że te morderstwa są związane z Kelleyem i Santuccim. Jedną z ofiar jest ta ładna Penny Carson, która zajmowała się sprawą Santucciego. Drugą ofiarą jest jej szef, ten dupek Wallace. - Jeszcze nikt nie oskarżył generała o nadmiar dobrych manier dyplomatycznych. Był nieokrzesany i wyrażał się w dosadny sposób.

Benner zastanowił się chwilę. Wiedział, że Kelley był w Bangkoku przez co najmniej trzy kolejne dni. Równocześnie powiedziano mu, że Santucci w tym samym czasie przebywał w Hongkongu. Nic tu się nie zgadzało. Do czego zmierza Miele?

- Generale, te morderstwa mogą być związane ze sprawą Kelley-Santucci, ale obaj podejrzani są przecież tutaj. Dlaczego uważa pan, że grozi mi niebezpieczeństwo?

Generał Miele był przygotowany na użycie najcięższej artylerii.

- FBI powiedziało, że zabójstwo Penny i tego dupka to była robota zawodowców. To już drugi zamach profesjonalistów w tym tygodniu. Ta kobieta, która zidentyfikowała Santucciego, pierwsza gryzłaby ziemię gdyby zamachowiec nie spartolił roboty w „Cristal City Marriott. Informacje, które DIA przekazał w ostatnich dwunastu godzinach mówią, że ktoś bawi się na ostro w Hongkongu, nawet z policją. Załatwił policjanta, który najprawdopodobniej miał namiar na Santucciego. Ta dziewczyna z tobą tam w Bangkoku, ta która widziała Kelleya... jak ona się nazywa?


- Marclay Davis.

- Racja, to ta z takim dziwnym imieniem. Nie odstępuj jej na krok, Nolan, a jeśli będzie protestować, nie chciałbym usłyszeć, że się wycofałeś, pilnuj jej jak własnej... - dodał jeszcze z czymś pośrednim między wark­nięciem a chichotem. - Tutaj starszyzna strasznie się boi. Ona jest świadkiem. Widziała Kelleya w hotelu „Shangri-la”. Jeśli Kelley i San­tucci wiedzą faktycznie tak dużo, jak się wydaje, ona może wyzionąć ducha zanim w ogóle się zorientuje, że jej cokolwiek grozi.

- W jaki sposób Santucci i Kelley zdobywają informacje? - Lepiej było się nie wdawać w wyjaśnienia, co do tej pory zdziałał dla bezpieczeńs­twa Marclay Davis. Nigdy nie byłby w stanie spełnić perfekcyjnych wymagań Bena Miele.

- Zabij mnie. Zabij wszystkich tu koło mnie, jeśli wiem coś o tym. Na moje wyczucie oni muszą mieć kontakt, jakiś rodzaj wtyczki, ale to musi być ktoś naprawdę głęboko schowany, bo wszyscy są tutaj zakłopotani.

- Mam spotkać Marclay Davis tutaj w ambasadzie, sir. I miałem zamiar eskortować ją na lotnisko, kiedy sam bym odlatywał do Hanoi. Może najlepiej byłoby wysłać ją od razu, dzisiaj?

- Będzie bezpieczniejsza w ambasadzie, do czasu aż będziemy mieli lepsze rozeznanie w sytuacji. Najlepszy sposób, do diabła, jedyny z moje­go punktu widzenia, to będzie zdwojone zabezpieczenie, samolot wojs­kowy, a następnie przewóz pod eskortą do mojego biura. Na ustawienie tego wszystkiego potrzebuję trochę czasu. Mój spec od bezpieczeństwa właśnie rozmawia ze swoim odpowiednikiem w armii Tajlandii. Zor­ganizuję wszystko i zadzwonię do ciebie, kiedy będzie to już dopięte. Co ty na to, Nolan?

Co Benner mógł powiedzieć? Miele w każdej rozmowie telefonicznej zmieniał swoje rozkazy.

- Nie mam zastrzeżeń.

- Dobrze - sapnął Miele. - Kiedy masz się z nią zobaczyć?

- Chwileczkę, sir, zaraz sprawdzę. - Przez telefon wewnętrzny dowie­dział się, że Marclay Davis nie przyszła jeszcze do ambasady. Wczoraj dawni znajomi zaprosili ją telefonicznie na śniadanie i jej szef wyraził zgodę. Zapomniała powiadomić pułkownika Bennera, że do ambasady przyjdzie trochę później.

- Na Rany Chrystusa, Nolan, to jest dokładnie ten rodzaj zdarzeń, o których mówiłem przed chwilą. Widocznie nie jest aż tak przerażona, jak myślałeś. Biorąc pod uwagę dotychczasowy rozwój wydarzeń, to śniadanie jest właśnie zorganizowane przez mordercę i twoja dziewczyna, o cholera, jakżeż ona się nazywa? może już być zimnym trupem. Mówię serio, śmiertelnie serio. Odszukaj ją zaraz i weź pod osobistą opiekę do momentu, aż przygotujemy dla niej bezpieczną drogę powrotną. Ona jest tak samo cenna jak ta Potter. Żywa jest niebezpieczna dla Kelleya jak trucizna. Nolan, bądź przy niej cały czas. Ty jesteś jej życiem. Jedz z nią, bierz z nią prysznic. Powiedz


co chcesz. Ty to lubisz. Śpij z nią. Ożeń się z nią na te parę dni, jeśli to będzie konieczne.

Miele lubił Bennera, a dawniej lubił też czasami podrażnić się z nim Benner był wysoki i szczupły, i zawsze wyglądał elegancko w mundurze nawet w takiej łaźni parowej jaką jest Bangkok. Był on jednym z niewielu Zielonych Beretów, którzy kiedykolwiek zostali awansowani do służby dyplomatycznej i zaadaptował się wyśmienicie do nowej sytuacji. Miele lubił mu przypominać dawne czasy, a Benner przyjmował w sposób naturalny ten kpiarski styl.

Udało mu się wreszcie wtrącić.

- Zaopiekuję się nią, sir.

Generał Miele zakończył rozmowę oczywistym stwierdzeniem, że równie ważnym celem jest śledzenie Kelleya. Następnie polecił Bennerowi skontaktować się ze Stonem w Hongkongu.

- No a teraz zajmij się pilnowaniem tej swojej dziewczyny.

Mimo że to zaproszenie nie było dla niej interesujące, Marclay Davis zgodziła się spotkać w kawiarni hotelu „Oriental” z koleżanką szkolną swojej mamy. Co mi szkodzi, zdecydowała. Nigdy nie była zżyta z tą kobietą, ale może spotkanie z kimś z innego kręgu odwróci jej myśli od tego dnia, kiedy rozpoznała Kelleya w „Shangri-la”. Zadzwoniła więc do ambasady, mówiąc szefowi, że przyjdzie nieco później i obiecując jechać taksówką od drzwi do drzwi. „Oriental” był na pewno jednym z najlep­szych hoteli na świecie i na pewno najbezpieczniejszym miejscem, jakie można było znaleźć w Bangkoku. Usytuowany nad brzegiem Chao Phraya, duży, stary hotel był instytucją samą w sobie i wydawało się niemożliwe, aby ktoś taki jak Kelley mógł się zbliżyć do Marclay w tak dostojnym miejscu.

* * *

Alicja, przyjaciółka jej matki, przyjechała do Bangkoku ze swoim mężem, starszym panem, prezesem dużego banku w Teksasie. Oczywiście zaraz po powitaniu Alicja wyjaśniła, że jedynym miejscem, w którym mogli zamieszkać, jest „Oriental”. Nie omieszkała pochwalić się, że poprzedniego dnia pili nawet popołudniową herbatę w Saloniku Auto­rów, znajdującym się w najstarszej części hotelu i nazwanym tak dla uczczenia pisarzy, którzy rozsławili „Oriental” w swoich książkach. Alicja na swój niepowtarzalny sposób była pewna, że czuła obecność Josepha Conrada-Korzeniowskiego i Somerseta Maughama. Jak to wspaniale, podziwiała Marclay Davis, kiedy można się skoncentrować na takicn nieistotnych sprawach. Nie będzie cię wówczas obchodził żaden Edwin Kelley. I co najistotniejsze, Alicja będzie nalegać, aby jej mąż przeczytał jedną z powieści Conrada jeszcze przed powrotem do domu.

Nie był to najciekawszy sposób rozpoczynania dnia, ale zupełnie dobry po bezsennej nocy. W ramach dodatkowej ostrożności, pułkownik Benner


przeniósł ją do innego hotelu, do „Narai” na Silom Road, wynajmując pokój na swoje nazwisko. Ambasada płaciła dalej za poprze­dni pokój, w którym musiała zostawić większość swoich rzeczy dla zbyt ciekawej służby hotelowej. Ale to wszystko nie uspokoiło jej obaw, przecież wiedziała, że człowiek, którego Benner wysłał na poszukiwanie Kelleya, zaginął bez wieści.

Nie było mowy o tym co może jeszcze się zdarzyć, ale Marclay nie była tchórzem. Kiedy spytała, czy policja poszukuje Kelleya, Benner wyjaśnił, że ambasada już zwracała się do policji w Bangkoku. Policja spytała ambasadę, jakie tajskie prawo zostało złamane. Tak więc Kelley pozostał wewnętrznym problemem amerykańskim. Wynikało stąd jasno, że w ko­mendzie policji Kelley miał więcej przyjaciół niż ambasada.

Marclay zdecydowała, że po bezsennej nocy najlepsze będzie aktywne spędzenie dnia. Obecnie wysłuchiwała brzęczenia Alicji o jej wycieczce limuzyną wokół Bangkoku, o obiadach, które jadła z mężem w mieście oraz o tym jak potrafi znaleźć tutaj prawdziwą amerykańską żywność. Było to zupełnie inne życie niż to, które prowadziła Marclay do dnia, kiedy na swoje nieszczęście rozpoznała Edwina Kelleya.

Alicja przestawała mówić, a Marclay przyglądała się innym gościom w kawiarni „Orientalu”. Jak zwykle, większość stanowili ludzie z Zachodu. Zajęci byli studiowaniem swoich angielskojęzycznych gazet lub obserwacją ludzkich twarzy, aby nie przeoczyć kogoś ważnego. Było to zupełnie tak, jakby znalazła się w podobnym miejscu w Stanach, dlatego też nie zauważyła mężczyzny, który nie odstępował jej, odkąd wsiadła do taksówki pod hotelem „Narai”. Może również dlatego, że Prosit doskonale pasował do tej sytuacji. Ubrany był w marynarkę i krawat, delikatnie popijał częściowo sfermentowany oolong, pogryzał croissanta, przeglądał Bangkok Post, i bez wątpienia wyglądał na człowieka uczęszczającego do „Orientalu”.

Ed Kelley już dawno temu rozpoznał niezwykłe talenty Prosita. Był on Tajem znającym jednakowo dobrze rząd jak i świat przestępczy Bang­koku. W razie potrzeby mógł wyglądać w każdym calu tak, jak ludzie z Zachodu spodziewali się, że będzie wyglądał Taj. Ed płacił mu wyjąt­kowo dużo przez te wszystkie lata, gdyż Prosit potrafił być tak samo elegancki jak niebezpieczny, zależnie od potrzeby chwili.

Kiedy Marclay żegnała się z Alicją, Prosit położył tysiąc batów na stoliku, złożył Post, wsunął go pod ramię i opuścił kawiarnię jeszcze przed nią.

Z „Orientalu” wyszedł bocznymi drzwiami, już bez marynarki i kra­wata, zatrzymał się tylko chwilę, aby zamienić kilka słów z portierem i ruszył szybko do taksówki, którą prowadził dziś od rana. Portier był jednym z wielu jego starych znajomych. Prosit żartował już z nim chwilę po przyjeździe, wystarczająco długo, aby przedstawić swoją wersję sytua­cji. Widząc nadjeżdżającą Marclay przeprosił go mówiąc, że ma telefon do załatwienia.


Kiedy Marclay wyszła frontowymi drzwiami i poprosiła o taksówkę ten sam portier użył gwizdka i skinął na Prosita, aby podjechał. Przytrzymał Marclay drzwiczki auta i uprzejmie zasalutował. Obserwując, jak taksówka wyjeżdża przez bramę na Oriental Avenue, dotknął palcami zwitku pięciu tysięcy batów, które dostał od Prosita. Dzisiejszy dzień już był bardzo zyskowny. Nie ma łatwiejszego sposobu zarobienia pieniędzy niż zrobienie uprzejmości staremu znajomemu. Czyż ta młoda dama nie będzie mile zdziwiona, kiedy jej przyjaciel oświadczy się jej dziś rano? Jak wyjaśniał Prosit, właśnie przyjaciel damy wynajął go na tę szczególną okazję.

W czasie, gdy Marclay Davis jadła śniadanie z przyjaciółką mamy pod czujnym okiem Prosita, pułkownik Benner zwitkiem tysiąca batów wspo­magał swoją rozmowę z portierem w hotelu „Narai”. Tak, portier przypomina sobie, gdzie młoda dama jechała dziś rano taksówką. Prosiła go, aby wytargował z kierowcą taksówki cenę kursu do „Orientalu”. Nie było to łatwe, gdyż kierowcy uważają, że jeśli ktoś chce jechać do „Orientalu”, to stać go na zapłacenie każdej ceny. Odjechała nie tak dawno temu. Za następne tysiąc batów przypomniał sobie jak mówiła coś o przekonywaniu przyjaciółki swojej matki, że ósma jest najpóźniejszą godziną, na którą może umówić się na śniadanie, bo potem musi iść do pracy.

Benner spojrzał na zegarek, ósma czterdzieści. W „Orientalu” nikt nie zje śniadania tak szybko. Śniadanie, tak jak wszystko inne w „Orientalu”, w założeniu miało być przeżyciem, misterium. Kuchnia pracowała z do­stojnością oczekiwaną przez klientelę. Benner skoczył na tylne siedzenia auta ambasady i powiedział sierżantowi Galacci, kierowcy z marynarki, którego zażądał na dzisiaj, że powinni zdążyć, jeśli Galacci da radę jechać dwa razy szybciej niż zwykle.

Kierowcy taksówek i riksz w Bangkoku oraz Frank Galacci, który przedłużył swoją służbę wojskową właśnie na pobyt w Tajlandii, posiadali szósty zmysł - wyczucie, w jaki sposób można przemieszczać się po mieście w możliwie najkrótszym czasie. Większość jego sukcesów wynika­ła z dokładnej znajomości natężenia ruchu o różnych porach dnia; wiedzy, którymi jednokierunkowymi ulicami można przejechać pod prąd, nawet jeśli napotka się inne pojazdy; którymi parkingami można się przedostać na inne ulice oraz co należy całkowicie instynktownie uczynić, aby wymusić przejazd przy napotkaniu innych tak samo cwanych kierowców. Te niezwykłe umiejętności, w połączeniu z dużą dozą szczęścia pozwoliły im stosunkowo szybko dojechać na Oriental Avenue, przy której między New Road i Chao Phraya stał hotel.

Portier „Orientalu” przyglądał się szczupłemu, wyprostowanemu mężczyźnie zbliżającemu się do drzwi. Mężczyzna poruszał się jak policjant, może


nawet jak wojskowy, ale to był biały w cywilnym ubraniu. Portier otworzył mu drzwi do holu, korzystając przy okazji z powiewu chłodu z klimatyzowanych pomieszczeń.

- Khapkhun maak - podziękował mu Benner po tajsku. Portier uprzejmie skinął głową. Zawsze był ostrożny, kiedy biały mówił w jego języku.

Benner dobrze znał „Oriental”, więc skierował się bezpośrednio przez dekoracyjny wiktoriański hol do wejścia do kawiarni. Nie chciał być zauważony, jego widok mógł zdenerwować Marclay, jeśli jeszcze tam była. Przyjrzał się po kolei wszystkim gościom w kawiarni, aż zobaczył znajome jasne włosy z boku sali. Rozmawiała ze starszą Amerykanką. Tu nie było żadnego niebezpieczeństwa.

Pozostałymi gośćmi w kawiarni byli przede wszystkim turyści, starsi, dobrze ubrani, tacy którzy zawsze zatrzymują się w dostojnych i drogich hotelach. Tylko jedna osoba wymagała drugiego spojrzenia. Benner przyjrzał się jedynemu Tajowi w kawiarni i to jedynie dlatego, że ten dżentelmen przeglądał Bangkok Post zupełnie jak Europejczyk. Benner popatrzył, ciekawy czy on rzeczywiście czyta angielskojęzyczną gazetę. Rzeczywiście tak, chociaż równocześnie spoglądał na Marclay Davis. To zainteresowanie niekoniecznie musiało ograniczać się wyłącznie do po­dziwiania atrakcyjnej blondynki, bo spoglądał również na zegarek, wyraź­nie przewidując jakieś sprawy.

Benner nie zauważony cofnął się z przejścia do kawiarni i wrócił do głównego wyjścia. Przystanął na chwilę, przyglądając się nielicznym o tej porze taksówkom. Marclay Davis niewątpliwie pojedzie do ambasady jedną z nich. Wielu kierowców wysiadło ze swoich aut i rozmawiało w cieniu. Co u diabła zamyślał ten Taj z kawiarni, jeśli w ogóle coś zamyślał? Benner nie chciał wystraszyć Marclay, ale nie miał również zamiaru odchodzić stąd, bo obserwujący ją Taj mógł przygotować po­rwanie. Kto może wiedzieć co się zdarzy? Nie chciał zostawić spraw przypadkowi.

Przypomniał sobie rozmowę z generałem. Miele czul, że nie było tu kwestii czy, jedyną niewiadomą było kiedy. Rozkazy generała wywołały uśmiech na jego twarzy. Całkiem atrakcyjny obiekt do objęcia bezpośrednią opieką i dodatkowo ma się z nią nie rozstawać, aż generał mu na to zezwoli.

Powrócił w pobliże wejścia do kawiarni, tak żeby widzieć Marclay. Upewniwszy się, że Amerykanka otrzymała rachunek do podpisu, Taj Wsunął trochę pieniędzy pod filiżankę i wyszedł z kawiarni jeszcze przed kobietami.

Pułkownik Benner siedział już w samochodzie ambasady, kiedy Taj z kawiarni pojawił się z boku hotelu, bez marynarki i krawata, powiedział coś z tajemniczym uśmiechem do portiera i usiadł za kierownicą jednej taksówek. Kiedy Marclay stanęła na schodach przed frontowymi drzwiami „Orientalu”


i poprosiła o taksówkę, portier zagwizdał gwizdkiem i machnął ręką na taksówkę, tę z Tajem z kawiarni. Taksówka podjechała pod schody.

- Czy pan go chce wziąć teraz, pułkowniku? - spytał z entuzjazmem sierżant Galacci, wyjmując z ust cygaro, bo pułkownik zabronił mu je zapalić.

- Jeszcze nie. Dwaj amerykańscy wojskowi napadający na obywatela Tajlandii bez powodu? Musimy go śledzić, zobaczyć dokąd nas za­prowadzi. Będziemy mogli go wziąć w dowolnym momencie.

Galacci dotknął pieszczotliwie pistoletu przymocowanego do pasa.

- Na pewno dzisiaj się przyda - powiedział nie wyjmując cygara. - Nie chciałbym, aby cokolwiek stało się tej słodkiej pannie Davis. - Stwierdził to poważnym głosem, tak jakby uważał, że jest osobiście zdolny ochronić wszystkie kobiety.

- Znasz ją? - Taksówka właśnie wyjeżdżała przez bramę „Orientalu”.

- Tylko z daleka, sir. - Ponownie wyjął z ust nie zapalone cygaro i gestykulował nim dla podkreślenia swych słów. - W ambasadzie nie ma wielu ładnych okrągłookich dziewczyn. Każdy chłopak w ambasadzie wie, kim ona jest. - Wyjechali na Oriental Avenue, zostawiwszy taksówce lekkie wyprzedzenie.

- Nie sądzę, aby ten facet był naprawdę taksówkarzem - wyraził swoje wątpliwości Benner, kiedy skręcali na New Road. - Ale pilnuj, żebyśmy go nie stracili z oczu. Odpowiadamy za nią. Jeśli ją zgubimy, generał Miele będzie chciał mojej głowy. Twojej zresztą też.

Generał Miele chciałby wiele głów, pomyślał Galacci uśmiechając się do siebie. Dawniej często woził tego stukniętego generała, tu, w Bang­koku. Generał obiecywał Galacciemu, że będzie mu się dobrze powodzić, jeśli nigdy nie wymknie mu się żadne słowo na temat nocnych generals­kich szaleństw na Patpong Street. Generał Miele był zwariowanym facetem, ale zupełnie miłym i po prostu lubił wesołe życie.

- Pułkowniku, jeśli on nam ucieknie i zdegradują pana, to pan może zdegradować mnie.

Taksówka podjechała do środka jezdni i wmanewrowała przed pięt­rowy autobus, przygotowując się do skrętu w lewo, na Silom Road. Galacci zatrąbił robiąc sobie przejazd między przechodniami i zmuszając rikszarza do ustąpienia mu drogi, kiedy sam skręcał w lewo. Spojrzał na Bennera swoimi dużymi, głęboko osadzonymi włoskimi oczami, ssąc cygaro w kąciku ust.

- Jeśli w tej delikatnej sztuce siedzenia komuś na ogonie jestem tak dobry, jak mówię, to co pan na to, żebym został w Bangkoku aż do emerytury?

- Na pewno zrobię, co będę mógł, sierżancie. - Benner obawiał się, że, zgubią taksówkę na pierwszych światłach, ale w jakiś sposób Galacci dokładnie wiedział, co należy zrobić.


- To mi przypomina bezpieczną ścieżkę na polu minowym.

Ruch uliczny w Bangkoku stawał się niezbyt gęsty tylko w porze snu. Dla większości zamieszkałych tu ludzi permanentny zator był normalnym sposobem życia w mieście. Przybyszom wydawało się, że każdy z ośmiu milionów mieszkańców przejeżdża codziennie swoim samochodem przez centrum. W rzeczywistości ludzie przyjeżdżali również promami, taksów­kami wodnymi, rowerami, motocyklami, limuzynami lotniska, autobusa­mi, pociągami, mikrobusami i oczywiście przychodzili na piechotę. Ale zagęszczenie ruchu ulicznego przytłaczało wszystkich. Przez większość dnia powietrze było tak ciężkie i niebieskie od spalin, że wielu ludzi w otwartych środkach transportu zakładało maseczki na twarz. Roz­budowany system sygnalizacji świetlnej sterował ruchem pojazdów i pie­szych, a ponadto w wielu miejscach pod ulicami znajdowały się przejścia podziemne dla pieszych lub kładki nad ulicami. Mimo to ulice Bangkoku niezmiennie stanowiły wyzwanie nawet dla eksperta.

Przed zaciągnięciem się do wojska Frank G alacri prowadził ciężaró­wki na brudnych drogach obu Karolin. Manewrowanie na ulicach Bang­koku zastąpiło tę jedyną utraconą miłość w jego sercu. Nikt, kto by widział wyraz jego twarzy, gdy przejeżdżał z fantazją przez światła kolejnych przecznic Silom Road, a wielkie cygaro wystawało mu z ust, nie miałby wątpliwości, że jest w swoim żywiole. Był wielkim białym diabłem w wielkim aucie, i kochał taką jazdę.

* * *

Prosit zauważył to wielkie auto trzykrotnie. Pierwsze dwa razy można jeszcze było uznać za przypadek, ale nie trzeci. Prosit był ostrożnym człowiekiem, nie podejmował żadnych działań, póki nie miał pewności. Zaigrał trochę z własnym szczęściem, wjeżdżając na skrzyżowanie pod koniec żółtego światła. Natychmiast usłyszał z tyłu klaksony i zobaczył ten sam wielki samochód przemykający się między samochodami jadący­mi już w poprzek Silom, z Convent Road.

Prosit skręcił w lewo w Thaniya. Duży samochód zrobił to samo. Przy końcu Thaniya Prosit skręcił w aleję, która prowadziła do Rama 4 Road i zaraz potem zakręcił ostro na prawo, dojeżdżając do krawężnika. Duży samochód zniknął.

- Co pan robi? - spytała trochę zaniepokojona Marclay Davis. Wie­działa, że jechali w kierunku ambasady do momentu, aż kierowca skręcił w Thaniya. Wówczas zobaczyła jego oczy wlepione we wsteczne luster­ko. - Czemu pan się tu zatrzymał? Ja muszę być zaraz...

Prosit wysunął swój pistolet 9 mm tuż nad górną krawędzią oparcia, tylko tyle, żeby go zobaczyła.

- Bardzo proszę siedzieć spokojnie - powiedział grzecznie - i za­mknąć się. - Pistolet zniknął.


Marclay zamknęła oczy, ale jeszcze spomiędzy warg wymknęło je; się w zamierającym szepcie: -...w ambasadzie amerykańskiej.

- Przestrzelę to piękne uszko znacznie szybciej niż zdążysz pociągnąć za klamkę i dużo wcześniej niżbyś zdołała wyjść z auta - mówił, nie przerywając obserwacji ulicy widocznej przez tylną szybę. - Do tego nie muszę patrzeć na ciebie co chwilkę, obojętnie, czy będziemy tu stali, czy też w czasie jazdy. Widzę wszystko. Poczuję instynktownie, jak kobra kiedy będziesz próbowała uciekać. Pomyśl proszę o tym, zanim będziesz chciała zrobić cokolwiek innego poza oddychaniem. Zwróć również uwagę na to, że w stanie żywym masz dla nas wartość, tylko jeżeli będziemy mogli zadać ci parę pytań. W chwili, kiedy stracimy taką możliwość, ty również stracisz życie. Czy mówię wystarczająco jasno? Może mam coś powtórzyć?

Marclay otworzyła oczy a potem usta, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Potwierdziła tylko gorliwym kiwnięciem głowy i ponownie za­mknęła oczy.

Cierpliwość Prosita została nagrodzona. Kierowca dużego auta, który go bez wątpienia śledził, nie był teraz w stanie go zauważyć poprzez tłum przechodniów. Ale to na pewno był on. Wielkie auto wychyliło ostrożnie nos na Rama 4. Kierowca próbował się ukryć za przystankiem auto­busowym, ale Prosit nieraz już się bawił w takie gierki. Jego przeciwnik wiedział, że on tu zjechał na bok, tylko nie wiedział gdzie.

- Kto to jest, do cholery? - warknął.

Marclay siedziała milcząca, przerażona, ledwie poruszała głową. Prosit odwrócił się do kierownicy i włączył silnik. Bez wątpienia to byli Amerykanie. Kto inny mógłby mieć taki duży samochód.

- Spróbuj czegokolwiek - zasyczał wprowadzając samochód na uli­cę - zrób byle gówno, a roztrzaskam twój mózg po całym aucie. - Przyspieszył, prowadząc samochód z wielką wprawą, zmieniając pasma ruchu i wyprzedzając innych kierowców, jadących mniej nerwowo niż on. Wiedział, gdzie będzie mógł się pozbyć tego wielkiego samochodu. Nikt nie może jechać za nim długo w takim tłoku. To będzie próba, wyzwanie.

Jechał szerokimi alejami i bocznymi uliczkami, dwukrotnie przekro­czył szeroką, przedzieloną kanałem Sathorn Road, zanim skierował się bulwarem na zachód, w kierunku rzeki.

Frank Galacci spojrzał na Bennera. Pułkownik jedną ręką trzymał się kurczowo deski rozdzielczej a drugą wcisnął między siedzenia.

- Pan się nie martwi, pułkowniku. Facet jest niezły, ale nie jest nadzwyczajny. Dorwiemy tego wariata. - Uniesienie grubych brwi nad dużymi, wyrazistymi oczami miało na celu uspokojenie zdenerwowanego pasażera.

- Domyślasz się, gdzie może jechać? - wydusił z siebie pułkownik.


- Chyba na drugą stronę rzeki. Tam ruch nie jest taki gęsty. - Sięgnął w dół i wyciągnął pistolet z kabury. - Co by pan powiedział na to, sir? Gdy wyjedzie z tego tłumu samochodów, chyba dobrze by mu zrobiło, jeśli załatwilibyśmy jedną z opon.

Benner spojrzał na niego tak, jakby chciał się kłócić.

- Jak na filmie, sierżancie? Myślisz, że naprawdę potrafisz prowadzić samochód i strzelać równocześnie jak kowboj? - Widział wiele niemoż­liwych rzeczy, kiedy był w Zielonych Beretach w Wietnamie, ale tym razem to już było za dużo.

Głęboko osadzone oczy popatrzyły smutno na Bennera, zanim wróciły na drogę.

- Na pewno będzie łatwiej, sir, jeśli pan przytrzyma kierownicę, kiedy będę strzelał. Wie pan, ja byłem w pistoletowym zespole strzeleckim marynarki. Strzelec wyborowy, jeden z najlepszych w korpusie. Byłem też w zwiadzie marynarki zanim dostałem w kolano. Myślałem, że pan to wszystko wie.

Mostem Sathorn przejechali nad Chao Phraya. Taksówka przeciskała się slalomem miedzy samochodami, skręcając na północ, na Taksin Road.

- Gdybym był na jego miejscu, chyba pojechałbym z powrotem przez rzekę. On już się pewnie zorientował, że jestem jak smród na gównie i nie uda mu się mnie pozbyć. I gdybym był nim - dodał Galacci obracając cygaro - próbowałbym chyba pozbyć się nas w Chinatown.

- Dlaczego tam?

- Tam uliczki idą we wszystkich kierunkach, pułkowniku. Myślę, że duża część tej dzielnicy została zbudowana dwieście a może i trzysta lat temu. Na wielu tych uliczkach nie ma w ogóle miejsca dla samochodów, a w każdym razie nie dla takiego dużego jak nasz. Tam będzie mógł nas zgubić.

* * *

Taksówka pędziła na północ, przemykając się w gęstym ruchu, aż w końcu ponownie przekroczyli Chao Phraya, tym razem mostem Memoriał. Prosit już się zorientował, że nie będzie w stanie pozbyć się tego dużego auta, chyba że zrobi coś rozpaczliwego. Skręcił w prawo, w Maharat Road i skierował się do Chinatown. Kelley powiedział, że jeśliby go ktoś śledził, bezwzględnie ma się trzymać z daleka od biur Incharu. Tak postąpił. Ale w dalszym ciągu nie mógł uciec. Jeśli nie uda się w Chinatown, będzie musiał w końcu zabić tę Amerykankę. Pan Kelley powiedział, że jest to również ważne, gdyż żywa stanowi duże niebezpieczeństwo. Prosit wiedział, że jeśli się tam skieruje, będzie mógł uciec piechotą w starej części chińskiej dzielnicy.

- Pułkowniku - zaczął Galacci, kiedy wjechali w kolejną, jeszcze węższą uliczkę - zaraz będziemy mieli problemy. Pan nigdy nie był w dzielnicy


chińskiej. Przy takiej jeździe, jego i naszej, ucierpią przechodnie. - Tym razem nie odrywał oczu od wąskiej ulicy zapełnionej ludźmi Taksówka skręciła w boczną uliczkę podskakując na krawężniku. Gdy skręcili w ślad za nią, drobna, stara kobieta niosąca na ramionach nosidło z koszami suszonych ryb odskoczyła do tyłu wyrzucając zawartość obu koszy do rynsztoka.

- Masz rację, Galacci. Nie możemy dłużej jechać za nim. - Musze wyciągnąć Marclay Davis z tamtego auta. Za dużo szans...

- Tak jest. Zaraz go nieco przyhamuję. - Nie zapalone cygaro znik­nęło w kieszeni koszulki i niemalże w tym samym ruchu, w prawej dłoni pojawił się pistolet. - Proszę trzymać kierownicę, sir. - W tym momencie lewa ręka oderwała się już od kierownicy.

Galacci nie musiał się zastanawiać, co należy zrobić. Trzymając mocno pistolet w obu rękach wychylił się możliwie jak najdalej przez okienko w drzwiach. Benner złapał kierownicę, starając się utrzymać samochód w osi ulicy. Usłyszał jeden strzał... drugi...

Galacci opadł z powrotem na siedzenie.

- Skurwysyn dostał - poinformował wesoło, łapiąc za kierownicę. Samochód znowu przyspieszył.

Benner zobaczył, że taksówką zaczyna rzucać po całej ulicy, a potem nagle skręciła w przecznicę w lewo, jadąc przez chwilę niebezpiecznie na dwóch kołach zanim opadła z powrotem. Taksówka zygzakowała coraz mocniej, ale w jakiś sposób udawało się jej jechać dalej.

- Facet jest niezły - wykrzyknął Galacci. - Załatwiłem jego lewe tylne koło. Ten zwariowany drań próbuje ciągnąć dalej na trzech kołach. Co za facet! - Cygaro wróciło z powrotem do ust. - Najwyżej jeszcze kilka sekund - zapowiedział swoim poważnym tonem. - Proszę patrzeć. Ja nigdy nie chybiam.

Galacci miał rację. Taksówka nie była dłużej w stanie trzymać się drogi. Zarzucała niebezpiecznie na zmianę na prawo i na lewo do chwili, aż zniszczona opona spadła z koła. Wówczas zaczęło ją ściągać na jedną stronę, a spod metalowej felgi wydobył się snop iskier.

- Niech pan się trzyma, sir. Trzeba z tym skończyć.

Galacci nacisnął pedał gazu i samochód skoczył do przodu. Benner domyślił się, co Galacci chce zrobić. Celował autem w tylny zderzak taksówki.

Benner poczuł przypływ adrenaliny, zupełnie jak smak nieśmiertelno­ści u tych, którzy przeżyli bitwę. W takiej chwili przychodzi człowiekowi do głowy dużo różnych myśli.

- Biorę kierowcę, dziewczyna jest pańska - wykrzyknął Galacci, hamując trochę.


Najechał na lewe tylne koło taksówki, zepchnął ją najpierw na bok, potem gwałtownie skręcił kierownicę i trzymając wciśnięty pedał gazu pchał taksówkę dalej, obracając ją w dalszym ciągu i spychając w kierunku

niewielkiego budynku z lewej. Ludzie na zatłoczonym chodniku rozbiegli się na boki. Oba samochody pozostawały nadal sczepione, metal zgrzytał, opony piszczały.

Wreszcie Galacci krzyknął: - Teraz! - I gwałtownie zahamował.

Taksówka uwolniona nagle od napierającego zderzaka obróciła się jeszcze trochę, rozwaliła stoiska uliczne i wpadła na frontową ścianę budynku.

Benner wyskoczył nie wyjmując pistoletu z kabury. Skulony przebiegł przed ich autem i sięgnął do tylnych drzwi taksówki. Kiedy je otwierał, rozległy się strzały.

Marclay Davis leżała zwinięta na podłodze. Benner złapał ją za kostki nóg i wyciągnął gwałtownie z auta. Natychmiast objął ją w talii i potoczył się z nią dalej, przez brud i wodę stojącą na ulicy, aż uzyskał pewność, że są wystarczająco daleko od taksówki. Wtedy, chroniąc ją własnym ciałem, skoczył na kolana trzymając pistolet w wyciągniętych rękach.

Pierwszym obrazem, jaki dotarł do niego, był widok Franka Galacciego, z cygarem mocno zaciśniętym między zębami, zbliżającego się do taksówki z pistoletem wycelowanym w siedzenie kierowcy. Zajrzał przez rozbite okno. Opuścił pistolet.

- W porządku, pułkowniku - zawołał z uśmiechem i zrobił uspokaja­jący gest. - Myślę, że załatwiłem go pierwszym strzałem. Dostał w samo ucho. Mówiłem panu, że jestem niezły - dodał uśmiechając się szeroko.

Benner opuścił pistolet i spojrzał na Marclay. Oczy miała szczelnie zamknięte i trzęsła się, ale nie wydawała żadnych dźwięków. Wyciągnął rękę i poklepał ją lekko po biodrze.

- Już wszystko w porządku. Jesteś bezpieczna - powiedział delikatnie. Kiedy znowu podniósł wzrok, zobaczył Franka Galacciego otoczone­go kłębami dymu ze swojego ulubionego cygara.

Rozdział 13

Generał Miele zwołał w Waszyngtonie nadzwyczajną wieczorną kon­ferencję prasową. W Hongkongu Leila Potter dowiedziała się o za­mordowaniu Penny Carson zaledwie parę godzin wcześniej. Generał miał wyraźny powód do zaproszenia tych kilku energicznych reporterów ob­sługujących stale Pentagon, na tyle młodych i równocześnie żądnych kariery, że byli osiągalni o tak późnej porze. Przeważnie dziennikarze nie lubili, gdy im się przeszkadzało o tej godzinie, przewidując, że tematem będzie najwyżej dodatkowe uzasadnienie budżetu obrony. Po przepraco­waniu w Pentagonie nawet krótkiego okresu każdy reporter orientował się, że nie warto przychodzić na konferencje prasowe zwoływane przez kogokolwiek poniżej Sekretarza Obrony i jego zastępców, i ewentualnie członków Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. Jeżeli konferencję organizował ktoś na niższym stanowisku, te same „nadzwyczajne” infor­macje można było znaleźć w biuletynie pojawiającym się automatycznie na ich biurkach.

Generał Miele nieczęsto zwoływał konferencje. Kiedy wymieniano jego nazwisko, to najczęściej jako oficjalnego autorytetu potwierdzającego stomatologiczną identyfikację kolejnego zaginionego żołnierza. Nic pod­niecającego dla dziennikarzy, dla których w czasie, kiedy zidentyfikowany pilot został zestrzelony, największym problemem był trądzik młodzieńczy'

Tych paru reporterów, którzy przywlekli się do sali konferencyjnej, stanowiło dokładnie takie audytorium, jakiego oczekiwał generał.

- Jak widzę, znalazło się kilku odważnych ludzi - zachichotał Miele wchodząc na podium - i jeszcze odważniejsza kobieta. - Uśmiechnął się wymieniając jej nazwisko, które podała mu jego asystentka prasowa. Miele nie był ubrany w świeżo wyprasowany mundur, chociaż jego asystentka


zwróciła mu uwagę, że taka jest standardowa procedura. - Nie sądzę, żeby ktoś z was przed tą konferencją pognał do domu, aby się przebierać w świeże ubranie i, jak pewnie zauważyliście, ja też tego nie pobiłem. - Rozłożył szeroko ramiona. - Ten mundur moja żona za­akceptowała dziś rano, zanim wyszedłem z domu.

Generał Miele wyglądał zupełnie jak generał Schwarzkopf: pełne różowe policzki, zaraźliwy uśmiech, byczy kark, szerokie plecy, potężna klatka piersiowa, ramiona, które zdawały się rozsadzać krótkie rękawy jego koszulki oraz głos i postawa przyciągające uwagę. Miał również specyficzne poczucie humoru. - Ponieważ przyjście na tę tak późną konferencję na pewno zmusiło was do odmówienia zaproszeniom na drinka, wykupię dla was cały zapas trunków w forcie, kiedy tylko skończycie wyścigi do telefonu, żeby przekazać moje rewelacje. - Zaśmiał się głośno z własnego dowcipu.

Rozległ się nikły aplauz.

- Pozwólcie mi sprawdzić, czy uda mi się zrekompensować waszą stratę czasu - kontynuował. - Chciałbym was poprosić o wielką uprzej­mość, a ja ze swej strony obiecuję, że to samo zrobię dla was później, może uczynię was znanymi i bogatymi. A jeszcze nigdy nie złamałem obietnicy. Moja asystentka, ta atrakcyjna dama, porucznik Pat Makin, rozda teraz państwu po dwie fotografie.

Miele przyglądał się, jak porucznik Makin wręczała każdemu dzien­nikarzowi dwie fotografie pocztówkowe i kopertę.

- Proszę państwa, te koperty zawierają coś specjalnego, są to negaty­wy obu fotografii. Daję je państwu, żeby ułatwić wykonanie odbitek. Odbitki mają jedynie przybliżyć temat naszej rozmowy. A teraz gwóźdź programu. W kopercie macie również notatkę prasową i prosiłbym, żebyście raczej zamieścili ją dosłownie, nie wykorzystując swoich talentów reporterskich. Wiem, że wam płacą za pisanie, a mnie płacą za to, żebym zdołał was zainteresować na tyle, abyście zechcieli coś napisać. Ale dziś mamy wyjątkową sytuację, co zaraz wyjaśnię. Częścią mojej obietnicy jest przyrzeczenie, że kiedy nadejdzie czas, zawsze będziecie mogli skontak­tować się ze mną, a to oznacza, że nie będę rozmawiał wcześniej z nikim innym. Obiecuję wówczas odpowiedzieć na absolutnie wszystkie pytania, w ramach oczywiście rozsądnych granic tajemnicy wojskowej. Natomiast do tego momentu proszę was o przyjęcie tej drobnej, tajemniczej notatki znajdującej się w kopercie.

Jedyna kobieta wśród reporterów zaśmiała się głośno.

- Dziękuję. Ponieważ nie ma tu kamer telewizyjnych, które by mnie onieśmielały, zastanawiałem się, co innego może mnie speszyć. - Uśmiech­nął się wesoło. - To chyba mój własny dowcip. Dobrze, mieliście dosyć czasu na przyjrzenie się tym zdjęciom. Czy ktoś z was orientuje się, kim są ci faceci?

Kilka osób potrząsnęło głowami. Ktoś podniósł fotografię i powie­lał: - To wygląda jak kopia zdjęcia paszportowego.


- Młody człowieku, mając taką orientację dojdzie pan daleko, to właśnie jest kopia zdjęcia paszportowego. Jest to najnowsze znane zdjęcie tego dżentelmena. Na odwrocie napisany jest numer jeden. Ten człowiek nazywa się najprawdopodobniej Geraldo Vincente Santucci. Nazwiska napiszę zaraz na tablicy, jeśli porucznik Makin znajdzie mi jakąś kredę czy coś innego, czym się tutaj pisze - powiedział wskazując na błyszcząca białą tablicę. - Drugie zdjęcie, opatrzone numerem dwa na odwrocie, było w zeszłym tygodniu utajnione przed prasą, i to osobiście przeze mnie. - Generał Miele był śmiertelnie poważny, kiedy skinął głową jednemu z reporterów, który pokiwał głową z uznaniem. - To prawda. Utajniłem je i jeżeli będziecie koniecznie chcieli o tym napisać do rejestru skarg mimo tego, co tu jeszcze powiemy, to znacie moje nazwisko. Osoba z drugiej fotografii nazywa się z całą pewnością Edwin Antonio Kelley. - Porucznik Makin wręczyła mu pisak. Miele podszedł do białej tablicy i starannie wypisał:

1. GERALDO VINCENTE SANTUCCI

2. EDWIN ANTONIO KELLEY

Reporterka podniosła rękę.

- Dobrze, miałem zamiar zaczekać z odpowiedziami na pytania aż skończę, ale może to, co powiem będzie bardziej przekonujące, jeśli nie będzie niejasności. Słucham.

- Generale, jest pan pierwszym rzecznikiem wojskowym, który przy­znaje się do utajnienia czegokolwiek. Mógłby pan wyjaśnić, dlaczego?

- Oczywiście. - Miele wrócił na podium, uśmiechnął się ponownie. - Do tej pory to nie była wasza przeklęta sprawa. A teraz, dlaczego? Bo ci faceci byli uważani za autentycznie zaginionych w działaniach bojowych w Wietnamie. Profesjonaliści, tacy jak ja, których pracą jest odnajdywanie zaginionych, nie byli w stanie odnaleźć ani ich, ani żadnych śladów związanych z nimi. A tu, w ciągu ostatnich kilku dni obaj mężczyźni zostali zidentyfikowani i to nie tylko jeden raz. Jednego z nich widziano przy „ścianie” i możecie mi wierzyć lub nie, kopiującego z granitu swoje własne nazwisko. - Miele założył ręce i pokiwał głową z niedowierzaniem. - Ale o tym - dodał pośpiesznie - nie ma w notatce, którą otrzymaliście i nie należy tego podawać do wiadomości publicznej, tak jak was o to prosiłem. To był ten facet numer 1. Santucci, a o „ścia­nie” powiedziałem, żeby przyciągnąć waszą uwagę, jeśli jeszcze tego nie zrobiłem. Sądzimy, że on już wrócił do Hongkongu, gdzie mieszka, jak mamy powody przypuszczać. Drugi z nich, Kelley, był ostatnio widziany w Bangkoku. - Wskazał na jednego z reporterów, który trzymał podniesioną rękę.

- Generale, zwykle pańskie biuro mówi o byłych jeńcach. Dzisiaj nie powiedział pan ani słowa o jeńcach wojennych.


- Mówiłem o zaginionych w akcji. Teraz, kiedy wszyscy jeńcy już wrócili, to określenie oznacza, że nie było żadnej możliwości znalezienia jakichkolwiek śladów danego człowieka. Obaj ci faceci zniknęli tego samego dnia, z tej samej kompanii, w czasie jednej bitwy. W ostatnich sowach jakie usłyszano od nich, podawali, że są otoczeni przez nie­przyjaciół, ich radiooperator już nie żyje i... puf, zniknęli. - Miele zama­chał rękoma nad głową jak sztukmistrz. - Zaginęli w akcji. Nigdy więcej nie widziano ich, ale też nigdy nie zostali zapomniani przez swoich wdzięcznych rodaków.

- Nie rozumiem do czego pan dąży, generale - zastanawiał się głośno jeden z dziennikarzy. - Nigdy jeszcze nie widzieliśmy fotografii, chyba że pochodziła z niezależnego źródła. A w takim przypadku pańscy ludzie zwykle wychodzili ze skóry, żeby udowodnić, że to nieprawda albo podkreślić nieścisłości, albo...

- Faktycznie, zwykle tak się to odbywa. Kiedy nie mamy odpowiedzi, trzymamy buzię na kłódkę. Tym razem jestem przekonany, że mamy niezbite dowody. Jednak oficjalnie nie powiem nic i was proszę o to samo. Zaufałem wam i wy powinniście zaufać mnie. Dotrzymam obietnicy. Kiedy będę już mógł mówić, pierwsi dowiecie się wszystkiego.

- Dlaczego zwołał pan konferencję o tej porze? Jutro rano miałby pan dużo więcej słuchaczy.

- Znowu bardzo trafne pytanie - pochwalił Miele. - Nie było to przypadkowe. W Hongkongu i Bangkoku jest teraz wczesny ranek. Myślę, że te zdjęcia w ciągu kilku minut będą przefaksowane po całym świecie. Wydrukowane zostaną najwcześniej za dwadzieścia cztery godzi­ny, jeżeli w ogóle jakaś gazeta je zamieści, ale rozejdą się wszędzie i kości zostaną rzucone. Być może ułatwi to nam znalezienie kogoś, kto nie chce być znaleziony. Ponadto ja chcę was wykorzystać. Wszyscy wiemy, dlaczego byliście jeszcze tu w Pentagonie, kiedy zwoływałem tę konferen­cję. Dziennikarze wyznaczeni do obsługiwania Pentagonu, zwani popular­nie dużym kalibrem, nie pracują nigdy dłużej niż do koktajlu, chyba że przypuszczają, iż zbiera się na wojnę. Wolałem uniknąć tych znanych dziennikarzy, bo nie utrzymaliby tej historii w tajemnicy przez kilka dni. Chciałem was. Wykorzystuję was. Chciałbym znaleźć tych dwóch facetów, raczej przestępców i daję wam szansę. Wy też dajcie mi jakąś szansę.

Reporterka miała zamiar zadać jakieś pytanie, ale pomyślawszy chwilę przygryzła tylko długopis.

- Pani pewnie chciała spytać, dlaczego nie możemy ich znaleźć albo dlaczego chcemy, albo jakieś inne dlaczego. Prawda?

Skinęła głową.

- To są właśnie rzeczy, których nie mogę wam powiedzieć. W każdym razie nie teraz. Ale zanim stąd wyjdziecie, porucznik Makin zapisze wasze nazwiska. W ten sposób, kiedy będzie już można ujawnić wszystkie szczegóły, nikt z was nie zostanie pominięty. Może jutro, może za tydzień, ale


2215

dowiecie się o tym pierwsi. Może to być piekielna historia dosłownie i w przenośni. Jeszcze raz wam to obiecuję. Dzisiaj jedyna informacją, którą możecie podać jest to, co wam dałem: zdjęcia dwóch żołnierzy uznanych za zaginionych w walce w Wietnamie, którzy ostatnio się odnaleźli. Oficjalnie należy podać, że prawdopodobnie cierpią na amnezję i chcielibyśmy im pomóc. Informacje, który otrzymaliśmy, są tak dokładne, tak cholernie pasujące do siebie, że mamy nadzieję, iż każdy kto zobaczy choć jednego z tych ludzi, zaraz nas o tym powiadomi. Dlatego proszę was o rozpowszechnienie jedynie tego, co jest napisane w tej opowiastce, którą wam dałem. - Miele podszedł jeszcze raz do tablicy i napisał numer telefonu. - To jest numer w moim biurze. Jeden z moich ludzi będzie dyżurował przy tym telefonie dwadzieścia cztery godziny na dobę, czekając na każdego, kto będzie dzwonił z jakimikol­wiek informacjami.

- Generale, czy ma pan zamiar udać się do Hongkongu lub Bang­koku, by wziąć udział w poszukiwaniu tych ludzi?

- Nie wcześniej niż napiję się z każdym z was, kto będzie chciał się przyłączyć do mnie. - Spojrzał na zegarek. - Daję wam pół godziny. Osiemnasta trzydzieści. Klub oficerski w Forcie Meyer. Porucznik Makin będzie czekała w drzwiach i dopilnuje, żeby każdy trafił bezpośrednio do generała Bena Miele, ponieważ on będzie stawiał. To wpół do siódmej dla każdego, kto jeszcze żyje w czasie cywilnym.

Wracając do swojego biura, generał Ben Miele rozmyślał o tym, co właśnie uczynił. Było to absolutnie przeciwne dotychczasowym metodom postępowania. Ale też dziś rano, kiedy dowiedział się, że zabójstwo Penny Carson nie zostało oficjalnie wyjaśnione, powiedział sobie, że musi zrobić coś radykalnego. Natomiast nie mógł się udać do Hongkongu.

Kto ci to zrobił? To było dla ciebie, Penny.

* * *

W.P. Chan był przyzwyczajony do Amerykanów i lubił pracować z zawodowymi stróżami prawa, szczególnie z wysoko kwalifikowanymi, takimi jak z FBI. W ciągu niecałej doby doszedł jednak do wniosku, że wywiadowcy wojskowi działają w zupełnie inny sposób niż policjanci. Byli nieobliczalni. Być może to wynikało raczej z ich wojskowego wyszkolenia, a nie było cechą indywidualną. Mimo że amerykańskie zaangażowanie w Wietnamie ustało ponad dwadzieścia lat temu, obsesja związana z tymi wydarzeniami nie zniknęła. Nie osiągnęli swoich ówczesnych celów, a chociaż wielu określało wojnę wietnamską jako przegraną, Chan wiedział, że istnieje równie silna wiara, iż ten mały azjatycki kraj i jego rząd zostaną zmienieni raz na zawsze, i ta wiara stanowiła pozytywny element. Było to ważne dla wielu ludzi, gdyż jeżeli Amerykanie umierają w obcej wojnie, musi istnieć po temu jakaś racja. W.P. wydawało się, że właśnie brak własnej filozoficznej koncepcji jest przyczyną powstania amerykańskiej obsesji.


Wpatrywał się w oba zdjęcia, które otrzymał od przyjaciela z South China Morning Post, zupełnie wyraźne odbitki zdjęć Santucciego i Kelleya przesłane faksem. Krótki artykuł dołączony do nich sugerował, że obaj mężczyźni cierpią na amnezję i potrzebują pomocy. Zdjęcia i historyjka powinny się ukazać jutro.

O co chodziło tym Amerykanom? Czy po tylu latach ktoś naprawdę może uwierzyć w taką opowiastkę? Zaginieni w akcji stanowili w dalszym ciągu obsesję, mimo że generacja, która szła na wojnę, obecnie była już w średnim wieku. W.P. nigdy nie był w stanie do końca zrozumieć, dlaczego Amerykanie podchodzą do tego w ten sposób. Uważają, że Santucci wie o tych zdjęciach i zareaguje, zanim Post je zamieści?

A Leila Potter! W Hongkongu po prostu nie dopuszcza się, by kobieta została zamieszana w tak niebezpieczne działania. A jednak jest zaan­gażowana na równi z innymi, i głęboko przekonana, podobnie jak Stone i Slade, że jej obecność wyciągnie Santucciego z ukrycia. Te zdjęcia pomogą im, czy przeszkodzą?

W.P Chan długo zastanawiał się tego ranka, zanim podjął decyzję. Istnieją w życiu pewne moralne nakazy. Dzisiaj ich środek ciężkości znajduje się przy Leili. Wiem o tym, gdyż dzieliłem jej smutek i płakałem z nią, i jestem za nią odpowiedzialny. Nie możemy się pomylić i pozwolić, aby ci ludzie ją porwali. Nie można dopuścić do tego, żeby ktoś płakał nad jej grobem.

Chan podchodził do istoty każdej sprawy mniej więcej w ten sam sposób. Dziś po raz pierwszy podporządkował swoje instynktowne roze­znanie życzeniom kogoś innego. Najbardziej dziwiła go własna pewność, że Leila Potter ma rację, co najmniej do chwili, kiedy powstanie lepsza alternatywa. Tylko ona może wyciągnąć Santucciego na światło dzienne. W tych wyjątkowych okolicznościach zgoda na życzenia Amerykanów, na życzenia Leili, była do przyjęcia. Miał jednak nadzieję, że naród amery­kański będzie ostatecznie w stanie ukoić swoje poczucie winy w od­niesieniu do wojny zakończonej już tak dawno. Był zadowolony, że filozoficznie nastawieni Azjaci podchodzili bardziej realistycznie do spraw życia i śmierci.

* * *

Przynęta. Jestem żywą przynętą.

Leila Potter zastanawiała się, co może się jej zdarzyć i możliwości zdawały się nieskończone. Co właściwie czuje? Strach? Wyzwanie? Poniżenie? Jest to odczłowieczenie czy też wchodzi na wyższy poziom odwagi i śmiałości, podejmując wysiłek przezwyciężenia swoich obaw? A co powinna robić przynęta w Hongkongu, żeby to wyglądało normalnie? Po luksusie płaczu na ramieniu W.P. Chana dziś rano i po tym, jak Matt Stone dowiedział się o fortelu zastosowanym pod wpływem chwili przez Bena Miele z pomocą prasy, Leila zaczęła się zachowywać jak zwykła turystka. Aż do południa robiła


zakupy w eleganckich sklepach, wzdłuż Nathan Road w Kowloonie. Takie chodzenie po sklepach, właściwie bez celu, nie należało do jej zwyczajów, ale potraktowała je jako nagrodę za zostanie przynętą, jak kilka godzin odpoczynku przed początkiem brudnej roboty. W Stanach szła do domów towarowych tylko wtedy, gdy potrzebowała czegoś konkretnego. Tutaj rozglądała się wszę­dzie mając nadzieję, że znajdzie się coś, co by odciągnęło jej uwagę, ale i tak wiedziała, że jej umysł zajęty jest wszystkim, tylko nie zakupami A ponadto była świadoma, że jeden z ludzi W.P. Chana zawsze jest w pobliżu.

Niezależnie od tego co akurat oglądała, pochłaniały ją bez reszty wspomnienia o Penny Carson, całkowicie niewinnej, wciągniętej do tej sprawy przez czysty przypadek. Penny po prostu znalazła się w niewłaś­ciwym miejscu i w niewłaściwym czasie, kiedy pojawili się niewłaściwi ludzie. Leili byłoby jeszcze trudniej poradzić sobie ze śmiercią Penny gdyby była tam, w Waszyngtonie. Tu w Hongkongu była to odległa tragedia zatarta namacalną obecnością Santucciego.

Jej dzień został dokładnie zaplanowany przez W.P. i Matta. Zaraz po dwunastej pojechała taksówką do przystani promowej i wsiadła na prom Star płynący przez Port Victoria do wyspy Hongkong. Podniecająca była świadomość, że ktoś z policji Hongkongu, wyznaczony przez W.P., ciągle znajdował się w pobliżu, nie spuszczał jej z oka, a równocześnie jeszcze staranniej obserwował wszystkich, którzy zdradzali najlżejsze zaintereso­wanie jej osobą.

Leila siedziała w zamyśleniu, aż zobaczyła zbliżające się wysokie budynki śródmieścia. Jeśli ktoś zrobi ruch, czy policja zdąży ją ochronić? Ale jeśli będą ją chcieli zabić, to dlaczego robić to w miejscu publicznym? Czemu po prostu nie strzał z dystansu, którego nikt nie usłyszy? Może najzwyczajniej pozostać w pozycji siedzącej na tej ławce promu, zupełnie martwa. Albo śmierć może nadejść na zatłoczonej ulicy. Uczucie po­trącenia przez kogoś... i to będzie koniec.

Podniosła się z ławki i szła, zmuszając się, żeby nie podbiec do relingu. Powietrze było czyste, ruch w Porcie Victoria dowodził, że interesy w Hongkongu idą swoim trybem. Niepokoje jednej istoty ludzkiej nie były zauważalne dla innych.

Od mola promowego do kantońskiej restauracji Bloom znajdującej się w podziemnej części budynku Pedder było niedaleko. W.P. wybrał Bloom jako punkt początkowy z uwagi na jej popularność w porze lunchu wśród ludzi interesu. Było to najlepsze miejsce, gdyż firma Jerry'ego Santucci mieściła się w pobliżu.

Kiedy podeszła do drzwi, Matt Stone już czekał. Wymienił spojrzenia z policjantką w cywilnym ubraniu, która szła za Leilą od przystani promowej i zaczekał na schodach, aż Leila weszła do restauracji. Jego miły uśmiech rozproszył nieco strach męczący ją w czasie całego spaceru po sklepach przy


Nathan Road. Gdy siedli przy stoliku, jej poczucie winy wobec Penny Carson trochę się przytłumiło.

- Jak poszło? Wykupiłaś cały sklep? - spytał Matt z uśmiechem. Co się z nim dzieje na widok tej blondynki?

- Ciężko. Zakupy to walka sportowa w zwarciu. Trzeba to robić z całym zaangażowaniem.

- Rozumiem. - Czyżby od spojrzenia tych ciepłych brązowych oczu otoczonych blond włosami do ramion przejmowały go ciarki?

- Wiesz co - zaczęła zaciekawiona - jestem pewna, że W.P. dotrzymał słowa, ale nigdzie nie zauważyłam kogokolwiek idącego za mną. Ciekawa jestem...

- Byłoby źle, gdybyś kogoś zauważyła. Jeśli ty byś zauważyła, to zauważyłby również ktoś od Santucciego. - Matt nie wiedział, jak to jest z blondynkami. Może to tylko ta jedna uśmiecha się nawet wtedy, kiedy jest przestraszona i dlatego przejmują go ciarki.

- Chyba masz rację. - Spojrzała na menu i ponownie na Stone'a. - Czy są tutaj?

Stone rzucił okiem po restauracji i zmarszczył brwi.

- Ha, na pewno ktoś jest. - Klasnął lekko dłońmi. - Jednak przyszliś­my tu nie tylko po to, aby cię rozpoznano, ale również po to, aby nam było przyjemnie. Pomyśl o czymś innym. - Ta sytuacja nie podobała się także Stone'owi. Bierne zachowanie mu nie odpowiadało. Do niedawna żył w świecie nieustannego działania. Dopiero od chwili skierowania go do DIA (jak mu uprzejmie powiedziano, dla uczynienia zadość wymaga­niom jego kariery) zaczęło się pojawiać to uczucie bezradności spowodo­wane biernością. Ale taka już jest praca w wywiadzie. Długie okresy spokojnego śledzenia okraszone krótkimi chwilami triumfu. - Napijemy się czegoś? Może to pomoże?

Pochyliła na bok głowę i uśmiechnęła się do Stone'a leniwie, bardzo osobistym uśmiechem.

- Mrożoną kawę. Alkohol może mnie uśpić. Przejechałam pół świata wczoraj, a może to było przedwczoraj. Sama już nie wiem. Potem spędziłam noc z bardzo bliskim przyjacielem i mieliśmy znacznie lepsze zajęcie niż spanie.

Teraz była kolej Stone'a. Próbował skopiować uśmiech Leili.

- Jeśli taka jest kolej rzeczy, to może nie będzie ci się chciało w ogóle pić w Hongkongu.

- Miejmy nadzieję. Wiesz, kiedy w zeszłym tygodniu przyjechałam do Waszyngtonu w sprawach mojej firmy, myślę, że to było w zeszłym tygodniu, ale już sama nie jestem tego pewna, naprawdę uważałam, że życie jest nudne. I ludzie też. Dzisiaj, spacerując po tych wszystkich sklepikach, wśród ludzi zajętych swoimi niezrozumiałymi dla mnie spra­wami, doszłam do wniosku, że to sen. Jak myślisz? Czy to naprawdę sen?

Stone popatrzył chwilę w zamyśleniu, zanim dotknął lekko jej ręki.


- Czujesz to?

Potwierdziła skinieniem głowy.

- To nie sen, Leila. To prawda.

- Zarówno dobre jak i złe? Naprawdę spędziliśmy ostatnią noc razem. I Penny naprawdę nie żyje?

- Wcale nie żałuję ostatniej nocy. Ani trochę. Ale strasznie mi przykro z powodu Penny. Widziałem ją bardzo krótko, ale wiem ile znaczyła dla ciebie, bo potrzebujesz kogoś takiego jak ona. Ale teraz jesteśmy w Hongkongu i mamy zadanie do spełnienia. Skoncentrujmy się dzisiaj na tym. Co wybrałaś? - spytał widząc podchodzącego kelnera.

- Nie zajrzałam nawet do menu. Skoncentrowałam się na twojej osobie i myślę, że już przy tym zostanę.

- W.P. dał mi kilka rad. Posłuchamy ich?

- Zamawiaj. Jak zauważyłeś - powiedziała z sugestywnym mrugnię­ciem - łatwo mnie można zaspokoić. - Kiedy usłyszała swoje własne słowa, zadziwiła się swoją śmiałością. W jej życiu nie było dotąd miejsca na miłostki i takie szczere mówienie o sprawach seksualnych stanowiło dla niej nowość. A teraz czuła się zupełnie swobodnie. Było to bardzo przyjemne uczucie.

Stone zamówił potrawy.

- Czy Chińczycy mają jakiś sposób na odegnanie złych snów? - spytała cicho Leila.

- Chciałbym, żeby mieli. Wierz mi, że jeślibym wiedział o czymś, zdobyłbym to dla ciebie. Ale w tej chwili pozwól mi zrobić wszystko co potrafię dla poprawienia twojego samopoczucia.

- Jak powiedziałam, jestem łatwa... łatwiejsza niż myślałam - dodała z zadumą. I tym razem też nie zastanawiała się nad słowami, same wychodziły z ust.

Po lunchu Leila znowu zamieniła się w turystkę. Tym razem plan był bardzo konkretny. Z Pedder Street skręciła w prawo, w Des Voeux Road Central, zatrzymując się przy wystawach sklepowych, tak jak było ustalone. Nie przyglądała się twarzom wokół siebie ani nie spoglądała wstecz, gdyż W.P. powiedział, że jeśli ktoś ją śledzi, mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Biali, którzy pracują w wysokich szklanych budynkach, skończyli lunch i wrócili do pracy. Tak więc Leila zobaczyła morze azjatyckich twarzy, ludzi, którzy byli na ogól niżsi od niej, mieli ciemniejszą skórę, czarne włosy i czarne oczy. Zorientowała się, że się wyróżnia Jeśli ktoś chciał odnaleźć Leilę Potter, teraz nie miałby żadnych trudności.

Skręciła w lewo na Ice House Street i skierowała się do portu. Zgodnie z planem, który dostała od W.P., zespół budynków po prawej stronie stanowił hotel „Mandaryn”. Odnalazła hotel, pojechała schodami w górę na górny poziom i pospacerowała trochę po eleganckich sklepach.

Kiedy wyszła przed front budynku, zobaczyła port rozciągający bezpośrednio przed nią oraz taksówki i autobusy zatrzymujące się przy przystani


promowej linii Star. Przez chwilę myślała, że się zgubiła i szuka­ją nazw ulic. Znalazła Chater Road. Skręciła w prawo i powoli ruszyła przed siebie, przyglądając się wysokim budynkom. To była ta ulica, tutaj powinien być Jerry. Gdzieś tu w pobliżu. Gdzieś obok...

Szła wolno, czujna i świadoma. Zatrzymała się, by obejrzeć sylwetkę nowego budynku biurowego, wznoszonego na niewielkim skrawku tere­nu. Zbudowano już ponad dwadzieścia pięter, oplecionych bambusowym rusztowaniem, powiązanym jakimś rodzajem pasów z materiału czy tworzyw sztucznych. Wyglądało to tak delikatnie i słabo, ale robotnicy biegali po nich jakby rusztowanie było dalszym ciągiem stalowej kon­strukcji budynku. Zielone siatki osłaniały budowę, chroniąc przechod­niów przed przedmiotami, które mogłyby spaść z góry.

Idź dalej. Musisz przebyć swoją trasę.

Leila ruszyła dalej Chater Road. Prawie minęła budynek ze szklaną ścianą frontową, kiedy zobaczyła tablicę z brązu, na której widniała nazwa: International Charities Center. Przez szklaną ścianę widać było na ścianie holu jeszcze jedną tablicę z brązu, z nazwą International Charities, Ltd. Wodospad, tablica informacyjna, recepcja ze strażnikiem... Spokoj­nie... wszystko wyglądało dokładnie tak, jak powiedział W.P. Chan. Przez chwilę była pewna, że czarne oczy Santucciego błyskające pod czarnymi brwiami suną ku niej po gładkiej podłodze holu.

Zorientowała się, że ma zamknięte oczy.

Leila, twoja wyobraźnia jest twoim najgorszym wrogiem.

Narzuciwszy sobie ponownie automatyczne zachowanie, Leila poszła dalej Chater Road. W.P. podkreślał z naciskiem, że nie powinna wystawać przed tym budynkiem. Powinna zachowywać się jak przynęta i wyciągnąć Santucciego za sobą, a nie prezentować mu się na miejscu.

Skręciła w lewo do muzeum sztuki i poszła nabrzeżem w kierunku Portu Victoria, zamykając kółko na przystani promowej. Odczekała spokojnie w kolejce, kupiła bilet na górny pokład i weszła na drugi poziom. Po chwili prom przycumował, pasażerowie wysiedli i Leila weszła na pokład. Przeszła na dziób, skąd można było oglądać Kowloon. Matt powinien już tam czekać.

* * *

Jerry Santucci zerkał na paczkę papierosów leżącą na biurku Connie. Nigdy nie palił, ale teraz miał wielką chęć. Connie mówiła, że papierosy są takim uniwersalnym lekarstwem na nerwy. Ale Jerry zawsze sądził, że stanowią dla niej po prostu dobrą wymówkę dla pokrycia złego humoru, kiedy miała okres. Teraz już nie był tego tak całkiem pewien. Connie zauważyła jego wzrok utkwiony w papierosach.

- Daj sobie z tym spokój. Nic nie uzyskasz, a zrobią z ciebie istotę godną pożałowania. Pomogą ci może w chwilach największego zdener­wowania, ale poza tym będziesz kaszlał, dusił się i wszystko będzie cię bolało. Hugh bardzo by się złościł.


- Hugh już jest bardzo zły. Hugh jest zły na wszystko.

- Więc złościłby się jeszcze bardziej. - Connie spojrzała na zegarek. Już prawie wpół do szóstej. Koniec tego burzliwego dnia. Czemu nie pójdziesz do domu? Nie ma tu już po co siedzieć.

- Hugh trzyma jeszcze ten cholerny samochód - warknął Santucci. Nie pamiętasz? Rozkazy Wielkiego Brata stwierdzają, że mam przyjeżdżać tu i wracać tylko tym autem i tylko przez strefę strzeżoną. - Pokręcił głową w koło, zupełnie jakby nie miał kręgosłupa. - Chyba mi nie dowierza, prawda? Chce, żeby mnie eskortowano do czasu aż będzie pewien, że sam się nauczę, jak dbać o siebie. Jesteśmy partnerami od ponad dwudziestu pięciu lat i teraz zaczyna mnie traktować jak dziecko. - Gdy zaczął rozważać swoją sytuację na głos, nastrój jeszcze mu się pogorszył.

Connie nic nie powiedziała. Zaczekała, aż przestanie kręcić głową. Kiedy już przestał, rozłożył się na biurku, wpatrzony w jej suknię na biuście.

- Siadaj, Jerry. Tam. - Wskazała pluszową kanapę dla gości pod ścianą. Kiedy usiadł, wstała. - Znamy się zbyt dobrze, abyś mógł się mną zainteresować. Jestem tutaj tylko dlatego, że obiecałam Hughowi odebrać telefon, gdyby ktoś dzwonił z Singapuru. Jeśli nie zadzwonią do szóstej, będą dzwonić dopiero jutro. Może przygotować ci drinka?

Wyszła zza biurka i stanęła z rękami na biodrach i lekko roz­stawionymi nogami. Connie była bardzo atrakcyjna, ale nie tylko dlatego została zatrudniona. Głównym powodem była inteligencja widoczna w jej pięknych oczach. Jeszcze przed przyjęciem do pracy wiedziała, że jeśli ją zatrudnią, powinna ubierać się tak, aby wywierać przyjemne wrażenie na odwiedzających. Widok tej pięknej kobiety sprawiał przyjemność i po­prawiał nastrój przedstawicielom obcych rządów i zagranicznym biznes­menom, którzy byli uznani za wystarczająco ważnych, aby dopuszczono ich do podziemnej kwatery głównej Incharu. Dla Connie nie stanowiło to problemu. W społeczeństwie Hongkongu zainteresowanie mężczyzn sprzyjało dobremu samopoczuciu kobiety. Ale zainteresowanie Jerry'ego miało inny charakter. Do zakresu jej obowiązków służbowych nie należa­ły usługi seksualne. Jerry wpatrywał się z uznaniem w jej zgrabną postać

- Drinka, Jerry? - powtórzyła.

- Napijesz się ze mną? - Santucci uśmiechał się kącikiem ust.

- Oczywiście. - Connie odwzajemniła uśmiech. - Jerry - powiedziana żartobliwie, kierując się do barku w pokoju Hugha - mogłabym prawie być matką Suzie Wong. Mówiłeś dawniej, że masz zamiar szukać jej wszędzie.

Wróciwszy z pokoju Hugha wręczyła Santucciemu jego Jacka Danielsa i trąciła się z nim szklankami.

- Za lepsze czasy dla Jerry'ego Santucci. Mam nadzieję, że wkrótce znajdziesz swoją następną Suzie Wong.


Jerry popijał powoli, ale zobaczył, że Connie wypiła od razu połowę swojej szklanki.

- Cola? - spytał.

- Jak zwykle.

- Myślałem, że napijesz się razem ze mną.

- Piję.

- Prawdziwego drinka.

- Nigdy nie widziałeś mnie w tym biurze pijącej cokolwiek z al­koholem i nigdy nie zobaczysz. To nie należy do zakresu moich obowiąz­ków służbowych.

Santucci dopił swoją szklankę, odstawił ją na tekowy stolik przed sobą i pochylił się opierając łokcie na kolanach, a brodę na rękach.

Connie lubiła Jerry'ego, mimo że czasami patrzył na nią pożądliwie. Nie było to jednak nieprzyzwoite. Po prostu sugestia, jeśli ona kiedykol­wiek zdecyduje się skorzystać z tej oferty. Wiedziała, że pójdzie z nią do łóżka bez wahania, gdyż traktował każdą kobietę jako wyzwanie. Nie zmienił się od dnia, kiedy przyszła tu na swoją pierwszą rozmowę o pracy. Hugh Young wyjaśnił jej dokładnie, jak ma traktować Jerry'ego i miał całkowitą rację. Jerry przyjmował „tak” lub „nie” i był tak miły i znośny, jak tylko szef mógł być. On po prostu wierzył, że każda kobieta, która mu się spodoba, zasługuje na to, aby spędzić z nim jakiś czas w łóżku. To ją wzniesie na wyższy poziom. Odrzucony, zachowywał się jak dziecko. Tym razem został odrzucony przez mężczyznę, co było trudne do przyjęcia. Popełnił duży błąd i czuł, że karano go za to. Connie mu współczuła.

- Pomogło?

- Chyba tak.

- To dobrze. Nie martw się Hughem. Gdy wróci, będzie już wiedział dokładnie, za czym tak myszkuje policja Hongkongu.

- Gówno mnie obchodzi policja. To ta dziwka.

- Zrobiliśmy jej dziś sporo dobrych zdjęć. - Tylko szef ochrony Incharu zbliżył się do niej dzisiaj i zrobił to tak, że żaden z ludzi W.P. tego nie zauważył. - Z restauracji, przed naszym budynkiem, z promu. Mając je zdjęcia będziemy w stanie znaleźć jej hotel. - Santucci chciałby porwać Leilę od razu. Hugh musiał mu pokazać fotografie pilnujących jej polic­jantów, żeby go przekonać, że to pułapka.

Connie miała rację. Ona zawsze miała rację. Jedyna informacja, której nie mieli, to miejsce zamieszkania Leili. Śledzili ją do momentu, aż wysiadła z promu Star w Kowloonie i wsiadła do samochodu. Ten kto prowadził samochód, a jeden z ich ludzi zobaczył, że to Chińczyk, prawdopodobnie policjant z Hongkongu, umiał zniknąć w gęstym ruchu ulicznym. Dlatego był teraz na mieście. Kilkoma telefonami mógł załatwić sprawę zabójstwa Leili, ale w Kowloonie był człowiek, który dużo mu zawdzięczał, Hugh chciał mu osobiście o tym przypomnieć. Nikt nie może ukryć się całkowicie, nawet w Hongkongu, a już na pewno nie ładna biała kobieta.


- Jeszcze drinka? - Do diabła z nim, pomyślała Connie. Wydawał się taki zagubiony, zupełnie jak małe dziecko. Ale alkohol również nie działał.

- Chcesz mnie upić i uwieść?

- Nigdy, Jerry, nie w biurze, nie w twojej sytuacji, nie w mojej, nigdzie i nie z okrągłookim. - Przerabiała to już z nim wiele razy i zawsze odpowiadała w ten sam sposób. Wiedziała, że go bawi to stwierdzenie o okrągłookim. Często mówił, że okrągłookie kobiety nie należą do tej samej ligi co kobiety azjatyckie. Było w Jerrym coś, co można było kochać, ale równocześnie nigdy nie można mu było ufać do końca.

- Powiedziałem to tylko tak. Po prostu chcę cię trzymać cię w goto­wości.

To była ta strona, której nie można było wierzyć. Connie bała się, że pewnego dnia Jerry straci swoje poczucie humoru. Wspominała Hughowi kilkakrotnie o tych gierkach Jerry'ego, a on zawsze odpowiadał, że Jerry prowadzi je ze wszystkimi kobietami, że to tylko część problemów, które ma z własną osobowością. Connie obiecała sobie przed laty, że nigdy nie odwróci się plecami do Jerry'ego, kiedy on będzie po kilku drinkach. Właśnie miała mu podać tego drugiego drinka, kiedy zabłysło ostrzegaw­cze światełko nad drzwiami wskazując, że ktoś wszedł od bocznej dróżki.

- To musi być Hugh - powiedziała z ulgą. - Będziecie mogli popijać razem.

Kiedy wstała i wygładzała spódnicę na swojej zgrabnej figurze, Santucci patrzył na nią z uwagą. Pomyślał, że kiedyś będzie musiał z nią spróbować. Connie nie mówiła tego na serio. Niemożliwe. A ponadto był pewien, że Hugh już był z nią, więc Jerry miał cholerną pewność, że będzie mógł zrobić to samo, zanim będzie za późno.

- Jerry - zauważył Hugh wchodząc do pokoju. - Popijasz z pracow­nikiem? Takiś zdenerwowany? - Jego gardłowy śmiech był wymuszony. Wiedział, że ich sekretarka nigdy nie pije i między innymi dlatego dokładnie powiedział jej, co ma zrobić, kiedy będą problemy z Jerrym - posadzić go, dać mu drinka, pozwolić mu zalać się, ale nie dać się oszukać tym jego chłopięcym urokiem. - Connie, widzę, że odwaliłaś tu kawał dobrej roboty niańki. Gdy już się tak ładnie zaczęło, to może nie robić nocnej przerwy?

Oczy Jerry'ego zwęziły się po tej ostatniej uwadze.

- Nie mógłbyś postarać się powiedzieć coś przyjemniejszego? Ta dziwka jest tu gdzieś w pobliżu i może wszystko rozpierdolić. Nie jest tak lekko.

- Nie, nie jest. Ale wszystkim nam będzie łatwiej, jeżeli trochę się. odprężysz. Ta Potter wywiera na ciebie dokładnie taki wpływ, jaki chciała.

- Gdzie ona mieszka?

- Nie tak szybko. Chyba udało się nam zawęzić zakres możliwości, Kowloon jest duży. Potrzeba z dzień czy dwa. Mogą się sami zdradzić z adresem,


robiąc coś głupiego. W każdym razie znajdziemy ją i pode­jmiemy odpowiednie działania.

- Chciałbym, żeby to było już.

- Trzymamy rękę na pulsie. Chodź. Auto czeka.

* * *

Harry Jensen znowu spojrzał we wsteczne lusterko, chociaż i tak wiedział, co zobaczy. Widok był coraz bardziej nieprzyjemny. Pickup, jeden z tych wymyślnych, w których nadwozie uniesione jest wysoko nad kołami, jechał stale za nim. Zawsze gdy widział takiego pickupa, auto­matycznie wątpił w inteligencję kogoś, kto chciał inwestować pieniądze w taką potworność. Koła miał jak duża ciężarówka, światła uliczne odbijały się od rzędu chromowanych reflektorów punktowych umiesz­czonych nad kabiną kierowcy, a pomarańczowe światła przeciwmgielne zamontowane na przedniej kracie ochronnej zaglądały przez tylną szybę do niewielkiej czerwonej miaty Harry'ego jak oczy smoka.

Gówno. Temu pickupowi brakowało tylko zębów i śliny ściekającej z błotników. Było już późno, ciemno, w kroplach zacinającego deszczu odbijało się oślepiające światło reflektorów, a Harry był wymęczony.

Kiedy Chuck Goodrich wściekał się na coś, czas przestawał dla niego istnieć. Tym razem było to odkryte wczoraj zabójstwo Penny Carson. Dopiero późnym wieczorem pusty żołądek Goodricha przypomniał mu wreszcie, że jego personel też może być głodny.

- Harry, czemu mi nie powiedziałeś, że jest tak późno? - Była już dziewiąta trzydzieści. - Powinienem był posłać po kanapki czy pizzę - stwierdził przepraszająco. - Na Boga, powiedz im wszystkim, że bardzo ich przepraszam i niech pośpią jutro... nie, to skreśl. Potrzebuję ich jutro raniutko w Pentagonie o tej porze, kiedy przychodzą pracownicy.

Goodrich podjął swoje własne śledztwo w sprawie kompanii Bravo bazując na tym, co Penny już wykopała, a kiedy znaleziono jej ciało pociągnął za tyle sznurków, że jego ludzie mogli szperać wszędzie, nawet tam, gdzie Penny przewrotnie uniemożliwiano dostęp. Jeśli zaginiony przed laty, taki jak Santucci, mógł powrócić do życia, jeśli mógł tak łatwo uciec rządowi USA, to musiała to być jakaś dusza, która nigdy nie miała zamiaru zaginąć. Goodrich chciał ustalić, w jaki sposób Pentagon mógł dopuścić do tego i być może uzyskać w ten sposób możliwość spraw­dzenia, czy istnieją inni tacy zaginieni w akcji. Czasu miał niewiele. Mógł prowadzić własne dochodzenie tylko tak długo, aż armia się otrząśnie i zewrze swoje szeregi pod osłoną tajemnicy wojskowej.

Tak więc zbliżała się już dziesiąta, kiedy wyczerpany Harry Jensen wyszedł na Indepedence Avenue. W ten deszczowy, późny wieczór na ulicy było prawie pusto. Wielki czarny pickup stojący bezczynnie za rogiem wyglądał jak jeszcze jeden pomnik daremności życia w Waszyng­tonie. Ta pogardliwa myśl przemknęła bezwiednie Harry'emu, kiedy reflektory pickupa


zaświeciły mu prosto w twarz. Nie mógł się po. wstrzymać od potraktowania kierowcy szyderczym uśmiechem, kiedy skręcał swoją miatą na zachód w kierunku Route One i w kierunku piwa, sandwicha oraz swojego łóżka. Może zauważono ten uśmiech, pomyślał z kpiną, kiedy pickup zapalił światła i ruszył w tę samą stronę. Pewnie będę miał niepożądane towarzystwo przez kilka kwartałów.

Ale pickup skręcił za nim na Route One South, nie opuścił go na George Mason Bridge i cały czas trzymał się nie dalej niż parę metrów od tylnego zderzaka, niezależnie od tego, z jaką szybkością Harry jechał na autostradzie Shirley. Z autostrady Harry wyjechał przez Glebe Road i na końcu tego wyjazdu skręcił na północny zachód.

Cholera. Nie powinienem był dopuścić tak blisko tego piekielnego dziwaka. Pickup był teraz bezpośrednio za jego zderzakiem, światła jarzyły się w lusterku wstecznym tak, że z ledwością widział blady odblask czarnej powierzchni drogi. Glebe Road to droga przelotowa, ale ona również była zupełnie pusta tej nocy.

Co u diabła? - zastanawiał się Harry. Jakiś napalony wariat? Nie, to nie wchodzi w rachubę. Oni jeżdżą samochodami takimi jak ten, ale najpierw napompują się alkoholem, a potem czekają pod barami gejów. Tacy ludzie nie wychylają nosa poza Rayburn Office Building. A Jensen nie chodził do barów gejów, to nie było w jego stylu. Tu zdecydowanie chodziło o coś innego.

W tym momencie Harry po raz pierwszy poczuł zimny dreszcz na karku. Czy właśnie tak załatwili Penny?

Kiedy podjechał do zjazdu na prawo do Zamiejskiego Klubu Maryna­rki, światła nagle zabłysły jaśniej, a pickup znalazł się tuż obok, z lewej strony. Harry nacisnął pedał gazu. Miata zarzuciła, a kierownica nagle straciła opór, bo koła dostały poślizgu na mokrej nawierzchni. Moment później koła odzyskały przyczepność i miata wyrównała kierunek, ale przyspieszający pickup prawie obciął jej bagażnik i znowu był tuż obok.

Niecałe dwadzieścia centymetrów przed oczami Harry'ego znalazła się nagle półośka przedniego koła pickupa. Wpatrując się w olbrzymie resory walczył z kierownicą dla ustabilizowania swojej miaty. Wdusił pedał hamulca, żeby uciec pickupowi, ale tamten kierowca pomyślał dokładnie o tym samym. Z otwartego okna pasażera wysunęła się ręka i skierowała w jego kierunku. W ręce znajdował się rewolwer wycelowany teraz w jego głowę.

Harry błyskawicznie obrócił kierownicę i skręcił w prawo na Nineteenth Street, w kierunku klubu golfowego. Miata wpadła w poślizg. Z tyłu usłyszał wycie silnika, kiedy tamten kierowca też skręcił w miejscu i dodał gazu. Pickup wypadł z zakrętu i zawadził o parkujące samochody, ale moment później reflektory prześladowcy znowu uchwyciły mały sportowy wóz.

Harry'ego ogarnął strach. Miatą kierowało już tylko czyste przeraże­nie. Czy będą tam jacyś ludzie, którzy mogliby mu pomóc? Na Route One było


niewiele samochodów i żaden z nich nie jechał po tej stronie drogi, tak że nikt nie zauważył tego, co się stało na Glebe Road. Harry wypatrywał świateł w domach wzdłuż Nineteenth. Może udałoby się uciec z miaty i dobiec do jakiegoś domu.

Harry poczuł, że ma mokre spodnie. Nie miał pojęcia, kiedy to się mogło stać. Czy Penny czuła się tak samo? Pickup chyba się nieco zbliżył, kiedy Harry'ego obróciło przy skręcie na drogę do klubu golfowego. Ktoś tam powinien być o tej porze.

Koło lusterka wstecznego pojawiła się okrągła dziurka i przednia szyba pokryła się siatką pęknięć. Pomocy! Czy wydał jakiś dźwięk, czy też krzyczał tylko w myśli? Ratunku! Ratunku! Słyszał odgłos własnego silnika, dochodzący przez dziurę w szybie, zmieszany teraz z piekielnym warkotem silnika pickupa, który znowu zaczął się zbliżać. Cały teren klubu pogrążony był w mroku. Dopiero w oddali, w budynku klubowym, widać było bezpieczne i ciepłe światło.

Może... O Boże pomóż mi... błagam. Być może...

Droga skręcała w lewo, a na samym zakręcie wyłoniło się nagle potężne drzewo. Biorąc zakręt poczuł, że tył samochodu zarzuca. Miata zaczęła zjeżdżać na bok. Dlaczego?

Zobaczył snop iskier wydobywających się spod tylnego lewego koła i usłyszał tarcie metalu o twardą powierzchnię. Stracił jedną oponę. Pocisk? Miata oderwała się od jezdni i poleciała w stronę drzewa. Rozległ się trzask łamanego metalu i pękających szyb zmieszany z wyciem Harry'ego, które ucichło w chwili, kiedy jego głowa zetknęła się z deską rozdzielczą.

Pickup zatrzymał się przy wraku. Z prawej strony wysiadł mężczyzna z pistoletem w ręce i podbiegł do kupy złomu, która niedawno jeszcze była miatą. W środku nic się nie ruszało, usłyszał tylko słaby jęk, tak jakby ktoś chciał krzyczeć, ale nie mógł. Mężczyzna beztrosko rzucił pistolet na siedzenie pasażera w pickupie. Wspiął się do kabiny i pogmerał chwilę, aż uwolnił zabezpieczenie pięciogalonowego kanistra. Z kanistrem podszedł do wraku i przez rozbite okno od strony kierowcy wlał jego zawartość do miaty, polał cały wrak auta, a resztę wylał na ziemię obok. Po zabez­pieczeniu kanistra z powrotem na miejscu, pod osłoną auta zapalił zapałkę, którą podpalił złożoną gazetę. Gdy płomienie objęły już dobrze gazetę, rzucił ją na miatę. Rozległ się trzask, jakby pękającego balonu i cały wrak miaty zamienił się w ognistą kulę.

Mężczyzna wskoczył na siedzenie, pickup błyskawicznie zakręcił i ru­szył z powrotem do ulicy. Tam skierował się w przeciwną stronę, tak żeby dopiero po przejechaniu wielu ulic znaleźć się ponownie na Glebe Road. Kiedy na autostradzie Shirley przejeżdżał koło Zamiejskiego Klubu Ma­rynarki, ogień był dobrze widoczny. Odblask płomienia w niskich chmu­rach towarzyszył jeszcze przez chwilę pickupowi, który w zacinającym deszczu oddalał się w stronę Waszyngtonu.


Harry Jensen miał nieszczęście należeć do kluczowych osób wskazanych przez Hugh Younga jeszcze przed jego wyjazdem z Waszyngtonu Wtedy wydawało mu się logiczne, że eliminując kluczowych ludzi od tworzy osłonę, którą miał przez tyle lat. Ten system działał dobrze przez lata na Dalekim Wschodzie, a tu, w chwili gniewu też wydawał się sensowny: jeżeli wyeliminuje się śledzących, wyeliminuje się też potrzebę śledzenia. Dopiero po powrocie do Hongkongu zorientował się, że zabójs­two wywołuje zupełnie inną reakcję w Waszyngtonie niż na Dalekim Wschodzie. W odróżnieniu od miast, w których operował Inchar, w Wa­szyngtonie Hugh nie miał żadnego wpływu na policję. To był błąd w ocenie z jego strony i dlatego natychmiast po przylocie do Hongkongu odwołał swoje polecenia zabójstwa. Ale dla Harry'ego Jensena ta zmiana stanowiska nastąpiła za późno.

Rozdział 14

Ed Kelley oglądał fotografie z mieszanymi uczuciami rozbawienia i podenerwowania. Nadal jesteś przystojny, ty stary kogucie. Była to kopia zdjęcia, które mu zrobiono w Laosie parę tygodni temu.

- Powiedz mi, przyjacielu - przemówił uwodzicielskim głosem do swojego wizerunku - jak do diabła rozwalisz kogoś, kto siedzi jak więzień w ambasadzie amerykańskiej, jest absolutnie przerażony, chroniony przez marines, i może cię wskazać, jeśli tylko wychylisz gębę na jedną nanosekundę? - Wpatrywał się w swoje zdjęcie, jakby spodziewał się zobaczyć ruch warg. Może stamtąd nadejdą słowa mądrej rady?

Podobieństwo było zdumiewające, uwzględniając przecież fakt, że była to już odbitka, przesłana następnie faksem, stanowiącym doskonały dowód osiągnięć współczesnej elektroniki. Ponadto nie było to ujęcie en face. Obrócony był bokiem i rozmawiał z Chu Li. Wycięto trzech Laotańczyków, jego twarz powiększono co najmniej trzykrotnie, a mimo to zdjęcie było w dalszym ciągu wyraźne.

- No geniuszu, co tam z twoimi pomysłami na zlikwidowanie tej dziewczyny?

W wyniku tych kolejnych kopiowań twarz trochę poszarzała, co nadawało jej ciemniejszy odcień. Ponieważ był częściowo obrócony bo­kiem, policzki były nadmiernie zarysowane, a woreczki pod oczami, które go martwiły już od paru lat, też zaznaczały się wyraźniej. Pozostałeś przystojniakiem, staruszku, ale tutaj jesteś głuchoniemy. Zdjęcie nie przemówi do niego, ani do nich. Ale niestety facet na zdjęciu był jego sobowtórem.

Zdjęcie przyszło od jego człowieka Post w Bangkoku, który po prostu przefaksował je do jego biura Incharu, zaraz po tym jak Post otrzymał je od


swojego korespondenta w Waszyngtonie. Jak jego człowiek zapewnił Kelleya, do zdjęcia „o charakterze jedynie informacyjnym” nie był dołączony żaden artykuł, tylko krótka notatka wskazująca, że może to być Amerykanin zaginiony w akcji, cierpiący na amnezję, który może znajdować się w rejonie Bangkoku. Człowiek Kelleya zapewnił go, że ze strony ich gazety nie będzie żadnych komentarzy, gdyż Amerykanie już nieraz robili za dużo hałasu na ten temat. Nawet gdyby nagłośniono sprawę, Post będzie czekał na dalsze reakcje Amerykanów, zanim cokol­wiek wydrukuje. Jednak jest to tak niezwykłe podejście, więc czy pan Kelley mógłby ewentualnie udzielić paru informacji? Ta ostatnia uwaga była napisana ręcznie przez jego człowieka na kopii faksu.

- Nawet nie wiesz, jak blisko jesteś końcowej informacji - zamruczał Kelley. - Prosto między oczy.

Prawdopodobieństwo pojawienia się jakichś artykułów prasowych czy komentarzy było obecnie raczej niewielkie. Ha, niby dlaczego? - pomyś­lał. - Czyżby jakaś pierdoła w redakcji powiedziała, że zdjęcie nie jest warte nawet tysiąca słów, czy co? Kelley zdawał sobie sprawę, że jego człowiek w Post na pewno zastanawia się, jak to się stało, że jego przyjaciela bez ojczyzny skojarzono z jeńcami lub zaginionymi żołnierza­mi. Inchar zawsze płacił wyjątkowo dobrze temu człowiekowi za dostar­czanie prawdziwych informacji i za trzymanie języka za zębami. Ale co się stanie, jeśli jakiś inny wścibski dziennikarz w Post zwącha to zdjęcie? Kelley wiedział, że nie można uciszyć wszystkich.

- Tak więc skoncentrujmy się na tej dziwce. - Kelley nie należał do ludzi mówiących do siebie głośno, z wyjątkiem sytuacji, kiedy zrobił jakieś głupstwo i mógł liczyć tylko na siebie. Pouczał wtedy swoje wewnętrzne ja, głośno i dokładnie, żeby w przyszłości nie był takim głupcem. Niestety, teraz był właśnie takim głupcem. - No, kiedy już przyznałeś się do tego, zrób coś, żeby naprawić błąd.

Ona nazywa się Marclay Davis. Facet, który narobił tyle kłopotu, to pułkownik Nolan Benner. Kelley nie miał zamiaru zajmować się tym marine, który rozwalił Prosita dziś rano, gdyż z doświadczenia wiedział, że ci chłopcy byli trochę zbyt zwariowani, żeby warto było zaczynać z nimi zabawę. I chociaż w przeszłości przekupstwo zawsze dawało dobre wyniki, stanowczo nie był to moment na rozrzucanie nieskończonych zasobów pieniędzy Incharu na takie cele. A jaki cel byłby właściwy, na Boga? Dziś nie było żadnego właściwego kierunku postępowania nie było na nic czasu. Po ponad dwudziestu latach nieprzerwanych sukcesów, nagle pojawiło się największe wyzwanie dla ich władzy. Podobnie jak w przeszłości, powinien usunąć tych, którzy stanowią dla nich najpoważ­niejsze zagrożenie.

- Spal ich i rozrzuć ich popioły - spojrzał na zdjęcie. - Czemu u diabła nie możesz dać sobie z tym rady? Ty głupcze - dodał z kąśliwym uśmiechem.


Do diabla, przecież ta Davis jest jedyną osobą, która go widziała i potrafi zidentyfikować. Jeśli ją usunie ze sceny, będzie mógł ostrzyc się na jeża, zapuścić wąsy, i za parę dni nikt nie będzie go łączył z tym ujęciem z profilu, no może nie całkiem z profilu.

Ed Kelley zadzwonił do pułkownika wywiadu tajskiej armii winnego mu wdzięczność, której nigdy nie da rady spłacić do końca, chyba żeby Kelley kazał mu zamordować króla Bhumibola. Armia miała dostęp do wszystkiego w Bangkoku i właściwie w całym kraju. Dysponowała rów­nież władzą, której nigdy nie miał własny system Kelleya: fakt, że wszędzie wścibiali nos, nigdy nie był kwestionowany, gdyż ich przewaga siły wynosiła dwa do zera. Jak zawsze wojsko kontrolowało rząd, ale w obec­nych czasach nie robiło tego w sposób otwarty. Ponieważ tę Davis pewnie będą trzymać w ambasadzie, aż do chwili odlotu do Stanów, Kelley musiał dokładnie dowiedzieć się, kiedy będzie odlatywać. Był również pewien, że władze Tajlandii będą proszone o zastosowanie środków bezpieczeństwa.

Ambasada amerykańska będzie chciała zorganizować jej przejazd na lotnisko Don Muan. Może jechać w pojeździe amerykańskim lub tajskim, w obu przypadkach pod ochroną tajską. Od wschodu słońca do północy przejazd będzie znacznie spowolniony przez ruch uliczny. Tego w Bang­koku można było być pewnym. A późno w nocy będzie po prostu stanowiła wspaniały cel. W godzinach nasilenia ruchu niewinni ludzie mogą zostać zabici w wyniku eksplozji, ale na to nic się nie poradzi. Potem Kelley może siedzieć cicho, aż w końcu wszyscy o tym zapomną. Rząd USA ma wiele innych poważniejszych problemów na całym świecie, niż martwienie się o jakąś dziewczynę.

Ed Kelley miał nadzieję, że już wkrótce będzie mógł ją usunąć. Nastąpiła przerwa w interesach. Kilkugodzinne opóźnienie może ozna­czać kilka milionów dolarów mniej. Dzień? Dwa? Pieniądze czekają.

Policja w Bangkoku nie odniosła się z wyrozumiałością do tego polowania w mieście połączonego z wyścigami. A jeszcze bardziej zdener­wowało ją, że obcokrajowcy strzelają do obywateli Tajlandii. Zanim sierżant Galacci zdążył się porozumieć rano z ambasadą przez radiostację z auta, pod ambasadą znalazło się już sporo samochodowych i rowero­wych patroli policyjnych. Fakt, że zarówno Benner jak i Galacci nosili cywilne ubrania, tylko komplikował sytuację, a Marclay Davis była w dalszym ciągu tak przerażona, że nie mogła w niczym pomóc. Tylko tablice rejestracyjne samochodu ambasady ochroniły obu mężczyzn przed natychmiastowym wtrąceniem do więzienia.

Dopiero koło południa udało się przedstawicielom ambasady uzyskać uwolnienie pułkownika Bennera i panny Davis z przesłuchania policyj­nego. Przewieziono ich na teren ambasady. Aby jednak uzyskać uwol­nienie


pułkownika, niezbędne było poświęcenie Galacciego na co najmniej dwadzieścia cztery godziny, tak żeby policja mogła zachować twarz Jednak ci, którzy znali sierżanta, byli pewni, że policja będzie go chciała uwolnić jeszcze przed wieczorem. On już tak działał na ludzi, gdy był w celi.

Kiedy Marclay Davis i pułkownik znaleźli się w sekretariacie am­basadora, zaproponowano jej wodę, soki, mrożoną herbatę, wszystko co mogłoby ją uspokoić.

- Czy nie ma tu niczego nieco mocniejszego? - Marclay ciągle jeszcze była bardzo blada, jej oczy biegały po twarzach obecnych. - Mam wrażenie, że nic nie rozumiecie. - Spojrzała na pułkownika. - Czy oni nie wiedzą, co tam się dzisiaj działo? Do cholery, ja przecież nie mam nawet pojęcia, jaka jest teraz pora dnia. Musi się przecież tutaj znaleźć pod­stawowy napój amerykański. Wódka! Lód! Nie trzeba nawet tego mie­szać. Po prostu nalać wódkę na lód. Czy to takie trudne?

- Dajcie jej co chce - powiedział Benner do jednej z wahających się sekretarek.

- Ambasador będzie zaraz wolny, sir - odpowiedziała niechętnie.

- W porządku - zareplikował gniewnie Benner. - Proszę przynieść dwie szklanki. Ja się też napiję. A najlepiej trzy - dodał zjadliwie. - Może i ambasador będzie miał ochotę na drinka, gdy się dowie, jak się dzisiaj ubawiliśmy. Do cholery, proszę przynieść butelkę - zagrzmiał, kiedy dziewczyna wychodziła już z pokoju.

- Pułkowniku, jedyne, czego teraz chcę, to wydostać się stąd. Chcę być w domu, schować się w moim łóżku i móc zapomnieć o wszystkim. - Do tej pory zdobyła się na przeczesanie włosów i poprawienie szminką ust, ale w dalszym ciągu wyglądała jakby w drodze do ambasady uprawiała jogging w sukience, którą włożyła rano na spotkanie z przyja­ciółką matki, i do tej pory nie zmieniła.

- Wydostaniemy cię stąd tak szybko, jak to będzie możliwe - za­pewnił ją Benner uspokajająco. - Po tym co się stało dziś rano, nie zrobimy niczego bez zapewnienia ci całkowitego bezpieczeństwa.

- Zgodzę się na wszystko co pan przygotuje, pułkowniku. Naprawdę. Pojadę na lotnisko jedną z tych małych riksz, jeśli będzie trzeba.

- O, nie. Żadnych riksz, żadnych taksówek, nawet żadnych takich zwariowanych facetów jak sierżant Galacci. Ambasador chce z nami rozmawiać osobiście. Wiesz, w większości krajów musimy przyjąć ochro­nę od lokalnych władz, a jestem pewien, że oni postarają się, aby to było zrobione właściwie.

Nieco wystraszona sekretarka wróciła ze srebrną tacą, na której ustawiła wódkę, srebrne wiaderko z kostkami lodu i szklanki z pięknie rżniętego kryształu. Musiały pochodzić z oficjalnej zastawy stołowej ambasady. Sekretarka wrzuciła srebrnymi szczypczykami po kilka kostek lodu do szklanek.


Marclay połknęła pierwszy łyk tak, jakby to była woda.

- Jeszcze nigdy w życiu nie byłam tak przerażona.

Benner doliczył się, że już co najmniej po raz piąty powtórzyła to samo zdanie.

- Ja też. Myślę, że jedynie Galacciemu to się podobało. - Marclay miała rację. Wódka była teraz najwłaściwszym napojem. Benner był na służbie, ale w tym przypadku nie mógł wiele zrobić. Jego praca miała mieć charakter administracyjny, był śledczym w drodze do Hanoi, kiedy nagle wypaliła taka sprawa. - Siądźmy chwilę spokojnie i przemyślmy trochę sytuację, zanim ambasador nas zawoła.

Siedzieli w końcach wygodnej kanapy w sekretariacie ambasadora i popijali drinki. Po kilku minutach sekretarka, która poprzednio przynio­sła wódkę, zawiadomiła, że ambasador już czeka na nich.

- Ambasador napije się razem z państwem, aby uczcić powrót panny Davis.

Benner złożył krótkie i treściwe sprawozdanie. W obecności am­basadora Benner miał znowu elegancką postawę, mimo że ciągle jeszcze nosił ubranie, w którym toczył się dziś po uliczce w chińskiej dzielnicy. Ambasador kilka razy przerywał relację pytaniami i dwukrotnie Marclay powtórzyła, jakie to było straszne przeżycie dla niej. Ambasador był również przekonany, że powinna być odwieziona do Waszyngtonu pierw­szym dostępnym samolotem wojskowym.

- Czy to może być już dzisiaj? - spytała Marclay.

- Cywilne samoloty odlatują w zasadzie wczesnym rankiem, w Japo­nii lądują tylko w celu nabrania paliwa, i w ten sposób docierają do San Francisco jeszcze za dnia. - Ambasador był pełen zrozumienia i sym­patii. - Rozumiem i zgadzam się z wymaganiami generała Miele. My ze swej strony robimy tutaj wszystko, co tylko można. Rozmawiałem już z biurem premiera i zapewnili mnie, że armia tajska będzie panią eskor­tować do naszego samolotu wojskowego. Sądzę, że jest to najbezpieczniej­sze rozwiązanie. Oni znają swoich własnych ludzi znacznie lepiej niż my. Jeśli wezmą sprawę w swoje ręce, nie będzie żadnych kłopotów.

* * *

- Jest cudownie, naprawdę cudownie. Uwielbiam to. Może dlatego, że jem w pokoju mężczyzny - wykrzyknęła Leila. - Wierz mi, nie stanie się to stałym zwyczajem. Być może obawiałam się, że nigdy nie będę potrafiła cieszyć się ponownie czymś tak intymnym... - Zamyśliła się. Kończyli właśnie kolację podaną w pokoju Matta. Gdy prom dobił do mola w Kowloonie, była tak zmęczona (Matt powiedział, że tak człowiek czuje się przy dwunastu godzinach opóźnienia czasowego po locie odrzutow­cem), że nalegał, aby dziś już nigdzie nie wychodzili. Wpatrywała się półświadomie w swoje paznokcie u rąk i gdy spojrzała na Matta zoba­czyła, że uśmiecha się złośliwie. Kiedy się uśmiechnął stwierdziła, że naprawdę to nie było to takie twarde


spojrzenie, mimo że jego rysy również miały ostry wyraz. Jego oczy też się uśmiechały i nie promieniowały już tym wyrazem wyzwania. - Oczekuję jeszcze deseru, komandorze Stone - dodała chropawym tonem.

Jak sobie przypominał, inne kobiety, które robiły podobne zachęcające uwagi, były na ogół później zadowolone, ale nie pamiętało się ich długo. Ale kiedy mówiła to Leila, melodia jej głosu sprawiała, że chętnie by tego słuchał... do końca życia? Nie, próbujesz sobie wmawiać, Stone. - Nie zamawialiśmy deseru. - Nagle zapragnął, by zaczęła się z nim droczyć.

- Wiem o tym. - Kąciki jej ust uniosły się lekko do góry.

- To nie dlatego proponowałem... - Czyżby się wycofywał?

- Ach, nie wiedziałam o tym. - Teraz ona się podrażni trochę. - Przypuszczam, że chcesz powiedzieć mi, że nie miałeś zwyczaju robić tego z innymi kobietami.

Brwi Stone'a uniosły się na chwilę, a potem zmarszczył czoło w za­kłopotaniu.

- Szczerze mówiąc, to nie. Do tej pory po prostu nie było okazji... Moja praca nie stwarza tego typu możliwości. - W jaki sposób ta kobieta potrafiła go drażnić i wprawiać w zakłopotanie, a równocześnie sprawiać mu przyjemność?

Leila poczuła moc władzy. Nie, tu nie chodziło o władzę. Było to raczej zadowolenie, gdyż żadne z nich nie okazało się mistrzem w tego rodzaju sytuacjach. Widziała, że potrafi wprawić go w zakłopotanie swoim drażnieniem się, ale nie miała chęci tego robić. Dziwna rzecz. Spędziłaby całe życie w samotności, zajmując się zniechęcaniem mężczyzn próbujących uzyskać to, co Matt uzyskał w ciągu zaledwie paru dni. Może będą już zawsze razem, ale w każdym przypadku to było coś, co będzie mogła zachować na zawsze we wspomnieniach.

W końcu, jeżeli dokładnie policzyć, spędzili zupełnie sami tylko kilka godzin. W czasie jazdy przez Maryland do farmy Billy'ego Coreya i z powrotem, następnie przelot przez pół świata, a potem coś się po prostu zdarzyło samo tej pierwszej nocy w Hongkongu, i właściwie nie potrafi tego wyjaśnić. Nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie dalej, na pewno będzie szczęśliwa, że poznała Matta Stone'a.

- Drażnię się z tobą. Musiałam dostać chwilowego pomieszania. - Wyciągnęła ręce i objęła jego dłonie. - Nie sądzę, żeby takie wspaniałe przeżycia, jak się nam trafiły, mogły się zdarzać często i bardzo mi przykro, że wprawiłam cię w zakłopotanie. Nie pamiętam, kiedy było mi tak dobrze z inną osobą. Na ogół tak nie postępuję. - Uśmiechnęła się ujmująco. - Widzisz, jestem raczej bardzo pruderyjna, tak że sama nie rozumiem, co się ze mną stało. To musisz być ty, Matt. To jedyny powód, dla którego mogę myśleć o wydobyciu na wierzch tej części mojego ja, która spoczywała w zapomnieniu... jeśli w ogóle wiedziałam o jej istnieniu.


Stone nalał jeszcze wina do jej kieliszka.

- Ja również nie znałem takich uczuć - mruknął zdumiony, jak może być przyjemnie, kiedy ktoś po prostu trzyma twoją rękę.

Leila uchwyciła jego spojrzenie i lekko się uśmiechnęła.

- Ludzie w naszym wieku nieczęsto mają okazję znalezienia drugiego człowieka. - Wyciągnęła ręce przed siebie. - Ale wszyscy się zmieniamy. Ja lubiłam się drażnić, kiedy byłam dzieckiem. Ale miałam reputację! Nie dawałam spokoju innym dzieciom. Kiedyś Danny powiedział mi, że nie będę miała nigdy żadnych przyjaciół, jeśli nie będę traktować ich lepiej. Nawet wówczas myślałam, że mnie nabiera. Uwierzyłam dopiero, gdy mi opowiedział, w jaki sposób doprowadzam inne dzieci do płaczu. I to wszystko była prawda. Danny próbował pomóc swojej siostrzyczce. Już taki był.

Stone popijał wino, ale nie wiedział co powiedzieć. Jej oczy przygasły, kiedy wymieniła imię brata i zorientowała się, że powiedziała więcej, niż chciała.

W.P. Chan miał rację, kiedy mówił, że ten hotel ma dobrą kuchnię. Opowiadał, że przychodzą tu Chińczycy tacy jak on, kiedy mają ochotę na dobry amerykański stek.

- Nie uwierzycie, ilu Chińczyków mieszkających w Hongkongu spę­dziło uprzednio całe lata w USA. Oni przychodzą tu na amerykańskie jedzenie, podobnie jak wy będziecie szukać chińskiej kuchni po powrocie do Stanów. Zamówcie sobie dziś jedzenie do pokoju. - Zwracając się do Leili dodał jeszcze: - Wyśpij się. Być może jutro będziesz się starała o pracę w Incharze. - Zaraz potem pożegnał się z nimi, nie mówiąc nic więcej na ten temat.

- Czy W.P. rozmawiał z tobą w sprawie tego mojego jutrzejszego starania się o pracę w Incharze? - spytała Leila zmieniając temat rozmowy.

- Powiedział mi, że twoje paradowanie po śródmieściu w okolicach Incharu chyba mija się z celem. Po przemyśleniu sprawy doszedł do wniosku, że gdyby był Santuccim, to na pewno nie wychyliłby teraz nosa. Analizując sposób działania tych ludzi i uwzględniając fakt, że po pierw­szej reakcji nie zrobili nic więcej, sądzi, że teraz oni próbują siedzieć cicho. Nasze dotychczasowe działania nie wyciągnęły Santucciego z ukrycia i być może nigdy się nie dowiemy, czy w ogóle cię rozpoznali. Obawiam się, że w dalszym ciągu próbujemy użyć cię jako przynęty, ale tym razem w miejscu, gdzie najprawdopodobniej jest ryba.

- A co ty o tym sądzisz?

- Myślę, że twoje bezpieczeństwo jest znacznie ważniejsze niż cokol­wiek innego. Widzę, że nie podchodzę już do sprawy z punktu widzenia DIA. Zgodnie z zasadami działania wywiadu powinienem dostać mojego człowieka bez względu na cenę. Ale w większym stopniu boję się o cie­bie. - Zamyślił się na chwilę. - Widzisz, w takiej sytuacji powinienem zadzwonić do DIA i


powiedzieć, żeby przysłali tu kogoś zamiast mnie gdyż wzbudziłaś we mnie silne uczucie szkodzące wykonywanej pracy. My w DIA powinniśmy działać bez osobistego zaangażowania.

- Skomplikowałam ci sytuację.

- Nie mnie. Uczyniłaś ją cudowną. Ale oczekuje się, że w ramach mojej pracy zrobię wszystko co niezbędne, aby spełnić misję. Zwątpiłem w siebie, kiedy W.P. powiedział, że powinnaś zgłosić się do pracy w Incharze. Moją pierwszą reakcją było powiedzieć mu nie, w żadnym przypadku.

- Ale nie powiedziałeś.

- Jego ludzie są cały czas wokół ciebie: kierowcy taksówek, odźwierni, dozorcy, robotnicy. Kiedy będziesz się starała o pracę, też tam będą. Ani przez chwilę nie pozostaniesz sama.

Leila podniosła szklankę i próbowała znaleźć swoje odbicie w winie koloru śliwkowego. Ile to już czasu upłynęło od chwili, kiedy ktoś tak dbał o mnie? Harry Jensen okazał się cudowny. Znała Harry'ego, rozumiała kim jest i w jaki sposób dbał o nią, kochała go za tę opiekę i uczciwość. Ale teraz zdarzyło jej się coś zupełnie innego. Podniosła oczy i napotkała obserwujący ją wzrok Matta.

- Matt, nie musisz się martwić. Gdyby to było konieczne, przyjechała­bym tu w poszukiwaniu Santucciego nawet bez ciebie - powiedziała miękko - chociaż nie mogę już sobie wyobrazić, żeby ciebie nie było koło mnie. Nie robię tego dla siebie czy dla ciebie, czy nawet dla naszych starych, dobrych Stanów. Robię to dla dzieciaka, który nazywał się Danny Potter i który zginął w niewłaściwym miejscu i z niewłaściwych powodów. - Poczuła, że jej oczy znowu gotowe są napełnić się łzami. Może to było zmęczenie połączone z winem, a może po prostu przypo­mniała sobie starszego braciszka, który zawsze dbał o swoją siostrę. - Teraz chcę to zrobić dla Danny'ego jeszcze bardziej niż na początku.

Stone uśmiechnął się ze zrozumieniem i stuknął leciutko jej szklankę swoją.

- Za Danny'ego. - Spojrzał na zegarek po raz kolejny odkąd siedli do kolacji. - Teraz to już naprawdę muszę zadzwonić. - Przepraszał ją za każdym razem, kiedy spoglądał na zegarek, ale otrzymał wiadomość, że ma zadzwonić do generała Miele dokładnie o dziewiątej. - Jeszcze raz przepraszam. Przysięgam, że nie jestem w najmniejszym stopniu znudzo­ny. Zresztą jak mógłbym być? - Aparat stał na nocnym stoliku i Stone usiadł na brzegu łóżka.

Leila popijała wino. Nagle przez drzwi usłyszała dzwonek telefonu w swoim pokoju. Dźwięk był inny niż w domu, raczej taki jaki się słyszy na europejskich filmach. Przez chwilę nie zorientowała się, o co chodzi, potem zdumiała się, bo przecież nikt nie wiedział, że tu mieszkają. Stone był zajęty, czekał aż Miele odezwie się i wyraźnie nic nie usłyszał. Szepnęła o telefonie w chwili, gdy zaczął właśnie mówić i wskazała ręką w stronę swojego pokoju,


bo nie zwrócił uwagi na jej słowa, a następnie poszła odebrać telefon. Zapomniała, że W.P. nalegał, aby absolutnie z nikim nie rozmawiała.

- Tak - odezwała się.

W odpowiedzi usłyszała od jakiegoś mężczyzny potok czegoś, co według wszelkiego prawdopodobieństwa było chińszczyzną.

- Niestety, ja mówię tylko po angielsku.

Nastąpiła krótka przerwa i zaraz doszło do niej coś w rodzaju „Czekać, pszee” lub coś zupełnie innego. Potem było słychać kogoś rozmawiającego po chińsku.

Odezwał się kobiecy głos mówiący powoli w łamanej angielszczyźnie.

- Przepraszać, pani. Czy to jest angielska pani?

- Nie, nie jestem Angielką.

- Pani mówić angielski.

- Jestem Amerykanką. A pani szuka kogoś z Anglii czy ze Stanów Zjednoczonych?

- Och, bardzo przepraszać. Zła osoba. Nie martwić. - Połączenie zostało przerwane.

Stone właśnie odkładał słuchawkę, kiedy wróciła do pokoju i siadła przy stole. W jej szklance zostało jeszcze na dnie trochę wina. Popijała je w zamyśleniu. Był to trochę dziwny telefon, chociaż może tu, w Hongkon­gu, nie było w nim nic nadzwyczajnego. W.P. powiedział, że w Kolonii prawie każda wykształcona osoba mówi po angielsku. Przez skojarzenie przypomniała sobie o jego zastrzeżeniach dotyczących telefonów.

- Coś cię niepokoi? - spytał Matt siadając naprzeciwko.

- Pomyłka.

- Słucham? - spytał ze zdziwieniem.

- Dzwonił mój telefon. Odebrałam go, ale to była jakaś pomyłka.

- Miałaś nie odbierać telefonów - upomniał ją. - A poza tym pokój jest zarejestrowany na kogoś innego. - W.P. znał kierownika hotelu i prosił go, by wynajął pokój na chińskie nazwisko.

- Ktoś szukał jakiejś Angielki.

- Nie wymieniłaś chyba swojego nazwiska! - Stone powiedział to ostrzej niż miał zamiar.

- Nie. Wyjaśniłam tylko, że jestem Amerykanką. - Przedstawiła do­kładnie przebieg rozmowy.

Stone się zastanowił.

- Niedobrze się stało - zamruczał do siebie.

- To brzmiało jak pomyłka.

- Zgadza się, moja amerykańska pani. Tak brzmiało. Dziwne, że ktoś poszukujący Angielki zaczął rozmowę po chińsku, kiedy ty odezwałaś się po angielsku.

- Powiedziałam tylko: „tak”. Stone podniósł ręce.


- Coś tu nie gra. To nie powinno było się zdarzyć. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego. Mam złe przeczucie.

- Przeczucie... - powtórzyła zaniepokojona.

- Przeczucia są ważne. Wierz mi. Każdy w SEAL je zna. Znają je ci którzy byli w walce i jeszcze żyją. Nie działaj wbrew swojemu instynktowi.

- Chyba rozumiem. Myślę, że mój instynkt uratował mi życie w ze­szłym tygodniu. Sądzę, że wiem o czym mówisz.

- Pozwól mi zmienić temat. - Zwilżył wargi. - Jak mówiłem, nie jestem przyzwyczajony do takich sytuacji jak nasza, ani do mówienia o nich. Ale wierzę, że czułaś to samo co ja, śpiąc ze mną zeszłej nocy.

- Chyba jesteś trochę nieśmiały - powiedziała z uśmiechem.

- Nie. - Jakie to ambarasujące, kiedy kobieta mówi takie rzeczy. - Nie jestem wstydliwy ani nic w tym rodzaju. Jesteśmy na to za starzy. Natomiast chciałbym powiedzieć, że dzisiaj nie powinnaś... nie powinniś­my spać w swoim pokoju. - Ten hotel powinien być i był doskonałym schronieniem. W.P. sam go wybrał, zorganizował ochronę i ufał swojemu planowi. Niestety ktoś go rozgryzł. Od tej chwili będziesz musiała spać tutaj. Przenieś swoje rzeczy, a ja porozmawiam z W.P.

Stone zadzwonił do Chana budząc go i opowiedział o telefonie.

- Uznałem, że najrozsądniej będzie nie ruszać się stąd przed porozu­mieniem się z tobą.

- Nie opuszczajcie hotelu. To by tylko utrudniło ochronę. Już jadę. - Nie chciał na razie mówić Stone'owi, że najprawdopodobniej jeden z jego ludzi został już usunięty.

* * *

Hugha Younga nikt nie śledził. Nadal pozostawał nieznanym człowie­kiem i mógł się poruszać swobodnie. Jerry Santucci siedział cały czas przy telefonie, usiłując uzgodnić z Singapurem i Dżakartą niektóre szczegóły projektu inwestycji na wyspie Batam. Hugh powierzył śledzenie Leili szefowi departamentu ochrony Incharu. Zadanie zostało wykonane zna­komicie.

Dzisiaj Hugh zajął się najpierw ustalaniem pewnych spraw z polityka­mi. Odbył szereg rozmów telefonicznych, prawie wyłącznie miejscowych. W pierwszej kolejności połączył się z cywilnym szefem policji w Hongkon­gu, dżentelmenem, którego corocznie zapraszał do loży Incharu w dniu otwarcia wyścigów w Happy Valley, a przez pozostałe dni sezonu zosta­wiał mu ją nieomal na własność. Drugi telefon skierowany był do lokalnego szefa okręgu, który uzyskał swoje stanowisko dzięki wpływom Hugha Younga i którego luksusowa motorowa dżonka była podarunkiem Incharu. Następnie dzwonił do sekretarza gubernatora oraz do niektórych wpływowych członków Rady Legislacyjnej i Rady Wykonawczej.

Praktycznie prawie wszyscy ludzie zajmujący ważne stanowiska doce­niali hojność Hugha Younga. Jego szczodrość była powszechnie znana


i czasami w ekskluzywnym towarzystwie Hongkongu żartowano, że głównym celem istnienia Incharu niekoniecznie jest działalność charytaty­wna na rzecz najbiedniejszych. Natomiast znawcy tematu często chichota­li, że gdy już Hugh znajdzie potrzebującego, jest to szczodrobliwość naprawdę korzystna dla Incharu. Równocześnie nikt nigdy nie czuł się kupiony. Po prostu przechodziło na nich trochę szczęścia Incharu.

Jedyny moment, kiedy niektórzy z nich odczuwali prawdziwy charak­ter stosunków, jakie istniały od lat, następował wtedy, gdy Inchar żądał ich współpracy. Mimo że takie żądanie było zawsze uprzejme i stanowiło raczej prośbę o dobrowolną przysługę, nikt nie miał najmniejszych wątp­liwości, że chodzi o rozkaz. Po spełnieniu takiej prośby wykonawca nie rozmawiał na ten temat z nikim. W tych rzadkich przypadkach, kiedy przyjmowało się, że dany osobnik wyjechał na stałe z Hongkongu. Bliższe przyglądanie się takim zdarzeniom byłoby nieprzyzwoitością i idiotyz­mem. Robienie interesów w Hongkongu wymagało zaakceptowania lokal­nych zwyczajów.

Niewielu ludzi znało prawdziwą strukturę i zasady działania Incharu. Powszechnie wiadomo było jedynie, że jest to wysoko zyskowny kon­glomerat działający na międzynarodową skalę, mający doskonałe kontak­ty w każdym kraju, w którym prowadził interesy. Respektowano w pełni niechęć Incharu do publicznego ujawniania swoich spraw wewnętrznych, podobnie jak każdy oczekiwał, że jego sprawy będą traktowane tak samo. Ten układ był podstawą sprawnego funkcjonowania gospodarki Hongkon­gu. Tylko dobry biznes jest prawdziwym biznesem.

Część tego dnia Hugh spędził również w kierownictwach firm za­jmujących pomieszczenia w budynku Incharu. Każda z nich miała jakieś powiązania z International Charities, Ltd. Firmy te świadczyły usługi, bądź dostarczały wyroby dla Incharu, który był głównym źródłem ich dochodów, lub też Inchar kontrolował zagraniczne przedsiębiorstwa, które były jego głównym źródłem dochodu. Zależność stała się wygodnym stylem życia, a przecież nikt nie będzie gryzł ręki, która go karmi, bo stanowiłoby to ekonomiczne samobójstwo.

Young sugerował każdej firmie, by zatrudniała ludzi, jeśliby ktoś znowu pytał o pracę, tak jak to było wczoraj. Inchar pokryje oczywiście wszystkie związane z tym koszty. Ale departament ochrony Incharu powinien koordynować rozmowy wstępne i zajmować się wszelkimi innymi problemami, jakie mogłyby wyniknąć. Współpraca firmy będzie doceniona.

Przed zakończeniem tego pracowitego dnia rozmawiał jeszcze w Kowloonie na temat poszukiwania Leili Potter z jedną z osób winnych mu wdzięczność. Po powrocie uwolnił Connie od opieki nad Jerrym Santuccim. Zanim pojechali do siebie na Victoria Peak, Hugh wypił drinka, przejrzał projekt wyspy Batam i wysłuchał cierpliwie narzekań Jerry'ego. Jerry, mimo że sypał bez przerwy kurwami, potrafił dopracować wszystkie niezbędne


szczegóły. Kontrakty zostały podpisane przez ministrów finan­sów Singapuru i Indonezji oraz przesłane faksem. Również odpowiednie osoby z Departamentu Stanu, które Jerry odwiedził w czasie swojego pobytu w Waszyngtonie, zainicjowały umowę, mającą doprowadzić do ograniczenia restrykcji celnych w odniesieniu do wyrobów pochodzących z wyspy Batam.

Był to dzień męczący i owocny zarazem. Kiedy dotarli na Victoria Peak, Hugh czuł, że udało mu się przygotować kontrposunięcia dla swoich przeciwników. Ale najlepsze jeszcze miało nadejść. Jerry męczył go, że jest więźniem we własnym domu, kiedy tuż przed wpół do dziewiątej lokaj zawiadomił, że jest ważny telefon.

- Może będziemy mieli rozwiązanie sprawy. - Nacisnął przycisk głoś­niczka, żeby Jerry też mógł słyszeć.

Był to telefon od człowieka, z którym widział się w Kowloonie dziś po południu i który miał poważne zobowiązania wobec Hugha. Amerykan­ka, Leila Potter, została odnaleziona w chińskim hotelu. Zarejestrowana jest pod chińskim nazwiskiem, jednakże odpowiada w pełni opisowi, który pan Young podał dziś po południu i jest obecnie w hotelu. Jeśli stamtąd wyjdzie, będzie śledzona. Co pan Young sobie życzy?

- Czy jest pan całkowicie pewien, że odnalazł pan właściwą kobietę? W tym przypadku pomyłka może być ostatnia dla nas obu.

- Wszystkie źródła informacji potwierdzają się wzajemnie. Jedyna, nie wykorzystana możliwość, to zapukać do drzwi i bezpośrednio spytać ją o nazwisko.

- Nie ma potrzeby. Zrobił pan wystarczająco dużo. Pamiętajmy, że władze są... jak to się oficjalnie ktoś wyraził, bardzo wrażliwe na wszystko co mogłoby sugerować, że śmierć jakiegoś Amerykanina nie jest przypadko­wa. - Wypadek, niezwykły przypadek znalezienia się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie, powiązanie seksualne z obywatelem Kolonii, takie powody śmierci Amerykanina władze USA mogą zaakcepto­wać. Departament Stanu bada codziennie podobne sprawy na całym świecie. Ale niech no tylko okaże się, że śmierć Amerykanina w obcym kraju była zaplanowana, przedstawiciele władz śledczych zlecą się jak muchy.

- Zlecenie będzie kosztowne, panie Young, znacznie bardziej niż przypuszczaliśmy. - Nastąpiła chwila milczenia. - Jestem zmuszony zaan­gażować specjalistów z Wanchai.

Young zmarszczył brwi. Normalnie takie zlecenia były przydzielane lokalnym gangom.

- Czy są jakieś kłopoty?

- Już zostały usunięte. Lokalni szefowie to zaakceptowali. Widzi pan, w tę sprawę zaangażowany jest detektyw zwany tu Mangusta. Nikt nie chciał przyjąć pieniędzy.

Young słyszał już to imię. Mangustę szanowali zarówno biali jak i Azjaci.


- Dlaczego się włączył?

- Wieści rozchodzą się szybko. Pański Santucci zabił policyjnego detektywa z Hongkongu o nazwisku T.T. Chang. Jego ciało zniknęło. Ten detektyw i Mangusta często pracowali razem. Byli bardzo zaprzyjaźnieni. W dzielnicy patrzy się krzywo na to zabójstwo, bo może znowu skierować uwagę policji na lokalne gangi. A sam pan wie, że istnieje pewien rodzaj współpracy między gangami, kiedy są w trudnej sytuacji. Tak więc za żadne pieniądze nie da się ich namówić do uczestnictwa.

- A pańskiego człowieka z Wanchai to nie dotyczy?

- Wieści o takich sprawach rozchodzą się szybko, panie Young, ale on chętnie zrobi wszystko za odpowiednią sumę pieniędzy.

- Czy jest tak dobry jak ci, których chciał pan wynająć?

- Chyba lepszy. Jednak do tej pory nigdy nie miałem możliwości wynajęcia kogokolwiek spoza mojego okręgu, dopiero teraz. Ludzie tego człowieka są najlepsi w Hongkongu. Obiecał mi, że przeszukają hotel. Wierzę mu. Ale będzie to znacznie droższe, niż pan przewidywał.

- W takim razie postaramy się, żeby to się panu opłaciło.

* * *

Ed Kelley ułożył się na swoim królewskim łożu i podparł głowę stosem poduszek. Przyglądał się jak Blossom robi to, co zawsze robiła doskonale, czyli po prostu zachowuje się jak Blossom. Była absolutnie rozkoszna.

Blossom była urodzoną ekshibicjonistką i doskonale zdawała sobie sprawę, że jej Amerykanin uwielbiał patrzeć na każdy jej ruch. Jeśli w ogóle istniało coś, co lubiła bardziej niż rozbieranie się, to było paradowanie nago przed bogatym panem Kelleyem. Obserwacja zmiany jego wyrazu twarzy dawała jej poczucie władzy. Na wielkim łożu z przyje­mnością obracała się, klękała, turlała, pełzała, wyciągała i robiła wszyst­ko, co sprawiało przyjemność jej mężczyźnie. A potem, kiedy on już sięgał po nią, zeskakiwała jednym susem z łóżka i wykonywała dalej ten podniecający taniec, krążąc po ogromnej sypialni. Najbardziej lubiła grać rolę kotki, poruszając się leniwie, aby nagle skoczyć na krzesło czy stół, przyjąć erotyczną pozę i obserwować go na koci sposób.

Podziwiała tego Amerykanina, który może zrobić z niej najbogatszą kobietę w Bangkoku, jeśli właściwie rozegra swoje karty, ale jednocześnie widziała, że jest to dziwny człowiek. Grała już tak dawniej przed innymi mężczyznami, również przed takimi, którzy długo byli w stanie wytrzymać jej taniec erotyczny, zanim ją brali. Ed Kelley nigdy nie rzucał się na nią. Bawiły go jej pozy. Widziała to w jego niebieskich, błyszczących, prawie kocich oczach. Te oczy powiedziały jej też, że być może jest bliżej swojej fortuny niż była kiedykolwiek. Jedyne co musiała robić, to grać. Ale Kelley czekał, aż ona przyjdzie do niego. Zawsze spokojnie, nawet jeśli był podniecony. Był najbardziej opanowanym mężczyzną, jakiego spotkała w życiu. Uznanie objawiało się tylko w jego spojrzeniu. Kiedy opisywała Kelleya przyjaciółkom,


wszystkie potwierdzały, że nigdy nie spotkały takiego człowieka. Pomyśleć, taki nadzwyczajny mężczyzna był równocześnie taki bogaty.

Blossom grała teraz kota. Właśnie skoczyła na komodę stojącą przed wielkim lustrem ściennym i zaczęła przyjmować pozę, poruszając się powoli jak kot, który wie, że jest obserwowany, kiedy usłyszała nagle dzwonek telefonu. To naprawdę dziwne. On nigdy nie włączał telefonu, gdy byli razem w jego sypialni. Tylko raz, kiedyś, użył telefonu w jej obecności. I tu nagle dziś cichy dzwonek zwrócił jego uwagę na aparat. Była tak zaskoczona, że zachwiała się i z ledwością utrzymała równowagę.

W jednej chwili, zanim jeszcze się odwróciła, Kelley przekręcił się na brzuch i podniósł telefon z podłogi koło łóżka. Ledwo zdążyła przy­trzymać się lustra, a Kelley już zaczynał rozmowę. Spojrzała w jego oczy i gdy stało się oczywiste, że w ogóle nie zwraca na nią żadnej uwagi, zeskoczyła na podłogę i stanęła z rękoma złożonymi na piersiach, niezado­wolona jak nadąsane dziecko.

- O której? - Kelley spojrzał przez łóżko na zegarek. Była już prawie dziewiąta trzydzieści wieczorem. - To już prawie trzy godziny - wykrzyk­nął. - Czemu u diabła zwlekałeś tyle czasu z tym telefonem?

Przewrócił się na plecy i dalej słuchał rozmówcy. Jego spojrzenie przechodziło na wskroś przez Blossom. Blossom wstała obrażona i poszła do łazienki.

- Nie interesuje mnie, jak bardzo to jest utajnione. Płacę ci tak dużo, że gdyby Budda objawił się w jakiejś wiosce, powinienem o tym dowie­dzieć się pierwszy. Teraz ustawiaj swoich ludzi na stanowiskach, a tutaj ma ktoś przyjechać dokładnie za dwadzieścia minut, żeby mnie zabrać - Zły, rzucił słuchawkę na widełki.

Gdy Kelley wszedł do łazienki, Blossom stała przed lustrem i bawiła się przyborami do makijażu.

- Eddie - zaczęła podniecająco - czy już chcesz...

Kelley minął ją i skręcił do prysznica.

- Możesz się ubrać i odwiozę cię do domu, albo możesz zaczekać tutaj. Wszystko mi jedno.

- Eddie... - Co za dziwny człowiek!

Kelley rzadko brał ciepły prysznic, bo w Bangkoku zawsze było za gorąco. Teraz też otworzył zimną wodę i zamknął drzwiczki kabiny.

Blossom wykrzywiła się do siebie, a potem zdecydowała, że musi być bardziej aktywna, jeśli ma się stać najbogatszą kobietą w Bangkoku. Otworzyła drzwi kabiny prysznica i weszła do środka.

- Blossom wspaniale cię umyję...

Zanim zdążyła skończyć zdanie, Kelley wypchnął ją na zewnątrz.

- Jeśli chcesz nadal być ze mną, to musisz się nauczyć, że interesy mają pierwszeństwo. Jazda stąd. - I zamknął drzwi prysznica.


Blossom popatrzyła w lustro, by sprawdzić, czy uda się jej zor­ganizować trochę łez, ale była zbyt wściekła. Widziała już swoją fortunę niknącą w oddali. Nie, nie ma zamiaru iść do domu. Zaczeka tu, w łóżku aby powitać go po powrocie. W końcu jej przyjaciółki często mówiły, że porządna kobieta czeka na swojego mężczyznę.

Rozdział 15

Hotel, w którym zamieszkali Leila Potter i Matt Stone, znajdował się z dala od Nathan Road i portu, w pobliżu dzielnicy Yaumatei. Był stosunkowo tani i zatrzymywali się w nim przeważnie Azjaci, ponieważ nie dobiegał tam szum eleganckiej Salisbury Road ani zgiełk hoteli i butików przyciągających bogatych turystów z Zachodu. W.P. sądził, że spokój i rodzaj klienteli zapewnią bezpieczeństwo, a fakt, że hotel był niedawno odnawiany oraz że miał hol w stylu Art Deco, spodoba się Amerykanom. Inną korzyścią według detektywa był brak okien w tań­szych pokojach. Leila ani Matt nie skarżyli się na to, zresztą W.P. wytłumaczył im, że lepiej poświecić atmosferę na rzecz bezpieczeństwa. W końcu przyjechali do Hongkongu przede wszystkim po to, by roz­wiązać określony problem.

* * *

Pośrednik z Kowloonu, pozostający w kontakcie z Youngiem, zaan­gażował Liu Fu do załatwienia sprawy Amerykanki. Pan Liu przeżył cale swoje życie w dzielnicy Wanchai i wśród szefów gangów na wyspie osiągnął pozycję godną szacunku. Z biegiem lat rozwinął zyskowny eksport hodowlanych pereł i wyrobów z kości słoniowej. Opanował również biznes gier hazardowych w Kowloonie, co do tej pory nie udało się nawet żadnemu z najpotężniejszych przywódców gangów. Osiągnięcie kontroli nad tym przemysłem, który stanowił tak samo nieodłączną część Hongkongu jak linie promowe Star, było efektem realizacji bezlitosnego planu. Przeżył do dziś, gdyż przezornie eliminował wszystkich swoich potencjalnych wrogów, zanim oni zdążyli wyeliminować jego.

Potęga Liu była tak wielka, że gdyby miał zamiar sięgać po władzę, prawdopodobnie mógłby zostać najbardziej wpływowym człowiekiem w wielkim podziemnym świecie Hongkongu. Zamiast tego, gdy już zebrał


ogromny majątek i zorientował się, że jedna osoba nie jest w stanie kontrolować całego świata zbrodni w Hongkongu, wolał ograniczyć się do własnego terytorium wiedząc, że tam nic nie wymknie mu się spod kontroli.

Hugh Young nie interesował się, kogo wynajęto do wykonania jego zlecenia, ale Liu wiedział dokładnie, kto mu płaci. Bez tej wiedzy nie podjąłby się pracy. Był bardzo dumny, że Inchar zatrudnił właśnie jego, nawet mimo to, że wszystko załatwiał pośrednik. Chociaż nigdy nie spotkał osobiście Younga, obserwował starannie każdego białego, który potrafił osiągnąć tyle co on i Inchar, i to w tak krótkim czasie. Liu traktował Younga tak, jakby tamten w głębi serca był Chińczykiem, bo jego okrucieństwo było dobrze znane w całej Kolonii. Gdyby ten gweilo miał dobry los i urodził się jako Chińczyk z Hongkongu, a nie cudzoziem­ski diabeł, byłby znakomitym przywódcą gangu.

Biznesmeni brytyjscy i amerykańscy uważali, że Young jest bardzo szczęśliwym gweilo. Zawsze w odpowiednim czasie znajdował się w od­powiednim miejscu i miał fenomenalną zdolność przewidywania rozwoju rozmaitych rynków. Na dodatek dokonał tego wszystkiego nie należąc do starej paczki ani nie będąc Anglikiem, a te dwa czynniki zawsze wydawały się ludziom z Zachodu zasadnicze dla osiągnięcia sukcesu w biznesie na rynku azjatyckim. Bawiło to Liu. Gdyby tylko ci naiwni gweilo wiedzieli, jak to się naprawdę odbywa!

Liu rozmyślał nawet nad tym, że po pomyślnym wykonaniu zlecenia może nadarzy się okazja do nawiązania stosunków między obiema or­ganizacjami. Byłoby to naturalne. Marzenie... tak, ale Hongkong widział dziwniejsze związki. Naprawdę czuł się zaszczycony, że to właśnie jego wybrano do wykonania misji.

Liu osobiście podjął się zaplanowania całej akcji. Później, kiedy Young będzie chciał się dowiedzieć, jak sprawa została załatwiona, to będzie ważne. Pośrednik nic nie mówił o sposobie rozwiązania problemu, chciał tylko, by nie wyglądało to na atak wyłącznie na Amerykanów. Akcja wydawała się aż za prosta. Rabunek w kilku pokojach na ich piętrze w hotelu, tak jakby to była robota jakiegoś gangu, ale bez zostawiania ciał. Gangi Hongkongu znane są z tego, że scena ich zbrodni wygląda jak rzeźnia. W tym przypadku także celem była śmierć, ale nie wolno zostawić ciał. Musi to być jakiś wymyślny sposób, coś, co napraw­dę zagmatwałoby policyjne śledztwo, a jednocześnie zaimponowało szefo­wi Incharu. Liu był całkowicie pewny, że w razie potrzeby połączenie znajomości, jakie on i Young starannie pielęgnowali, położy kres wszel­kiemu dochodzeniu.

Pierwszym celem Liu było wejść do hotelu i na piętro Amerykanów tak, by nie przyciągnąć niepożądanej uwagi. Na pewno będzie obecna ochrona. Ostrzeżono go przecież, że Mangusta zajmuje się sprawą osobiś­cie. Ochronę trzeba będzie zneutralizować za pośrednictwem kierownict­wa hotelu. W tym


przypadku powinno to być stosunkowo proste, ponieważ Liu kontrolował miejscowy hazard.

W Kolonii uprawiali hazard wszyscy, zarówno bogaci jak biedni prawie każdy zapadał na tę chorobę, która dla wielu okazywała się śmiertelna. Większość graczy wierzyła, że początkowe stałe wygrane zawdzięcza wyłącznie losowi, ale trudniej im było zrozumieć, że przegrane też zależą od losu, tyle że złego. Organizacja Liu przebiegle wykorzys­tywała tę ludzką słabość wdrażając system, dzięki któremu zdobywali nieograniczoną kontrolę nad graczami. Poważni hazardziści, którym chwilowo nie dopisywało szczęście, mogli grać na kredyt. Była to uprzej­mość do tej pory nie występująca w zwyczajach Hongkongu. I ta uprzejmość stanowiła najsilniejszą broń w arsenale Liu. W jej wyniku człowiek, który był mu winien pieniądze, oddawał mu w zastaw również swój honor, życie, a czasami nawet najmłodszą córkę, do czasu pełnego spłacenia długu.

Właśnie dzięki temu Liu szybko odnalazł hotel, w którym mieszkali Leila i Matt, i odizolował go tak, jakby go przeniósł w inny wymiar. Część długu dyrektora hotelu została anulowana. Dokładne informacje dotyczą­ce ochrony anulowały dług prawie do końca. Uniwersalny klucz hotelu dał mu już rzeczywistą przewagę w tej grze. Dyrektor wolałby być lojalny wobec swojego starego znajomego, W.P. Chana, wiedział jednak, że sprzeciw wobec żądań Liu oznacza właściwie kres życia, gdyż Liu Fu już dawno kupił jego przyszłość.

Kierownik nocnej zmiany, również hazardzista, miał tylko wskazać numer pokoju i połączyć pierwszy telefon Liu, mający na celu ustalenie, czy Leila jest w tej chwili obecna. Nie wystarczało to, by w pełni anulować dług wobec organizacji Liu, ale kierownik spodziewał się, że wystarczy, by na razie zagwarantować mu bezpieczeństwo. Jednak nieszczęśnik nie wiedział, że dla Liu jego dług jest absolutnie bez znaczenia, tak samo jak jego życie. Liu zaplanował, że kierownik nocnej zmiany będzie doskona­łym kozłem ofiarnym, który uratuje głównego dyrektora, gdyż ten był poważnym graczem i można się było spodziewać, że w krótkim czasie znów zabrnie w długi. W podziemnym świecie Hongkongu martwi ludzie byli idealnymi kozłami ofiarnymi.

Liu Fu nigdy nie mieszał się osobiście w swoje brudne roboty. Byłoby to szaleństwem w przypadku człowieka o jego pozycji. Na ogół starał się być daleko od miejsca akcji. Jednak ten przypadek był całkiem inny: Chciał zaimponować Incharowi, a mógł tego dokonać tylko jeżeli zapewni idealne wykonanie pracy. To była trudna decyzja, bo ryzykował iden­tyfikację, a nawet życie, ale w końcu postanowił podjąć ryzyko ze względu na pozycję klienta. Kazał głównemu dyrektorowi czekać na siebie w biu­rze hotelu, gdzie będą popijali amerykańską whisky. Gdyby pojawił się jakiś kłopot, jego porucznik, który będzie siedział w odległym kącie biura śledząc wydarzenia dzięki krótkofalówce, natychmiast powiadomi Liu.


246Ludzie Liu zablokowali na kilka minut dostęp do piętra, na którym mieszkała Leila. Każdy, kto chciał pojechać windą lub wejść po schodach, dowiadywał się, że wykryto ulatniający się gaz. Na dowód, że chodzi o robotę zawodowego gangu, szybko i skutecznie obrabowano cztery pokoje, których mieszkańcy z całą pewnością byli chwilowo nieobecni. Liu obiecał również, że w przypadku, gdyby władze amerykańskie prowa­dziły zbyt głębokie dochodzenie, ślady, które zostawi, będą świadczyły o zwykłej kradzieży.

* * *

W.P. Chan zasiadł w odległym rogu holu. Sprawiał wrażenie zmęczo­nego biznesmena, czytającego pognieciony egzemplarz Asian Wall Street Journal. Siadając, zauważył Liu Fu wchodzącego do biura dyrektora hotelu. Był to sygnał alarmu i to bardzo wyraźny, jeśli w ogóle potrzebne tu były jeszcze jakiekolwiek sygnały.

* * *

Matt Stone, całkowicie ubrany, rozciągnął się na łóżku Leili. Od telefonu do pokoju Leili upłynęło dwadzieścia pięć minut, a mniej niż dwadzieścia od chwili, kiedy W.P. powiedział, że zaraz przyjdzie. Matt zgasił światła, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Jedyna poświata dochodziła z drzwi przyległego pokoju. Wcisnął przycisk światełka na zegarku: prawie dziesiąta trzydzieści. Gdzie, do diabła, jest W.P.?

Zauważył, że poświata zniknęła z drzwi pokoju, w którym znajdowała się Leila. „Dobranoc”, szepnął cichutko wiedząc, że ona go nie usłyszy i mając nadzieję, że zaśnie. Boże, jak potrzebowała snu! Od chwili, gdy Jerry Santucci odwrócił się przy „ścianie” i napotkał jej wzrok, w jej życiu nic już nie było normalne.

- Matt! - usłyszał głos Leili.

Nie mógł jej zobaczyć, ale wiedział, że stoi w drzwiach.

Ile czasu minęło? Mniej niż minuta? Do diabła, mniej niż trzydzieści sekund.

- O co chodzi? - Było coś dziwnego w jej głosie, gdy wymawiała jego imię.

- Nie dotykałam lampy. Jeszcze czytałam i nagle zrobiło się ciemno.

Stone sięgnął do lampki nocnej i nacisnął kontakt. Nic. Nie ma prądu.

Dlaczego? Pokój nie miał okien, więc nie można było zobaczyć, czy na ulicy palą się światła.

Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Stone usłyszał, że Leila ostro wciągnęła powietrze.

- Wracaj do tamtego pokoju - szepnął. - Zamknij się w łazience. Spokojnie. Nie trzaskaj drzwiami. - Nie pomyślał, że mogą wyłączyć prąd. - Nie otwieraj nikomu oprócz mnie.

- Matt...

- Idź już - zasyczał ostro. - Łazienka. Zamknij się. Zasłoń uszy rękami. Puść wodę. Czekaj tak długo, jak będzie trzeba. Otwieraj tylko mnie.


- Matt? - to nie było pytanie, ale prośba o pomoc. - Dobrze. - Gdy wycofywała się, usłyszał w ciemności szelest jej sukni.

Oczy Stone'a przyzwyczaiły się już do braku światła. Pamiętał miejsce każdego mebla. Podszedł do drzwi łączących oba pokoje i cicho je zamknął. Usłyszał znów pukanie, tym razem głośniejsze. Ruszył w kierunku drzwi wejściowych, przyciskając się do ściany by nie znaleźć się w polu rażenia. Bądź ostrożny, Stone, ostrzegł sam siebie. Nie taką robotę miałeś wykonywać. Twoje wojny już się skończyły. Wziął głęboki oddech. Teraz jest oficerem śledczym a nie komandosem z SEAL czy wynajętym rewolwerowcem. Dochodzeniowiec z DIA nie jest Jamesem Bondem. Ustawił się z boku przy drzwiach.

- Tak? - zawołał. - Kto tam?

Nie było odpowiedzi. Potem usłyszał z korytarza przytłumione głosy.

- Kto tam? - spytał głośniej.

- Przepraszam... sir, bardzo przepraszam. - Mówiła kobieta. Akcent był chiński. - Pomyliłam pokoje.

Ktoś to dobrze zaplanował. Przysłali kobietę. Kobiecie byłaby bar­dziej skłonna otworzyć. Przekręcił klucz i otworzył drzwi tak daleko, jak pozwalał łańcuch, żeby sprawdzić, czy na korytarzu są jeszcze inni ludzie. Korytarz był prawie tak samo ciemny jak pokój, ale z prawej strony zobaczył światło latarki. Co najmniej jeden, oprócz kobiety. A może było ich dwóch? Wydawało mu się, że słyszy szepty. Więcej niż dwóch! Trzech? Czterech? Pięciu?

- Co się dzieje? - spytał ostro. - Dlaczego nie ma światła?

Jak u diabła dostało się tu tylu ludzi? Gdzie są podwładni W.P.? Gdzie jest sam W.P.? Może nie będzie miał wyboru i będzie musiał powrócić do metod z przeszłości.

- Przepraszam bardzo, sir. - Głos kobiety dochodził z prawej stro­ny. - Chyba zapukałam do złych drzwi.

- Co się stało ze światłami? - zapytał ponownie ostrym tonem.

Zdobądź trochę czasu. Niech myślą, że jesteś przestraszony. Czy wiedzą, że ma pokój przylegający do pokoju Leili? Poczuł chłód rewolweru w ręku.

- Przykro mi, sir. Jakiś kłopot z bezpiecznikami. - Ta sama kobieta. Ale chiński akcent nie był teraz tak wyraźny. Co to oznacza? - Na­prawimy to za chwilę. Proszę wracać do łóżka. - Wydawało mu się, że jej głos się oddala, dochodzi bardziej z prawej strony, z pobliża... jego własnych drzwi. Usłyszał pukanie do tamtych drzwi.

Doskonały angielski. Prawie bez akcentu. Zawodowiec przy pracy. Miał nadzieję, że Leila postąpiła dokładnie tak, jak jej kazał i zamknęła się w łazience.

- Mam wiadomość dla pani, miss Potter. - Głos kobiety był naglący. - Telefony w hotelu nie działają.


- Przykro mi - powiedział Stone - ale wiem, że w tym pokoju nie ma nikogo. - Odwróć ich uwagę... w jakikolwiek sposób. Tak jak w każdej walce.

Rewolwer SIG Sauer, który dał mu Danny Slade, chłodził policzek. Sięgał do łańcucha w częściowo otwartych drzwiach, gdy nagle oświetliła go latarka. Jednocześnie zauważył błysk metalu opadającego w jego kierunku. Cofnął się instynktownie, gdy toporek strażacki uderzył w łań­cuch, wyrywając go z zamocowania. Jakiś kształt wpadł przez drzwi. Światło latarki zatoczyło krąg i oślepiło go. Zanim Stone zdążył podnieść broń, czyjaś głowa uderzyła go w brzuch i odrzuciła do tyłu. Drugi cios z boku rzucił jego głową o ścianę. Broń wypadła mu z rąk. Jacyś inni ludzie, dwóch, a może trzech, tłukli go pięściami. Przyciskano go do rogu stołu. Poczuł ostry ból w prawym ramieniu. W końcu upadł z łoskotem. Natychmiast, zanim jeszcze znalazł się na ziemi, inny człowiek wskoczył na niego, dusząc go i waląc gwałtownie jego głową w podłogę. Walcząc o powietrze, Stone stracił przytomność.

Światło obiegło pokój, zatrzymując się na częściowo otwartych drzwiach łazienki.

- Spróbuj tam. - Ten, który mówił, w jednej ręce trzymał latarkę, a w drugiej pistolet o krótkiej lufie. Inny człowiek otworzył szeroko drzwi. Omiótł światłem wnętrze. - Nic.

Potem światło napotkało drzwi do przyległego pokoju. Drugi z napas­tników przekręcił klucz i otworzył je szarpnięciem do siebie odskakując równocześnie na bok. Trzeci zanurkował przez drzwi, wyładował na brzuchu z rewolwerem w jednej ręce a latarką w drugiej. Błyskawicznie omiótł pokój światłem. Pracowali metodycznie, byli doskonale wyszkole­ni. W kilka sekund, będąc ciągle w ruchu, opanowali pokój nie stając się ani przez chwilę nieruchomym celem.

Łóżko było nie zasłane. Na kołdrze leżała otwarta książka. Przed chwilą ktoś tu musiał być. Latarka oświetliła zamknięte drzwi łazienki. Jeden z napastników prześliznął się do nich i cicho obrócił gałkę. Drzwi były zamknięte od wewnątrz.

- Niech ona tu przyjdzie - powiedział ten, który trzymał latarkę, wskazując głową drzwi na korytarz. Otworzono je i do pokoju weszła kobieta.

- Ona jest tam - światłem wskazał drzwi łazienki. - Zamknięta od środka.

- Panno Potter! - zawołała kobieta podchodząc do drzwi łazienki. - Muszę z panią porozmawiać. - Nie było odpowiedzi. Oczy kobiety błysnęły w świetle latarki, gdy odwróciła się do przywódcy, który tylko skinął głową.

- Panno Potter, nie chcemy pani wystraszyć, a już na pewno nie zrobimy pani krzywdy. Jeżeli ci dżentelmeni będą musieli wyłamać drzwi, mogą panią skaleczyć. Chciałabym tego uniknąć, ale nie mam nad nimi kontroli.

Odpowiedzi ciągle nie było. Powiedziała:


- Panno Potter, by okazać dobrą wolę, proszę, niech pani odsunie się od drzwi. Dla pani własnego bezpieczeństwa najlepiej będzie, jeżeli wejdzie pani za zasłonę prysznica. - Odeszła od drzwi. - Policzę do pięciu Zanim skończę, powinna pani odstąpić.

Jeden z ludzi chwycił oburącz rewolwer i wycelował w gałkę oświet­loną latarką.

- Jeden... dwa... trzy... Proszę, niech pani zrobi tak, jak mówiłam Cztery... pięć.

Dwa tęponose pociski odstrzeliły gałkę. Drewno i metal fruwały w pokoju.

Drugi napastnik otworzył drzwi, kierując światło do łazienki. Promień odbił się od lustra nad umywalką, rzucając niesamowitą poświatę z po­wrotem do pokoju. W łazience nic się nie ruszało.

- Panno Potter, nic się pani nie stało? Cisza.

Jeden z mężczyzn podszedł z boku do drzwi i uważnie nadsłuchiwał. Potem odwrócił się i skinął głową, wskazując zasłonę prysznica.

- Panno Potter, wiemy, że poszła pani za moją radą i jest za zasłoną. Proszę tu do nas wyjść. Zobaczy pani, że wszystko będzie w porządku.

Mężczyzna znajdujący się dalej od drzwi ujął rewolwer w obie ręce, wycelował go w sam środek różowej zasłony i skinął głową. Ten, który stał bliżej, wpadł do łazienki i, tocząc się po ziemi, zerwał zasłonę.

Leila stała tyłem do nich kuląc ramiona. Ciągle jeszcze była ubrana w to samo, co podczas kolacji.

- Panno Potter - spokojnie powiedziała kobieta wchodząc do łazienki i kładąc rękę na ramieniu Leili. - Chcielibyśmy, żeby pani poszła z nami. Nie skrzywdzimy pani.

Leila odwróciła się powoli ku niższej od siebie Chince, widocznej w świetle latarki.

- Gdzie pójdziemy?

- Proszę się nie niepokoić. Będzie pani bezpieczna. - Wyciągnęła rękę do Leili. - Pomogę pani.

Bardzo powoli Leila weszła na podłogę łazienki i pozwoliła zaprowa­dzić się do sypialni. Tam położono ją siłą na łóżku, wciśnięto głowę w pościel, związano nogi i ręce za plecami. Potem pochwyciły ją silne dłonie i brutalnie zalepiono jej taśmą usta i część nosa. Potrząsnęła głową, walczyła gwałtownie o oddech, gdy wkładano jej na głowę torbę i wiązano ją naokoło szyi. W końcu podniesiono ją w górę jak lalkę i rzucono na czyjeś ramię.

- Włącz z powrotem prąd - rozkazał jeden z napastników - i upewnij się, że windy jeżdżą. - Potem wyciągnął radio. - Mamy kobietę. Mężczyzna jest nieprzytomny. Czy na dole jest czysto i możemy ją przynieść?


* * *

Siedzący w holu W.P. spoglądał sponad brzegu gazety na frontowe drzwi analizując to, co widział w ciągu ostatnich kilku minut i starając się zrozumieć plan Liu. Szef wywiadowców zameldował, że Liu miał na zewnątrz ludzi. Nie było natomiast oznak, że któryś z nich wszedł do hotelu. Trudno było zgadnąć, co zamierzali. Zadziwiające. Sądząc po czasie, jaki upłynął od telefonu Matta, tamci ludzie na pewno już podjęli jakieś kroki.

Odwracając ostrożnie stronę gazety W.P. zauważył odbicie światła w obrotowych drzwiach. Jeden z jego ludzi wszedł do holu, zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na zegarek, odwrócił się gwałtownie i wyszedł. Oznaczało to, że ludzie Liu znajdujący się przed hotelem otrzymali polecenie wykonania swojej części operacji.

Następne wydarzenia rozegrały się w ciągu niecałych dwudziestu sekund. W.P. złożył gazetę i rzucił na doniczkę z rośliną. To był sygnał dla innego z jego ludzi, który przeglądał czasopisma w kiosku, by ruszyć w kierunku drzwi. Jego pojawienie się na zewnątrz miało zasygnalizować ludziom W.P., żeby ruszyli na podwładnych Liu. Inny oficer, który kołysał się sennie w fotelu, podniósł się szybko i skierował się ku windom. Przed naciśnięciem przycisku wzywającego spojrzał na wskaźnik pięter nad drzwiami. Potem podszedł do tablicy kontrolnej wind i włożył w nią klucz.

Ciszę przerwał pojedynczy wystrzał przed wejściem do hotelu. Zaraz potem rozległa się gwałtowna kanonada.

Za kontuarem siedział niedbale recepcjonista. Wydawało się, że drze­mie. Na dźwięk pierwszego strzału jego ręce skoczyły pod ladę i wyciąg­nęły dubeltówkę. Jeden z policjantów przechodził właśnie przez obrotowe drzwi, gdy kule wystrzelone z obu luf zraniły go w łopatkę. Rzuciło go głową do przodu, w szybę. Człowiek stojący przy tablicy kontrolnej windy zanurkował w bok, a klucz został w tablicy.

W.P. okręcił się i jednym strzałem zranił recepcjonistę w pierś. Druga kula weszła powyżej ucha.

Gdy dźwięk wystrzału z dubeltówki zamierał, otworzyły się drzwi do biura. Porucznik, podwładny Liu, w jednej chwili objął wzrokiem scenę, zobaczył recepcjonistę słaniającego się i opadającego wzdłuż ściany, zrozumiał, że ich plan się nie powiódł i wskoczył z powrotem do biura zameldować szefowi.

W niecałe dwadzieścia sekund W.P. i jego podwładni utracili swój kamuflaż, a dwóch ludzi już nie żyło.

W pokoju Leili słychać było naglący głos dochodzący z radia: - Mamy kłopoty na dole. - Mówił zastępca Liu. - Jedźcie windą, dwojona ostrożność. Broń gotowa do strzału.

- Co się dzieje ze światłami w korytarzu? - Wszystko kryło się w absolutnej ciemności, rozjaśnionej tylko latarką.

- Nie mogę znaleźć przełącznika.


- Trudno. Marny kłopoty w holu... winda... wsiadajcie do niej. - Mówiący nerwowo omiatał latarką korytarz. - Gdzie są drzwi do windy?

Zapaliła się druga latarka oświetlając windy. Drzwi do jednej były otwarte i unieruchomione. Twarde ramię uderzało Leilę w żołądek przy każdym kroku człowieka, który ją niósł biegiem przez korytarz. Gdy wpadli do windy, jej głowa huknęła w ścianę.

- A co z facetem?

- Och, cholera!

- Liu powiedział... Czu, wracaj... skończ z nim.

- Ale nie mieliśmy zostawiać ciał.

- Nie ma czasu na spory. Wykonaj! Potem zejdź schodami.

Czu pobiegł z powrotem przez ciemny korytarz, a światło jego latarki tańczyło po ścianach.

Lampa w windzie była strzaskana. Promień z latarki zatrzymał się na tablicy.

- Naciśnij przycisk drugiego piętra - warknął ten, który niósł Leilę.

- Drugiego?

- Zrób, co mówię. - Drzwi zamknęły się. Winda zaczęła zjeżdżać. Wtedy krzyknął do radia: - Sytuacja?

- Niepewna. Strzelanina w holu. - Tym razem odpowiedział Liu.

- Zatrzymujemy się na drugim piętrze. Zamelduję, gdy tam będziemy.

Matt Stone otworzył w ciemności oczy. Leżał na plecach. Przez chwilę nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znajduje. Potem... Leila! Przetoczył się na bok i podniósł na łokciu. Poczuł w głowie silny ból. Skądś dobiegał dźwięk strzałów.

Był w hotelu. We własnym pokoju? W jej pokoju? Więcej głosów... na zewnątrz, na korytarzu. Leila! Gdzie jest Leila?

Usłyszał kroki rozlegające się w korytarzu. Po ścianie na zewnątrz zbliżało się światło latarki. Teraz obrysowywało drzwi pokoju, w którym leżał. Ktoś wracał. Po co? Z jego powodu?

Broń... Była w jego ręku, gdy... Nie pamiętał, co się stało, ale rzucił broń.

Przejechał ręką po dywanie szukając gorączkowo swojego SIG Sauera. Czy go zabrali? Światło latarki zatrzymało się na suficie rzucając lekka, poświatę na pokój. Ktoś nadchodził!

Stone podniósł się na kolana. Znów poczuł straszliwy ból w głowie- Co... co to jest? Odblask... coś świeci. Jakiś metal koło łóżka. Broń. Skoczył po nią, gdy światło latarki przeszło przez drzwi.

Jego dłoń ujęta zimny metal SIG Sauera.

Okręcił się na kolanach. Światło latarki skierowało się w jego kierunku. Z jakiegoś powodu, chyba instynktownie, potoczył się na bok.


Nastąpił rozbłysk światła i usłyszał wybuch.

Stone nadal się toczył.

Nowy rozbłysk, nowy wybuch.

Stone już celował. Strzelił w poświatę raz, dwa, trzy razy.

Gdy zamierało echo trzeciego wystrzału Stone'a, pokój wypełnił się krzykiem. Latarka zawirowała w powietrzu, uderzyła w coś i się rozbiła.

Stone jeszcze raz znalazł się w całkowitej ciemności. Padając na ziemię poczuł w głowie wszechogarniający ból.

Nastała cisza.

Ogień z broni maszynowej rozbił okna w holu hotelu. Szkło spadało jak grad. Pociski rykoszetowały na marmurowej ladzie. W.P. zanurkował głową naprzód i popędził na czworakach za grubą marmurową kolumnę, która dawała częściową osłonę. Strzały na chwilę umilkły, więc podniósł się na jedno kolano. Jeden z ludzi Liu, niosący AK-47, wskoczył przez wybitą szybę. Lądując skierował broń na policjanta kulącego się koło tablicy kontrolnej wind, ale W.P. zdążył strzelić mu w czoło.

Winda zatrzymała się. Wszyscy obecni w biurze hotelowym usłyszeli meldunek przekazany przez radio: „Jesteśmy na drugim piętrze”.

Policjant kulący się koło windy zobaczył, że czerwone światełko zatrzymuje się przy wskaźniku drugiego piętra. Podniósł się na nogi i przekręcił na tablicy przełącznik na „wyłączony”, a potem rozpłaszczył się we wgłębieniu windy.

Drzwi do biura dyrektora hotelu otworzyły się z impetem, uderzając o ścianę.

W.P. odwrócił się i podniósł na nie wzrok. Do recepcji wpadł jakiś przedmiot wyrzucony z biura. Zanim wybuchł granat dymny wy­pluwając szarą, kwaśną chmurę, W.P. zdążył zanurkować z powrotem za kolumnę. Dym falował i ulatywał przez wybite okno.

Mglista postać stanęła na progu. Gdy W.P. przymrużył oczy i zaczął naciskać spust, postać krzyknęła:

- Nie! W.P.! Proszę! Nie! - W biurze rozległy się dwa wystrzały.

Dyrektor potknął się i upadł na ziemię. Spłacił w pełni swój dług.

Zastępca Liu leżał rozciągnięty w drzwiach na brzuchu, z rewolwerem wycelowanym w recepcję. Wystrzelił dwa razy poprzez dym w kierunku W.P. Zobaczył niewyraźny kształt upadający za kolumną. Wtedy krzyk­nął w swoje radio:

- Schodźcie. - A potem: - Panie Liu, droga wolna.

Gdy Liu Fu wyskoczył z bezpiecznego biura, jego porucznik trzymał W. P. za kolumną seriami równomiernych strzałów. Inny z jego ludzi ostrzeliwał pozostałą część holu z broni maszynowej. Liu przebiegał między okruchami szyb. Wyskoczył przez okno, wymykając się kryty strzałami karabinów automatycznych. Jego porucznik pobiegł za nim.


Liu Fu nie miał zamiaru ginąć dla jakiegoś cudzoziemskiego diabła.

- Przekręć klucz! - krzyknął W.P.

Policjant skoczył wyprostowany pod gradem kul z broni automatycz­nej ludzi Liu. Przekręcił klucz na pozycję „włączone”.

W.P. potoczył się w prawo i ukląkł. Wystrzelił dwa razy przez dym w kierunku zastępcy Liu i był pewien, że go trafił. Ale gdy naciskał spust po raz trzeci, poczuł uderzenie w lewe ramię. Upadł ciężko do tyłu. Lewa strona ciała całkowicie mu zdrętwiała, a z ramienia zaczęło promieniować zimno. Poprzez grubą, zieloną kolumnę dymu widział innego mężczyznę wkładającego magazynek do pistoletu. W.P. mimo bólu przetoczył się na brzuch, skoncentrował wzrok na tym człowieku i dwa razy nacisnął spust. Napastnik szarpnął się gwałtownie, a broń wypadła mu z rąk.

W.P. dusząc się dymem, z trudem podniósł się na nogi. Jego lewa ręka zwisała bezużytecznie. Zobaczył, że policjant stoi z boku drzwi windy trzymając automat mocno obiema rękami.

- Gdy drzwi się otworzą, oddzielisz napastnika od Amerykanki - powiedział spokojnie. Spojrzał na rewolwer w swojej dłoni i nabrał pewności, że w magazynku zostały mu jeszcze jeden, albo najwyżej dwa pociski. Odrzucił go na bok i wyciągnął drugi z kabury pod lewym ramieniem. Rozległ się dźwięk dzwonka i winda zatrzymała się na poziomie recepcji.

W.P. rzucił się na kolana. Znajdował się jakieś trzy metry od windy, i celował w nią zdrową ręką. Gdy drzwi zaczęły się otwierać, zobaczył mężczyznę z ciałem przewieszonym przez ramię i oczami szeroko otwar­tymi ze zdumienia. Dym przedostawał się przez otwarte drzwi. Dwie inne osoby, kobieta i mężczyzna, oboje uzbrojeni, kuląc się niepewnie wychylili się z windy kierując broń na niewyraźne kształty falujące w dymie.

W.P. rzucił się na brzuch i wycelował. Pierwszy strzał dosięgnął kolana człowieka, który niósł Leilę. Drugi trafił go w żołądek. Grzechot auto­matycznej broni w ręku policjanta, tak blisko miejsca, w którym leżał W.P., wydawał się sennym koszmarem, gdy kule odrzuciły dwoje pozo­stałych na bok. Cel, do którego strzelał W.P., padał już do przodu, gdy trzecia kula trafiła go w pierś.

Ostatnie, co zapamiętał W.P., to ciało Leili lecące w powietrzu w jego kierunku. Wiedząc, że nie jest w stanie się poruszyć, patrzył bezsilnie, aż w końcu spadła na niego. Poczuł ból. Potem wszystko stało się ciszą i ciemnością.

Pistolet automatyczny przestał strzelać dopiero wtedy, gdy magazynek był już pusty. Przerażony policjant patrzył przez dym na tę rzeźnię. Widział dwa skręcone ciała, tak jakby mężczyzny i kobiety. Trzecie leżało częściowo w windzie a częściowo już w holu. Policjant obrócił się powoli i wynurzył z rzedniejącego dymu, który wylatywał przez rozbite okna.

Wtedy usłyszał dziwny dźwięk, ciche miauczenie, jakby kociaka, które tak przyjemnie kontrastowało ze scenami przemocy rozgrywającymi się


zaledwie przed chwilą. Spojrzał w dół na W.P. pewien, że to nie detektyw wydaje ten dźwięk. To ciche kwilenie wydobywało się ze związanej i zakapturzonej postaci leżącej częściowo na W.P.

Policjant poruszał się jak we śnie. Pochylił się i zdjął Leilę z nie­ruchomego ciała W.P. Potem ukląkł i delikatnie oparł jej plecy na swoim kolanie. Bardzo ostrożnie rozwiązał kaptur i zdjął go. Spojrzały na niego wystraszone brązowe oczy. Najdelikatniej jak mógł oderwał taśmę z jej ust.

- Czy pani jest panną Potter? - spytał zdając sobie sprawę, jak dziwnie to musiało zabrzmieć.

Jej oczy spotkały jego wzrok, ale nie odezwała się.

- Jest pani bardzo przestraszona - ciągnął miękko. - Ja też. - Przeciął scyzorykiem więzy na jej nadgarstkach. - Już teraz nic pani nie grozi - powiedział i przeciął sznurek na jej nogach. - Czy nie jest pani ranna? To znaczy od kuli?

Leila potrząsnęła głową. Potem spojrzała na skutki rzezi koło windy i zamknęła oczy.

- Oni nie żyją, panno Potter. Nie mogą już pani zrobić krzywdy. - Nadal mówił do niej cicho, nie zwracając specjalnie uwagi na treść, aż pojawił się inny policjant, ostrożnie przechodząc przez otwarte drzwi wejściowe. Gdy lekarz pogotowia przyklęknął przy nich, pozostawił ją pod jego opieką, a sam sięgnął do szyi W.P. i przebiegał ją palcami, aż odnalazł puls. Na szczęście był to silny puls.

* * *

Don Muang, największy port lotniczy Tajlandii, znajduje się około dwudziestu dwóch kilometrów na północ od Bangkoku. Z zatłoczonego miasta wiedzie do niego prosta autostrada, przecinająca wielką namułową równinę, płaską jak okiem sięgnąć. Gdzieś w połowie drogi stare fabryki, położone bliżej miasta, ustępują miejsca nowoczesnym zakładom tekstyl­nym. Praca w fabrykach po obu stronach autostrady nie ustaje nigdy. Autostrada zatłoczona jest więc wszelkiego rodzaju pojazdami o każdej Porze dnia i nocy. Gdyby tajskie wojsko chciało chronić nawet kogoś swojego, zapewnienie absolutnego bezpieczeństwa na drodze między mia­stem a lotniskiem byłoby praktycznie niewykonalne. Dzisiejszego popołu­dnia w siedzibie dowództwa odebrano telefon. Dzwoniono z Pentagonu, by razie potrzeby żądanie ochrony mogło przyjść z wyższego szczebla tajskiej armii. Tajski szef sztabu powiedział, że nie ma takiej potrzeby, jednak odmówił wysłania helikopterów, ponieważ gdyby zostały zestrzelone, stanowiłyby wielkie niebezpieczeństwo dla ludzi na ziemi.

Nolan Benner i dowódca ochrony ambasady przeanalizowali inne możliwości dojazdu do lotniska i doszli do wniosku, że jedyna droga, która gwarantuje względne bezpieczeństwo, to autostrada. Tajski pułkownik odpowiedzialny za ochronę cierpliwie tłumaczył, że nie ma innego wyboru i w


końcu Benner niechętnie się z tym zgodził. Czuł jednak, że stworzenie dodatkowego celu dla ewentualnych zamachowców polep­szyłoby ich szanse.

Zgodnie z obietnicą, o jedenastej wieczorem sześć tajskich pojazdów wojskowych zatrzymało się przed wejściem do amerykańskiej ambasady Były tam dwa jeepy, jeden na czele, drugi na końcu konwoju, i dwa lekkie samochody pancerne wiozące drużynę żołnierzy każdy. Ich cel był oczywi­sty, więc nie warto było ich maskować. Służyły jako osłona ogniowa. Między nimi jechały dwie wojskowe opancerzone limuzyny z przyciem­nionymi szybami, do przewozu VIPów. Żołnierze wyszli z pojazdów kręcili się wokół nich, palili i rozmawiali aż do chwili, gdy ludzie z ambasady zajęli swoje miejsca. Wtedy wsiedli z powrotem i konwój przejechał przez bramę, a następnie skierował się w stronę lotniska. Syreny wyły, na obu jeepach migały światła. Mieli rozkaz dojechać jak najszybciej do lotniska.

* * *

Ed Kelley siedział na dachu opuszczonych Zakładów Mechanicznych Thonburi, starej fabryki, w której na przestarzałych maszynach tania siła robocza wytwarzała proste wyroby, póki nie wyparły ich nowoczesne technologie. Dwupiętrowy budynek był niski i długi, ustawiony tyłem do drogi służbowej, biegnącej równolegle do autostrady. Wysoki gzyms ozdobiony wytartymi smokami, które może kiedyś miały strzec przed złymi duchami, tworzył doskonałą kryjówkę. Pięćdziesiąt metrów za budynkiem wąski kanał prowadził prosto do miasta. Kelley przyczepił do kieszeni koszuli radio nastawione na odbiór meldunków o przejeździe kolumny pojazdów wojskowych. Czuwał nad tym od chwili, gdy zawiado­miono go, że ten mały konwój stawił się u bramy ambasady.

Kelley płacił wysokie honoraria Swanowi, emerytowanemu podpuł­kownikowi tajskiej armii, który utrzymywał doskonale wyszkoloną grupę byłych żołnierzy. Lubił, gdy nazywano go generałem. Inchar pozwalał mu przyjmować roboty od innych zleceniodawców, którzy potrzebowali wojs­kowego wsparcia. Jego klienci przeważnie poruszali się poza prawem, tak samo jak on, ale żaden z nich nie mógł zebrać tyle siły ogniowej i takich umiejętności, jakie posiadali ludzie Swana. Czasami Swan dysponował nawet helikopterami. Jego mała grupa najemników była nieustraszona, kosztowna i bardzo sprawna.

Jednak, niezależnie od bieżących zarobków, Swanowi pozostawał niemożliwy do spłacenia dług wobec Eda Kelleya i bezdennego skarbca Incharu.

Tego wieczoru Swan kulił się na dachu zakładów Thonburi obok Kelleya, słuchając od czasu do czasu radiowych raportów, albo komunikując się ze swoimi podwładnymi. Generał przyprowadził dwóch ludzi uzbrojonych w ręczne wyrzutnie rakiet. Każdy z nich miał rakiety krótkiego zasięgu z


zapalnikami uderzeniowymi. Dwaj inni, także znajdujący się na dachu, mieli karabiny snajperskie. Po drugiej stronie autostrady, na dachu magazynu, znajdowało się jeszcze dwóch snajperów. Najemnicy Swana przyjechali dwoma ogromnymi mercedesami, zapar­kowanymi teraz w ukryciu. Na kanale czekała szybka motorówka. Z radia dobiegł głos:

- Wjechali już na autostradę Rangsit. Jadą jak diabli.

- Ruch uliczny? - spytał Swan.

- Normalny dla tej pory dnia. Jednak wydaje się, że syreny i światła na jeepach wykonują swoją robotę i inne pojazdy usuwają się.

- Szacunkowa odległość od mojej pozycji?

- Jakieś osiem kilometrów. Może cztery minuty przy tej szybkości.

Kelley spojrzał na południe i, mimo późnej pory, zobaczył ogromną mgławicę świateł pojazdów. Łoskot starych ciężarówek, autobusów i wszelkiego rodzaju aut, połączony z rykiem silników samolotów na lotnisku, zagłuszał syreny odległego konwoju.

- Czy nastąpiła jakaś zmiana porządku w kolumnie? - spytał Swan.

- Nie. Jeepy z przodu i z tyłu kolumny. Dwa samochody pancerne i dwa samochody generalskie w środku. - Dla tajskich wojskowych VIP zawsze oznaczało generała.

Swan spojrzał pytająco na Kelleya. To od początku stanowiło prob­lem. Nikt nie był w stanie dojrzeć, do którego samochodu osobowego wsiadła dziewczyna. Nie chcieli prowokować walki, ale musieli mieć pewność, że Marclay Davis została zabita.

- Dobrze - powiedział w końcu Swan do radia - niech Senita wejdzie do akcji.

Senita była o połowę młodsza niż Swan i miała buntowniczą naturę. Była młoda i piękna. Przyjechała do Bangkoku w poszukiwaniu przygód. Słyszała o ulicy Patpong, ale jedno spojrzenie na dziewczyny, które sprzedawały się cudzoziemcom, jeszcze bardziej pogłębiło jej bunt. Nie potrzebowała dużo czasu, żeby usłyszeć o organizacji Swana, a jeszcze mniej, żeby oczarować samozwańczego generała. Swan chciał, żeby zo­stała jego kochanką - nawet mówił, że ożeni się z nią, jeżeli będzie chciała - i wolałby mieć ją tylko dla siebie. Ale Senita jasno powiedziała, że może ją mieć, jeżeli będzie mogła uczestniczyć w tym, co uważała za szalone i romantyczne akcje. To, że uwielbiała broń i niebezpieczeństwo, czyniło ją jeszcze bardziej pożądaną dla Swana.

Namiętnością Senity były motocykle. Im większe i potężniejsze, tym lepiej. Swan dał jej trzy, za każdym razem nowy, gdy znajdowała model przewyższający poprzednie. Wdzięczność okazywała Swanowi w ten spo­sób, że dawała mu fotografie, na których prowokująco pozowała nago na motorze. Znaczyła dla Swana prawie tyle samo co pieniądze Eda Kelleya.

Senita jechała o jakieś pół kilometra za konwojem. Gdy otrzymała sygnał Swana, dodała gazu. W pół minuty znalazła się obok tylnego jeepa, zygzakując


i uśmiechając się do czterech znajdujących się w nim męż­czyzn. Jej długie czarne włosy płynęły za nią w powietrzu, a ubrana była tylko w skąpy fosforyzujący kostium bikini. Ponieważ miała budowę białej kobiety, którą zawdzięczała francuskiemu ojcu, kostium przykrywał bardzo niewiele.

Kierowca jeepa i oficer zajmujący przedni fotel uśmiechnęli się do niej z uznaniem, pokazując jej jednocześnie, chociaż bez specjalnego przekonania, żeby odjechała do tyłu. Jej jedyną reakcją było podniesienie jak w toaście, otwartej puszki piwa, z której zaczerpnęła głęboki łyk. Mężczyźni w jeepie wzruszyli ramionami, na co odpowiedziała następnym haustem.

Pojechała wzdłuż innych pojazdów konwoju zwalniając, żeby zrównać się z nimi. Śmiała się, wymachiwała puszką piwa, ale w tym samym czasie starała się obejrzeć wnętrze każdego samochodu. Gdy dojechała do jeepa jadącego na czele, zajrzała do niego i powiedziała do krótkofalówki wbudowanej w tablicę przyrządów na kierownicy motocykla:

- Nic. Absolutnie nic.

- Widzimy cię, jesteś oddalona od nas o jakieś trzy kilometry, nie więcej. - Swan znów spojrzał na Kelleya. - Ciągle nie wiemy, w którym pojeździe ona się znajduje.

- Powiedz Senicie, żeby nadal próbowała, i żeby zrobiła coś, co odwróci ich uwagę.

- Próbuj nadal - powtórzył Swan do radia. - Jeżeli do tej pory nie poczuli się zaniepokojeni przez twoje manewry, nie będą się więcej nimi przejmować. Niech patrzą na ciebie.

Senita wiedziała bardzo dobrze, jak ma się zachować, żeby podziałać na żołnierzy. Na dodatek, będzie to bardzo zabawne. Jednym ruchem rozpięła z przodu stanik i potrząsnęła ramionami. Stanik zniknął w mro­ku. Natychmiast zwróciła na siebie niepodzielną uwagę mężczyzn w przednim jeepie. Jej zachowanie przyniosło pożądane wyniki. Byli tak zainteresowani, że zwalniając sami, zmusili do zwolnienia również pojaz­dy jadące za nimi.

Pozwoliła motocyklowi zwolnić jeszcze trochę, stopniowo zrównując się z pierwszą limuzyną. Zobaczyła na przednich siedzeniach dwóch mężczyzn w mundurach, ale nie była w stanie zauważyć, kto siedzi z tyłu. Próbując zajrzeć z bliska przybliżyła się do samochodu, dotykając prawie przedniego zderzaka. Kierowca skręcił na bok jezdni i nacisnął klakson. Podniosła puszkę z piwem, by go pozdrowić i trochę się odsunęła.

- Nadal nie mogę zobaczyć, kto zajmuje tylne siedzenia. Spróbuję z numerem dwa. - Konwój znajdował się już w odległości niecałej minuty od zakładów Thonburi.

Druga limuzyna była prawie przyklejona do tylnego zderzaka pierwszej, więc Senita doszła do wniosku, że chodzi jednak o ten drugi samochód. Podjechała bliżej do przodu drugiej limuzyny i spojrzała kierowcę. Jego


oczy biegały od niej do samochodu, który jechał przed nim. Rzuciła mu ustami pocałunek i, gdy zobaczyła, że uśmiecha się szeroko, wykonała nieprzyzwoity gest językiem. Odpowiedział tak samo, więc potarła pierś wolną ręką. Odległość między obiema limuzynami zaczęła rosnąć.

Senita wjechała między te dwa samochody i jeszcze raz oblizała podniecająco wargi, by zrobić wrażenie na kierowcy o rozszerzonych z zachwytu oczach, a potem obróciła się na siedzeniu i zajrzała do środka. Mężczyźni na tylnych siedzeniach patrzyli na nią tak samo lubieżnie, jak ci z przodu. W tym samochodzie na pewno nie było Amerykanki! Kierowca gorączkowo naciskał klakson.

Dodając lekko gazu wyprowadziła motocykl spomiędzy samochodów. Kierowca machał entuzjastycznie ręką, gdy jechała do tyłu wzdłuż okien i przekazała mu nowy pocałunek. Potem wysforowała się naprzód i prze­kazała meldunek:

- W drugiej limuzynie na pewno nie ma kobiety. Cel musi znajdować się w pierwszej.

Czuła się, jakby była w niebie. Do tego się urodziła: ogromna maszyna między nogami, szybkość, wiatr owiewający nagie ciało, podniecające wyzwanie stawiane przez świat! Kierowca tylnego jeepa podniósł kciuk na znak triumfu i uśmiechnął się szeroko, gdy prześlizgiwała się na tył konwoju. Odpowiedziała mu tym samym sygnałem, grając językiem, podnosząc obie ręce do góry i ustawiając się tak, żeby widział kontur jej ciała. Czuła się jak w raju!

- Co o tym myślicie, chłopcy? - krzyknęła w noc. Nie przejmowała się, że jej nie słyszą. Wiedziała, co czują. Właśnie w taki sposób życie stawało się piękne.

Drobne przedstawienie w wykonaniu Senity zajęło nie więcej niż minutę. Było to wystarczająco długo, by obejrzeć pasażerów małego konwoju, ale nie dość długo, by dowodzący oficer potraktował jej wyczyny jako coś więcej niż skutki pijaństwa.

- Uwaga! - głos Swana zawarczał w radiu. - Są w zasięgu strzału. Pierwsze dwie rakiety na pierwszą limuzynę. Transportery opancerzone będą drugim celem, jeżeli zaczną strzelać. Uwaga! - Chwilę później zobaczył, że Senita znajdowała się zbyt blisko. - Senita, wycofaj się! Wycofaj się!

Senita nie słuchała radia. Ona i kierowca jeepa grali w gierkę języka, Podczas gdy konwój wjeżdżał w zasadzkę.

Konwój wjechał w pole ostrzału i Kelley szczeknął:

- Są w polu ostrzału. Nie traćcie czasu. Teraz!

- Senita! Wycofaj się! Wycofaj się, zanim...

- Strzelać, cholera! Strzelać! - krzyknął Kelley.

Obaj ludzie uzbrojeni w rakiety wystrzelili jeden po drugim, w przecią­gu sekundy. Gdy Senita kątem oka zauważyła błyski wiedziała, że już było za


późno, by się uratować. Jechała za szybko. Usłyszała Swana krzyczące, go w odbiorniku: „Senita! Senita!”

Pierwsza limuzyna wybuchła z oślepiającym błyskiem. W ułamku sekundy zmieniła się w kulę ognia i zaczęła zjeżdżać na lewo. Kierowca drugiej limuzyny skręcił tak gwałtownie w prawo, że samochód zjechał z autostrady, przeskoczył rów na poboczu i zaczął wirować na drodze służbowej. Drugi transporter z żołnierzami pojechał prosto, zawadzając o zderzak palącego się pojazdu. W ten sposób nadał palącej się limuzynie dodatkowy impet, który ją wyrzucił w górę. Gdy limuzyna powoli obracała się w powietrzu, Senita na swoim motorze znalazła się dokładnie pod nią. Ale nie miała dostatecznej przestrzeni. Ona i płonący wrak stali się jednym, kiedy spadli z autostrady rozsiewając płonącą benzynę.

- Senita... Senita... Senita...

Kelley, oglądając z góry widowisko na szosie, nie zwracał większej uwagi na bolesne lamenty Swana. Drugi transporter gwałtownie skręcił na prawo i rozpaczliwie prześliznął się po miękkim poboczu, zanim wylądował na boku w rowie. Druga limuzyna, która też już się paliła, wpadła na łańcuch odgradzający drogę służbową.

Wszystko stało się błyskawicznie. Pierwszy transporter opan­cerzony zwolnił, tylne drzwiczki zostały już otwarte, a żołnierze szykowa­li się do ataku, kiedy zaskoczyły ich następne rakiety. Kelley wpatrywał się w płomień z dyszy silnika rakiety do chwili, aż eksplodowała na zbiorniku paliwa transportera. Płonący transporter obrócił się i ześliznął do rowu.

Ile sekund to trwało? Pięć? Dziesięć? Piętnaście? Na pewno nie więcej. Pozostały tylko jeepy, które oddalały się od sceny wypadków tak szybko, jak tylko mogły. W otwartym jeepie nikt nie byłby tak szalony, by czekać, aż zostanie ponownie użyta ciężka broń.

- Mamy ich! - krzyknął Kelley. - Mamy ich. Teraz możemy się już wycofać!

Łzy spływały po twarzy generała, gdy wydawał rozkazy przez radio. On i Kelley odjadą łodzią czekającą w kanale, a pozostali mercedesami.

Gdy płynęli kanałem do Bangkoku, Ed Kelley ciągle jeszcze przeżywał z zachwytem pokaz siły ognia, którego był właśnie świadkiem. Od czasu pobytu w Wietnamie nigdy nie widział nic tak fantastycznego. A w tej chwili eksplozje przybierały jeszcze na sile.

Z trudem poświęcił chwilę uwagi Swanowi, gdy ten usiadł w łodzi z głową schowaną między kolanami, wołając Senitę przez całą drogę powrotną. Teraz Kelleya nic nie obchodziło oprócz świadomości, dziewczyna z ambasady nie żyje. Już nigdy więcej nikt go nie rozpozna. Miał paszport z fotografią, na której występował w wąsami i włosami obciętymi na jeża, a za kilka dni wąsy będą doskonałe. Young chciał, aby przyjechał do Incharu.


Może będzie musiał zostać tydzień albo dwa w Hongkongu z Hughem i Jerrym, zanim będzie mógł wrócić do Bang­koku... i do Blossom.

* * *

Dwa tajskie jeepy z błyskającymi światłami i na syrenach wjechały przez południową bramę lotniska. Przejechały wzdłuż linii czerwonych świateł i zatrzymały się pod skrzydłem wojskowego samolotu amerykańs­kiego C-130.

Major lotnictwa ubrany w tropikalny mundur czekał u stóp schodków prowadzących do samolotu.

- Pułkownik Benner? - powiedział pytająco.

- Tutaj. - Nolan Benner, w mundurze armii Tajlandii, wysiadł z tyl­nego siedzenia prowadzącego jeepa. Podał hełm i M-16 oficerowi siedzą­cemu z przodu. Podszedł do drugiego jeepa i zajrzał do tyłu. - Jak się czujesz?

Marclay Davis spojrzała na niego spod hełmu, przyciskając mocno do piersi M-16. Mundur, w który ją ubrano, był na nią o wiele za duży.

- Ledwo żyję z przerażenia, pułkowniku - wydusiła z siebie bez tchu.

Benner sięgnął do jeepa i zabrał jej karabin. Żołnierz siedzący obok odwiązał pasek jej hełmu i zdjął go. Marclay popatrzyła na amerykańskie oznaczenia samolotu.

- Dzięki Bogu! - Chwyciła Bennera za rękę i oparła się na niej wysiada­jąc z jeepa.

Rozpłakała się dopiero wtedy, gdy samolot był już w powietrzu i za­częła w pełni zdawać sobie sprawę z tego, co ją ominęło. Gdy przestała i skończyła używać chusteczki Bennera, przyjęła szklankę czegoś, co wyglądało jak czysta woda, i wypiła głęboki haust. Ale to była czysta wódka, więc uśmiechnęła się z wdzięcznością. Po drugiej szklance zasnęła i spała aż do Hongkongu, gdzie brali paliwo.

* * *

Matt Stone czuł się jeszcze niezupełnie przytomny, gdy następnego dnia pozwolono mu odwiedzić W.P. Chana w szpitalu. Przy każdym ruchu bolała go głowa i ramię. Pierwsze słowa, które skierował do detektywa, brzmiały:

- Przeklinałem cię wczorajszej nocy, bo nie byłeś z nami, ale, na swój sposób, ocaliłeś Leili życie.

- Tylko tak mogliśmy ich powstrzymać od zabrania jej. Było ich zbyt wielu, a ja nie miałem czasu, by wezwać więcej ludzi. Pokonaliby nas, gdybyśmy działali inaczej.

Pocisk przeszedł tuż pod obojczykiem i W.P. ciągle odczuwał bardzo silny ból. Nie zgodził się jednak na drugą dawkę środków przeciw­bólowych.


- Wszyscy mamy szczęście, że jeszcze żyjemy - powiedział spokojnie. - Ale mimo tego, co zdarzyło się ostatniej nocy, nie przybliżyliśmy się ani na krok do Santucciego. - Pokiwał palcem do Stone'a, tak jakby go łajał. - To musi być bardzo wpływowy człowiek. Inaczej Liu Fu nie mieszałby się osobiście do spraw białych. Bardzo wpływowy - powtórzył bardziej do siebie samego niż do Stone'a. - Nie doceniliśmy tych ludzi..! I ja byłem jednym z tych, którzy ich nie docenili. Nie wierzyłem, że Amerykanin może mieć taką władzę w Hongkongu. Potrzebuję twojej pomocy, by zrozumieć tego człowieka. Chwilami Santucci zachowuje się jak Chińczyk, a chwilami jak amerykański gangster.

- Niektórzy ludzie w Waszyngtonie sądzą, że jest jeszcze gorszy.

Małe czarne oczy W.P. spojrzały ze smutkiem na Stone'a.

- Jeżeli mi pomożesz, wyjdę stąd dziś wieczorem.

Rozdział 16

Tej nocy Hugh Young nie mógł zasnąć, a nie lubił tracić czasu miotając się i kręcąc po posłaniu. O trzeciej nad ranem odrzucił jedwabne prześcieradła koloru orchidei i usiadł na brzegu łóżka. Był niezadowolony. Leżenie w ciemnościach i czekanie na sen jest zajęciem dla głupców. Miał do wyboru albo obudzić Cricket i pojechać do jej miesz­kania, albo wstać i zabrać się do roboty. Jednak gdyby wybrał pierwsze rozwiązanie, to ona raczej musiałaby przyjechać na Peak, bo pościel koloru orchidei była jej pomysłem. Druga możliwość, praca, wydawała się lepszym rozwiązaniem, gdyż o tej porze nie miał dość zapału, by uszczęś­liwiać energiczną Cricket.

Gdy już zdecydował, że pojedzie do Incharu, włączył ekspres do kawy stojący w łazience i pobiegł na dół do basenu znajdującego się bezpośred­nio pod jego sypialnią. Widok Portu Victoria, w którym praca wrze niezależnie od pory dnia czy nocy, był tak piękny, że zapalił tylko jedno światło pod wodą, zaledwie tyle, żeby nie uderzać głową w ścianki basenu. Po dwudziestu szybkich okrążeniach i piętnastu minutach spędzonych między łaźnią parową a prysznicem, stanął nagi przed oknem zajmującym całą ścianę i zapatrzył się na pracowity Hongkong. Nigdy nie zaprze­stawał swojej skrzętnej krzątaniny. Nigdy nie przestawał robić pieniędzy!

Gdy się golił, kawa otrzeźwiła go do końca. Nie czuł się już śpiący. Jeszcze zanim zaczął się golić, zamierzał obudzić szofera, ale zmienił zdanie. Nie dlatego, że dbał o wypoczynek innych, ale dlatego że zrobi mu dobrze, jeśli sam poprowadzi samochód.

Wziął porsche, używanego normalnie tylko w weekendy. Szybkość wydawała się lekarstwem, którego potrzebował, a godzina była bardzo odpowiednia na prędką jazdę. Pojechał drogą prowadzącą ze szczytu i zakręcił w


nadmorską szosę na południowo-zachodnim skraju wyspy Hongkong jest wyspą o poszarpanej linii brzegowej i stromych, niewiele kich wzgórzach, a drogi zostały chyba zaprojektowane przez miłośnika sportów automobilowych. Young przyspieszał na zakrętach, przerzucał na niższe biegi zamiast hamować i był pewien, że pobił swój osobisty rekord szybkości w objeździe wyspy. Zwolnił tylko w Aberdeen, Repulse Bay i Stanley, aż wreszcie dojechał do miasta od wschodu, przez Causeway Bay i Wanchai.

A teraz, o piątej tego ciągle jeszcze ciemnego poranka, siedział za biurkiem i obrzucał ponurym spojrzeniem swój pięknie urządzony gabi­net. Pływanie, kąpiel parowa i wariacka jazda przez wyspę po drogach rzucających wyzwanie umiejętnościom kierowcy należały już do przeszło­ści, przytłoczone rzeczywistością dnia dzisiejszego. Jego solidne tekowe biurko było prawie puste, leżały na nim tylko te papiery, które położył pośrodku, by załatwić je dziś rano. Na dwóch orientalnych stolikach do herbaty i na półkach regału zajmującego całą ścianę do samego sufitu ustawione były różne cacka i pamiątki zbierane wszędzie tam, gdzie jeździł. Blat biurka, przy którym pracuje mężczyzna, jest fotografią jego osobowości, a Hugh Young chciał pokazać tym nielicznym ludziom, którym wolno było wchodzić do jego gabinetu, że jest uosobieniem sprawności i dobrej organizacji. On nie załatwiał. Gdy brał się do czegoś, było to załatwione. Więc... więc co z tego?

Kieliszek napełniony Jackiem Danielsem stał na stoliku do herbaty, przy którym usiadł po przyjściu. Musiał pomyśleć. Nalał alkohol dziesięć minut temu, mając nadzieję, że to rozjaśni mu dzień. Jednak sam zapach ciemnobrązowego płynu dał znać, że Stary Przyjaciel Pan Jack nie jest dziś właściwym lekarstwem na jego kłopoty. Teraz czekał, aż w sek­retariacie zaparzy się kawa. Drzwi do pokoju Connie były otwarte i dochodził stamtąd zachęcający zapach, ale nie miał pojęcia, jaki będzie smak. Po raz pierwszy sam próbował zaparzyć sobie kawę. Normalnie, kiedy chciał się napić kawy, Connie miała ją już gotową. W domu, gdy się golił, musiał tylko włączyć ekspres, który służąca przygotowywała pod­czas sprzątania sypialni. Przyzwyczaił się do takich usług.

Obecnym problemem Hugha Younga było coś, z czym nie miał do czynienia przez te wszystkie lata, kiedy Inchar rozrastał się do dzisiejszej potęgi. Problemem stali się ludzie, i to ludzie bliżsi mu niż ktokolwiek przedtem, a zapewne także i w przyszłości: Jerry Santucci i Eddie Kelley. Sytuacja ta powstała na skutek nieostrożności i chyba także rozdętych ego. Podejmując tak nerwowe działania w celu pozbycia się źródła swoich kłopotów, Jerry i Eddie pozwolili, by śledztwo wyszło poza wszelkie rozsądne granice. To prawda, że nalegali i chcieli go wtajemniczyć w to, co zamierzają. Być może nie poświęcił temu dość uwagi, ale też nie jego poszukiwano. Jerry i Eddie stracili swoją anonimowość prawie w tym samym czasie, prawie tak jakby jeden brał przykład z drugiego.


Young spojrzał w dół, na swoje dłonie leżące na ciemnym wypolero­wanym drewnie biurka i poczuł przypływ złości na siebie. Ty dupku! popatrz tylko na to! Jego palce wykonywały bezwiednie jakiś własny taniec. Rozpoczynały małe palce obu rąk, bębniły metodycznie, w kolej­ności: małe palce, czwarte palce, środkowe palce, palce wskazujące. Potem małe palce zaczynały od nowa, jakby na hasło wysłane przez palce wskazujące. Kciuki cały czas były zaczepione o brzeg blatu tak, jakby miały świadomość absurdalności przedstawienia dawanego przez pozo­stałe palce. Ty dupku! Tylko dupek cierpi na nerwowe tiki.

Ale łajanie siebie nie rozwiązywało problemu. Postanowił zrobić coś, czego nie robił od trzech lat, bo wydawało mu się to dziecinną grą, a mężczyźni tacy jak Hugh Young nie pozwalają sobie na dziecinady. Wyjął klucz ze środkowej szuflady biurka i przeszedł przez pokój, by otworzyć drzwi szerokości półtora metra, znajdujące się na prawo od regału. Za drzwiami była tylko biała ściana, ale wewnętrzna powierzchnia drzwi stanowiła ogromną tarczę do gry w strzałki, od podłogi do samego sufitu. Cała powierzchnia była wyłożona korkiem. Drzwi były prze­znaczone do gry w pokera. Na górnej połowie namalowano pełną talię, pięćdziesiąt dwie karty. Można było grać we wszystkie rodzaje pokera: rozdania po pięć kart, po siedem kart, czy w jakąkolwiek inną odmianę, która przyszła graczom do głowy.

Karty były już mocno podziurawione, zanim Hugh zdecydował, że to nie przystoi. Po wprowadzeniu się do budynku Incharu, on i Jerry bardzo lubili grać pod koniec dnia. Ale po jakimś czasie granie w głupawe gry przez dwóch dorosłych mężczyzn mających pod kontrolą miliony dola­rów, zaczęło się wydawać zbyt dziecinne. Jerry niechętnie przystał na zakończenie tych zabaw. Jednak to Hugh zawsze był szefem i w końcu to był jego gabinet. Drzwi pozostały zamknięte.

Hugh wziął oba komplety strzałek z półki na dole i rozpoczął grę ze sobą samym, zielona strzałka, potem czerwona, znów zielona i czerwona, i dalej na zmianę, aż użył wszystkich dziesięciu. Do niczego! Stracił wprawę. Ani jednego asa. Zdecydował, że wygrały zielone, bo miały dwie czerwone ósemki i czerwonego jednookiego waleta, więc pobiły parę dziesiątek.

Parę gier później, gdy czerwone zdobyły pierwszego asa, a także króla i dziesiątkę, wycelował w waleta i damę, żeby mieć strita. Zabrakło szczęścia. Zielone zdobyły waleta i damę, a potem drugą damę i zwycięży­ły dzięki wyższej parze. Zapomniał o kawie i grał bez przerwy, próbując nie myśleć o przykrej decyzji, którą niestety chyba będzie musiał podjąć.

Wczorajsza masakra w hotelu w Kowloonie może zniszczyć ich wszystkich. Nie da się zmajstrować czegoś takiego, a szczególnie zabić czterech policjantów z Hongkongu, i po prostu odejść. Śledztwo szybko dojdzie do Liu Fu. Już teraz jedna z wtyczek w policji poinformowała Younga, że Liu będzie oskarżony i że Mangusta potwierdza udział przywódcy gangu z Wanchai. Upłynie


trochę czasu, zanim policja zna­jdzie Liu, ale Young wiedział, że gdy już raz będą go mieli, wyciągnięcie z niego wszystkich informacji będzie tylko kwestią czasu. Young zdążył już umówić się z najlepszym zabójcą z Makao, żeby zajął się pośrednikiem i tym zwariowanym Liu. Specjalnie go też ostrzegł przed czymś takim, jak strzelanina w hotelu. Jednak śmierć Liu i pośrednika nie załatwi wszyst­kiego. Amerykanka, która rozpoznała Jerry'ego, ciągle żyła i teraz wy­śledzenie jej będzie już prawie niemożliwe.

Postanowił zagrać wszystkimi dziesięcioma strzałkami i po ostatniej doszedł do wniosku, że odzyskał wprawę. Trzy asy, dwie karty nie do pary, trzy dziesiątki i para siódemek. Tym razem tylko dwie stracone strzałki. Jerry, pomyślał, ty jesteś problemem, a nie ta nieszczęsna dziew­czyna. Hugh Young był przygotowany na taki rozwój sytuacji od lat. Każdy mógł narobić głupstw, nawet najbliżsi mu ludzie. Ale on był gotowy stawić czoło takiej sytuacji i zrobić to co trzeba.

Eddie Kelley zadzwonił o drugiej nad ranem i to otrzeźwiło go do reszty, i do rana uniemożliwiło zaśnięcie. Trudno było pojąć, że ktoś postanowił zlikwidować konwój tajskiej armii tylko po to, żeby zabić jedną osobę i to prawdopodobnie tak samo przerażoną, jak ta dziewczyna tu, w Hongkongu. Kelley wybrał wyjątkowy sposób usunięcia świadka. Czy komuś przy zdrowych zmysłach może się wydawać, że tajski rząd nie będzie wstrząśnięty masakrą swoich ludzi? Eddie, gdzie się podział twój zdrowy rozsądek? Co go opętało? Hugh Young nie potrafił zrozumieć jak człowiek z inteligencją Eddiego, człowiek, który bez trudu kontrolował światowe rynki i zgarniał miliony dolarów, mógł się wpakować w taką pułapkę. A teraz Kelley przyjeżdża do Hongkongu, dziś po południu, na rozmowy z nim i Jerrym... Czy sprawy w Bangkoku przyschną? Dlaczego myśli, że...

W sekretariacie zadzwonił telefon przypominając, że kawa już powin­na być gotowa. Hugh nie miał zamiaru przyjmować telefonu o takiej porze, zresztą nigdy nie podchodził osobiście do telefonu, nawet w godzi­nach pracy, jeżeli nie wiedział, kto dzwoni. Nalał sobie kawy i włączył głośnik, by wysłuchać tego, co miał do powiedzenia telefonujący.

- Panie Young, tu Sam Mun. Dzwoniłem do pana do domu i lokaj powiedział mi, że widział, jak pan wyjeżdża wcześnie rano. Mam nadzieję, że teraz pana zastałem. - Sam Mun był głównym inspektorem służby kontroli granicznej na lotnisku Kai Tak. Był lojalny wobec Younga od wielu lat i dzięki temu był chyba najlepiej sytuowanym finansowo inspek­torem w Kolonii.

Younga kusiło, by podnieść słuchawkę, ale nie chciał, by ktokolwiek wiedział, gdzie znajduje się w tej chwili.

- Prosił mnie pan niedawno, bym pana informował o wszystkich niezwykłych przylotach Amerykanów. Sądzę, że to może pana zainteresować. Wojskowy samolot amerykański C-130 wylądował na Kai Tak jakieś pół godziny


temu. Leciał prosto z Bangkoku. Na pokładzie ma dwóch pasażerów, ale żaden nie wysiadł z samolotu. Są to pułkownik Nolan Benner i panna Marclay Davis. Jeden z moich ludzi, który wszedł na pokład z grupą sprzątaczy, usłyszał, jak kobieta mówi, że chciałaby, aby samolot wystartował ponownie jak najszybciej. Oficer chyba towarzyszy jej na Hawaje. Powiedział, że ktoś inny będzie ją eskortował do Waszyng­tonu. Mam szczerą nadzieję, że ta wiadomość będzie dla pana użyteczna, proszę do mnie zadzwonić, gdyby potrzebował pan dodatkowych infor­macji. Miłego dnia, sir. - Sam Mun zawsze był niezwykle uprzejmy, gdy spodziewał się, że przyniesie mu to premię.

Hugh Young potrząsnął z niedowierzaniem głową. Co do diabła się dzieje! Eddie dzwonił dwie godziny temu, by opowiedzieć, w jaki sposób pozbył się jedynej osoby, która mogłaby go zidentyfikować, a teraz okazuje się, że ta właśnie osoba leciała wówczas do Hongkongu. Cała operacja została spartaczona. Obaj, Jerry i Eddie, stracili swoją osłonę w czasie krótszym niż... Gówno! Chyba zaczynam wariować! Pierdolone gówno!

W takich chwilach złości i frustracji zdarzało się czasami Youngowi przeoczyć elementy sytuacji działające na jego korzyść. Odczuwał strach przed tymi nagłymi napadami złości. Reakcja była tak niemożliwa do opanowania jak kichnięcie. Jednak gdy już zdał sobie sprawę, że właśnie podlega takiemu atakowi, potrafił się uspokoić. To oni mają kłopoty, a nie ty. Nigdy nie zdezerterował z wojska w czasie wojny. Jego nazwisko nie figurowało na „ścianie”. I nikt nie miał powodu, by go poszukiwać. Mógł wejść na jakąkolwiek komendę policji w świecie i z niewinną miną zapytać, czy poszukują Hugha Younga. Przegrzebaliby swoje komputero­we bazy danych, uprzejmie odpowiedzieli, że nie i smutno pokiwali głowami widząc, że wychodzi wolny. Tak samo byłoby w CIA, FBI, a nawet w Pentagonie. Mógłby nawet przedstawić się ludziom, którzy poszukiwali Eddiego i Jerry'ego i nikt nie mrugnąłby okiem. Nie zna­jdował się na żadnych listach gończych czy listach poszukiwanych, w żad­nej pierwszej dziesiątce... nikt go...

Tak więc, jeżeli ja jestem czysty, a oni nie, to dlaczego...

* * *

Young patrzył uważnie na Eda Kelleya, który siedział wygodnie w fotelu i obserwował z okien domu na Victoria Peak światła Portu Victoria. Z każdym dniem będzie coraz bardziej zmieniał wygląd. Jednak, nawet mimo wysiłku, który włożył w tę zmianę, każdy, kto widział go jeszcze tydzień temu, łatwo go rozpozna. Podłużna twarz miała nadal wystające kości policzkowe, szeroka szczęka nie zmieniła się, chociaż czarny wąs prędko ją zasłoni. Jednak pewne zmiany nastąpiły. Każdy mężczyzna z gęstymi kręconymi włosami, który obciął je na jeża, musi wyglądać inaczej. Może nawet lepszym słowem będzie „dziwnie”, rozmyś­lał Young. Włosy Kelleya cofały


się już od czoła, co pokazywało, - skończył czterdziestkę. Czy o to chodzi? Nie. To te czyste niebieskie oczy, tak jasne i przenikliwe w skądinąd włoskiej twarzy. Myśląc o tym, Young doszedł teraz do wniosku, że Eddie zawsze wyglądał dziwnie, odkąd się poznali. Nie zauważał tego, bo po prostu przyzwyczaił się.

- Co cię dręczy, Hugh? - spytał ze złością Ed. Drażniła go ta obserwacja.

- Staram się zanalizować twój nowy wygląd, Eddie, chcę ustalić, jak naprawdę wyglądasz. I myślę, że wiem.

- Tak? - Kelley spojrzał na niego gniewnie.

- Z tymi przystrzyżonymi włosami i wąsikiem wyglądasz na trochę opóźnionego w rozwoju - zachichotał Young.

Kelley otworzył usta.

Jerry Santucci parsknął z rozkoszy.

- Ale za kilka dni - powiedział Kelley - nie będę wyglądał jak opóźniony w rozwoju Ed Kelley. Nikt nie będzie wiedział, kim jestem, oprócz przyjaciółek i to tylko wtedy, gdy zdejmę ubranie. A co z Jerrym? Sterczy tu jak bolący kciuk.

- On ma rację - dodał Young patrząc na Jerry'ego. - Jesteś tym, co w Kolonii nazywa się persona non grata.

- Dlaczego? Przecież nie pokazywałem się, odkąd kazałeś mi pozostać w ukryciu.

- Nie, na całe nasze szczęście nie pokazywałeś się. Ale myślę, że powinieneś na jakiś czas zupełnie zniknąć. Powinieneś gdzieś wyjechać na długie wakacje i pozostać tam, aż znowu będziesz człowiekiem, o którym się nie mówi.

- Kto będzie pracował z tobą? - zapytał z żalem Santucci.

- Dam sobie radę. Muszę dać sobie radę, bo inaczej będę miał na głowie całe amerykańskie wojsko. Może się tak stać i wiesz o tym. Zlecą się tu wszyscy, jak żuki do gnoju.

- Więc pozbądź się ich - warknął ze złością Santucci. - Do tej pory tak nie postępowaliśmy. Lubię być tutaj.

- Czy nie zauważyłeś, Jerry, że usuwanie ludzi nie daje wyników? Przybywa ich coraz więcej i stają się coraz bardziej natarczywi. Będą się kręcić po Hongkongu tak długo, aż cię znajdą, a to nie wyjdzie nam na dobre. - Wczesnym rankiem, siedząc samotnie w gabinecie, Young za­stanawiał się, czy ciało nieżywego Santucciego odciągnie tych ludzi od Incharu. Doszedł do wniosku, że martwy Santucci ich zadowoli.

To była ciężka decyzja po tych wszystkich latach wspólnej pracy, ale nie mógł zapomnieć słów Randy'ego Wallace'a. Randy powiedział, że ludzie z biura Bilansu Strat w Pentagonie będą pracowali tak długo, aż znajdą dowody śmierci każdego żołnierza figurującego w archiwach jako zaginiony. Ciało Jerry'ego będzie doskonałym dowodem.

Decyzja Hugha Younga była tym cięższa, że traktował Jerry'ego prawie jak syna, mimo że ten był od niego młodszy tylko o niecałe dziesięć lat.


Jednak Jerry nigdy nie byłby w stanie kierować całym ogromnym imperium Incharu. Był wykonawcą, człowiekiem, który wymyślał interes, organizował go, doprowadzał do zysków, a potem, gdy wszystko stawało się zbyt skomplikowane, czuł się zmęczony i przechodził do następnych spraw. Był przedsiębiorcą, a nie zarządcą korporacji. Bezdyskusyjnie był wspaniałym kompanem na jachcie Incharu albo podczas wypraw na dziewczyny w egzotycznych miastach Azji, ale Inchar i Hugh Young dadzą sobie radę bez Jerry'ego. Im bardziej rozmyślał nad tą decyzją w miarę jak upływały godziny, tym bardziej Jerry stawał się piątym kołem u wozu. O zachodzie słońca fakt, że Jerry jeszcze żyje, stał się w mniema­niu Hugha zagrożeniem dla ogromnych operacji Incharu.

- A co z tym opóźnionym w rozwoju? - Jerry wyciągnął rękę i przeje­chał palcami po krótko obciętych włosach Kelleya. - Ta dziwka, która go rozpoznała, jest teraz wolna jak ptak. On jej nie oszuka, nawet z tym śmiesznym zarodkiem miotły pod nosem.

- No więc? - Kelley spojrzał gniewnie na Hugha Younga. Przez dwadzieścia pięć lat Hugh nigdy nie okazał nawet najmniejszej niechęci w stosunku do żadnego z nich. Ale jego postawa w ostatnich godzinach była naprawdę nieprzyjazna.

- Słuszne stwierdzenie - odpowiedział Hugh. - Mógłbym zamknąć was obu tu na Peak jak więźniów, czy jak chcielibyście to nazwać, na tak długo aż wszystko się uspokoi. Ale wcale nie jestem taki pewien, czy się uspokoi. - Spojrzał z zaciekawieniem na Kelleya. - Czy naprawdę są­dzisz, że armia Tajlandii nie przejmie się twoim małym przedstawieniem na drodze do lotniska? Skoro przejazd konwoju był trzymany w takiej tajemnicy, muszą dojść do wniosku, że mają u siebie szpicla i będą kopać tak długo, aż...

Kelley przerwał mu ze złością:

- Tam jest więcej szpicli, Hugh. Mnóstwo tych facetów żyje z łapó­wek. To dlatego powodzi im się tak dobrze, mimo że mają tylko wojskową pensję.

- Jasne. Ale wyobraź sobie sytuację, w której jakiś głupek używa gorącej informacji, by roztrzaskać na kawałki dwa tuziny niewinnych tajskich żołnierzy. I przecież sam mówiłeś, że konwój został zaaranżowany przez ambasadę amerykańską. Na Boga, Eddie, jak myślisz, co teraz zrobią Stany Zjednoczone? Twoja fotografia zostanie rozplakatowana w całej Południowo-Wschodniej Azji. Chyba będę musiał zacząć tłuma­czyć klientom, którzy cię znają, że masz sobowtóra.

Im dłużej Young rozmyślał nad sytuacją Jerry'ego, tym bardziej dochodził do wniosku, że być może byłoby wskazane, aby ciało Kelleya również zostało znalezione jak najszybciej. Może Armia Stanów Zjed­noczonych będzie zadowolona, jeżeli znajdą także Eddiego. Czemu nie? Chyba nie będą przeprowadzali gruntownego śledztwa na temat jego przeszłości. Ale jeżeli śmierć Eddiego jest rozwiązaniem, koniecznie muszą go znaleźć w Bangkoku,


a nie w Hongkongu. Teraz jednak trzeba skoncentrować się na Jerrym. Usunąć ten problem z drogi w pierwszej kolejności. Wtedy będzie można podjąć ostateczną decyzję co do Eddiego.

- Okay. Tak więc mam sobowtóra. Z tym można żyć. To wcale nie tak trudno wytłumaczyć. Moglibyśmy opracować jakąś historyjkę o gor­szej części mojej rodziny, może brat bliźniak...

- To również możemy zrobić. Ale najpierw pomyślimy, jak wysłać cię z powrotem do domu, żeby uniknąć wszelkich podejrzeń. I chciałbym, żebyś zatarł swoje ślady w Bangkoku. Musisz uciszyć swoich ludzi w wojsku.

- To nie takie proste... - zaczął Kelley.

- Mamy całą noc na przemyślenie tego, Eddie. Jestem pewien, że opracujemy plan. Żaden z nas nie będzie mógł spokojnie żyć, póki nie uładzimy tego bałaganu.

* * *

Stone przeglądał Washington Post sprzed dwóch dni nie zwracając uwagi na to, co czyta, gdy usłyszał, że w sąsiednim pokoju drzwi otwierają się, a zaraz potem zamykają. Poczuł niezwykły, chociaż całkiem przyjem­ny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Skoczył na nogi i pobiegł do drzwi łączących oba pokoje.

- Chciałem już wysyłać ekspedycję poszukiwawczą. Tęskniłem za tobą.

Przeniesiono ich do innego hotelu, bardziej komfortowego i jeszcze szczelniej chronionego.

Leila Potter uśmiechnęła się. Kiedy ostatnio ktoś mówił, że tęskni za nią? To było przyjemne uczucie.

- Gdy jesteś ze słynnym W.P. Chanem, z Mangustą we własnej osobie, czujesz się bezpiecznie. - Rzuciła żakiet na krzesło i uśmiechnęła się do Stone'a. - I, mój przyjacielu żeglarzu, to taki uroczy dżentelmen, że powinieneś czuć się troszkę zazdrosny.

- Biorąc pod uwagę, jak krótko się znamy - powiedział Matt pod­chodząc do niej - raczej nie powinienem być zazdrosny. Jednak naprawdę jestem obłąkańczo zazdrosny o każdego mężczyznę, który ośmiela się na ciebie spojrzeć. - Pocałował ją w czubek nosa, potarł jej wargi swoimi, potem objął ją i zagłębił się w prawdziwym pocałunku. Powrócił ten sam dreszcz, tym razem mocniejszy.

Gdzieś, w głębi, czuła, że drży w odpowiedzi. Gdy w końcu się odsunął, jej oczy były otwarte i błyszczały.

- Nie musisz być zazdrosny, Matt. Pragnę tylko ciebie. Gdybyś wczorajszego wieczoru został zabity albo ciężko ranny, po prostu nie wiem, co by się ze mną stało. Miałam wrażenie, że mój świat przestaje istnieć... och, cała ta strzelanina. Przerażał mnie człowiek, który mnie niósł. Wiedziałam, że jest Chińczykiem, ale nie miałam pojęcia, czy jest po naszej stronie, czy też jest


wrogiem. Nigdy przedtem go nie widziałam. A gdy zobaczyłam W.P. leżącego tam, w holu, z zamkniętymi oczami, w kałuży krwi, byłam pewna, że to już koniec. - Łzy popłynęły po jej policzkach. - Gdyby ten policjant nie zaczął mnie uspokajać, zanim jeszcze byłam w stanie coś powiedzieć... - Odetchnęła głęboko. Wyrzuć to z siebie. Wyrzuć z siebie cały ten strach.

- Chodź ze mną. Nie musisz o tym mówić. - Stone przyprowadził ją do kanapy.

- Muszę, do diabła. - Leila wytarła dłonią oczy.

Dokonała tylu rzeczy sprzeczając się z tą Leilą, która była gdzieś w głębi niej. Wiedziała już, że Leila, która do tej pory tłumiła swoje uczucia, która czuła się zabłąkana, niezależna, która stawiała czoło swoim problemom bez żadnej pomocy, która unikała bliskich związków z innymi ludźmi, w obecnej chwili zbliży się do innego człowieka. Od dnia swoich szesnastych urodzin, dnia, w którym do domu przyszedł oficer i ksiądz, ta wewnętrzna Leila potrafiła dać sobie radę z każdym wyzwaniem, które stawiał jej zewnętrzny świat. Miłość mogła ją zranić. Współżycie z kimś mogło spowodować ból. Szczęście mogło tylko przysporzyć więcej smut­ku. Żaden mężczyzna nigdy nie był w stanie odszukać i zrozumieć tę drugą Leilę. Ale teraz Matt Stone dokonał rzeczy niemożliwej. Odnalazł tę inną Leilę, odkrył przed nią swoje własne strachy i pokazał jej, że szczęście może przemóc ból, a miłość może dać siłę... a stało się to tak szybko.

- Ten policjant był taki miły. I zaraz, gdy powiedział mi, że puls W.P. jest mocny, W.P. otworzył oczy. Spojrzał na mnie i nie ruszając głową zapytał: „Kto zwyciężył?” Był tak poważny, że nie wiedziałam czy żartuje, a potem uśmiechnął się. Wtedy jednocześnie zaczęłam śmiać się i płakać. I pomyślałam o tobie. - Chwyciła Stone'a za rękę, podniosła ją do twarzy i pocałowała. Potem, trzymając ciągle jego dłoń w obu rękach, pogłaskała swój policzek jego dłonią. - Następną rzeczą, którą zrobił W.P., było pytanie o ciebie. Wypowiedział twoje imię, Matt. Spytał: „Gdzie jest Matt? Czy nic mu się nie stało?” I wtedy zrozumiałam, dlaczego moje serce bije tak mocno - dlatego że kocham cię tak bardzo. Nie mogłam spytać o ciebie, bo bałam się odpowiedzi.

* * *

Gdy jeden z ludzi W.P. wszedł wówczas do pokoju, Stone zaczynał właśnie odzyskiwać przytomność. Było tak, jakby po latach walenia jego głową o ścianę, zaczęły powracać dźwięki i światło, i wiedział tylko, że leży i powinien pozwolić reszcie ciała wysyłać sygnały o swoim stanie do mózgu. Głowa go bolała i tak powinno być. W ramieniu też czuł ostry oól, ale mógł poruszać ręką. Policjant wchodząc do pokoju dwa razy zawołał go po nazwisku w strachu, że Stone będzie tylko jeszcze jednym ciałem. Ale Stone mu odpowiedział.

Gdy mrowienie w ciele stało się słabsze i Stone mógł już zogniskować wzrok, policjant pomógł mu wstać. Stone nalegał, że chce wsadzić głowę


pod prysznic, bo była to rzecz, którą zawsze robił w takich sytuacjach. Gdy się suszył, policjant opowiedział mu dokładnie, co zdarzyło się w recepcji hotelu. Kiedy wyszli z windy do holu, felczer zajmował się W.P., a Leila klęczała obok niego i trzymała go za rękę.

* * *

- On mnie trzymał za rękę tamtego wieczoru w restauracji - kontynu­owała Leila. - Pamiętasz? Kiedy Dan Slade powiedział nam o Penny. Ty i Dan musieliście odejść od stołu, ale W.P. trzymał mnie za rękę i płakał razem ze mną, i opowiadał mi o Tommym Changu, a potem słuchał tego, co ja mu mówiłam o moim bracie i o Penny. Dlatego nie mogłam go zostawić, by tam leżał sam w recepcji. I myślałam, że może ty będziesz żywy, jeżeli nie pójdę na górę, do pokoju. - Znów pocałowała jego rękę.

- Miałaś rację, że tam zostałaś. - Matt delikatnie dotknął jej brody czubkami palców wolnej ręki i zobaczył, że jej oczy są suche. - Lepiej się teraz czujesz?

- Tak długo, dokąd jestem z tobą. Wierzę ci i czuję się z tobą bezpieczna, chociaż... - Spojrzała na Matta i przerwała uśmiechając się prowokująco.

- Mów dalej.

- Chociaż W.P. jest też wspaniały - zakończyła. - Ale nie może trzymać mnie i całować, i kochać się ze mną, i sprawić, żebym o wszyst­kim zapomniała, tak jak Matt Stone może. - Popchnęła go do tyłu, aż usiadł na kanapie.

Stone odchylił się i złożył ręce na piersi. Nie potrafił sobie przypo­mnieć, kiedy ostatnim razem tak dobrze czuł się z jakąś kobietą. Przez chwilę był podniecony jak nastolatek robiący to na tylnym siedzeniu starego auta, badający z dreszczem nowe terytorium.

- I na dodatek W.P. byłby zaszokowany, gdybym mu to zrobiła. - Położyła się na nim i powoli, z rozmarzeniem ocierała się o niego, nie spuszczając wzroku z jego twarzy, aż wreszcie usiadła mu okrakiem na piersi, a spódnica podniosła się jej do pasa. - Myślę, że on jest dla mnie raczej jak ojciec, bo nigdy bym mu tego nie zrobiła. - Pochyliła się i pocałowała go, rozchylając językiem jego wargi.

- Mam nadzieję, że nie będę traktowany jak ojciec - szepnął Matt, gdy cofała się i oparła brodę na złożonych rękach o kilka centymetrów od jego twarzy.

- Nie - odparła Leila zachrypniętym głosem. - Niemożliwe. - Wycią­gnęła nogi, położyła się na nim i przyłożyła swój policzek do jego policzka. - Czy nie jestem za ciężka?

- Absolutnie nie. - Jedną ręką pogłaskał ją po plecach, a palcami drugiej przeczesał jej włosy.

- Matt?

- Tak?

- Myślę, że jest sprawa, o której powinnam ci powiedzieć, bo nie ma nikogo innego, komu mogłabym się zwierzyć.


- Powiedz mnie.

- Myślę... Nie, nie myślę. Jestem całkowicie pewna. Zakochałam się w tobie. - Zanim mógł odpowiedzieć, przesunęła się tak, że patrzyła mu prosto w oczy. - Nie odpowiadaj, jeżeli nie chcesz. I nie odpowiadaj teraz. Chyba większość ludzi stwierdziłaby, że tak mówię, bo wydarzyło mi się to wszystko. Niektórzy stwierdziliby, że byłeś tak miły i wyrozumiały, bo mi współczujesz. A mnóstwo ludzi twierdziłoby, że jestem zdesperowaną kobietą w średnim wieku. Ale to nie o to chodzi. Chodzi o ciebie. Niezależnie od tego, co się wydarzyło, chodzi o ciebie. Ty jesteś wyjąt­kowy. - Schowała twarz w dłoniach. - Wiesz o tym, Stone? Jesteś wyjątkowy. O, Boże, jesteś wyjątkowy. - Pocałowała go szybko i położyła głowę na jego piersi.

- Dobrze. Pozwól, że coś ci powiem, Potter. Te same zwariowane myśli krążą również po mojej głowie. Będąc mężczyzną, a szczególnie mężczyzną w średnim wieku, jestem już na tyle mądry, by czuć skłonność do kobiety w średnim wieku. Chyba nigdy przedtem nie podchodziłem do miłości tak poważnie. I co więcej, jestem takim mężczyzną, który boi się powiedzieć to kobiecie, bo czuje paranoiczny strach przed wyśmianiem. - No i jak ma to teraz powiedzieć?

Słowa kotłowały mu się w ustach, gdy próbował je wypowiedzieć. Leila musiała koniecznie zrozumieć, że to, co powie, wypływa prosto z jego serca. Od czasu rozwodu wypowiadał parę razy słowo „kocham”, chociaż mówiąc je wiedział, że nie oznaczało to „na zawsze”, a tylko na jedną noc, weekend, albo tydzień. Nie na całe życie. Tak więc teraz musiało to zabrzmieć inaczej, jeżeli miał wyrazić dokładnie to, co czuł.

Tak trudno było zrozumieć, że nie chce dłużej być sam, że chce z kimś dzielić życie, z Leilą. Nie jest już samotnym wojownikiem wysłanym w nieustającą misję ulepszania świata. Te lata już minęły i jakoś je przeżył. Teraz niech młodsi zajmą się naprawą świata, bo przyszła jego kolej, by znaleźć miłość, która go do tej pory omijała, nie, nie omijała, ale od której on uciekał. Chciał dzielić życie z drugą osobą.

- Tak mi to ułatwiłaś - kontynuował cicho - bo naprawdę otworzyłaś się w tym małym przemówieniu, które przed chwilą wygłosiłaś. I dałaś mi odwagę, bym powiedział, co myślę. Kocham cię, Leilo. I co z tym zrobisz? - A gdy to powiedział, uspokoił się.

Wysunęła głowę wystarczająco daleko, by obdarzyć go szybkim poca­łunkiem i znów umościła się na jego piersi. Uścisnęła go najmocniej, jak mogła.

- To jest właśnie odpowiedź, jakiej potrzebowałem. - Milczał przez chwilę, a potem kontynuował: - Zdarzyło się to tamtego dnia, na wzgó­rzach Marylandu, niecały tydzień temu, a wydaje mi się, że tak już jest całe życie. Bałem się, bo przecież mogłaś mnie nie chcieć. - Znów umilkł na chwilę. - Ale teraz już nigdy nie będę się bał.

Leila podniosła się na łokciu i spojrzała wokół pokoju.


- Wiesz co teraz zrobimy, panie Stone? Zamienimy ten pokój w domek przeznaczony na miesiąc miodowy i uczcimy to. Zadzwoń do obsługi i poproś o szampan. Potem pogasimy większość świateł, ale nie wszystkie żebyśmy mogli podziwiać widowisko.

- Widowisko? - zdziwił się Stone.

- Będziemy się kochać, mój ukochany, tak jakby to był nasz miesiąc miodowy. Tak jak w starym powiedzeniu: będziemy się kochać tak, jakby już nie miało być jutra.

- Wznieśmy toast za mnóstwo następnych dni.

Mam taką nadzieję, żeglarzu. Mam taką nadzieję.

Leila nie mogła powiedzieć Mattowi, jaką decyzję podjęli razem z W.P., gdy przez kilka minut byli sami w jego pokoju szpitalnym. To było dla jej brata, Danny'ego, i dla Penny, i dla Tommy'ego Changa. Podejmowali ryzykowną grę.

Czasami musisz dokonać wielu rzeczy, zanim będziesz mogła oddać się miłości.

W.P. powiedział:

- Mój wydział może to przeprowadzić nie ryzykując twoim życiem. - Ale Leila wiedziała, że naprawdę nie było takiej możliwości.

- Jest mnóstwo powodów, żeby tego nie robić. Ale jest jeszcze więcej, żeby jednak tak postąpić.

W.P. skinął głową. Użył prawie tych samych słów, gdy komisarz policji poradził mu, by skorzystał z płatnego urlopu aż do chwili, gdy całkiem wyzdrowieje. Tyle że nie mógł. Kogoś brakowało w tej łamigłówce i nie potrafił go odnaleźć. Dziwne było to, że jeżeli nawet któryś z szefów gangów wiedział, kto stoi za Santuccim, żaden nic nie powiedział. Ludzie W.P. meldowali, że istnieje człowiek, który ma więcej władzy niż ktokolwiek, kogo do tej pory spotkali. Oczywiście ten człowiek być może będzie zmuszony do wyjścia na powierzchnię. Ale teraz pierwszoplanowym celem jest Santucci.

Strzelanina w hotelu znalazła oddźwięk w Pałacu Gubernatora. Wła­dze Hongkongu zawsze współpracowały ze Stanami Zjednoczonymi i in­nymi państwami przy poszukiwaniu przestępców, którzy zbyt często wybierali Kolonię z jej swobodną atmosferą jako bazę dla swoich prze­stępczych operacji. Ale gdy przelewana była tubylcza krew, nalegały na swój udział w dochodzeniu. W ten sposób sprawa stała się nie tylko amerykańskim problemem. Generał Ben Miele rozkazał Stone'owi i Slade'owi, by opracowali plan razem z lokalnymi władzami, zanim podniesie się nowa fala gwałtu. To opóźni poszukiwania Santucciego, ale tak czy owak, plan był potrzebny. W.P. wyjaśnił, że naprawdę nie ma innej możliwości. Jego ludzie rozszerzą zakres dochodzenia, a on odda się osobistym poszukiwaniom. Musi to zrobić.

- Dlaczego chcesz w tym uczestniczyć? - spytał Leilę W.P, - Przyje­chałaś do Hongkongu z Mattem tylko w celu konfrontacji z Santuccim, a nie po to,


by osobiście go szukać. Jeżeli się nie mylę, to Matt Stone cię tu przywiózł. To jego wyznaczył wasz rząd do prowadzenia śledztwa.

Leila pamiętała ten przepraszający ton w głosie W.P. Rozpaczliwie pragnął jej pomocy przy szukaniu Santucciego, gdyż chciał pomścić śmierć Tommy'ego Changa i innych policjantów. On również pozwolił, by osobiste odczucia wpłynęły na jego ocenę sytuacji. Jednak wahał się przed wmieszaniem w sprawę osoby prywatnej. Ciekawiło go, dlaczego podjęła decyzję tak podobną do jego własnej.

- Nic nie szkodzi, że pytasz. Chcę to zrobić głównie dlatego, że jesteśmy teraz razem z Mattem, a ludzie tacy jak Matt stają się w takich sytuacjach zbyt opiekuńczy. Chcę wreszcie znaleźć Jerry'ego, ale nie mogę doprowadzić do tego, by coś zniszczyło to, co jest między mną i Mattem. Jeżeli nam się nie poszczęści, Matt będzie z nami w pełni współpracował od jutrzejszego południa.

Było jej tak łatwo podjąć tę decyzję. Nie, nie było łatwo. Miłość powinna opierać się na zaufaniu, a ona już łamała zaufanie. Będzie musiała znaleźć wymówkę, by wyjść z pokoju wcześnie rano. W.P. załatwi to telefonem przed wschodem słońca.

- Mnóstwo następnych dni - powiedział Stone.

Naprawdę mam taką nadzieję, żeglarzu. Pragnę tych następnych dni bardziej, niż możesz sobie wyobrazić.

Rozdział 17

Powieki W.P. Chana uniosły się instynktownie o 3:59. Automatycz­nie obrócił się na lewy bok, tak jak to zawsze robił, by wyłączyć alarm, zanim zacznie działać i obudzi żonę. Ale intensywny ból przeszył ramię powalając go na plecy. Zagryzł wargi i skoncentrował uwagę na miejscu, w którym kula przeszła przez ciało, w pobliżu obojczyka, tuż koło pachy.

Kiedy był młodszy uważał, że taka koncentracja ma własności leczenia siłą woli i rana powinna zniknąć w ciągu nocy. Ale następnego dnia okazywało się, że rana trwa bez zmian. W miarę nabierania doświadczenia zorientował się, że znoszenie bólu jest po prostu kwestią samokontroli. Ból może być złagodzony lub wzmocniony w wyniku świadomego od­działywania umysłu i już dawno nauczył się z tego korzystać. Ta metoda była bardziej realistyczna i efektywna niż leczenie siłą woli i można było w nią wierzyć. Jednak nigdy nie udało mu się uleczyć samemu i musiał przyznać, że w miarę, jak stawał się starszy, gojenie się ran trwało coraz dłużej.

Gdy wreszcie pozwolił sobie na złapanie oddechu, odwrócił głowę w stronę radia. Za późno. Kiedy walczył z bólem w ramieniu, trzecia pięćdziesiąt dziewięć zniknęła na zawsze z wyświetlacza. Jaskrawozielone cyferki w milczeniu zmieniły się na 4:00 i radio zaczęło działać. Wysoki, ostry głos spikera z Hongkongu dosłownie eksplodował w niewielkiej sypialni.

Nie mogąc przekręcić się na bok, W.P. usiadł spuszczając równocześ­nie nogi na podłogę i sięgnął do wyłącznika.

- Nie musisz wyłączać radia, Wu. To mi nie przeszkadza, już nie śpię. - Jego żona zawsze go tak nazywała, była to oznaka jej uczuć. Mimo że nigdy


nie była w Stanach Zjednoczonych, zaakceptowała amerykańską metodę nadawania imion, ale nie zgodziła się na nazywanie go Walterem, imieniem, które mu nadał ojciec, przyjął imię Wu dla potwierdzenia swojego chińskiego dziedzictwa, a także na życzenie żony.

- Czy obudziłem cię?

- Nie. Och, może, ale i tak budziłam się co chwilę. Nie wiedziałam co zrobić, gdy mówiłeś przez sen.

W.P. nigdy dotąd nie mówił przez sen, więc dzisiaj była tym zaniepo­kojona. Żyli razem już trzydzieści pięć lat. Została odrzucona przez własną rodzinę, gdyż ojciec W.P. lubił amerykański styl życia i nadał synowi amerykańskie imię. Zaczynali od niewielkiego pokoiku w śmier­dzących slumsach, gdzie nie było nawet bieżącej wody, a dziś doszli do stosunkowo komfortowego mieszkania.

Żywiła coraz większą rodzinę z nędznej pensji policjanta, kochając prawie każdą chwilę tych ciężkich lat, gdyż kochała męża nade wszystko. Nie tylko dzieliła z nim egzystencję, ale była całkowicie oddana swojemu wspaniałemu małżonkowi. Czciła go za jego odwagę, przyzwoitość i uczci­wość, i gdyby to było potrzebne, z radością poświęciłaby dla niego życie. Ale teraz bała się, że mogłaby nie mieć możliwości. Kula, która trafiła go zeszłej nocy, przeszła zaledwie kilkanaście milimetrów od serca. Następna...

- Mówiłem przez sen?

- Tak, ale nic nie mogłam zrozumieć. - Zapaliła nocną lampkę. - Obróć się do mnie.

Obrócił się powoli górną częścią ciała, aż mogła zobaczyć bandaże zawinięte wokół ramienia i klatki piersiowej.

- Dalej krwawi. - Wskazała z wyrzutem na plamę krwi przesiąkniętej przez gazę. - Powinieneś zostać w łóżku aż rana się zabliźni.

- Oczywiście masz rację. Powinienem. - Uśmiechnął się blado. - Niestety, podobnie jak zawsze, to raczej nie jest najwłaściwszy moment na odpoczynek. Czuję się zupełnie dobrze.

- Przed chwilą krzyknąłeś z bólu.

- Bo zapomniałem, i przekręciłem się na lewe ramię. Ból mnie zaskoczył. Teraz już wszystko w porządku.

- Co to jest...? - próbowała wymówić imię Leili.

W.P. uśmiechnął się.

- To imię tej Amerykanki, o której ci mówiłem.

- Czy ładna?

- Bardzo... jak na amerykański gust - dodał korygując swoje stwier­dzenie. - Musisz ją kiedyś poznać, wspaniała kobieta. Jej przyjaciel też jest bardzo miły - zauważył mimochodem.

- O, na pewno, z przyjemnością. - Uśmiechnęła się szeroko. Nie była zazdrosną kobietą, ale lubiła porównywać. - Dlaczego tak się przejmujesz tą Amerykanką?


W.P. ujął rękę żony.

- Gdybym mógł wybierać, chętnie bym ją widział jako córkę, jest bardzo silna i bardzo zdecydowana, przecierpiała więcej niż na to zasługuje. Jest bardzo chińska. - Szukał właściwego słowa, żeby móc opisać Leilę. - Ona jest stoikiem.

- Możesz mieć jeszcze jedną córkę, jeśli chcesz - odpowiedziała wsta­jąc z łóżka - jeżeli wyszła już z pieluszek.

Podziwiał czasami poczucie humoru swojej żony, a teraz pomyślał, że powtórzy Leili ten komentarz, kiedy ją zobaczy.

- Dam ci coś do zjedzenia.

- Nie musisz. Raczej pośpij jeszcze.

- Nie zasnę, jeśli wypuszczę cię bez jedzenia. - Nałożyła chustę na drobne ramiona i przeszła przez zasłonę z koralików oddzielającą część sypialną pokoju od części dziennej. - A ty nie próbuj zmieniać bandaży bez mojej pomocy. Nie dasz rady zrobić tego porządnie.

W.P. zmył resztki snu z twarzy i zaczął robić ćwiczenia dla rozluź­nienia napiętych mięśni ramienia i klatki piersiowej. Bolało dalej, ale był to ból równomiernie pulsujący, a nie ostre szarpnięcia jak wczoraj. Z tym można już było żyć. Kusiła go butelka środka przeciwbólowego, którą dostał w szpitalu, jednak szybko odwrócił się od niej. Złagodziłaby ból, ale równocześnie spowolniła reakcje i przytępiła umysł. Dziś nie może sobie pozwolić na nic poza stanem najwyższego napięcia. Nie w sytuacji, kiedy Leila zgodziła się pomóc.

Mimo całkowitego zaufania, jakie Leila miała do siebie, mimo pewno­ści, że Jerry Santucci był jej osobistym problemem, W.P. wiedział, że Leila nie poradzi sobie sama. Dlatego też nie mógł pozwolić jej wejść do budynku Incharu jedynie z pomocą jednego rannego Chińczyka. Włączył w to Stone'a, ale obaj uznali, że będzie znacznie lepiej, jeśli Leila będzie przekonana, że jest zdana tylko na siebie.

W.P. zastanawiał się nad sytuacją. Manipulował nimi dla własnej korzyści. Czy oni mają jakiekolwiek pojęcie o tym, co on robi? Czy to właśnie dlatego ludzie z Zachodu uważają tak często Azjatów za kręta­czy? W.P. czuł się skrępowany wobec tych dwojga ludzi, których tak szybko nauczył się szanować. Niestety nie było innej możliwości od­nalezienia Santucciego czy osoby, która stała za nim. Niezależnie od tego, ilu okrągłookich było w to wmieszanych, Inchar działał po azjatycku i żaden człowiek z Zachodu nie był w stanie sam spenetrować tej organizacji.

* * *

Kiedy zaświergotał telefon, Leila była gdzieś w pól drogi miedzy snem a jawą. Chwilę wcześniej niejasno zdawała sobie sprawę, że uśmiecha się do siebie z czystej radości dawania i brania przyjemności. Była jednak na tyle przytomna, że pamiętała, co ją czeka w nadchodzącym dniu. To dzwoni


W.P.! Przez ostatnią godzinę chyba już tylko drzemała. Przekręciła się na bok, aby odebrać telefon, zanim ponownie zadzwoni. Miała nadzieję, że Stone jeszcze go nie słyszał. Wczoraj wieczorem obiecała W.P., że będzie gotowa punktualnie o szóstej trzydzieści, kiedy przyjedzie samochód policyjny, żeby ją zabrać.

Przez chwilkę zastanawiała się, czy wysunąć się z łóżka i wziąć prysznic. Ze strony Matta nie było żadnej reakcji po dzwonku telefonu. Dzisiaj zamierzała udać się do jaskini lwa. Przesunęła się powoli po łóżku, aż ich ciała się zetknęły i uniosła na łokciach. Drzwi łazienki były półotwarte, a światło zapalone. Zanim się pochyliła, przyjrzała się zaryso­wi jego twarzy. Już miała go pocałować, kiedy otworzył oczy i objął ją za szyję.

- Wściekałbym się na siebie, gdybyś poszła spać gdzie indziej. - Przyciągnął ją i mocno pocałował.

- Przepraszam za telefon... - zaczęła, kiedy ją puścił.

- Nie musisz przepraszać. Nie śpię od pół godziny i zastanawiam się, w jaki sposób cię napaść. Czy mam cię budzić delikatnie, na przykład miłym pocałunkiem, tak jak ty to właśnie miałaś zamiar zrobić, czy też podskoczyć i potrząsnąć tobą. - Mówiąc to obcałowywał delikatnie jej kark i uszy.

- Chyba oboje mieliśmy te same brudne myśli, bo ja chciałam po prostu skoczyć na ciebie. Ale w przypadku kobiety to wymaga nieco więcej współpracy ze strony mężczyzny. - Kiedy ostatnio zdarzyło się jej tak swobodnie rozmawiać z mężczyzną? Czy w ogóle zdarzyło się to kiedykolwiek?

Stone dał jej przyjacielskiego klapsa po siedzeniu.

- Byłabyś bezgranicznie zdumiona, a może nawet przerażona czując, jak szybko uzyskałabyś tę współpracę.

- Muszę wstać wcześniej, bo obiecałam W.P., że zjem z nim śniadanie. Powiedział, że biuro komisarza chce przesłuchać mnie w związku z tym co się stało w tamtym hotelu zeszłej nocy. - Dziwne, że może kłamać Mattowi, mimo że potrafili się odkryć przed sobą tak spontanicznie. Oczywiście kłamstwo było usprawiedliwione, bo nie mogła przecież po­zwolić sobie na powiedzenie Mattowi... Nie, teraz już oszukiwała samą siebie.

Czy między kochankami istnieje w ogóle coś takiego jak kłamstwo usprawiedliwione? Nie potrafiła w dalszym ciągu w pełni przyznać się, że Jerry Santucci urósł od rangi upiora, który zmaterializował się przy „ścianie”, obsesji, która zawładnęła nią całkowicie. Ta obsesja stała się jej częścią składową, rakiem, i musiała to usunąć. Nie było ważne, że śledzenie Santucciego stanowiło pracę Matta. Leila była pewna, że nigdy nie wybaczyłaby sobie, gdyby Matt został ranny w czasie polowania na jej osobistego demona. Czy to był wystarczający powód, żeby mu kłamać? Czyż podstawą bliskich


stosunków, takich jak miedzy nimi, nie powinno być wzajemne zaufanie... jeśli miedzy nimi istniała więź, której pragnęła?

- A co robisz później, moja pani? - spytał z chichotem, wyginając brwi jak klown. - Jeśli jesteś wolna, to mam kilka nadzwyczajnych pomysłów, które z całą pewnością ci się spodobają.

- O ile... W.P. nie będzie potrzebował mnie do niczego innego, pozostała część dnia jest dla ciebie, jeśli te na pewno wspaniale pomysły wystarczą na resztę dnia. - Czy będzie jeszcze jakaś reszta dnia? Nie było żadnego sensu w śmierci tych wszystkich ludzi w ciągu ostatnich dziesięciu dni, pomyślała Leila. Wszyscy oni już nie żyją. Śmierć jest śmiercią, ciąg dalszy już cię nie dotyczy. Wszyscy zginęli śmiercią gwałtowną i... i żadna z tych śmierci nie musiała się zdarzyć. Proszę, pozwól, aby jeszcze była reszta dnia... i wiele dni później.

- Moja wyobraźnia nie ma granic. Ale teraz musimy zrobić coś bardzo ważnego.

Leila zwilżyła wargi.

- Właśnie po to wstałam, żeglarzu. - Uszczypnęła go w koniuszek nosa. - Gotów?

* * *

Zsunęła się z łóżka i spojrzała na zegarek.

- Mój Boże, już dziesięć po szóstej. A ja myślałam, że to była chwilka.

- Z tego wynika, że raczej nie powinniśmy brać prysznica razem - powiedział z przekornym uśmiechem. - W.P. Chan nie lubi czekać.

Policjant, który trzymał wartę całą noc na korytarzu, odprowadził ją do holu punktualnie o szóstej trzydzieści. Kiedy wsiadała do policyjnego auta, kierowca zawiadomił przez radio: - Tak jest, szefie. Wyjeżdżamy o czasie.

* * *

Hugh nie mógł spać już drugi poranek z rzędu. Tym razem jednak miał absolutną pewność, co musi zrobić. Wstał bardzo wcześnie, chociaż wszyscy trzej byli na nogach jeszcze po północy, omawiając postępy w aktualnych przedsięwzięciach Incharu. Wiele z nich znajdowało się pod znakiem zapytania, gdyż zależały od Santucciego i Kelleya, którzy muszą teraz unikać pojawiania się na forum publicznym. Eddie i Jerry wykończyli razem butelkę Jacka Danielsa, ale Hugh popijał niewiele. Kiedy ma się perspektywę wzięcia na siebie wyłącznej od­powiedzialności za dużą korporację, alkohol staje się sprawą dru­gorzędną. Hugh wiedział, jak mają potoczyć się sprawy, podczas gdy Jerry i Eddie czuli, a jednocześnie lekceważyli fakt, że balansowali na krawędzi brzytwy.

Dziś nie było porannego pływania ani nawet kawy przy goleniu-Hugha czekał długi dzień. Tuż po wschodzie słońca zadzwonił, by obudzić Connie.


- Dosyć spania na dzisiaj, moja droga - odpowiedział na zaspany głos w słuchawce. - Przynoszę dobrą nowinę. Zdecydowałem się dać ci premię za twoją absolutną lojalność, ale - zachichotał - mam też złą nowinę. Po to, by odebrać tę premię, musisz przyjść do biura najdalej za godzinę. - Częściowo mówił prawdę. Lojalność Connie wobec Hugha była bezdyskusyjna, więc zasługiwała w pełni na odpowiednią nagrodę.

Przed wyjściem ze swojego domu na Victoria Peak zostawił jeszcze polecenie, by Santucci i Kelley zostali dowiezieni do podziemnego biura Incharu nie później niż o ósmej czterdzieści pięć. Potem pojechał do śródmieścia. Gdy wszedł z korytarzyka przez drzwi z zamkiem kodowym, Connie szykowała już kawę.

Odwróciła się, żeby powiedzieć coś miłego, ale zrezygnowała widząc na jego twarzy wyraz determinacji, a właściwie nawet złości.

- Jeszcze raz dzień dobry, Hugh. Miałam zamiar powiedzieć coś o tym, jak promienny jesteś o tak wczesnej godzinie, ale myślę, że w tej chwili raczej nie masz ochoty wysłuchiwać takich słów.

- Nie czuję się promiennie ani miło. - Wiedział co musi zrobić, aby ochronić Inchar i siebie, i powinien przeprowadzić to do końca, nawet gdyby sam przy tym cierpiał. Zdobył się na słaby uśmiech.

- Za to ty wyglądasz ślicznie o każdej porze. - Naprawdę wyglądała ślicznie i uderzyło go, że jeśli chciałby kiedykolwiek złamać swoją zasadę dotyczącą stosunków w biurze, to tylko dla Connie. - Dzięki twojemu uśmiechowi mój dzień będzie odrobinę łatwiejszy.

Connie spojrzała na niego z uwagą.

- Nie wiedziałam, że mamy aż takie kłopoty.

- To prawda. Mam trudności, ale to nie dotyczy ciebie. Możesz być absolutnie pewna, że obietnica, którą dałem ci godzinę temu przez telefon, jest warta tyle samo co złoto.

* * *

Od chwili, kiedy Leila wyszła z pokoju, Matt zachowywał się jak zwykły turysta. Kiedy kończył się golić, boy hotelowy przyniósł zamówio­ne wcześniej angielskie śniadanie. Ubrał się w zwykłe luźne spodnie, koszulę z krótkimi rękawami i tanie mokasyny. Wychodząc z pokoju koło ósmej włożył jeszcze baseballową czapeczkę i zapiął zamek błyskawiczny beżowej wiatrówki, by zasłonić dziewięciomilimetrową berettę umiesz­czoną w kaburze pod pachą.

Ledwo widoczna za prawym uchem słuchawka była w rzeczywistości odbiornikiem, a w aparacie fotograficznym zawieszonym na szyi ukryta była krótkofalówka. Gdyby przypadkiem ktoś zwrócił uwagę na tego turystę, przyjąłby oczywiście, że torebka zaczepiona przy pasie zawiera portfel, rolki filmu, cukierki i wszystko, co Amerykanin uważa za nie­zbędne podczas dnia spędzanego w mieście. Przewodnik ze szczegółowym planem śródmieścia


281znajdował się w bocznej kieszeni, a długopis i kołonotatnik w kieszeni koszuli.

Przeszedł przez Kowloon, skręcił w prawo z Chatham Road South w Salisbury Road. Sprawdził godzinę i powoli przemierzył Tsimshatsui Promenade. Idąc spacerkiem do mola promów Star, zrobił kilka zdjęć portu. Następnie kluczył dolnymi uliczkami śródmieścia, zatrzymując się czasami, żeby zanotować coś w swoim notatniku po zrobieniu zdjęcia. Niekiedy pytał przechodniów o okoliczne widoki. O ósmej pięćdziesiąt pięć był na Chater Road, w pobliżu Inchar House. Zgodnie z tym, co słyszał przez słuchawkę, Dan Slade i W.P. Chan znajdowali się już w pobliżu, podobnie jak liczni policjanci po cywilnemu, którzy po­zdrawiali Stone'a, gdy rozpoznawali jego głos lekko przytłumiony przez obudowę kamery.

Dziesięć po dziewiątej Leila wkroczyła zdecydowanym krokiem do budynku Incharu wiedząc jedynie, że W.P. jest w pobliżu i że hol jest pod nadzorem policji. Przystanęła, bo zachwyciła ją woda tańcząca w wodo­spadzie. Potem podeszła do recepcji, gdzie spokojnie zaczekała, aż pra­cownik ochrony skończy rozmawiać przez telefon. Nad nimi obracała się cichutko kamera telewizji wewnętrznej.

- Czy mogę w czymś pomóc? - strażnik uśmiechnął się mile czekając na odpowiedź.

- Proszę wskazać mi drogę do biura Jerry'ego Santucci. - Nie spytała, czy znajduje się we właściwym budynku. Jej słowa świadczyły, że wie, iż Jerry tu jest. W.P. powiedział, że to właśnie tu. Że nie może to być w żadnym innym miejscu. Nieważne, że żaden z ludzi W.P. nie widział Santucciego, w końcu udało mu się zniknąć na prawie dwadzieścia pięć lat.

Wartownik przycisnął brzęczyk poniżej kontuaru.

- Czy pani wie, w jakiej firmie pracuje? - wskazał na tablicę infor­macyjną.

- International Charities. O ile wiem, jestem we właściwym budynku. Przecież to jest Inchar House.

- Tak, owszem. Ale ja nigdy nie słyszałem tego nazwiska. - Wyjął informator i otworzył na odpowiedniej stronie. - Czy mogłaby pani przeliterować nazwisko... powoli. - Miał całkowicie szczery wyraz twarzy i patrzył z oczekiwaniem na Leilę.

Leila przeliterowała starannie nazwisko Santucciego, obserwując, jak strażnik przesuwa palec wzdłuż strony S.

- International Charities. Zajmuje część tego wieżowca. Jest dużą międzynarodową firmą, ale tu, w Hongkongu, pracuje niewielka część zatrudnionych w Incharze. Znam większość tych ludzi, bo witają się ze mną codziennie rano w drodze do windy, ale tego nazwiska nigdy nie słyszałem.


- Sprawiał wrażenie zakłopotanego. - Czy nie zechciałaby pani popatrzeć na listę ludzi pracujących tutaj, może rozpozna pani jakieś nazwisko?

Leila przesunęła palcem wzdłuż spisu.

- To dziwne. Nie ma tu nazwiska Jerry'ego. - Spojrzała niewinnie na strażnika. - Uwzględniając całość sprawy, być może używa on fałszywego nazwiska. - Słowo „fałszywy” wymówiła z naciskiem. - Widzi pan, dostałam wiadomość telefoniczną, gdy wychodził dziś rano z domu do pracy. Potem poinformowano mnie, że widziano go wchodzącego tutaj, tak więc musi być w swoim biurze.

Wartownik zmarszczył brwi.

- Czy mogłaby pani go opisać?

W chwili, kiedy Leila podawała strażnikowi wierny opis, Jerry z ot­wartymi ustami wpatrywał się w ekran monitora.

- Co ona pierdoli? - wykrzyknął do wyraźnego obrazu Leili na ekranie. Podrywając się, żeby oskarżycielsko wskazać ekran, trzasnął w kubek i rozlał kawę. - Kto ją zawiadomił? Kto mnie widział? - pytał dalej ze złością. Wściekłość dołożyła się do kaca. Oczy miał przekrwione, a twarz wykrzywioną.

- Muszę powiedzieć, że to był bardzo dokładny opis, biorąc pod uwagę, jak marnie dziś wyglądasz - zauważył Young z przekąsem. - Z całą pewnością mogłaby cię wyłowić w najgęstszym tłumie.

- Czy to ma znaczyć, na rany Chrystusa, że ktoś ją zawiadomił? Że wyszedłem... i przyszedłem? - Aż się położył na biurku Younga. - Hugh, co ma znaczyć to całe gówno?

- Właśnie miałem zamiar spytać cię o to samo. Próbujesz wciągnąć ją tutaj, żeby załatwić sprawę samemu zamiast zostawić to specjalistom? Muszę powiedzieć, że to byłoby...

- O co ci chodzi? - Jerry wymachiwał rękami. - Sądziłem, że wszystko omówiliśmy wczoraj wieczorem, a teraz wychodzi takie gówno? - Popatrzył na Kelleya, który przysłuchiwał się z zacieka­wieniem.

- Wszyscy tak uważaliśmy, Jerry - odpowiedział spokojnie Young. - Gdy tak ostro przerwałeś mi, miałem właśnie powiedzieć, że to jest niebezpieczna metoda rozwiązywania osobistych kłopotów. Zawsze zga­dzaliśmy się, że nie będziemy przynosić swoich własnych problemów do budynku Incharu.

Santucci przeniósł spojrzenie z Kelleya na Younga i z powrotem. Obserwator z zewnątrz mógłby sądzić, że nic między nimi nie zaszło. Kelley i Young z zainteresowaniem patrzyli na ekran.

Leila sięgnęła do portmonetki i wyjęła pieniądze. Odliczyła cztery banknoty.


- Wiem, że Jerry jest tutaj, bo mój informator ma pewność, że byłby w poważnych kłopotach, gdyby skłamał.

- Informator! - zaryczał Santucci.

- Oto dwa tysiące dolarów, jeśli mi pan pomoże. - Wyciągnęła rękę z pieniędzmi w stronę strażnika.

- Powiedziała, że to jakiś facet ją informował! - wybuchnął Jerry, spoglądając ponownie na Kelleya i Younga. - Facet! - Oblizał wargi. - Nikt poza nami trzema nie wie, co robimy - krzyknął oskarżycielskim tonem. - Co ma znaczyć to całe gówno?

- Bardzo mi przykro - uprzejmie powiedział strażnik. - Nam nie wolno przyjmować pieniędzy od odwiedzających. Może ktoś inny będzie mógł pani pomóc. - Wskazał na tablicę informacyjną. Czuł się coraz bardziej nieswojo, gdyż ta kobieta wyraźnie miała zamiar zostać tutaj do momentu, aż uzyska jakąś informację.

- Co ma znaczyć to całe gówno? - cicho powtórzył Santucci. - Hugh? Eddie?

- Dobrze, Jerry, jesteś wystarczająco przekonujący. Wierzę ci - stwier­dził w końcu Hugh. - Może to jest ukartowane, żebyśmy się ujawnili. Trzeba sprawdzić, kto wtyka nos za daleko. - Podszedł do telefonu i nacis­nął kilka przycisków. - Weź coś od Connie i wytrzyj tę kawę - powiedział do Santucciego. - A potem weź na wstrzymanie, aż to rozgryziemy.

Na ladzie strażnika zadzwonił telefon.

- Przepraszam - powiedział grzecznie do Leili strażnik. Wysłuchał wy­jaśnień Younga, jak ma postąpić, i na koniec odpowiedział: - Dziękuję panu za telefon, sir. - Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Leili. - Czy znalazła pani jakieś nazwisko?

- Nie. Ale Jerry Santucci na pewno jest w tym budynku.

- Może ktoś inny będzie w stanie pani pomóc - starał się ją przeko­nać. - Przecież pani nie może odejść bez niczego. - Wykręcił numer i po zgłoszeniu się rozmówcy spokojnie wyjaśnił: - Jest tu pani, która chciałaby się zobaczyć z kimś, kogo nie znam. Czy byliby państwo uprzejmi jej pomóc? - Odłożył słuchawkę i zawiadomił Leilę, że za chwilę przyjdzie po nią jedna z urzędniczek.

Santucci, Kelley i Young w milczeniu patrzyli na ekran obserwując, jak Leila przerzuca kartki informatora Incharu. Odwróciła wzrok, kiedy pojawiła się młoda Chinka.

- Poproszono mnie, abym pani pomogła. - Była to atrakcyjna kobie­ta, ubrana w drogą żółtą suknię. - Czy zechce pani pójść ze mną? Mozę uda nam się pani pomóc.

Leila zwróciła się do strażnika.

- Czy to z nią pan rozmawiał przez telefon?

- Tak. Jestem pewien, że Connie z przyjemnością pani pomoże. - Uśmiechnął się miło i ukłonił. - Mam nadzieję, że uda się pani coś znaleźć. Do widzenia.


Ze słuchawki dobiegały wyraźne głosy detektywów.

- Eskortuje ją Chinka, ładna, ubrana na żółto. Prowadzi pannę Potter do wind - poinformował spokojnie jeden z głosów. - Widzę przez lornetkę wskaźnik pięter windy. - Po chwili przerwy. - Jadą do góry. - Znowu chwila przerwy. - Są teraz... - Głos wyliczał kolejne piętra. - Minęły piętnaste... szesnaste... siedemnaste... osiemnaste... dziewiętnaste... dwu­dzieste... Jest dwudzieste. Zatrzymały się na dwudziestym.

- Widzę drzwi wind na dwudziestym - włączył się inny głos z budynku stojącego naprzeciwko Inchar House. - Jestem na dwudziestym pierwszym, prawie na tym samym poziomie. Jeszcze nic nie widzę... Chwileczkę... Tak, są. Najpierw idzie żółta suknia, a za nią panna Potter. Nie wiem jeszcze, gdzie idą. Chwileczkę... zatrzymały się po przejściu pięciu - sześciu metrów i żółta suknia chyba nacisnęła przycisk. Czekają na inną windę. Myślę, że... Tak, wchodzą do windy. Już ich nie widzę. Co na innych piętrach?

Inne głosy, z wyższych pięter wieżowca naprzeciwko Incharu oczeki­wały po kolei otwarcia drzwi windy. Ale przez następne sekundy, kiedy winda powinna dojechać do pięter powyżej dwudziestego, wszystkie głosy relacjonowały, że nic nie widać.

- W.P., coś tu nie gra. - To był Stone. - Oszukali nas. Musiała pojechać gdzieś na dół.

- Najwyższe piętro. Informować! - rozkazał W.P.

- Nic nie widać. Nikt nie zrobił nic niezwykłego. Piętro poniżej wy­daje się całkowicie puste. Żadnego ruchu.

- W takim razie musi to być jedno z pięter poniżej dwudziestego - powiedział spokojnie W.P. - Obserwować windy na każdym piętrze poniżej, aż do holu.

Ale nikt z obserwatorów, na żadnym piętrze nie zauważył Leili ani kobiety w żółtej sukni.

* * *

Podnosząc aparat do oka i kierując go na Muzeum Sztuki, Matt Stone czuł drżenie każdego mięśnia swojego ciała.

- Przejęli inicjatywę. Zrobili nas w konia. - Z wysiłkiem powstrzymał się od krzyku. Leila, dlaczego ja się na to zgodziłem? - Muszą tam być jakieś ukryte pomieszczenia biurowe lub garaż z osobną windą, która nie ma wyjścia do holu ani na piętra do dwudziestego. Może dojeżdża do tylnych drzwi.

Wyjazd z garażu, wyjście zapasowe i drzwi do zsypu śmieci na tyłach budynku znajdowały się pod nadzorem.

- Wszystkie tylne wyjścia są pod kontrolą, Matt. Ale Tommy Chang coś mówił o odnalezieniu innego wyjścia. Nic innego nie wchodzi w rachu­bę... przynajmniej tak sądzę. - W. P. zastanowił się nad tak zdecydowanym stwierdzeniem. - Gdzie teraz jesteś, Matt?

- Między muzeum a hotelem Furama.

- Chodź do nas. Będę na rogu Chater Garden.


* * *

Kobieta, którą strażnik nazwał Connie, była uprzejma, ale nic ni mówiła. Kiedy czekały na windę w holu, Leila spytała bez ogródek:

- Connie, znasz Jerry'ego Santucci? - Nadchodził moment, którego się obawiała. Do tej pory wiedziała, że ludzie W.P. ją widzą. Ale od chwili, kiedy weszła do windy i drzwi się zamknęły, zdana była tylko na siebie. Strach stłumiony dotąd gdzieś na dnie świadomości, dał o sobie znać z całą mocą.

Kobieta w żółtej sukni zmarszczyła brwi, jakby szukała tego nazwiska w pamięci.

- Niestety, bardzo mi przykro, nie znam - powiedziała, nie dodając nic więcej.

- Ale pracujesz w International Charities? - upewniła się Leila, kiedy już weszły do windy.

- Tak. - Kobieta stała z założonymi rękoma, obserwując światełka numerów pięter, które przeskakiwały w prawo, w miarę wznoszenia się windy.

Winda zatrzymała się na dwudziestym piętrze. Kobieta wysiadła zasłaniając ręką fotokomórkę i zaczekała, aż Leila wyjdzie z kabiny.

- Czy to jest główne biuro International Charities? - spytała Leila spoglądając na wyraźną nazwę firmy wypaloną na tekowym drzewie i obwiedzioną złotą ramką.

- Tak. Proszę za mną. - Korytarz z obu stron był zakończony szerokimi szklanymi taflami, sięgającymi od podłogi do sufitu. Widać było przez nie inne wieżowce. Po przejściu paru metrów zatrzymały się przed drzwiami kolejnej windy i Connie nacisnęła przycisk. Drzwi ot­worzyły się prawie natychmiast. Connie weszła do środka i wskazała Leili, żeby też weszła.

- Gdzie jedziemy?

- Dział kadr. Myślę, że w Ameryce nazywacie to human relations.

Leila weszła do windy. Connie nacisnęła przycisk i drzwi zamknęły się.

- Skąd wiesz, że jestem Amerykanką?

- Chyba Chu, strażnik, tak powiedział.

- Nie mówiłam mu tego. - Winda zjeżdżała na dół.

Leila spojrzała na wskaźnik pięter. Były tam tylko trzy oznaczenia. D, które oznaczało chyba dach, 2o dotyczyło piętra, które właśnie opuściły, i P, chyba podziemie.

- Dlaczego jedziemy do podziemi? - Teraz strach stał się zupełnie realny. W.P. nie przewidywał czegoś takiego. Zjeżdżała w nieznane...

Connie nie obróciła się ani razu.

- Jak już mówiłam, jedziemy do biura personalnego. Być może tam będziemy w stanie pomóc odnaleźć Jerry'ego... Santucci - dodała z wahaniem.

Czy to był ten ton w jej głosie? Może to zawahanie się przy nazwisku Jerry'ego? A może fakt, że ta kobieta nie chciała spojrzeć jej w oczy.


Niezależnie od rzeczywistej przyczyny, Leila poczuła nagle skurcz, prawie jak porażenie prądem, zanim nieco się opanowała.

- Jedziemy do Jerry'ego, prawda? - To pytanie zadała już spokojnym tonem.

Nie było żadnej odpowiedzi.

- Och, nie musisz być taka tajemnicza. - Chyba lepiej zachować panowanie nad sobą w obecności tej kobiety w żółtej sukni. - Nigdzie stąd nie wyjdę. Winda zatrzymuje się tylko na trzech piętrach. Nic tu nie zdziałam, prawda? Jesteśmy zamknięte, do chwili aż drzwi otworzą się same i sądzę, że nie mam żadnego wyboru. Tak więc nic się nie stanie, jeśli mi odpowiesz. Czy jedziemy do Jerry'ego?

- Tak. - Connie nie odwróciła się ani nie wykonała najmniejszego ruchu. Stała spokojnie przed zamkniętymi drzwiami, czekając aż winda się zatrzyma.

Po tym wszystkim co się wydarzyło od dnia kiedy spotkała Jerry'ego przy „ścianie”, Leila nie przypuszczała, że go jeszcze kiedyś zobaczy twarzą w twarz. Był jak duch, jak zmartwychwstała zjawa. Dokąd była z Mattem, Jerry pozostawał właśnie takim duchem. Ale teraz nie było Matta, a Jerry za chwilę stanie się przerażającą rzeczywistością. Winda stanęła i drzwi rozsunęły się cichutko.

Connie obróciła lekko głowę i spojrzała na Leilę. Jej wzrok nie było ani przyjazny, ani wrogi. Przekręciła klucz w tablicy sterowania windy, wyjęła go i schowała do kieszeni, następnie wyszła na korytarz, oglądając się, by sprawdzić, czy Leila idzie za nią. Na końcu korytarza widać było zarys jedynych drzwi, ale nie było w nich żadnej klamki czy gałki. Connie wystukała kod na tabliczce przycisków i drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Kiedy Leila weszła do pomieszczenia, Connie nacisnęła przycisk i drzwi zsunęły się. Znajdowały się w przyjemnym, dobrze oświetlonym pokoju biurowym bez okien, a drzwi, przez które przed chwilą weszły, zlewały się tak doskonale ze ścianą, że były praktycznie niewidoczne.

- Gdzie jesteśmy?

- W moim pokoju.

- Czy pracujesz dla Jerry'ego?

- Tylko jeśli muszę. - Wyraz rezerwy na twarzy Connie był wy­mowny.

- Ale on pracuje dla Incharu.

- Jest jednym z twórców Incharu.

Leila wskazała drzwi z boku dużego biurka.

- Czy on tam jest?

- Tak.

Leilę ścisnęło w gardle. Z wysiłkiem złapała oddech. Connie wcisnęła przycisk interkomu.

- Tak, Connie.

To nie był chyba głos Jerry'ego.


- Ona już tu jest, Hugh.

- Wprowadź ją.

Leila spojrzała ze zdziwieniem na Connie. Musiała przełknąć ślinę zanim mogła coś powiedzieć.

- Kto to jest Hugh? - Connie nie odpowiedziała. Otworzyła drzwi i przytrzymała je do chwili, aż Leila weszła do środka, a następnie zamknęła, zostając w sekretariacie.

Leila zrobiła dwa kroki wewnątrz dużego, bogato zdobionego pokoju i nagle zamarła w bezruchu. Poczuła, że jej usta otwierają się bezwiednie i w głębi duszy zawołała „Jerry!”, ale nie wydała żadnego dźwięku.

Jerry Santucci stał z boku pokoju wpatrując się w nią z nieukrywaną nienawiścią. Twarz miał wykrzywioną wściekłością.

- Suka! - warknął wściekle.

Za biurkiem stał dość wysoki, barczysty blondyn, ubrany w elegancki garnitur.

- Jerry - powiedział stanowczo - siadaj! Bardzo proszę.

Santucci zawahał się, zaciśniętymi pięściami tłukł się po bokach i cały czas patrzył na Leilę.

- Suka - powtórzył lodowatym tonem, ale usiadł z niechęcią w fotelu. Ten błysk rozpoznania i krótka chwila rozmowy przy „ścianie”, kiedy widziała Jerry'ego, pozostawiły Leili zupełnie inny jego obraz. Wówczas widziała po prostu starszą wersję chłopaka, który przyszedł z Dannym na obiad przed ich wyjazdem do Wietnamu. Dzisiaj widziała mężczyznę w średnim wieku, który ukradł twarz uznawaną przez nią niegdyś za pociągającą.

Oczy, brwi, oliwkowa cera, wszystko było teraz ciemniejsze, prawie złowieszcze. Dawniej czyniło go to przystojnym i pociągającym dla młodych dziewczyn. Teraz zmysłowe usta stały się okrutne, a blizna na policzku wzmocniona przez naturalne rysy twarzy, tworzyła deformację podkreślającą jego złośliwość. Strach opanował jej ciało. Nie była to jednak obawa o życie, która ogarnęła ją przed wejściem do pokoju. Ten strach wpełzł jak mgła. To szatan.

- Ty - zwrócił się do niej mężczyzna przy biurku. - Siadaj tutaj. - Wskazał jedno z dwóch krzeseł stojących przed biurkiem.

- Po co przyprowadziliście mnie tu? - Własny głos wydawał się Leili cienki i nieprzekonujący. Zastanawiała się, czy w ogóle ją usłyszeli, bo mężczyzna za biurkiem nie odpowiedział. Być może ze strachu słowa uwięzły jej w gardle i tylko wydawało się jej, że powiedziała coś na głos-

- Powiedziałem, siadaj. - W tonie blondyna nie było nic przyjemnego- Siadła.

- Wiesz, Jerry, ona jest całkiem pociągająca. - Przestraszył ją ten niespodziewany głos. Spojrzała na lewo i zobaczyła mężczyznę siedzącego na oparciu fotela. Miał włosy ostrzyżone najeża i wąsy, które zdążyły już wyrosnąć. Uśmiechał się bardzo nieprzyjemnie, ironicznie, prawie z despotyzmem.


Głos Eda Kelleya był uszczypliwy. - Widzę, że zasmakowałeś w starszych paniach. - Bawił się na koszt Santucciego.

- Czy przyszłaś tutaj sama? - spytał mężczyzna przy biurku.

- Hugh, daruj sobie te pogaduszki. - Cała uwaga Santucciego była w dalszym ciągu skierowana na to, co Leila mówiła strażnikowi o swoim informatorze.

- Odpowiedz na pytanie - rozkazał Hugh.

- Jestem sama. - Głos był jej własny, ale brzmiał tak słabo.

- A co z twoim przyjacielem policjantem, panem Chanem?

- Nie wiem...

- Nie próbuj mi wmawiać, że go nie znasz. Moi ludzie widzieli cię z nim wielokrotnie.

Santucci poderwał się nagle.

- Hugh, pozbądźmy się jej i zbierajmy stąd tyłki. To jest śmieszne.

Young miał właśnie odpowiedzieć, kiedy z interkomu rozległ się głos Connie.

- Hugh, odbierz na piątce.

Hugh złapał słuchawkę. - Tak. - Piątego kanału używał wyłącznie do połączeń ze służbą ochrony. Wysłuchał dzwoniącego bez komentarza, patrząc prosto przed siebie, tylko raz spojrzał na Leilę. Gdy tamten skończył, zażądał:

- Chcę, żeby helikopter wylądował na dachu dokładnie za czterdzieści pięć minut. Nie później. I powiedz Bingowi, żeby nie ruszał się od kierownicy limuzyny. - Rzucił słuchawkę z powrotem na telefon.

- Na rany Chrystusa, Hugh! Po co to całe zamieszanie? Po prostu trzeba załatwić sprawę. - Santucci podniósł się z fotela i zrobił krok w stronę Leili. - Czy chcesz, żebym...

- Ty skurwysynu - wściekle wykrzyknął Young, obracając się do Santucciego - siadaj wreszcie na dupie i stul pysk! - Widząc wahanie Jerry'ego wstał z fotela. - Żebyś się nie odzywał nie pytany. - Obrócił się w stronę Kelleya. - To samo dotyczy ciebie. Żebyś więcej nie mówił żadnych pierdoł do Jerry'ego. Próbujesz go tylko wyprowadzić z ró­wnowagi. Nie mów nic więcej do nikogo. Mam już dosyć tych waszych gierek. - Po raz pierwszy w życiu zobaczyli, jak Hugh Young całkowicie stracił panowanie nad sobą. Obaj usiedli, może bardziej z zaskoczenia niż posłuszeństwa.

W czasie tej wymiany słów Leila trzymała się mocno oparcia swojego krzesła. Dzisiaj nic nie szło tak, jak spodziewał się W.P.

- A teraz powiem wam jeszcze coś. Ona tu nie przyszła sama. Czekałem na wiadomość od ochrony od chwili, kiedy ona pokazała się w holu. Jeden z naszych ludzi widział z całą pewnością Chana, tu, w pobliżu. Tak, tylko przez mgnienie oka, zanim tamten zniknął w tłumie. Oznacza to, że w okolicy aż roi się od gliniarzy, szczególnie po tym, jak Liu Fu sfuszerował zeszłej nocy robotę.


- Suka - mruknął Santucci patrząc na Leilę, a potem zwrócił się do Hugha. - Wiesz, jeśli ona nigdy stąd nie wyjdzie, nic na nas nie będą mieli.

Leila zamknęła oczy. Dla kogoś takiego jak Santucci, zabicie jej nie jest żadnym problemem. Dlaczego to się musi skończyć w ten sposób?

Hugh Young wiedział, że W.P Chan, „Mangusta” jest w pobliżu i miał pewność, że jeśli Leila nie wyjdzie z budynku Incharu, policja wcześniej lub później tu wejdzie.

- Jerry, jeśli ona stąd nie wyjdzie, policja w końcu tu wejdzie. Wyjdziemy stąd wszyscy, każdy inną drogą. Eddie pojedzie do Bangkoku, gdy tylko będziemy go mogli tam przetransportować, a ty... Nie wiem jeszcze gdzie ciebie wyślemy, ale musisz zniknąć z oczu na dłuższy czas.

- Hugh, a co z interesami? - Kelley nie miał zamiaru narażać się, gdy Hugh był w takim nastroju. Pochylił się w fotelu i oparł łokcie na kolanach. - Nie możemy tak po prostu sobie wyjechać.

- Nie pieprz bajeczek, Eddie. Coś się zrobił nagle taki pracowity? Pamiętasz jak się chwaliłeś, że możesz wszystko prowadzić przez telefon, kiedy ta dziwka Blossom podskakiwała na tobie, w górę i w dół? Teraz to jest potrzebne, i na pewno doskonale dasz sobie radę. - Uniósł brwi i wskazał na niego palcem. - Jeśli potrzebujesz lepszej wymówki niż Blossom, powiedz ludziom, że złamałeś nogę grając w polo. Będą myśleć, że zapragnąłeś prywatnego życia, tak jak Jim Thompson.

Kelley rozparł się z powrotem na fotelu i założył ręce na znak, że nie będzie dalszych zastrzeżeń.

- Wygrałeś, Hugh. - Uśmiechnął się. - Lubię twój styl.

Hugh rzucił przelotne spojrzenie na wściekłego w dalszym ciągu Santucciego, który tylko zerknął na niego i utkwił z powrotem mordercze spojrzenie w Leili, a następnie wcisnął przycisk na interkomie.

W drzwiach stanęła Connie.

- Tak, Hugh.

- Connie, chodź tutaj i stań koło niej. - Wskazał palcem na Leilę. - Wstań.

Leila wstała, a Connie podeszła i stanęła koło niej. Young wydął wargi.

- Za duża różnica. Ona nie wejdzie w twoje rzeczy - powiedział Hugh do Connie wydymając wargi.

Connie była prawie piętnaście centymetrów niższa od Leili. Spojrzała na Leilę i potwierdziła z uśmiechem: - Niemożliwe.

- Czy mogłabyś ją ubrać w taką samą żółtą suknię jak twoja? To znaczy, czy mogłabyś pobiec do sklepu i kupić jakieś ubranie, pasujące na nią na tyle, żeby można ją było stąd wyprowadzić wyglądającą jak ty?

Connie przyjrzała się starannie Leili.

- Twój amerykański rozmiar to osiem lub dziewięć, prawda?

Leila ściągnęła brwi, ale nie powiedziała ani słowa. W pierwszej chwili zdrętwiała ze strachu, ale zaraz potem jej reakcja zmieniła się w nie spodziewany bunt. Niezależnie od tego, co będą chcieli zrobić, z jej strony nie


doczekają się jakiejkolwiek współpracy.

- Ona odpowie, jeśli chcesz - powiedział Hugh.

- Nie ma potrzeby. To będzie brytyjska dwunastka lub kontynentalne czterdzieści.

- Co z tymi ślicznymi blond włosami? Czy mogłabyś wziąć też perukę z czarnymi długimi włosami, żeby zakryć jej własne?

- Mam iść teraz?

Young wyciągnął portfel i wyjął plik banknotów.

- Weź też blond perukę, żeby mniej więcej była podobna do jej włosów. - Odliczył dziesięć tysięcy dolarów i wręczył je Connie. - Kup też czerwoną suknię dla siebie. Nie chcę, byście wyglądały tak samo. Czy to wystarczy?

- Za taką sumę można ją doskonale ubrać, Hugh.

Young wzruszył ramionami.

- To nie będzie zła inwestycja, jeśli zadziała. Idź już, Connie, ale wróć za trzy kwadranse. - Obrócił się do Santucciego. - Jerry, teraz ty. Poje­dziesz jak najszybciej do Singapuru. Ponieważ jesteś wielkim miłośnikiem Hongkongu, z ciekawością zobaczę, jaką dziewczynę wybierzesz sobie jako towarzyszkę podróży. Rusz tyłek na dwudzieste piętro i wybierz sobie którąś. Tylko zwróć uwagę, żeby była tego samego wzrostu co ta. Musi się zmieścić w jej ubranie.

* * *

Matt Stone opuścił W.P. na rogu Murray i Chater i pilnując, żeby zachowywać się dokładnie jak turysta, skierował się w dół wzgórza i na lewo. Jednostka SEAL będzie szturmować obiekt... Nie, zastanówmy się chwilę. SEALowiec wzdrygnąłby się na taki głupi pomysł. To tylko ostatnia deska ratunku. Powinieneś skorzystać ze swojej inteligencji, stworzyć plan akcji, ustalić szczegóły ataku... i wówczas możesz sztur­mować. Zatrzymał się, żeby zrobić zdjęcie rzeźby w przyjemnie ukwieco­nym parku.

W.P. opowiedział pospiesznie swoją ostatnią rozmowę telefoniczną z Tommym Changiem, tuż przed jego zniknięciem. Jak zwykle z Tommym, rozmowa była krótka, zakończona obietnicą dalszych szczegółów. Ale zdążył wspomnieć o istnieniu innego wejścia do budynku Incharu, dokładniej niestety nie miał okazji wyjaśnić. Możliwe, że to tajemne wejście było przyczyną jego śmierci.

Stone był zły na siebie, że pozwolił, aby Leila poszła tam sama. SEALowiec nigdy nie dopuszczał, by kolega znalazł się w takiej sytuacji. Udawał nadętego turystę idącego tu zupełnie przypadkowo, ale bacznie rozglądał się w poszukiwaniu wejścia z niecodziennymi urządzeniami bezpieczeństwa.


A czy potem ma być na tyle głupi, żeby rzucić się zaraz do ataku?

Inchar House był nowoczesnym i pięknym budynkiem z przeszkloną ścianą frontową i jedynym w swoim rodzaju wodospadem w centralnym punkcie holu. Gdzie przypuścisz natarcie, Stone? Może do tajnych drzwi za wodospadem? Uśmiechnął się w duchu wyobrażając sobie miny ludzi w tym eleganckim holu, patrzących jak wyłania się spod wodospadu, ocieka wodą i wyjaśnia ludziom w garniturach i drogich sukniach, że szuka tajnego wejścia. Beretta w dłoni, zupełnie jak na reklamowym posterze SEAL.

Zatrzymał się, żeby zrobić zdjęcie Cenotafu przy alejce przechodzącej wzdłuż jednego z boków Inchar House, i wtedy przyciągnęła jego uwagę kobieta w żółtej sukni. Pojawiła się w alejce nagle, w wielkim pośpiechu skręciła w lewo i zaczęła się przeciskać w tłumie na chodniku. To musiała być ta, o której mówiono, że odprowadziła Leilę do windy. Gdzie u diabła tak się spieszy?

- W.P., mam przed sobą żółtą suknię. Bardzo się spieszy. Idę za nią. To jest przeczucie. - Bywało już, że przeczucie Matta Stone'a sprawdzało się, kilka razy uratowało mu życie. Puścił swój aparat fotograficzny, który zawisł na pasku na szyi i popędził za kobietą. Szedł za nią Ice House Street, aż doszli na Des Voeux Road Central.

Tam skręciła nagle do sklepu. Stone zwolnił i zatrzymał się patrząc na wystawę. Był to sklep z damską odzieżą, wiele klientek przymierzało ubrania nie wchodząc do kabin. Och, Stone. Wgapiasz się w tę wystawę jak pierwszy lepszy głupi turysta. Czy nie czujesz się jak dupek, gdy tak tu stoisz, a ludzie myślą, że chcesz zobaczyć jakąś piękność paradującą w samej bieliźnie?

Kobieta w żółtej sukni rozmawiała żywo ze sprzedawczynią ubraną w zielony fartuch firmowy z rozcięciami zachodzącymi wysoko na uda. Chciał już wejść do środka, ale się powstrzymał. Czuł się niezgrabnie mówiąc do W.P. i starając się, by nie wyglądało to tak, jakby robił zdjęcie wnętrza sklepu.

- Ona jest w sklepie z damskimi ubraniami na Des Voeux. Czekam dalej. - Odszedł kawałek. Przyglądał się innym turystom. Podziwiał skomplikowane bambusowe rusztowanie, oplatające nowo wznoszony trzydziestopiętrowy wieżowiec. Widział rozkosznie drobniutką Chinkę oglądającą wystawy. I ciągle dręczyło go poczucie winy za błędną decyzję, za to, że zgodził się, by Leila poszła sama.

Kobieta w żółtej sukni wyszła ze sklepu po niecałych piętnastu minutach, obładowana paczkami. Czy iść za nią? Nie, przecież wiadomo, gdzie pójdzie. Natomiast dobrze będzie wiedzieć, co kupiła.

- W.P., ona wraca do Inchar House. Spróbuję się dowiedzieć, kupiła.


Gdy wchodził, sprzedawczyni w zielonym fartuchu właśnie kierowała się na zaplecze sklepu. Zawołał ją. Obróciła głowę, spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale szła dalej. Stone złapał ją za ramię w chwili, kiedy miała już otworzyć drzwi.

- Ta dziewczyna w żółtej sukni, ta która właśnie przed chwilą wy­szła...

Sprzedawczyni próbowała się od niego uwolnić.

- Bardzo przepraszam... Chciałbym tylko o coś zapytać. - Zobaczył, że zaczyna zwracać na siebie uwagę. Brakowało mu teraz odznaki, którą mógłby machnąć przed oczami. Wyciągnął portfel i przysunął przed jej oczy.

- Jestem z amerykańskiej policji, współpracuję z policją Hongkongu - wyrzucił z siebie. - Śledzimy tę kobietę w żółtej sukni. - Widać było, że nie zdobył jak dotąd żadnej sympatii. - Czy ona płaciła gotówką?

Sprzedawczyni potwierdziła.

- Muszę panią ostrzec. Ona jest kryminalistką. - Trzeba było działać zdecydowanie. Tylko co powiedzieć? - Pracuje dla fałszerza. To nie są dobre pieniądze... Dała pani fałszywe pieniądze. - Tym razem wzbudził żywsze zainteresowanie. - Muszę wiedzieć, co kupiła.

- Kilka sukienek. - Sprzedawczyni była zaniepokojona.

- Chyba nie miała czasu na przymierzanie. Czy przymierzała?

- Nie.

- Czy sukienki były jej rozmiaru?

- Nie... nie. Jedna znacznie większa, jedna może jej rozmiaru.

- Jakiego koloru?

- Żółta... czerwona.

- Która była jej rozmiaru?

Wzruszyła ramionami.

- Chyba... czerwona, tak sądzę, ale... nie wiem. - Duże oczy bliskie płaczu wyrażały obawę i zmieszanie.

- Czy kupowała coś jeszcze?

- Peruki. Ona...

- Cii. - Stone przyłożył palec do jej warg aby ją uciszyć, bo właśnie usłyszał w słuchawce głos W.P. - Powtórz! - zawołał w swój aparat fotograficzny.

Widząc, że Stone mówi do aparatu, dziewczyna ze zdumienia ot­worzyła szeroko oczy.

- Mamy tu niezidentyfikowany helikopter, który ląduje na dachu budynku Incharu. - Głos W.P. był przytłumiony.

- Czy możecie uniemożliwić mu start?

- Ściągamy z Happy Valley helikopter, ale nie możemy sobie pozwolić na jakikolwiek wypadek w śródmieściu.

- Już idę - wykrzyknął do aparatu. - Żółta suknia kupiła dwie suknie i peruki. - Obrócił się do sprzedawczyni. - Czy kupowała blond perukę?


Dziewczyna zaciśniętymi piąstkami dotykała podbródka. Potwierdziła.

- Tak... blond... czarną.

- Wygląda na to, że kupiła suknię i perukę dla Leili... może by przebieranka. - Stone obrócił się i wybiegł ze sklepu. O, Jezu, helikopter! Biegł najszybciej jak mógł, przeciskając się wśród przechodniów. Wypat­rywał w tłumie, ale nigdzie nie było już widać żółtej sukni.

Rozdział 18

Czarna limuzyna cadillac z zaciemnionymi szybami wjechała do garażu na tyłach budynku Incharu - zameldował policjant, a Stone nawet przez słuchawkę usłyszał, jak bardzo tamten jest podniecony.

- Czy mogłeś zajrzeć do środka? Zidentyfikowałeś kogoś? - spytał W.P.

- Nie. Nie było widać wnętrza samochodu. Drzwi garażu otworzyły się i zamknęły, i to wszystko. Nie mam pojęcia, kto jechał samochodem.

- Pilnuj dalej.

W.P. czekał przy tylnym wejściu do Incharu, aż helikopter zniżył się do lądowania na dachu budynku. Potem poszedł na wzgórze nowego budynku Banku Hongkongu, by uzyskać lepszy widok. Wziął lornetkę od jednego ze swoich ludzi i zobaczył dokładnie to, o czym mu meldowano: helikopter bez pasażerów, usadowiony na lądowisku wzmocnionego da­chu. Gdy któryś z jego ludzi spytał czy sądzi, że w ten sposób zabiorą kobietę, W.P. już chciał odpowiedzieć twierdząco, ale zastanowił się dokładniej nad sytuacją. Limuzyna spowodowała, że zmienił zdanie. Zbiegając w dół wzgórza w kierunku tylnego wejścia do Incharu rzucił przez ramię, że nie wie, bo trzeba było uwzględnić również to, co Stone zameldował ze sklepu z ubraniami. Biegł najszybciej, jak mógł, ale obojczyk bolał go coraz mocniej. Każdy krok powodował nowy ból w zranionym miejscu. Wlot pocisku palił tak, jakby umieszczono w nim ognisko rozżarzone do białości, a ogień przechodził przez całe ciało aż do miejsca wylotu.

Gdy W.P., popielaty z bólu, dobiegł do miejsca zasadzki przy budynku Incharu, więcej sobie wyobrażał, niż mógł zobaczyć. Podjazd od strony ulicy był wystarczająco szeroki, by samochody mogły tam wjeżdżać z dowolnego


kierunku, i kończył się przy automatycznie zamykanych drzwiach, które mogły być uruchomione kartą magnetyczną albo przez pracownika siedzącego wewnątrz i rozpoznającego zbliżające się po- jazdy.

- Czy widziałeś coś więcej? - spytał W.P. oddychając ciężko. Był prawie nieprzytomny z bólu.

- Nic więcej, sir. To była wydłużona limuzyna cadillac. Wszystkie okna miała zaciemnione.

Gdybyś był choć w połowie takim mężczyzną, jakim wyobrażasz sobie, że jesteś, przeżyłbyś tak długo, aż Leila będzie bezpieczna, pomyślał W.P.

- Czy użyli karty do otworzenia drzwi garażu? Czy też można je otworzyć tylko z wewnątrz?

- Nie, sir. Na pewno oczekiwali go. Otworzyli drzwi specjalnie dla niego. Nawet nie musiał się zatrzymywać.

Słuchawka w jego uchu zabrzęczała, tak że aż go zabolało w każdym zakątku mózgu.

- W.P., tu Stone. Nie mogę odnaleźć tej żółtej sukni. Chodniki są zatłoczone. Czy ktoś śledzi ulicę przed frontem budynku?

W.P. odczuł nutę alarmu w głosie Stone'a.

- Wszystko jest pod kontrolą. Cokolwiek się zdarzy, usłyszysz to w swoich słuchawkach. - Przerwał na chwilę, by zaczerpnąć powietrza, i kontynuował: - Matt, przyjdź tu do mnie. Sądzę, że cię potrzebuję. - Ból był coraz silniejszy. W.P. nie bał się o siebie, ale nie wiedział, czy jeszcze potrafi obiektywnie oceniać sytuację. Wszystko stawało się coraz bardziej zagmatwane. Był całkowicie przekonany, że ludzie, którzy zagrażają Leili. są świadomi ich obecności. Jednak w tej chwili tamci mieli przewagę. Ciężko usiadł na zderzaku samochodu i oddychał głęboko w nadziei, że to oczyści jego umysł. Oni wiedzą, że jesteś tutaj i polują na ciebie. Ci ludzie są śmiertelnym niebezpieczeństwem i W.P. wcale nie miał pewności, że upora się z nimi. Kto stoi za Santuccim? Musi to być człowiek o wiele sprytniejszy i na pewno niebezpieczniejszy. Tylko że W.P. nie miał najmniejszego pojęcia, kto to może być.

Policjant, który stał z tyłu, dotknął lekko jego ramienia i bez słowa wskazał na jego ranę. W.P. spojrzał w dół. Zobaczył, że czerwona plama rozprzestrzenia się poza bandażami na białą koszulę. Miał nadzieję, że ci ludzie w środku tego nie widzą.

* * *

Connie trzymała kupioną suknię tak, żeby Young mógł porównać kolor z jej własną.

- Doskonale - ocenił Young. - Znakomicie, Connie. Kupiłaś również suknię i perukę dla siebie? - Naturalnie, że to zrobiła. Connie była tak idealną pracowniczką, że naprawdę szkoda było ją stracić. Ale nie ma ludzi niezastąpionych. Przez wszystkie te lata Young w głębi serca wiedział, że kiedyś


może zostać sam. I właśnie teraz nadszedł czas, by zadbać o Hugha Younga.

Connie położyła suknie i peruki na jego biurku, żeby mógł je dokład­nie obejrzeć.

Young spojrzał kątem oka na Kelleya i Santucciego:

- Co o tym myślicie? - Powinni przedstawić swoją opinię, bo chciał, by myśleli, że to wszystko jest wspólną decyzją.

Kelley tylko kiwnął głową.

- I tak reszta schematu pozostaje twoją tajemnicą. Czy my wszyscy mamy się przebierać, czy pozwolisz nam zostać w naszych ubraniach? - warknął gniewnie Jerry. Znalazł na dwudziestym piętrze dziewczynę, której wymiary pasowały mniej więcej do wymiarów Leili. Następnie, w czasie kiedy nie było Connie, przedstawił Hughowi w głównych zarysach sprawy, którymi się obecnie zajmował. Hugh jasno powiedział, że Jerry musi zniknąć z Incharu na tak długo, aż on sam zdecyduje, że powrót jest bezpieczny. Chciał, by Jerry czuł się pewny, że żadna z jego prac nie zostanie porzucona i do tej pory pozwalało to Jerry'emu na zachowanie spokoju.

- Nie w tajemnicy, Jerry. Ta dama włoży żółtą suknię. - Skinął ręką na Connie. - Podaj jej te rzeczy.

Leila cały czas siedziała na krześle przed biurkiem Younga. Nie było wyboru, musiała przyjąć żółtą suknię, którą rzucono jej na kolana.

- No już - powiedział Young - ubierz się w to.

- Gdzie? - spytała spokojnie. Doskonale rozumiała, jaki miał plan. Wychodząc stąd będzie wyglądała jak Connie.

- Tutaj. A gdzie byś chciała?

Leili przyszedł do głowy pewien pomysł. Jeżeli w głębi serca wiesz, że nadchodzi nieodwołalnie twój koniec, zabierz kogoś ze sobą. I nie ułatwiaj spraw temu łajdakowi.

- Nie... proszę, nie. - Ścisnęła żółtą suknię w dłoniach i z determina­cją spojrzała na Younga. Wiedziała, że ma niewielkie szanse, ale na tym etapie czas stawał się najważniejszy. Trzeba wypróbować swoje siły, sprawdzić, jak daleko może się posunąć...

- Bzdury. Tutaj zdejmiesz swoje ubranie i włożysz żółte, a jeżeli nie, to Jerry ci pomoże.

Leila nie odpowiedziała, tylko dalej patrzyła na Younga. Jerry Santucci skoczył na równe nogi.

- Koniec z tymi głupstwami. Po tym całym kłopocie, jakiego narobiła, pokażę jej...

Connie podeszła do Leili, zwracając się jednocześnie do Younga:

- Hugh, pozwól mi zabrać ją do mojego pokoju. Nie tutaj. A już szczególnie nie przy pomocy Jerry'ego. Mamy jeszcze trochę czasu, a chyba nie chcesz, żeby wychodząc stąd miała na sobie podartą suknię. Nie martw się, nie może nigdzie uciec. - Położyła uspokajająco rękę na ramieniu Leili. - Nie marnuj czasu na gierki. Nie wygrasz. Nie z nimi.


- Dobrze, Connie, dobrze. Zostaw tylko otwarte drzwi na wypadek gdybyś miała kłopoty. - Young pomachał ręką pozwalając im odejść.

Leila zawahała się. Czy ta kobieta chce jej pomóc? Czy to szansa na... Szansa na co? Co robić? Jak poznać, że przyszedł czas na jakiś ruch?

Connie cały czas trzymała rękę na ramieniu Leili. Pochyliła się teraz i powiedziała łagodnie:

- Wierz mi, to najlepsze, co możesz w tej chwili zrobić. Chodź ze mną. Pomogę ci.

Leila podniosła się w milczeniu i poszła z Connie do sekretariatu. Doszła do wniosku, że najlepiej nic nie mówić, nawet do tej Chinki. Kiedyś, wcześniej czy później, musi się nadarzyć jakaś okazja. Nie miała pojęcia, czy Connie jest po jej stronie, czy też po prostu stara się pomóc Hughowi. Musi się podporządkować ich woli.

Young odwrócił się do Santucciego.

- Usiądź, Jerry. - Przypomniał sobie o kobiecie, którą Santucci przyprowadził z dwudziestego piętra. Przycisnął włącznik interkomu. Connie, niech ta dziewczyna w twoim gabinecie włoży jej ubranie. Kobieta, którą przyprowadził Santucci, była Angielką, młodszą od Leili, ale mniej więcej jej rozmiarów, a tylko o to chodziło. - I jeszcze jedna rzecz, Jerry. Dam ci mały wąsik, taki jak ma Eddie. - Wyjął z szuflad ekwipunek do charakteryzacji, który kupił lata temu, podczas podróży służbowej do Stanów. Nabył go dla kaprysu, a także dlatego, że być może kiedyś mógł nadejść dzień, kiedy musiałby szybko usunąć się z widoku. Wiele razy chciał go wyrzucić, ale na szczęście w końcu tego nie zrobił.

- Po co? - Santucci nawet nie starał się ukryć swojego wojowniczego nastroju.

- Bo nie chcemy, żeby każdy mógł cię natychmiast rozpoznać. Obserwują nas. Nie chcę, żeby przez lornetkę można było łatwo cię ziden­tyfikować, gdy znajdziesz się na lądowisku na dachu budynku. Będzie im o wiele trudniej, gdy zobaczą kogoś noszącego wąsy. Chcę, żebyś żył, Jerry. Zrób co mówię i zamknij się w końcu.

Słowa dobiegały z radia nieustającym strumieniem.

- Drzwi na dachu otwierają się. Widzę trzech ludzi... jeszcze w cieniu. - Mówił policjant znajdujący się na dachu sąsiedniego budynku, skąd mógł widzieć siedzibę Incharu. - Poczekajcie... dwóch mężczyzn, jedna kobieta. Jeden z nich to pewnie pilot.

- Chińczycy czy biali? - przerwał W.P. Niewidzialny demon w jego ranie ciągle się poruszał powodując ból.

- Jeden Chińczyk idzie do helikoptera. To musi być pilot. Pozostałych dwoje ciągle stoi w drzwiach.

Stone chwilę wcześniej pojawił się koło W.P.


- Danny - zawołał do mikrofonu - jaka jest twoja pozycja? - Dan Slade leciał policyjnym helikopterem.

- W powietrzu. Chowam się za wieżowcami na wschodzie. Możemy widzieć ptaszka, ale oni nas chyba nie widzą.

- Silnik zapalił, wirnik zaczyna się kręcić - zameldował policjant.

- Można kogoś rozpoznać? - zawołał zdenerwowany W.P.

- Właśnie przeszli przez drzwi. Mężczyzna biały, kobieta biała, mniej więcej tego samego wzrostu. Może to być obiekt, który nam opisano. Nosi niebieską spódnicę, białą bluzkę, ma włosy blond i naprawdę duży biust.

W.P. pstryknął palcami.

- To właśnie Leila miała dziś na sobie. Ci ludzie nie popełniliby takiego głupstwa. Jak myślisz - zwrócił się do Stone'a - jakaś sztuczka?

Matt zamknął oczy. Boże, Leila jest z tymi ludźmi. Jedna pomyłka i... Tylko że nie było czasu na takie rozważania.

- To najbardziej oczywiste, prawda? Zbyt łatwe. Muszą wiedzieć, że są obserwowani, bo inaczej nie próbowaliby wydostawać się w ten sposób. - Otworzył oczy i spojrzeniem prosił W.P. o pomoc. Ale detektyw milczał. A Leila jest szczupła, nikt by o niej nie powiedział, że ma duży biust. - Co możesz nam powiedzieć o białym mężczyźnie? - spytał policjanta.

- Chwileczkę... właśnie odwraca się do mnie. Biały mężczyzna śred­niego wzrostu, krótkie włosy, wąs, niesie teczkę. Wchodzą do maszyny. Już ich nie widzę, zaraz wystartują. - Opis niezbyt pasował do Santucciego. Ani do Kelleya. Ale wysyłali kobietę, która mogła być Leilą albo która mogła być ubrana w rzeczy Leili.

- Danny, słyszałeś? - zawołał Stone do mikrofonu.

- Roger. Widzimy ich i zbliżamy się. Pozostaniemy z tyłu i będziemy ich śledzić...

Stone nie mógł nic zrobić. Znajdował się na ziemi. Jeżeli to Leila, tylko Dan Slade może ich zatrzymać.

Ani Stone, ani W.P. nie usłyszeli ostatnich słów Slade'a. Na tyłach budynku Incharu otworzyły się drzwi garażu i na nich skupili uwagę. Cadillac znajdował się częściowo w świetle, częściowo w cieniu, przygoto­wany do wyjazdu. Widzieli także ludzi stojących z tyłu samochodu. Jeden z nich wskazywał gniewnie otwarte drzwi. Azjata w szoferskiej czapce otworzył drzwiczki kierowcy i poczekał, aż pozostali wsiądą z tyłu po drugiej stronie. Drzwiczki zamknęły się.

- To Santucci, ten po lewej strome. To musi być on! - W.P. wpat­rywał się przez lornetkę i mówił szeptem, tak jakby ludzie w garażu mogli go usłyszeć.

Stone nie był tego taki pewny. Przy tej odległości trudno było kogoś rozpoznać. Ten mężczyzna też nosił wąsy.

- Trochę podobny do faceta, którego opisała Leila - mruknął - ale wąsy? Kobieta jest ubrana na czerwono. Myślę, że to Azjatka... może ta ze sklepu?


- Nastawiał starannie ostrość w lornetce, żeby zobaczyć jej twarz. - Nie mogę powiedzieć, czy to ta sama...

W.P. wezwał przez radio samochód śledczy. Potem dotknął ramienia Stone'a.

- Jestem pewien, że to Santucci. Ma taką samą sylwetkę. - Chciał żeby tak było. Był już tak zmęczony i mało go obchodziło, czy ten Santucci ma wąsy. To musi być on, i obowiązkiem W.P. jest zatrzymać go, by uczcić pamięć Tommy'ego Changa... i dla bezpieczeństwa Leili. - Czy chcesz go dla siebie, Matt?

Och, cholera. Chcę, ale... Stone skierował lornetkę w niebo i obser­wował helikopter lecący w stronę portu. W.P. wiedział, czego chce Stone. Ale bardziej chcę Leili.

- W.P., Leila jest jeszcze w budynku. Jestem o tym przekonany. Ten helikopter to tylko przynęta. Nie wiem, kto nim leci, ale to nie ona. Nie poszłaby tak po prostu. Walczyłaby albo zrobiła coś... cokolwiek... żeby zwrócić na siebie uwagę. - W jego oczach malowała się wątpliwość. - Jestem pewien - powiedział zdecydowanie. Błądził spojrzeniem między W.P., garażem i wzgórzem, na którym czekał samochód policyjny. Chcę dopaść Santucciego. Chcę zabić osobiście tego bękarta, ale Leila... - Ona jeszcze tutaj jest. Poczekam, aż wyjdzie... albo może będę musiał tam wejść.

Jedynym pragnieniem W.P. było dopaść Santucciego. Wiedział, że powinien zostać. Był na służbie. Ale ból przeważył nad rozsądkiem. Ból wyparł wszystko inne, pozostawiając miejsce tylko na zemstę.

- Santucci jest mój, Matt, bardziej mój niż twój. - W.P. oddalił się powoli w kierunku wzgórza i nie oznakowanego samochodu policyjnego. Gdy otwierał przednie drzwiczki i siadał obok kierowcy drgnął, bo ból w ramieniu znów się odezwał.

Czarna limuzyna ruszyła i zakręciła na lewo, w kierunku Wanchai i Causeway Bay. W.P. kazał kierowcy pozostać z tylu póki nie dojadą gdzieś, gdzie walka nie zaszkodzi osobom postronnym. Wziął do ręki mikrofon, który leżał na fotelu, i powiedział:

- Pozostań tam, Matt i informuj na bieżąco.

Był to koniec jednego etapu życia i początek następnego. Gdy nadeszła chwila, w której Eddie Kelley i Jerry Santucci mieli odejść, Hugh Young odczuł nawet przez moment pustkę. Objął ich obu niedźwiedzim uścis­kiem, kazał meldować się nie później niż za dwadzieścia cztery godziny.

- Niedługo znów opróżnimy razem butelkę Pana Jacka - powiedział, i już ich nie było.

Patrząc na pusty gabinet Young westchnął z ulgą. Pomachał berettą w kierunku Leili, a potem położył broń na biurku.


- Chyba zdajesz sobie sprawę, że użyję tego, jeśli będziesz sprawiać kłopoty. Lepiej, żebyś poszła ze mną spokojnie, zamiast próbować wal­czyć. Chcę wyjechać z wyspy. W odpowiednim czasie, jeżeli to mi się uda, wyjdziesz z tego wszystkiego żywa. Tak więc masz wybór. Rozumiesz? - Pozostałym też powiedział, że przeżyją. Jerry i Eddie wierzyli mu zawsze, więc i tym razem uwierzyli, że lepiej zrobić tak, jak im kazał, niż ryzykować z policją. Inchar przetrzyma. Oni przeżyją.

Leila nie odezwała się ani słowem odkąd opuściła pokój z Connie, by się przebrać w jej ubranie, i teraz też nie miała zamiaru mówić. Jeżeli jej milczenie denerwowało tego człowieka, to tym lepiej. Nawet przez chwilę nie sądziła, że pozwoli jej ujść z życiem. Ale zyskała trochę czasu idąc z Connie. Teraz pójdzie z nim i może pojawi się jakaś okazja, cokolwiek.

Young absolutnie nie planował, że daruje Leili życie, ale potrzebował jej dopóki nie upewni się, że nic mu już nie grozi. Miną tygodnie, a raczej nawet miesiące, zanim władze zrozumieją system działania Incharu. Jed­nak dla Hugha Younga nadszedł ostatecznie czas odejścia. Jerry został oddany jako łup, a o Eddiem wiedział, że nie da się wziąć żywcem. Niedługo będą tylko trupami i w ten sposób nikt już nie będzie mógł wywierać na niego presji. W zewnętrznym świecie nikt nie znał Hugha Younga. Nie pozostanie żaden ślad, po którym ktoś mógłby dojść do niego od Santucciego albo Kelleya. Inchar jest firmą z Hongkongu. Miał mało do czynienia ze Stanami Zjednoczonymi, więc gdy Amerykanie stwierdzą, że Santucci i Kelley nie żyją, nie będą mieli powodu, by polować na niego. Zamierzał dzisiaj zniknąć całkowicie i pozostać na zawsze niewidocznym. A nawet jeżeli w końcu znajdą jakąś informację o nim, ślad będzie zimny. Willa na przedmieściach Singapuru, którą kupił kilka lat temu, pozwoli na eleganckie życie, a pieniędzy ma więcej, niż mógłby kiedykolwiek wydać. Pracował ciężko, bardzo ciężko. Nadszedł czas, by zacząć z tego korzystać.

Jeśli chodzi o International Charities, Ltd., dziś wcześnie rano kazał Connie przekazać niewielkie fortuny na numerowe konta w trzech róż­nych bankach. Nalegał także, by włączyła w to porządną sumkę dla siebie samej. Oczy rozszerzyły jej się ze zdumienia, gdy zobaczyła, jakie cyfry zapisał. Young miał pewność, że jej lojalność wypróbowana przez lata, połączona z tym numerowym kontem przeznaczonym dla niej, stanowi gwarancję, że dokładnie wypełni jego instrukcje. Inchar mógł nawet dalej funkcjonować sam z siebie, ale to go już nie obchodziło. Pechem Connie było to, że jechała w towarzystwie Eddiego.

Podczas gdy Leila nadal siedziała nieruchomo na krześle, Young zadzwonił w parę miejsc, z pół tuzina razy popatrzył na zegarek, i w koń­cu powiedział:

- Czas ruszać. Czeka na nas samochód. - Wsunął berettę do kiesze­ni. - Trzymam broń w ręku i jestem dobrym strzelcem. Jeżeli spowodujesz jakiś problem, umrzesz. A ja na pewno znajdę się daleko stąd, zanim ktokolwiek


zda sobie sprawę, że to ja cię zabiłem. - Wyszedł zza biurka. - Czy dobrze mnie zrozumiałaś? Przez ten czas kiedy będziemy razem, rób co ci każę. Lepiej żyć, niż umrzeć.

Leila wstała z krzesła i pokiwała głową na znak, że się zgadza. Była pewna, że Young zrobi dokładnie to, co zapowiedział. Tak więc będzie posłuszna jeszcze trochę dłużej. Żółte ubranie kupione przez Connie było za ciasne, a czarna peruka niewygodna. Jednak gdy Connie pozwoliła jej pójść do łazienki, Leila z trudem rozpoznała się w lustrze.

Pojechali na dwudzieste piętro windą znajdującą się obok sekretariatu, potem drugą zjechali do recepcji. Przeszli obok fontanny i przez masywne szklane drzwi wyszli przed budynek Incharu. Przy krawężniku czekała na nich czarna limuzyna jaguar.

* * *

Jerry'emu Santucci, oglądającemu z helikoptera panoramę Hongkon­gu, zaczynał podobać się pomysł wyjazdu na jakiś czas. Niekiedy warto oderwać się od interesów. Hugh zajmie się szczegółami, postawi kropki nad „i” i kreseczki na „t” i na pewno będzie dostarczał gotówkę. Pozostawić sprawy Hughowi to znakomity pomysł. Gdy przyszli rano do biura, Hugh dał mu bilety w jedną stronę i natychmiast wyjaśnił, że Singapur jest cudownym miejscem na krótkie wakacje. Potem pokazał mu paszport, w którym brakowało tylko zdjęcia. „Potrzebuję twojej fotografii z wąsami, Jerry”. Powiedział też, że dziewczyna, którą wybierze na dwudziestym piętrze, powinna być ładna, bo przecież będzie z nim podróżowała. Ten Hugh to naprawdę fantastyczny facet.

Wysiadając z windy na dwudziestym piętrze Jerry był zachwycony. Nie potrzebował większej zachęty. Nadzwyczajny pomysł: Singapur. Pysz­ne drinki w Raffles, przyjemne życie. Nadzwyczajny pomysł. Potrzebował zmiany. Gdy rano oglądał dziewczyny na dwudziestym piętrze, by znaleźć podobną do Leili, naszła go myśl, że od bardzo wielu lat nie miał białej kobiety i wtedy zobaczył idealną dziewczynę, która uśmiechała się do niego. Czy ona rozumie, jakie ma szczęście? - pomyślał prowadząc ją do biura w podziemiu. Wspaniale, Hugh. Przeżyjmy prawdziwe życie. Przecież jutro możemy umrzeć. Ta myśl rozbawiła go. Będzie jeszcze tyle dni, zanim nadejdzie ten ostatni.

Helikopter pochylił się nieznacznie zakręcając nad Portem Victoria. Jerry otoczył ramieniem dziewczynę i przyciągnął ją bliżej siebie. Co za cudowna chwila! Dziewczyna była dość ładna, jednak wybrał ją tylko dlatego, że miała wyjątkowo duże piersi. Chinki są raczej płaskie. Po tych wszystkich latach spędzonych z chińskimi kobietami, takie cycki będą czymś nowym.

Spojrzała na niego niepewnie, zadając sobie pytanie, dlaczego zgodziła się na tę grę. Singapur? Siedziała zwyczajnie przy swoim biurku na dwudziestym piętrze, a już w następnej chwili prowadzono ją do gabinetu w



podziemiach, o którego istnieniu żaden z pracowników nie miał pojęcia. I po raz pierwszy spotkała się z szefem Incharu. Zanim jeszcze zdążyła w ogóle pomyśleć, już zgodziła się na ten wariacki pomysł. Pan Young powiedział, że zajmie się wszystkim: nową garderobą, pieniędzmi. Co powie jej chłopak, gdy wróci? Było tyle plotek na temat bogactwa pana Santucciego, ale czy był to wystarczający powód, by pojechać ot tak, nawet jeżeli pan Young zapewniał, że już nigdy w życiu nie będzie musiała pracować? A przecież jedyna rzecz, którą musiała zrobić, to nałożyć na siebie ubranie tej Amerykanki.

Jednak propozycja była obiecująca, zupełnie jakby miała szansę wy­grać główną nagrodę. Teraz spojrzała dokładniej na Jerry'ego Santucci i zobaczyła, że przygląda się jej piersiom. Bluzka Amerykanki była o wiele za wąska i wyglądało to tak, jakby jej piersi wyskakiwały z niej. Potem ręka pana Santucciego weszła pod bluzkę. Wyraz jego twarzy spowodo­wał, że ścisnęło ją w dołku. Te oczy... są złe. Czy warto było?

* * *

Policja cały czas ich obserwowała. Leila wiedziała o tym. To była część planu opracowanego przez W.P. Może on albo Matt są w pobliżu. A jeżeli nie, musi zrobić coś, co ściągnie na nią uwagę.

- Och... - Leila cichutko krzyknęła ześlizgując się ze stopnia i chwyta­jąc Younga za rękę.

Odwrócił się do niej mrużąc oczy.

- Co się dzieje, do cholery? - Stanął tak, że beretta została wycelowa­ła wprost w nią.

- Nic... nic, wszystko w porządku - zapewniła go. - Pośliznęłam się na schodku.

Spojrzał w dół. Zobaczył, że but prawie spadł jej ze stopy. Szybko rozejrzał się na boki i uspokoił.

- Włóż but z powrotem.

- Dzięki. Poczekaj sekundę, muszę się czegoś przytrzymać. - Chwyci­ła jego rękę i włożyła pantofel, ale jednocześnie otarła głowę o jego ramię. Czarna peruka troszkę się zsunęła. Ponieważ patrzył na nią, natychmiast wyciągnęła rękę i poprawiła ją nerwowym ruchem.

Young poprowadził ją chodnikiem i otworzył przed nią tylne drzwi­czki czarnego jaguara. Jednocześnie sprawdzał otoczenie. Nie zobaczył nic, co mogłoby go zaalarmować, więc usiadł obok niej.

- Hej! Czy pamiętacie tę żółtą suknię, którą widzieliśmy na wyższym piętrze? Czy jeszcze ktoś to widział? - odezwał się cichy głos w słuchaw­kach Stone'a.

- Myślisz o tej, która była na frontowych schodach? - odpowiedział jeden z policjantów.

- Tak, właśnie o niej. Ubranie wyglądało tak samo, ale nie wydaje mi się, że to była ta sama kobieta.


- To nie mogła być ona - odezwał się inny policjant. - Widziałem Chinkę, szczupłą i bardzo zgrabną. Widziałem ją wyraźnie na dwudzies­tym piętrze, gdy czekała na windę. Ta na schodach była wyższa. Powie­działbym Angielka albo Amerykanka....

- Nie o tym myślałem - powiedział pierwszy głos. - Czy zauważyłeś, co się stało, gdy pośliznęła się na schodku i przytrzymała się białego faceta? Wydaje mi się, że miała perukę. Zobaczyłem to, gdy się pośliznęła.

- Zachować ciszę - wrzasnął Stone. - Kto może mi powiedzieć, gdzie pojechała?

Odpowiedział mu pierwszy głos.

- Pojechała czarnym jaguarem, z blondynem.

- Którą ulicą?

- Poczekaj, spojrzę przez lornetkę - poprosił pierwszy głos. - Chryste, gdzie oni są? Wszystkie samochody, które widzę, są czarne. Jestem na trzecim piętrze naprzeciwko Incharu. Czy ktoś widział czarnego jaguara?

Stone przycisnął do piersi kamerę, żeby nie przerywać kontaktu. Zmusił się do zachowania spokoju. Leila...

- Czy w samochodzie jest szofer?

- Chyba tak. Usiedli z tyłu.

- Jest tu jaguar - odezwał się nowy głos. - Skręca na Murray Road. Czarny, czterodrzwiowy, kierowca nie ma szoferskiej czapki. Okna zacie­mnione, nie widzę pasażerów.

W tym miejscu mógł być tylko ten samochód!

- To musi być ten! - krzyknął Stone. - Czy jest tam jakiś nasz samochód?

- Najbliżej jest ten, którym jedzie pan Chan, sir - odpowiedział stojący obok sierżant. - Pozostałe znajdują się na Connaught, Chater koło Des Voeux, i obok Ice House.

Stone spojrzał na mapę. Samochód śledczy na Murray Road był tym, którego potrzebował, ale był już zajęty przez W.P.

- Motocykle? - zapytał.

Sierżant włączył swoje radio i powiedział do mikrofonu parę słów po chińsku.

- Jeden jest na ulicy Jacksona. Jeżeli dojedzie na czas na Murray, będzie się starał wyśledzić jaguara.

- Wezwij motocykl dla mnie! - warknął Stone. - Pojadę z tyłu. Sierżant powiedział jeszcze kilka słów do mikrofonu i zameldował Stone'owi, że jeden z motocykli już po niego jedzie.

W.P. Chan odczuwał spokój. Nie wiedział dobrze dlaczego, bo był otumaniony, ale nie czuł się już tak źle jak wtedy, gdy przestał biec. Miał także pewność, że nie straci przytomności. Jednak wciąż krwawił, bo plama na przodzie jego koszuli rozszerzyła się w lewo i prawie doszła do pasa. Było


304mu też zimno. Przypomniał sobie, jak delikatnie żona opatrywała go dziś rano. Co pomyślałaby sobie teraz? Postanowił, że przed powrotem do domu pójdzie do lekarza, by go ponownie oban­dażował.

Zdrzemnął się, nie zdając sobie z tego sprawy i kiedy spojrzał przez okno, zdziwił się. Spał? Jak długo?

- Gdzie jesteśmy?

- Gloucester Road. - Kierowca wskazał dużą budowlę. - To Cent­rum Sztuki. - Rzucił okiem na plamę krwi i spytał: - Czy dobrze się pan czuje, sir?

W jaki sposób mogli już dojechać ze śródmieścia do Wanchai?

- Dziękuję, dam radę. - Beretta leżała na jego kolanach od chwili, gdy samochód ruszył. Zapomniał, że już ją sprawdzał. Wyjął jeszcze raz magazynek, włożył go z powrotem, potem umieścił drugi magazynek w kieszeni na piersi. Takie przyzwyczajenie było drugą naturą i W.P. cieszył się, że o tym pamiętał. Postępujesz właściwie. Wszystko będzie w porządku. - Myślę, że jadą do tunelu Cross-Harbor, pod portem.

- Powiedziałem o tym ludziom na Gloucester Road - poinformował kierowca.

W.P. wziął do ręki mikrofon.

- Matt, wydaje mi się, że czarna limuzyna kieruje się na lotnisko. Nie mogę dopuścić, by wjechali do tunelu, bo zgubimy ich. Spróbuję zepchnąć ją z drogi przed tunelem. - Przełączył się na inną częstotliwość i zażądał posiłków przed wjazdem do tunelu, potem wrócił na poprzednią częstot­liwość. - Będę słuchał, co mówisz. Powodzenia, przyjacielu. - Nie wie­dział dobrze, czemu to powiedział. Czy odnaleźli Leilę? Czuł się teraz o wiele lepiej, prawie tak, jakby płynął. Ból zniknął, albo może nastąpiło odrętwienie. Zdarzało mu się to już wcześniej, gdy bywał ranny. Ktoś mu kiedyś powiedział, że w ten sposób ciało broni się przed bólem. Pomacał ręką okolicę rany i nic nie poczuł. Odrętwienie... Tak jest dobrze.

Slade obserwował, jak helikopter przed nim wyrównuje lot po wyjściu z zakrętu.

- Przyjął kurs północno-wschodni - powiedział do mikrofonu. - Pilot twierdzi, że przelecą nad portem i skierują się na lotnisko Kai Tak.

- Złap go, gdy wyląduje - odpowiedział W.P. - Nie możesz nic zrobić, póki są nad portem. Za duże ryzyko.

Slade spojrzał w dół. Port Victoria błyszczał jak brylant.

* * *

Angielka popatrzyła przez okno helikoptera w dół, na port. Roiły się tam najprzeróżniejsze jednostki: dżonki wszelkich rozmiarów i kształtów,


zbiornikowce, promy, frachtowce, wielkie jachty, barki, holowniki, liniow­ce oceaniczne, żaglowce. Był to piękny widok, ale z trudem mogła się na nim skoncentrować, bo ręka Santucciego znajdowała się pod jej stanikiem. Próbowała uwierzyć, że lot do Singapuru ot tak, dla kaprysu, z bogatym mężczyzną, jest szalonym, pięknym snem, który stał się rzeczywistością. Santucci potarł nosem jej ucho.

- Nie mogę się doczekać, żebyśmy już byli na miejscu. Przez długi czas nie będziesz potrzebowała ubrań. Doskonale się zabawimy. - Hugh dobrze wszystko przemyślał. Dzierlatka taka jak ta, to wszystko, czego Jerry teraz potrzebował.

Jednak ona pomyślała, że to wcale nie będzie doskonała zabawa. Jego ręka była szorstka i zachowywał się jak zwierzę. Nie było w tym nic podniecającego. Gdyby jakiś facet starał się to zrobić na pierwszej randce, wpakowałabym mu kolano w krocze. Może to najgłupsza rzecz, jaką w życiu zrobiła. Chciałaby być na którymś z jachtów, tam, na dole. O żeglarzach mówiono, że są dżentelmenami i żaden nie zachowałby się tak, jak Santucci.

Na jednym z jachtów stał mężczyzna, który skoncentrował swoją uwagę na helikopterze. Obserwował go przez lornetkę od chwili, kiedy wystartował z dachu Incharu. Patrzył, jak przelatuje nad przystanią promową i zakręca na północny wschód. Nie spodziewał się drugiego helikoptera, tego, który chyba śledził pierwszy, ale to go nie interesowało. Jeżeli ten drugi zanadto się zbliży, to jego sprawa.

Poczekał, aż pierwszy helikopter przeleci nad nim i znajdzie się dokładnie między North Point na wybrzeżu Hongkongu a Hung Hom na kontynencie. Wtedy przycisnął guzik nadajnika, który trzymał w ręku. Reakcja była natychmiastowa.

Angielka w końcu podjęła decyzję. Dość tego! Zadzwonię do kogoś, żeby zabrał mnie z Kai Tak. Odsunęła się od Santucciego, wyrwała jego dłoń ze swojego stanika i wbiła zęby w rękę, która ciągle jeszcze ją obejmowała. I w tym momencie we wnętrzu helikoptera eksplodowało białe światło. Poczuła ciepło, a potem już nic.

- Matt! - krzyknął Slade. Potem zawisł na pasach bezpieczeństwa. Helikopter wiozący Santucciego wybuchł, zmieniając się w kulę ognia. Z tej kuli wypadały kawałki wirników, metalu, silnika. Pilot Slade'a instynktownie zakręcił z całej siły w lewo. Fala uderzeniowa rzuciła ich helikopterem w ostry zakręt i pilot walczył ze sterami, by wyprostować maszynę.


Dan Slade patrzył, jak odłamki spadają na zatłoczony port.

- Matt, tutaj nic nie zostało. Jeśli tam był Santucci, to już go nie ma. Nic nie zostało.

Stone, czekając na motocykl, włączył laryngofon. A jeżeli to Leila była w helikopterze Incharu? Zmusił się, by spokojnie zapytać: - Nic ci się nie stało, Danny? - Był tak pewien, że Leila jest w samochodzie, ale jeżeli nie...?

- Odbiór. Gdybym był troszkę bliżej, już bym pływał.

Stone studiował mapę, którą rozłożył przed nim sierżant policji.

- Niech twój pilot poleci do Królewskiego Jachtklubu. W.P. zamierza zatrzymać limuzynę przed wjazdem do tunelu portowego. Sądzę, że może potrzebować pomocy.

Podjechał do nich motocykl, prowadzony przez policjanta w kasku na głowie. Kierowca trzymał silnik na wysokich obrotach czekając, aż Stone wsiądzie. Stone wdrapał się na pudło bagażnika zamontowane na tylnym błotniku. Ile czasu upłynęło, odkąd jaguar skręcił w Murray? Pół minuty? Minuta? Więcej? Mniej? W chwili gdy podjechał po niego motocykl, ktoś zameldował, że jaguar zatrzymał się na światłach skrzy­żowania na Queensway.

- Gdzie jest jaguar? - zawołał do mikrofonu, gdy już jechali na wschód ulicą Des Voeux.

Na rogu Des Voeux Road i Chater Garden stał policjant z lornetką. Zameldował, gdzie się znajduje i zawiadomił:

- Jaguar właśnie skręcił na wzgórze, na Garden Road, w kierunku kolejki.

- Zrozumiałem - odpowiedział kierowca Stone'a do laryngofonu. Gdy zbliżali się do skrzyżowania z Queens Road, włączył migacze. Przeciskali się pod prąd przez gęsty ruch, w którym nie było dość przestrzeni nawet dla motocykla. - Niech się pan trzyma! - zawołał kierowca i wjechał na chodnik, by nie zderzyć się z turystycznym autokarem jadącym prosto na nich. Gdy zeskoczyli z krawężnika, znajdowali się już na Garden Road.

Stone'a bolały pośladki od metalowych listew na kantach bagażnika wpijających się przy każdym podskoku, a oczy mu łzawiły od wypat­rywania czarnego jaguara ponad ramieniem kierowcy. Ruch był bardzo gęsty: samochody, taksówki, piesi turyści, i wszyscy chyba zmierzali do stacji kolejki na Victoria Peak. Nie widział czarnego jaguara, a musiał polegać na sobie, bo policjanci W.P. znajdowali się daleko.

- Tam! - Kierowca wskazał w kierunku stacji kolejki na zboczu. Czarny jaguar z zaciemnioną tylną szybą i migającym wciąż kierunko­wskazem stał na poboczu przy skrzyżowaniu Garden i Lower Albert Road. Policjant wyłączył niebieskie migacze.

Stone wyciągnął z kabury pistolet kalibru 9 mm i poczuł zimny dotyk metalu. Motocykl przemykał się za samochodami zaparkowanymi na Garden. Zbliżali się do jaguara.


- Co mam robić?

- Zostań na jezdni, zatrzymaj się dwa samochody za jaguarem. Podejdź pieszo od strony kierowcy, a ja pójdę od strony pasażera.

Policjant zgasił silnik, zanim jeszcze całkowicie się zatrzymali. Stone ześliznął się z bagażnika i ostrożnie przesuwał się za zaparkowanymi samochodami. W tej samej chwili kierowca zsunął się z drugiej strony. Motocykl upadł na ulicę. Trzymając broń w ręku podchodził tak samo ostrożnie jak Stone.

Przykucnęli po obu stronach jaguara, przy tylnych drzwiczkach. Silnik był na chodzie.

- Gdy doliczę do trzech, otworzę tylne drzwi - powiedział Stone. - Wtedy wyciągaj kierowcę.

- Jeden... - Przysuwając się bliżej, Stone czuł, jak szaleńczo bije jego serce. - Dwa... Leila. Trzy! - Skoczył do klamki naciskając mocniej spust rewolweru. Otworzył drzwi.

Pusty!

Z drugiej strony samochodu podniósł się gniewny chiński głos i kątem oka Stone zobaczył ciało wypadające od strony kierowcy. Obiegł samo­chód. Plecami na jezdni leżał mężczyzna w białej koszuli, a na nim siedział policjant, wciskając mu w brodę pistolet. Niezrozumiałe chińskie słowa płynęły strumieniem, aż w końcu broń odsunęła się od podbródka mężczyzny i zaczęła się wciskać w jego oczodół. Leżący wyrzucił z siebie jeszcze kilka urywanych słów i policjant przestał naciskać lufą jego oko.

- Mężczyzna i kobieta poszli na stację kolejki. - Policjant wskazał dolną stację. Turyści kłębili się w budynku ze szkła i metalu, by dostać się do naziemnej kolejki linowej. Błyszczące szyny wspinały się po zboczu nachylonym pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Nowoczesne wagony ciągnięte były z górnej stacji znajdującej się na Victoria Peak, na wysoko­ści sześciuset metrów, linami nawijanymi na bębny napędzane silnikami elektrycznymi.

Stone wsunął broń do kabury i pobiegł do stacji, przeciskając się wśród mrowiącego się tłumu, bardziej zainteresowanego robieniem zdjęć niż nim. Przed kasą ludzie stali w porządnym ogonku. Skoczył w ten ogonek, rozepchnął czekających i wbiegł przez szklane drzwi. Kolejka właśnie miała odjeżdżać. Stone pobiegł wzdłuż wagonu. Wszystkie miejsca siedzą­ce były zajęte, a sporo ludzi stało, trzymając się uchwytów nad głowami.

Leila... Leila... Czy jest tutaj? Czy to ona? Nie, to nie ona, chociaż też biała i blondynka. Leila miała na sobie żółte ubranie i czarną perukę. Żółte ubranie, czarna peruka... I wtedy ją zobaczył. Siedziała na wewnętrznym fotelu, w drugim przedziale od końca. Krępy jasnowłosy mężczyzna siedzący obok zwrócił głowę w jej kierunku i mówił do niej. Stone pobiegł do tylnego wejścia.

Drzwi zaczęły się zamykać. Stone skoczył przytrzymując je ramionami i dłońmi i zanurkował do środka przedziału, a zdumieni pasażerowie, którzy


stali najbliżej, trochę się odsunęli. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i koła zaczęły toczyć się z szumem po metalowych szynach. Wagonik wysunął się ze stacji na światło słoneczne.

- W.P., czy mnie słyszysz? - spytał Slade.

- Tak - głos W.P. Chana był bardzo słaby.

- Jesteśmy ponad jachtklubem. A gdzie ty jesteś?

W.P. nie chciał teraz rozmawiać. Miał trudności z koncentracją i zaczynał myśleć, że może potrzebować pomocy.

- Mijamy stadion Wanchai, zbliżamy się do wjazdu do tunelu. Kierowca przyspieszył tak, żeby się znaleźć tuż obok cadillaca, zanim ulica zacznie opadać do wjazdu.

Slade miał wrażenie, że widzi czarną limuzynę.

- Czy możesz zmusić go do zjazdu na pobocze?

- Właśnie... - W.P. wziął broń do ręki i próbował strzelić, ale przez zaciemnione szyby nic nie widział i było mu coraz ciężej utrzymać broń w ręku. Kiedy jego auto zrównało się z limuzyną, wcisnął przycisk mikrofonu. Kierowca bez słowa skręcił na cadillaca. Limuzyna przez chwilę jechała na dwóch kołach, następnie opadła na ziemię skręcając na krawężnik, a potem z powrotem na samochód policyjny.

Kierowca policyjny ponownie ostro skręcił kierownicę i wcisnął do dechy pedał gazu. Slade słyszał w hełmofonie zgrzyt zderzających się blach i pisk opon, i równocześnie widział oba samochody zwarte w walce. Potem limuzyna wjechała na krawężnik, zrobiła pełny obrót i wpadła w nie kontrolowany poślizg boczny na trawniku oddzielającym od terenu Causeway Bay Typhoon Shelter. Samochód policyjny wpadł pod ostrym kątem na krawężnik i wyskoczył w powietrze.

Pilot Slade'a skierował helikopter ponad autostradą i usiadł na pło­zach nie dalej niż trzydzieści metrów od samochodu policyjnego, który właśnie stawał dęba na przednim zderzaku wkopując się kratką chłodnicy w trawę, a potem zaczął zwalać się na dach, bagażnik, tylny zderzak, przekręcając się na bok i rozsiewając kawałki metalu i szkła przy każdym przewrocie.

Limuzyna wbiła się w potężną betonową fontannę i drzwi od strony pasażera wgięły się do środka. Siła bezwładności przewróciła samochód na bok.

Slade wpatrywał się z przerażeniem, jak przewracający się samochód policyjny opada i wali przednim zderzakiem w podwozie cadillaca. Ze­skakując na ziemię nie usłyszał wybuchu zbiornika paliwa limuzyny, zagłuszonego przez śmigła helikoptera, ale zobaczył jasny, żółty rozbłysk. Wówczas zaczął biec do wraków.

Czarny cadillac był cały w ogniu. Płomienie objęły przód samochodu policyjnego i w chwili, kiedy Slade dobiegał, zaczęły się wślizgiwać przez


otwór po przedniej szybie. Głowa kierowcy była zgięta pod nienaturalnym kątem. Przez napływające fale gorąca Slade zauważył lekki ruch. To W.P. z twarzą pokrytą krwią, macał słabo zapięcie pasa bezpieczeństwa. Slade szarpnął drzwi, ale były zakleszczone w ramie. Kiedy włożył rękę przez rozbitą szybę i odpiął pas bezpieczeństwa prawie słyszał, jak trzeszczą mu włoski na ramieniu. Chwytając W.P. za koszulę, poczuł podmuch gorąca. Na skórze wyskoczyły mu pęcherze. Obrócił niewielkie ciało W.P. wystar­czająco, aby włożyć mu ręce pod pachy. Płomienie objęły jego dłonie.

Slade zaczął szarpać do tyłu W.P., którego twarz była już poparzona. Ostry kawałek pękniętego szkła wbił się Slade'owi głęboko w ramię i gdy ruszył ręką, krew trysnęła z rozdartego ciała, ale głowa i ramiona W.P. znalazły się za oknem. W dymie i gorącu Slade nie mógł złapać oddechu. Koszula W.P. zbrązowiała a następnie wybuchła brudnym, żółtym pło­mieniem. Ostatnim wysiłkiem, z oczami oślepłymi od łez, Slade rzucił się do tyłu i ciało W.P. wyskoczyło z okna i spadło na niego. Poczuł jakieś ręce pod ramionami i został odciągnięty od płonących samochodów. Ciągle jeszcze trzymał kurczowo W.P.

Kiedy byli w bezpiecznej odległości od płomieni, Slade usłyszał jakiś odległy głos wołający go po nazwisku. Przywołało go to do przytomności. Co z ludźmi w tym drugim samochodzie, pomyślał. Czy przeżyli? Instynkt kazał mu przekręcić się na brzuch, twarzą do samochodów. Wyciągając SIG Sauera z kabury poczuł ból w całym ciele. Leżał z wyprostowanymi ramionami, krew kapała na trawę. Wycelował broń w płonące pojazdy i czekał, aż ktoś wyłoni się z płomieni.

Ale nikt się nie pokazał.

* * *

Hugh Young triumfował. Jerry i Eddie umożliwili mu czysty i łatwy odjazd. Jedyna osoba, która mogła połączyć go z Santuccim albo Kelleyem, siedziała obok niego. Nie chciał, żeby pojechała z Jerrym albo Eddiem. Popełnili już dosyć błędów. Jeszcze jeden błąd, i mogliby przeżyć, a on nie życzył sobie, żeby któryś z nich żył. Gdy dojedzie z tą kobietą na Victoria Peak, pójdą do jego mieszkania i tam ją wyeliminuje. Potem zbierze tych kilka rzeczy, których będzie potrzebował w Singapurze, i pojedzie taksówką na lotnisko. Za parę godzin znajdzie się w Sin­gapurze, by rozpocząć nowe, wolne życie.

Myśląc o Singapurze cieszył się coraz bardziej, gdy wyobrażał sobie przyszłość spędzoną w luksusie i zbytku. Przebiegał to wszystko jeszcze raz myślą, a kolejka toczyła się po szynach wiodących na Peak i... ku przyszłości.

Kolejka wiozła swój zwykły ładunek pasażerów: Chińczyków, białych, turystów, pracowników wracających do domu, uczniów. Była to radosna,


gadatliwa grupa. Jedyny wyjątek stanowili ludzie w tylnej części wagonu, którzy nerwowo popatrywali na Matta Stone'a od chwili, gdy wepchnął się do wagonika.

Stone starał się dopasować do otoczenia. Spójrz na siebie z zewnątrz. Zanim zaczniesz coś robić, zanalizuj sytuację.

Wagoniki były tak skonstruowane, żeby podłoga pozostawała pozio­mo, mimo że jeździły po torze o zmiennym nachyleniu. Stone'a zdumie­wało, że przejeżdża obok domów mieszkalnych, które stopniowo przesu­wały się za oknami.

Cofnął się do rogu, żeby złapać oddech i pomyśleć, niepomny wielu oczu, które się w niego wpatrywały. Najważniejsze, by ani Leila, ani jasnowłosy mężczyzna go nie zauważyli. Jak, do diabła, mógł załatwić sprawę nie raniąc Leili? Popatrzył na tabliczkę nad drzwiami. Pokazywała pięć przystanków pośrednich przed końcową stacją. Cały przejazd trwał osiem minut. Musiał załatwić wszystko w ciągu ośmiu minut. Nie, siedmiu, a może nawet nie tylu.

Konduktor nie zauważył Stone'a, przeciskającego się gwałtownie między ludźmi czekającymi w ogonku do kasy. Gdy dojechali do pierw­szego przystanku, ciągle jeszcze był z przodu wagonu. Teraz pozostały już tylko cztery przystanki i, prawdopodobnie, sześć minut. Jak, do diabla, mogę... Użycie broni byłoby szaleństwem. Tyle tu ludzi! Na tym przystan­ku nikt nie wysiadł, ale jeszcze kilka osób wsiadło. Kącikiem oka widział, że pasażerowie w jego przedziale obserwują go gniewnie. Drzwi zamknęły się i kolejka podjęła wspinaczkę.

Jeszcze niecałe sześć minut. Nad krawędzią wykopu słońce pobłyskiwało przez szybę, przedzierało się przez liście drzew i krzewów. Gdy kolejka zatrzymywała się na drugim i trzecim przystanku, ludzie zaczęli się uspokajać. Być może ten szaleniec odzyskał zmysły. Jednak ciągle jeszcze czuł, że ich oczy chwilami zwracają się ku niemu, ot tyle, żeby nabrali przekonania, że wariat nie robi nic niebezpiecznego.

Najwyżej cztery minuty. Wtedy ludzie wysiądą.

Po czwartym przystanku Stone był pewien, że nadszedł czas działania. Konduktor przeciskał się do tyłu wagonu. Stone ruszył w kierunku przedziału, w którym siedziała Leila z jasnowłosym mężczyzną. Oboje patrzyli przed siebie. Być może mógłby podejść blisko i przytrzymać tego sukinsyna tak długo, aż Leila zdąży się odsunąć. Wówczas będzie to walka tylko między nimi dwoma. Może będę mógł go przytrzymać, aż dojedziemy do szczytu. Wtedy nie będzie mnie nic obchodziło, jeżeli tylko Leila... Ale czuł, że sprawy nie pójdą w ten sposób. Nic co dobre nie przychodzi łatwo.

Ludzie, którzy byli świadkami jego ataku na kolejkę, zapomnieli o nim, ale teraz szaleniec znów się poruszał. Poruszał się, więc odsuwali się od niego jak najszybciej. Niektórzy widząc, że się przesuwa, wyskoczyli z kolejki na piątym przystanku.


Pasażerowie, którzy teraz ostrożnie obserwowali ruchy Stone'a, za­stanawiali się, ostrzeżeni podobnymi wydarzeniami w Hongkongu, w jaki sposób mogliby się usunąć. Nie chcieli wysiadać z kolejki, zanim dojadą na szczyt, ale nie byli już pewni, czy podjęli właściwą decyzję. Na ich twarzach odzwierciedlało się zamyślenie, poczucie niebezpieczeństwa i chęć przeżycia. Starali się znaleźć bezpieczną kryjówkę na wypadek, gdyby ten obcy postąpił w sposób jeszcze bardziej szalony; miejsce, do którego mogliby skoczyć z nadzieją, że ucierpi raczej kto inny, a nie oni. Niepewność odbijała się w ich oczach i ruchach, była zauważana przez kolejnych ludzi. Najpierw jeden, potem drugi, a potem wielu, odwróciło się, żeby patrzeć ponad oparciem siedzeń. Byli coraz ciekawsi, co się stanie.

Leila odwróciła się sekundę wcześniej niż Hugh Young i jej głębokie westchnienie spowodowało, że Young natychmiast sięgnął po broń, beret-tę 9 mm. Gdy się odwracał, szary metal broni pojawił się już w jego ręce, więc niektórzy pasażerowie poruszyli się, żeby znaleźć jakieś schronienie.

Stone zobaczył, że Leila otwiera usta: „Matt!” Potem zauważył, że sięga po broń Younga. Byli nie dalej niż o pięć metrów od siebie, ale teraz, gdy dobyli broni, ta odległość była zbyt duża, a czas zbyt krótki.

Young łokciem odrzucił głowę Leili z powrotem na szybę i wstał wymierzając berettę w Stone'a. Pasażerowie, kierowani instynktem, roz­paczliwie zaczęli szukać jakiejś osłony. Odgłosy paniki zaalarmowały tych nielicznych, którzy jeszcze nie zdawali sobie sprawy, że dzieje się coś przerażającego.

Kocia, automatyczna reakcja spowodowała, że w ręku Stone'a pojawił się SIG Sauer. Tamta druga broń skierowała się teraz całkowicie na niego i metaliczny kształt przeobraził się w czarny otwór na końcu lufy, która już nie poszukiwała celu. Była wymierzona dokładnie w ciało Matta.

Gdy automat Younga wystrzelił, Stone skoczył w bok. Nie poczuł nic. Czy kula rzeczywiście go ominęła? Jego SIG Sauer celował w blondyna. Nacisnął spust w momencie, gdy Young skoczył przez wagon. Pasażero­wie krzyczeli ze strachu. Obaj mężczyźni byli w ruchu. Żaden nie mógł wycelować, ale obaj strzelili jeszcze dwa razy. Gdy kolejka dojeżdżała do końcowej stacji na szczycie Victoria Peak, histeryczne zawodzenia osiąg­nęły apogeum.

Drzwi się otworzyły. Hugh Young, kuląc się przy wyjściu strzelił jeszcze raz i wytoczył się na peron. Stone zatoczył się do następnych drzwi i też wyskoczył prosto na peron. Wylądował na ugiętych nogach i zaczął strzelać stabilizując swojego SIG Sauera.

Ale parę metrów dalej Hugh już czekał na niego. Klęczał trzymając pistolet w obu rękach.

Stone poczuł ostry ból w lewym udzie. Uderzenie pocisku Younga zakręciło nim. Wylądował na ramieniu i przetoczył się, kierując SIG Sauera w stronę Younga. Naciskał spust, ale w tej samej chwili z wylotu lufy Younga


znów błysnęło w jego kierunku. Oba strzały były niecelne. Stone potoczył się znowu, strzelił raz, potem drugi, zanim Young zdążył wystrzelić jeszcze raz.

Younga odrzucił do tylu jeden z pocisków. Zatoczył się na okno budynku stacji rozpryskując szkło na podłogę. Stone podniósł się na kolana, złożył się do ponownego strzału, jednak wśród tłumu biegnących ludzi nie widział swojego celu.

Young potknął się. Przód jego koszuli był we krwi. Obrócił się i zatoczył do wyjścia. Stone próbował wstać, lecz nie miał czucia w lewej nodze. Podskakując na zdrowej i wlokąc za sobą bezwładną nogę, posuwał się w kierunku wyjścia. Jego ręka z SIG sauerem kiwała się na wszystkie strony.

Wyszedł z budynku na ścieżkę wijącą się wzdłuż krawędzi szczytu. Metalowe ogrodzenie z szeroką poręczą oddzielało go od przepaści schodzącej do portu. Zaniepokojeni turyści rozbiegu się w panice, gdy Hugh Young w zakrwawionej koszuli potykał się, trzymając obiema rękami poręczy, by się nie przewrócić. Stone, w czerwonych od krwi spodniach, utykał za nim.

Young obrócił się połową ciała, podniósł broń i szaleńczo wystrzelił. Przez chwilę wydawało się, że upadnie, bo ugięły się pod nim kolana. Jednak utrzymał się, wstał przytrzymując się poręczy i odwrócił zupełnie. Trzymając ramię nad poręczą dla zachowania równowagi, próbował podnieść broń i wycelować w Stone'a.

Matt zatrzymał się. Nie miał się gdzie schować. Między nim a wylotem lufy pistoletu Younga znajdowały się tylko promienie słońca i powietrze pachnące morzem. Chwycił SIG Sauera w obie dłonie i strzelił prosto w pierś Younga. Young upadł do tyłu, chciał jeszcze wycelować w Sto­ne'a, ale przetoczył się razem ze swoją chwiejącą się bronią. Jego następna kuła poszła w powietrze.

Stone, kołysząc się na jednej nodze, nacisnął spust i wiedział, że ten ostatni strzał był doskonały. Krew trysnęła z krtani Younga, jego ciało wygięło się i zawisło na chwilę na poręczy, ale impet kuli wystrzelonej przez Stone'a i ciężar ciała spowodowały, że zadziałała siła grawitacji i jego ciało ześliznęło się, znikając za krawędzią Victoria Peak.

Matt Stone oparł się plecami o poręcz. Był zamroczony od bólu i szoku. Dopiero gdy Leila uklękła przy nim i przytuliła jego głowę, zaczął znów odczuwać, że żyje.

Epilog

Pokój przesłuchań był nieduży. Pospiesznie ustawione stoły konferen­cyjne i krzesła nie były tak ozdobne jak te, których używa się podczas konferencji transmitowanych przez telewizję, tak lubianych przez poli­tyków. Nie zaproszono żadnych obserwatorów ani reporterów i nie ustawiono mikrofonów. Siedmiu senatorów zajmowało miejsca obok siebie przy dwóch długich stołach zestawionych razem. Obaj przesłuchi­wani siedzieli naprzeciwko, przy mniejszym stole.

Przewodniczący komitetu, noszący półokulary na końcu nosa, wyprostował się na krześle i obrócił nieco w stronę protokolanta na końcu stołu.

- Wykreślić z zapisu ostatnie stwierdzenie świadka. Myślę, że nastąpiła tu mylna interpretacja pytania senatora Powera. - Wzro­kiem nie oczekującym sprzeciwu przesunął po twarzach pozostałych senatorów z prawej i lewej, przeprowadzając szybkie i milczące głosowanie na zgodę. Nie zaprotestował nawet senator Power, wojow­niczy kogut komitetu, który spytał, czemu Pentagon nie występował o opinię Kongresu przed rozpoczęciem nielegalnych operacji wojs­kowych w obcych krajach. Przewodniczący spojrzał z powrotem na świadka.

- Czy to jest do przyjęcia dla pana, komandorze Stone?

Matt Stone pochylił się do Chucka Goodricha i powiedział półgłosem:

- Gówno mnie obchodzi czy to będzie włączone, czy nie. Takie głupie pytanie wymagało takiej odpowiedzi.

- Komandor Stone zgadza się z pańską oceną, senatorze. - A potem Goodrich powiedział mu półgłosem: - Wiesz, ja mogę stać się kiedyś jednym z takich głupków. Chciałbyś, żeby ktoś mi mówił takie rzeczy?


Stone przyjrzał się pogardliwie senatorowi Powerowi, a potem z po­wrotem spojrzał na Goodricha.

- Żartujesz? - Wówczas zobaczył, że wąsy Goodricha drżą lekko, a kąciki ust uniosły się w prawie niewidocznym uśmiechu.

- Oni mają sposoby na załatwianie takich spraw. Zostawmy to im.

- Komandorze, czy ma pan jeszcze jakieś inne uwagi, które pańskim zdaniem mogłyby coś wnieść do tej sprawy? - Przewodniczący przy­glądał się Stone'owi ponad swoimi okularami. - Jak mówiłem na wstę­pie, to jest przesłuchanie przy drzwiach zamkniętych i gotów jestem, gotowi jesteśmy jako ten komitet, przyjąć wszelkie uwagi, które pana zdaniem mogą mieć znaczenie przy podejmowaniu decyzji o ponownym otwarciu przesłuchań dotyczących jeńców wojennych i zaginionych w akcji.

Stone wiedział, że przewodniczący był w Wietnamie mniej więcej w tym samym czasie co on. Ale czy będzie w stanie zrozumieć?

- Mogę powiedzieć jedynie, że te przesłuchania nie powinny być wznawiane... jeśli chce pan, żeby w kraju dalej panował spokój. Wojna zakończyła się ponad dwadzieścia lat temu. Rządy Wietnamu i Laosu nie mają żadnych powodów, aby dalej trzymać jeńców. Tak samo bezsensow­na jest wiara, że te rządy mogą nie wiedzieć o jakichś obłąkanych ludziach lub że wioski w dalszym ciągu kogoś przetrzymują. Nie, panowie, jeżeli są tam jacyś Amerykanie, to z własnej woli. Czas najwyższy skończyć w tym kraju z błędem w dobrej wierze popełnianym przez ludzi. Dajmy temu spokój.

- Mimo że pan i panna Potter mogliście zostać zabici przez ludzi uznanych za zaginionych w akcji? - spytał inny członek komitetu.

Stone zastanawiał się, co powinien powiedzieć. O wojnie. O biu­rokracji, nawet wojskowej, próbującej ukryć dowody. O tych, którzy zbili pieniądze na nieszczęściu innych. O ludziach podobnych do Santucciego, Kelleya czy Younga. O... Nie, nie było sensu mówić o tym wszystkim.

- Zetknęliśmy się tutaj z dezerterami... zwykłymi kryminalistami, a nie z żołnierzami zaginionymi w akcji. Nie mieszajmy dwóch różnych spraw. Nie mam nic więcej do dodania. Jeśli powinienem, to proszę mi wybaczyć.

- Dziękuję, komandorze - odezwał się przewodniczący komitetu. - Jestem pewien, że nie muszę przypominać panu, że to zamknięte prze­słuchanie jest tajne i nie może pan z nikim omawiać swojego zeznania. - Zdjął okulary i wskazał nimi na Stone'a. - Zechce mi pan wybaczyć, komandorze, lecz chciałbym powiedzieć jeszcze jedno. Pan pewnie nie przypomina sobie mnie bez munduru, prawda? - Uśmiechnął się przyjaź­nie. - Ale ja pana pamiętam. Był pan już wówczas na swojej drugiej turze. Moja łódź wiozła pana i czterech innych SEALowców do punktu lądo­wania przy Vam Co Dong, w pobliżu Dziobu Papugi. - Dwadzieścia cztery godziny później


zabraliśmy pana, pańskich czterech kolegów i kilku jeńców, po których was wysłano. Żaden z was nie był nawet zraniony. Potem dowiedzieliśmy się, że zniszczyliście tajną bazę wyższej kadry Vietkongu, a uwolnienie tych jeńców było akcją roku wywiadu. Kiedy eskadra naszych łodzi przeniosła się na południe do C Mau, okazało się, że pańskie nazwisko jest tam już legendą. Muszę pan powiedzieć, że zawsze byłem dumny mówiąc ludziom, że znam pana, i dalej jestem z tego dumny. Sądzę, że możemy przyjąć pańską radę, i zostawić w spokoju problem jeńców i zaginionych. Osobiście pan dziękuję, komandorze Stone, za przybycie tutaj do nas.

Odpowiedzią Stone'a był lekki uśmiech i skinienie głową.

- Czy są jakiekolwiek dodatkowe uwagi, zanim zamkniemy temat? Spojrzenie senatora Powera spoczęło na Goodrichu.

- Czy szanowny kongresman ma jakieś uwagi? Może chciałby pan zażądać, aby utworzono komitet dla przeprowadzenia dochodzenia, w jaki sposób organizacja taka jak International Charities mogła oszukiwać tak wielu ludzi?

Chuck Goodrich popatrzył chwilę na swoje złożone ręce, za: udzielił odpowiedzi.

- Z całym należnym szacunkiem dla komitetu, chciałbym zwróci uwagę, panie senatorze, że firmy takie jak Inchar, chociaż nie występują oczywiście tak powszechnie, to jednak nie są całkowitą rzadkością. To jest korporacja zarejestrowana w Hongkongu. Tam nie zadaje się takim firmom wielu pytań, przynajmniej tak długo, jak długo robią pieniądze i nie stwarzają kłopotów. A Inchar spełniał oba warunki. Również w Stanach Zjednoczonych istnieją spółki tego rodzaju. Wiele z nich uzyskuje dochody z operowania akcjami czy wykorzystywania różnic i potrafią zmylić nawet naszych najlepszych i najzmyślniejszych speców Bałbym się zgadywać, ile takich cwanych firm istnieje obecnie. Zostawmy troskę o Inchar władzom Hongkongu. To ich sprawa, nie nasza. Powtarzam, dajmy temu spokój. - Goodrich spojrzał na zegarek. - Panowie jeśli to byłoby wszystko, to zechciejcie nam wybaczyć, ale mamy bardzo ważne spotkanie.

- Dziękuję panom za przybycie.

Przewodniczący komitetu przyglądał się obu mężczyznom idący powoli w przejściu. Kongresman szedł nierównym krokiem spowodowanym raną nie wyleczoną w niewoli, a oficer marynarki stracił dużo na wadze i schudł od rany, którą otrzymał w starciu z człowiekiem, co do którego miał nadzieję, że był ostatnim zaginionym Amerykaninem.

* * *

Późne popołudniowe słońce odbijało się pomarańczowoczerwonym blaskiem od polerowanej powierzchni „ściany” jak ostrzegawczy płomień. Turyści instynktownie robili miejsce osobom, które szukały konkretnego


nazwiska. Strażnicy Parku Narodowego krążyli wśród odwiedzających, pomagając odnaleźć nazwisko w rejestrze i wskazując położenie okreś­lonej płyty, podstawiając drabiny osobom kopiującym nazwiska z gór­nych wierszy płyty i oferując zrozumienie tym, którzy w dalszym ciągu nie mogli zrozumieć lub zaakceptować. Niektórzy ze zwiedzających zastana­wiali się nad przesłaniem tego milczącego, ciemnego monolitu, inni spoglądali na ludzi wpatrzonych w niego. Wielu szeptało, tak jakby każde nazwisko na „ścianie” mogło słyszeć.

- Przepraszam, przepraszam...

Leila uniosła głowę słysząc ten głos, głęboki jak dźwięk rogu mgiel­nego, głos mężczyzny w fotelu na kółkach, który torował im drogę. Czy to ten sam... ten z jej pierwszych odwiedzin?

- Przepraszam! - To był weteran obarczony misją, otwierał przejście dla innego człowieka w fotelu na kółkach, dla drobnego, ciężko rannego chińskiego dżentelmena.

Leilę zdumiewało, tak samo jak w czasie poprzedniej wizyty, że ludzie tak szybko odsuwają się na boki, zupełnie jakby spełniali rozkaz wymagającego sierżanta. Nie, ten weteran prawdopodobnie nie był tym samym, którego spotkała wówczas. Oni są bardzo do siebie podobni, prawie zawsze z bezładnymi włosami opadającymi do ramion, w mundurze polowym, niektórzy z medalami i większość z nich z tym pustym wzrokiem wpatrzonym w dal, tak jakby nigdy nie wrócili do domu.

- Przepraszam...

Nie, chyba nie ten sam, ale czyż wszyscy oni nie są braćmi?

- Tak jest, proszę zrobić przejście. Dziękuję, dziękuję. Przepraszam.

- Czterdzieści Dwa Wschód - szepnął Goodrich, przesuwając wzrok od góry do dołu.

- Tak, tutaj - odpowiedziała cicho Leila.

Stone zatrzymał fotel W.P. i obrócił w stronę płyty.

- Gdzie jest Danny? - spytał W.P.

- Wiersz czterdzieści cztery.

Stone wskazał nazwisko: Daniel Jeffrey Potter. To było na poziomie jego oczu.

W.P. odchylił głowę.

- O tak, widzę go teraz.

- Krewny? - uroczyście spytał weteran.

- Mój brat. - Leila wyjęła z torebki srebrną bransoletkę identyfikacyj­ną. Rzuciła okiem na wygrawerowane na niej nazwisko: Geraldo Vincente Santucci, i pozwoliła jej wyśliznąć się z ręki.

- Niech pani nie zostawia jej tu na długo. Strażnicy zbierają wszystko codziennie, a nawet dwa razy na dzień - ostrzegł weteran.

- W porządku. Ten już nie wróci.


- Nigdy nie można mieć całkowitej pewności - nalegał weteran w fo­telu na kółkach, wskazując na płaskorzeźbę budki wartowniczej, symbol jeńców i zaginionych. - Proszę spojrzeć na to. W dalszym ciągu wielu ludzi wierzy, że tam jeszcze są Amerykanie - powiedział z nadzieją w głosie.

- Może mi pan wierzyć. Ten nigdy nie wróci.

W.P. przyglądał się pamiątkom pozostawionym przez odwiedzających. Dotknął ręki Stone'a.

- Matt, ja też chciałbym coś zostawić. - Wyciągnął portfel i poszperał w nim, aż znalazł nieduże zdjęcie. - Można?

Stone wziął fotografię, którą mu dał W.P. i przyjrzał się jej.

- Kto to jest?

- Tommy Chang. Był dla mnie jak syn... jak najlepszy syn.

Stone pochylił się i umieścił fotografię u podstawy Czterdzieści Dwa Wschód. Fotel na kółkach podjechał bliżej. Długowłosy weteran pochylił się, żeby obejrzeć zdjęcie.

- Czy on tu jest?

- Nie - odpowiedział W.P. - Ale on jest jeszcze jedną ofiarą tej wojny.

Chuck Goodrich otworzył szarą kopertę, którą cały czas trzymał pod pachą, i wyjął dwie fotografie. Jedną wręczył Leili, a drugą umieścił przed płytą.

- Harry powinien być zadowolony.

- Penny też. - Leila ustawiła zdjęcie Penny Carson obok Harry'ego. - Byli kolegami.

Mężczyzna w fotelu na kółkach obejrzał fotografie i spojrzał ze zdziwieniem na czwórkę ludzi stojących za nim.

- To też ofiary wojny?

- Niekoniecznie nazwisko musi być na „ścianie”, żeby być ofiarą wojny - potwierdził Goodrich.

- O, ludzie! Tego nie wiedziałem. Codziennie dochodzi tu coś nowego.

Stone lekko się pochylił i pokazał weteranowi zdjęcie, które trzymał w ręce.

- Mamy jeszcze jedno.

- Człowieku! Czasami mamy tu dzień kwiatów. Czasami dzień flag. A dzisiaj będzie chyba dzień fotografii. - Spojrzał na zdjęcie i podniósł je w górę. - No wie pan! - wykrzyknął. - Przecież to pan i ta pani. Nie wszyscy są ofiarami. - Oddał z powrotem zdjęcie. - Przystojna para.

Stone pochylił się i umieścił ich zdjęcie za innymi.

- Tego nie można tu stawiać. Wy żyjecie.

- Ja po prostu chciałam powiedzieć Danny'emu, że jeden z jego braci w końcu przyprowadził jego małą siostrzyczkę do domu i teraz wszystko jest w


porządku - wyjaśniła Leila po chwili. Podniosła kołnierz płaszcza W.P. i położyła z uczuciem rękę na jego ramieniu. - Robi się chłodno. Powinniśmy już wracać.

- Przepraszam... przepraszam... - Weteran na swoim wózku prze­prowadzał ich pośród grup ludzi, którzy zatrzymywali się obserwując pamiątki pozostawione u stóp Czterdzieści Dwa Wschód.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
61 BRAK CZUJNOŚCI OTWARTA BRAMA DLA ZŁA
Taylor, Charles Modernity and the Rise of the Public Sphere
Taylor, Charles
Taylor, Charles Comment On Jürgen Habermas’ From Kant To Hegel And Back Again
Taylor Charles D Żądło w głębinie
Źródła podmiotowości Charlesa Taylora rec, es
charles taylor
Źródła podmiotowości Charlesa Taylora rec, es
Geertz Clifford Niepojęte oziębienie stosunków Charles Taylor i nauki przyrodnicze (fragmenty)
Charles Taylor Źródła podmiotowości
Źródła podmiotowości Charlesa Taylora rec, es
Charles Taylor, Źródła podmiotowości
Charles Taylor and Paul Ricoeur on Self Interpretations and
Eutanazja ulga w cierpieniu czy brak zrozumienia jego sensu
Brak prywatności w dzisiejszym internecie
Genetyka V rok 2006resztapytan brak, MEDICINE cmuj, Pediatrics, egzamin
10, wojtek studia, Automatyka, studia 2010, obrona inz, Pytania na obrone, brak tematu , dyplomowka
BRAK NAZWY, DZIENNIKARSTWO, Gatunki

więcej podobnych podstron