Taylor Charles D Żądło w głębinie

background image

Tytuł oryginału

DEEP STING

Opracowanie graficzne Studio Graficzne FOTOTYPE

Redaktor MIRELLA REMUSZKO

Redaktor techniczny ELŻBIETA STEFAŃSKA

Copyright© 1991 by Carles D.Taylor

background image

For the edtion

Copyright © 1993 by Wydawnictwo M izar Sp. z o.o.

Published in cooperation with

Wydawnictwo Amber SP. z o.o.

ISBN 83-7082-206-1

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Warszawa 1993. Wydanie I

Skład: Zakład FOTOTYPE w Milanówku

Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa

Moim synom

Jackowi i Benowi

background image

Prolog

„Whisky na skałkach”. To wydarzyło się tak dawno. Przed

dziesięcioma laty? A może jeszcze dawniej? Wtedy, gdy mieszkała w

Anglii? Czy żyli jeszcze Ken i Cory?

- „Whisky na skałkach” - mruknęła cicho Corinne, czytając

informację prasową sprzed laty.

background image

Na jej twarzy pojawił się przelotny uśmiech.

Typowe dla Amerykanów - pomyślała. - Amerykański dziennikarz

nie napisałby nawet małej notatki, nie wymyśliwszy uprzednio

czegoś, co przyciągnie uwagę czytelnika.

My, Brytyjczycy, nie uznajemy czegoś takiego. „Skałki” to amery-

kańskie określenie kostek lodu, a jedynie dzikusy wrzucają lód do

dobrej whisky. Nazywają to „whisky na skałkach”.

Rosjanie nie mają poczucia humoru, ale sens tego określenia nie

jest im obcy i musieli uznać, że tytuł został wymyślony po to, by ich

dotknąć i obrazić.

Świat zapewne niewiele obeszła informacja o tym, że radziecki

okręt podwodny klasy „Whisky” wpadł na skały w pobliżu

szwedzkiej bazy Karlskrona. Prasa różnych krajów zamieściła

zapewne na ten temat tylko suche, zwięzłe informacje, bez

przyciągających uwagę tytułów. Jedynie Amerykanie wymyślili

„Whisky na skałkach”.

Corinne małymi łyczkami popijała swoją whisky i czytała informa-

cję o uwięzionych pod Karlskroną Rosjanach - popełniali jeden błąd

za drugim.

Ten złoty płyn, który sączyła, był niewątpliwie darem bogów.

Poruszyła szklaneczką i usłyszała brzęk kostek lodu.

Nabierasz barbarzyńskich nawyków, panienko - pomyślała.

Przyszło jej do głowy, że teraz, choć jest Kanadyjką, musi

zachowywać się jak Jankesi. Whisky z lodem dłużej zachowuje

aromat. I nie wypija się

jej dwoma łykami, lecz rozkłada się przyjemność na dłużej. Stąd te

„skałki” lodu.

background image

Jak, u diabła, dowiedzieli się, że lubię whisky? - pomyślała, ale

natychmiast odpowiedziała sobie sama: KGB wie wszystko.

To właśnie oni wyposażyli spiżarnię tego domku na maleńkiej

wyspie, nie zapominając nawet o whisky. Corinne znajdowała się o

jakieś sto kilometrów na południe od Vancouveru, gdzie miała

niewielkie, ale przyjemne mieszkanko. Wysepka należała do Stanów

Zjednoczonych i ona, Corinne, musiała się nauczyć zachowywać tak

jak Jankesi.

Odłożyła przeczytaną kartkę na stolik, z dala od szklanki ocieka-

jącej wilgocią, jaka zwykle pokrywa naczynia wypełnione lodem. W

powietrzu również czuło się wilgoć, o wiele większą niż w

Vancouverze.

Tekst zatytułowany „Whisky na skałkach” znalazła w bibliotece w

Vancouverze. Mówiąc, że artykuł będzie jej potrzebny do jakichś

zajęć na uniwersytecie, zrobiła sobie kopię. Teraz mogła raz jeszcze

przeczytać to doniesienie o bezmyślności Rosjan, którzy wygłupili

się u wybrzeży Szwecji. Po powrocie z biblioteki spakowała do małej

walizeczki tylko kilka osobistych rzeczy. Sąsiedzi nie powinni się

zorientować, że nie będzie jej przez jakiś czas. Potem promem

przepłynęła zatokę Departure i autobusem pojechała na południe,

do Victorii. Tu przenocowała. Następnego dnia odbyła kolejną

podróż promem, tym razem do Seattle w USA. Przesiadła się na

autobus i jadąc na północ, dotarła do Anacortes, gdzie prze-

nocowała, by następnego dnia dopłynąć na jedną z wysepek ar-

chipelagu San Juan. Wykupiła bilet powrotny, żeby nie wzbudzać

żadnych podejrzeń.

Lektura artykułu nie przyniosła niczego nowego. Związek

background image

Radziecki od dawna robił wszystko, żeby w razie potrzeby móc

zneutralizować jednostki marynarki wojennej krajów

skandynawskich. Do operacji używano okrętów podwodnych klasy

„Whisky” i miniaturowych łodzi podwodnych, a także

płetwonurków, którzy sporządzali dokładne mapy wybrzeża

zaznaczając na nich linie i punkty komunikacyjne, budynki rządowe

i inne obiekty.

Tak naprawdę nigdy nie wyrzekli się myśli o wojnie, pomyślała.

Dawno temu, gdy jeszcze studiowała na Oxfordzie, jej przyjaciele z

ruchu lewicowego zastanawiali się nad tymi problemami. Żeby

przeżyć, trzeba być zawsze gotowym do odparcia ataku, i nikt lepiej

niż Rosjanie tego nie rozumiał.

To prawda, obecny okres nazywano epoką jawności i przebudowy.

Redukowano arsenały atomowe i zawierano porozumienia. Panował

pokój, rozwijała się współpraca międzynarodowa, a stosunki między

Moskwą i Waszyngtonem nigdy nie były tak dobre, jak właśnie

teraz. Nie zaprzestano jednak działalności wywiadowczej. Było

oczywiste, że kiedy likwiduje się część uzbrojenia, trzeba

rozbudować wywiad. Rosjanie wiedzą, że należy być przygotowanym

na każdą ewentualność. Zwłaszcza że druga strona nadal dysponuje

ogromną siłą ofensywną, której może użyć w każdej chwili.

Wyglądało na to, że Kreml znów zamierzał użyć swoich miniatu-

rowych łodzi podwodnych do jakiejś operacji. Tym razem, po raz

pierwszy zaangażowano i ją. Właśnie dlatego znalazła się tutaj, na

jednej z wysepek San Juan, na północ od Seattle. Jej zadaniem było

obsługiwanie stacji radiowej, która może okazać się przydatna w

toku operacji. Czy istotnie zostanie wykorzystana, jeszcze nie

background image

wiedziała. Mówiono jej jedynie to, co uważano za stosowne i

konieczne.

Jej łącznik wspomniał mimochodem, że po incydencie u wybrzeży

Szwecji programem wykorzystania okrętów podwodnych w akcjach

wywiadowczych zajmuje się człowiek, z którym może się zetknąć w

czasie tej operacji. Corinne nie musiała się zbytnio wysilać, by

zrozumieć, że szwedzka afera nie tylko zdekonspirowała działania

miniaturowych łodzi podwodnych, ale uświadomiła ludziom z

Kremla słabe punkty dotychczasowego programu. Łącznik dodał, że

człowiek, któremu być może będzie musiała udzielić pomocy, miał

opinię wręcz genialnego stratega, umiejącego przewidzieć najbliższe

wydarzenia, a co najważniejsze przekonać do swoich racji ludzi, od

których zależała strategia. A wobec przemian w stosunkach

radziecko-amerykańskich, wobec taktyki Gorbaczowa i Jelcyna, a

wreszcie wobec wydarzeń z sierpnia 1991 roku wszelkie działania kół

militarnych Moskwy były niezwykle utrudnione.

Szczęśliwie ów łącznik nie miał zbyt wygórowanego mniemania o

jej inteligencji. Podzielił się z nią swymi spostrzeżeniami, gdyż chciał

jej zaimponować i dać do zrozumienia, że być może miała do

czynienia z kimś ogromnie ważnym. Wiedział, że życie agenta za-

instalowanego w Vancouverze jest monotonne, i sugerował, że teraz

może się to zmienić. Z całą pewnością nie chodziło mu o ujawnienie

jakichkolwiek szczegółów operacji czy zdradzenie tożsamości

człowieka, o którym mówił.

Trzeba spłacić zaciągnięty dług, pomyślała. Wiedziała, że nie da

się tego uniknąć. Sama się niegdyś na taką współpracę zgodziła.

Anglia, uniwersytet, śmierć męża i córki - to wszystko było już takie

background image

odległe...

A oni pokryli koszty jej przeniesienia się do Kanady, zorganizowali

dokumenty, pomogli jej odnaleźć się w nowym świecie, zapewnili

wcale wygodną egzystencję.

Zaczęła życie od nowa, a teraz przyszedł czas, żeby za to zapłacić.

Wzruszyła ramionami...

ROZDZIAŁ I

Pożegnanie z Leningradem

Jak długo cię nie będzie?

- Długo. Może w ogóle nie wrócę - powiedział od niechcenia.

- Pytam poważnie. - Od kilku lat, kiedy wyjeżdżał, jego

wyjaśnienia były coraz bardziej oschłe i enigmatyczne. - Musimy

przecież wiedzieć, kiedy wracasz.

Mikołaj Koniew popatrzył uważnie na żonę, sprawdzając, czy nie

zaczyna płakać. Ich dzieci dorastały. Wkrótce skończą szkołę średnią

i będą zdawać egzaminy na uczelnię. Gala zdawała się tego nie

dostrzegać. Było to typowe dla kobiety, która nie chce pogodzić się z

upływem czasu ani ze zmianami, jakie zaszły w nich i ich dzieciach.

Zaczął się denerwować. Zdradzał to jego głos, gdy odpowiedział:

- Nie mam pojęcia. Niczego jeszcze nie ustalono. Będziemy

pracować w rejonie Siewierodwińska, a gdy zakończymy

przygotowania... Nie wiem, co będzie dalej.

- Nie wracasz tutaj?

- Nie. - Po chwili milczenia dodał: - A w ogóle, jakie to ma

znaczenie?

background image

- Mikołaju, jestem twoją żoną - zaprotestowała. - Mamy od lat

wspólny dom, dwoje dzieci, które będą się o ciebie dopytywały i

które chcą wiedzieć, co się z nami dzieje. Muszę im coś od-

powiedzieć.

- Nie ma się nad czym zastanawiać. Jestem marynarzem.

Stanęła przy oknie i patrzyła na przepływający pod domem kanał.

Woda niosła płatki kwiatów jabłoni. Odwróciła głowę mówiąc:

- Taki z ciebie żeglarz, jak ze mnie Katarzyna Wielka.

Wiedziała, że ma rację. Orientowała się, na czym polega jego

praca. Jeszcze przed kilkoma laty, kiedy byli sobie bliscy, opowiadał

jej, co robi.

Zajmował się okrętami podwodnymi i miał opinię genialnego

stratega. Czytała niektóre z jego opracowań, zanim przekazał je do

dowództwa marynarki. Był autorem „doktryny Koniewa”, która

zakładała działania utrudniające Amerykanom dokonanie ataku

rakietowego na ZSRR. Chodziło o takie umocnienie bezpieczeństwa

kraju, które by nie wprowadzało napięć do stosunków radziecko-

amerykańskich i nie kolidowało z taktyką Gorbaczowa i Jelcyna.

Doktryna została rozbudowana, stawała się bardziej konkretna, ale

on już od lat o niczym nie informował żony. Wiedziała jednak, że

pracuje teraz dla wywiadu marynarki i że właśnie opracował plan

wykorzystania dla celów wywiadowczych miniaturowych łodzi pod-

wodnych. To było przyczyną przeniesienia ich do Leningradu.

Potem przeszedł trening w specnazie - w oddziałach komandosów

marynarki. Sam się tego domagał. Wtedy też zaczął się zmieniać -

stał się ostry, nawet okrutny wobec niej i dzieci.

- Nie mogę ci ujawnić żadnych szczegółów. - Koniew wzruszył

background image

ramionami.

- A co, może obawiasz się, że zatelefonuję do ambasady amery-

kańskiej i poinformuję ich o zadaniach, jakie masz wykonać? .

- Nie mów głupstw. - Stała się ogromnie irytująca. Czy tak jest ze

wszystkimi kobietami, kiedy zaczynają się starzeć? Utyła, posiwiała.

Czyżby tego nie dostrzegała? - Gdyby Amerykanie chcieli, wyciąg-

nęliby od ciebie wszelkie informacje. Lepiej więc, żebyś wiedziała

jak najmniej.

- Co by mi zrobili? Torturowali?

Na pewno nie próbowaliby cię uwieść - pomyślał, a głośno

powiedział:

- Być może.

Patrzyła mu teraz prosto w oczy.

- Trudno określić to nasze rozstanie jako przyjazne - rzekła.

Przypomniały jej się czasy, kiedy przed rozłąką cały dzień spędzali

w łóżku, kiedy na godzinę przed odpłynięciem okrętu wpadał na

chwilę do domu, żeby raz jeszcze się z nią pokochać. A teraz...

Wczoraj wieczorem wrócił do domu pijany i zasnął w fotelu.

Wstał z krzesła, wziął ze stolika czapkę i włożył ją, sprawdzając

przed lustrem, czy dobrze wygląda. Potem przerzucił sobie płaszcz

przez ramię. Co miała na myśli, mówiąc o przyjaznym rozstaniu?

- Tak będzie lepiej - mruknął. Gdyby zachowywała się mądrzej,

ich życie wyglądałoby inaczej. W łóżku była jeszcze niezła. – Kiedy

wrócę, wszystko się zmieni - dodał. - Jeśli w ogóle wrócę.

W jej oczach pojawiły się łzy.

- Mikołaju, nie mów tak, proszę. Wrócisz, wrócisz na pewno. -

Podbiegła i przytuliła się do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i

background image

zaczęła

gorąco całować, muskając językiem jego zimne wargi.

Przytulił ją na moment, ale nie oddał namiętnego pocałunku. Nie

znosił łez. Zawsze go drażniły. Odsunął ją od siebie, wyjął chustkę i

wytarł usta umazane szminką.

- Żegnaj i pozdrów dzieci. - Otworzył drzwi, a wychodząc nie

zmusił się nawet do uśmiechu. Usłyszał za sobą stuknięcie i zgrzyt

przekręcanego w zamku klucza.

Zamknąwszy drzwi Gala również otarła usta, poirytowana

własnym wybuchem. Ten skurwysyn na pewno nie jest tego wart,

pomyślała.

Pożegnanie z Siewierodwińskiem

Koniew ostrożnie przewrócił się na bok i wstał z łóżka. Nie miał

najmniejszej ochoty obudzić Anny, która cicho chrapała z twarzą

wtuloną w poduszkę. Myślał o swoim śnie i nie chciał, by Anna

rozpraszała jego uwagę. Nie interesował się nią zbytnio. Po prostu

dawała mu możliwość wyładowania się i odprężenia, co mężczyźnie

w jego sytuacji było ogromnie potrzebne.

Kiedy mu nie przeszkadzano, potrafił „programować” własne sny.

Może nie były to sny we właściwym tego słowa znaczeniu. Raczej

projekcja marzeń. Mógł odtwarzać ich poszczególne fragmenty i

kontrolować to, o czym myślał i na co patrzył. Miał również

świadomość, gdzie się znajduje i co się wokół niego dzieje.

Najczęściej takie senne marzenia nawiedzały go wczesnym rankiem,

kiedy granica między snem a jawą zaciera się niemal zupełnie.

background image

Teraz w sennych marzeniach znajdował się na Bałtyku. Płynął, a

raczej leciał wśród szaroniebieskich przestworzy w swojej

miniaturowej łodzi podwodnej, która zachowywała się jak samolot.

Był to pojazd wyjątkowy. Wytwór jego wyobraźni, wiedzy i

najnowocześniejszej technologii. Mógł pozostawać w zanurzeniu

nawet tydzień, a przygotowanie go do operacji trwało zaledwie kilka

godzin. Pojazd z trzyosobową załogą mógł przeniknąć do każdego

portu, zebrać potrzebne informacje wywiadowcze, rozłożyć miny,

przewieźć płetwonurków - słowem, wykonać każde zadanie cicho i z

ogromną precyzją.

Przed laty ówczesny dowódca Marynarki Radzieckiej admirał

Siergiej Gorszkow zlecił młodemu obiecującemu oficerowi,

Mikołajowi Koniewowi, opracowanie programu szpiegowsko-

dywersyjnych akcji

okrętów podwodnych. Dotychczasowe działania były prowadzone

nieudolnie, co z szokującą brutalnością ujawniła kompromitacja

okrętu podwodnego klasy „Whisky” pod Karlskroną. Gorszkow

intuicyjnie wyczuł, że taki człowiek jak Koniew potrafi dokonać

przełomu, zaplanować coś nowego. Używane dotąd okręty

podwodne, napędzane silnikami diesla, były zbyt stare, zbyt

powolne, i zbyt głośne.

Młody oficer umiał wyczarować w swojej wyobraźni nową

generację miniaturowych łodzi podwodnych, zdolnych do długiego

przebywania pod wodą i do prowadzenia przez kilka dni operacji bez

wsparcia ze strony wielkich okrętów podwodnych spełniających rolę

baz. Zauważył jednak, że marynarze obawiali się zaprojektowanych

przez niego małych pojazdów podwodnych. I zrozumiał to, co

background image

uchodziło uwagi starszych oficerów: że nowy sprzęt musi być

obsługiwany przez nowe pokolenie marynarzy o innych niż dotąd

kwalifikacjach, że operować mini-łodziami będą mogli jedynie

komandosi specjalnie przygotowani do pracy pod wodą. Rozpoczęto

więc szkolenie. Wybrano grupę najlepszych, najtwardszych i

najinteligentniejszych. Koniew również przeszedł taki trening, żeby

lepiej rozumieć mentalność i potrzeby komandosów. Po

przeszkoleniu ogólnym przyszła kolej na zgłębianie tajników obsługi

miniaturowych łodzi podwodnych. Przygotowano kilka zgranych i

doświadczonych załóg.

...Anna chrapała i postękiwała przez sen. Uznał, że będzie mógł

wstać nie budząc kochanki. A może lepiej od razu się jej pozbyć? Od

tygodnia zaspokajała jego potrzeby i w zasadzie wszystko byłoby w

porządku, gdyby nie pewne podejrzenia...

Siewierodwińsk leży na końcu świata. Niegdyś była to po prostu

ostatnia stacja kolejowa za kołem polarnym. Wiosną miasto otaczał

ocean błota nie do przebycia. Krótkie lato przechodziło szybko w

jesień, która niosła ze sobą ciemności i pierwsze lodowate

podmuchy. Siewierodwińsk miał też swoje zalety: leżał na uboczu,

poza zasięgiem obserwacji amerykańskich satelitów szpiegowskich i

był doskonałym miejscem, by dokonać ostatnich przygotowań na

„Gorkim” do oczekującej ich operacji. Wywiad ustalił wprawdzie, że

Amerykanie zmienili kurs jednego ze swoich satelitów tak, żeby

mógł wykonywać zdjęcia portu i wpływających oraz wypływających

okrętów, ale nikt się tym specjalnie nie przejął. Niebo zakrywała

ustawicznie gruba warstwa chmur, uniemożliwiająca wykonanie

zdjęć „Gorkiego” i najnowocześniejszych urządzeń elektronicznych,

background image

jakie znajdowały się na tym okręcie podwodnym. Żeby się

czegokolwiek dowiedzieć, trzeba by mieć agenta na miejscu.

Wstając ostrożnie z tapczanu Koniew przypomniał sobie

człowieka,

który kilka dni temu zwrócił jego uwagę. Był ubrany jak robotnik ze

stoczni i nie rozstawał się z torbą z narzędziami. Po raz pierwszy

zauważył go, kiedy któregoś wieczoru szedł z Anną do kina.

Dostrzegł go ponownie, gdy wychodzili po filmie. Potem spotkał go

jeszcze kilka razy i nabrał pewności, że jest śledzony. Czego ów

człowiek mógł od niego chcieć? Było oczywiste, że interesowano się

„Gorkim”. Zapewne Amerykanie zauważyli, że okręt wypłynął z

Leningradu i zawinął do Siewierodwińska. Koniew spojrzał na

śpiącą Annę. Czyżby ta kurwa...? Marzenia senne pierzchły.

Cicho podszedł do okna i lekko uchyliwszy zasłonę znieruchomiał.

Wyjrzał na ulicę. Nie musiał długo czekać. W jego polu widzenia po

drugiej stronie ulicy pojawił się mężczyzna. Nie patrzył w kierunku

domu i okna, ale Koniew nie mógł się mylić. Widział już tego

człowieka.

Nadal tkwił przy oknie, starając się nie poruszyć zasłony. Czekał

około piętnastu minut. Mężczyzna znowu się pojawił. Szedł z

przeciwnej strony ulicy nie patrząc na ich dom. Koniew nie miał już

wątpliwości. Tamci musieli coś wiedzieć o bliskim terminie

wypłynięcia „Gorkiego”. Czegoś się domyślali i węszyli. Teraz, kiedy

Związek Radziecki był krajem otwartym, mieli tu łatwy dostęp i

trudno się było przed nimi ustrzec. A Anna... Popatrzył na śpiącą i

uśmiechnął się z wyrazem okrucieństwa.

Przed południem już nie spotkał tego człowieka. Nie widział go w

background image

porcie ani na nabrzeżach. Około południa pomyślał, że warto by

sprawdzić Annę. Przez nikogo niezauważony wszedł do domu i

stanął pod drzwiami pokoju. Nasłuchiwał. Było tak, jak się

spodziewał. Usłyszał męski głos. Stał i czekał. Nie miał zamiaru

spłoszyć tamtych. Na kursie specnazu nauczono go cierpliwości.

Usłyszał kroki zbliżające się do drzwi. Głos mężczyzny był teraz

wyraźniejszy, dochodziło do niego każde słowo.

- Będziesz zamożną kobietą, jeśli się dowiesz, dokąd wypływają.

Zresztą, chyba ci zależy na własnym bezpieczeństwie.

W głosie mówiącego wyraźnie wyczuwało się groźbę.

- Postaram się - usłyszał cichy głos Anny. - Zrobię, co będę mogła.

Dla ciebie i dla mojego dziecka.

Koniew zacisnął usta. Nie powiedziała mu, że ma dziecko. To

dlatego miała nieco obwisły brzuch. Czy nie można już wierzyć

żadnej kobiecie?

- Wiesz, jak się ze mną skontaktować - mówił mężczyzna.

- Wiem i zrobię to, jak tylko czegoś się dowiem.

Koniew ukrył się za załomem muru. Drzwi się otwarły.

Nieproszony

gość zrobił krok w kierunku korytarza. Koniew poznał go

natychmiast. Mężczyzna w pierwszej chwili nie zauważył go i

skierował się w stronę schodów.

Ostrze błyskawicznie przecięło mu gardło i tchawicę - nie darmo

Koniew ćwiczył uderzenia nożem przez wiele tygodni. Lewą ręką

przytrzymał osuwające się ciało, które konwulsyjnie drgało. Pchnął

nogą przymknięte już drzwi i wciągnął dogorywającego szpiega do

środka. Wszystko to trwało nie więcej niż trzydzieści sekund i

background image

odbyło się w całkowitej ciszy.

- Zamknij drzwi i nikogo nie wpuszczaj - syknął do Anny.

- Co robisz...? - Zdrętwiała z przerażenia, ale posłusznie wykonała

polecenie.

Posadził zamordowanego w fotelu przy stole. Anna stała na

środku pokoju i, przerażona, patrzyła na to wszystko szeroko

otwartymi oczami. Była tak zaszokowana, że nie poruszyła się, kiedy

podszedł do niej, lewą ręką chwycił za włosy i odchylił jej głowę do

tyłu. Trzymanym w prawej ręce nożem zadał taki sam cios, jakim

przed chwilą uśmiercił mężczyznę. I tym razem wszystko odbyło się

bezgłośnie, bez żadnej szarpaniny. Jej ciało nawet nie drgało. Po

prostu obwisła i byłaby upadła, gdyby nadal nie trzymał jej za włosy.

Pociągnął ją teraz do stołu i posadził w drugim fotelu. Gdyby nie

dziwacznie przekręcone głowy, mogłoby się wydawać, że siedzą i

rozmawiają ze sobą.

Doskonałe pożegnanie z lądem - pomyślał. - A jej i tak miałem już

powyżej uszu.

„Gorki” odpłynął wczesnym rankiem. Natychmiast, gdy minął

falochron, zanurzył się w szarej wodzie oceanu.

Rozkładając rzeczy w swojej maleńkiej kajucie, Koniew

zastanawiał się, kim naprawdę był mężczyzna, którego zabił, i co

mógł wiedzieć o misji „Gorkiego”. Ale jeśli nawet coś wywąchał, to i

tak nie miał już czasu, żeby to komukolwiek przekazać. Wypłynęli na

tydzień przed planowanym terminem, żeby nie ryzykować, że gdzieś

tam w głębinach będzie czekał na nich jakiś amerykański okręt

podwodny.

background image

Pożegnanie z Pietropawłowskiem

Patrzył na wspaniałe ciało Alix, ale ciągle zerkał na jej twarz.

Wiedział, że na zawsze zapamięta te szare oczy, w których kryło się

zaciekawienie. Kiedy się kochali, otworzył oczy i stwierdził, że

wpatrywała

się w niego. I tak było stale, gdy się pieścili i kochali. Zapytana,

dlaczego tak mu się przygląda, odpowiedziała z całym spokojem, że

właśnie wtedy widzi prawdziwego Mikołaja Koniewa. Dostrzega to,

co się ukrywa pod maską zdecydowanego na wszystko oficera.

Miał świadomość, że nigdy dotąd nie spotkał takiej kobiety, i co

więcej, nigdy już nie spotka.

- Proszę, zostań ze mną. - Czyżby to był jego głos? Czy to

naprawdę on, Mikołaj Koniew, prosił, wręcz błagał kobietę, żeby

jeszcze kilka godzin pozostała z nim w łóżku?

Alix nie mieszkała w Pietropawłowsku. Była modelką i aktorką z

Moskwy, gdzie zwrócił na nią uwagę admirał Aleksandrów. Spotkali

się gdzieś na jakimś przyjęciu, admirał był nią oczarowany.

Gdyby Aleksandrów nie opuścił Moskwy, zostałaby po prostu jego

kochanką, ale admirała mianowano dowódcą bazy okrętów

podwodnych w Pietropawłowsku nad Pacyfikiem, a to był właśnie

ostatni port, w którym zatrzymał się „Gorki” przed rejsem przez

Morze Arktyczne. Alix, gość admirała, miała niebawem powrócić do

Moskwy, gdzie był jej świat, gdyż, jak mówiła, nadmiernie już

przedłużyła swój pobyt w tym tak odległym od stolicy miejscu.

Admirał oczywiście nie wiedział, że zrobiła to nie dla niego, lecz

dlatego, że miał się tu zjawić Koniew. Zajmowała eleganckie

background image

mieszkanie niedaleko bazy. Admirał mógł ją odwiedzać bez

zwracania uwagi rodzin mieszkających tu oficerów.

Tego właśnie wieczora odbywało się przyjęcie pożegnalne dla

oficerów z załogi odpływającego za kilka godzin „Gorkiego” i admirał

wypił o kilka kieliszków wódki za dużo. Żona, acz niechętnie,

musiała zabrać go do domu przed końcem przyjęcia. Przy stole jej

sąsiadem był kapitan pierwszej rangi, Koniew. Oczarował ją. Nigdy

chyba nie spotkała mężczyzny, który budziłby w niej tyle uczuć i tyle

pożądania. Oczywiście była od niego starsza, ale jakie to miało

znaczenie. Odnosił się do niej tak, jakby przy stole nie było nikogo

innego. Żałowała, że nie mogła zostać dłużej. Jedyna korzyść, że mąż

nie pójdzie już do tej swojej lafiryndy.

Położyła się do łóżka, ale ciągle jeszcze marzyła o Koniewie.

Wyobrażała sobie, że zaraz tu przy niej będzie, że ją obejmie i będą

się kochać. Był wspaniałym mężczyzną. Trudno się dziwić, że

kobiety tak się za nim oglądały.

W tym samym czasie Koniew, obiekt marzeń admirałowej,

odgarnął czarne włosy Alix z jej kształtnych piersi, pocałował ją i

czekał na

odpowiedź. Milczała, koncern języka zwilżając wargi. Nie domyślał

się, że była jego prośbą zaskoczona.

- Zostaniesz jeszcze u mnie?

Byli w jego pokoju hotelowym. Nawet Koniew nie zdobyłby się na

to, żeby uwieść kochankę admirała w wynajmowanym przez niego

mieszkaniu.

Patrzyła na Mikołaja z zaciekawieniem. Po raz pierwszy spotkali

się przed dwoma laty w Leningradzie. Potem wiele o nim słyszała.

background image

Był mężczyzną ogromnie pociągającym i coraz bardziej ją

interesował.

- Zostanę, jeśli powiesz mi uczciwie, dlaczego o to prosisz?

- Ponieważ to jest nasze ostatnie spotkanie. - Patrzył jej prosto w

oczy i nie miała wątpliwości, że mówi poważnie.

- Dlaczego?

- Gdyż najprawdopodobniej za kilka tygodni umrę - odpowiedział

spokojnie, a jednocześnie z takim lekceważeniem, jakby mówił o

czymś całkiem naturalnym i błahym, a nie o własnej śmierci.

- Zostanę - wyszeptała, z trudem powstrzymując łzy. Wiedziała, że

nienawidził takich reakcji u kobiet.

Następnego ranka stojąc przy oknie w swoim mieszkaniu patrzyła,

jak „Gorki” wypływał z bazy w Pietropawłowsku. Widziała, jak zaraz

po wyjściu z portu kiosk okrętu zanurza się w sinych falach. Poczuła,

że łzy spływają jej po twarzy, i bezwiednie wyszeptała:

- Żegnaj, Mikołaju.

ROZDZIAŁ II

Harry Coffin, zanim podjął jakąś decyzję, lubił rozważyć wszystkie

za i przeciw. Oczywiście jeśli pozwalał na to czas. Ponieważ

najczęściej czasu brakowało, zazwyczaj musiał decydować, nim

wszystko przemyślał do końca. Tak też było w sprawie delfinów.

Sytuacja polityczna wprawdzie radykalnie się zmieniła, ale

wojskowi oceniali ją nieco inaczej niż politycy. Byli zdania, że nadal

istniało niebezpieczeństwo podjęcia przez wywiad radziecki próby

penetracji bazy łodzi podwodnych klasy „Trident” w Bangor w stanie

background image

Waszyngton. Największej i najważniejszej tego rodzaju bazy na

wybrzeżach Pacyfiku. Tym razem sygnały w tej sprawie nadeszły z

centrali CIA na Langley. Żadnych szczegółów, żadnych nazwisk.

Ktoś, z kim Coffin utrzymywał stały kontakt, poinformował jedynie,

że w mieście Siewierodwińsk, w którym znajdowała się radziecka

baza okrętów podwodnych, w tym okrętów pełniących rolę baz dla

mini-łodzi podwodnych, został zamordowany doskonale

zakonspirowany agent CIA. Niczego więcej nie wiedziano. Zdjęcia

satelitarne potwierdziły jedynie, że jeden okręt baza zniknął z portu

w Siewierodwińsku. Sugerowano więc zaostrzenie rygorów

bezpieczeństwa w bazie w Bangor.

Coffin naprawdę przejął się tym, że CIA w oficjalnym raporcie

potwierdziła niemożność zweryfikowania swoich obaw. To go

przekonało o konieczności zastosowania jakichś dodatkowych

zabezpieczeń.

Harry Coffin był dowódcą zespołu tridentów stacjonujących w

Bangor, wysoko cenionym admirałem, choć nie miał ani postawy,

ani psychiki admirała. Niewysoki, szczupły, bez jednego siwego

włosa, w letnim białym mundurze marynarki wyglądał jak młodszy

oficer. Co ważniejsze, myślał i zachowywał się wcale nie jak admirał.

Cóż więc począć z tymi delfinami? Oglądał je ze swoimi dziećmi

jedynie w akwarium. Sprawiały wrażenie inteligentnych i bystrych

zwierząt i z łatwością podbijały serca młodych widzów. To jednak za

mało, by podjąć poważną decyzję.

Do propozycji odniósł się więc z rezerwą. Muszą mnie przekonać,

skonstatował. Dopiero wtedy zdecyduję.

Ludzie z zespołu, którzy przybyli do Bangor, wcale nie przypomi-

background image

nali żołnierzy. Dowódca zameldował się w bazie po cywilnemu, z

wartowni zatelefonowano więc do admirała Coffina z zapytaniem,

czy oczekuje takiego osobnika. Trzej pozostali członkowie zespołu

przypłynęli jednostką, która wyglądała jak kuter rybacki.

Zatrzymano ich zresztą, zanim wpłynęli do bazy, jako że nikt nie

uprzedził o ich przybyciu.

Ów kuter miał pomieszczenie, teraz wypełnione wodą, które

przypominało basen na złowione ryby.

Admirał Coffin uznał, że jeśli dowództwo zezwala komandosom na

zachowanie nieregulaminowego stylu bycia, on nie będzie się w to

mieszał. To nie jego sprawa.

Dowódca grupy zameldował się admirałowi i wręczył mu

przydział. Z dokumentu Coffin dowiedział się, że ma przed sobą

komandora Rynga. Komandor natomiast poinformował go, że

mieszkańcy basenu zamontowanego na kutrze zostali wypuszczeni

przed wpłynięciem do kanału Hood, żeby mogli znaleźć dla siebie w

głębinach świeże pożywienie. Ryng dodał, że cały jego zespół,

zarówno zwierzęta, jak i ludzie, pracuje o wiele lepiej, kiedy ma

pełne żołądki. Admirał zareagował przytomnie zapraszając załogę do

kantyny.

W czasie obiadu mógł stwierdzić, że ma do czynienia z ludźmi,

którzy lubią swoją pracę i są zakochani w delfinach. Traktowali je

tak, jak traktuje się ulubione psy, mówili o nich z miłością i znali

dokładnie ich indywidualne cechy.

Dowódca zespołu, doskonale zbudowany komandor Ryng, był w

wieku admirała. Wyraz jego twarzy zdradzał człowieka o silnym

charakterze. Pozostali komandosi byli nieco młodsi. Wszyscy mili,

background image

otwarci i weseli. Admirał nie miał wątpliwości, że polubi tych

chłopców.

Po obiedzie pojechali do portu i na nabrzeże. Bernie Ryng zmrużył

oczy, przez chwilę patrzył na rozciągającą się przed nimi taflę wody,

wreszcie zwrócił się do Tima Sullivana:

- Uderz w gong obiadowy, niech admirał zobaczy pozostałych

członków zespołu.

Sullivan przyklęknął na kolano i jedną rękę, w której coś trzymał,

włożył do wody. W chwilę potem w odległości jakichś stu metrów od

nich na gładkiej tafli wody pojawił się wir, a sekundę później z wody

wynurzyła się płetwa delfina. Zwierzę zmierzało w ich kierunku i gdy

podpłynęło do nabrzeża, z wody wyłoniło się ciało w kształcie

torpedy, które natychmiast zniknęło w głębinie, by wkrótce

wypłynąć tuż przed trzema mężczyznami. Nos delfina miał kształt

butelki. Otwarty pysk ukazywał rząd ostrych zębów, które jednak nie

wyglądały groźnie - wydawało się, że delfin uśmiecha się do ludzi.

Wysokie czoło łagodnie przechodziło w opływowy kształt grzbietu.

Osadzone po obu stronach głowy oczy z zaciekawieniem patrzyły na

ludzi.

- Mam wrażenie, jakby mi się przyglądał.

- Bo on naprawdę przygląda się panu, admirale - wyjaśnił

Sullivan.

- Delfiny mają bardzo ruchliwe oczy. Zawsze można się zorien-

tować, kiedy patrzą na nas - dodał Ryng. - Ten nazywa się Bull.

Proszę się z nim przywitać.

Admirał Harry Coffin od dwudziestu pięciu lat służył na okrętach

podwodnych i spotkał się z wszelkimi stworami morskimi, nigdy

background image

jednak nie przyszło mu do głowy, że można się witać z delfinem.

Niepewnym głosem powiedział:

- Hallo, Bull.

Delfin jeszcze szerzej otworzył pysk, jakby uśmiechał się całą gębą,

podpłynął bliżej i pomachał płetwą.

- Bardzo mi przykro, że nie potrafi mówić, ale jest wyraźnie

zadowolony ze spotkania. - Ryng wziął na siebie rolę tłumacza. -

Oczywiście możemy się z nim komunikować. Pokaż admirałowi, jak

- zwrócił się do Sullivana.

Sullivan wyjął rękę z wody i wstał. W dłoni trzymał mały,

błyszczący metalowy przedmiot.

- To rodzaj zabawki, jako dziecko miał pan zapewne taką -

wyjaśnił. - Nazywamy to świerszczykiem. Gdy naciśnie się górną

część, wydaje dźwięk przypominający nieco ćwierkanie świerszcza.

- Kiedy byłem chłopcem, używaliśmy tego w nocnych podchodach

- wtrącił Ryng. - To ćwierkanie pozwalało odróżnić swoich od

„wrogów”. Podobnie porozumiewają się między sobą delfiny, z tym

że wydają bardzo wiele tonów: trzaski, świergotanie, gwizdy. Tim,

zawołaj inne.

Sullivan znów przyklęknął i włożył rękę ze świerszczykiem do

wody. Nie było słychać żadnego dźwięku, ale po kilkunastu

sekundach na wodzie ukazały się jeszcze dwie płetwy.

- To Ernie i Chester, towarzysze Bulla - wyjaśnił Ryng.

Tim Sullivan, zanim się wyprostował, poklepał Bulla.

Admirał nie usłyszał, gdy nadeszli dwaj pozostali członkowie

zespołu

komandosów. Tymczasem Chester i Ernie płynęły do nabrzeża i

background image

wychyliły łby z wody.

Obaj komandosi, którzy do nich dołączyli - Danny West i Len

Todd - mieli na sobie kombinezony płetwonurków.

- Czas na ćwiczenia - powiedział Todd i wskoczył do wody.

Podpłynął do jednego z delfinów i objął go rękami.

Tak, to mili chłopcy, pomyślał Harry Coffin.

Corinne Foxe cofnęła się o kilka kroków i patrzyła na swoje

odbicie. Kwadratowe lustro stało na blacie drewnianego biureczka.

Miało niewielkie rozmiary, ale można było zobaczyć w nim całą

sylwetkę.

Patrzyła na siebie krytycznie. Jak na kobietę dobiegającą czter-

dziestki figurę ma nie najgorszą, pomyślała. Ciemne blond włosy

opadały jej na ramiona. Zielone oczy zachowały blask młodości.

Skóra na twarzy była ciągle gładka. Wokół oczu nie dostrzegła

żadnych zmarszczek. Niewielka fałda tłuszczu na brzuchu nie była

niczym kompromitującym. Nogi proste, muskularne i kształtne.

Piersi nieco może za wielkie, ale jędrne. Wszystko byłoby w

porządku, gdyby jeszcze istniał mężczyzna, dla którego warto by

było starać się tak dobrze wyglądać, przyszło jej do głowy.

Na razie nie miała nic do roboty i należało wykorzystać okazję, by

się opalić. W stanie Waszyngton nie było to łatwe, a wyspy San Juan

trudno porównywać z Hawajami. Taki piękny, słoneczny jesienny

dzień jak dzisiejszy należał tu do rzadkości i trzeba go było przyjąć

jako dar matki natury.

Wysepka była jedną z mniejszych w archipelagu. Od sąsiedniej

wyspy, od strony północnej oddzielał ją kanał szerokości niespełna

background image

tysiąca metrów. Dziś wyraźnie było widać tamtejsze drogi i pojazdy

poruszające się po nich. Tutaj panował spokój i cisza. Przez jej

wysepkę przebiegały jedynie dwie drogi utwardzane i kilka ścieżek

dla pieszych. Prócz Corinne Foxe na wschodnim wybrzeżu w letnich

domkach mieszkało kilku rybaków, którzy przebywali tu tylko w

sezonie połowu ryb.

Spośród kilkunastu wysp i wysepek, wchodzących w skład ar-

chipelagu, KGB wybrało właśnie tę, i to z powodów, których

dokładnie nie znała. Pomyśleli o wszystkim i doskonale

zorganizowali tę placówkę.

Dom, w którym zamieszkała, wyposażyli znakomicie. Nie do-

prowadzono tu wprawdzie elektryczności, ale lodówka była na gaz,

a pompę wodną i sprzęt radiowy zasilał mały generator. W łazience

zaś zainstalowano prysznic i podgrzewacz wody. W spiżarni nie

brakowało niczego. Nie miała telewizora, ale za to doskonałe

przenośne radio. Nie zapomniano również o zapasie baterii.

Corinne wyszła na taras. Domek stał wystarczająco daleko od

brzegu, żeby nie można go było dostrzec z przepływających łodzi.

Zasłaniały go drzewa i krzewy. Przed domem stał drewniany stół i

meble ogrodowe. Na niewielkim trawniku leżał nadmuchiwany

materac. Rozciągnęła się na nim z przyjemnością i przymknęła oczy.

Upały minęły, ale, jak na wczesną jesień, było bardzo ciepło. W

powietrzu unosił się zapach jakichś ziół. Jedyne dźwięki, jakie do

niej docierały, to sygnał boi kołyszącej się na falach odpływu i

wrzask przelatujących nad wyspą mew. Zdawało się mało

prawdopodobne, żeby ktoś zajrzał do tej pustelni.

Usiadła i zdjęła obie części kostiumu kąpielowego.

background image

Trzeba się przyzwoicie opalić - pomyślała. - Jedyna okazja i na

pewno nikt nie będzie podglądał z krzaków. A gdyby nawet...

Ułożyła się wygodnie na brzuchu i rozkoszowała ciepłem promieni

słonecznych.

To jest dopiero życie. Gdyby jeszcze znalazł się mężczyzna, który

się o mnie zatroszczy - myśli leniwie snuły się jej po głowie.

Był taki mężczyzna. Przed trzynastu laty. Ken kochał ją, jak tylko

mężczyzna potrafi kochać. A ona odwzajemniała tę miłość.

Było też dziecko, śliczne i kochane. Cory. Gdy się urodziła, Ken

uparł się, żeby ją nazwać Corinne, gdyż uważał, że jest to

najpiękniejsze kobiece imię na świecie. Wkrótce jednak zaczęli ją

nazywać Cory. Zakochany Ken nie mógł znieść dwóch Corinne w

domu.

Ken Foxe był wysokim, przystojnym mężczyzną, miał czarną

brodę, czarne, przeważnie zmierzwione włosy i ciemne błyszczące

oczy, hipnotyzujące tych, z którymi rozmawiał. Przyjaciele śmiejąc

się mówili, że wygląda jak amerykański drwal. Oczywiście nie miał

w sobie nic z drwala. Był typowym chłopcem z miasta, z

londyńskiego robotniczego przedmieścia. Wyrastał w rodzinie

działaczy socjalistycznych, a kiedy kończył studia w Oxfordzie, był

zdeklarowanym komunistą.

Corinne pochodziła z rodziny górniczej, mieszkającej pod

Coventry, w Midland - najuboższym z angielskich hrabstw. W szkole

była najzdolniejszym dzieckiem; już wtedy uważała, że należy

zmienić świat, który wydawał się jej zły i niesprawiedliwy. Była

przekonana, że jedyną możliwością, by dokonać jakichś zmian, jest

zdobycie wykształcenia, i to właśnie zaprowadziło ją do Oxfordu.

background image

Świat, w jakim się znalazła, różnił się zdecydowanie od tego, jaki

do tej pory znała. Tu, w Oxfordzie zbierała się śmietanka towarzyska

angielskiej młodzieży. Tu też spotykali się najlepsi, najbardziej

ofiarni działacze ruchu lewicowego, a Ken Foxe był jednym z nich.

Ken, tak jak Corinne, uważał, że należy zmienić stosunki społecz-

ne i przywrócić sprawiedliwość. Ci, którzy ich otaczali, mieli

podobne poglądy. Byli to inteligentni, wygadani, energiczni

idealiści, marzący, jak Corinne i Ken, o przeprowadzeniu

radykalnych reform społecznych.

Nikt dotąd nie powiedział Corinne, że jest piękna, gdyż wszyscy

wokół niej byli zbyt zajęci, zbyt zapracowani lub przygnębieni.

Usłyszała to po raz pierwszy właśnie od Kena. On ją ukształtował, on

zaszczepił jej swoje poglądy, a wreszcie się w niej zakochał.

Przewróciła się na plecy i przez chwilę obserwowała płynące po

niebie chmury. Słońce i gumowy materac sprawiły, że zaczęła się

pocić, a wspomnienia o Kenie trochę ją podnieciły.

Oczywiście minęło już wiele lat, w ciągu których nie tyle dojrzała,

co stała się twarda. Nie marzyła o spotkaniu nowego Kena, tak jak

nie mogło być drugiej Cory. Jednak dobrze byłoby mieć kogoś, kto

kocha, troszczy się, tęskni. Nie zastąpiłby jej Kena, ale chciałaby

kogoś mieć.

Lata spędzone w Oxfordzie były wspaniałe. Przywykli do siebie.

Miłość dodawała im sił i pozwoliła przetrwać przykre chwile

inwigilacji i aresztowań. Sprawiała, że nie zauważali, iż domy, w

których mieszkali, były zimne, brudne, nie martwili się, kiedy

wyłączano im światło, a gospodarze upominali się o niezapłacone

komorne.

background image

Corinne, choć była w ciąży, nadal uczęszczała na zajęcia. Nie

posłuchała Kena i nie rzuciła studiów.

Nie wstydziła się swojej ciąży, która była ukoronowaniem praw-

dziwej miłości. Corinne nie widziała w niej nic zdrożnego.

Potem przyszła na świat Cory i szybko okazało się, że jest uroczym

dzieckiem. Była rzeczywiście darem niebios.

Gdy Cory miała rok, Corinne postanowiła pojechać do Coventry

przedstawić rodzicom ich wnuczkę. Nie urzeczywistniła tego

zamiaru, gdyż Ken uparł się, żeby pojechać do Londynu na jakąś

demonstrację. Jego płomienne przemówienie wzburzyło tłum.

Przybyła policja. Ken, z Cory na rękach, wzywał zebranych, by nie

ustępowali.

Nadjechały wozy strażackie. Z całą pewnością nikt nie chciał

wyrządzić krzywdy człowiekowi z dzieckiem na ręku. Strumień

wody, skierowany być może całkiem przypadkowo w ich stronę,

odrzucił

Kena do tyłu, prosto pod koła drugiego samochodu straży pożarnej.

Kierowca nie zdążył zahamować.

Corinne, przerażona, próbowała przedrzeć się przez rozdzielający

ich tłum. Gdy się wreszcie przecisnęła, było po wszystkim. Strażacy

usiłowali ratować mężczyznę i dziecko. Zjawił się ambulans. Z tych

straszliwych dni zapamiętała właściwie tylko to, że jej bliscy

odmówili udziału w pogrzebie Kena i Cory. Corinne i Ken nie mieli

ślubu, rodzina uważała dziecko za bękarta. Corinne zmieniła potem

nazwisko na Foxe i nigdy już nie wróciła do domu. Nawet z

rodzicami nie utrzymywała kontaktu.

Od dnia pogrzebu nigdy nie płakała. Przysięgła sobie, że w jej

background image

życiu nie pojawi się nikt, po kim mogłaby płakać.

Wiatr niemal ustał, było gorąco. Przesunęła ręką po piersiach,

potem dłoń powędrowała w dół. Miała wrażenie, że słońce

naładowuje ją swoją energią. Przypominało jej Kena. Jego delikatne

ręce też przesuwały się po jej ciele. Tyle już lat minęło, a nie

zapomniała tego dotyku. Tak, chciałaby, żeby jakiś mężczyzna

wkroczył w jej życie.

Uświadomiła sobie, że gdyby nadal leżała na słońcu, zagłębiając

się we wspomnienia, zaczęłaby w środku płonąć. Cudownie było tak

leżeć nago w słońcu w śliczny, ciepły jesienny dzień, z niechęcią

wstała. Włożyła kostium i weszła do domu, żeby napić się czegoś

zimnego.

Zaczęła myśleć o czymś zupełnie innym. Po co ją tu skierowano?

Czyżby jej mocodawcy z Moskwy myśleli o podobnej operacji jak ta

nieudana sprzed lat u wybrzeży Szwecji? Czy mają zamiar użyć ;

miniaturowych łodzi podwodnych? Sytuacja polityczna przez ten

czas zmieniła się radykalnie, ale nadal Moskwa i Waszyngton

pozostawały potęgami militarnymi, które wobec siebie czuły respekt

i nie dowierzały sobie. Nieufni byli zwłaszcza wojskowi. Obie strony

mogły się przecież z łatwością zniszczyć, a przyjazne oświadczenia

polityków niewiele w tym względzie zmieniały. Może nawet pewne

sprawy jeszcze bardziej komplikowały?

Kim jest człowiek, któremu ewentualnie miała udzielić pomocy?

Popuściła wodze fantazji. Widziała wysokiego, dobrze zbudowanego

mężczyznę w mundurze marynarki. Nie potrafiła jednak wyobrazić

sobie jego twarzy.

Wyszła na trawnik przed domem i usiadła na jednym z plecionych

background image

foteli. Starała się odgadnąć cel misji, do jakiej ją skierowano, i

wyobrazić sobie człowieka, któremu miała pomagać.

Nad jej głową krążyła mewa, która wreszcie usiadła na ziemi i

usiłowała dobrać się do leżącej obok fotela tubki z kremem do

opalania.

Ptak wyrwał ją z zadumy. Drgnęła, niemal wystraszona powrotem

do rzeczywistości. Mewa wrzasnęła i poderwała się do lotu. Była

znowu sama, wśród absolutnej ciszy, i zapewne dlatego poczuła się

nagle ogromnie samotna, i zapragnęła, żeby ktoś stanął obok niej.

Może mógłby to być ten człowiek, dla którego ją tu przysłano?

Od lat Mikołaj Koniew chciał zobaczyć Amerykę, teraz zaś nie

mógł zaspokoić swojej ciekawości. Tatoosh - nazwa malutkiej

wysepki u północnych wybrzeży stanu Waszyngton brzmiała

fascynująco. Jednak nie wolno było podnosić peryskopu tylko

dlatego, że miał ochotę zobaczyć wysepkę należącą do Stanów

Zjednoczonych.

Okręt podwodny „Gorki” bez pośpiechu przepłynął Pacyfik. Zajęło

mu to dwa tygodnie. Pietropawłowsk opuścili w dzień pochmurny,

żeby nie zarejestrowały ich amerykańskie satelity. Po wyjściu z bazy

zanurzyli się i od tego czasu płynęli pod wodą. Dwukrotnie natknęli

się na amerykańskie okręty podwodne. Pierwszy czatował w

odległości kilkudziesięciu kilometrów od bazy i o jego obecności byli

uprzedzeni. Na drugi wpadli całkiem niespodziewanie, zbliżając się

do Wysp Aleuckich. Pierwszy odciągnęły inne okręty radzieckie.

Drugi w porę wykryły przyrządy „Gorkiego” i zmieniono kurs płynąc

na południe. W obu wypadkach „Gorki” prześlizgnął się

background image

niezauważony.

Mianowanie Koniewa dowódcą „Gorkiego” przyjęto w marynarce

ze zdumieniem. Od kilku lat nie pływał i miał opinię eksperta do

spraw strategii. Decyzje Moskwy były jednak niepodważalne.

Koniew i nikt inny. W dowództwie ufano mu bez zastrzeżeń, to on

był autorem całego planu, on zaprojektował mini-łodzie, on

wyszkolił ich załogi i tylko on mógł osiągnąć cel, który sam nakreślił.

Cel ten znany był jedynie trzem ludziom z najwyższego dowództwa,

a plan operacji przygotowany przez Koniewa leżał w bezpiecznym

sejfie w jednym z gabinetów na Kremlu.

Podwodny rejs przebiegał bez zakłóceń, choć załoga była już

zmęczona Koniewem, jego niecierpliwością i nietolerancją.

Monotonna podróż sprawiła, że stał się jeszcze bardziej drażliwy.

Teraz, kiedy nawigator ogłosił, że zbliżają się do Tatoosh, miał

ochotę dać rozkaz wynurzenia się i jako pierwszy wyjść przez właz

na pomost kiosku.

Oczywiście nie zrobił tego. Kazał jednak zatrzymać okręt i prze-

prowadzić zwiad za pomocą pasywnych sonarów. Wypuszczono

sonary umieszczone na miniaturowych szperaczach podwodnych

napędzanych

bezgłośnymi silnikami elektrycznymi. Szperacze zaprogramowane

były na przeszukanie dna morskiego, na którym Amerykanie mogli

umieścić podwodne stacje sonarów. Wywiad radziecki już dawno

stwierdził, że wejście do cieśniny Juan de Fuca, a więc droga

prowadząca do bazy tridentów, było doskonale strzeżone. Szperacze

spenetrowały cały rejon w ciągu sześćdziesięciu minut. Na

podstawie uzyskanych meldunków wytyczono bezpieczny kurs

background image

wejścia do cieśniny.

Już od dwóch dni, licząc się z obecnością automatycznych stacji

podsłuchowo-namiarowych, „Gorki” płynął ze zmniejszoną

szybkością, a zajęcia załogi ograniczono do minimum, nakazując

zachowanie bezwzględnej ciszy. Okręt skradał się w kierunku

wybrzeży jak kot. Cichy szmer silników elektrycznych z

powodzeniem ginął wśród rozlicznych odgłosów oceanu.

Teraz, kiedy nanieśli na mapę automatyczne stacje amerykańskich

sonarów, jak duch przemykali nad dnem morskim, z każdą minutą

zbliżając się do leżącej o jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów na

wschód zatoki Puget.

Wchodząc coraz głębiej w cieśninę Juan de Fuca, „Gorki”

pozostawił za sobą cały sznureczek min akustycznych z dodatkowym

mechanizmem umożliwiającym uaktywnianie zapalnika sygnałem

radiowym. W razie potrzeby, gdyby na przykład „Gorki” uciekał

przed pościgiem, zdetonowane utworzyłyby jak gdyby wał ochronny

pomiędzy nim a goniącymi. Jeśliby ten manewr okazał się zbędny,

miny pozostaną na dnie i mogą zostać użyte do zamknięcia dostępu

do bazy. Byłoby to konieczne, gdyby nie udało się osiągnąć z

Waszyngtonem porozumienia dotyczącego likwidacji broni

strategicznej umieszczonej na podwodnych wyrzutniach, a więc w

praktyce porozumienia o likwidacji tridentów. Rozmowy na ten

temat prowadzono od kilku lat, lecz mimo dobrych stosunków

amerykańsko-radzieckich Stany Zjednoczone w tej właśnie sprawie

pozostawały niewzruszone. W Waszyngtonie uważano, że tridenty

stanowią tarczę ochronną dla Ameryki, są atutem, którego nie

wolno się pozbywać, mimo ogromnych przemian politycznych i w

background image

Związku Radzieckim, i na świecie.

Niemal wszyscy, którzy w Moskwie i w Leningradzie wiedzieli o

misji „Gorkiego”, byli przekonani, że głównym celem operacji jest

uzyskanie możliwości zamknięcia dostępu do bazy tridentów.

Jedynie Mikołaj Koniew i trzech ludzi urzędujących na Kremlu

znało prawdziwy cel przedsięwzięcia. Tylko oni rozumieli, że aby

zabezpieczyć się przed potężną bronią pozostającą w rękach

Amerykanów, nie wystarczą im nawet najnowocześniejsze miny.

Koniew w swoim raporcie wykazał wyraźnie, że konieczna jest

neutralizacja głównego centrum

amerykańskiego systemu broni strategicznych. Ci, którzy znali ten

cel. milczeli. Nawet w rozmowach między sobą nie przyznawali się

do tego, że cała operacja to w gruncie rzeczy akt desperacji. Była

sprzeczna z wszelkimi porozumieniami i ustaleniami, jakie

osiągnięto od czasu, kiedy w Moskwie zaczęła ostatecznie zwyciężać

idea pieriestrojki i rzeczywistego otwarcia na Zachód. Ci z Kremla,

którzy znali prawdę, wiedzieli, że pomysł operacji zrodził się z nadal

żywej, głębokiej nieufności Rosjan do Zachodu, a w szczególności do

absolutnie górującej nad światem potęgi militarnej Stanów Zjed-

noczonych.

Taki był powód, istotny powód, że zgodzono się na tę operację, a

jej wykonanie powierzono jedynemu człowiekowi, który mógł się

tego podjąć - Mikołajowi Koniewowi.

ROZDZIAŁ III

Kiedy Danny West pływał z delfinami, miał poczucie pełnego

background image

bezpieczeństwa. Nie potrafił powiedzieć, jak zyskał pewność, że

może polegać na swoich podwodnych towarzyszach, ale wiedział, że

jego koledzy komandosi również doświadczali tego samego uczucia.

Być może brało się to stąd, że pracując w wodzie znajdowali się w

obcym im środowisku, podczas gdy delfiny były u siebie. W dodatku,

kiedy przekonywały się, że mogą ufać swoim trenerom, zaczynały

ich traktować tak, jakby byli przedstawicielami tego samego co one

gatunku. To była szczególna cecha tych całkiem wyjątkowych

zwierząt. Akceptowały owe dziwaczne, dwunożne stwory dopiero

wtedy, kiedy te odpowiadały jakimś szczególnym, nieznanym

ludziom kryteriom. Czyżby uważały, że człowiek jest nieporadną

kopią delfina, może nie głupszą od niego, lecz upośledzoną

fizycznie? Czy tak właśnie patrzyły na Westa jego delfiny? A może

zdumiewało je, że na jakiś czas potrafi się dostosować do ich

środowiska, podczas gdy one nie mogły żyć tak jak on poza wodą?

Najprawdopodobniej jednak nie zawracały sobie głowy takimi

sprawami. Były zwierzętami żyjącymi na pograniczu dwóch

żywiołów, wody i powietrza. Komandos mógł oczywiście

zaadaptować się do pracy w wodzie jedynie w jakimś ograniczonym

zakresie. Delfin stawał się jego niezastąpionym pomocnikiem.

West myślał o tym wszystkim płynąc wolno za Bullem, który

rozradowany sunął przed nim zygzakiem. Poruszał się z wdziękiem i

z szybkością, która była dla człowieka nieosiągalna.

Po wykonaniu kolejnego wirażu Bull znieruchomiał i obejrzał się,

jak pies, który sprawdza, czy pan idzie za nim. Potem łukiem

podpłynął do trenera, ustawił się przed nim i machnięciem płetwy

ogonowej zawirował wodę tak, że jej prąd wcisnął Westowi maskę w

background image

twarz.

Delfiny miały dla ludzi wiele cierpliwości. Większość z nich była

bardzo przyjacielska, a niektóre w swojej sympatii tak naiwne, że

Stawały się wręcz niebezpieczne. Chodziło im nie tylko o zdobycie

nagrody - mrożonej ryby. Ogromną radość sprawiał im sam proces

nauki i ćwiczenia. Miały wrodzoną zdolność dostosowania się do

człowieka i jego słabości i potrafiły nauczyć się pomagać temu

ułomnemu stworowi.

Danny West spojrzał na świecącą tarczę zegarka i stwierdził, że

tym kursem ma płynąć jeszcze przez minutę. Oczywiście Bullowi

było najzupełniej obojętne, jakim kursem płynęli i jak długo.

Zmiana kursu była jednak elementem ćwiczeń. Komandos musiał

zawsze dokładnie wiedzieć, gdzie się znajduje, by móc ustalić

położenie obiektu, którego poszukiwał. Tym razem miało to

szczególne znaczenie, gdyż od wyników ćwiczenia zależało, czy

admirał Coffin zaakceptuje współpracę z ich zespołem i powierzy im

część zadań związanych z zabezpieczeniem bazy tridentów. Delfin

musiał więc przez cały czas towarzyszyć swojemu instruktorowi

niezależnie od tego, co działo się wokół nich.

West zatrzymał się. Znał mniej więcej położenie celu, ale nie miał

pojęcia, jak daleko się od niego znajduje. Bull instynktownie wyczuł,

że zaczęła się najważniejsza część ćwiczenia, i opływał teraz Westa

wkoło. Ciałem komandosa wstrząsały wiry wywołane ruchami

płetwy ogonowej jego towarzysza. West wyciągnął zza pasa

urządzenie zwane świerszczykiem i dał Bullowi sygnał, że kończy się

zabawa. Delfin zatrzymał się przed nim, wyraźnie podekscytowany

oczekującym go zadaniem.

background image

Teraz z przypiętej do pasa torby komandos wyjął przedmiot

przypominający kształtem niewielką sztangę, jaką ćwiczą

ciężarowcy. Rączka wyłożona była jakimś wodoodpornym

materiałem, gdyż delfiny nie znoszą brać do pyska metalowych

przedmiotów. Delfin ledwie dostrzegalnie poruszył płetwą ogonową

i podpłynął do Westa. Wziął w pysk ów przedmiot. West dał

świerszczykiem kolejny sygnał i Bull natychmiast zniknął w ciemnej,

mało przejrzystej wodzie morskiej.

Delfiny posługują się organami działającymi na tej samej zasadzie

co sonary. Wysyłając cały zespół dźwięków przypominających piski i

klekotania, potrafią dokładnie zlokalizować poszukiwany przedmiot

i określić jego kształt.

West płynął powoli w kierunku, gdzie zniknął Bull. Wiedział, że

zwierzę za chwilę powróci. I rzeczywiście poczuł ruch wody, gdy z

lewej strony nadpłynął Bull. Nie miał już w pysku urządzenia, z

którym odpłynął.

Danny wyjął teraz z torby radiolokator i włączył go. Jednocześnie

włączył się miniaturowy nadajnik w urządzeniu, które Bull za

pomocą magnesów przytwierdził do poszukiwanego celu.

Strzałka aparatu Danny'ego drgnęła, wskazując, w jakim kierunku

ma szukać. Całe ćwiczenie było dla delfina dziecinnie łatwe, może

nawet nazbyt łatwe. Bull miał spenetrować dość rozległy teren.

Doskonale wiedział, czego szuka, i był pewny, że z łatwością

zdobędzie nagrodę i pochwałę.

Delfin, podniecony, pływał teraz wokół Danny'ego, koziołkując w

wodzie i wykonując różne skomplikowane figury. W porównaniu z

nim West płynął bardzo wolno. Schodzili coraz głębiej, a widoczność

background image

ograniczona była najwyżej do trzech metrów. Bull zanurkował do

dna, wrócił, okrążył trenera i znowu zanurkował. Najwyraźniej

zachęcał człowieka, by ten podążał za nim. Aparat również wskazy-

wał, że płyną w dobrym kierunku i zbliżają się do jakiegoś metalo-

wego obiektu. Bull dziwił się zapewne, dlaczego jego towarzysz

płynie tak wolno i niepewnie, jakby to wszystko nie było tak

dziecinnie łatwe.

Wreszcie Danny zobaczył „cel”. Był to kadłub starej torpedy,

obecnie wypełniony cementem. Na metalowej pokrywie kadłuba

widniało umieszczone tu przez Bulla urządzenie. Delfin po raz

kolejny bezbłędnie wykonał to, co do niego należało. Swoim

sonarem przebadał okolicę, co zajęło mu niewielki ułamek czasu,

jakiego potrzebowałby człowiek posługujący się skomplikowanymi

urządzeniami. Na dnie walało się wiele rupieci z metalu - kadłuby

zatopionych kutrów, jakiś złom, delfin jednak bezbłędnie wyszukał

metalowy obiekt w kształcie cygara. Taki, jaki potrzebny był

treserowi, taki jakiego nauczono go poszukiwać.

West zasygnalizował delfinowi, że jest z niego zadowolony -

znaczyło to, że po powrocie przy nabrzeżu oczekuje go nagroda,

następnie uwolnił boję sygnałową, która poszybowała w górę. Z

chwilą zetknięcia się z powietrzem nad powierzchnią wody ukaże się

gęsty, zielony dym. Danny usłyszał głuche dudnienie silnika i

zdecydował się wracać. Gdy wypłynął, na moment oślepiło go

światło dnia. Kuter był tuż obok. Zza burty wychylał się admirał.

West usłyszał wyraźnie, jak odwracając się do stojącego obok

komandora Rynga powiedział:

- Czas o połowę krótszy niż przewiduje instrukcja. Wcale nieźle.

background image

West podniósł na czoło maskę nurka i uprzedzając dowódcę,

zauważył:

- Gdyby Bull potrafił mówić, powiedziałby, że to było dziecinnie

łatwe.

Po drabince, po której miał za chwilę wejść na pokład kutra, do

wody

schodził, ubrany w skafander, jego kolega Len Todd, aby podjąć

ćwiczenia ze swoim podopiecznym.

- Cel jest bezpośrednio pod nami, Lenny - rzucił West i zaczął się

wspinać.

Todd z cichym pluśnięciem zanurkował i natychmiast zniknął pod

powierzchnią wody. Towarzyszący Westowi delfin z wyraźnym zain-

teresowaniem przyglądał się tej zmianie warty. Admirał znowu nie

mógł się oprzeć wrażeniu, że zwierzę się uśmiecha.

- Czy one sypiają? - zapytał przez ramię stojącego za nim Rynga.

- Oczywiście - odpowiedział Ryng. - Potrzebują odpoczynku tak

jak my, choć są od nas o wiele bardziej wytrzymałe. Oczywiście w

wodzie są znacznie szybsze od człowieka i dysponują własnym,

znakomitym sonarem, dzięki któremu poruszają się bez trudu w

ciemności. Jeśli zdecydujemy się wykorzystać je,, bezpieczeństwo

pańskiej bazy ogromnie wzrośnie. Spenetrują każdy centymetr dna

bez względu na widoczność i pogodę. Obcy, który tu wtargnie, nie

będzie miał pojęcia, że został przez nie wykryty.

- Właściwie mogłyby chyba pracować same, bez opieki koman-

dosów - uśmiechnął się Coffin.

- Są jak dzieci i trzeba nimi kierować - brzmiała odpowiedź. - Tim

background image

Sullivan, ten, który właśnie pomaga Westowi w zdejmowaniu

skafandra, napisał książkę o delfinach strażnikach. Zawarł w niej

wyniki wieloletnich obserwacji tych zwierząt. Najlepsze z nich są

właśnie z nami. Znajdą na dnie wszystko, czego szukamy, czy leży to

nieruchomo, czy płynie. Są cierpliwe, wytrwałe, a dla obcego płet-

wonurka mogą być nawet groźne.

Komandosi przygotowywali się do dalszych prób, ale admirał już

się zdecydował.

- Komandorze - zwrócił się do Rynga - czy wie pan, przed czym

macie nas tu ochraniać?

- Niezbyt dokładnie - odpowiedział Ryng. - Dotarły do mnie jakieś

pogłoski o miniaturowych łodziach podwodnych, o płetwonurkach,

ale nic konkretnego.

- Doskonale, a więc wie pan dokładnie tyle samo co ja.

Harry Coffin był zadowolony, że Bernie Ryng wcale nie przejął się

tym, iż sytuacja była, najogólniej mówiąc, niezbyt jasna. Tego się

zresztą spodziewał. Już kilkakrotnie zetknął się z absolwentami

Szkoły Podmorskich Komandosów i wiedział, że są to ludzie

ogromnej odwagi, którzy z radością podejmowali się zadań

najcięższych i rozwiązywania problemów trudnych do wyjaśnienia,

nowych, zaskakujących, ludzie zaprawieni do działania w obliczu

śmiertelnego zagrożenia.

- Kiedy już zdecyduje się pan na włączenie nas do akcji, pozwoli

pan, admirale, że opracuję nasz własny plan wykonania

powierzonych nam zadań - Ryng wolał od razu zapewnić sobie

maksimum samodzielności.

- Oczywiście. Decyzję podjąłem, a teraz, już tylko dla własnej

background image

przyjemności, chciałbym zobaczyć, jak pracują pozostałe zwierzęta.

Do kutra podpłynęły właśnie trzy delfiny, wystawiły głowy nad

powierzchnię i z ciekawością przyglądały się ludziom przy burcie. I

znowu Coffin miał wrażenie, że się do niego uśmiechały.

W rejonie wejścia do cieśniny Juan de Fuca od wschodu, jakieś

pięć mil na północny wschód od latarni morskiej New Dungeness,

dno schodzi do głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Miejsce to

znajduje się w pobliżu wejścia do cieśniny Admiralty, gdzie

przebiega trasa prowadząca do zatoki Sound, a więc i do kanału

Hood, przy którym jest położona baza tridentów. Mikołaj Koniew

wybrał je na kryjówkę „Gorkiego”. Gdy spoczęli na dnie, kazał

rozpocząć przygotowania do uruchomienia dwu miniaturowych

łodzi podwodnych, polecił też wyładować i złożyć na dnie pewien

zapas min. Gdyby „Gorki” został zmuszony do ucieczki, obie łodzie

miałyby do dyspozycji dodatkową osłonę.

Dowódcami łodzi byli Leon Donskoj i Andriej Tarancew.

Podobnie jak Koniew, przeszli kurs obsługi mini-łodzi podwodnych i

kurs komandosów. Teraz, w mesie, Koniew obserwował obu

oficerów, którzy siedzieli po drugiej stronie stołu i popijali herbatę.

Zapewne zastanawiają się, jakie mają szanse przeżycia, myślał.

Muszą się nad tym głowić. On wie o wiele więcej od nich, a też nie

jest wolny od takich myśli. Gdyby znali całą prawdę... Koniew miał

teraz twarz bez wyrazu i niczego nie można było z niej wyczytać,

choć zastanawiał się właśnie nad tym, że dla dobra operacji trzeba

będzie zapewne poświęcić Tarancewa. A Donskoj? I jego powrót jest

wątpliwy...

background image

- Rozumiecie: kontakt z „Gorkim” i z naszą placówką lądową

można nawiązać jedynie o określonej porze i tylko w wypadku

rzeczywistej potrzeby.

Obaj oficerowie skinęli głowami i mruknęli zdawkowo: „Tak jest”.

Nie musiał tłumaczyć, na czym polegają ich zadania. Omawiali już

przedtem plan operacji w tej wersji, jaką mógł im ujawnić.

- Pamiętajcie, nie wolno nam lekceważyć Amerykanów. Nie

można wykluczyć, że ich wywiad zdobył już pewne informacje na

temat „Gorkiego”. Moskwa jest teraz dla ich agentów właściwie

miastem otwartym... - Koniew nie wspomniał oczywiście o

człowieku, którego zabił w

Siewierodwińsku. Dodał po chwili: - Nie sądzę jednak, żeby mogli

na coś wpaść. - Nie chciał denerwować obu oficerów. Nigdy nie miał

pewności, czy ludzie, którymi dowodzi, będą gotowi do wykonania

zadania z pełnym poświęceniem. Donskoj i Tarancew, podobnie jak

on, byli komandosami i oczywiście powinni być gotowi do

poniesienia każdej ofiary.

Jak wszyscy komandosi, zostali wyselekcjonowani bardzo

starannie. Oprócz kwalifikacji fizycznych i intelektualnych mieli

opinię zagorzałych patriotów, gotowych na wszystko dla umocnienia

pozycji swego kraju, który przechodził właśnie przez tak ciężkie

próby i skomplikowane zawirowania historii. Poddano ich

trudnemu, bezwzględnemu treningowi. Wykazali się umiejętnością

radzenia sobie w najcięższych sytuacjach.

Byli dumni, że zostali komandosami i, jak ich koledzy, wierzyli

ślepo, że można jedynie zwyciężyć albo zginąć. Innego wyjścia nie

było.

background image

Donskoj i Tarancew reprezentowali idealny typ rosyjskiego

komandosa, a ponadto dysponowali znakomitym sprzętem. Ich

mini-łodzie w niczym nie przypominały starych pojazdów, które w

latach osiemdziesiątych pełzały po dnie Bałtyku. Obecnie były to

elektroniczne cacka, ciche, szybkie, zwrotne, trudne do wykrycia,

które mogły przez cały tydzień operować poza okrętem bazą, a w

dwanaście godzin po powrocie były gotowe do kolejnego zadania.

Załoga każdej mini-łodzi składała się z trzech osób. Poza dowódcą,

który był jednocześnie sternikiem, znajdował się tam mechanik i

ekspert od uzbrojenia. Wszyscy byli świetnymi płetwonurkami i

każdy mógł w razie potrzeby zastąpić kolegę. Powierzono im misję

wywiadowczą o dużym stopniu trudności, gdyż wykrycie ich

obecności mogło uniemożliwić wykonanie głównego zadania. Z tego

też powodu musieli działać przede wszystkim defensywnie, w

każdym razie tak długo, jak tylko to było możliwe.

Oczywiście ani Dońskiemu, ani Tarancewowi pouczenia Koniewa

nie były potrzebne. Byli profesjonalistami. Koniew wiedział

doskonale, że lepszych nie mógłby znaleźć.

- Wiem, przed jak trudnym stajecie zadaniem, i wiem, że je

wykonacie - mruknął Koniew i zamilkł. Czuł zakłopotanie. Nie znosił

tego rodzaju sytuacji i przemówień. Takie uczucia jak sympatia,

zrozumienie, przyjaźń były mu obce. Wiedział, czym jest rozkaz,

który należało bezwzględnie wykonać.

Znał tych ludzi i cenił. Marynarkę boleśnie dotknie ich strata.

- Czekam na wasz powrót - powiedział skrępowany, że wyraża

jakieś uczucia, na które w ich profesji absolutnie nie było miejsca.

Mini-łodzie projektu Koniewa stanowiły wprawdzie nową

background image

generację pojazdów podwodnych, nie zapewniały jednak załodze

takich wygód, jak na okręcie pełniącym rolę bazy.

Warunki życia i pracy na dysponującym napędem atomowym

„Gorkim” wydawały się bez mała komfortowe. Pomieszczenia załogi,

choć mniejsze niż na zwykłych okrętach, były znacznie wygodniejsze

od tych, jakie mieli ludzie pływający na okrętach podwodnych epoki

diesla. Oficerowie zajmowali własne niewielkie, ale wygodne kajuty.

Każdy z marynarzy, przebywający we wspólnych pomieszczeniach,

miał własną koję i szafkę. Ubikacje i łazienki pozwalały na

zachowanie osobistej higieny. Dzięki świetnej aparaturze do

regeneracji atmosfery oddychano czystym, bezwonnym powietrzem.

Czas przebywania na morzu ograniczała jedynie zasobność spiżarni.

Oczywiście warunków takich nie miały załogi mini-łodzi, gdzie

przede wszystkim było bardzo niewiele miejsca.

Hangar mini-łodzi znajdował się w kadłubie „Gorkiego”, pod

górnym pokładem. W czasie rejsu można tam było wchodzić, tak jak

do wszystkich innych pomieszczeń okrętu. Hangar odcinano

dopiero w chwili uwalniania mini-łodzi. Oba pojazdy nie miały

nazwy. Określano je nazwiskami dowódców - a więc „Donskoj” i

„Tarancew”. Koniew nadzorował operację ze stanowiska

dowodzenia. Siedział sam w niewielkiej kabinie i przysłuchiwał się

wymianie zdań pomiędzy dowódcami mini-łodzi a technikami

„Gorkiego”. Czuł ogarniające go podniecenie. To, co się teraz działo,

było nagrodą za lata jego wysiłków. Zaczynał zbierać owoce swojej

pracy.

Wypełnianie hangaru wodą było operacją skomplikowaną. Od-

bywało się bardzo powoli, żeby nie wywoływać hałasu. Trzeba było

background image

zachować stabilność i utrzymać pozycję „Gorkiego”, którego masa

powiększała się o masę wody wpompowywanej do hangaru.

Należało uzbroić się w cierpliwość. Koniew wiedział doskonale, że

nie powinien przeszkadzać technikom i że nie wolno mu niczego

przyspieszać.

Siedział w swojej kabinie dowódcy, słuchał głosów w słuchawkach

i czekał. Niemal bezwiednie spojrzał w małe lusterko na biureczku.

Zobaczył twarz mężczyzny w średnim wieku, którego czarne włosy

tu i ówdzie były przyprószone siwizną. Miał bystre zielone oczy,

odziedziczone po matce Estonce, i wystające kości policzkowe swego

ojca Ormianina. Szyta na miarę bluza munduru leżała bezbłędnie na

doskonałej figurze wysportowanego i dbającego o sylwetkę

mężczyzny.

Hangar wypełniał się wodą morską bardzo wolno. Wreszcie

pompowanie ustało. Ciśnienie na zewnątrz i w hangarze wyrównało

się, otwarto zewnętrzne pokrywy hangaru, co oglądane na ekranie

telewizyjnym przypominało rozchylanie się pąków kwiatowych. Tu,

w głębinie, było już dość ciemno i obraz na ekranie wydawał się jakiś

surrealistyczny.

Mini-łodzie ustawione były w hangarze jedna za drugą i przypo-

minały Koniewowi myśliwce przygotowujące się do startu z pokładu

lotniskowca. Oczywiście sam start w tym przypadku wyglądał

zupełnie inaczej. Nie było ryku silników, gwałtownego skoku do

przodu. Tu wszystko odbywało się wolno i w całkowitej ciszy.

Klamry podtrzymujące „Dońskiego” rozwarły się, a kablowe

połączenie telefoniczne rozłączono. Lżejsza od okrętu bazy mini-

łódź zaczęła się powoli unosić w górę i dopiero kiedy znalazł się już

background image

całkowicie na zewnątrz, „Donskoj” włączył elektryczny silnik i bez-

szelestnie przesunął się w bok.

Koniew jeszcze przez chwilę widział zarys pojazdu, który

rozpływał się w szarym, mglistym otoczeniu.

Koniew wyprostował się. Teraz już wszystko zależało od tych,

których szkolił.

Corinne, zafascynowana, przyglądała się cieniom tańczącym na

ścianie. Rzucała je stojąca na stole świeca, której płomień kołysał się

w takt słabych podmuchów jesiennej bryzy wpadającej przez

otwarte òkno. Cienie poruszały się na przeciwległej do okna ścianie,

przybierając kształty, jakie podsuwała jej wyobraźnia.

Przypomniała sobie lata dziecięce, kiedy ojciec zabawiał ją pusz-

czaniem cieni na ścianie. Była to jedna z nielicznych rzeczy, jakie

robił doskonale. Jeśli nie zasiedział się w barze, gasił światło

elektryczne, stawiał na stole zapaloną świecę, układał ręce w dziwne

kształty, a na ścianie pojawiały się różne figury wyobrażające psy,

koty, króliki. Ona i jej siostra były oczarowane. Ich dziecięca

fantazja potrafiła dostrzegać na ścianie wszystko.

Co zobaczyła teraz? Przez chwilę wydawało się jej, że widzi długie,

sterczące uszy królika, które zmieniły się w peryskop łodzi

podwodnej. Pies przeobraził się w wilka z otwartą paszczą.

Kaczuszka wyciągająca szyję - w karabin.

Podkręciła płomień gazowego oświetlenia. Po raz kolejny

stwierdziła, że KGB pomyślało o wszystkim, nawet o plastykowym

obrusie na stół. Zauważyła, że w lodówce znajdowały się dwa

pojemniki z winem, niezbyt szlachetnym, ale nadającym się do

background image

codziennych posiłków.

Gdy przed kilku laty, zaopatrzona w nowe, doskonale podrobione

dokumenty, przeniosła się do Vancouveru i rozpoczęła wygodne

życie,

zaczęła przywiązywać wagę do jedzenia. Poprzednio, w Oxfordzie,

było jej to obojętne. Teraz wiele się zmieniło. KGB opłacało

wszystko. Miała odgrywać rolę kobiety niezbyt zamożnej, lecz takiej,

którą stać na wygodne, w miarę dostatnie życie, jakie prowadzili bez

mała wszyscy dokoła. Nie powinna wyróżniać się ani nadmiernym

bogactwem, ani ubóstwem. Miała wtopić się w tło. Wiedziała, że w

nowej sytuacji politycznej działalność szpiegowska była sprawą

szczególnie delikatną. Związek Radziecki i Stany Zjednoczone stały

się właściwie sojusznikami, a stosunki z Kanadą były niemal

przyjacielskie. Powiedziano jej jednak, a nie wątpiła, iż mówiono

prawdę, że CIA rozbudowała swoją sieć na terenie republik, które

weszły w skład nowego ZSRR, a przeorganizowane KGB wcale nie

pozostało w tyle i zaczynało właśnie rozmieszczanie swojej sieci

agentów na kontynencie amerykańskim. I ona właśnie była jednym

z ogniw tej sieci.

Nowe życie w gruncie rzeczy odpowiadało jej. Spotkała kilku

mężczyzn, którzy się jej podobali, lecz ci, którzy nią kierowali,

podsunęli kilku innych i polecili jej widywać się z nimi.

Zrezygnowała więc z prywatnych znajomości, trudnych do

pogodzenia z kontaktami „służbowymi”. Mężczyźni, z którymi teraz

się spotykała, byli z reguły żonaci. Mieli dla niej czas przeważnie

wczesnym wieczorem. Niekiedy zapraszali ją na jakieś wycieczki, na

weekendy. Nie potrafiła ocenić wartości informacji, jakie mogła tą

background image

drogą uzyskać. Powiedziano jej jednak, żeby się nad tym nie

zastanawiała. Każda wiadomość, każdy szczegół mógł być cenny.

Przekazywała więc te informacje nie troszcząc się o ich przydatność.

Jej mocodawcy wydawali się być zadowoleni.

Znowu popatrzyła na cienie tańczące na ścianie. Tym razem nie

dostrzegła w nich nic ciekawego.

Nie obawiała się samotności i nie odczuwała jej. Była skryta i

wiedziała, że KGB tę cechę charakteru uważa za szczególnie

przydatną. Bardzo ceniono zwłaszcza to, że nie przywiązywała się do

żadnego z podsuwanych jej „klientów”. Utrzymujący z nią kontakt

mężczyzna, którego znała pod imieniem Robert, wyraźnie jej to

powiedział. Tak więc obie strony były w zasadzie z siebie

zadowolone.

Zgasiła stojącą na stole świecę. Cienie na ścianie natychmiast

zniknęły. Przymknęła powieki i znowu oczyma wyobraźni zobaczyła

peryskop łodzi podwodnej.

Nagle ocknęła się i jakby ze zdziwieniem, stwierdziła, że jest

całkiem sama. Spojrzała na fosforyzującą tarczę zegarka. Podniosła

się od stołu, podeszła do szafki, na której stał odbiornik radiowy.

Włączyła go i nastawiła na podaną jej długość fal. O tej porze

powinna była słuchać, choć nie miała pojęcia czego.

ROZDZIAŁ IV

To był start!

Nie dla Koniewa, nie dla „Gorkiego”.

Jego osobisty start do wielkiej operacji. On, Donskoj, zaczynał

background image

działać.

Start odbył się w całkowitej ciszy, z ogromną precyzją, tak jak tego

oczekiwano.

Na zewnątrz Donskoj okazywał spokój, opanowanie, jednak w

gruncie rzeczy odczuwał ogromne podniecenie. Podniecenie i

fizyczną rozkosz. Podobnych wrażeń muszą doznawać narkomani po

zażyciu porcji narkotyku. Nie potrafiłby tego stanu określić słowami.

O swoich uczuciach nigdy zresztą nikomu nie mówił, z obawy, by to

nie zdyskredytowało go w oczach zwierzchników jako zawodowca.

Coś podobnego zdarzało się w okresie intensywnego szkolenia.

Teraz jednak nie było to już szkolenie. Znajdował się na terenie

przeciwnika i był niewidzialny. Oczywiście mogli go odkryć, jeżeli

nie zachowa środków ostrożności.

Wszystko zależało od niego, od jego decyzji. Zarówno powodzenie

operacji, jak i ich życie. Nie kontrolował go już nikt, ani Koniew, ani

admirał, ani żadna z urzędujących na Kremlu osób. Zwłaszcza ci

ostatni musieli sobie życzyć, aby nie dał się złapać, żeby nie został

zauważony. Poczuł przypływ sił i pewności siebie.

Odbył pełne szkolenie komandosów. Zaczął je mając osiemnaście

lat. Był już wtedy bardzo silny i bez trudności wytrzymywał

brutalne, nieraz wręcz mordercze treningi. Zwrócił na siebie uwagę

przełożonych, kiedy musiano odstawić do szpitala sierżanta, który

zaatakował go w czasie treningu. Właśnie wtedy otrzymał pierwszy

awans i skierowanie do komandosów marynarki wojennej. Spe-

cjalizował się w podwodnym minowaniu i usuwaniu ładunków

ustawionych przez

wroga. Równocześnie przechodził kurs wywiadu, uczył się, jak się

background image

dostać z morza na teren wroga. Wprawdzie mówiono im, że nowy

Związek Radziecki nie ma wrogów, ale dodawano, że trzeba być

zawsze w gotowości, przy czym wyżsi oficerowie nie ukrywali obaw

przed stale rosnącą potęgą militarną Stanów Zjednoczonych.

Donskoj i jego koledzy podzielali te obawy, a choć nie prowadzono,

jak niegdyś, antyamerykańskiej propagandy nienawiści, dojrzewali

w przekonaniu, że prędzej czy później może dojść do konfrontacji

pomiędzy Moskwą a Waszyngtonem. To właśnie uzasadniało jego

obecność na tych wodach, co zresztą uważał za całkiem naturalne i

w pełni zgodne z interesami swego kraju.

Przebycie drogi, dzielącej go od kryjówki „Gorkiego” do wejścia do

kanału Hood, nie było trudne. Nad nimi, na powierzchni, odbywał

się ustawiczny ruch statków handlowych wpływających i wypływają-

cych z zatoki Puget. Wokół było tyle hałasu, że wykrycie mini-łodzi

„Donskoj” było rzeczą niemożliwą, nawet gdyby nie zachowywali

szczególnej ostrożności. Przestrzeń od cieśniny Juan de Fuca do

kanału Hood, a więc tak zwaną cieśninę Admiralty, mini-łódź

przebyła w kilka godzin. W pięć godzin po opuszczeniu okrętu bazy

Donskoj zatrzymał swój pojazd u wejścia do kanału całkowicie

pewny, że nikt i nic nie odnotowało jego obecności w tym miejscu.

Mini-łódź sprawowała się znakomicie. System nawigacji opierał

się na pokładowych komputerach, do których wprowadzono dane o

pozycji okrętu bazy. Rejestrowały one automatycznie manewry jego

łodzi. Uwzględniały działanie prądów podwodnych, radarowe zapisy

głębokości dna i kształtu wybrzeża. Otrzymane w wyniku tego

dokładne dane nanoszone były automatycznie na mapę rejonu

zatoki Puget.

background image

Mimo tych ułatwień Donskoj prowadził łódź ogromnie ostrożnie.

Starał się przemykać kilka metrów ponad dnem, unikać korytarzy,

którymi płynęły statki handlowe. A ruch nad ich głowami był

ogromny, znacznie większy niż ten, z jakim mieli do czynienia

podczas szkolenia. Ustawiczny szum śrub przepływających nad nimi

statków był denerwujący. Mieli uczucie, jakby znajdowali się na

ruchliwej autostradzie.

Płynęli zdani całkowicie na przyrządy, gdyż widoczność pod wodą

zredukowana była niemal do zera. Wody zatoki zanieczyściły prze-

pływające tędy ciągle statki i ścieki z nadbrzeżnych osiedli.

Doskonały system nawigacji pozwolił jednak na precyzyjne

trzymanie się kursu i osiągnięcie wyznaczonego punktu. Było to

niewielkie zagłębienie dna w odległości około pięciuset metrów od

mostu zwodzonego, łączącego wschodnie i zachodnie wybrzeża u

wejścia do kanału Hood.

Tu Donskoj zatrzymał swój pojazd. Nie chciał posuwać się dalej

bez dokładnego zbadania okolicy. Na mapie, jaką dysponował, filary

mostu nie były zaznaczone. Dołączona do mapy notatka

informowała natomiast, że na dnie leżą jakieś kable i że można się tu

było spodziewać sieci zamykających dostęp dla łodzi podwodnych.

Wypuszczono więc hydrauliczne płozy i mini-łódź miękko, cicho

usiadła na dnie.

Kolarow, rosły, opanowany mężczyzna, zakładał skafander płet-

wonurka. Ubierając się słuchał instrukcji dowódcy. Po raz pierwszy

znalazł się na wodach przeciwnika, ale tak jak jego koledzy

komandosi przeszedł doskonałe przeszkolenie i nie wątpił, że

wykona zlecone mu zadania.

background image

Śluza mogła pomieścić dwie osoby. Zgodnie z instrukcją Koniewa

jeden z członków załogi musiał zawsze pozostawać w łodzi. W razie

nieprzewidzianych wydarzeń mógł powrócić do bazy. Łatwiej

bowiem wyszkolić załogę, niż zbudować nową mini-łódź podwodną

tej klasy.

Kolarow wrócił po dwóch godzinach. Załoga wspólnie opracowała

kurs, jakim zamierzała płynąć. Zgodnie z wyraźnymi instrukcjami

Koniewa najtrudniejsze decyzje mieli podejmować wspólnie i razem

je realizować.

Uruchomili silnik elektryczny i łódź niemal bezszelestnie wpłynęła

do kanału. Przepłynęli pod mostem i rozpoczęli rekonesans obu

wybrzeży, wschodniego i zachodniego. Mieli rozkaz dokładnego

zapoznania się z otoczeniem, zanim wybiorą miejsca na ułożenie

min.

Urządzenie, jakiego komandosi używali do poruszania się pod

wodą, nazywane czasami podwodnym skuterem, było doskonałe.

Opływowa konstrukcja umożliwiała uzyskiwanie dość dużych

prędkości i osiągnięcie wyznaczonego celu przy maksymalnej

oszczędności sił.

Drogę do ujścia kanału Hood Tim Sullivan przebył na pokładzie

łodzi patrolowej. Współpracujący z nim delfin Ernie płynął obok

kutra, niekiedy znikał na chwilę, żeby pożywić się rybami z wód

kanału. Od czasu do czasu Ernie okrążał łódź, jakby chciał się

upewnić, czy jest do czegoś potrzebny. Oczywiście zawsze zbliżał się

przywoływany sygnałami dźwiękowymi wysyłanymi przez Tima,

który starał się trzymać zwierzę w pobliżu łodzi.

background image

Kanał Hood jest naturalną cieśniną długości około stu trzydziestu

kilometrów. Miasto Bangor, gdzie znajduje się baza tridentów, leży

na jej wschodnim brzegu. Cieśnina ma od około trzech do czterech

kilometrów szerokości i stanowi idealne wejście do bazy tridentów.

Szlak

wodny jest jednak wystarczająco duży, żeby mogła się tu ukryć

miniaturowa łódź podwodna lub płetwonurek. Zapewnienie bazie

pełnego bezpieczeństwa nie jest zatem zadaniem łatwym. I dlatego

właśnie Harry Coffin, po ostrzeżeniu CIA, zdecydował się na zaan-

gażowanie do patrolowania wód kanału zespołu komandosów

Berniego Rynga wspieranego przez tresowane delfiny.

CIA nie kryła, że jej informacje są niepełne. Nie było jednak

wątpliwości co do tego, że tridenty z nowoczesnymi pociskami

rakietowymi D-5 mogły być celem operacji podjętej przez jakiś

radziecki atomowy okręt podwodny.

W odległości niespełna pięciu kilometrów od mostu zwodzonego

Sullivan opuścił kuter. Ernie natychmiast zarejestrował cichą pracę

silnika podwodnego skutera. Był to dla niego sygnał, że rozpoczyna

się wspólna zabawa. Wykonał wokół Tima kilka okrążeń i parę razy

wyskoczył z wody, by natychmiast powrócić do swojego trenera.

Okazywał w ten sposób zadowolenie.

System bezpieczeństwa bazy tridentów został bardzo wzmocniony.

W powietrzu i na wodzie stale krążyły patrole. Z satelitów

wykonywano co kilka godzin zdjęcia całego rejonu i sprawdzano, czy

nie pojawiło się tu coś niepokojącego. Rozmieszczone na dnie

hydrofony rejestrowały każdy sygnał akustyczny, który był następnie

analizowany przez komputery. Oficer dyżurny w centrali zostałby

background image

natychmiast powiadomiony o pojawieniu się jakiegoś nowego

podejrzanego dźwięku. Oczywiście przy dużym ruchu w kanale

silniejsze dźwięki mogły zagłuszać słabsze.

System zabezpieczeń wydawał się doskonały, ale Coffin był

przekonany, że może znaleźć się ktoś wystarczająco pomysłowy i

inteligentny, żeby obmyślić sposób na ominięcie zastawionych

pułapek. Od dawna już posługiwano się podwodnymi hydrofonami i

nie stanowiło to żadnej tajemnicy. Sieci przeciwko łodziom podwod-

nym to wynalazek sprzed pół wieku. Ich wykrycie nie przedstawiało

obecnie większych trudności. Należało ustawicznie wprowadzać coś

nowego i właśnie dlatego admirał zdecydował się na zespół Rynga i

jego zwierzęta.

Z początku komandosi pracowali na przemian z Bullem,

Chesterem i z Ernie'em. Ryng założył bowiem, że delfiny muszą

reagować na komendy wszystkich członków zespołu. Ludzie i

zwierzęta zżyli się z sobą, rozumieli się coraz lepiej, stali się sobie

bliscy. Okazało się jednak, że każdy z nich podświadomie wybierał

jedno zwierzę, co odpowiadało również mentalności delfinów. W

wyniku tego doboru każdy trener miał „swojego” delfina i pary te

stały się właściwie nierozłączne.

Komandosi byli zdumieni tym, ile ludzkich cech przejawiają delfiny.

Jako pierwszy do ich zespołu trafił Ernie. Rybacy z rejonu San

Diego opowiadali o młodym delfinie, samcu, który zbliżał się do ich

łodzi zwłaszcza wtedy, kiedy zabierali na przejażdżkę dzieci. Delfin

pląsał wokół łodzi i zachowywał się tak, jakby był wyszkolony w

cyrku. Najwyraźniej bawiło go to, że dzieci go podziwiają.

Niespodziewanie delfin ten stał się sławny. Pewnego razu z kutra

background image

wypadła pięcioletnia dziewczynka. Umiała pływać, natychmiast

rzucono jej koło ratunkowe, ale szok i zimna woda sprawiły, że

zaczęła tonąć. Tego ranka nie widziano przyjaznego delfina, ale gdy

dziecko wpadło do wody, niemal natychmiast pojawił się obok

niego. Podtrzymywał je i wypychał na powierzchnię, kiedy fale je

zatapiały. Gdy spuszczono łódź ratunkową, delfin złapał za koniec

liny i podał ją dziecku.

A kiedy łódź powracała w kierunku kutra, towarzyszył jej delfin.

Wyciągnięta z wody dziewczynka szybko przyszła do siebie i

wyciągnęła rączkę do płynącego obok łodzi zwierzęcia. Delfin jeszcze

wyżej uniósł głowę nad wodą i otworzył pysk, jakby się uśmiechał.

Dziewczynka dotknęła go, co zdawało się sprawiać mu przyjemność.

Potem położył łeb na burcie łodzi, z zadowoleniem poruszał płetwą

ogonową i dopiero po chwili dał nurka w głębinę.

Nazajutrz zdjęcia delfina ratownika ukazały się w całej prasie.

W kilka dni po opisanym wydarzeniu Bernie Ryng i Tim Sullivan

przybyli do San Diego. Wypłynęli na łodzi patrolowej w rejon, gdzie

spotykano delfina, i w skafandrach płetwonurków wskoczyli do

wody. Młody delfin pokazał się niemal natychmiast i najwyraźniej

doszedł do wniosku, że zapowiada się dobra zabawa. Bernie i Tim

wyprawy takie powtarzali przez trzy dni z rzędu - w ostatnim dniu

delfin przypłynął aż do nabrzeża portu i już został z nimi.

W podobny sposób w ciągu następnych kilku tygodni pozyskali

jeszcze dwa. Żadnego z delfinów nie łapano siłą. Wszystkie

zwierzęta, z którymi pracowali, przystały do nich dobrowolnie.

Szybko nawiązywała się między nimi nić porozumienia i przyjaźni.

Ponieważ trudno pracować ze zwierzętami, które są anonimowe,

background image

trzy delfiny otrzymały imiona: Ernie, Chester i Bull. Były całkiem

niepodobne do siebie, różniły się też cechami charakteru.

Ernie był przywiązany do swoich trenerów, ale nieufny wobec

innych ludzi. Miał naturę władczą i potrafił być niecierpliwy. Kiedy

jakieś ćwiczenia nie wychodziły mu, w sposób gwałtowny okazywał

niezadowolenie. Na przewodnika wybrał sobie Tima Sullivana i tak

naprawdę dobrze się czuł jedynie w jego towarzystwie.

Najspokojniejszy z całej trójki był Chester. Uczył się nieco wolniej

od innych, ale kiedy już sobie coś przyswoił, to na trwałe. Był

niezwykle skrupulatny. Nigdy nie popełniał błędów i nic nie

potrafiło go oderwać od wykonywanego zadania.

Bull był najweselszy, najbardziej skory do zabawy. Czasami rzucał

nagle wszystko, żeby puścić się w pogoń za ławicą ryb.

Równocześnie uczył się najszybciej i kiedy miał na to ochotę,

wykonywał polecenia dokładniej niż pozostałe zwierzęta.

Tim Sullivan i Ernie rozumieli się tak doskonale, jak tylko mogą

się rozumieć człowiek i zwierzę. Wspierali się wzajemnie i pomagali

sobie. Kiedyś Ernie wykonując zadanie zaplątał się w sieci. Zaczął

się szamotać, ale to tylko wyczerpało jego siły i zwiększyło

zapotrzebowanie na tlen. Na szczęście Tim był w pobliżu.

Sygnalizując swoją obecność metalowym świerszczykiem, starał się

uspokoić zwierzę. Kiedy objął zaplątanego w sieci przyjaciela, Ernie

uspokoił się, co pozwoliło Timowi uwolnić go z pułapki. W chwilę

później obaj byli już na powierzchni.

Minęło kilka tygodni. Zespół Rynga ćwiczył z grupą komandosów

walkę podwodną. Delfiny pływały w pobliżu i uganiały się za rybami.

Jeden z komandosów wykonywał właśnie pozorowany atak na Tima

background image

Sullivana, gdy niespodziewanie pojawił się Ernie. Wyłonił się z

mętnej wody i jak taran uderzył mężczyznę, który, jak sądził delfin,

atakował jego przyjaciela i trenera. Taki atak może być dla człowieka

śmiertelny. Tim zdołał uspokoić delfina; razem odpłynęli na bok. W

tym czasie płetwonurkowie wciągnęli rannego kolegę do łodzi.

Teraz dwaj przyjaciele rozpoczynali podwodny patrol u wejścia do

kanału Hood.

Mimo sprzeciwów Kolarowa i Tiszkina Donskoj wyznaczył siebie

do ustawienia trzeciej miny. Służba na miniaturowej łodzi

podwodnej jest ogromnie wyczerpująca i Donskoj doszedł do

wniosku, że nawet on osiągnął granicę wytrzymałości. Najgorsza

była bezczynność, kiedy inni wykonywali zadania. Wiedział, że musi

coś robić.

Miniaturowy pojazd z każdą upływającą godziną wydawał mu się

coraz ciaśniejszy, coraz mniejszy. Pierwszego dnia nie czuł tego. W

miarę upływu czasu uczucie to stawało się coraz dotkliwsze. Odnosił

wrażenie, jakby zaczęło działać jakieś nowe, nieodkryte prawo fizyki:

ich łódź była coraz mniejsza. Tak jakby jakaś olbrzymia,

niewidzialna ręka zgniatała ją ze wszystkich stron.

Potem prześladował go dziwny obcy zapach. Komputer

potwierdzał, że wszystko jest w porządku, a on czuł swąd spalenizny.

Na jego polecenie Kolarow i Tiszkin dwu- czy trzykrotnie sprawdzali

urządzenia, które obsługiwali, ale nie znajdowali niczego

niepokojącego. Nie było żadnych zwarć, nic się nie przegrzewało.

No i ta stale zmniejszająca się łódź.

Nie przyznając się do swoich odczuć, Donskoj doszedł do przeko-

background image

nania, że cierpli na klaustrofobię. Nic poważnego. Zdarzało się to

również członkom załogi okrętu bazy, zwłaszcza podczas dłuższego

pobytu pod wodą.

Tak więc Donskoj wyznaczył siebie na kolejną turę ustawiania

min, pewny, że poczuje się lepiej w czasie pracy pod wodą. Już same

przygotowania do wyjścia sprawiały mu przyjemność. Sprawdzając

wraz z Kolarowem poszczególne czynności według listy, zakładał

skafander, podłączał butle z tlenem, wreszcie wszedł do śluzy.

Pomieszczenie powoli wypełniało się morską wodą, wyrównano

ciśnienie i otwarto właz. Kiedy znalazł się na zewnątrz, poczuł

ogromną ulgę.

Ich zadanie sprowadzało się do ułożenia trzech min w

strategicznych punktach, w miejscu, gdzie kanał się zwężał i

przechodził pod mostem. Tridenty musiały zawsze płynąć jednym

torem, wzdłuż zachodniego wybrzeża, i tu było najodpowiedniejsze

miejsce na położenie min.

Woda była zimna, ale pracował już w znacznie trudniejszych

warunkach. Przypomniał sobie pewną operację zimą, w rejonie

Przylądka Północnego w Norwegii. Woda była wręcz lodowata.

Dostał wtedy tak silnych dreszczy, że z trudem dopłynął do pod-

wodnej bazy.

I tu było zimno, ale nie tak jak tam, w Norwegii. Zapewne z

przyjemnością powróci do ciepłego wnętrza łodzi, ale na razie z

radością poruszał się w mętnej, nieprzepuszczającej światła wodzie.

Zamierzona operacja była właściwie dziecinnie łatwa. Do

ustawionej już przez kolegów miny miał wmontować detonator

akustyczny, uaktywniany zdalnie za pomocą fal radiowych o

background image

specjalnie wybranej częstotliwości.

Przed wyruszeniem w tę podróż powiedziano im, że to politycy

zadecydują o tym, czy i kiedy miny będą odpalone. Dodano, że tylko

w przypadku zagrożenia bezpieczeństwa nowego Związku Radziec-

kiego, który przecież utrzymywał ze Stanami Zjednoczonymi

poprawne, jeśli nie przyjacielskie stosunki, ta ewentualność może

wchodzić w grę. Miny były więc formą zabezpieczenia się na wszelki

wypadek, jako że, mimo przyjaźni, Stany nie zrezygnowały z

pewnych środków i rodzajów broni, które w każdej chwili mogły

zostać użyte przeciwko radzieckim

bazom i miastom. Takie wyjaśnienie wydawało się całkiem

przekonujące, a załogi mini-łodzi podwodnych nie orientowały się,

że nie mówiono im prawdy. Nie wiedziały, że miny były jedynie nie-

szkodliwymi atrapami, a operacja, jaką właśnie wykonywały, miała

charakter pułapki czy też przynęty. Koniew, który znał całą prawdę,

nie zamierzał jej ujawniać załodze. Nie powiedział, że po zrea-

lizowaniu jego planu miny te nie będą potrzebne, gdyż tridenty i tak

nie popłyną kanałem Hood.

Mina leżała na głębokości sześćdziesięciu metrów. Płynący tu prąd

zamulił ją nieco i Donskoj musiał oczyścić jej korpus za pomocą

strumienia sprężonego powietrza z pojemniczka zawieszonego u

pasa. Bańki powietrza i drobinki mułu uniemożliwiły na chwilę

widoczność. Donskoj odczekał, aż muł opadnie na dno, po czym

wziął się do pracy. Pracował powoli, systematycznie, z

przyjemnością. Po wielu godzinach zamknięcia w ciasnej przestrzeni

- wypoczywał.

background image

Ernie krążył wokół Tima Sullivana z szybkością torpedy. Trzymał

się blisko niego, tak że prąd wypieranej przez delfina wody

ustawicznie wypychał komandosa ku górze. Czasami przesuwając

się z wdziękiem obok swojego instruktora i przyjaciela, delfin ocierał

się o niego delikatnie. Był to ich sposób porozumiewania się. Ernie

sygnalizował, że jest gotów do pracy.

Z umocowanej do pasa torby Tim wyjął nadajnik lokalizacyjny w

kształcie sztangi. Ernie schwycił go pyskiem, machnął płetwą

ogonową i zniknął w morzu. Komandos ruszył za nim. Nie spieszył

się jednak, i tak przy swoim przyjacielu nie miałby najmniejszych

szans.

W chwilę potem delfin powrócił bez lokalizatora. Był wyraźnie

podniecony.

Sullivan włączył swój odbiornik. Sygnały były bardzo słabe.

Zastanawiał się, do czego mógł być przytwierdzony aparat nadający

je. Czyżby Harry Coffin miał rację? Wyjął jeszcze jeden aparat. Ernie

złapał go natychmiast i zniknął.

Donskoj powracał do swojej mini-łodzi. Płynął powoli,

rozkoszując się ostatnimi minutami swobody. W pewnym

momencie kątem oka odnotował, że coś przemknęło koło niego.

Poczuł prąd wody. Całkiem instynktownie skurczył się, przyciskając

kolana do piersi, i to uratowało go przed uderzeniem delfina.

Widział kiedyś ludzi poranionych przez te zwierzęta i wiedział, jak

potrafią być groźne. Nos delfina uderzył

w podkurczone nogi mężczyzny, nie czyniąc mu większej krzywdy,

odrzucając go jedynie w kierunku mulistego dna.

background image

Instynktownie wyczuwał, że zwierzę było tresowane, a to znaczyło,

że zaatakuje ponownie. Wyciągnął długi nóż, jeszcze mocniej

podciągnął nogi do góry i wysunął nóż ostrzem do przodu.

Delfin zaatakował powtórnie. Z przodu. Donskoj nie miał chwili

do namysłu i reagował zupełnie odruchowo. Ustawił ostrze noża tak,

że atakujące zwierzę dosłownie nadziało się na nie. Siła uderzenia

odepchnęła go do tyłu. Maska zakrywająca twarz przekrzywiła się

zasłaniając oczy. Poczuł w ustach smak słonej morskiej wody. W

prawej ręce czuł tak ostry ból, jakby mu ją wyrywano. Ogarnął go

strach... Strach przed wodą, przed delfinem, ale przede wszystkim

strach przed śmiercią.

Nie puszczał jednak noża. Delfin rzucał się i szamotał, ale nie

odpływał. Byli złączeni w śmiertelnym zwarciu. Obaj jakby przyrośli

do dwu końców noża - delfin do ostrza, człowiek do rękojeści.

Donskoj wiedział, że jego życie zależy od tego, czy utrzyma tę

rękojeść. Jeśli delfin zdoła się wyrwać, on musi zginąć.

Nic nie widząc, szarpany we wszystkie strony, półprzytomny,

ściskał nóż i starał się wbić go głębiej w miękkie, oślizgłe ciało. W

czasie tej szamotaniny maska na twarzy jeszcze raz się przekręciła -

znów widział. Zauważył, że nóż tkwi w brzuchu zwierzęcia. Wciskał

go głębiej i głębiej, starał się przecinać wnętrzności delfina. Oślepiła

go krew zwierzęcia. Woda wokół zabarwiła się na czerwono.

Nie miał pojęcia, ile czasu trwała ta walka, ale czuł, że zwierzę

wyraźnie słabnie. Wreszcie znieruchomiało.

Wyciągnął nóż z brzucha zwierzęcia. Poprawił maskę na twarzy.

Wiedział, że jeśli szybko nie powróci do łodzi, znajdzie się w

kłopotach. Nie miał pewności, czy jego ekwipunek nurka nie został

background image

uszkodzony. Dostrzegł jeszcze, że martwe ciało delfina unosi płynący

ponad dnem prąd wodny. Skierował się do łodzi. Płynąc poczuł

ogarniającą go radość i podniecenie. Lata treningów nie poszły na

marne. Mogli kontynuować swą misję.

Ernie nie wracał. Instynkt mówił Sullivanowi, że coś się musiało

wydarzyć. Tylko co? Ernie był zbyt zdyscyplinowanym zwierzęciem,

żeby mógł nie wykonać zleconego sobie zadania - o tym nie mogło

być mowy. Kiedy przypłynął do Tima, był podniecony. Musiał

zobaczyć coś niezwykłego. Coś się wydarzyło, tylko co? Sullivan, dla

którego to zwierzę było kimś bliskim, jakby członkiem rodziny,

zaczął się o nie martwić.

Płynął w ciemnej, nieprzejrzystej wodzie i metalowym świersz-

czykiem wzywał przyjaciela. Nie było odpowiedzi. Poruszał się

ostrożnie, niepewny, na co może się natknąć. Może delfin

potrzebował jego pomocy? Włączył lokalizator i popłynął w

kierunku sygnałów. Po chwili znalazł porzucony przez Ernie'ego

czujnik. Leżał na dnie, w mule. Drugi czujnik milczał. Tim jeszcze

przez jakiś czas krążył wkoło, ale poszukiwania w mętnej wodzie nie

miały większego sensu. Zresztą kończył mu się zapas tlenu. Nie miał

wyboru. Musiał wracać.

Następnego dnia rano rybacy z Cypla Termination znaleźli mart-

wego delfina. Powiadomiony o tym Tim udał się do ich bazy i

uważnie obejrzał ciało częściowo już obgryzione przez ryby. Rana w

brzuchu była wyraźnie widoczna. Potrafił wyobrazić sobie walkę,

jaką przed śmiercią stoczył jego przyjaciel. Jak straszliwie cierpiał,

nim woda dostała się do jego płuc, nim stracił świadomość. Miał

background image

nadzieję, że zabił go szok, zanim ból stał się nie do wytrzymania.

W kilka godzin później dwaj pozostali komandosi w towarzystwie

Bulla i Chestera zaczęli patrolować rejon wejścia do kanału. Mimo

wysiłków nie potrafili ustalić przyczyny śmierci Ernie'ego.

Harry Coffin zarządził dodatkowe środki ostrożności i zakazał

tridentom wpływać do kanału Hood.

ROZDZIAŁ V

Obudziła się gwałtownie. „Przez okno wpadało przytłumione

światło pochmurnego poranka.

Chmury wisiały nisko nad ziemią i dlatego ptaki milczały. A tak

liczyła, że ją obudzą.

Leniwe ptaki - pomyślała. Było już dziesięć po szóstej, a o szóstej

powinna nawiązać kontakt. Nie stało się jednak nic złego. Tamci

wiedzieli, że gdyby coś się wydarzyło, odezwałaby się punktualnie.

Mimo wczorajszego zmęczenia spała bardzo nędznie. Zwierzęta-

cienie, które wieczorem tańczyły na ścianie, odwiedziły ją we śnie.

Królik o uszach przypominających peryskopy zmienił się we śnie w

jakieś olbrzymie stworzenie. Byli gdzieś w lesie, gdyż słyszała szum

liści. Potem znowu znalazła się w domku, a zwierzęta pozłaziły z

drzew i zaglądały przez okna. Wkrótce zjawiły się w pokoju, czuła

ich cuchnące oddechy. Nie rzucały się na nią, patrzyły tylko pustymi,

przekrwionymi oczami.

Budziła się kilka razy, wstawała, chodziła po pokoju. Wypiła

kieliszek wina. Zrobiła sobie kawy. Nawet spacerując miała

wrażenie, że czuje odór jakichś zwierząt.

background image

Nie bała się, była jednak zła na siebie. Czyżby zaczynała jej

doskwierać samotność?

Dlaczego prześladowały ją myśli o tym tajemniczym Rosjaninie z

łodzi podwodnej? Dlaczego chciała go spotkać? Tymi, którzy nią

kierowali, nie interesowała się specjalnie. Byli wobec niej grzeczni,

nawet jakby nieco onieśmieleni. Mężczyźni obawiają się kobiet,

które potrafią wykorzystać swoją kobiecość dla uzyskania jakichś

korzyści. A ona to właśnie robiła. Praca, którą wykonywała (jeśli

można to było nazwać pracą), podobała się jej coraz bardziej.

Mężczyźni, z którymi się spotykała, zajmowali wysokie stanowiska i

byli na ogół ludźmi interesującymi.

Pociągała ją ich inteligencja, choć trzeba przyznać, niektórzy i w

łóżku byli całkiem dobrymi partnerami. Nie rozważała moralnych

aspektów tego, co robi. Od mężczyzn nigdy nie przyjmowała

pieniędzy. Podniecało ją to, że musiała być zawsze bardziej czujna,

bardziej domyślna i inteligentniejsza niż jej partnerzy. Jej

mocodawcy byli z niej zadowoleni i często dawali temu wyraz.

Pobyt na wyspie był miłą odmianą w jej nieco monotonnym życiu.

Tu już była naprawdę sama. Jej jedyny obowiązek to meldowanie się

przez radio o szóstej rano. Była to bardzo prosta operacja, kilka słów

kodu, sygnał, że żyje i czuwa.

Wykonała ten obowiązek. Nie zadano jej żadnego pytania.

Zaczęła przygotowywać sobie śniadanie. Ken zawsze mówił, że

kiedy ciało słabe, należy „wrzucić coś porządnego na ruszt”, choć

sam nigdy nie przywiązywał do tego wagi i zazwyczaj nie miał

pojęcia, co je. Interesowała go ilość, a nie jakość.

Ken...

background image

Myślała o nim teraz. Prawie nigdy się jej nie śnił. Należał do

przeszłości, a ten marynarz, na którego tu czekała, do przyszłości.

Uświadomiła sobie, że lata zatarły w jej pamięci twarz Kena. Już nie

widziała go tak wyraźnie jak niegdyś. Oczywiście nie potrafiła sobie

wyobrazić twarzy mężczyzny, którego tu oczekiwała, i może właśnie

dlatego podświadomie obdarzyła go pewnymi cechami Kena.

Jajka i tosty były doskonałe. Kawa pochodziła z Nowego Orleanu;

ten gatunek lubiła najbardziej. W lodówce znalazła śmietankę.

Dbano o nią.

Ken miał rację - śniadanie przywróciło jej dobre samopoczucie.

Wstała od stołu i przeciągnęła się. Poczuła potrzebę ruchu. Potem

pozmywa naczynia. Dobrze zrobi jej kąpiel w zimnej wodzie.

Narzuciła płaszcz kąpielowy i boso wybiegła na dwór. Idąc

opadającą do plaży ścieżką omijała kolczaste krzaki. Nisko nad wodą

leżała mgła, ale spoza niej widoczna już była wyspa po drugiej

stronie kanału. We mgle płynął jakiś kuter. Słyszała wyraźnie warkot

silnika.

Zrzuciła płaszcz, powiesiła go na gałęzi drzewa, a sama weszła do

wody. Była zimniejsza, niż Corinne się spodziewała, a śliskie

kamienie na dnie utrudniały chodzenie. Zanurzyła się jednak i dała

nurka. Po kąpieli czuła się odświeżona i silna. Było jednak zbyt

zimno, żeby pływać. Kilka silnych ruchów ramion i wyskoczyła na

brzeg. Owinęła się płaszczem i pobiegła do domu, pod prysznic. Ken

zrobiłby zapewne to samo.

Wytarła się dokładnie, ubrała i wyszła przed dom. Słońce zaczynało

przeświecać przez rozstępujące się chmury. Poczuła ostry zapach

jałowca.

background image

Usiadła na leżaku. Pogrążyła się we wspomnieniach. Zobaczyła Kena

i Cory w ich małym pokoiku w Anglii.

Uszczypnęła się w rękę, żeby powrócić do rzeczywistości. Nie

można ustawicznie myśleć o tym, co minęło.

Przypomniała sobie swoją pierwszą pracę po śmierci tych dwojga.

Była urzędniczką w jakimś magazynie i siedziała w zimnym

wilgotnym pokoiku. Nie rzuciła jednak studiów i ukończyła je. W

tym właśnie okresie poprzysięgła sobie, że nie będzie więcej żyć w

nędzy, jaką musiała cierpieć razem z Kenem i Cory.

Wówczas to grono przyjaciół, jej i Kena, zaczęło się wykruszać.

Jedni - przede wszystkim jego przyjaciele - odsunęli się od niej. Inni

zmienili uczelnie. Jeszcze inni gdzieś się zapodziali. Byli i tacy,

którzy wyparli się swoich poglądów i dystansowali się od rewolu-

cjonistów.

Nie było to przyjemne, ale nauczyło ją samodzielności. Zaczynała

doceniać sytuację, kiedy ma się wystarczająco dużo pieniędzy na

względnie przyzwoite życie, na ubranie, na kupno książek. Oddając

hołd przekonaniom Kena chodziła czasami na zebrania partii

komunistycznej, ale były one nudne i w niczym nie przypominały

spotkań organizowanych przez niego. Nie wiedziała, że zauważono

ją i zaczęto obserwować. Ci, którzy to robili, byli do tej pracy

specjalnie przygotowani. Szybko zorientowali się, że zebrania jej się

nie podobają i dlatego pokazuje się na nich coraz rzadziej. Późniejsi

współpracownicy nie kryli przed nią, że spotkania te traktowali

jedynie jako okazję do poznania ludzi, którzy mogli im być

potrzebni.

Obserwowali ją przez całe lata, zanim zdecydowali się na

background image

rozmowy, a i te prowadzone były początkowo przez ludzi niskiego

szczebla. Ile trwał ten okres wstępny? Pięć, może sześć lat. Już

wtedy jednak pomogli jej w znalezieniu lepiej płatnej pracy.

Pamiętała doskonale ów deszczowy dzień, kiedy po raz pierwszy

zobaczyła tego przystojnego, eleganckiego mężczyznę. Spotkali się w

pociągu jadącym z Londynu do Brighton. Nie miała pojęcia, że ma

do czynienia z jedną z ważniejszych figur KGB w Anglii. Właściwie

nigdy nie poznała całej prawdy o nim. Wszyscy oni potrafili

doskonale się maskować i świetnie odgrywać narzucone im role.

Nie znała jego prawdziwego imienia i nazwiska. Przedstawił się jej

jako David i wyglądał raczej na Amerykanina niż Rosjanina.

Zamówił kieliszek wytrawnego martini i poprosił kelnera o

przyniesienie większej ilości lodu. Gdy podano mu stek, odesłał go

do kuchni jako zanadto wysmażony. Czy naprawdę miał tego

rodzaju gusta, czy też zachowywał się tak, bo chciał uchodzić za

Amerykanina?

David był człowiekiem niezwykle uprzejmym. Rozmowa o niczym,

potem świetny obiad z doskonale dobranym winem i znowu

rozmowa o niczym. Gdy dochodzili do deseru, wiedział już o niej

wszystko, co chciał wiedzieć, a ona o nim jedynie to, że naprawdę

nie nazywał się David. Powiedziała mu o tym przy kawie.

Uśmiechnął się i stwierdził, że jest bardzo domyślna, co powinno

ułatwić im współpracę. Zamówił koniak. Właśnie wtedy

zaproponował, żeby poszli do łóżka. Zrobił to zresztą bardzo

delikatnie i dowcipnie, a kiedy odrzuciła propozycję, był wyraźnie

zadowolony.

Poszli do łóżka później i na jej warunkach. Spotkali się w hotelu,

background image

gdyż stanowczo nie chciała robić tego w jego mieszkaniu. To wtedy

zdecydowała się ostatecznie na współpracę. David, który zdążył ją

poznać, był przekonany, że zwerbował doskonałego agenta. Utracił

wprawdzie kochankę, ale KGB zyskało świetnego współpracownika.

Już przed wieloma miesiącami Koniew zdecydował, że dowódcą

drugiej miniaturowej łodzi podwodnej będzie Tarancew. Z tych,

którzy byli brani pod uwagę, był najinteligentniejszy. Podobnie jak

Donskoj miał twardy charakter i był sprawny fizycznie.

Kiedy został odpowiednio przeszkolony, wraz z innymi

przerzucono go do tajnego ośrodka na wysepce Kotlin pod

Leningradem. Tu pod kierunkiem Koniewa zaczęli ćwiczyć na

symulatorach. Szkolenie miało charakter skomplikowanych gier

komputerowych: rozwiązywali najbardziej zawiłe zadania, które

mogły stanąć przed załogami mini-łodzi podwodnych w czasie

różnych operacji. Tarancew wykazał szczególny talent jako pilot

podwodnego pojazdu. Najtrudniejsze problemy rozwiązywał

bezbłędnie i szybciej od innych.

I to zadecydowało o wyborze na dowódcę łodzi. Otrzymał

polecenie dokładnego zapoznania się z topografią zatoki Puget.

Koniew uznał, że Donskoj i Tarancew są najwłaściwszymi ludźmi

do planowej przez niego operacji. Temu ostatniemu wyznaczył przy

tym zadanie, które powinno udowodnić, że trudne do wykrycia

mini-łodzie są w stanie operować pod wodą na najbardziej

ruchliwych szlakach handlowych świata.

Obie łodzie mogły jednocześnie opuścić okręt bazę. Podczas

ćwiczeń przeprowadzano tego rodzaju manewr. Koniew postanowił

background image

jednak, że w praktyce będzie inaczej. Mini-łodzie nie wykonywały

zadań ofensywnych, a operacja z udziałem dwóch łodzi byłaby

łatwiejsza do wykrycia niż z udziałem jednej. Zdecydowano zatem,

że każda z nich ma odrębną misję. Płynęły więc oddzielnie i

wykonywały odmienne rozkazy.

Andriej Tarancew opuścił bazę „Gorki” w godzinę po łodzi

Dońskiego. Był całkiem innym człowiekiem niż jego kolega. Czarny,

szczupły, o bladej twarzy, pozbawionej jakichś cech szczególnych.

Podobnie jak Donskoj przeszedł szkolenie komandosa, ale jemu

zabijanie nigdy nie sprawiało przyjemności. By małomówny i

zamknięty w sobie.

Po opuszczeniu bazy wziął kurs na południe przez cieśninę

Admiralty, początkowo płynął drogą, jaką przed nim przebył

Donskoj. Był zadowolony, nawet szczęśliwy. Płynął powoli i

ostrożnie, opierając się jedynie na wskazaniach przyrządów, ale

zawsze dokładnie wiedział, gdzie się znajduje i jaki manewr musi

wykonać. Świadomość, że przeciwnik nie może go tak łatwo wykryć,

sprawiała mu satysfakcję. Niemal bezszelestnie, jak cień, przesuwał

się wśród mętnych wód zatoki.

Tak jak Donskoj dopłynął do wejścia do kanału Hood, ale tu wziął

kurs prosto na południe i wszedł do zatoki Puget. Trzymał się jej

zachodniego wybrzeża. Płynąc tym kursem osiągnął rejon Seattle.

Ani on, ani Koniew nie byli w stanie przewidzieć, z kim może się tu

spotkać.

Niszczyciel „Kinkaid” wypłynął wąskim kanałem zza Cypla

Orchard i wziął kurs na Seattle, którego wysokie, jasne budynki

background image

odbijały promienie porannego słońca, tak że miasto leżące po

drugiej stronie zatoki Puget wydawało się o wiele bliżej, niż było w

rzeczywistości. Po sześciu miesiącach remontu w stoczni w

Bremerton był to pierwszy próbny rejs i dla okrętu, i dla kapitana

Hala Davisa, który objął dowództwo, kiedy okręt stał w doku.

Pierwszy raz czuł pod nogami drżący i kołyszący się pokład. Pokład

jego okrętu!

Po wyjściu z kanału okręt skierował się prosto na północ. Ruch w

zatoce był jak zawsze ogromny. Słychać było syreny statków

handlowych i promów zagłuszane czasami przez krzyk krążących

nad okrętem mew.

Pasażerowie mijanego właśnie promu z zaciekawieniem patrzyli

na niszczyciel z pełnym uzbrojeniem na pokładzie, który błyszczał

świeżą farbą. W środku, ukryta przed wzrokiem ciekawskich,

pracowała załoga i ekipa pracowników stoczni, przeprowadzając

dziesiątki prób z elektronicznym sprzętem i wszelkiego rodzaju

urządzeniami i mechanizmami, w jakie okręt został w czasie

remontu wyposażony.

Rejs miał trwać cały dzień. Davis wiedział, że spędzi go na mostku

kapitańskim. Zamierzali przepłynąć zatokę Puget i wyjść na cieśninę

Juan de Fuca, by na otwartych wodach dokonać dalszych prób z

silnikami, urządzeniami nawigacyjnymi i z bronią.

Mijali Seattle. Na wysokości przedmieścia Davis polecił zwiększyć

szybkość. Przyrządy umieszczone na mostku przekazywały dziesiątki

informacji o działaniu mechanizmów, urządzeń, silników. Wszystko

funkcjonowało normalnie, żadnych zakłóceń czy odchyleń od

normy. W pewnym momencie nad głośnikiem łączącym mostek z

background image

sonarem zapaliło się światło i rozległ się czyjś głos:

- Mostek, tu sonar. Mamy kontakt... kierunek: trzy, trzy, zero...

odległość jakieś pięć tysięcy pięćset metrów... zbliża się.

Dziwne - pomyślał kapitan i odruchowo popatrzył w kierunku, o

którym meldowano. Zobaczył jedynie odległe białe domy przedmieś-

cia miasta.

- Sonar - oficer dyżurny na mostku, Jack Kirby, pochylił się w

stronę mikrofonu - namierzyłeś najprawdopodobniej jakiś kuter

rybacki powracający do portu.

- Wykluczone, mostek. To nie kuter. Kutry też mamy, ale o nich

nie melduję.

Hal Davis podniósł się ze swego miejsca i nacisnął guzik łączący

jego mikrofon z sonarem.

- Bosmanie, a nie odczytujecie przypadkiem odbicia od dna? Tam,

jak wynika z mapy, znajduje się kilka skalistych fałd.

- Wiem, kapitanie. To nie skały. Wygląda na łódź podwodną, choć

nie mam pewności. To coś małego. Z podobnymi sygnałami jeszcze

nigdy się nie spotkałem.

- Bosmanie - Davis uśmiechnął się wyrozumiale - tu łodziom

podwodnym nie wolno płynąć pod powierzchnią. Może w stoczni

założyli wam taki program, żeby was kontrolować.

- Niemożliwe, kapitanie. Proszę mi wierzyć. To cel. Identyfikuję to

jako łódź podwodną na kursie dokładnie przeciwnym do naszego.

Wkrótce nas minie.

- Proszę mi podać jej położenie - polecił Davis i stojącemu za nim

oficerowi pochylonemu nad stołem zarzuconym mapami rozkazał: -

Proszę to nanieść na mapę.

background image

Sam cofnął się w głąb kabiny i stanął za stołem, żeby przypatrzeć

się mapie.

- Dwa, dziewięć, zero, dwa tysiące - padło z głośnika.

Davis wzrokiem odszukał to miejsce na mapie. Leżało

naprzeciwko latarni morskiej na Cyplu Apple Cove, w samym

środku korytarza, którym odbywał się ruch handlowy i pasażerski.

Nie mogło tam być żadnego kutra rybackiego.

- Sonar, czy cel jest nieruchomy? - rzucił do mikrofonu.

- Przesuwa się na południe. Miniemy go w odległości około tysiąca

pięciuset metrów. Doradzam atak.

Davis nie ukrywał zdumienia. Atakować? W pasie ruchu na

wodach zatoki Puget? Bez zapasów bojowej amunicji?

Spojrzał przez okno. Mijał ich właśnie kuter rybacki udający się na

łowiska. Nieco dalej widział dwa statki towarowe i kilka prywatnych

jachtów. Za nimi kilka barek. Co się, do diabła, działo?

- Ster na lewą burtę! - rozkazał i dodał zwracając się do Jacka

Kirby: - Przekonajmy się, z czym mamy do czynienia.

To było niesamowite. Tarancew nie miał pojęcia, dlaczego na tych

ruchliwych wodach operuje jakiś sonar, i to tak potężny. Nikt

przecież nie mógł się go tu spodziewać. W pierwszej chwili poczuł

przerażenie. Ten nieustający, rytmicznie powtarzający się dźwięk -

ping... ping... ping - wypełniał wnętrze miniaturowej łodzi i

szokował. Było to tak, jakby ktoś znajdując się w pustym

pomieszczeniu niespodziewanie poczuł na ramieniu dotyk czyjejś

ręki. Równie przerażeni byli Tupolew i Osipenko.

- Co się dzieje, do diabła? - zapytał jeden z nich nieco

background image

histerycznym tonem.

A przecież nie byli tchórzami i niejednokrotnie znajdowali się w

opałach. Jednakże ten potężny dźwięk wypełniał całą łódź i szarpał

nerwy.

PING!

Zdawało się, że ściany łodzi drżą. Nie mieli wątpliwości, że to

sonar. Znali ten dźwięk doskonale. Nigdy jednak nie oczekiwali, że

zetkną się z nim w takiej właśnie sytuacji. Czyżby ktoś wiedział o ich

obecności? Stosunki pomiędzy Moskwą i Waszyngtonem były teraz

takie dziwne.

- Nie zwracajcie na to uwagi... - Tarancew zamilkł, rozumiejąc, że

mówi głupstwa. - W każdym razie nie ma się czym przejmować. Nie

złapią nas. Pewnie ktoś sprawdza swoją aparaturę.

Nacisnął guzik, wydając komputerowi polecenie zlokalizowania

źródła dźwięku.

- Nie zatrzymamy się? - zapytał Tupolew.

PING!

- Na razie nie. Pewnie sądzą, że namierzyli jakiś wrak albo że to

odbicia od dna. Nie mają powodów, by cokolwiek podejrzewać. -

Tarancew starał się, żeby jego głos brzmiał pewnie i spokojnie, choć

nie był ani pewny siebie, ani spokojny.

PING!

Skąd w tym właśnie miejscu sonar o tak znacznej mocy?

Komputer

bez trudności zlokalizował go i ustalił jego kurs, przeciwny do

kierunku, w jakim oni się poruszali. Nic na razie nie wskazywało,

żeby kurs ten ulegał zmianie. Najprawdopodobniej było to zupełnie

background image

przypadkowe spotkanie.

- Jakie tu mamy dno? - zapytał Tarancew swojego zastępcę.

- Muł - brzmiała odpowiedź Tupolewa. - Bliżej brzegu dno jest

pofalowane. Silne prądy przypływowe i odpływowe.

- Na razie pozostajemy na kursie, chyba że... - Czerwone światełko

na tablicy rozdzielczej zasygnalizowało nowe odczyty komputera.

Sonar zmienił kurs.

- Skręca w naszym kierunku - zameldował Tupolew. - Zaczyna się

zbliżać.

Tarancew poruszył kołem sterowym. Poczuli lekki przechył i ich

łódź skierowała się w stronę brzegu.

- Kiedy wpłyniemy na płytsze wody, zgubią nas. Będą odbierać

wyłącznie odbicia od dna.

Wypuścili hydraulicznie płozy i po chwili usiedli w niewielkim

wgłębieniu na dnie, powodując podniesienie się kłębów mułu.

Wyłączyli wszystkie urządzenia, których praca mogłaby zdradzić ich

obecność. Siedzieli w milczeniu i czekali. Poczuli się bardziej

bezpieczni. Okręt czy statek, jaki ich namierzył, nie mógł ryzykować

wejścia na płytkie wody. Zapewne kapitan tamtego statku będzie

próbował ich zlokalizować. Wiedzieli jednak, że teraz byli nie do

wykrycia.

Hal Davis uważnie studiował mapę wybrzeża. Zbliżali się do niego

coraz bardziej, woda była coraz płytsza.

- Co nowego bosmanie? - zapytał przez mikrofon.

- Odbicia od dna, kapitanie. Na ekranie sama kasza. Poza tym nic.

- Jeśli zaraz czegoś nie znajdziecie, zmieniamy kurs. Dla waszej

background image

przyjemności nie zamierzam wsadzić „Kinkaida” na skały.

- Szukamy - padła odpowiedź.

Davis ustawił teraz swój okręt równolegle do wybrzeża i płynął

niemal na linii, której nie mógł już przekroczyć, jeśli nie chciał

ryzykować wejścia na mieliznę. Zmniejszył szybkość, wreszcie kazał

zatrzymać silniki.

- Co tam mamy? - zapytał wreszcie niecierpliwie. - Nasze

dowództwo pomyśli zapewne, że zwariowałem.

- Że zwariowaliśmy obaj, kapitanie. Teraz zresztą nic nie mamy.

Zniknęli. Wszystko jednak jest nagrane na taśmie i jeśli uznają, że

zwariowaliśmy, to znajdą się z nami w jednej łodzi.

- Bierzcie tę taśmę i chodźcie tu, na mostek. Przygotujemy raport

dla admirała. Zapewne przyślą po taśmę helikopter.

Znowu włączyli wszystkie urządzenia, a komputer powiadomił

ich, że sonar przesuwa się w kierunku północnym. Podnieśli się z

dna i w chwilę potem ruszyli. Płynęli w całkowitym milczeniu, po

jakimś czasie usłyszeli, choć o wiele słabsze niż poprzednio, dźwięki

sonaru, który oddalał się na północ.

- Czy sądzisz, że po prostu zapomną o nas? - zapytał Tupolew.

- Wykluczone. Płynęli w naszym kierunku i usiłowali nas zloka-

lizować. Będą nas szukać, jak nie ci sami, to inni, których

zaalarmują. Gdy zapadnie noc, musimy powiadomić Koniewa. Być

może zmieni program operacji.

Tarancew zadecydował, że dopłyną do brzegów wysepki

Bainbridge i usiądą na płyciźnie. Tam panował zapewne mniejszy

ruch, a na brzegu nie było dróg. Na wyspie znajdował się jakiś

background image

indiański rezerwat. W nocy podpłyną pod powierzchnię, żeby

wystawić antenę. Nikt nie powinien tego zauważyć.

ROZDZIAŁ VI

Ryng ogarnął wzrokiem pokój i zdumiał się w duchu. Patrzcie no,

patrzcie... Tak wcześnie rano, a przygnało tu tyle szarż. Najbardziej

śmieszył go wymuskany i sztywny adiutant admirała. Ciekawe, czy

nosi w teczce papier toaletowy, żeby w razie potrzeby podcierać

szefa. Wśród komandosów nie spotykało się takich nadętych,

oślizłych fagasów.

Harry Coffin, jak na admirała, był całkiem równym facetem. Z nim

można było konie kraść. Po co jednak zwołano tych wszystkich

oficjeli. Najlepszą, właściwie jedyną drogą do uporania się z tym, co

działo się w zatoce Puget, było udawanie, że w ogóle nic się nie

dzieje. Jeśli był tam ktoś, to musi uwierzyć, że nie został odkryty, że

może spokojnie działać, i wtedy dopiero się go dopadnie. Musi to

trochę potrwać, ale skutek będzie gwarantowany. Po co więc zbierać

tych facetów z orderami? Oni jedynie przeszkadzają.

Bernie Ryng był zdecydowanym zwolennikiem działania

szybkiego, ale spokojnego. Nie można rozgłaszać, że w operacji

biorą udział komandosi. Trzeba wszystko zaplanować, ale plan w

każdej chwili może ulec zmianie, w zależności od okoliczności. Tylko

tak pozbawia się przeciwnika szans.

Bernie Ryng czuł się trochę nieswojo. Zazwyczaj to właśnie on

planował operacje i zawsze wolał być w ofensywie. Operacje

obronna czy ochronna były dla niego czymś nowym.

background image

Siedział w milczeniu i przysłuchiwał się dyskusji. Jakiś

wiceadmirał z Waszyngtonu proponował dokładne przeszukanie

całej zatoki Puget przy użyciu kilkunastu niszczycieli i fregat, którym

towarzyszyłyby łodzie podwodne i helikoptery.

Ryng milczał, ale w duchu pomyślał sobie, że jeśli przeciwnik jest

choć w połowie tak sprytny, jak na to wygląda, to zanim zacznie się

jakakolwiek operacja, albo się wycofa, albo ukryje i nic nie osiągną.

Przeciwnicy popełnili na razie jeden błąd - zabili Ernie'ego, choć

zrobili to najprawdopodobniej w obronie własnej. Oznaczało to

jednak, że był tam płetwonurek. Ryng pomyślał, że postąpiłby

zapewne tak samo, z tym że zatroszczyłby się o ukrycie ciała delfina.

Zresztą nie wiadomo, jakie okoliczności towarzyszyły temu, co

wydarzyło się tam w głębinach. Być może i on nie mógłby ukryć

delfina.

A to spotkanie z łodzią podwodną... czysty przypadek. Tamci nie

mogli przewidzieć, że jakiś okręt będzie tu sprawdzał swój sonar. A

Bernie nie miał najmniejszej wątpliwości, że była to łódź podwodna.

Musieli wiedzieć, że są namierzani, i natychmiast zniknęli. Co, do

diabła, mogła robić łódź podwodna w rejonie Seattle? Miniaturowa

łódź podwodna.

Jeśli usiłowali się ukryć, to mogli to być tylko Rosjanie.

Wprawdzie oba kraje były teraz w zasadzie sojusznikami, ale jedna i

druga strona była nadal bardzo podejrzliwa. Ostatecznie ani oni, ani

Rosjanie nie wyrzekli się broni atomowej. Rosyjskim dowódcom

tridenty musiały spędzać sen z powiek.

Przypomniał sobie przebieg wczorajszej odprawy u Harry'ego

Coffina. CIA wiedziała, że Rosjanie mieli miniaturowe łodzie

background image

podwodne, wręcz idealne do szpiegowania i podmorskiej dywersji.

Utrzymywali to w największej tajemnicy, co bardzo niepokoiło

Waszyngton. Dlatego CIA starała się zdobyć jak najwięcej

informacji. Polityczna przyjaźń wcale nie osłabiała działań CIA z

naszej, a KGB z ich strony. I CIA natrafiła na jakieś sygnały, że

podwodny okręt baza z miniaturowymi łodziami pojawił się w

porcie nad Pacyfikiem. Potem gdzieś zniknął.

Należało więc przypuszczać, że „Kinkaid” natrafił na jeden z tych

mini-pojazdów. Waszyngton kanałem dyplomatycznym zapyta o to

Moskwę i na pewno dostanie stanowcze zaprzeczenie. Prawdę

muszą wykryć oni, komandosi i marynarze. Jeśli to była miniatura,

a nie mogło być inaczej, to okręt baza też znajduje się gdzieś w tym

rejonie. Musi wspierać załogę miniatury. W jej wnętrzu można

przebywać najwyżej przez kilka dni.

Co, u diabła, robiła łódź w tym właśnie miejscu, w rejonie Seattle

czy Bremerton? Sama zatoka Puget nie mogłaby interesować

Rosjan. Tam nie było przecież tridentów, które znajdowały się w

bazie w Bangor.

Wiceadmirał nie przestawał mówić. Roztaczał czarną wizję znisz-

czeń, jakich można by dokonać w Bremerton, gdzie mieściła się

stocznia i jakaś filia zakładów Boeinga, przy czym przewidywał

użycie torped, rakiet średniego zasięgu i różnych innych rodzajów

broni, które mu przychodziły na myśl.

Boże, co też ten facet wygaduje! Brakuje tylko inwazji dzikich

królików, pomyślał Ryng.

Poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś ręki. Odwrócił głowę. Za

nim siedział skulony Harry Coffin, który dał mu znak głową, żeby

background image

wyjść. Gdy znaleźli się za drzwiami, Ryng, nie czekając, co powie

admirał, rzucił:

- Admirale, sądzę, że powinniśmy się zatroszczyć o bezpieczeń-

stwo pańskiej bazy. Ci tutaj odciągają naszą uwagę od tego, co jest

rzeczywiście ważne.

Coffin przytaknął skinieniem głowy. Nie miał wątpliwości co do

tego, że Związek Radziecki obawiał się tridentów. Wielokrotnie, przy

różnego rodzaju okazjach, Moskwa stawiała sprawę rezygnacji obu

stron z tego rodzaju broni, uważając, że w obecnym stanie

stosunków między obu supermocarstwami okręty podwodne

dysponujące strategiczną bronią jądrową nie są potrzebne.

Waszyngton jednak nie myślał o pozbyciu się broni, która dawała

mu możliwość druzgocącego uderzenia w każdym miejscu globu.

Rosjanie ze swej strony, a zwłaszcza rosyjscy wojskowi, nie ukrywali,

że jak długo istnieć będą tridenty, tak długo Rosja nie może się czuć

w pełni bezpiecznie. Niektórzy ludzie z Pentagonu, o czym Coffin

doskonale wiedział, od dawna przepowiadali, że Moskwa poczyni

jakieś kroki, żeby w razie konieczności móc zatrzymać tridenty w

bazie, nie dopuścić do ich wyjścia w morze. W każdym razie należało

liczyć się z tego rodzaju operacją radziecką i być przygotowanym do

jej udaremnienia. Tak przynajmniej powinien był rozumować

rozsądny i przewidujący dowódca. Właśnie dlatego Coffin

zaangażował grupę komandosów z delfinami.

- To są mądrzy faceci - mówił Bernie Ryng. - Gdyby nie zostali

zmuszeni do zabicia delfina, gubilibyśmy się teraz w domysłach, tak

jak ci tam, na sali. Dla mnie jest oczywiste, że tamtych nie interesuje

Bremerton, jak przypuszczają pańscy goście, a zwłaszcza ten

background image

wiceadmirał z Waszyngtonu. Interesują ich jedynie tridenty.

- I mnie się tak wydaje - przytaknął Coffin. - Musisz jednak

pamiętać, że ci, którzy tam radzą, od dawna nie mieli do czynienia z

prawdziwymi operacjami na morzu. Teraz się muszą wymądrzać,

żeby uzasadnić swoje pobory i rangi.

- Mogę się założyć o każdą sumę, że płetwonurek, który zabił

Ernie'ego, dostał się na te wody łodzią podwodną. Mini-łodzią. Nie

przypłynął tu przecież kajakiem, nie przyszedł też na piechotę.

- Czy sądzisz, że taką właśnie łódź wykrył sonar „Kinkaida”?

- Wszystko na to wskazuje. Nie koncentrowałbym się jednak na

tym. Musimy myśleć przede wszystkim o bazie tridentów.

- Zgadzam się. Nie będziemy się przejmowali gadaniem tych

facetów. - Ruchem głowy wskazał na drzwi sali konferencyjnej.

- Ten wiceadmirał może nam jedynie przeszkadzać. Nie mógłby

pan skontaktować się z którymś z jego przełożonych, aby go

uspokoili?

- Nie martw się o wiceadmirała, Bernie, i zostaw go mnie. Powiem

ci, co zrobimy. - Harry Coffin gotów był zrobić wszystko, co w jego

mocy, żeby osłaniać swoją bazę, i to miało być głównym i jedynym

zadaniem komandosów.

W nocy, na kilka godzin przed tym, nim rozpoczęła się owa

konferencja, Mikołaj Koniew wysłuchał radiowego meldunku

Tarancewa. Połączenie przebiegało w ściśle określonym czasie i

zgodnie z wytycznymi. Tarancew podał swoje położenie, a oficer

siedzący obok dowódcy odnotował ten punkt na mapie. Koniew

popatrzył na mapę i jeśli się nawet zdziwił, nie dał tego poznać po

background image

sobie. Wiedział, że dowódca mini-łodzi zaraz wyjaśni, dlaczego skrył

się u wybrzeży niewielkiej wysepki Bainbridge, na płytkich wodach,

na których nie było żadnego ruchu.

Połączenie mogło uchodzić za całkowicie bezpieczne.

Porozumiewali się na falach krótkich w zakresie rzadko

wykorzystywanym, a ponadto głos był elektronicznie kodowany przy

nadawaniu i elektronicznie rozkodowywany przy odbiorze.

Tarancew zameldował, że zostali namierzeni przez sonar z

jakiegoś amerykańskiego okrętu, który nawet próbował ich ścigać.

Koniew zastanawiał się. Tarancew miał odciągnąć uwagę Amery-

kanów od kanału Hood, a nawet zasugerować im, że celem operacji

może być Bremerton. Zbyt szybko jednak wykryto obecność łodzi.

On sam nie był jeszcze dostatecznie przygotowany do wykonania

zadania. Na razie miał zbyt mało danych, żeby podjąć jakąś decyzję.

Polecił więc Tarancewowi pozostać w ukryciu i zgłosić się za

dwadzieścia cztery godziny. Sam postanowił połączyć się z placówką

na brzegu.

Meldunki od Dońskiego nie nadchodziły, co znaczyło, że u niego

wszystko było w porządku.

Dokładnie o godzinie 0.01 Koniew przeszedł na inną długość fali.

- Stacja Vancouver. Tu Drwal dziewięć. Odbiór - mówił do

mikrofonu.

Odczekał trzy minuty i powtórzył wezwanie.

W minutę później w głośniku odezwał się kobiecy głos:

- Drwal dziewięć, tu stacja Vancouver. Mam nadzieję, że luki masz

już pełne i wracasz do domu. Co masz do przekazania?

Kobieta? Poczuł dziwną przyjemność słuchając tego głosu. Od ilu

background image

tygodni nie rozmawiał z kobietą?

Otrzymał odpowiedź, jakiej oczekiwał. Nie bał się podsłuchu, gdyż

tak mógł rozmawiać każdy.

- Mój numer dwa miał przypadkowe spotkanie. Chciałbym

wiedzieć, jaka była na to reakcja. Przekaż przy następnym

połączeniu.

Usłyszał spokojną odpowiedź:

- Rozumiesz, że natychmiast nie mogę tego załatwić. Przykro mi,

ale to musi potrwać.

Wyczuwał w tym głosie sympatię i chęć niesienia pomocy. Starał

się wyobrazić sobie tę kobietę, ale nie potrafił.

- Poczekam - odpowiedział. - Koniec.

Połączenie było bardzo krótkie, tak jak ich tego uczono. Zamknął

oczy. Kobieta, z którą rozmawiał, musiała być młoda i atrakcyjna.

Pierwsza, jaką słyszał od wielu tygodni. Zdumiał się, że zrobiło to na

nim takie wrażenie. Właściwie najsmutniejsze w tym spotkaniu w

eterze było to, że najprawdopodobniej nigdy się nie spotkają twarzą

w twarz.

Po zakończeniu rozmów radiowych znowu się zanurzyli. Pozo-

stawali w tym samym rejonie, a więc u wschodniego wejścia do

cieśniny Juan de Fuca, nieco na północ od miejscowości i półwyspu

Dungeness, gdzie rozdzielili się z obiema miniaturkami. Płynęli z

minimalną szybkością po bokach trójkąta. Nad nimi przechodził

główny szlak statków handlowych. Koniew wybrał to miejsce z

całym rozmysłem. Zlokalizowanie ich właśnie tu było bardzo mało

prawdopodobne.

background image

Jakże trudno było wyobrazić sobie człowieka na podstawie

brzmienia jego głosu. Musiała przyznać, że głos się jej podobał. W

nocy śniła, że rozmawia z rosyjskim oficerem. Wyglądał dokładnie

tak, jak ludzie z Zachodu wyobrażają sobie Rosjan: wysoki blondyn z

lekko wystającymi kośćmi policzkowymi i jasnoniebieskimi bły-

szczącymi oczami.

Zbudziła się bardzo wcześnie. Na dworze była gęsta mgła, w

pokoju panował szary półmrok. Wsunęła nogi w ciepłe pantofle,

narzuciła szlafrok i pomaszerowała do kuchni. Tu napiła się soku z

grejpfruta i nastawiła wodę na kawę.

Popijając ją zastanawiała się nad swoją sytuacją. Wiedziała, że

uczestniczy w jakiejś wielkiej, poważnej operacji, o wiele większej,

niż początkowo przypuszczała. Co mówił ten głos? Jakieś

przypadkowe spotkanie jego numeru dwa? O co tu mogło chodzić?

Czyżby były dwie

łodzie podwodne i jedna z nich została zlokalizowana? Gdzie oni się

ukrywają? W Kanadzie nie ma niczego, co usprawiedliwiałoby jakieś

operacje. Tak, to na pewno Amerykanie wpadli na ich ślad.

Wyszła przed dom i spojrzała w niebo. Mgła opadała, tak jak

wczoraj, ukazując czyste niebo. Zapowiadał się kolejny słoneczny

dzień. Niewidoczne jeszcze ciągle mewy darły się wniebogłosy.

Niecierpliwiły się czekając, aż mgła opadnie. Dopiero wtedy będą

mogły zjeść śniadanie.

Gdy wskazówki zegara osiągnęły szóstą, nastawiła radio na

umówioną długość fal i przez kilka minut czekała. Czerwone

światełko na skali informowało, że ktoś włączył się na tej długości.

Nadali swój szyfr identyfikacyjny, po czym Corinne przekazała to, co

background image

miała do przekazania. Ku swemu zaskoczeniu natychmiast uzyskała

odpowiedź.

- Znam sprawę...

Czyżby to był głos Roberta? - starała się zidentyfikować rozmówcę,

ale nie była pewna.

- Poinformuj, że to zwykły przypadek. Próba urządzeń. Zapewnij,

powtarzam, zapewnij, że to przypadek.

Chwila przerwy. Być może jej rozmówca otrzymywał od kogoś

jakieś wyjaśnienia, albo też czytał tekst z notatek. Potem znowu ten

sam głos:

- Niemniej jednak sprawę trzeba potraktować poważnie. Oni też ją

tak traktują... - Znowu chwila przerwy w transmisji i ponownie głos

mężczyzny: - Będą poszukiwali. Nie wolno dopuścić do zlokali-

zowania obiektu. Powtarzam... nie wolno dopuścić. Raczej się

wycofać. Ujawnienie w ogóle nie wchodzi w grę. To rozkaz.

Powtarzam... rozkaz. Tamten ma się teraz łączyć z tobą zawsze o

północy i pozo stawać na nasłuchu przez godzinę. Gdybyśmy coś

mieli, włączymy się w tym czasie.

Miała ochotę zapytać, dlaczego sami nie połączą się bezpośrednio

z tą łodzią podwodną, jeśli to w ogóle była łódź, ale się

powstrzymała. I tak nie wyjaśniono by jej tego. Zresztą połączenia

musiały być jak najkrótsze. Wprawdzie prowadzono je na rzadko

używanych częstotliwościach fal, ale wytłumaczono jej, że nie wolno

dopuścić do zlokalizowania ani nadawcy, ani odbiorcy.

- Czy masz coś jeszcze do przekazania? - usłyszała.

- Nie.

- Kolejny kontakt w nocy po twojej rozmowie z tamtym. Koniec.

background image

Światełko na skali odbiornika zgasło. Rozmówcy wyłączyli się.

Oparta wygodnie o poręcz fotela rozmyślała. Była przekonana, że

wplątała się w coś bardzo niebezpiecznego. Bardziej niż wszystko, co

robiła w Vancouverze. Czuła się odpowiedzialna za tego nieznanego

jej człowieka, który zapewne ukrywał się gdzieś niedaleko w

głębinach morza. Ta mieszanka zagrożenia i odpowiedzialności

sprawiła jej swoistą przyjemność.

Teraz musi czekać do północy. Dlaczego temu z morza wolno się z

nią łączyć tylko raz na dobę, i to właśnie o północy? Czy nie powinno

się go szybciej ostrzec przed niebezpieczeństwem? Zaczynali go

szukać.

Gdy słońce podniosło się wyżej i zaczęło przygrzewać, wzięła

książkę i wyszła przed dom. Nie było upalnie, ale w słońcu wystar-

czająco ciepło, żeby się opalać bez niczego. Wysmarowała ciało

olejkiem i ułożyła się na materacu. Pomyślała, że następny

mężczyzna, z którym pójdzie do łóżka, zobaczy ją całą opaloną. Czy

mógłby to być ten rosyjski oficer, który gdzieś tam w morzu czekał

na jej ostrzeżenie?

Minęła co najmniej godzina, gdy się zorientowała, że machinalnie

przewraca kartki książki, nie mając pojęcia, co czyta. Jej myśli

opanowały jakieś fantazje i marzenia o mężczyźnie, którego nie

znała, a tylko raz słyszała jego glos. Poczuła podniecenie.

ROZDZIAŁ VII

Okręt podwodny o napędzie atomowym „Seahorse” pozostawał w

służbie od dwudziestu lat i wykonał w tym czasie wiele trudnych

background image

operacji w najróżniejszych rejonach świata. Zadanie, jakie otrzymał

obecnie, wydawało się jednak dziwne. Rozkaz brzmiał: Patrolować

cieśninę pomiędzy Port Angeles na półwyspie Olympic, w stanie

Waszyngton, a kanadyjskim portem Victoria na wyspie Vancouver.

„Seahorse” był jedynym okrętem podwodnym tej klasy, w bazie w

Bremerton, i on też jako pierwszy, i na razie jedyny, otrzymał rozkaz

patrolowania. W dwadzieścia cztery godziny później miał do niego

dołączyć drugi okręt tej samej klasy. Wtedy przez cieśninę nie

przepłynie niezauważona nawet większa ryba.

Kapitan natychmiast zorientował się, że patrolowanie wcale nie

będzie łatwe. Urządzenia elektroniczne rejestrowały całą kakofonię

dźwięków oraz ich echa. Związane to było z bardzo ożywionym w

tym miejscu ruchem statków handlowych, kutrów rybackich i

prywatnych jachtów.

Gdy wypłynęli na głębokie wody, wzięli kurs na zachód. Oficer

nawigacyjny wykreślił linie kursu, którym miał się odbywać patrol.

Wcześnie rano samolot patrolowy za pomocą detektora

magnetycznego wykrył jakieś słabe sygnały na północ od latarni

morskiej w New Dungeness. Ponieważ nie było w tym rejonie

żadnych zatopionych wraków, „Seahorse” zamierzał zacząć patrol od

skontrolowania tego kwadratu. Gdyby odkryto jakąś łódź

podwodną, rozkaz brzmiał: Atakować!

Kapitan „Seahorse'a” wiedział o tym, że sonar niszczyciela i

„Kinkaid” wykrył wczoraj obiekt, który identyfikowano jako nie-

przyjacielską, zapewne rosyjską, łódź podwodną,

najprawdopodobniej miniaturę. Wynikałoby z tego, że gdzieś w tym

rejonie znajduje się okręt podwodny

background image

spełniający rolę bazy. Istniała szansa spotkania albo mini-łodzi, albo

okrętu bazy. Oba spotkania mogły być niebezpieczne. Na pytanie,

czy nie są to przypadkiem wymyślone w Pentagonie i uzgodnione z

Kremlem i z Białym Domem manewry amerykańsko-radzieckie,

kapitan otrzymał zdecydowaną odpowiedź: nie. Miał więc atakować,

ale mimo takich rozkazów w głębi ducha był przekonany, że rzecz

jest gdzieś wysoko uzgodniona, co najprawdopodobniej wyjdzie na

jaw, kiedy nawiąże kontakt z przeciwnikiem.

Z drugiej strony cieśniny, a więc u wyjścia na Pacyfik, podobne

zadania patrolowe podejmował drugi atomowy okręt podwodny.

Gdyby intruz został zlokalizowany, miał mu odciąć drogę ucieczki.

Znalazłby się wtedy w kleszczach między dwoma okrętami podwod-

nymi, atakowany jednocześnie z góry przez lotnictwo.

Taka koncepcja operacji wydawała się logiczna, ale planowanie w

gabinetach strategów i dowodzenie zanurzonym okrętem podwod-

nym to dwie różne sprawy, zwłaszcza jeśli zadanie ma być

wykonywane na tak ruchliwych wodach, że na ekranach radaru i

sonaru uzyskiwano całą plątaninę linii niemożliwych do

zidentyfikowania.

Kapitan „Seahorse'a” miał do tego wszystkiego stosunek bardzo

sceptyczny. Okręty radzieckie nie miały żadnych powodów, żeby się

wkradać do cieśniny. Było to zbyt niebezpieczne, po prostu głupie i

całkiem sprzeczne z aktualnymi stosunkami supermocarstw. Praw-

dopodobnie jakiś statek rzucił potajemnie do morza pojemniki z

odpadami toksycznymi i właśnie te pojemniki zostały wykryte przez

samolot. Stąd cały alarm i polecenie odszukania igły w stogu siana.

Okręt płynął ustalonym kursem. Obsługa sonaru już pracowała,

background image

wykorzystując dodatkowo sygnały rejestrowane przez hydrofony

rozmieszczone na dnie cieśniny. Odbierano dziesiątki takich

sygnałów i każdy starano się zidentyfikować, co nawet dla

doskonałych fachowców „Seahorse'a”, dysponujących

najnowocześniejszym sprzętem, było zadaniem wyjątkowo

żmudnym i jak dotąd bezowocnym.

Naturalnym środowiskiem okrętu podwodnego jest głębokie,

otwarte morze. Tam, w głębinach, okręt taki porusza się najpewniej.

A kiedy dwa okręty podwodne polowały na siebie, zawsze starały się

unikać ruchliwych szlaków. Obie strony zachowywały się w takich

wypadkach jak rewolwerowcy, z których każdy chciałby

niepostrzeżenie podejść przeciwnika i pierwszy oddać strzał. Tu

sytuacja była inna. I polowanie na tych wodach było ogromnie

utrudnione.

„Seahorse” wpłynął w wyznaczony kwadrat i podjął poszukiwania.

Jego kapitan wiedział doskonale, że jeśli znajduje się tu jakiś okręt

podwodny przeciwnika, on sam nie zdradzi swojej obecności, a

zlokalizowanie go nie będzie łatwe. Złościła go myśl, że przecież

mogą to być manewry potajemnie uzgodnione między Wa-

szyngtonem a Moskwą i że w manewrach tych właśnie on może się

okazać gorszy.

- Kapitanie!

Koniew rozpoznał głos podoficera obsługującego stację sonaru i

odwrócił głowę.

- Namierzyłem chyba okręt podwodny.

- Sądzisz? - Oczy Koniewa zwęziły się lekko.

background image

- Mamy tak wiele sygnałów... Ruch ogromny... Cała kakofonia

dźwięków... - Podoficer rozłożył ręce, dając do zrozumienia, że są

wobec nich bezradni. - Wyłapaliśmy jeden dźwięk, który sugeruje,

że coś płynie pod wodą. Próbujemy go wyizolować, ale na razie

zanika. Może się mylę, ale wygląda to na okręt podwodny.

Koniew milczał. Wiedział, że w ich sytuacji lepiej było się mylić,

niż dać się zaskoczyć. Przez myśl przemknęły mu strzępy rozkazów,

jakie otrzymał przed wypłynięciem - unikać wszelkich kontaktów...

nie atakować, chyba że zagrożony jest główny cel misji... jeśli

zostaniesz zmuszony do ataku, cel musi być natychmiast zniszczony,

a ty wycofujesz się, żeby uniknąć dalszych spotkań. Z całą pewnością

nie była to jedna z jego mini-łodzi. Ich położenie znał dość

dokładnie. Ani inna radziecka łódź podwodna. To mogli być

wyłącznie Amerykanie.

- Dobry jesteś - pochwalił obsługującego sonar podoficera, a

stojącemu za nim swojemu zastępcy rozkazał: - Zachować ciszę,

przygotować wyrzutnię torped!

Wolał być przygotowany na każdą ewentualność, również do

natychmiastowego zniszczenia poszukującego go okrętu

podwodnego, jeśli tamci rzeczywiście go szukali. W jego sytuacji nie

było czasu na zabawę w kotka i myszkę.

Załoga „Gorkiego” była zgranym, doskonale wyszkolonym zespo-

łem. Polecenia kapitana wykonywano szybko i bezszmerowo. Ludzie

mieli zaufanie do dowódcy i wierzyli, że wyciągnie ich z każdej

opresji.

Tym razem załoga nie znała jednak i nie mogła znać rzeczywistego

celu operacji i Koniew doskonale o tym wiedział. W ich armii, i tej

background image

dawnej, komunistycznej, i obecnej, narodowej, wśród dowódców

dominowało przekonanie, że im mniej żołnierz wie na temat

wykonywanej operacji, tym mniej się boi i denerwuje. W takim też

duchu nadal szkolono żołnierzy. Koniew nie był zwolennikiem tej

teorii, ale niewiele mógł zrobić. Nie mógł ujawnić rzeczywistego celu

operacji.

Płynęli nadal bardzo wolno i bardzo cicho. Mieli znaczną

przewagę nad przeciwnikiem, przede wszystkim dlatego, że już go

wykryli, a sami najprawdopodobniej pozostawali niezauważeni.

Przeciwnik tymczasem zaczął schodzić nieco głębiej, o czym

świadczyły łatwe do zidentyfikowania odgłosy.

- Posuwa się w kierunku północno-zachodnim z szybkością około

dziesięciu węzłów - raportował sierżant.

Kurs ten oznaczał, że tamci płyną niemal prosto na „Gorkiego”.

Czyżby to był czysty przypadek?

- Ustal jego dokładny kurs - polecił Koniew.

- Kurs: dwa, dziewięć, zero. Szybkość: trzynaście węzłów -

zameldowano.

A w chwilę potem uzupełnienie:

- Płyną stałym kursem. Nie manewrują.

Koniew gorączkowo rozważał sytuację. Gdyby tamci już go

usłyszeli, wykonaliby pewne manewry, żeby dokładniej

zidentyfikować cel. Gdyby teraz zaczął się wycofywać, natychmiast

by go usłyszeli. Załoga „Gorkiego” zachowywała się dotąd bardzo

cicho i można było przyjąć, że nie zostali wykryci. A jeśli się mylił?

Wydawało się, że ma jeszcze szansę, iż go nie wykryją albo po prostu

zgubią.

background image

- Utrzymujemy stały kurs i niezmienioną szybkość - powiedział

cicho. Nie mógł podjąć innej decyzji. Obsłudze wyrzutni torped

rozkazał, by była gotowa do oddania strzału. To na wypadek, gdyby

tamten okręt nie zmienił kursu. Jeśli nie będzie innego wyjścia,

musiał być pewny, że „Gorki” wystrzeli pierwszy.

Kapitan „Seahorse'a” był sfrustrowany. Ze wszystkich stron

otaczały ich jakieś źródła dźwięków. Znajdowali się właśnie w kwad-

racie, w którym samolot zwiadowczy wykrył źródło fal

magnetycznych. Niczego jednak nie namierzyli. Jeśli nawet coś tu

było, to doskonale ukryte.

Ponieważ poszukiwania nie dawały rezultatu, kapitan kazał zato-

czyć koło, by mogli przeszukać dokładniej cały kwadrat. Czas wlókł

się ogromnie wolno, nic się nie działo. Kapitan wszedł do

pomieszczenia sonaru i zza pleców operatorów patrzył na ekrany.

Wychwytywali każdy dźwięk i usiłowali go przeanalizować, szukając

czegoś, co mogłoby się wydawać podejrzane.

Zakreślili pełne koło - i nic. Kapitan wszedł do sterowni i wydał

polecenie powrotu do poprzedniego kursu. W miejscu

odnotowanym przez samolot nie znaleźli niczego podejrzanego.

- Zakreślili koło i chyba biorą poprzedni kurs, kapitanie.

Koniew skinął głową. Tamci najwyraźniej czegoś szukali. Teraz

znowu płyną prosto na nich. Czy domyślili się? Czy byli gotowi do

ataku?

Sonar podawał odległość celu po przebyciu przez okręt każdych

dwustu metrów, meldując zmniejszanie się odległości pomiędzy

nimi. Tamci znajdowali się w idealnej pozycji, żeby oddać do nich

background image

strzał.

Torpedy, jakimi dysponował Koniew, rozwijały dużą szybkość i

miały automatyczny celownik nakierowany na źródło dźwięków,

jakie wydawały obracające się śruby. Przeciwnik nie miał

najmniejszych szans ucieczki. Zachowanie się Amerykanów

wskazywało natomiast na to, że poszukują właśnie ich i że się do

nich zbliżają.

Szef zmiany sonaru na „Seahorse” wreszcie wychwycił podejrzane

źródło dźwięku. Było bardzo słabe, zanikające, ale całkiem wyraźne.

- Kapitanie, jakiś obiekt przed nami! Coś, co wyprodukował

człowiek.

- Zbadać! - padło polecenie.

PING!

Wiązka dźwięków poleciała przez głębiny w kierunku niezbyt

odległego celu.

PING!

- Odkryli nas, ale nie wiedzą, co to - stwierdził ze spokojem

Koniew. Nie miał już wątpliwości, że atak będzie konieczny.

Wewnątrz okrętu panowała kompletna cisza. Wszyscy stali na

swoich miejscach gotowi do wykonania rozkazów dowódcy.

- Przygotować torpedę...

Sierżant sonaru monotonnym, pozbawionym cienia emocji głosem

podawał położenie przeciwnika. Kiedy ten znalazł się na najdogod-

niejszej dla „Gorkiego” pozycji, Koniew wydał rozkaz. Poczuli lekki

wstrząs, gdy torpeda została wystrzelona z wyrzutni.

background image

- Torpeda wystrzelona w naszym kierunku! - w głosie człowieka z

obsługi sonaru zabrzmiały tony histerii.

Nadsłuchujący nie mieli najmniejszej wątpliwości. Słyszeli

wyraźnie płynącą torpedę.

- Cała naprzód! - krzyknął kapitan „Seahorse'a” i kazał skierować

okręt ostro w głębinę. Podłoga pod nogami załogi pochylała się w

stronę dziobu.

- Ile do dna?

- Około osiemdziesięciu metrów.

To zbyt mało, żeby wykonać manewr, który pozwoliłby na

zgubienie torpedy. Gdyby byli na otwartym oceanie, sytuacja byłaby

całkiem inna. Kapitan wiedział, że torpeda jest szybsza od jego

okrętu. Mogli próbować manewrowania, żeby opóźnić trafienie, ale

uciec się nie da. I znowu przemknęła mu przez głowę myśl, że to

przecież ćwiczenia i że najwyraźniej je przegrają, ale nic im się nie

stanie. Przecież radzieccy marynarze byli przyjaciółmi. Tak w

każdym razie zapewniało dowództwo i polityczni przywódcy kraju.

- Wypuścić makiety! - rozkazał. Chodziło o fałszywe cele, które

mogły odwrócić od nich uwagę torpedy.

„Seahorse” gwałtownie zmienił kurs i znalazł się w odległości

piętnastu metrów od mulistego dnia. Niżej już zejść nie mogli.

Ponownie wypuścili makiety. Torpeda była coraz bliżej. Goniła

okręt, jakby przyciągana magnesem, nie zwracając uwagi na

wypuszczone makiety. Po prostu urządzenie naprowadzające w

dziobie torpedy kierowało pocisk na źródło dźwięków.

Nastąpiło uderzenie. W rufę okrętu. W niespełna sekundę potem -

wybuch. Strumienie wody pod ogromnym ciśnieniem wdarły się do

background image

maszynowni.

„Seahorse” przestał posuwać się do przodu. Tony wody zaczęły

ściągać go w dół, do dna. Wprawdzie sygnały komputerowe odizolo-

wały dziób okrętu od zmiażdżonej rufy, ale opadanie nie ustawało.

W chwilę potem zgasło światło na pokładzie i w tym samym

momencie „Seahorse” uderzył w dno, podnosząc fontannę mułu.

Okręt zamienił się w stalową trumnę, która spoczęła sto pięćdziesiąt

metrów pod powierzchnią oceanu.

Mikołaj Koniew słyszał wyraźnie huk pękających przegród i wyob-

raził sobie przerażenie tamtych ludzi, którzy w ostatniej sekundzie

życia zrozumieli, że przegrali z kretesem. Potem jeszcze jeden huk,

wywołany zapewne zetknięciem się kadłuba statku z dnem, i cisza.

Istniało prawdopodobieństwo, że odgłosy te zarejestrowały

również statki przepływające w okolicy. Zapewne wkrótce na

powierzchnię wody wypłynie olej i szczątki rozbitego okrętu,

wskazując miejsce, gdzie doszło do podwodnej tragedii. Wydarzenie

musiały też odnotować hydrofony porozmieszczane na dnie cieśniny.

Rozkazy, zgodnie

z którymi działał, były jasne: nie mógł pozostać w tym miejscu. Cel

zniszczono i nie był już niebezpieczny. W ciągu kilku najbliższych

godzin rejon ten zaroi się od poszukujących go samolotów i okrętów.

Skierował więc „Gorkiego” na południe. Płynęli w kierunku Cypla

Dungeness, gdzie dno morskie opadało stromo do głębokości

jakichś stu metrów. Mogli się tam ukryć pozostając jednocześnie

blisko brzegu. Cypel był prawie niezamieszkany, a więc w nocy będą

mogli bez obawy podpłynąć pod powierzchnię i wysunąć antenę.

background image

Koniew zamknął się w swojej kajucie i położył na koi. Leżał z

przymkniętymi oczami i zastanawiał się. Czy spotkanie, z jakiego

wyszedł na razie zwycięsko, to przypadek, czy też skutek jakichś

przecieków na Kremlu? W Moskwie sytuacja skomplikowała się.

Wszędzie kręcili się Amerykanie i naprawdę trudno było powiedzieć,

kto i w jakim zakresie z nimi współpracował. A może popełniono

jakieś błędy podczas operacji? Mimo wszystko jednak spotkanie to

było chyba czystym zbiegiem okoliczności. Amerykanie mogli coś

podejrzewać, ale na pewno nie mieli pojęcia, o co tak naprawdę

chodzi.

Szybko się zorientują, że stracili okręt podwodny. Zastosują

drastyczne środki, by zabezpieczyć bazę tridentów. Doszedł do

wniosku, że trzeba skierować ich uwagę w innym kierunku. Cel

operacji musi zostać osiągnięty, i to jest ważniejsze niż wszystko

inne, niż życie jego podkomendnych. Zatopienie amerykańskiej

łodzi podwodnej zmienia sytuację. Trzeba wydać Tarancewowi

odpowiednie dyspozycje. A Donskoj... wierny, oddany i zawsze

twardy Donskoj... on też nie może o niczym wiedzieć.

Admirał Harry Coffin przeciągnął się, a zrobił to po raz trzeci w

ciągu ostatnich trzydziestu minut. Ryng zdawał sobie sprawę, że

Coffin próbuje w ten sposób odprężyć się i zmniejszyć napięcie, jakie

każdy z nich odczuwał. Już od ponad godziny wiedzieli o tragedii

„Seahorse'a”. Nie mieli najmniejszej wątpliwości, że nie był to po

prostu wypadek. Samoloty patrolowe odkryły już plamy ropy i jakieś

pływające szczątki w rejonie, gdzie się wydarzyła katastrofa. Wrak

leżał na głębokości stu pięćdziesięciu metrów, z pewnością

background image

całkowicie zniszczony.

Przypuszczali, że tragedię spowodowała torpeda lub mina.

Wybuch nastąpił najprawdopodobniej w tylnej części okrętu, a

zatem należało się domyślać, że była to torpeda akustyczna,

namierzająca źródło dźwięku, a więc śrubę. Wszystko to jednak były

tylko domysły. Kto i z

jakich powodów mógł zatopić amerykańską łódź podwodną w

okresie pokoju? Stosunki z Moskwą zdawały się wykluczać tego

rodzaju akcję. Czyżby jakaś prowokacja szalonych dowódców woj-

skowych? Odpowiedzi na to i wiele innych pytań leżały jednak poza

zasięgiem ich możliwości.

Bernie Ryng czuł się tak samo zagubiony jak Coffin. Czyżby to

naprawdę zrobili Rosjanie? Niemal na pewno ich łodzie podwodne

znajdowały się w tym rejonie. Nikt inny by się tu przecież nie

pojawił, co jednak niczego jeszcze nie wyjaśniało. A w ogóle dlaczego

się tu znaleźli? Co chcieli osiągnąć, jeśli zdecydowali się na tak

szaleńczy krok jak zatopienie „Seahorse'a? A może jednak był to

tragiczny wypadek?

- Jestem przekonany, admirale, że ich rzeczywistym celem jest

baza tridentów. - Bernie przerwał przeciągające się ciężkie

milczenie.

- Masz całkowitą rację, choć nie wszyscy zarówno u nas, jak i w

Waszyngtonie podzielają tę opinię.

Ryng nie odpowiedział. Zastanawiał się nad tym, kto mógł

dowodzić tą operacją. Ktoś, kto nie cofał się przed niczym -

odpowiedział sam sobie. - Kto nie zastanawiał się nad reperkusjami

międzynarodowymi i nad stanem stosunków Waszyngton - Moskwa.

background image

A zatem rosyjski komandos, doskonały ekspert wojskowy nie inte-

resujący się polityką, á w każdym razie podporządkowujący politykę

celom wojskowym.

- Komandos - mruknął półgłosem.

- Co powiedziałeś?

- Tu musi być komandos, admirale. Czuję to. „Seahorse”

przypadkiem stanął na jego drodze do celu. Uznał, że nie ma innego

wyjścia, więc zatopił go.

- Obawiał się, że zagrożony jest jego plan?

- Zapewne tak. Jestem gotów założyć się o każdą sumę, że ich

ostatecznym celem jest pańska baza. Na razie gdzieś się ukryją, ale

jeszcze o nich usłyszymy.

- I ja tak myślę. Mam poufne wiadomości z Waszyngtonu, że

cywile z Białego Domu chcą wnieść sprawę na forum Rady Bez-

pieczeństwa ONZ, choć jeszcze nie mamy żadnych dowodów. W

Pentagonie natomiast rozległy się już głosy o konieczności podjęcia

działań represyjnych. Gdyby udowodniono, że to naprawdę

Rosjanie, rzecz może się stać poważna.

- O to bym się na razie nie martwił. Pozostawmy politykę innym, a

my zajmijmy się tridentami.

Coffin skinął głową, że się zgadza.

- Musimy wzmocnić ochronę. Jak myślisz, Bernie, jakie mogą być

ich kolejne posunięcia?

- Tego nie da się przewidzieć. Jedno jest pewne, że pozostaną

gdzieś tu w pobliżu.

- Dam ci do dyspozycji wszystko, co zechcesz.

- Sądzę, admirale, że trzeba zachować ostrożność. Żadnej demon-

background image

stracji sił. Oni pewnie na to czekają. Utrzymajmy normalne patrole

w kanale. My natomiast zwiększymy aktywność pod wodą. Ściągnę

jeszcze paru moich ludzi. Jeśli coś ma się wydarzyć, to wydarzy się w

ciągu kilku najbliższych dni.

Coffin uniósł brwi, jego twarz wyrażała sceptycyzm.

- Jak na faceta, który wie tyle samo co ja, jesteś ogromnie pewny

siebie.

- Być może, ale proszę pamiętać, że oni kierują się takimi samymi

zasadami jak my. Mnie łatwiej wczuć się w psychikę komandosa niż

panu.

Andriej Tarancew prawie nigdy się nie uśmiechał i w ogóle nie

okazywał żadnych emocji. Tym razem jego twarz była pochmurna.

Rozkazy, jakie właśnie otrzymał przez radio, były tak sprzeczne z

jego oczekiwaniami, że nie potrafił ukryć zaskoczenia. Tupolew i

Osipenko również byli zaszokowani i z pewną ulgą stwierdzili, że ich

dowódca podzielał te uczucia.

W milczeniu wysłuchali płynących z głośnika, nieco zniekształ-

conych słów Koniewa, po czym zdumieni i zaskoczeni, wymienili

między sobą spojrzenia.

Tarancew był tak oszołomiony, że zapomniał potwierdzić przyjęcie

rozkazu. Natychmiast usłyszał zniecierpliwiony głos:

- Co z odbiorem?

- Potwierdzam odbiór. - Tarancew odpowiedział automatycznie,

ale natychmiast dodał: - Proszę o powtórzenie poleceń.

- Natychmiast wziąć kurs na południe cieśniną Puget i dojść do

kanału prowadzącego do Bremerton. Trzymać się możliwie blisko

background image

brzegu, żeby uniknąć wykrycia. Macie dziesięć mil do przebycia,

dobrze przed świtem powinniście być na miejscu. Jeśli wejście do

kanału nie jest strzeżone, wchodzicie i podpływacie pod stocznię.

Tam u wejścia wschodniego stawiacie dwie miny. Po wykonaniu

zadania wracacie na obecną pozycję i jutro o tej samej porze

nawiązujecie kontakt. Skończyłem.

Rozkaz był jasny i całkiem jednoznaczny. Dotychczasowy plan

został zmieniony. Musieli wykonać nowe zadanie i od tego

uzależniony był ich powrót do bazy.

- Czy zrozumiano? - padło jeszcze z głośnika.

- Sugerowałbym raczej postawienie min w najwęższym miejscu

kanału w rejonie Cypla Glover. Tam jest jeszcze wystarczająco

głęboko na wykonywanie manewrów. Odbiór. - Odwrócił głowę,

żeby sprawdzić reakcje Tupolewa i Osipenki. Obaj z aprobatą skinęli

głowami.

- Nie. Wykonać zgodnie z poleceniem. Gdyby okazało się to

konieczne, użyć płetwonurków. Czy zrozumiano?

Tarancew zrozumiał, że rozkaz nie ulegnie zmianie. Popatrzył na

kolegów. Ich twarze były bez wyrazu. Jasne, że zdawali sobie sprawę

z tego, co mógł dla nich oznaczać.

- Zrozumiano. Koniec - powiedział całkiem automatycznie.

A więc wszystko uległo zmianie i wygląda na to, że się ich z jakichś

powodów poświęca. Tarancew nie miał złudzeń, że rozkazu nie da

się wykonać bez strat. Z całą świadomością i z zimną krwią wysyłano

ich na śmierć. Amerykanie musieli zastosować szczególne środki

bezpieczeństwa, a oni nie mogli korzystać z przewagi, jaką w innych

warunkach dawały im podwodne mini-pojazdy.

background image

Według pierwotnego planu mieli stworzyć zaplecze dla załogi

„Dońskiego”. A teraz polecono im wykonać operację minowania na

płyciźnie w całkiem innym rejonie. To równało się samobójstwu.

Jaki był cel tej operacji? Przecież jakiś musiał być. Zawsze z myślą

o czymś wysyła się ludzi na śmierć. Tarancew chciał znać ten cel,

chciał wiedzieć, dlaczego ma umierać.

- Przygotować się. Odpływamy! - wydał rozkaz nie patrząc już

na swoich towarzyszy.

Równie zdumiony był Leon Donskoj, gdy w nocy nawiązał kontakt

z „Gorkim” i otrzymał rozkaz powrotu. Jeszcze nie musiał przecież

wracać. Mieli dość paliwa, wystarczający zapas powietrza i min, żeby

nadal wykonywać swoje zadania. Rozkaz jednak był jednoznaczny:

- Wracać do bazy.

ROZDZIAŁ VIII

Pływanie w towarzystwie delfina stanowiło dla Danny'ego Westa

ekscytujące przeżycie. Każda wyprawa stawała się wielką przygodą.

Tym razem stopień trudności był ogromny. Ciemna noc, a pod

wodą zupełnie czarno. Widoczność równa zeru. Utrudniona

orientacja i uczucie, jakby się zawisło w czarnej próżni. Kiedy Danny

pozostawał sam, zdany był wyłącznie na świecącą tarczę kompasu.

Co chwila metalowym świerszczykiem przywoływał swego

przyjaciela.

Bull zjawiał się natychmiast. West zapalał latarkę i w kręgu światła

widział rozradowany, uśmiechnięty pysk towarzysza, który nie po-

trzebował światła. Był w swoim żywiole, a naturalny sonar

background image

doskonale zastępował mu wzrok.

Delfin nie potrafił tylko mówić i nie mógł zaraportować, co

odnalazł w głębinach. Stanowili więc zgrany i uzupełniający się

zespół. Byli uzależnieni nawzajem od siebie.

Bull i Danny wyruszyli na patrol w środku nocy, gdyż Harry Coffin

przekonał dowództwo, że głównym celem operacji przeciwnika był

prawdopodobnie kanał Hood i baza tridentów. Wszystko zdawało

się wskazywać na to, że ktoś usiłował zablokować wyjście tridentów

z ich bazy. Taki punkt widzenia przyjęto też w Pentagonie. Przystali

nań politycy z Białego Domu i zgodzili się przez kilkanaście najbliż-

szych godzin nie rozpoczynać żadnej akcji protestacyjnej. Zatem

Ryng i jego komandosi nie tylko mieli strzec bazy, ale też znaleźć

dowody na to, że baza ta jest w niebezpieczeństwie.

Bull i Danny podjęli poszukiwania nieco na północ od wejścia z

kanału do bazy. Płynąc za delfinem Danny na wodoodpornej mapie

zaznaczał szlak, jaki przemierzali. Delfin co chwila nurkował w głąb,

żeby sprawdzić, co wykrył na dnie. Za każdym razem jednak był to

jakiś złom.

Dopływali do granic penetrowanego kwadratu, gdy Bull z kolejnej

wyprawy na dno powrócił wyraźnie podekscytowany. Otwierał pysk,

domagając się, by jego przewodnik dał mu „zabawkę”, jaką w takich

wypadkach stosowali.

West był już zmęczony, zapas powietrza prawie się wyczerpał. Dał

jednak Bullowi lokalizator i kierując się wskazaniami przyrządu

popłynął w kierunku, gdzie ten go umieścił. Delfin krążył wokół

jakiegoś obiektu pokrytego mułem, który wyglądał jak pokrywa

metalowej beczki.

background image

Danny potarł ręką powierzchnię odkrytego przedmiotu i

stwierdził, że wykonany był z czystego, błyszczącego metalu,

nietkniętego przez korozję. Doszedł do przekonania, że ma przed

sobą obudowę jakiejś podłużnej tuby i nagle zrozumiał, co znaleźli.

Była to mina akustyczna znanego mu typu, produkcji radzieckiej. A

więc mają dowód. Mają to, na czym admirałowi Coffinowi tak

bardzo zależało.

Wiedział, że czujniki zapalnika zaprogramowano na dźwięki śrub

tridenta, które powodowały uruchomienie silnika - mina, jak

torpeda, mogła podążyć w kierunku źródła dźwięku. W głowicy było

wystarczająco dużo ładunku wybuchowego, żeby zniszczyć trident.

West poklepał delfina. Zaznaczył na mapie punkt, w jakim się

znajdowali, i wypuścił w kierunku powierzchni pojemnik z zieloną

rakietą. Był to sygnał dla wspierającej go grupy, gdzie mają zacząć

poszukiwania.

Przypadek sprawił, że tę właśnie rakietę dostrzegł Leon Donskoj.

Przed powrotem raz jeszcze podniósł peryskop, żeby rzucić okiem

na powierzchnię kanału Hood. Właśnie wtedy na południowej

stronie ciemnego nieba, w niewielkiej odległości od nich, pojawił się

świetlisty zielony łuk. Było to tak nieoczekiwane, że się w pierwszej

chwili przeraził. Nie działo się jednak nic nadzwyczajnego.

Zaznaczył na mapie punkt, w którym rozbłysła rakieta. Zdarzyło się

to bardzo blisko Vinland, a więc w rejonie, gdzie umieścił jedną z

min. Czyżby zwykły przypadek? Nie był jednak skłonny wierzyć w

przypadki i uznał, że coś jest nie w porządku. Przypomniał sobie

delfina, który go zaatakował. Delfiny w tych wodach były rzadkością.

Wprawdzie nie dostrzegli żadnych śladów zaangażowania człowieka

background image

w tamten dramatyczny incydent, niemniej jednak... Czy dobrze

zrobił nie składając o tym meldunku radiowego?

Za kilka godzin spotkają się z „Gorkim”. Donskoj postanowił

wracać jak najszybciej, żeby poinformować dowódcę o wszystkich

tych niepokojących spostrzeżeniach. Wykorzystując ciemności i

mały ruch na morzu mogli płynąć stosunkowo szybko.

Corinne domyślała się, że operacja, w jakiej przyszło jej uczest-

niczyć, nie odbywała się zgodnie z planem. Musiało wydarzyć się coś

złego, coś, czego nie przewidziano. Ci, którzy utrzymywali z nią

kontakt, zachowywali się nerwowo.

Złamano zasady bezpieczeństwa łącząc się z nią o nieoczekiwanej

porze. Zadawała sobie pytanie, dlaczego w ogóle wybrano właśnie ją

i tę wysepkę? Dlaczego nie nawiązywano bezpośrednich kontaktów?

I nie znajdowała na nie odpowiedzi.

Wczoraj w południe, kiedy wygrzewała się na słońcu przed

domem, zaalarmował ją jakiś glos. Przestraszyła się. Ta część wyspy

była przecież całkiem bezludna. Po jej drugiej stronie stało kilka

rybackich baraków i niewielki żeński klasztor - zakonnice

obsługiwały jedyny sklep, urząd pocztowy i port rybacki, do którego

przybijały również promy. Dopiero po chwili zrozumiała, że głos

wydobywał się z głośnika.

Przekazano jej komunikat o ruchu okrętów marynarki amerykań-

skiej na okolicznych wodach z poleceniem, żeby nocą przesłała go

dalej. Dlaczego połączyli się w środku dnia? Czy nie narażano jej?

Amerykanie mogli podsłuchać tę rozmowę, choć zapewniano ją, że

łączność jest całkowicie bezpieczna.

background image

Wydarzenia, w których w jakiś sposób uczestniczyła, rozgrywały

się czterdzieści osiem kilometrów na południe od wyspy i należało

wątpić, by szukano czegoś właśnie tu.

Samotny pobyt zaczynał być nużący i Corinne postanowiła rozej-

rzeć się po okolicy. W domku znalazła mapę wysp archipelagu San

Juan. Jej wysepka miała jakieś sześć i pół kilometra długości, a

odległość pomiędzy północnym i południowym wybrzeżem wynosiła

około pięciu kilometrów. Postanowiła zacząć zwiedzanie od

najbliższej okolicy i pomaszerowała wschodnim wybrzeżem.

Gdy przedzierała się wąską ścieżką wśród krzewów rosnących nad

brzegiem niewielkiej zatoczki, zobaczyła łódź rybacką. Była bardzo

blisko brzegu. Dostrzegła ją w chwili, kiedy już nie mogła się cofnąć

bez budzenia podejrzeń.

W łodzi była tylko jedna osoba - mężczyzna. On również ją

dostrzegł, gdyż gwizdnął.

Stanęła, ręką przysłoniła oczy, by nie oślepiało jej słońce, i obser-

wowała go. Rybak podprowadził łódź pod sam brzeg. Znajdował się

od niej nie dalej niż o dwadzieścia metrów.

- Wszystko w porządku? - zapytał.

- Dziękuję, tak - odpowiedziała.

- Czy nie zgubiła się pani przypadkiem? - pytając rybak rzucił

niewielką kotwicę, po czym usiadł na ławeczce koło steru.

- Ależ nie.

Wiatr przesunął łódź jeszcze bliżej brzegu, tak że nieznajomego

dzieliło od Corinne nie więcej niż dziesięć metrów. Na burcie

zauważyła jej nazwę: „Dream Girl”. Rybak zapalił papierosa.

- A więc nie zgubiła się pani i nie mogę pani udzielić pomocy. - Był

background image

chyba wysokim mężczyzną, miał miłą, opaloną twarz i blond włosy.

Oczy przyjazne i stale lekko uśmiechnięte. Corinne znała się na

mężczyznach i była przekonana, że ten przygodny rozmówca nie

stanowi dla niej żadnego zagrożenia.

Ponieważ milczała, odezwał się znowu:

- Od lat wpływam do tej zatoczki i nigdy nikogo tu nie spotkałem.

Wystraszyła mnie pani.

- A co ja mam powiedzieć? - zaśmiała się.

- Mnie pani nie mogła się przestraszyć. Mnie się nikt nie boi.

- A czego pan tutaj szuka? - w jej głosie zabrzmiała nuta

podejrzliwości.

- Właściwie niczego. A pani?

- Też niczego. Spacerowałam.

- Nigdy nie słyszałem, żeby tu ktokolwiek spacerował. Tu nikt nie

mieszka.

Uśmiechnęła się.

- I ja nie spodziewałam się, że kogoś spotkam - odpowiedziała.

- Tak, ale to moja okolica. Zawijam do zatoczki Cooka od dawna.

- Nie wiedziałam, że to zatoczka Cooka.

- To ja ją tak nazwałem. Nazywam się Jimmy Cook - zaśmiał się.

Zauważyła, że ma bardzo miły uśmiech. - I pani musi mieć jakieś

imię.

- Corinne - odpowiedziała z pewnym wahaniem.

- Ładne imię - uznał. - Co pani robi w mojej zatoczce? Nie wtykam

nosa w cudze sprawy. Nie musi pani odpowiadać. Martwię się

jedynie, czy nie planuje pani wybudowania tutaj jakiejś kolonii

mieszkaniowej. Musiałbym sobie szukać innej samotni.

background image

- Oczywiście, że nie planuję niczego takiego. Zajmuję się ptakami.

Obserwuję... zbieram materiały do pracy.

- Aha! Naukowiec! - Klasnął w dłonie zadowolony. - Nigdy kogoś

takiego tutaj nie spotkałem. Jakie ptaki panią interesują?

Zastanawiała się, czy nie wyczuwa w jego głosie kpiny, ale był

chyba całkiem poważny.

- Ptaki morskie. Poszukuję również gniazd orłów. Tu jest wiele

ptaków, panie Cook. Gdyby pan znał nowe gatunki tutejszych mew...

- Panie Cook? - Miał minę obrażonego. - Nie jestem staruszkiem,

żeby tak się do mnie zwracać. Po prostu Jimmy. Wszyscy tak do

mnie mówią. To najprostsze.

- Oczywiście, że najprostsze - zaśmiała się. - Jest pan rybakiem?

- Przeważnie, ale jak się znudzę, zawijam do tej zatoczki i czytam

książki. Tak było w każdym razie do dzisiaj. Teraz, kiedy dotarły tu

kobiety, nie wiem, jak będzie.

- A jak pan myśli, co ja czuję? Miałam być sama z ptakami. Teraz

pan może mi je wystraszyć.

- Żartuje pani. Od kiedy łódź rybacka przeszkadza ptakom?

Ten wesoły mężczyzna zaczynał się jej podobać. Skinęła głową i z

pewnym wahaniem w głosie powiedziała:

- No dobrze, Jimmy, wygrałeś tę rundę. Wierzę, że nie

przeszkadzasz moim ptakom.

Nieoczekiwanie rybak rozgadał się na temat ornitologii.

Opowiadał o gnieżdżących się tu mewach, nurkach, nawet o

pojawiających się w lecie pelikanach. Wiedział na ich temat

zdumiewająco wiele. Nagle zatrzymał się w połowie zdania.

- Przecież ty znasz ten temat o wiele lepiej niż ja. Nie mówiłem

background image

głupstw?

- Wręcz przeciwnie. Powiedziałeś wiele ciekawych rzeczy.

- Bardzo dziękuję. Czasami potrafię być gadułą.

- Muszę już iść. Zostawiam do twojej dyspozycji całą zatokę.

- Miło mi było z tobą pogadać. Tu bardzo rzadko można z kimś

porozmawiać... - i Jimmy rozgadał się ponownie, opowiadając, jak

zrezygnował na jakiś czas z łowienia ryb i wziął się do nauki, a

potem powrócił na swoją łódź.

Nie miała wątpliwości, że był to jeden z najbardziej szczerych i

otwartych mężczyzn, jakiego kiedykolwiek spotkała. Rozmawiali

niespełna godzinę, a czuła się tak, jakby wymieniła poglądy ze

starym przyjacielem.

- I porzucisz swoją łódź, żeby ukończyć studia? - zapytała.

- Nigdy. Nie potrafiłbym żyć bez niej, bez tej zatoki, teraz tym

ważniejszej, że ciebie tu zobaczyłem.

Musiał dostrzec na jej twarzy jakiś cień, gdyż zapytał:

- Niepokoi cię to spotkanie? Zapewniam, że jestem najbardziej

nieszkodliwym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałaś. Długo

tu pozostaniesz?

- Już się wynoszę i będziesz miał swoje ustronie wyłącznie dla

siebie.

- Wcale się nie musisz spieszyć. Bardzo miło rozmawia się z tobą.

Naprawdę. - Położył rękę na sercu, jakby przysięgał, że jest całkiem

szczery.

- Czasami łowienie staje się nieznośnie nudne, tak jak dzisiaj. Czy

zobaczę cię jeszcze?

- Być może pokażę się tu za kilka dni. Obserwacje zabierają mi

background image

masę czasu, potem notatki i pisanie.

- Rozumiem - westchnął głęboko. - Chciałbym, abyś zachowała o

mnie dobre wspomnienia; co byś powiedziała o całkiem świeżym

krabie na obiad? Lubisz kraby?

Spiżarnię i lodówkę miała pełne, ale oferta była nie do

pogardzenia.

- Oczywiście, że lubię - odpowiedziała.

- Doskonale. Nigdy jeszcze nie miałaś świeższego kraba.

Ukląkł i na chwilę zniknął za burtą, a kiedy się podniósł, trzymał w

ręce wielkiego żywego kraba. Podniósł go do góry i powiedział:

- To dla ciebie, na obiad.

- Woda jednak jest zbyt zimna, żebym chciała popłynąć po ten

obiad.

- I dla mnie za zimna, ale coś wymyślimy.

Jimmy wsunął kraba do plastykowej torby, torbę położył na

podłodze małej gumowej tratwy umocowanej do łodzi. Odwiązał

tratwę i pchnął mocno w kierunku brzegu. Popłynęła, ale po chwili

ugrzęzła na jakichś kamieniach o kilka metrów przed Corinne.

- Przepraszam. Skały podwodne - usprawiedliwiał się Jimmy. -

Spróbuję jeszcze raz.

- Nie, daj spokój - powstrzymała go. Zdjęła pantofle i weszła do

płytkiej wody. - Wchodzę przecież do wody szukając gniazd na

skałach. - Wzięła z tratwy torebkę z krabem i cofnęła się do brzegu. -

Teraz mi się wydaje, że sama trochę zapracowałam na swój obiad.

- Ty chyba nie jesteś tutejsza? - przerwał jej pytaniem.

- Dlaczego tak myślisz? - Widziała w jego oczach zaciekawienie.

- Twój akcent. Niby kanadyjski, a jednak jakiś inny.

background image

- Jesteś bardzo bystry. Sądzę, że mogłam nabrać obcego akcentu.

Wiele podróżowałam, obracam się czasami w towarzystwie ludzi nie

stąd. - Wiedziała, że nigdy w pełni nie wyzbyła się brytyjskiego

akcentu, choć usilnie starała się przyswoić sobie akcent kanadyjski.

- A więc odchodzisz! - ni to stwierdził, ni zapytał z wyraźnym

smutkiem w głosie.

- Tak, ale jestem wdzięczna za tak wspaniały dar. Raz jeszcze

dziękuję, panie Cook. - Lepiej zachować dystans i w ogóle

zapomnieć, że są tak mili ludzie na świecie, pomyślała.

- Bardzo proszę, ale jeśli pani chce być tak oficjalna, to przypo-

minam, że nie znam pani nazwiska...

- McCarthy - skłamała gładko.

- ...pani McCarthy. Gdybym tu zawinął jutro, spotkam panią?

Zawahała się. Nie wolno było niczego obiecywać.

- Nie wiem... Nie jestem pewna.

- W każdym razie, jeśli dopisze pogoda, „Dream Girl” i ja

zjawiamy się tu jutro o tej samej porze. Zapewne będziemy też mieli

jakiś nowy przysmak na obiad.

Znowu się zawahała.

- Nie potrafię powiedzieć...

Jimmy tymczasem wyciągnął kotwicę i zapuścił silnik kutra.

- Do zobaczenia, do jutra! - krzyknął i odwrócił łódź dziobem

w kierunku wyjścia z zatoczki.

Pomachała mu ręką i pomyślała, że niewielu jest tak miłych i

otwartych ludzi na świecie. Uznała iż na pewno nie powinna

pokazywać się tu jutro...

background image

Mikołaj Koniew najwyraźniej był poruszony. W zamyśleniu przy-

gryzał dolną wargę i patrzył w podłogę, jakby tam mógł znaleźć

odpowiedź na dręczące go pytanie. Wreszcie podszedł do stołu, na

którym rozłożone były mapy.

- Nie oczekiwałem, że dojdzie do tego tak szybko – mruknął

wreszcie do stojącego po drugiej stronie stołu Dońskiego, pochylił

się nad mapą i wpatrywał się w miejsce zaznaczone przed chwilą

przez dowódcę mini-łodzi. Punkt ten znajdował się po wschodniej

stronie kanału Hood koło miejscowości Vinland. Tu Donskoj

umieścił jedną z min i tu w nocy strzeliła zielona rakieta.

Meldunkiem o zielonej rakiecie przejął się o wiele bardziej niż

wiadomością o ataku delfina.

Donskoj również pochylił się nad mapą i powiedział:

- To tu, jestem tego absolutnie pewny.

Koniew zmarszczył nos i cofnął się o krok. Od Dońskiego po

prostu śmierdziało. Urządzenia sanitarne w miniaturowych

pojazdach były dość prymitywne, a odór niemytego ciała ludzkiego

był nie do zniesienia.

Donskoj zauważył reakcję swojego dowódcy i w głębi ducha był

zadowolony. Uznawał geniusz tego człowieka, ale nie znosił jego

arogancji. Nie miał też zamiaru się cofać.

Dowódca „Gorkiego” zastanawiał się tymczasem nad

otrzymanymi informacjami. Niewątpliwie były prawdziwe, ale

człowiek przemęczony, po kilkudziesięciu godzinach spędzonych w

zamkniętym miniaturowym pomieszczeniu nie był w stanie dokonać

trzeźwej oceny sytuacji. Możliwe, że Amerykanie odnaleźli minę, ale

background image

mogły też być całkiem inne powody wystrzelenia tej rakiety.

- W każdym razie realizacja planu może się skomplikować -

powiedział raczej do siebie niż do słuchającego go oficera i już

głośniej dodał: - Wyglądasz na zmęczonego.

- Jestem nieco wyczerpany.

- Wyśpisz się, kiedy zakończymy całą operację.

- Rozkaz! - Donskoj zrobił wysiłek, żeby w jego głosie brzmiał

entuzjazm. - Nie jestem jednak pewien, czy będę pracował

precyzyjnie. Mogę popełniać błędy...

- Nie martw się o to, Leonie - rzekł Koniew z odcieniem wyższości.

- Tym razem popłynę z tobą i będę wszystko kontrolował.

Wypoczniesz potem. Potrzebuję jednak twojej pomocy. Na jakiś czas

opuszczę pojazd, wtedy ty przejmiesz nad nim kontrolę.

Donskoj oparł się o stół, podniósł głowę i czując narastający gniew

powiedział:

- Oczywiście, kapitanie. - Czy to, co usłyszał, oznaczało, że tamten

zdejmuje go ze stanowiska dowódcy mini-łodzi? Starał się nie

okazywać swoich uczuć i zapytał: - Czy mogę znać cel naszej

wyprawy, żeby przygotować się na wszelką ewentualność?

- Nie musisz się do niczego przygotowywać - usłyszał. - Nie

przejmuję twoich obowiązków dowódcy, będę jedynie nadzorował tę

konkretną operację. Kiedy mnie nie będzie, ty odpowiadasz za łódź.

Donskoj był niezadowolony. Nie lubił wypraw, których celu nie

znał: Niezależnie od tego, co powiedział Koniew, czuł, że jego

pozycja dowódcy mini-łodzi została zagrożona. Zamiast jednak dać

wyraz swoim wątpliwościom, zapytał:

- Czy mogę przed wyjazdem wziąć prysznic?

background image

- Oczywiście. - Jeśli nawet Koniew dosłyszał sarkazm w pytaniu

podkomendnego, udał, że tego nie zauważa.

Przed udaniem się do mini-łodzi Koniew zarządził odprawę

oficerów „Gorkiego”. Kiedy zebrali się w pomieszczeniu

kapitańskim, zwrócił się do swojego zastępcy:

- Kapitanie Waskij, być może w czasie mojej nieobecności

przeciwnik będzie chciał was zlokalizować. Upoważniam pana

zarówno do dokonania manewru wycofania się, jak i do ataku.

Decyzja zależeć

będzie od okoliczności. Proszę nie brać pod uwagę ani względów

bezpieczeństwa obu mini-łodzi, ani mojego bezpieczeństwa.

Zwłaszcza mojego. Sam się o nie zatroszczę. - Powiódł wzrokiem po

zebranych oficerach i kontynuował: - W żadnym razie „Gorki” nie

może wpaść w ręce Amerykanów. Nie wolno dać im żadnego

dowodu naszej obecności tutaj. Mogą się domyślać, ale nie mogą być

pewni. Takie mamy instrukcje. Gdyby nie było innego wyjścia,

uruchomi pan mechanizmy samozniszczenia. Rozumiecie, co mam

na myśli i co to znaczy?

- Oczywiście, kapitanie - odpowiedział Waskij nieco ochrypłym

głosem. Obecni na odprawie oficerowie zachowali powagę i spokój.

W grę musiało wchodzić coś niesłychanie ważnego, skoro dowódca

gotów był dla osiągnięcia celu poświęcić zarówno mini-łodzie, jak i

„Gorkiego”.

Jeśli byli zaskoczeni, nie dali tego po sobie poznać. Nie padło też

ani jedno pytanie o powód, dla którego Koniew zamierzał opuścić

okręt bazę.

background image

- To może być właśnie to, Bernie. - Harry Coffin odłożył

słuchawkę telefonu. - Nasz samolot patrolowy P-3 wykrył jakieś

źródło odbicia fal magnetycznych w pobliżu Cypla Dungeness.

Obiekt porusza się bardzo powoli, ale niewątpliwie coś tam musi

być.

- Jak daleko od wraka „Seahorse'a”?

- Blisko brzegu, w kierunku południowym. - Pokazał palcem na

mapie. - Zapewne gdzieś w tej okolicy.

- W pobliżu wejścia do kanału Hood. To może być miniaturowa

łódź podwodna, ale może też być okręt baza. Albo i jedno, i drugie.

- Wysyłam okręt podwodny „Honolulu”, żeby spenetrował ten

rejon.

- Kto tam jest kapitanem?

- Dan Ward. Mniej więcej od roku.

- Znam go, to świetny dowódca. On wie...?

- Wie. Poinformowaliśmy go o losie „Seahorse'a”. Będzie uważał i

jemu już się to nie przydarzy.

- Historia lubi się powtarzać. Unikniemy ryzyka, jeśli da mi pan

kilka godzin czasu.

- Co masz na myśli?

- Wyślę tam Lena Todda z Chesterem. Za piętnaście minut mogą

wyruszyć na łodzi patrolowej. W wodzie będą za niecałą godzinę.

- Godzina to bardzo wiele i nie mamy żadnej gwarancji...

- Oczywiście, że nie mamy - Ryng przerwał admirałowi. -

Jednakże widział pan nasze delfiny w pracy. Jeśli tam jest jakaś łódź

podwodna, Chester ją znajdzie i będziemy mogli naprowadzić

„Honolulu” prosto na cel bez najmniejszego ryzyka.

background image

- Daję wam dwie godziny. Sto dwadzieścia minut, nie więcej.

Potem do akcji wkracza „Honolulu”.

- Doskonale. Umowa stoi. - Ryng wyjął z kieszeni niewielką

latarkę, podszedł do okna i nadał sygnał świetlny w kierunku

nabrzeża. - Są już w drodze - oznajmił.

Coffin również podszedł do okna, patrzył przez chwilę, westchnął i

powiedział:

- Przewidywałeś, że się złamię?

- Byłem tego pewien. Pan wie, że to najlepszy sposób wykrycia...

- Chciałbym, żebyś miał rację.

- I jeszcze jedno, admirale. Nawet jeśli odnajdziemy ten okręt

podwodny, nie będzie to wcale oznaczało, że mamy już wszystkich.

Zapewne będą gdzieś jeszcze mini-łodzie, a jeśli odnaleźliśmy jedną

minę, muszą być i inne. Niech pan na razie trzyma tridenty w bazie.

W tym czasie saperzy zaczęli rozmontowywać minę znalezioną

przez Danny'ego Westa. Zazwyczaj tego rodzaju praca zajmowała

wiele czasu. Teraz jednak nie można było pozwolić sobie na

opieszałość. Wywieziono minę w niezamieszkany rejon leśny i

przystąpiono do działania. Szczęśliwie technicy zaraz na początku

natrafili na elektroniczny mechanizm uaktywniający akustyczny

zapalnik. Stwierdzono, że jest to mechanizm zdalnie sterowany,

uruchamiany za pośrednictwem fal radiowych. Nie było

wątpliwości, urządzenie miało służyć do zatapiania okrętów

podwodnych, gdyby gdzieś daleko zapadły tego rodzaju decyzje.

Jeśli, jak przypuszczano, były to miny radzieckie, to mogły być użyte

jedynie po podjęciu decyzji politycznych w Moskwie. Ustawienie ich

było dowodem, że Moskwa nie ufała Waszyngtonowi.

background image

Tak to w każdym razie zinterpretował Coffin, gdy mu telefonicznie

przekazano wyniki ekspertyzy technicznej. Ryng jeszcze nie zdążył

wyjść z jego gabinetu, gdy admirał poinformował go o meldunku, po

czym dodał:

- Pentagon i nasi politycy nie będą chcieli w to uwierzyć. Oni

natychmiast podnieśliby krzyk, protesty, uciekliby się do gróźb. My

zaś musimy mieć nieco czasu, żeby się zorientować, o co w ogóle w

tym wszystkim chodzi.

Ryng zgodził się z nim.

- Moi chłopcy potrzebują jeszcze około dwunastu godzin na

przeszukanie całego kanału. Nie wierzę, żeby postawili tam kilka

min i po prostu się wycofali. Na pewno planują coś jeszcze.

Znowu zadzwonił telefon. Admirał odebrał go i przez chwilę

słuchał w milczeniu.

- No i wykrakałeś - powiedział po chwili. – Hydrofony

rozmieszczone u wejścia do Bremerton zarejestrowały jakieś

podejrzane dźwięki. Właśnie próbują ustalić ich źródło.

ROZDZIAŁ IX

Tarancew nie bał się, kiedy przeciskali się płyciznami, często

podnosząc peryskop dla sprawdzenia położenia. Był tylko

podniecony. Wiedział, że to ostatnia jego misja, ale nie odczuwał

strachu przed niewątpliwie zbliżającą się śmiercią.

Wzbierał w nim natomiast narastający gniew. Był wściekły, że

miał poświęcić życie własne i kolegów w imię czegoś, czego nie

potrafił zrozumieć. Rozkaz, jaki otrzymali, wydawał się

background image

bezsensowny, ale chyba musiał mieć jakieś uzasadnienie? Tylko

jakie?

Był przekonany, że Tupolew i Osipenko również nie odczuwali

strachu. Chociaż, podobnie jak on, pewnie woleliby znać cel

operacji. Do tego zresztą przyzwyczajano ich przez lata treningu.

Tarancew ostrożnie podniósł peryskop i sprawdził położenie. Cel

leżał o jakieś trzy mile przed nimi. Było tak płytko, że kiosk łodzi

znajdował się tuż pod powierzchnią. Nagle Tarancewa oślepiła biała

rakieta. Hydrofony musiały odnotować ich obecność. Czy to

możliwe, że już ich szukają?

- Tu i jesiotr nie mógłby się przecisnąć niezauważony - mruknął,

nie wiadomo czy do siebie, czy do kolegów. - Ile wody pod kilem?

- Dziesięć metrów, ale to się stale zmienia - zameldował Osipenko.

- Jeśli mapa jest dokładna, to wkrótce wejdziemy w rejon, gdzie przy

odpływie nie będziemy się mogli zanurzyć.

- Silnik stop! - wydał polecenie Tarancew i uśmiechnął się do

kolegów, aby ich podnieść na duchu. - Miejsce dobre jak każde inne.

Zatrzymamy się tu i przygotujemy miny.

- Kto je postawi? - zapytał Tupolew, wiedząc, że to on właśnie

powinien wykonać tę pracę. Wprawdzie wszyscy byli w tym zakresie

odpowiednio przeszkoleni, ale w zespole on wykonywał zadania

płetwonurka.

Tarancew nie odpowiedział. Był zajęty lustrowaniem okolicy.

Uznał, że zbliżenie się do portu na mniejszą odległość nie jest

możliwe, i polecił wypuścić płozy. Usiedli na dnie.

- Wszystko mi jedno, kto to zrobi - odpowiedział Osipenko.

- To należy do mnie. To mój obowiązek - stwierdził Tupolew.

background image

Tarancew opuścił peryskop i znowu uśmiechnął się do kolegów.

Nigdy dotąd nie widzieli, żeby uzewnętrzniał swoje uczucia.

Zdumienie ich wzrosło, gdy usłyszeli:

- Znaleźliśmy się w niezwykłej sytuacji, nie uważacie?

Zmieszali się. W służbie i na dodatek w czasie operacji nie

prowadziło się takich rozmów.

- Czy któryś z was ma pomysł na to, w jaki sposób wydostaniemy

się stąd, kiedy już postawimy miny? - Tarancew ciągle się uśmie-

chał. - Chętnie was wysłucham, gdyż według mnie nasze szanse na

wycofanie się są równe zeru.

- Przede wszystkim trudno będzie je postawić. - Tupolew jako

ekspert wiedział, że miny, którymi dysponowali, zostały

przystosowane do stawiania na większych głębokościach. - Tu jest

piekielnie płytko. - Rozłożył ręce w geście bezradności. - W dodatku

nie mogę zrozumieć celu naszej misji. Mieliśmy...

- Mieliśmy, ale już nie mamy - przerwał mu Tarancew. - Wykrył

nas ten amerykański niszczyciel i być może wydarzyło się coś

jeszcze, o czym nie mamy pojęcia. - Wzruszył ramionami. - Stało się.

Ale musimy przynajmniej wyrównać rachunki.

- Z kim? - nie zrozumiał Osipenko.

- Oczywiście z Amerykanami. Chcą nas przecież zniszczyć i nie

możemy pozwolić, żeby zrobili to bezkarnie. Muszą zapłacić

możliwie wysoką cenę.

Tupolew domyślił się, o czym mówi dowódca, i uśmiechnął się.

- Masz rację. I ja tak myślę. Tanio się nie sprzedamy. Muszą

zapłacić za naszą skórę.

- No więc masz jakiś pomysł?

background image

- To co niby mamy robić? - w głosie Osipenki nie było entuzjazmu.

- To oczywiste, że nie uda nam się postawić min, założyć

zapalników na głowice, wrócić do łodzi i uciec - mówił Tarancew

spokojnie. - Możemy jednak... zmienić nasz mini-pojazd w jedną

wielką bombę. - Patrzył teraz prosto w oczy Tupolewa. - Znasz te

miny o wiele lepiej niż ja. Są tak skonstruowane, że na dźwięk śruby

okrętowej odpalają głowicę, która dogania okręt i niszczy go. Czy

można ominąć fazę pościgu i po prostu w odpowiednim momencie

spowodować wybuch głowicy?

- Wszystko można zrobić, tyle że nie jestem pewien, czy możemy

zaprogramować wybuch na z góry określony czas. Ta broń nie

została skonstruowana z myślą o tego rodzaju działaniu.

- Możemy jednak próbować? - nalegał Tarancew i znów się

uśmiechnął.

- Chyba nawet warto.

- No więc dobrze. Przeobrazimy się w kamikadze, z tym że

Japończycy uderzali samolotami, a my to samo zrobimy naszą

łodzią. - Tarancew uważał, że aby uratować honor komandosów i

wykonać rozkaz kapitana Koniewa, w tej sytuacji nie mają innego

wyjścia. - Na razie jeszcze nas nie odnaleźli. Zostaniemy tu, w tym

miejscu i przygotujemy miny.

Zaczęli dyskutować nad technicznym rozwiązaniem swego planu i

tak się zagłębili w szczegóły, że zapomnieli o strachu i zagrożeniu.

Zastanawiali się, jak przekształcić swój pojazd w wielką torpedę.

Tupolew wprowadził na ekran monitora schemat głowicy miny,

wspólnie projektowali, jak naprędce dokonać w niej przeróbek.

Największym problemem było wprowadzenie takich zmian, żeby

background image

głowice wybuchały w określonym czasie. Każda eksplodująca

głowica spowoduje automatycznie wybuch pozostałych,

znajdujących się w luku pojazdu. Osipenko zasugerował, żeby

decydujący atak nastąpił tuż pod powierzchnią, aby ponad wodą

wystawał szczyt kiosku. Ułatwi to sternikowi naprowadzenie łodzi

na cel. Zdecydowali też, że sternikiem będzie Osipenko. Tarancew i

Tupolew mieli się zająć spowodowaniem wybuchu, musieli więc

wyjść z pojazdu.

Obaj nałożyli skafandry płetwonurków. Przed opuszczeniem łodzi

podali sobie ręce. Nie było żadnych wzruszających pożegnań, nie

mieli nawet na nie czasu.

Gdy znaleźli się na zewnątrz, włączyli przewody łączności

telefonicznej w gniazdka sieci pojazdu i mogli się porozumiewać z

siedzącym za sterami Osipenką. Pracowali szybko i sprawnie, choć

obaj czuli narastające podniecenie.

Nie dało się użyć zapalników, w jakie wyposażone były głowice,

gdyż na tak niewielkiej głębokości mogłyby spowodować

natychmiastowy wybuch. Tupolew wymyślił jednak co innego.

Głowice można było w dowolnym momencie odpalić ręcznie.

Ponieważ przebywając pod wodą niczego nie widzieli, odpowiedni

sygnał musiał w najbardziej stosownym momencie przekazać im

Osipenko.

Jego pierwszy meldunek brzmiał:

- Do głównego nabrzeża stoczni zostało jeszcze jakieś trzy kilometry.

Robi się coraz płyciej. Szybkość pięć węzłów. Powoli ją zwiększam,

żeby nie mogli łatwo trafić, kiedy nas zobaczą.

Łódź płynęła w zanurzeniu, a nad powierzchnią sunął jedynie

background image

szczyt kiosku. Wystawał z wody na kilka zaledwie centymetrów.

- Nie zwiększaj szybkości. Już czujemy tu prąd wody. Gdyby nas

zniosło, wszystko na nic - rozległ się w słuchawkach głos Tarancewa.

- To samo u mnie - dorzucił Tupolew.

Obaj, wczepieni w otwarte luki, płynęli na głębokości około trzech

metrów pod powierzchnią.

W pewnym momencie Osipenko usłyszał jakieś suche klaśnięcie i

gdy się zorientował, co to było, krzyknął do mikrofonu:

- Zobaczyli nas i strzelili w naszym kierunku, ale to był jedynie

wystrzał z karabinu. Zapalili reflektory. Oślepiają mnie... Coś nad-

pływa... nie widzę jeszcze co. Kolejne strzały. Muszę przyspieszyć!

- Jeszcze nie! - krzyknął Tarancew. - Ile nam pozostało?

- Jakieś dwa i pół kilometra. Nadpłynęły nowe kutry czy ścigacze!

- w jego głosie wyczuwało się wyraźnie strach. - Musimy

przyspieszyć.

- Dawaj! Jakoś się utrzymamy.

Kolejna eksplozja w pobliżu kiosku. Na tyle głośna, że usłyszeli ją

płetwonurkowie.

- Strzelają z działek - informował Osipenko. - Muszę zmienić kurs,

żeby ominąć...

- Rób, co trzeba.

Osipenko przekręcił koło sterowe w prawo, by wyminąć ścigacz,

który najwyraźniej chciał ich staranować.

- Ledwo mogę się utrzymać - krzyczał Tupolew.

- Ja też, ale rób wszystko, żeby dopłynąć, Osipenko. Zakładam

detonator - powiedział Tarancew.

- Trafili w kiosk! - niemal histerycznie krzyknął Osipenko. Krew

background image

zaczęła mu zalewać oczy, prawie nie widział. - Jestem ranny. Nie

widzę...

- Nie mogę założyć detonatora...! - ryknął Tupolew.

- Ja założyłem. Trzymajcie...

Zdania tego już nigdy nie dokończył. Ludzie płynący na ścigaczach

i kutrach portowych, które otaczały podwodny pojazd, zobaczyli

nagle słup wody wyrzucanej przez potężną eksplozję. Płynące

najbliżej miejsca eksplozji motorówki zostały uniesione w górę. W

powietrzu fruwały jakieś metalowe odłamki, części rozerwanej na

kawałki łodzi podwodnej.

Amerykanie nie ponieśli żadnych strat. Nabrzeże stoczni pozostało

nietknięte. Wybuch nastąpił daleko. Płetwonurkowie, którzy natych-

miast zaczęli przeszukiwać okolicę, nie znaleźli niczego. Pojazd

przeciwnika został rozerwany na strzępy. Nie mogło być nawet

mowy o szybkim zidentyfikowaniu napastnika...

Corinne wyszła przed dom i usiadła na stopniach. Łuna zachodu

szybko przechodziła w czerń nocnego nieba obsypanego gwiazdami.

Zrobiło się natychmiast chłodno, a nad morzem zaczęła opadać

mgła. Poczuła zimno, przebiegały ją dreszcze i wycofała się do

domu.

Radio włączyło się koło północy. Usłyszała czyjś spokojny i rzeczo-

wy głos. Był to ktoś nowy. Nieznajomy poinformował ją, że zapewne

nie będą już potrzebowali jej pomocy, ale musi jeszcze dyżurować

przy swoim odbiorniku. Czuła coś w rodzaju rozczarowania. Musiała

jeszcze czekać co najmniej sześć godzin, żeby tę informację

przekazać na ląd.

background image

Miał uczucie, że pływa nie w morzu, lecz w atramencie. W

czarnym, zimnym atramencie. Len Tood przypomniał sobie, że taki

atrament był w jego szkolnym kałamarzu.

Chester natomiast czuł się znakomicie. Dla niego dzień czy noc -

cóż to za różnica. Dzięki swemu sonarowi widział doskonale. A teraz

czekała go świetna zabawa w towarzystwie przewodnika. Mieli

poszukiwać w morzu wielkich, twardych obiektów.

Delfin uwielbiał tę zabawę, zawsze kończącą się nagrodą. Czekał

na moment, w którym wokół zapanuje cisza, i wtedy wydawał serię

dźwięków niesłyszalnych dla ucha człowieka. Kiedy powracały jako

odbicie, analizował je. Na razie nie znajdował niczego godnego

uwagi.

Nurkował, wywijał koziołki nad samym dnem, wracał na powierz-

chnię. Nabierał powietrza, zanurzał się i znowu czekał na ciszę.

Zabawa trwała już kilkanaście minut, gdy nagle... Tak, chyba coś

znalazł. Wydał nową serię dźwięków i pochwycił ich odbicie. W

ciemności, niezbyt daleko, znajdował się jakiś wielki i bardzo twardy

obiekt. Coś, czego należało szukać.

Chester dokładnie zlokalizował go. Podpłynął do przewodnika i

delikatnym poszturchiwaniem poprosił o lokalizator, po czym

zniknął w czarnej głębinie. Len nie mógł zobaczyć, jak delfin

podpłynął do wielkiego, obłego celu i ostrożnie umieścił lokalizator

na jego metalowej powierzchni. Dokładnie tak, jak go nauczono. Nie

wydając najmniejszego dźwięku. W chwilę potem był znowu obok

przewodnika, radosnymi ruchami dając mu do zrozumienia, że

wykonał zadanie.

Len Tood wypłynął na powierzchnię. Cieśnina Juan de Fuca była

background image

tej nocy wzburzona, z trudem utrzymywał nadajnik i antenę ponad

falami. Znajdujący się w pobliżu okręt podwodny natychmiast

odebrał sygnały. W chwilę potem przez peryskop dostrzeżono

zieloną rakietę odpaloną przez Tooda.

- Jakiś obiekt przed dziobem, na razie niezidentyfikowany - głos

płynący z głośnika zdradzał podniecenie. - Złapaliśmy również

podejrzane dźwięki przypominające cichy szum silników.

Dowódca „Honolulu” Dan Ward spojrzał na swego pierwszego

oficera. Nie ulegało wątpliwości, że w przybrzeżnych wodach

cieśniny coś się kryło przed nimi, ale jeszcze nie byli pewni, czy

odnaleźli okręt podwodny, który zatopił „Seahorse'a”. Zachowywali

maksymalną ostrożność - mieli do czynienia z mordercą gotowym

na wszystko. Nie mógł to być amerykański okręt podwodny, gdyż

poza nimi żadnego innego nie było w tym rejonie.

To, co odkryli, poruszało się bardzo powoli i ostrożnie.

Ward wiedział, że nie wolno mu ryzykować i gdy tylko

zlokalizowali podejrzany obiekt, polecił przygotować torpedy do

odpalenia.

W miarę upływu czasu Ward nabierał pewności, że ma przed sobą

obcy okręt podwodny, przeciwnik jeszcze nie wie, że został wykryty,

i nie domyśla się, że „Honolulu” jest na jego tropie. Rozkaz, jaki

otrzymał, był całkiem jednoznaczny - zatopić. Nie powtórzy się już

scenariusz, którego ofiarą padł „Seahorse”.

- Zwiększa szybkość. Przecina nasz kurs. Przemieszcza się w głęb-

sze wody.

W chwilę potem przez głośnik dało się słyszeć meldunek: torpedy

background image

gotowe.

Ward wydał rozkaz. Otwarto klapy osłonowe aparatów tor-

pedowych. Dźwięk ten mogły wyłowić aparaty podsłuchowe prze-

ciwnika.

- Aparaty gotowe! - raportował zastępca dowódcy.

- Odpalić torpedę! - Ward wiedział, że za chwilę weźmie odwet za

kolegów z „Seahorse'a”.

- Ster lewo na burt! Zwiększyć szybkość! - Waskij reagował

automatycznie. - Ile wody pod kilem? - rzucił do marynarza przy

sondzie.

- Dwa, zero metrów.

Z sonaru zawiadomiono:

- Wyodrębniliśmy dźwięk przypominający otwieranie klap apa-

ratów torpedowych.

Jak to się stało, że tamci podeszli tak blisko, a oni nie potrafili ich

wykryć? Waskij czuł spływający po plecach strumyk potu. W

żołądku miał jakąś dziwną pustkę. Podłoga pod nogami pochyliła

się. Okręt, reagując na ster, dokonywał ostrego skrętu w prawo.

Otworzyli osłonę, to znaczy, że teraz wyślą torpedę w ich kierunku!

- Trzy, zero metra pod kilem.

Wchodzili na nieco głębszą wodę. Waskij wiedział, że tylko

głęboka woda może ich uratować.

- Podaj kurs w kierunku najbliższej głębi! - rzucił ostro w stronę

dyżurnego przy mapach. - Szybko, nie musi być dokładny.

- Tu... - dyżurny zawahał się. - Tu jest najgłębiej. Na północ i na

zachód płycizny.

background image

Waskij natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Ścigający ich okręt był

na wschód od nich, a po stronie południowej rozciągało się

wybrzeże.

- Zlokalizowaliśmy torpedę! - usłyszeli meldunek z głośnika.

Uciekać!... uciekać!... uciekać! - Waskij miał wrażenie, że ktoś

szepce mu do ucha to słowo. Trzeba zniknąć, gdzieś się skryć,

usunąć się stąd.

Nie mógł zejść głębiej, ale mógł uciekać.

- Melduj o każdej zmianie głębokości - polecił dyżurującemu przy

sondzie.

„Gorki” kluczył jak zając uciekający przed naganką. Sonar bez

przerwy podawał meldunki o położeniu torpedy. Dla tych, którzy

znajdowali się w centrum dowodzenia, torpeda pozostawała czymś

bliżej nieokreślonym. Dla obsługi sonaru była jednak namacalnym,

realnym, coraz bliższym zagrożeniem. Z uciekającym okrętem łączył

ją strumień dźwięków.

Waskij kazał wypuścić makiety, których dźwięk imitował szum

śruby. Chodziło o zmylenie mechanizmów akustycznych torpedy. W

chwilę później wydał rozkaz wystrzelenia torpedy, a zaraz potem

drugiej. Żadna z torped nie została właściwie zaprogramowana, ale

mogły one odstraszyć, a przynajmniej przystopować pościg, a im

ułatwić próbę wymknięcia się ścigającej ich torpedzie. Nie mieli

złudzeń: czujniki pocisku przeciwnika zlokalizowały ich dokładnie, a

komputer naprowadzał torpedę wprost na nich, wykonując takie

same manewry jak oni.

- Usiłują zagłuszyć i zmylić torpedę. Zmykają jak ścigany zając -

background image

meldowano z sonaru.

Dan Ward bez trudu wyobraził sobie, co działo się przed dziobem

ich okrętu. Oczyma wyobraźni widział obcą łódź podwodną, która

stara się umknąć ścigającej ją torpedzie, i wiedział, że żadne

manewry, żadne wybiegi nie uratują już przeciwnika. Kim właściwie

był ten przeciwnik? Rosjanie? Ale czego mogliby tu szukać? Czyżby

nawrót zimnej wojny? Ward nie interesował się polityką, ale wolałby

wiedzieć, o co właściwie chodzi.

Zameldowano, że druga torpeda jest gotowa do odpalenia.

- Wykonali ostry skręt w prawo! - usłyszał meldunek z sonaru.

Czyżby zmienili kurs o 180 stopni?

- Torpeda gotowa do odpalenia - powtórzono meldunek.

- Wystrzelili dwie torpedy w naszym kierunku! - znowu meldował

sonar.

Strzelali do nich. On na ich miejscu zrobiłby dokładnie to samo.

Tylko spokojnie. Nie mogli dobrze wymierzyć, zaprogramować. Te

torpedy są bezsilne. To ze strony tamtych odruch desperacji.

- Odpalić! - Ward wydał rozkaz cicho, spokojnie, beznamiętnie.

Torpeda poszła. Odczuli wstrząs na całym okręcie.

Kiedy druga torpeda ruszyła w kierunku wyznaczonego celu, Ward

rozkazał wykonać ostry skręt. Był to manewr odejścia od torped

przeciwnika. Pod nim rozciągały się obszary głębokiej wody, gdzie

bez trudu mogli się skryć przed nimi.

Meldunki nadchodzące z sonaru zaczynały brzmieć histerycznie,

Waskij odczuwał strach. Gdyby znajdowali się na głębszej wodzie...

Torpedy amerykańskie były coraz bliżej, nie udawało się ich zgubić

background image

żadnym manewrem. Nie zmyliły ich zagłuszacze, a instrumenty z

ogromną precyzją odnotowywały każdy manewr ściganego. Waskij

rozkazał wykonać gwałtowny skręt. Gdyby chociaż udało się uciekać

wystarczająco długo! Torpedom może wreszcie zabraknąć paliwa.

- Podawaj na bieżąco odległość... - nie dokończył. Straszliwy

wybuch w środkowej części okrętu wstrząsnął „Gorkim” i rzucił go

ku powierzchni wody. W centrum dowodzenia zapanowały

ciemności. Krzyki i jęki ludzi mieszały się z jakimiś trzaskami i

zgrzytami Ludźmi ciskało, jakby byli kukiełkami.

Waskij leżał w kącie kabiny przyciśnięty do podłogi czyimś

bezwładnym ciałem. Wydawało mu się, że jest sparaliżowany, że nie

ma sił, aby odsunąć przygniatający go ciężar.

- Włączyć oświetlenie awaryjne... - nie słyszał swoich słów i nie

miał świadomości, czy dokończył zdanie.

W maszynowni okrętu nastąpił wybuch. „Gorki” stanął w pozycji

pionowej dziobem do góry. W tak dziwacznie ustawiony okręt trafiła

druga torpeda.

Dan Ward nie mógł uwierzyć, że teraz, w okresie kiedy pokój

wydawał się czymś całkiem pewnym i nienaruszalnym, wszystko to

jest rzeczywistością. Sonar zameldował o wybuchu pierwszej, a w

chwilę potem drugiej torpedy, ale i bez tego meldunku wybuch był

słyszalny całkiem wyraźnie. Obie torpedy wystrzelone przez

przeciwnika zgubiły cel.

Zrobili, co do nich należało. Wykonali operację, do której przygo-

towywali się od lat, nie mając żadnej pewności, że kiedykolwiek

zrobią użytek ze swoich umiejętności. Odnieśli zwycięstwo.

background image

I nagle Dan pojął, że nie było to zwycięstwo pełne. Istniało coś,

czego nie rozumieli i o czym nie wiedzieli.

Wypłynęli na powierzchnię i kapitan Ward złożył admirałowi

Coffinowi pierwszy radiowy meldunek o przebiegu walki.

ROZDZIAŁ X

Stop! - syknął Koniew.

Dopływali w rejon Bangor, kierując się nawigacyjnymi

wyliczeniami Dońskiego.

- Silnik stop! - odpowiedział posłusznie Tiszkin. Donskoj nigdy

nie wymagał potwierdzania poleceń, ale tym razem płynął z nimi

służbista znany z przestrzegania żelaznej dyscypliny. Tiszkin był

zmęczony i czuł, że wyczerpuje się jego cierpliwość. Teraz czekało go

zajęcie, którego nie lubił. Miał utrzymywać stałą pozycję

unieruchomionej łodzi.

- Zaznacz na mapie, gdzie się znajdujemy, uwzględnij ruch

powodowany przez lokalny prąd - polecił Koniew Dońskiemu.

- Możemy ustalić pozycję jedynie w przybliżeniu. Tu prąd jest

zmienny i zależy od przypływu. - Donskoj starał się mówić jak

najspokojniej, choć i on czuł narastające rozdrażnienie.

- Czy nie usiądziemy na dnie? - zapytał Tiszkin, który przy

wyłączonych silnikach usiłował utrzymać łódź w jednej pozycji.

- Nie - odpowiedział Koniew. - Muszę wyjrzeć przez peryskop.

Podejdź pod powierzchnię. - Pochylił się i przez ramię Dońskiego

sprawdził położenie na mapie.

- Jesteśmy na głębokości peryskopowej - meldował Tiszkin.

background image

Koniew ostrożnie podniósł peryskop i zatoczył nim koło. Nie

zauważył niczego podejrzanego. Całkowita cisza. Znowu sprawdził

położenie łodzi i porównał je z punktem zaznaczonym na mapie.

Zgadzało się. Był spokojny, a przecież czekało go

najniebezpieczniejsze w jego życiu zadanie...

Opuścił peryskop, raz jeszcze spojrzał na mapę i zwrócił się do

Tiszkina:

- Trzymaj pozycję. Za jakieś trzydzieści minut wychodzę na

zewnątrz.

Nakładając skafander płetwonurka Koniew przekazywał obu

członkom załogi instrukcje na czas swojej nieobecności. Nie

powiedział ani słowa na temat zadania, jakie miał wykonać.

Poinformował ich jedynie, że potrwa to około pięciu godzin. Jeśli po

tym czasie go nie będzie, mają się zanurzyć i wracać do „Gorkiego”.

Okręt baza, jak wiedzieli, miał czekać na powrót mini-łodzi tylko

przez dwadzieścia cztery godziny. Po upływie tego terminu, bez

względu na to, czy miniatury powrócą, czy nie, miał wypłynąć z

cieśniny Juan de Fuca i wrócić do Pietropawłowska.

Poza suchymi instrukcjami żadnych pożegnań, żadnego

rozczulania się, żadnych słów pocieszenia. Byli komandosami i

robili to, co do nich należy. To wszystko.

Operacja opuszczenia łodzi odbyła się spokojnie i Koniew w ciągu

kilku minut znalazł się na zewnątrz, w zimnej, czarnej wodzie.

Zupełnie sam. Był panem własnego losu i wszystko, co miało się

wydarzyć, zależało wyłącznie od niego. Wierzył w siebie, we własne

siły.

Służąc w marynarce nauczył się pracy w zespole, ale tak naprawdę

background image

satysfakcję sprawiało mu wszystko, co wykonywał bez niczyjej

pomocy czy asysty. Właśnie to, co robił teraz.

Powierzono mu misję, o której wiedziało jedynie trzech ludzi

urzędujących na Kremlu. Inni nigdy by się na nią nie zgodzili.

Zwłaszcza dyplomaci i politycy. Ci krzyczeliby o konieczności za-

chowania przyjaznych stosunków z Waszyngtonem.

Uruchomił bezgłośnie pracujący silnik podwodnego skutera i

ruszył. Po jakichś pięciu minutach zdał sobie sprawę, że woda jest

bardzo zimna. Przypomniał sobie Bałtyk, gdzie przeprowadzał

przygotowania i ćwiczenia. Wolał wodę zimną. Trzymała człowieka

w napięciu, zmuszała do zachowania czujności. Sprawdził czas na

zegarku. Płynął dokładnie pięć minut. Jeszcze dziesięć sekund tym

samym kursem. Spojrzał na kompas i zmienił kurs. Utrzymywał go

przez następne dziesięć minut.

Można było płynąć prosto, ale to nie byłoby rozsądne. Z ogromną

precyzją wyznaczył kurs, który dawał najwięcej szans, że znajdzie się

na brzegu niezauważony.

Cały czas zachowywał czujność. Doświadczenia Dońskiego, który

natknął się na delfina, a potem widział zieloną rakietę, świadczyły o

tym, że na tych wodach można spotkać amerykańskich płetwonur-

ków. Wprawdzie jego ludzie usiłowali odwrócić ich uwagę w innym

kierunku, ale czy to się udało - nie wiadomo. Lepiej być przygoto-

wanym na najgorsze, to zawsze zwiększało szanse uniknięcia niebez-

pieczeństwa.

Na wybrzeżu, do którego dopływał, nie było piaszczystych plaż.

Brzeg wznosił się stromo do góry, był kamienisty, miejscami

porastały go krzaki. Całymi godzinami studiował zdjęcia tego

background image

wybrzeża i wybrał miejsce, które patrolom krążącym na brzegu

musiało się wydawać najmniej prawdopodobne do ewentualnego

forsowania od strony wody, a które jednak można było pokonać.

Cały rejon był pilnie strzeżony. Tu znajdowała się jedna z najgroź-

niejszych amerykańskich broni strategicznych - osławione tridenty.

Oczywiście nigdy nie ma ochrony idealnej i do takiego wniosku

doszedł Mikołaj Koniew, studiując przez wiele tygodni fantastycznie

dokładne zdjęcia wykonane przez satelitę. Znał ten rejon na pamięć,

tak jakby był tu wielokrotnie, co zresztą w pewnym sensie nie było

dalekie od prawdy - pod odpowiednią osłoną, żeby obiektu nie

wykryły satelity, wybudowano na wybrzeżu Bałtyku dokładny model

rejonu Bangor. Obiekt kilka razy modyfikowano, wprowadzając

nowe szczegóły, o których donosiły radzieckie satelity. Tam właśnie

Koniew przeprowadzał ćwiczenia. Teraz jednak miał przed sobą nie

makietę, lecz oryginał.

Spojrzał na zegarek. Jeszcze trzydzieści sekund do zmiany kursu

Trzeba jednak wyjść na powierzchnię, żeby sprawdzić położenie.

Ostrożnie i cicho wysunął głowę nad wodę. Oczy zakrywały mi

okulary ochronne, będące jednocześnie noktowizorem najnowszej

generacji. Zobaczył dokładnie to, czego się spodziewał. Na wprosi

przed nim, w odległości jakichś trzystu metrów, błyskało czerwone

światło na dachu Arsenału Broni Strategicznych. Budynek

przypominał wielki hangar lotniczy. Koniew oglądał go wielokrotnie

na zdjęciach wykonanych pod różnymi kątami i w różnym

oświetleniu.

Wszystko na razie odbywało się zgodnie z planem.

Znowu się zanurzył. Teraz kierując się wskazaniami kompasu

background image

płynął do wybranego na brzegu miejsca.

Jeszcze tylko dwieście metrów. Poczuł, że serce bije mu nieco

szybciej. Był na miejscu!

Zmniejszył szybkość skutera i jeszcze raz wysunął głowę nad

powierzchnię wody. Hangar miał teraz po lewej stronie, po prawej

-nabrzeże. Obraz przekazywany mu przez mini-noktowizor był

całkiem wyraźny. Na nabrzeżu nie było nikogo. Było puste. Żadnych

patroli, żadnych psów. Na końcu nabrzeża dojrzał budkę strażnika.

Z rekonesansów satelitarnych wiedział, że znajdujący się tam

strażnik nie byt w stanie go dostrzec. Znał na pamięć wszystkie

punkty, w których należało się spodziewać straży.

Ciągle jeszcze rozglądał się, chcąc stwierdzić, czy nic się nie

zmieniło

od czasu, gdy oglądał ostatnie zdjęcia satelitarne. Niczego nie

dostrzegał.

Włączył silnik, schował się pod wodę i przebył jeszcze około

siedemdziesięciu pięciu metrów. Ostatni odcinek płynął z wyłączo-

nym silnikiem. Miniaturowym detektorem sprawdził, czy na brzegu

nie ma jakichś źródeł magnetycznych zaburzeń, a więc większych

przedmiotów metalowych. Nie znalazł niczego. Nie wychodząc z

wody zatopił skuter, a przymocowaną do niego linę uwiązał do

jednego z nadbrzeżnych głazów. Wyszedł na brzeg i zdjął te elemen-

ty stroju płetwonurka, które nie były mu potrzebne na lądzie.

Wszystko wsadził do gumowego worka i również zatopił przy

brzegu.

Teraz jeszcze raz sprawdził, czy nic w okolicy nie powoduje

zakłóceń magnetycznych. Doszedł do linii nadbrzeżnych krzaków.

background image

Tu z wodoszczelnego woreczka wyjął pistolet i nałożył na lufę

specjalny tłumik. Sprawdził magazynek. Pistolet wsunął do kabury

pod prawym ramieniem. Przy lewej nodze, na wysokości łydki, miał

w pochwie krótki nóż. A za pasem przy prawym biodrze niewielkie

urządzenie składające się z dwóch rączek połączonych niezbyt

długim, mocnym plastykowym sznurem.

Najbardziej mordercza broń, jaką dysponował, jego ręce, nie

wymagały żadnych przygotowań. Mikołaj Koniew nigdy jeszcze nie

użył pistoletu i wyobrażał sobie, że musiałaby to być ostateczność.

Najchętniej zabijał i unieszkodliwiał własnymi rękami. Były szybkie,

zręczne, niezawodne, ciche w działaniu.

Po zakończeniu przygotowań stał i nadsłuchiwał. Zbadał całe

otoczenie poprzez swój noktowizor, ale nie dostrzegał niczego

niepokojącego. Czuł przyjemne podniecenie. Znajdował się na

amerykańskiej ziemi i w tak szczególnym miejscu jak baza

tridentów. Rzucił okiem na kompas, właściwie bez potrzeby.

Wiedział dokładnie, gdzie jest i ile musi wykonać kroków, żeby

osiągnąć cel.

Bernie Ryng oderwał wzrok od człowieka ze słuchawkami na

uszach i przeniósł spojrzenie na Harry'ego Coffina. Admirał nie

kryjąc niecierpliwości przyglądał się głównemu specjaliście od

sonarów, który z zamkniętymi oczami przesłuchiwał taśmę. Przed

niespełna godziną dostarczył ją helikopter. Przesyłkę wręczył

pilotowi zastępca dowódcy okrętu podwodnego „Honolulu”.

- No więc? - Coffin pochylił się nad przesłuchującym. - Co to jest?

- zamilkł widząc, że Ryng potrząsa głową.

background image

- On przecież nie słyszy pana. - Dowódca zespołu komandosów

uśmiechnął się. - Niech pan popatrzy.

Twarz przesłuchującego taśmę była skupiona, oczy zamknięte.

Całkowicie skoncentrował się na dźwiękach docierających do niego

poprzez słuchawki. Czasami wyciągał rękę i operując przyciskami

cofał taśmę i puszczał ją od nowa.

- Musieli na coś wpaść - niecierpliwie skomentował Coffin, kiedy

przesłuchujący po raz kolejny cofnął taśmę w tym samym miejscu.

Ryng, równie niecierpliwy jak admirał, uśmiechnął się.

- Trzeba mu dać nieco czasu. Proszę spojrzeć, on aż się spocił z

przejęcia.

I rzeczywiście, łysa głowa specjalisty pokryła się kropelkami potu.

Coffin zrezygnował z poganiania, usiadł w fotelu i czekał w nadziei,

że uzyska odpowiedź na dręczące go pytania.

Wreszcie przesłuchujący otworzył oczy i spojrzał w twarz

admirała. Odsunął z uszu słuchawki i powiedział:

- To wielka jednostka. Nie mam wątpliwości, od chwili kiedy

zaczęli przyspieszać. Te małe radzieckie łodzie, z jakimi

eksperymentują Rosjanie, mają niewielkie silniki i pracują o wiele

ciszej. - Przez moment w zamyśleniu patrzył na nieruchomą w tej

chwili taśmę. - Mamy do czynienia z okrętami radzieckimi, chociaż

nowej generacji. Silniki są o wiele potężniejsze niż te, które znaliśmy

do tej pory.

- Jesteś pewien, że takiego silnika nie słyszałeś?

- Nie. Może pan to sprawdzić porównując z nagraniami, jakie

mamy w bibliotece. Komputer po porównaniu powie panu to samo

co ja.

background image

- Czy te wszystkie dźwięki z tła nie zniekształcają odbioru?

- Oczywiście, ale to i tak nie zmienia mojej diagnozy. Odgłosu

takiego silnika nie zanotowaliśmy i nie ma wątpliwości, że to silniki

dużej jednostki.

Coffin popatrzył znów na Rynga.

- Co ty na to?

- Baza. Oczywiście okręt baza dla mikrusów.

- Dla takiej mini-łodzi, jaką unieszkodliwiliśmy koło Bremerton?

Ryng przytaknął i dodał:

- Musi być jeszcze jedna. Sądzę, że ich baza dysponuje dwiema

takimi jednostkami. Nie mogli przecież operować jedną raz w

kanale, a raz koło Bremerton.

- To gdzie może być ta druga? - Wydawało się, że admirał sam

sobie zadaje to pytanie.

- Może w rejonie, w którym dopadliśmy tamtych, a może gdzieś w

kanale.

- Jak ją odnaleźć?

- Przesuniemy tam Chestera i Bulla. Pracując z Lenem i z Dan-

nym są niezawodne. Wypoczną potem wszyscy razem.

Donskoj był pogrążony w zadumie, gdy nagle coś niemile zgrzyt-

nęło, zawadziwszy o powłokę zewnętrzną ich pojazdu. Spojrzał na

sondę i zmartwiał. Byli tuż nad dnem. Zatrzymał wzrok na szybko-

ściomierzu. Stali niemal w miejscu i łódź po prostu opadała na dno.

Zaczepili teraz o coś, co wystawało z mułu.

- Uważaj na szybkość - warknął z wściekłością, ale nie otrzymał

odpowiedzi.

background image

- Do diabła, niemal utknęliśmy, co robisz? - odwrócił się i dopiero

teraz zauważył, że Tiszkin śpi. Głowa opadła mu na ramię, usta miał

otwarte, ręce bezwładnie zwisały z fotela.

- Zbudź się, człowieku! - syknął wściekły.

Tiszkin coś wymamrotał, ale się nie zbudził. Musiał być bardzo

zmęczony.

Donskoj ruszył kołem sterowym, próbując skierować pojazd na

głębszą wodę, ale przy prawie całkowitym braku szybkości łódź nie

zareagowała.

Rozpiął pasy fotela i skierował się w stronę śpiącego. Już pochylił

się nad nim i chciał nadać silnikom pełne obroty, gdy uzmysłowił

sobie, że czułe hydrofony rozmieszczone w tym rejonie zarejestrują

odgłosy zbyt gwałtownie poruszonej łodzi. To mogłoby zdradzić ich

obecność i zniweczyć wyniki operacji zaplanowanej przez Koniewa.

Lepiej, żeby manewr wykonał specjalista. Uniósł rękę, by uderzyć

śpiącego po głowie, gdy z zewnątrz rozległ się nowy zgrzyt. Tym

razem o wiele głośniejszy i trwający dłużej. Łódź przechyliła się dość

gwałtownie na prawą burtę, lecz po chwili odzyskała równowagę.

Zaczął szarpać śpiącego za ramię. Sam nie był w stanie

kontrolować łodzi. Postępek Tiszkina był karygodny.

- Ty skurwysynu, pójdziesz pod sąd! - mamrotał, z wściekłością

potrząsając kolegą.

Tiszkin otworzył oczy i zamrugał nimi nieprzytomnie. Widząc

pochylonego nad sobą Dońskiego, zrozumiał, co się stało. Spojrzał

na szybkościomierz i mruknął:

- Płyniemy za wolno.

- Teraz to mówisz, ty sukinsynu? Teraz... Zwiększ szybkość. Mało

background image

brakowało, żebyś nas zabił.

Tiszkin wykonał polecenie, wskazówka szybkościomierza drgnęła.

- Widzisz, coś narobił! - warczał Donskoj.

- Zmieniliśmy kurs. Trzeba wrócić na dawny - przerwał mu

Tiszkin.

Donskoj powrócił na swój fotel.

- Ty śmierdzący gówniarzu! To przez ciebie. Musiałem skierować

łódź na głębszą wodę, bo już ryliśmy dno.

- Przepraszam - powiedział cicho Tiszkin. - Nie miałem pojęcia, że

śpię.

- Jeszcze raz coś podobnego zrobisz, a zastrzelę. Mówię poważnie

i wiesz o tym. - Nie przypominał sobie, żeby słyszał o komandosie,

który zasnął w czasie wykonywania poważnej operacji.

Przez chwilę milczeli i naprowadzali pojazd na poprzedni kurs.

Tiszkin był wyraźnie speszony i zawstydzony. Uruchomił komputer i

sprawdzał kurs, po czym przekazał dowódcy dane. Wreszcie powie-

dział:

- Bardzo mi przykro. Po powrocie poniosę wszelkie konsekwencje

tego, co się wydarzyło.

- Nic nie poniesiesz, a gdybyś jeszcze raz... sam cię zastrzelę.

Koniew ostrożnie ruszył przed siebie. Posuwał się cicho, nad-

słuchiwał. Nagle poczuł smród padliny. Musiała być gdzieś w

pobliżu. Zapewne ciało jakiegoś zwierzęcia, może psa. Uprzytomnił

sobie, że okolicę patrolują wartownicy z psami, które mogły go

wykryć o wiele łatwiej niż ludzie.

Zrobił jeszcze kilka kroków. Wchodził w świerkowy lasek. Były to

background image

stare, rzadko rosnące drzewa i nie dawały dobrej osłony. Ciągle

uważnie nadsłuchiwał, gotów na każdy podejrzany dźwięk skryć się

w cieniu.

Przed sobą widział zarys nabrzeża, na którym pracował dźwig. Na

dźwigu paliły się czerwone światełka. Na lewo, równolegle do

brzegu, biegła betonowa szosa. Wiedział, że na nabrzeżu

rozstawione są warty i patrole z psami. Lekki wietrzyk wiał jednak w

kierunku wody i psy mogłyby go poczuć jedynie z niewielkiej

odległości.

Zrobił czterdzieści pięć kroków, dokładnie tyle, ile wypadło z

obliczenia w czasie ćwiczeń. Na wprost przed nim rozpościerał się

dok remontowy. W doku znajdował się trident i poruszające się

dźwigi. Pracowała nocna zmiana. Miał nadzieję, że tak właśnie

będzie. Ruch i odgłosy pracy ułatwią mu wykonanie misji.

Teraz czekała go najtrudniejsza część operacji. Miał przeskoczyć

przez szosę i podejść do wzgórza, na którym znajdowało się

Centrum Łączności. Zatrzymał się na skraju szosy i przypomniał

sobie, ile kroków będzie musiał zrobić, żeby pokonać ten odcinek

terenu.

Wokoło nadal było cicho, jedynie od strony doku dobiegały

odgłosy pracy. Schylony, podsunął się na skraj betonu i patrzył.

Wszystko było dokładnie takie, jak na zdjęciach satelitarnych. Ten

fragment szosy leżał całkowicie w cieniu.

Zebrał siły i, skulony, puścił się pędem. W chwilę potem był w

krzakach po drugiej stronie szosy. Zamarł i nadsłuchiwał. Cisza...

Teraz zacznie się wspinać po zboczu wzgórza. Zdjęcia satelitarne

wykonane nocą wykryły w tym rejonie obiekty promieniujące ciepło.

background image

Przypuszczano, że były to psy. Bał się ich. Były szybkie, silne,

niełatwo je zabić.

Nagle dobiegło go jakieś sapnięcie. Był przekonany, że odgłos ten

wydaje nie człowiek, lecz zwierzę. Zamarł w bezruchu. Zdawało mu

się, że na chwilę jego serce przestało bić.

ROZDZIAŁ XI

W trakcie każdej nocnej operacji Bernie Ryng czuł się bezpieczny i

spokojny. To było wspaniałe. Wprawdzie na tej głębokości, na jakiej

się właśnie znajdował, nawet w dzień było ciemno, ale już od

pierwszych dni pracy płetwonurka czuł się w ciemności bezpieczny.

W tych czarnych wodach był niewykrywalny, niewidzialny. To, że

sam nie mógł zobaczyć wroga, wcale mu nie przeszkadzało. Wzrok

zastępowały mu delfiny i przyrządy.

Teraz też, ukryty w ciemnych głębinach kanału Hood, czuł się

dobrze. Podwodny skuter holował go w kierunku przeciwległego

brzegu.

Prawie przed godziną rozmawiał z Lenem Toodem, który właśnie

powrócił z udanej operacji przeciwko podwodnej bazie radzieckiej i

po tej rozmowie uznał, że teraz kolej na niego. Len był bardzo

zmęczony i musiał odpocząć przynajmniej przez kilka godzin.

Nie można było tego powiedzieć o delfinach, które nie męczyły się

harcami w swoim naturalnym środowisku. Chester był gotów do

kolejnej wyprawy.

Ryng i jego podkomendni, Danny West i Tim Sullivan, pracowali

teraz w trójkę, a wspierały ich dwa delfiny. Mieli przeszukać kanał

background image

Hood na północ od bazy w Bangor aż do cieśniny Admiralty. Plan

operacji opracowali pospiesznie już na nabrzeżu. Powierzono im

zadanie niezwykle pilne i niebezpieczne - na chwilę przed rozpo-

częciem akcji jeden z hydrofonów umieszczonych na dnie kanału

zarejestrował jakiś podejrzany szmer. Wyglądało na to, że ma on coś

wspólnego z działalnością człowieka, a przecież w tamtym rejonie

nie było wtedy żadnych kutrów, jachtów czy statków. Ryng był więc

niemal pewny, że to miniaturowa łódź podwodna, której właśnie

poszukiwali.

Do przepłynięcia szerokiego kanału komandosi wykorzystali pod-

wodne skutery, ale delfiny były i tak o wiele szybsze. Zwierzętami

kierowali West i Sullivan i co chwila przywoływali je metalowymi

świerszczykami. Gdy znajdowali się już w pobliżu przeciwległego

brzegu, delfiny otrzymały urządzenia sygnalizacyjne, które miały

przytwierdzić do odnalezionych obiektów.

Ryng do pasa miał przyczepiony pojemniczek z materiałem

wybuchowym. Płynął nieco z tyłu za kolegami i co pewien czas

wychylał się na powierzchnię, by przez radio podać pozycję, w jakiej

się znajdowali, oraz przyjąć meldunki o nowych dźwiękach zarejest-

rowanych przez hydro fony.

W ustalonym punkcie, niemal naprzeciwko wejścia do bazy,

rozpoczęli poszukiwania.

Początkowo bez rezultatu.

Skierowali się bardziej na północ. Delfiny szukały przed nimi,

powracały do instruktorów mniej więcej co dwie minuty.

Nic, żadnych rezultatów.

Na polecenie Rynga zawężono obszar poszukiwań. I nagle Chester

background image

powrócił bez lokalizatora w pysku.

- Co to, do diabła...? - Tiszkin zareagował nerwowo na jakiś

dźwięk z zewnątrz. Dźwięk nie był głośny, ale w obecnych

warunkach...

Donskoj sprawdzał zegary. Nie wykazywały niczego

niepokojącego. Od dna dzieliło ich dwanaście metrów. Monitor

komputera wyświetlał pozycję łodzi. Tu nic nie mogło im zagrażać.

Cóż to więc mogło być?

Spojrzał na Tiszkina i mruknął:

- Nie możesz być cicho? Nie dość było wygłupów?

Tamten rozłożył bezradnie ręce.

- Niczego nie zrobiłem. To chyba coś z zewnątrz.

Donskoj bezradnie popatrzył w iluminator, choć wiedział, że i tak

niczego nie zobaczy. Nie było wątpliwości, dźwięk pochodził z ze-

wnątrz. A ponieważ nic innego nie przychodziło mu do głowy,

zapytał:

- Czyżby Koniew? - Wiedział, że to mało prawdopodobne.

Dowódca zapowiadał powrót dopiero po kilku godzinach.

Tiszkin zaprzeczył ruchem głowy.

- To niemożliwe - odpowiedział cicho. - To nie był sygnał. Tam

musi coś być.

Było jednak cicho i nic się nie działo.

Donskoj czuł narastający niepokój, niepewność, może nawet

strach.

Tiszkin odwrócił głowę i Donskoj zobaczył zmęczenie w oczach

kolegi.

background image

- Amerykanie posługują się delfinami. Ten, który cię zaatakował,

był chyba tresowany. - I po chwili milczenia dodał: - Kapitan nie

pozostawił nam instrukcji, co mamy robić, gdyby odkryto naszą

obecność.

Donskoj nie odpowiadał. Zastanawiał się. Uwaga kolegi była w

pełni uzasadniona. Gdyby do czegoś takiego doszło, decyzje

należałyby wyłącznie do niego. Dopóki nie ma Koniewa, nie wolno

im opuszczać kanału. Musieliby podjąć jakieś kroki obronne.

Poruszył kołem sterowym. Łódź zareagowała dość opornie.

- Zwiększ nieznacznie szybkość. Tylko trochę, żeby można było

manewrować.

Tiszkin wykonał polecenie i zapytał:

- Co robisz?

- Całą operację przeprowadzamy na północ od amerykańskiej

bazy. Jeśli domyślają się naszej obecności, tam nas będą szukali.

Może więc popłynąć na południe, tam gdzie byliśmy przedtem?

Niezbyt daleko. Tyle, żeby nie dać się odnaleźć. Nie wolno dopuścić

do tego, żeby nas odkryli.

Tiszkin wzruszył ramionami. Nie miał innego pomysłu.

Ostatecznie propozycja kolegi była równie dobra jak każda inna.

Donskoj wziął nowy kurs - na południe. Prowadził on prosto na

Rynga, który właśnie przygotowywał niewielkie ładunki wybuchowe,

by dać je delfinom.

Głos, który dotarł do Koniewa, wydał mu się świdrującym

piskiem, choć w rzeczywistości był to jedynie cichy szept.

- Co się dzieje, mały? Wyczułeś coś? Coś ci się nie podoba?

background image

Koniew odczuł nagłą potrzebę oddania moczu. Zawsze był dumny

z tego, że w pełni panuje nad swoim ciałem, a teraz miał wrażenie,

że zaraz zwyczajnie zleje się w spodnie. Skutek tego będzie taki, że

zapach natychmiast zdradzi psu jego obecność. Przeżył trwający

ułamek sekundy moment paniki.

- No to, mały, spuszczę cię ze smyczy i możesz sobie pogonić za

tym, co cię tak niepokoi. - Mówiący był tak blisko, że Koniew słyszał

każde słowo wypowiadane przecież niezbyt głośno.

- Siedź spokojnie, nie mogę odpiąć. - Ten sam głos, nieco

głośniejszy i bardziej nerwowy.

W ciemności, nie dalej niż pięć metrów od niego, strażnik

spuszczał właśnie ze smyczy psa, gdyż ten coś najwyraźniej

zwietrzył. Jak zachowa się pies? Nie słyszał warczenia. Jakie sygnały

zwierzę przekazało

człowiekowi? Czy strażnik mógł już podejrzewać, że w cieniu kryje

się intruz?

- Ño już, wreszcie - ten sam głos - ale jeśli to skunks, nic mu nie

rób.

A więc strażnik sądził, że pies wyczuł jakieś zwierzę. Ucisk w

okolicy pęcherza nagle minął. Koniew przestał się bać.

Bezszelestnie wyjął z kabury pistolet i odruchowo sprawdził, czy

tłumik tkwi na lufie. Walka z psem przy użyciu noża nie wchodziła w

grę. Najcichszy skowyt oznaczałby koniec całej operacji.

Trzymał w ręku pistolet typu „Glock 19”, produkcji austriackiej,

wykonany z plastyku twardszego od stali. Wraz z magazynkiem

mieszczącym piętnaście naboi pistolet nie ważył nawet kilograma.

Tłumik wyprodukowano w warsztatach KGB. Była to broń

background image

najwyższej klasy, niezawodna.

Strzał musiał być celny. Kula musi dosięgnąć mózgu psa, tak by

zwierzę nie zdążyło wydać głosu.

Patrzył z napięciem w ciemność, ale niczego nie widział. Niczego

też nie słyszał. Żadnego szmeru. Dosłownie nic.

Wstrzymał oddech i nadal nadsłuchiwał. Jakiś trzask suchej

gałązki. Spojrzał w prawo, ale nie wykonał najmniejszego ruchu.

Pies go jeszcze nie odkrył, a każdy ruch byłby dla niego sygnałem.

Ponownie trzask. Zapewne pod nogami strażnika. Psa nie było

słychać. Czyżby warował i nadsłuchiwał?

Ręka zacisnęła się na kolbie pistoletu. Starał się jak najciszej

wciągnąć powietrze do płuc.

Znowu jakiś dźwięk. Szmer suchych liści przydepniętych miękką

łapą psa. Zwrócił broń w tym kierunku. Jeszcze przez ułamek

sekundy nic nie widział i nagle...

Jest...! Pies właśnie skoczył. Oczy zwierzęcia zaświeciły jak dwie

latarki. I to wystarczyło. Całkiem odruchowo strzelił pomiędzy te

światełka. Poczuł na twarzy gorący oddech zwierzęcia. Usłyszał cichy

trzask broni, choć wydawało mu się, że słyszy huk eksplozji.

Żadnego innego dźwięku. Ciało psa przekręciło się w powietrzu i

ciemna masa zwaliła się tuż u jego nóg.

Strażnik usłyszał odgłos upadku, bo odezwał się:

- Co tam znalazłeś, mały? Co tam masz?

W głosie słychać było zaniepokojenie. Zbliżał się.

- Paco, do nogi! - zawołał i gwizdnął ostro.

Pies nie reagował na komendę i nie powrócił na gwizdek. Koniew

wiedział, że strażnik jest zaniepokojony i wyobraził sobie, że tamten

background image

położył rękę na kolbie broni.

Nie poruszył się nawet. Tkwił w tym samym miejscu, w pozycji, z

której przed chwilą strzelał do psa. Lufę skierował w miejsce, skąd

dochodził głos. Był przekonany, że za chwilę zobaczy w ciemności

białą plamę ludzkiej twarzy. I rzeczywiście...

- Paco, chodź tu! - i znowu gwizdnięcie.

BANG.

Ciało wartownika poleciało do tyłu. Koniew zdążył do niego

doskoczyć, zanim nogi odmówiły tamtemu posłuszeństwa, i osłabił

impet upadku ciała na ziemię.

Wyprostował się z bronią gotową do strzału. Nie mógł sobie

pozwolić nawet na moment dekoncentracji. Nadsłuchiwał. Żadnych

dźwięków. Nic nie świadczyło o obecności innego strażnika lub psa.

Ruszył do przodu i po dwudziestu krokach znalazł się na skraju

lasu. Przed nim, na wzgórzu, widniała sylwetka budynku, który był

celem jego operacji. Wiedział, że teraz, w nocy nie ma w nim nikogo.

Uważano, że budynek jest całkowicie bezpieczny. Nigdy jeszcze na

terenie Stanów Zjednoczonych nie było prób włamania do takiego

obiektu, a system zabezpieczeń uchodził za najbardziej nowoczesny.

Ten system zabezpieczenia budynku rozpracowali w KGB bardzo

drobiazgowo. Posłużyli się zarówno doskonałymi zdjęciami wykona-

nymi przez satelity, jak też informacjami zebranymi w wyniku

operacji wywiadowczych. Na podstawie tego materiału wybudowano

dokładną kopię budynku i zamontowano niemal identyczny system

zabezpieczeń. Ustalono też, że system od wielu miesięcy nie uległ

zmianie.

Teraz czekało Koniewa zadanie stosunkowo łatwe. Ćwiczył je

background image

przez kilka miesięcy i był pewny, że osiągnie cel. Cicho wbiegł po

stopniach, których liczbę doskonale znał. ,

Jeśli uda mu się to przedsięwzięcie, Amerykanie będą przekonani,

że mieli do czynienia z jeszcze jednym m niewypałem radzieckiego

wywiadu, który próbując zablokować minami wejście do bazy

tridentów, stracił mini-łódź podwodną i niczego nie osiągnął.

Właściwie szkoda, że trzeba było poświęcić tak wspaniałych ludzi,

ale to była część planu. To uwiarygodni całe wydarzenie i

Amerykanie uznają, że strona radziecka poniosła kolejne fiasko.

Być może będą jakieś protesty dyplomatyczne, ale niezbyt groźne,

i dobrym stosunkom na linii Waszyngton-Moskwa nic nie zagraża.

Ostatecznie nic nie ulegnie zmianie. Amerykanie nadal będą dys-

ponować tak potężną bronią, jaką są tridenty. Jedynie on i jeszcze

trzech ludzi z radzieckiego kierownictwa będzie wiedziało, że

tridenty znalazły się pod radziecką kontrolą. I niezależnie od tego, ilu

amerykańskich agentów znajduje się w Moskwie, ilu ludzi uda im się

przekupić,

tej tajemnicy nigdy nie odkryją. Była to droga operacja, kosztowała

życie kilku ludzi, ogrom wysiłków i środków, ale opłaci się, jeśli

tridenty przestaną zagrażać radzieckim bazom i miastom.

Skoncentrował się na tym, co miał teraz zrobić. Musiał wyłączyć

system alarmowy i otworzyć skomplikowane zamki. Wykonał cały

szereg czynności, które dziesiątki razy przećwiczył w tajnej bazie

KGB w Rosji. Amerykański system był doskonały, ale sposób, który

opracowali, by go unieszkodliwić, jeszcze lepszy. Był tak pomyślany,

żeby nie tylko nie wywoływać alarmu, ale utrzymać normalną pracę

urządzeń przekazujących do centrali sygnały o tym, że nic się tu nie

background image

dzieje, podczas gdy nikogo nie ma w budynku. W laboratoriach KGB

i marynarki wszystko opracowano w najdrobniejszych szczegółach.

Kiedy znalazł się w środku, zamknął drzwi do końca, zostawiając

sobie drogę odwrotu. Z obserwacji satelitarnych wiedział, że w nocy

nikt tych drzwi nie sprawdza. Robiono to za pośrednictwem kamer

telewizyjnych, które teraz przekazywały do centralnej wartowni

fałszywy obraz.

Był dosłownie o kilka metrów od celu - od kodu anulującego

rozkaz odpalenia pocisków rakietowych typu „Trident”. Kod był

kombinacją kilku cyfr i liter. Gdyby Amerykanie chcieli użyć swoich

rakiet, odpowiednie centrum w Związku Radzieckim będzie w stanie

opóźnić operację na tyle, aby Rosjanie mogli uderzyć pierwsi.

Cała operacja Koniewa pomyślana więc była jako posunięcie

czysto defensywne. Jeśli nic nie nastąpi, jeśli stosunki

amerykańsko-rosyjskie będą nadal przyjazne, Amerykanie nigdy się

o niczym nie dowiedzą. Również w Moskwie o wykradzionym kodzie

wiedzieć będzie jedynie Koniew i trzech jego szefów lub ludzie,

którzy kiedyś zajmą ich miejsce.

Operacja była wprost niewyobrażalnie korzystnym posunięciem

dla umocnienia bezpieczeństwa Związku Radzieckiego. Wykonana

czysto i bez komplikacja. ,nie rzutowała na stan stosunków

pomiędzy Waszyngtonem i Moskwą, a otwierała możliwość

powstrzymania ataku każdego z trzech rodzajów amerykańskiej

broni strategicznej, a więc słynnej triady, w skład której wchodziły

tridenty, pociski rakietowe umieszczane na stałych wyrzutniach

lądowych i bombowce dalekiego zasięgu. Wywiad radziecki

przypuszczał bowiem, że tym samym kodem opóźniano lub

background image

odwoływano atak każdego z tych rodzajów broni.

Podszedł do pancernego sejfu i ustawił odpowiednią kombinację

cyfr, którą KGB zdobyło w jakiś nieznany Koniewowi sposób i

gwarantowało, że jest to kod właściwy i aktualny. Mimo to

wystukując szyfr

Koniew wstrzymał oddech. Kombinacja cyfr mogła ulec zmianie, do

sejfu mógł być podłączony jakiś nowy alarm. Nawet najdrobniejsza

zmiana przekreśliłaby cały jego plan.

Znowu odczuł napięcie, nawet strach, choć jego ręce pracowały jak

zawsze precyzyjnie, bez drżenia.

Kombinacji nie zmieniono i stalowe drzwi bez kłopotu otworzyły

się bezszelestnie.

Wiedział dokładnie, czego szuka i gdzie to leży. I te informacje

dostarczyło KGB, a wnętrze sejfu było zgodne z opisem, którego się

nauczył na pamięć.

Na blacie najbliższego stołu położył książkę w sztywnej czarnej

okładce i przewracając kartkę po kartce z każdej robił dwa zdjęcia.

Operacja ta zajęła mu nie więcej niż piętnaście minut, dokładnie tyle

czasu, ile na to przewidział. Położył książkę na miejsce i starannie

zamknął sejf. Wychodząc z budynku zdjął zabezpieczenia, które

sprawiły, że system alarmowy nie zadziałał. Raz jeszcze spojrzał na

drzwi. Wszystko było tak, jak przed jego wejściem. Wokół budynku

też nic się nie zmieniło. Było cicho, spokojnie, żadnych

niepokojących sygnałów.

Szybko doszedł do skraju lasu. Tu zatrzymał się i spojrzał na blado

fosforyzującą tarczę zegarka. Operacja zajęła mu 20 minut.

Dokładnie tyle, ile w czasie ćwiczeń na makiecie. Nie pozostawił za

background image

sobą żadnych śladów - z jednym wyjątkiem, jakim były zwłoki

strażnika i jego psa. Odnajdą ciała i oczywiście rozpoczną śledztwo.

Zdarzały się tu jednak wypadki zabicia kogoś z powodów wcale

niezwiązanych z bezpieczeństwem bazy. Porachunki i spory zdarzają

się wszędzie, a nie było żadnych śladów i dowodów na to, że do bazy

wślizgnął się rosyjski agent.

Koniew był pewien, że pracę wykonał fachowo. Bezszelestnie

posuwał się teraz w kierunku nadbrzeża.

Tiszkin zdawał sobie sprawę z tego, że Donskoj przygląda mu się

podejrzliwie. To spojrzenie bardzo mu przeszkadzało. Wiedział, że

utracił zaufanie kolegi.

Był na siebie wściekły. Zachował się głupio. Po raz pierwszy

przytrafiło mu się coś podobnego.

Jak długo już nie spał? Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt

godzin? A może dłużej?

Zazwyczaj poczucie niebezpieczeństwa trzymało go w napięciu. Tu

jednak było całkiem inaczej. Nic się nie działo, po prostu czekali na

Koniewa, dryfując w ciemnej wodzie. Bezczynność go zmogła.

Walczył z sobą, żeby nie zasnąć, i nagle obudziło go szarpanie

Dońskiego. Wiedział doskonale, że gdyby nie to, że do obsługi łodzi

konieczna była praca dwóch ludzi, tamten by go zastrzelił. A co

będzie po powrocie? Mogą go rozstrzelać.

- Bardzo mi przykro - powiedział odwracając głowę do Dońskiego.

- To, co zrobiłem, jest niewybaczalne. Po powrocie zamelduję o

wszystkim.

Za wszelką cenę chciał usłyszeć, że tamten mu przebacza i o

background image

niczym nie powie Koniewowi. Chciał zachować twarz.

- Nie zawracaj mi głowy takim gównem - warknął Donskoj. - Na to

przyjdzie czas potem. - Wcale nie miał zamiaru uspokajać kolegi,

który naraził na szwank ich życie i całą operację. - Zajmuj się tym, co

do ciebie należy.

Cały czas płynęli na południe. Donskoj zamierzał powrócić na

wyznaczone miejsce dopiero na trzydzieści minut przed

umówionym terminem.

Tiszkin nie mógł się uspokoić. Podjął próbę załagodzenia sprawy,

lecz nic z tego nie wyszło. Czuł się obrażony i skrzywdzony. Potrak-

towano go jak rekruta skierowanego do mycia klozetów. A miał

przecież opinię doskonałego komandosa.

- Nie widzę powodów, dla których nie moglibyśmy sprawy

przedyskutować - podjął znowu. - Jeśli masz coś przeciwko mnie,

powiedz.

Donskoj, który właśnie określał ich pozycję za pomocą komputera,

przerwał zniecierpliwiony:

- Teraz nie mamy czasu na dyskusje. Nakładaj słuchawki aparatu

podsłuchowego. Coś mi się tu nie podoba.

Tiszkin wziął słuchawki do ręki nie zakładając ich i zapytał:

- Co masz zamiar powiedzieć kapitanowi?

- To moja sprawa, teraz...

- Nie tylko twoja. Nie jestem popychlem.

- Gówno. Jeśli będziemy mieli szczęście, a ty będziesz robił, co

każę, być może nie damy się złapać. Nakładaj te słuchawki.

- Tu przecież nikogo nie ma i...

Były to ostatnie słowa Tiszkina. Wybuch, który nastąpił, wyrwał

background image

dziurę w bocznej ścianie łodzi. Do kabiny natychmiast wdarła się

woda, doszło do krótkich spięć w aparaturze elektronicznej.

Przestrzeń niezalaną wodą wypełnił siny dym. Donskoj i Tiszkin nie

mieli już jednak świadomości tego, co się dzieje. W momencie

wybuchu obaj zostali zabici przez metalowe odłamki, jakie zasypały

kabinę.

Koniew stał nad brzegiem basenu i rozglądał się. Wszystko

wyglądało dokładnie tak, jak w chwili kiedy tu dopływał. Z suchego

doku dobiegały odgłosy pracy, na dźwigach i dachach budynków

paliły się czerwone światła, po nabrzeżu, na molo krążyły patrole.

Panował normalny spokój, żadnych objawów alarmu.

Zaczął nakładać skafander, sprawdzając, czy wszystko ma przy

sobie, czy czegoś nie zapomniał lub nie zgubił. Gdy się z tym uporał,

przyciągnął linką podwodny skuter. Pracował szybko, cicho i bardzo

pewnie.

Po chwili zanurzył się, uruchomił pracujący bezszmerowo silnik.

Miał teraz przebyć drogę w odwrotnym kierunku. Gdy zegarek

upewnił go, że znajduje się dość daleko poza falochronem, ostrożnie

wysunął głowę nad wodę i przyjrzał się znajomemu widokowi.

Żadnych zmian.

Kiedy tak płynął w całkowitych ciemnościach, czuł, jak opuszcza

go napięcie, które towarzyszyło mu w ostatnich godzinach.

A więc udało się! Dokonał tego, co jeszcze przed godziną

wydawało się możliwe jedynie w teorii. Posiadał klucz do

powstrzymania nuklearnego ataku Amerykanów, gdyby miało do

niego kiedykolwiek dojść.

background image

Niemal odruchowo sprawdzał godzinę na zegarku i kierunek

kursu na kompasie. W dokładnie określonym czasie wykonywał

zwroty. Miał świadomość, że prawie dziewięćdziesiąt procent

zadania jest już za nim, ale na radość było jeszcze za wcześnie.

Najmniejszy błąd czy chwila nieuwagi mogły zniweczyć

dotychczasowe wysiłki.

Był w połowie kanału Hood, gdy usłyszał wybuch. Nie miał

wątpliwości, że wybuch nastąpił pod wodą. Nie potrafił jednak

określić jego przyczyny. Podobnego dźwięku nigdy jeszcze nie

słyszał.

Poczuł strach. Czyżby instynkt ostrzegał go przed czymś? Na

wszelki wypadek zszedł nieco głębiej i skierował się na północ, w

rejon, w którym miał się spotkać z mini-łodzią.

Nagle usłyszał szum silników kutrów. Szum narastał. Płynęli w

jego kierunku, i to od strony bazy. Instynkt, który go nigdy nie

zawodził, podpowiadał mu, że stało się coś niedobrego.

Zmienił kierunek i zamiast na spotkanie z Dońskim, skierował się

do brzegu. Zwiększył nawet szybkość. Odgłosy silnika jego skutera

były z powodzeniem zagłuszane przez diesle nadpływających

kutrów.

Dno zaczynało się podnosić. Podpłynął pod powierzchnię i ostroż-

nie wysunął głowę. Na środku kanału zobaczył dwa kutry marynarki

wojennej. Ich reflektory szukały czegoś na wodzie. To nie były

ćwiczenia.

Raz jeszcze zatopił skuter i przymocował go liną do jakiegoś

kamienia, a sam wyszedł na brzeg i schował się za leżącym tu pniem

świerka.

background image

Kutry kręciły się po wodzie, najwyraźniej czegoś poszukując,

wreszcie któryś zatrzymał światła reflektorów na jednym miejscu.

Zbliżyły się teraz do siebie i oświetlały ten punkt. Na schodzących do

wody drabinkach pojawiły się jakieś postacie. Płetwonurkowie.

Zrozumiał teraz wszystko. Kutry szukały czegoś w pobliżu miejsca,

w którym miał się spotkać z łodzią. A więc znał już przyczynę

podwodnego wybuchu. Nie było już łodzi, którą mógł wracać do

„Gorkiego”. Donskoj i Tiszkin zapewne nie żyli. Płetwonurkowie

mieli zbadać zatopiony wrak.

Raz jeszcze instynkt go nie zawiódł.

W tej sytuacji nie wolno mu było wracać do wody. Tamci odkryją

wkrótce zwłoki strażnika i rozpocznie się poszukiwanie na wielką

skalę. Zwłaszcza w rejonie, w którym zatopiono mini-łódź.

Był znowu spokojny i opanowany. Musiał coś postanowić. Czy ma

płynąć na północ, w kierunku „Gorkiego”? Gdyby podjął taką

decyzję, wykrycie go było bardzo prawdopodobne. Chociażby przez

delfiny.

Zaczął od tego, że zatopił na dobre skuter i część sprzętu

płetwonurka. Wrócił na brzeg i sprawdził mapę. Okolica była

pokryta lasem i rzadko zabudowana. Kilka letnich obozowisk i

nieliczne domy. Być może dzięki nim znajdzie jakieś rozwiązanie.

Był teraz zupełnie sam i mógł polegać wyłącznie na sobie.

Właściwie taka sytuacja bardzo mu odpowiadała. Stawał przed

kolejnym, niebywale trudnym wyzwaniem.

ROZDZIAŁ XII

background image

Przez gęstwinę świerków nie przedzierał się nawet najsłabszy

promień porannej zorzy. Jeszcze przez dłuższy czas zwłoki człowieka

i psa będą leżały w całkowitej ciemności. Patrzący na te ciała

przestępowali z nogi na nogę, jakby w obliczu śmierci poczuli

przejmujący chłód. Światła latarek prześlizgiwały się po zabitych,

budząc tańczące cienie, które poruszały się razem ze źródłem

światła.

- Żadnych śladów walki, Bernie. - Admirał Coffin przesunął

światło latarki z trupa człowieka na psa. - On również zginął nagle.

- Strażnik nie zdążył użyć broni? - Ryng, którego przyprowadził

dowódca straży, kapitan piechoty morskiej, ciągle jeszcze był

zadyszany po szybkim marszu pod górę.

- Być może miał taki zamiar. Wyjął rewolwer... Gdyby strzelał,

strzał usłyszeliby inni strażnicy - wyjaśnił kapitan.

- A radio?

- Wisi u pasa. Nie zdążył go nawet dotknąć. Nie użył przycisku

„alarm”, co jest obowiązkiem strażnika, jeśli zauważy coś podej-

rzanego.

Ryng oświetlił ciało psa i przykląkł nad nim. Dokładnie obejrzał

głowę zwierzęcia i ranę postrzałową.

- Duży kaliber. Nikt nie słyszał strzału, więc niewątpliwie użyto

tłumika. Idealne trafienie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego strażnik

dał się zaskoczyć. Przecież słyszał, że pies atakuje.

- Psy są szkolone, by atakować bezgłośnie - powiedział kapitan. -

Chodzi o to, żeby pies mógł zaskoczyć i obezwładnić intruza.

- Zapewne strażnik powiedział coś do psa i to zdradziło ich

obecność - snuł domysły Ryng. - Oczywiście nie mógł się tu

background image

spodziewać obecności profesjonalisty, jakim był jego morderca.

- Profesjonalisty? - zdumiał się kapitan.

- Kiedy po raz ostatni mieliście kontakt ze strażnikiem? - zapytał

Ryng.

- Przed dwiema godzinami - brzmiała odpowiedź.

- Tylko profesjonalista, i to najwyższej klasy, mógł to zrobić.

Idealnie cicho, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. Śmierć nastąpiła

natychmiast. Strażnik nie miał czasu na włączenie alarmu radio-

wego. Proszę przyjrzeć się psu. Został zabity, kiedy zaatakował. Jaki

precyzyjny strzał! A strażnik? Strzał w pierś powinien był odrzucić

go do tyłu, a tymczasem jego ciało leży w miejscu, z którego padł

strzał. Atakujący po prostu złapał je, oddał dodatkowo strzał w

głowę i złożył zwłoki na ziemi. Przyjrzyjcie się im. Najwyraźniej

zostały położone. Właśnie dlatego rewolwer strażnika znalazł się

pod nim. Czy to nie świadczy o profesjonalizmie?

Ryng zauważył, że dowódca straży przygląda mu się ze

zdumieniem.

- Tak jest. Chyba tak. - To była jedyna uwaga, na jaką się zdobył.

- Jak mnie poinformowano, w poprzednich latach mieliście do

czynienia z zabójstwami - kontynuował Ryng - ale to było coś

całkiem innego. Wtedy była to robota amatorów, którymi zajmowała

się potem policja. A tu mamy do czynienia z wysokiej klasy

zawodowcem.

Admirał zwrócił się do kapitana:

- Zarządzam w bazie stan alarmowy. Ci, którzy już są na terenie,

nie mogą go opuszczać. Nie wpuszczać cywilów. Sporządzić listę

osób, które były w bazie w nocy. Na wszystkie pytania udzielać

background image

jednej odpowiedzi: że to ćwiczenia.

- Tak jest, panie admirale! - Kapitan raz jeszcze spojrzał na ciała i

odszedł.

- Czy sądzisz, Bernie, że ten człowiek dostał się tu na pokładzie

miniaturowej łodzi podwodnej? - zapytał admirał.

- Tak myślę.

- Czy udało mu się odpłynąć?

- Wątpię. Nie miał na to dość czasu. Nie zdążył. Choć oni czekali

właśnie na niego. Tak mi się w każdym razie wydaje.

- Może coś się wyjaśni, kiedy podniesiemy wrak łodzi.

- Nie mamy na to czasu. - Ryng rozejrzał się wkoło, ale las był zbyt

gęsty, żeby mógł cokolwiek zobaczyć. - Gdzie właściwie jesteśmy? To

znaczy, blisko czego... jakich obiektów? Czego on tu szukał?

- Trudno odgadnąć. Większość biur i dowództwa znajduje się w

budynkach przy nabrzeżu Delta. Tu w pobliżu są koszary, klub i

Centrum Łączności. Nie mam pojęcia, co było jego celem.

- Co jest w tym Centrum Łączności?

- Ściśle tajne dokumenty i niezwykle ważna aparatura. Nawet

tobie nie mogę powiedzieć, co. Tam jednak nikt się nie dostanie.

Każda próba sforsowania drzwi uruchamia cały system alarmów,

kamery telewizyjne, zapala światła. Sądzę...

- Admirale, nikt nie przypuszczał, że ten człowiek dotrze do

miejsca, w którym stoimy, a jednak dotarł. Po zabiciu strażnika

mógł się wycofać. Nie możemy jednak tego zakładać. Należy raczej

sądzić, że zdobył to, co było celem jego wyprawy, to dla czego

pokonał dziesiątki trudności i przeszkód. Systemy bezpieczeństwa i

alarmy dla prawdziwego fachowca nie stanowią przeszkody nie do

background image

pokonania. Powinniśmy przyjąć, że osiągnął swój cel i ma w rękach

coś, co posiada zasadnicze znaczenie dla bezpieczeństwa całego

systemu „Trident”.

- Powiedz, czego ci potrzeba, żeby prowadzić poszukiwania.

Dostaniesz wszystko.

- Nie sądzę, żeby ukrywał się w wodach kanału. Niemniej jednak

należy uruchomić wszystkie patrole marynarki, jakimi dys-

ponujemy. Moi chłopcy popłyną z nimi i poinstruują, jak prowadzić

poszukiwania. Jeśli jeszcze jest tam jakiś płetwonurek albo mini-

łódź podwodna, znajdziemy ich. Potrzebny mi helikopter.

Spenetrujemy okolicę. Może się gdzieś przekrada. Zechce się

zapewne przedostać do okrętu bazy.

- Damy ci wszystko, o co prosisz. Otrzymasz też oddział piechoty

morskiej do przeczesania okolicy.

- Dziękuję, admirale, ale jeśli ma się z kimś takim do czynienia,

trzeba prowadzić grę na tych samych co on zasadach: jeden na

jednego.

Corinne otworzyła oczy i natychmiast zorientowała się, że obudził

ją syk lampy gazowej. Musiała spać przez dobrych kilka godzin.

Wstała i przeciągnęła się. Panował poranny chłód, powietrze było

wilgotne. Słyszała już pierwsze głosy budzących się ptaków. Za-

stanawiała się, czy nie wykąpać się w morzu, ale na razie

zrezygnowała z tego zamiaru. Może później, kiedy zrobi się cieplej.

Popatrzyła na aparat radiowy. Milczał przez całą noc. Czyżby

przestało im zależeć na człowieku, który zapewne wymagał pomocy i

czekał

background image

na informacje? Poczuła, że ten ktoś zaczyna ją interesować. Chciała

mu pomóc, choć nie wiedziała, kim jest i nawet nie potrafiła go sobie

wyobrazić.

Zanim zrobiło się jasno, znalazł się w gęstym lesie na zboczu

wzgórza, dość daleko od brzegu. Poczuł zapach dymu, jaki wydziela

płonące drewno. Ogień zapowiadał obecność ludzi, a ich obecność -

możliwość zaspokojenia głodu i zdobycia ubrania. Ruszył w tamtą

stronę.

Dym snuł się po ziemi, jakby przygniatany przez wilgotne

powietrze. Idąc w kierunku, skąd dolatywał dym, znalazł się na

skraju lasu. Pośrodku niewielkiej polany stał nieduży drewniany

budynek. Dochodził do niego jeden przewód elektryczny. Drutów

telefonicznych nie zauważył.

Koniew okrążył dom. Obok wejścia stał jakiś stary samochód z

łysymi oponami, z karoserią o odpryskującym lakierze. Właściciel

najwyraźniej nie dbał o swój pojazd. Koniew raz jeszcze obszedł dom

naokoło. Na drodze nie zauważył świeżych śladów stóp ani śladów

opon samochodowych. Nikt tu dziś nie przyjeżdżał i nikt stąd nie

odjeżdżał. W zasięgu wzroku nie było też innych budynków. Miesz-

kaniec czy mieszkańcy musieli być samotnikami.

Ostrożnie podszedł do domu i zajrzał przez okno. W pokoju

znajdował się starszy mężczyzna. Wydawało się, że jest sam. Koniew

podkradł się do drzwi i nadstawił ucha. Cisza. Nie słychać było

odgłosów rozmowy. Nie świadczyło to oczywiście o tym, że w domu

jest tylko jeden człowiek, ale Koniew musiał zaryzykować. Wyjął

pistolet i wtargnął do środka.

background image

Krzątający się po pokoju mężczyzna zatrzymał się, spojrzał na

pistolet, ale nie wyrzekł ani słowa.

- Siadaj - zakomenderował Koniew, wskazując lufą jedno z

krzeseł.

Mężczyzna w milczeniu wykonał polecenie.

Koniew nie opuszczając pistoletu przeszukał przyległe pomiesz-

czenie. Nie było tam nikogo.

- Jesteś sam? - zapytał wreszcie.

- Widzisz chyba - odpowiedział starzec ze złością.

- Jest telefon?

Tamten zaprzeczył ruchem głowy.

Na elektrycznej maszynce skwierczał bekon, Koniew poczuł też

zapach kawy.

- Zrób śniadanie - polecił.

Starzec uniósł się z krzesła, ale natychmiast usiadł z powrotem.

- Nie będę gotował dla kogoś, kto mierzy do mnie z pistoletu w

plecy.

Koniew włożył pistolet do otwartej kabury.

- Teraz lepiej? - zapytał. - Jeśli będziesz wypełniać moje polecenia,

nie spotka cię żadna krzywda. Gdybyś jednak zaczął coś

kombinować, pamiętaj, że jestem bardzo szybki.

Starzec wstał i kierując się w stronę kuchenki, mruknął:

- Jestem za stary na jakieś sztuczki. Czy mogę zrobić śniadanie

również i dla siebie? - Popatrzył na gościa zimnymi oczami, w

których nie było cienia strachu.

- Oczywiście. - W pokoju panowało miłe ciepło. Koniew chętnie by

wypoczął, nawet się zdrzemnął, ale o tym nie mogło być mowy. -

background image

Potrzebuję jakiegoś ubrania - powiedział.

Starzec przyjrzał mu się krytycznie.

- Wcale w to nie wątpię.

- Lepiej by było dla ciebie, żebyś zapomniał, jak wyglądam.

- Jeśli od tego zależy moje życie, to chętnie zapomnę. Tam na

łóżku leżą czyste rzeczy. Będą dobre dla ciebie.

Mieszkaniec domu był nieco wyższy i tęższy od Koniewa, ale jego

rzeczy od biedy pasowały na komandosa.

Siedli do śniadania. Gospodarz podał smażony bekon, jajka i

dżem, jakiego Koniew nigdy nie próbował. Jedli w milczeniu.

Starzec od czasu do czasu rzucał twarde spojrzenie na

nieproszonego gościa.

Pierwszy odezwał się Koniew:

- Nie bój się. Jeśli mi pomożesz, nic ci nie zrobię. - Nie potrafił

sobie wytłumaczyć, dlaczego nie zamierzał zabić tego człowieka.

Może zaimponowały mu jego odwaga i spokój. Zawsze cenił te cechy

- u siebie i u innych.

- Nie jestem przyzwyczajony, by grożono mi pistoletem. To

wytrąca mnie z równowagi.

Koniew wzruszył ramionami i po chwili milczenia zapytał:

- Czy samochód jest na chodzie?

Stary mężczyzna przytaknął skinieniem głowy, ale dodał:

- Ma mało benzyny w baku.

- Jak daleko zajadę?

- Tam jest z pięć galonów.

- Na ile to starczy?

Tamten wzruszył ramionami.

background image

- Na jakieś siedemdziesiąt pięć mil - powiedział. - Dokąd chcesz

jechać?

- Wszystko jedno. Masz jakąś kurtkę?

- Tam, na haku.

Koniew spośród kilku kurtek wybrał jedną, na głowę wsadził

sportową czapeczkę z nazwą jakiegoś klubu.

- Kluczyki.

- Na gwoździu przy drzwiach.

Koniew wziął je i włożył w kieszeń. Starzec uważnie śledził jego

ruchy.

- Muszę cię przywiązać do krzesła, żebyś się z kimś zbyt szybko nie

skontaktował. - Na jednej z półek znalazł sznur. - Po jakimś czasie

sam się zapewne uwolnisz, ale ja już będę daleko.

- Dlaczego to wszystko robisz?

- Dlaczego pozwalam ci żyć? O to pytasz?

- Tak. Byłem przekonany, że mnie zabijesz - mówił to z całym

spokojem.

- Nakarmiłeś mnie, dałeś mi ubranie i samochód. Nie będziesz

mógł szybko nikogo zaalarmować. Masz po prostu szczęście. Muszę

tylko zgasić ten ogień na kominku, żeby dym nie ściągnął tu kogoś.

Skrępował właściciela domu i przywiązał go do krzesła. Zalał ogień

wodą i wtedy o czymś sobie przypomniał.

- Potrzebuję pieniędzy.

- Nie jestem zbyt zasobny. Mam kilka patyków.

Co to są „patyki”? - zastanawiał się Koniew. Wzruszył ramionami i

mruknął:

- Zapomnij o tym.

background image

Kiwnął głową i wyszedł, ciągle dziwiąc się sobie, że nie zabił tego

człowieka.

Silnik zaskoczył natychmiast, ale zgasł, ledwie samochód ruszył z

miejsca. Próbował go zapalić raz jeszcze. Udało się. Podgrzał motor,

przejechał kilka metrów i stanął. Wyjął mapę okolicy, którą

przywiózł z sobą, zwykłą mapę samochodową. Musiał znajdować się

bardzo blisko lokalnej szosy, którą mógł dojechać do Dungeness.

Niewielkie cyferki wydrukowane na mapie określały odległości.

Policzył; do miasta było mniej niż pięćdziesiąt mil. Chyba dojedzie.

Przedtem jednak postanowił skontaktować się z „Gorkim”. Oba-

wiał się, że baterie w jego radiu już się wyczerpują. Na zakup

nowych nie miał pieniędzy, a poza tym nie wiedział, gdzie mógłby je

kupić.

Dojechał do asfaltowej wąskiej drogi. Wiła się przez bezludną

leśną okolicę. Czasami widział w oddali samotnie stojące domy, ale

ani razu nie minął innego samochodu.

Dotarł do jakiegoś wzgórza. Na jego szczycie rozsiadł się dość duży

drewniany dom z wielką anteną na dachu. Nie miał pojęcia, co to za

antena. Podjął jednak decyzję - zjechał z szosy.

Boczna droga była wyasfaltowana jedynie do pierwszego zakrętu.

Dalej przechodziła w zwykłą drogę polną, błotnistą, z głębokimi

koleinami. Stary wóz zawadzał podwoziem o kamienie, co zmusiło

Koniewa do powolnej jazdy. Minął kilka ostrych zakrętów, zanim

wjechał na podwórze z tyłu domu. Rosło tam jedno drzewo, pod

którym stała zaparkowana mała ciężarówka dostawcza. Teraz

dopiero spostrzegł, że antena była umieszczona nie na dachu, lecz

na wysokim betonowym słupie obok domu. Do słupa

background image

przytwierdzono jakiś ręcznie wykonany napis składający się z

szeregu liter i cyfr, które nic mu nie mówiły.

Koniew zaparkował, wysiadł z samochodu i obszedł domostwo

dookoła. W zasięgu wzroku nie dojrzał innych domów. Był

zdumiony swoim wewnętrznym luzem. Zazwyczaj w czasie operacji

przejawiał agresję, tym razem jakiś wewnętrzny głos doradzał mu

zachowanie spokoju i ostrożności. Wiedział, że musi uciec stąd wraz

z bezcennymi materiałami. Był ścigany przez wrogów, którzy, gdyby

tylko nadarzyła się odpowiednia okazja, zastrzeliliby go bez chwili

namysłu.

Poprawił pistolet, tak żeby móc go użyć w razie potrzeby, i ruszył

w stronę domu, zastanawiając się, czy jest obserwowany przez okno.

Wiedział, że wielu Amerykanów miało broń. Kto wie, może teraz

mierzono do niego? Był przecież łatwym, widocznym celem.

Dom i otaczający go ogród były wyraźnie zapuszczone. Trawa od

dawna niestrzyżona, a w ogródku chwasty zarosły jakieś kwiatki

wyciągające łodygi w kierunku słońca. Drewniane gonty na dachu

porastał mech, a ściany aż prosiły się o farbę.

Drzwi były niezamknięte, zasłaniała je podarta firanka. Koniew

był pewien, że go zauważono. Stary silnik jego samochodu pracował

tak głośno, że obudziłby nawet umarłego. Położył rękę na kolbie

pistoletu i wszedł do środka. Z małego korytarzyka prowadziły do

pokoju oszklone do połowy drzwi. Popatrzył przez szybę. Przy stole,

tyłem do niego, siedział jakiś mężczyzna. Był jedynie w bieliźnie.

Dopiero po chwili Koniew zrozumiał, dlaczego tamten nie usłyszał

nadjeżdżającego samochodu. Miał na uszach słuchawki i zajęty był

obsługą stojącej na stole aparatury radiowej.

background image

Wyciągnął pistolet i wolno wszedł do pokoju. Mężczyzna w

bieliźnie

ciągle jeszcze nie wiedział, że ma gościa. Koniew usłyszał fragment

rozmowy, jaką tamten prowadził za pośrednictwem radia.

- Doskonale, Dzwoneczku. Prognoza pogody na najbliższe dwa-

dzieścia cztery godziny jest dobra. Słonecznie. Front atmosferyczny

nadejdzie dopiero jutro wieczorem. Ty jednak wrócisz do tego czasu.

Z głośnika dało się słyszeć:

- Odebrałem. Dziękuję. Będę przed zapadnięciem zmroku. Coś ci

przywiozę na obiad. Uważaj na siebie. OK.

- Czekam - odpowiedział gospodarz do mikrofonu. - Do

zobaczenia, Dzwoneczku. Koniec.

Wyłączył aparaturę i wygodnie rozparł się w fotelu. Koniew był już

przy nim. Przytknął mu lufę do karku i powiedział cicho:

- Nie ruszaj się. - Położył rękę na jego ramieniu i poczuł, że

mężczyzna zaczął się trząść. - Powiem, kiedy będziesz się mógł

obejrzeć. Czy nadajnik wyłączony?

- Tak - odparł głosem wyraźnie drżącym i ochrypłym.

- Wstań powoli i odwróć się.

Siedzący powoli, ostrożnie odwrócił fotel i z trudnością zaczął się

podnosić. Trząsł się cały. Miał kilkudniowy zarost i czuć było od

niego alkohol. Ubrany był w wymiętą, nieświeżą koszulę i w ogóle

wyglądał niechlujnie. Nie był groźny. Pewnie z przerażenia zmoczył

się w kalesony.

Koniew cofnął się o dwa kroki i nie opuszczając lufy, rozejrzał się

po pokoju. Było tu brudno i nieporządnie. Wszędzie walały się

nieumyte talerze i naczynia kuchenne. Na ścianie wisiała fotografia

background image

jakiegoś mężczyzny z kobietą. Mężczyzną był zapewne ten stary

brudas, tyle że w lepszych dla niego czasach.

- Gdzie ta kobieta?

- Ona... ona umarła przed sześcioma miesiącami - chrypiał

przerażony gospodarz.

Obok tamtej fotografii wisiała jeszcze jedna, przedstawiająca

młodą parę.

- A oni? - Koniew końcem lufy wskazał zdjęcie.

- Wyprowadzili się... Wyjechali do Seattle.

- Jesteś tu sam?

Mężczyzna potwierdził kiwnięciem głowy i palcami wytarł zasmar-

kany nos.

- Chodź, obejdziemy dom.

Tamten stał trzęsąc się, wyraźnie ogłupiały z przerażenia.

- Ruszaj się!

- Przysięgam, że tu nie ma nikogo.

- No, szybciej!

W całym domu panował ten sam nieporządek i wszędzie

śmierdziało stęchlizną. Nikogo jednak nie było.

- Co jest tam, na dole? - Koniew wskazał na schody prowadzące z

korytarza w dół.

- Piwnica i skład. - Mężczyzna mówił z trudem i ciężko oddychał,

jakby szlochał.

- Schodzimy.

Gospodarz zapalił światło, zeszli do niewielkiej, brudnej piwnicy.

Pachniało tu pleśnią, moczem i zgniłymi jabłkami.

- Podejdź do ściany i odwróć się.

background image

Mężczyzna słaniał się na nogach i żeby nie upaść, musiał się

oprzeć o ścianę. Kiedy się odwrócił, Koniew zobaczył, że łzy ciekną

mu po twarzy. Ręce miał przyciśnięte do piersi. Musiał utracić

kontrolę nad naturalnymi czynnościami fizjologicznymi, bo nagle

rozszedł się okropny smród.

Koniew podniósł pistolet i wystrzelił dwa razy, mierząc w głowę, a

potem, nie sprawdzając celności strzałów, odwrócił się i ruszył w

kierunku schodów. Nienawidził tchórzy. Wychodząc z piwnicy zgasił

za sobą światło.

Wrócił do pokoju i usiadł przy stole, na którym stała krót-

kofalówka. Włączył ją i usłyszał znajomy szum. Przyglądał się. Był to

aparat starego typu, prosty w obsłudze. Długość fal ustawiało się za

pomocą pokrętła. Niewielki mikrofon włączało się zwykłym

przyciskiem.

W innej sytuacji nigdy by się nie zdecydował na próbę połączenia z

„Gorkim” o tej porze i za pomocą tego sprzętu. Teraz jednak nie miał

wyboru. Musiał skontaktować się ze swoim okrętem.

Nastawił aparat na odpowiednią długość fal i zaczął wzywać

„Gorkiego”. Wzywał kilkakrotnie, ale bez skutku. Spojrzał na

zegarek. Uzgodnili, że w czasie jego nieobecności, na pięć minut

przed każdą okrągłą godziną okręt podpływać będzie pod

powierzchnię, żeby wysunąć antenę. Właśnie dochodziła dziesiąta i

tamci powinni go byli usłyszeć.

Jeszcze przez dwie minuty powtarzał wezwanie, o dziesiątej

wyłączył stację. Z wściekłości rąbnął pięścią w stół.

Uspokój się. Trzymaj nerwy na wodzy - skarcił sam siebie.

Wstał od stołu i podszedł do okna. Wychodziło na kanał i na bazę

background image

tridentów. Postanowił, że za godzinę jeszcze raz spróbuje. Jeśli się

nie uda, wywoła stację na lądzie, tę kobietę, z którą rozmawiał.

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co dzieje się na

wodach kanału. Kręciło się tam kilka łodzi patrolowych, które

najwyraźniej czegoś szukały. Pośrodku, mniej więcej w miejscu, w

którym miał się spotkać z łodzią ,,Donskoj”, stała wielka barka i

jakaś jednostka z żurawiem. Nie było wątpliwości, co tam robią.

Wyciągano z głębi zatopioną mini-łódź.

Gdy usłyszała głos z radia, omal nie upuściła talerza. Właśnie

zmywała po śniadaniu. Szybko wytarła ręce i podbiegła do aparatu.

Rozpoznała głos jednego ze swoich łączników z Vancouveru.

Dlaczego rozmawiali z nią o tak dziwnej porze? Łamali wszelkie

zasady bezpieczeństwa, jakie sami uprzednio ustalili.

Informacja była krótka i jednoznaczna. Operacja zostaje prze-

rwana. To ich ostatnie połączenie. Być może będzie jeszcze potrzeb-

na, ale nie mają pewności. Ma słuchać jeszcze na poprzedniej

długości fal. Nie należy się już z nimi łączyć. Niedługo ktoś zabierze

ją z tego domu.

Radio zamilkło.

Automatycznie wykonała polecenie i przestroiła radio na długość

fal, na jakich łączono się z nią z okrętu, najprawdopodobniej z łodzi

podwodnej, po czym powróciła do kuchni, do mycia naczyń. Co

oznaczało stwierdzenie, że „operacja została przerwana”? Może

okręt podwodny odpłynął, a może go wykryto? Może ludzie zginęli?

Kazano jej jednak być na nasłuchu. A zatem ktoś musiał tam

pozostać.

background image

Miała już tego wszystkiego dość i chciała wracać do swojego domu

w Vancouverze.

Na dworze było nadal pięknie i słonecznie. Pomyślała, że prze-

chadzka po plaży powinna ją uspokoić. Wróciła do pokoju i

podkręciła odbiornik tak, by sprzed domu mogła usłyszeć głos.

Znowu wyszła na zewnątrz. Usiadła na leżaku i wsłuchiwała się w

otaczające ją głosy. Słyszała krzyk mew, od morza dochodziły

odgłosy silników przepływających w pobliżu łodzi, w lesie coś

szeleściło. Nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała, gdy doleciał ją

jakiś głos z domu. Zerwała się na równe nogi i pędem wpadła do

pokoju. Słyszała wyraźnie głos dochodzący z radia.

- Stacja Vancouver. Tu Drwal. Czy mnie słyszysz?

Siła głosu była tak mocno podkręcona, że słowa były niemal

niezrozumiałe. Miała uczucie, że serce wyskoczy jej z piersi. Ściszyła

odbiornik i powiedziała do mikrofonu:

- Tu stacja Vancouver. Tu stacja... - miała trudności ze złapaniem

oddechu. Czekała, ale nie było odpowiedzi. Co się stało? Nagle

zrozumiała, że przez omyłkę wyłączyła aparat. Zmartwiała. Jak to się

mogło stać?

Radio znowu się włączyło i znów ten sam głos z wyraźnie

słowiańskim akcentem mówił:

- Stacja Vancouver. Czy mnie słyszysz?

- Drwal, tu stacja Vancouver. Odbiór.

- Stacja Vancouver. Mam pełny ładunek, ale nie mogę się

skontaktować ze statkiem. Czy masz coś dla mnie?

Żył i potrzebował jej pomocy! A więc po to umieścili ją na tej

samotnej wyspie! Myśli goniły jedna drugą. Czego potrzebował? Co

background image

mogła dla niego zrobić?

- Drwal, wiem jedynie, że operacja została przerwana. Powie-

dziano mi, że możesz się jeszcze odezwać i niedługo mnie stąd

zabiorą.

Czy mogę ci pomóc?

Ponieważ nie było odpowiedzi, powtórzyła ostatnie zdanie. Po

chwili z tamtej strony padło pytanie, które nie powinno było być w

ogóle zadane:

- Vancouver, gdzie jesteś?

Zawahała się. Tyle razy powtarzano jej, że w żadnym wypadku nie

wolno jej zdradzić miejsca pobytu. Tej informacji nie wolno było

podawać absolutnie nikomu. Nikt jednak nie przewidział sytuacji

takiej jak ta. Drwal był zapewne sam, zagubiony. Pochyliła się do

przodu i nie zastanawiając się dłużej, powiedziała:

- Drwal. Wyspy San Juan.

Kolejna chwila przerwy i ponownie ten sam głos z wyraźnym,

miłym dla ucha akcentem:

- Muszę się z tobą spotkać. Nie wiem jeszcze, jak się tam dostanę.

Odezwę się za sześć godzin. Będę wtedy bliżej. Skończone.

Zapadła cisza. Tamten się wyłączył. Spojrzała na zegarek. Było

dziesięć po dziesiątej. A więc odezwie się około czwartej. Gdzie był i

w jaki sposób chciał się tu dostać?

Koniew wyłączył radiostację i wyciągnął się wygodnie na krześle.

Czuł coś w rodzaju smutku, może współczucia. A więc i „Gorkiego”

zapewne już nie było. Zaplanowana przez niego operacja oparta na

wykorzystaniu „Gorkiego” i mini-łodzi podwodnych załamała się. Z

background image

powodu głupoty jego ludzi, ale też i czujności Amerykanów.

Wszystko się załamało z jednym wyjątkiem: on żył i miał przy sobie

bezcenne materiały.

Poczuł suchość w ustach. Wstał i poszedł do kuchni, by napić się

wody. Wszystkie szklanki stojące obok zlewu były brudne. Otworzył

kredens i znalazł to, czego mu najbardziej brakowało - baterie. Były

takie, jakich potrzebował do swojego aparatu. Wyciągnął z kieszeni

radio, wymienił baterie, a zużyte schował do kieszeni.

Powrócił do pokoju, rozłożył na stole mapę i zaczął się

zastanawiać, jak dotrzeć do stacji Vancouver.

ROZDZIAŁ XIII

Dochodziło południe. Bernie Ryng stojąc na wzgórzu patrzył na

kanał Hood i bazę tridentów. Zastanawiał się, czy ten amator

krótkofalowiec wiedział, co znajdowało się po drugiej stronie

kanału. Jeśli tak, to być może w ostatnich sekundach życia domyślił

się, co było powodem jego śmierci. Sądząc z pozycji ciała i z dwóch

dziur w głowie odbyła się tu właściwie egzekucja. Mógł sobie

wyobrazić przerażenie tego człowieka prowadzonego do piwnicy i

stawianego pod ścianą.

Odwrócił się i ruszył w stronę domu, gdzie pokazał się helikopter,

taki sam huye, jakim tu przylecieli. Maszyna zatoczyła koło i usiadła

obok ich helikoptera. Z kabiny wyskoczył Harry Coffin - nie czekał

nawet, żeby zatrzymał się wirnik. Za nim wysiadł jakiś starszy pan z

brodą.

- Bernie - admirał starał się przekrzyczeć szum silnika. - To pan

background image

Warner. Może wiele powiedzieć na temat faceta, którego szukamy.

- Spotkał się z nim? - w głosie Rynga zabrzmiało zdumienie. A

więc jednak nasz Rosjanin popełnił fatalny błąd. Pozostawił

świadka.

- Nie tylko spotkał. Jadł z nim śniadanie.

- Ma pan niebywałe szczęście, że pan żyje, panie Warner. Ten

facet, który tu mieszkał, nie należał do szczęśliwców.

Ryng zastanawiał się, dlaczego człowiek, którego ścigał, jednego

zabił, a drugiego puścił nie wyrządzając mu krzywdy. Błąd,

zmęczenie, niepewność? Może jakiś rys słabości w jego charakterze?

Jeśli popełnił jeden błąd, popełni następne.

Mężczyzna, który przyleciał z admirałem, zmienił się na twarzy.

- Chce pan powiedzieć, że ten stary wariat od krótkofalówek,

Lewis, nie żyje?

- Niestety - potwierdził Ryng. - Może nie poczęstował gościa, tak

jak pan, śniadaniem. - I zwracając się do admirała, zapytał: - Jak

pan odnalazł tego świadka?

- Jeden z twoich ludzi, chyba Danny West, z barki pracującej na

kanale zauważył dom tego pana i pomyślał, że tamten nie

spotkawszy łodzi mógł wyjść na brzeg, by szukać drogi ucieczki.

Zasugerował przez radio, żeby zajrzeć do tego domu. Wysłaliśmy

naszych ludzi, a ci znaleźli związanego pana Warnera.

- Panie Warner - Ryng zwrócił się do nowo przybyłego - pozwoli

się pan zaprosić do bazy, gdzie będziemy mogli usiąść i w spokoju

wysłuchać pańskiej opowieści o człowieku, który pana odwiedził.

Sądzę, że powinniśmy się spieszyć, gdyż zapewne wkrótce zjawi się

tu szeryf, a byłoby nieszczęściem, gdyby zebrane przez niego

background image

informacje przedostały się do prasy.

Warner uważnie wpatrywał się w twarz mówiącego, a gdy ten

skończył, wzruszył ramionami.

- Nie wydaje mi się, żebym miał możliwość wyboru, tak jak nie

miałem rano, w czasie tej niezapowiedzianej wizyty.

- Zapewniam pana, że u nas będzie się pan czuł o wiele lepiej niż

na przesłuchaniu u szeryfa.

Warner spojrzał na admirała.

- Służyłem w marynarce - powiedział - choć doszedłem jedynie do

stopnia starszego marynarza. Jeśli pan mnie zapewni, że z tym

facetem można rozmawiać szczerze, uwierzę panu.

- Gwarantuję, że można. Zresztą i ja wkrótce do was dołączę.

Chciałbym tylko zaczekać na szeryfa.

- Jeśli wolno mi coś zasugerować, admirale - wtrącił Ryng - to

proszę powiedzieć szeryfowi, że jesteśmy tutaj jedynie dlatego, iż

zaniepokoiła nas jakaś podejrzana transmisja radiowa. Posta-

nowiliśmy sprawdzić, skąd pochodzi, i natrafiliśmy na trupa. To

wszystko. Niczego nie wiemy i niczego nie jesteśmy w stanie

wytłumaczyć.

W chwilę potem Ryng wydobył ze swojego rozmówcy wszystko, na

czym mu zależało. Miał rysopis tamtego człowieka, numer samo-

chodu, jakim uciekał, a przede wszystkim nieco informacji o jego

sposobie zachowania się. Na tej podstawie stworzył sobie portret

psychologiczny. Wszystkie te dane przekazano faksem do

Waszyngtonu i niemal natychmiast otrzymano odpowiedź. Człowiek

ten został bez trudu zidentyfikowany.

Ryng z zainteresowaniem przeczytał to, czym wywiad dysponował

background image

na temat Koniewa. Dowiedział się, jakie skończył szkoły i uczelnie,

jaki

był jego przydział w marynarce, jakie stosunki i układy rodzinne.

Najbardziej jednak interesujące było to, że ostatnie informacje po-

chodziły sprzed jakichś sześciu lat. Potem się urwały. Na podstawie

specjalnych umów Waszyngton i Moskwa wymieniły informacje na

temat swoich oficerów, ale oczywiste było, że niektóre z nich bloko-

wano. Robiła to i jedna, i druga strona. Zawsze kryły się za tym

jakieś szczególne powody i tak też musiało być w tym wypadku.

Rynga bardzo zainteresowały spostrzeżenia Warnera, który twier-

dził, że Rosjanin był niezwykle uprzejmy, bardzo opanowany, czujny

i chyba doskonale wiedział, czego chce.

W godzinę po spotkaniu z Warnerem z zimną krwią zabił innego

człowieka. Ryng pojął, że ma do czynienia z przeciwnikiem, którego

działań niepodobna przewidzieć. Podejmował decyzje w zależności

od sytuacji, a powody tych decyzji nie zawsze były zrozumiałe.

Miała przed sobą kilka godzin oczekiwania i dla rozładowania

napięcia musiała je czymś wypełnić. Uznała, że najlepiej będzie

zaaplikować sobie kąpiel w zimnej morskiej wodzie.

Dzień był słoneczny, a temperatura powietrza nieco powyżej

dwudziestu stopni. Szybko spakowała torbę. Wrzuciła do niej

ręcznik, kanapki z serem i pojemnik z ochłodzonym winem

stołowym. Wyszła, jak zawsze nie zamykając drzwi, i wędrowała

nieznaną jej ścieżką w kierunku zachodniego cypla wysepki. Ścieżka

musiała być dawno nieużywana, gdyż zarosła i stała się prawie

niewidoczna.

background image

Las żył. Widziała wiewiórki przeskakujące z drzewa na drzewo.

Kilka razy spotkała króliki. Stawały na tylnych łapkach i

przypatrywały się jej uważnie czarnymi oczkami. Kiedy podchodziła

bliżej, oglądały się i uciekały leniwie. Musiała być stale blisko

brzegu, gdyż ustawicznie słyszała krzyki polujących mew. Po

niespełna godzinie marszu wyszła na niewielką polankę. Kiedyś

zapewne był tu domek, z którego pozostały jedynie fundamenty.

Polankę porastała wysoka trawa. Zauważyła jakiś ruch po drugiej

stronie, pod lasem. Popatrzyła tam i dostrzegła parę młodych

sarenek. Podniosły głowy i obserwowały intruza. Stały nieruchomo -

ona i sarenki - przyglądając się sobie nawzajem z wyraźną

ciekawością.

Uznała, że nie należy przeszkadzać tym ślicznym zwierzętom i

powoli wycofała się. Ścieżka skręcała teraz w prawo i po chwili

doprowadziła ją do plaży. Znalazła się nad brzegiem malutkiej,

uroczej zatoczki.

Zdjęła sandały i weszła do wody. Była zdumiewająco ciepła.

Piaszczyste dno opadało bardzo łagodnie i promienie słońca

nagrzały wodę na płyciźnie. Znakomite miejsce do kąpieli.

Wróciła na brzeg, położyła torbę na piasku i rozebrała się. Nie było

tu oczywiście nikogo i mogła się wykąpać bez kostiumu. Poczuła na

skórze przyjemny powiew ciepłego wiatru.

Weszła znów do wody. Jakieś trzydzieści metrów od brzegu dno

zaczęło gwałtownie opadać. Zanurzyła się.

Nabrała powietrza w płuca i dała nurka. Im głębiej, tym woda

stawała się zimniejsza. Popłynęła w kierunku kanału oddzielającego

jej wysepkę od wyspy sąsiedniej. Spojrzała w stronę swojej wyspy i

background image

zobaczyła, że w jej kierunku płynie jakiś kuter rybacki. Dopiero teraz

usłyszała dudnienie silnika i w tejże chwili uświadomiła sobie, że

jest całkiem naga. Zaczęła płynąć do brzegu.

Kuter kierował się wyraźnie w jej stronę. W chwilę potem

usłyszała za sobą głos:

- Hej, Corinne, to ja, kapitan Cook.

Ustało dudnienie wyłączonego najwidoczniej silnika. Odwróciła

głowę. Jimmy, uśmiechnięty, stał przy burcie.

- Nie przypuszczałam, że się tu spotkamy, i nie mam na sobie

kostiumu.

- Rozumiem - nie przestawał się uśmiechać. - Jesteś pierwszą

syreną, jaką udało mi się tu zobaczyć.

Starając się nie wysuwać zbyt wysoko ponad wodę, powiedziała:

- Gdybyś był dżentelmenem, tobyś się odwrócił, pozwolił mi wyjść

z wody i włożyć kostium.

- Oczywiście, że jestem dżentelmenem, ale nie mam zamiaru

odpływać. Wreszcie udało mi się odnaleźć ciebie. Nie pamiętasz, że

obiecywałaś mi kolejne spotkanie? Kręciłem się tu w pobliżu, ale

nigdzie cię nie widziałem.

- Przepraszam, zapomniałam.

- No to miałem dziś szczęście - uśmiechał się przyjaźnie.

- Nie widzę w tym nic śmiesznego. Marznę w wodzie.

- Chodź na pokład. Mam tu ręczniki.

- Dziękuję. Moje rzeczy są na brzegu.

- No to płyń do nich. Rzucić ci ręcznik?

- Nie, dziękuję. Mam własny.

- Doskonale, płyń do brzegu, a ja tymczasem rzucę tu kotwicę.

background image

Podczas gdy Jimmy Cook zajął się zakotwiczeniem kutra, Corinne

dopłynęła do brzegu, wytarła się i ubrała. Gdy dotarł do plaży w

małej gumowej łódce, była już całkiem gotowa na spotkanie.

- Niestety, tym razem nie mam nic na obiad - usprawiedliwiał się.

- Nie szkodzi. Dziś ja zapraszam. Mam kanapki z serem i białe

wino.

Pomyślała, że rozmowa z tym miłym chłopcem będzie najlepszym

sposobem spędzenia czasu. Jeszcze przed godziną była w głębokiej

depresji, a teraz czuła się jak nastolatka, która spotkała przystojnego

nieznajomego i usiłuje go skokietować.

- Z chęcią przyjmę zaproszenie pod warunkiem, że odpowiesz na

moje pytanie.

Poczuła rodzący się niepokój, ale nie dała tego po sobie poznać i

powiedziała:

- Pytaj.

- Poprzednio mówiłaś mi, że prowadzisz badania nad ptakami, a

nie masz przy sobie żadnych notatek. Zawsze wyobrażałem sobie

uczonych jako ludzi starszych, w okularach i z notatkami. Ty nie

wyglądasz wcale na badacza. - Nagle jakby się przestraszył tego, co

powiedział, bo zamachał ręką: - Nie miałem zamiaru cię urazić. Po

prostu jestem ciekawy.

Poczuła, że się czerwieni.

- Robię notatki po powrocie do domu. W ciągu dnia wszystko

mam zapisane tutaj. - Wskazującym palcem uderzyła w owiniętą

ręcznikiem głowę.

- Nie gniewaj się - zaczął się usprawiedliwiać. - Jestem naprawdę

uradowany, że cię spotkałem. Rybołówstwo to zajęcie dla

background image

samotników, a ja nie zawsze tęsknię za samotnością.

Rozścielił prześcieradło kąpielowe na trawie i ucinając dyskusję,

powiedział:

- Przepraszam.

Corinne rozłożyła kanapki, a Jimmy do papierowych kubków,

które przyniósł z łodzi, nalał wina. Tak pokierowała rozmową, żeby

koncentrowała się na osobie gościa. Miała w tym wiele

doświadczenia i wiedziała, że mężczyźni zawsze lubią opowiadać o

sobie, a Jimmy był chłopcem niezwykle szczerym i otwartym. Tak

jak poprzednim razem, rozgadał się na dobre.

W pewnym momencie przerwała mu w połowie zdania pytając:

- Która godzina? - i zaczęła pośpiesznie szukać zegarka, który

przed kąpielą włożyła do torby.

- Wpół do trzeciej - odpowiedział zdziwiony. - Coś się stało?

- Oczywiście, że nic. - Nadal grzebała w swojej torbie.

- Na pewno w niczym nie mogę być pomocny?

- W niczym. Dlaczego pytasz?

Wzruszył ramionami.

- Nie rozumiem, dlaczego ktoś, kto obserwuje ptaki i prowadzi

badania, żyje z zegarkiem w ręku. Nie masz tu żadnych spotkań, nie

masz telefonu, nigdzie nie wyjeżdżasz. To najlepsza strona życia na

tej wyspie. Czas się tu nie liczy, nieprawdaż? - Dotknął jej ręki.

- Tak - przyznała, ale nie patrzyła mu w oczy. - Koło mojego domu

- powiedziała - jest gniazdo orła, który rano odleciał i sądzę, że teraz

powinien wrócić...

- Nigdy nie widziałem orła, który by się kierował zegarkiem.

background image

- Ja też nie - zaśmiała się. - Muszę jednak studiować ich życie o

różnych porach dnia.

- Rozumiem. - Cofnął rękę, a w tonie jego głosu było niedowie-

rzanie.

- Czy można cię odwieźć moim kutrem? Zobaczysz, jak przyjem-

nie pływa się nim po morzu.

- Nie, dziękuję, raczej się przejdę. - Natychmiast jednak zmieniła

zdanie. - Zresztą, mogę popłynąć.

- Doskonale. - Pogłaskał ją po ręce. - Jest jakaś szansa, że spodoba

ci się i dasz się potem zaprosić na dłuższą przejażdżkę.

Przyjrzała mu się uważnie i pomyślała, że chętnie by na to

przystała. Ale wiedziała, że nigdy do tego nie dojdzie. A szkoda...

Był to króciutki rejs. Jimmy musiał jednak odpłynąć kawałek od

brzegu, przy którym znajdowały się skały podwodne. Corinne

dowios-łowała do brzegu w pontonie, który Jimmy przyciągnął

potem do kutra.

Gdy była już na brzegu, zawołał:

- Co zjadłabyś jutro na obiad?

- Bardzo ci dziękuję, Jimmy. Nie rób sobie kłopotu.

- A co myślisz o dobrej rybie?

- Przykro mi, ale jutro mnie tu nie będzie. Mam coś do zrobienia

po drugiej stronie wyspy.

- Doskonale, zawiozę cię tam kutrem.

- Nie, Jimmy... i tak już niedługo tutaj zostanę.

- W każdym razie będę cię szukał. - Uśmiechnął się i pomachał

ręką.

background image

- Nie sądzę, żebyś mnie znalazł.

- Tego nikt nie może przewidzieć.

Stała jeszcze chwilę odprowadzając wzrokiem odpływający kuter i

poczuła coś w rodzaju żalu. Szkoda, że nie spotkała tego chłopca w

innym miejscu i w innym czasie. Nagle przypomniała sobie, po co

wracała, odwróciła się i pobiegła do domu.

Stał na skraju plaży i patrzył w stronę zatoki Dungeness, która

przechodziła w zatokę Sequim. Gdzieś na tych wodach miał się

spotkać z „Gorkim”. Nie znał jeszcze faktów, ale zaczynał się

domyślać, że „Gorkiego” już nie ma. Na świecie panował spokój,

kwitła przyjaźń radziecko-amerykańska, a Rosjanie i Amerykanie

wzajemnie zatapiali swoje okręty podwodne. Było teraz jeden do

jednego. Czyżby...? Materiały, jakie miał przy sobie, decydowały o

tym, że to Rosjanie byli stroną zwycięską. Jeśli uda mu się wyplątać

z pułapki, w jakiej się znalazł... Jeśli się uda, w gruncie rzeczy świat

będzie bezpieczniejszy. Nie tylko Rosja. Politycy od lat mówią o

potrzebie rozbrojenia, ale są zbyt wielkimi oportunistami. Realizacja

jego planu to rzeczywisty krok w kierunku rozbrojenia.

Gdzieś na horyzoncie widział kilka amerykańskich okrętów i

barek. Przypuszczał, że przeszukiwano głębiny. To tam zapewne

doszło do podwodnej tragedii. Dopiero teraz dotarło do niego, jaką

poniósł stratę.

Dojechał tu starym samochodem zabranym człowiekowi, któremu

darował życie. Przyszedł czas, by pozbyć się tego wozu. Ci, którzy

zorganizowali pogoń, zapewne odnajdą tamtego człowieka i

background image

dowiedzą się, jakim ucieka samochodem.

Odwrócił głowę i po drugiej stronie drogi zobaczył restaurację

„Krab Morski”.

Jadąc tutaj i rozważając, jak postępować dalej, doszedł do

wniosku, że najbezpieczniejszym sposobem dostania się do dziew-

czyny, z którą się kontaktował przez radio, będzie zdobycie kutra.

Dalsze poruszanie się samochodem nie wchodziło w grę. Drogi na

pewno zostaną zablokowane. Korzystanie z publicznych środków

transportu nie wydawało mu się rozsądne. Dysponowali już jego

rysopisem. Tak, popełnił błąd nie zabijając tego faceta, który go

poczęstował śniadaniem.

Ukrył stary samochód za kępą nadbrzeżnych krzaków, a sam

wyszedł na szosę. Już drugi samochód zatrzymał się na widok

wyciągniętej ręki piechura. Tym razem mała ciężarówka załadowana

koszykami do połowu krabów. Kierowca był zapewne rybakiem, a to

znaczyło, że uzyska od niego potrzebne informacje.

Starszy mężczyzna za kierownicą okazał się gadatliwym i sym-

patycznym człowiekiem. Obcy akcent pasażera nie wydawał mu się

podejrzany. Prawie co drugi turysta czy wędrowiec był obecnie

cudzoziemcem. Odpowiadając na pytania poinformował Koniewa,

że w okolicy jest mnóstwo łodzi, kutrów rybackich i prywatnych

jachtów. Najbliższym portem dla takiej pływającej drobnicy był

John Wayne Port

nad zatoką Sequim. Można tam było dojechać za pół godziny.

Właściciel ciężarówki nie mógł jechać tak daleko, bo w domu

czekał na niego obiad, ale chętnie dokładnie wyjaśnił pasażerowi,

jak tam dotrzeć.

background image

Koniew wyjął trzymany pod kurtką pistolet dopiero wtedy, kiedy

zobaczył błotnistą drogę odchodzącą w prawo od szosy. Przerażony

widokiem wycelowanej w niego broni kierowca zjechał, gdzie mu

kazano. Gdy odjechali z pół kilometra po błotnistym trakcie, Koniew

kazał zatrzymać ciężarówkę i jednym strzałem zabił kierowcę. Ciało

ukrył w pobliskim rowie zarosłym krzakami. Zanim je odnajdą, on

będzie już daleko.

Zawrócił ciężarówkę i pojechał w kierunku wskazanym przez

człowieka, który od kilku minut nie żył.

Dojazd do bocznej drogi odchodzącej w stronę portu zajął mu

niecałe dwadzieścia minut. Zjechał w tę drogę i w chwilę potem

zatrzymał wóz na wielkim parkingu, na którym stało już kilkanaście

samochodów. Tu zostawił ciężarówkę i ruszył w kierunku nabrzeża.

Jego przewidywania się sprawdziły. Było tu pełno jachtów moto-

rowych różnej wielkości. Przechadzał się wzdłuż molo z rękami w

kieszeniach, nie zwracając niczyjej uwagi. Szukał takiego jachtu, na

pokładzie którego znajdowałby się jeden człowiek. Oczywiście

musiał to być jacht przygotowany do wypłynięcia z portu.

Wpadła mu w oko jednostka o nazwie „Sea Chase”. Stała przy

końcu molo, na pokładzie samotny mężczyzna właśnie zaznaczał

kurs na rozłożonej mapie. Silnik jachtu już pracował i Koniew

zorientował się, że był dużej mocy i mógł osiągnąć dość dużą

szybkość.

Podszedł do jachtu, zbliżył się do burty, odchrząknął i powiedział:

- Ładny dziś mamy dzień.

Mężczyzna na pokładzie spojrzał nieco zdziwiony. Koniew

wiedział, że z jego akcentu zorientował się natychmiast, iż ma do

background image

czynienia z cudzoziemcem. W Ameryce jednak ludzie nie obawiali

się cudzoziemców i nie dziwili się ich obecności. Zagadnięty

odpowiedział uśmiechem.

- Tak, ładny. Żona wyjechała na zakupy do Port Townsend

wydawać nasze pieniądze, a więc mam okazję nieco połowić i

spokojnie wypić puszkę piwa.

- A dokąd pan płynie?

- Donikąd. Ot tak, przed siebie. Podobno do cieśniny wpłynęła

ławica halibutów. Może się coś złapie. - Przyjrzał się uważnie

stojącemu na molo rozmówcy i zapytał: - Pan chyba nie jest

rybakiem? Pan w ogóle nie jest stąd.

- Tak - zgodził się Koniew.

- A tu bywają znakomite połowy. Przepraszam, może kiedyś

porozmawiamy. Teraz muszę już płynąć.

Właściciel jachtu zdjął cumę rufową i już miał zamiar zeskoczyć z

pokładu, żeby zdjąć cumę dziobową, gdy Koniew go uprzedził.

- Podam panu.

- Niech się pan nie trudzi.

- Chętnie pomogę.

Zdjął cumę ze słupka i rozejrzał się, czy nikt nie patrzy w ich

stronę. W pobliżu nie było nikogo. Położył rękę na burcie i podał

tamtemu cumę.

- Niepotrzebnie się pan...

Nie dokończył. Koniew zręcznie wskoczył na pokład i wcisnął lufę

pistoletu w jego brzuch.

- Nie rób głupstw. Trzymam palec na cynglu i w każdej chwili

mogę strzelić. Nie miej najmniejszych złudzeń.

background image

Mężczyzna przybladł, twarz wykrzywił mu grymas strachu.

- Doskonale. Zachowuj się normalnie. Nic ci się nie stanie, jeśli

będziesz mnie słuchał i podrzucisz, gdzie ci powiem. Gdybyś spotkał

znajomych, witaj ich całkiem normalnie. Rozumiesz?

Skinienie głową.

- Nie patrz na mnie jak idiota, lecz zajmij się łodzią. Odbijamy.

Wypłynęli z portu. Nikt na nich nie zwracał uwagi. Przepłynęli

zatokę Sequim i skierowali się na północ.

Koniew pozbył się właściciela jachtu, gdy byli już daleko od lądu.

Zabił go jednym strzałem. Do ciała przywiązał ciężką kotwicę i

wyrzucił je za burtę.

ROZDZIAŁ XIV

Głos wypełniał cały pokój, był tak mocny, że skuliła się ze strachu.

Podświadomie rozglądała się za źródłem tego głosu, choć wiedziała,

że dobiegał z radia. Zerwała się, podbiegła do aparatu i ściszyła go.

- Tu stacja Vancouver. Słucham.

- Nasza transmisja musi być bardzo krótka. Żadnych zbędnych

słów. Przełączam się na inny nadajnik. Koniec.

W pokoju zapanowała cisza.

Koniew wyłączył krótkofalówkę zamontowaną na jachcie. Była

zbyt silna, miała zbyt daleki zasięg i zbyt łatwo było podsłuchać ich

rozmowę, choć łączyli się na długości fali na ogół w tym rejonie

nieużywanej, zwłaszcza na morzu.

Sięgnął po swoje małe przenośne radio i włączył się na tej samej

długości.

background image

- Czy mnie słyszysz?

- Tak.

Doskonale. Dostosowała się do jego polecenia. Ani jednego

zbędnego słowa.

- Dysponuję łodzią. Masz mapę rejonu?

- Tak, przed sobą.

- Znajduję się dziesięć kilometrów na południe od wyspy Lopez.

Powiedz, jak mam płynąć przez najbliższą godzinę. Później się

połączę.

Chwila milczenia, potem głos kobiety podał instrukcję:

- Płyń prosto na północ przez Kanał Środkowy do Turn Rock.

- Łączę się za godzinę. Koniec.

Kanał Środkowy, jak odczytał z mapy, oddzielał dwie najbardziej

wysunięte na południe wysepki archipelagu San Juan: San Juan i

Lopez.

Do Turn Rock było stąd około dwunastu kilometrów. Kiedy tam

dopłynie, skontaktuje się ponownie ze stacją Vancouver. Zauważył

również, że będzie się znajdował niedaleko Friday Harbor, jedynego

miasteczka na San Juan. Ich kolejny kontakt radiowy musi być

bardzo krótki. Zawsze istniała możliwość, że ktoś przypadkowo

włączy się na tę samą długość fal i podsłucha rozmowę. Na razie im

się udało, ale szczęście nie musi im stale sprzyjać.

Południowe wejście do kanału było wąską cieśniną. Kiedy przez

nią przepływał, mijający go jacht zwolnił, a stojący przy sterze

mężczyzna krzyknął w jego stronę:

- Jak połowy?

- Nic, wyłącznie spacer! - odkrzyknął niepewny, czy posłużył się

background image

odpowiednim wyrażeniem.

- Szkoda takiego dnia. Bierze znakomicie! - usłyszał w od-

powiedzi.

Czyżby rozpoznał jacht? - przemknęło mu przez głowę. - A może

zna właściciela? - i mimo woli położył rękę na kolbie ukrytego pod

kurtką pistoletu.

- Jedynie przejażdżka - rzucił w kierunku nieznajomego. - Żona

pojechała na zakupy do... - jakież, do diabła, miasto wymienił zabity

właściciel jachtu? - do Port Angeles.

- Dziwne miejsce na zakupy - odpowiedział nieznajomy, ale

dzielący ich dystans zaczął wzrastać. Mikołaj jeszcze przez chwilę

patrzył za oddalającym się jachtem i wzruszył ramionami.

Koniew pochylił się nad mapą. Czyżby wymienił niewłaściwą

nazwę? Powiódł wzrokiem wzdłuż wybrzeża półwyspu Olympic i

znalazł. Oczywiście, chodziło o Port Townsend. Kolejny błąd. Był

wściekły na siebie. Musi się teraz pozbyć jachtu, którym płynął.

Było już późne popołudnie, gdy na parking przy John Wayne

zajechał nieoznakowany samochód marynarki z kierowcą w

cywilnym ubraniu. Po cywilnemu był również siedzący na tylnym

siedzeniu Bernie Ryng. Samochód zaparkował koło stojącego tu już

wozu miejscowego szeryfa. Bernie wysiadając zauważył, że w

samochodzie policyjnym siedzi starsza kobieta. Jej siwe włosy były

w nieładzie. Kobieta głośno szlochała.

Policjant oglądał zaparkowany obok niewielki samochód dostaw-

czy. Zobaczywszy wysiadającego Rynga, zapytał:

- Pan jest tym facetem z marynarki, na którego czekamy?

background image

Ryng potwierdził skinieniem głowy i zadał pytanie:

- Pani jest żoną kierowcy tej ciężarówki?

- Tak. To ona nas powiadomiła. Rozmawiała z mężem, kiedy

wyjeżdżał z Dungeness. Wracał do domu na obiad. Ponieważ się nie

zjawiał, zaczęła się denerwować i zadzwoniła do mnie. Za pośrednic-

twem radia poprosiłem moich chłopców na patrolach, żeby

powiedzieli Charlie'emu, gdyby go gdzieś spotkali, że żona czeka.

- Był rybakiem? - Ryng zauważył koszyki na kraby złożone w

skrzyni ciężarówki. - Po co jechał do portu?

Bernie Ryng nie był detektywem, ale kiedy dostali informację o

zaginięciu kierowcy i porzuconej ciężarówce, uznał, że sprawa jest

zbyt poważna, aby ją zlekceważyć. Otrzymał zezwolenie admirała i

natychmiast pojechał.

- Był rybakiem, ale już na emeryturze - wyjaśnił policjant. -

Zresztą jego kuter stoi przy zatoce Discovry. Charlie był bardzo

dokładny i punktualny. Dlatego właśnie żona się wystraszyła.

- Czy znalazł pan już jakichś świadków?

- Nikt go nie widział. Był tu bardzo znaną postacią. Wszyscy go

lubili.

Ryng ze współczuciem spojrzał na starą kobietę w wozie szeryfa.

- Radzę panu wezwać ludzi i zlecić im przeszukanie wszystkich

bocznych dróg między tym miejscem a Dungeness. Mam przeczucie,

że gdzieś tam go odnajdziecie.

- Martwego?

- Obawiam się, że tak.

Szeryf uważnie przyjrzał się Ryngowi.

- Wiem, że jest pan z wojska, i moi szefowie kazali panu pomóc.

background image

Nie wiem jednak, czego pan tu właściwie szuka.

- Jestem Winslow z żandarmerii - skłamał gładko Ryng. -

Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby pan na razie nie nadawał

sprawie rozgłosu. To nic poważnego, ale facet, którego ścigamy, jest

niebezpieczny. Nie możemy dopuścić do tego, żeby wymknął się

naszym ludziom. Nie chcemy, by się zorientował, że jesteśmy na

jego tropie. Nie trzeba też robić paniki.

- Słusznie, ale jeśli coś się stało Charlie'emu, nie uda się nam

zachować tajemnicy.

- Jeśli pan nie chce, żeby podobnych wypadków było więcej, radzę

milczeć. - Ryng powiedział to wręcz ostro. - Teraz potrzebna mi

informacja, jakie jachty i łodzie wypłynęły stąd w dniu dzisiejszym.

- Czy sądzi pan, że ten człowiek mógł porwać jacht?

- Tak myślę i uważam, że mamy bardzo niewiele czasu. Potrzebuję

tych informacji jak najszybciej. - Odwrócił się i z samochodu,

którym

przyjechał, wyciągnął przenośną stację nadawczą. Włączył ją i

powiedział do mikrofonu: - Ryng dwa, tu Ryng jeden, słyszysz mnie?

Z głośnika doszedł wyraźny głos Lena Todda:

- Tu Ryng dwa, jesteś w John Wayne Port? Odbiór.

- Tak, i sądzę, że wkrótce będziemy mieli kolejnego trupa. Poproś

admirała, by zlecił lotniczą penetrację tego rejonu. Niech też wyślą

kutry patrolowe. Zwracać szczególną uwagę na wszystko, co może

przypominać ciało topielca. Spisać nazwy wszystkich kutrów i

jachtów w rejonie. Szeryf obiecał nam pomoc w ustaleniu nazw

jednostek, które wyszły z portu. Odbiór.

- Bernie, tu Coffin. Czy możesz swobodnie rozmawiać? -

background image

nieoczekiwanie włączył się admirał.

- Mniej więcej. Słucham.

- Będziemy w John Wayne Port za jakieś trzydzieści minut.

Dostaniesz też do dyspozycji jednego seafoxa.

- Jestem wdzięczny, ale wolałbym mieć jakąś cywilną jednostkę. -

Seafox był bardzo szybką łodzią patrolową wyciągającą ponad

trzydzieści węzłów, ale jej silniki słyszało się z odległości kilku

kilometrów. - Jest tu ze mną miejscowy szeryf, który obiecał pomoc.

- Skinął głową w kierunku szeryfa, który przysłuchiwał się z uwagą

prowadzonej przez radio rozmowie. - Powinien pan z nim

porozmawiać, jak się pan tu pokaże. Proszę przysłać helikopter,

który przywiózłby mi jakąś broń.

- Co konkretnie?

- Mam tylko rewolwer. Potrzebny mi szybkostrzelny pistolet

maszynowy. Przydałby się też dobry nóż. - Przerwał i zwrócił się do

szeryfa: - Szeryfie, czy mógłby pan możliwie szybko zebrać informa-

cje, o jakie prosiłem? - w jego głosie brzmiało zniecierpliwienie.

- Tak jest! - odpowiedział szeryf całkiem jak żołnierz reagujący na

polecenie dowódcy.

- Admirale - Bernie znowu mówił do mikrofonu. - Jestem pewien,

że człowiek, którego szukamy, ukradł jacht. Nie wiem, dokąd płynie,

ale prawdopodobnie jest tu gdzieś miejsce, gdzie może się

spodziewać pomocy. Będę się starał iść jego tropem. Sam. Jeśli

będzie nas wielu, na pewno nas wykiwa.

Gdy znowu się odezwał, słońce schowało się już za linię lasu i

musiała w domu zapalić światło. Trasę, jaką powinien był przebyć,

background image

znała z mapy na pamięć.

Bez żadnych wstępów, bez podania hasła powiedział:

- Jestem w ustalonym punkcie. Ruch duży. Jak płynę dalej? -

wydało jej się, że jego obcy akcent stał się silniejszy. Zresztą odbiór

był znacznie lepszy. Istotnie musiał być gdzieś niedaleko.

- Skręcisz w prawo i przepłyniesz między dwiema wyspami. -

Wiedziała, że nie wolno jej wymienić żadnej nazwy. - Około ośmiu

kilometrów będziesz płynął kursem dziesięć stopni i znajdziesz się w

szerokim kanale za wyspami... - Czy zrozumiał jej instrukcje?

Najwidoczniej zrozumiał, gdyż przerwał:

- Wystarczy. Odezwę się za czterdzieści pięć minut.

Umilkł. Było oczywiste, że chwytał w lot jej wskazówki i że dotąd

udawało mu się pokonywać przeszkody. Już nie wątpiła, że spotka

się z nim wieczorem. Ile czasu upłynęło od ich pierwszej rozmowy?

Siedem, osiem godzin?

Około szóstej wieczorem helikopter doprowadził łódź patrolową

do podejrzanego obiektu na powierzchni morza, znajdującego się w

odległości mniej więcej trzydziestu dwu kilometrów na północny

wschód od zatoki Sequim. Był to trup mężczyzny owinięty

kawałkami postrzępionej liny. Helikopter odstraszył pływające koło

niego rekiny, które zdążyły już urwać jedno ramię i obie nogi. Już

przy wstępnych oględzinach ustalono przyczynę śmierci. Pośrodku

czoła nieboszczyka znaleziono wlot kuli, która przeszyła mózg i

wyszła z tyłu czaszki, odłupując kawałek kości.

Gdy Bernie Ryng dotarł na miejsce, w którym odnaleziono zwłoki,

było jeszcze jasno. Ryng przypłynął na pokładzie jachtu „Voyager”,

background image

prywatnej, szybkiej i luksusowej łodzi wyposażonej w najnowocześ-

niejszą aparaturę elektroniczną. Właściciel jachtu wypożyczył go

marynarce na prośbę admirała Coffina.

Ciało znajdowało się w wodzie przez kilka zaledwie godzin i można

było dokonać wstępnej identyfikacji. Sądząc z opisu, był to jeden z

właścicieli łodzi, które przed południem wypłynęły z John Wayne

Port. Ryng ustalił drogą radiową, że w grę wchodzą jachty „Morning

Sun” i „Sea Chase”. Biorąc pod uwagę miejsce, w którym

odnaleziono zwłoki, uznano, że morderca i złodziej jachtu kieruje się

ku wyspie San Juan.

Zanim Ryng wypłynął z John Wayne Port, admirał Coffin wręczył

mu szarą papierową teczkę.

- To dalsze informacje na temat Koniewa. Nie ma tego wiele, ale

wywiad nie zdołał wykopać nic więcej. Facet najwyraźniej unika

obiektywów, bo nie mają jego zdjęcia.

Ryng przerzucił zawartość teczki.

- Same stare informacje. Całkiem jakby umarł przed kilkoma laty.

- Przeczytaj uwagi końcowe, one wiele wyjaśniają. Jest jednym z

twórców programu miniaturowych łodzi podwodnych. Wydaje się,

że zajmuje bardzo ważne stanowisko. Nie rozumiem, dlaczego tak

wysoko postawiony facet wykonuje tego rodzaju niebezpieczne

operacje na obcym terenie.

Ryng przeczytał końcowe zdania raportu.

- On jest również komandosem. To wyjaśnia wszystko.

- Odgadłeś to już wcześniej. Jednak to dlaczego wysyłają kogoś z

tak wysokiego szczebla, jest nadal zagadką.

- Chcieli osiągnąć jakiś ogromnie ważny cel i posłali oczywiście

background image

najlepszego, najbardziej sprawdzonego. - Popatrzył na admirała. -

Jestem pewien, że mają bardzo niewielu takich ludzi jak Koniew.

Teraz udowadnia nam to, że jest dobry.

- I sądzisz, że dobrze robisz ścigając go w pojedynkę?

- Wiem, że inaczej nigdy go nie dostaniemy.

Siostra Mary Catherine zamknęła znajdujący się na wschodnim

cyplu wyspy sklep, w którym zaopatrywali się rybacy. Było już

wprawdzie po sezonie i klientów zaglądało niewielu, niemniej

jednak sklep otwierano każdego dnia z wyjątkiem niedziel. Przed

udaniem się do domu siostra wyszła na molo miniaturowego portu.

Był piękny jesienny dzień, chyba jeden z ostatnich pogodnych dni w

tym sezonie, i siostra Mary Catherine postanowiła chwalę odpocząć.

Na końcu molo stało kilka wygodnych foteli. Usiadła w jednym z

nich. Wzięła wiszącą tu na użytek gości lornetkę i przypatrywała się

ruchowi w zatoce. Po pewnym czasie lornetka opadła jej na kolana i

siostra Mary Catherine zdrzemnęła się.

„Sea Chase” płynęła przez cieśninę pomiędzy dwiema wysepkami.

Choć na otwartych wodach było jeszcze całkiem jasno, tu w cieśninie

zapadał już zmrok. Koniew zaczynał utwierdzać się w przekonaniu,

że uda mu się przed zmierzchem dotrzeć do dziewczyny, która

mogła go uratować i pomóc w wydostaniu się z tarapatów.

Nadszedł czas nawiązania łączności. Powiedział do mikrofonu:

- Jestem w kolejnym punkcie.

Odezwała się natychmiast.

- Skręcasz w lewo i mijasz dwie...

- Bez nazw... - przerwał jej ostro.

background image

Chwila ciszy.

- Nie miałam zamiaru wymieniać nazw - odpowiedziała równie

ostro. - Mijasz dwie wyspy. Płyniesz dalej około dziesięciu

kilometrów.

- Wystarczy.

Tym razem była wyraźnie zniecierpliwiona.

- Nie. Słuchaj. Noc szybko zapada. Po lewej zobaczysz na plaży

światło. Wtedy znowu mnie wywołasz.

- Zgoda.

Wyłączył radio.

Płynął teraz między dwiema wyspami. Ta po prawej była większa i

górzysta, po lewej mniejsza i płaska. Przez lornetkę widział ładne

domki ukryte wśród drzew. Wieczór jednak rzeczywiście zapadał

szybko i wkrótce domy i drzewa utonęły w mroku. Sądził, że po obu

stronach ujrzy mnóstwo świateł, ale z lewej było całkiem ciemno, a

po prawej od czasu do czasu migały światła w oknach mijanych

zabudowań. Po lewej stronie dostrzegł drewniane molo, takie jakie

przed zapadnięciem zmroku miał po prawej. Przypomniał sobie, że

na molo siedziała kobieta, która zdawała się patrzeć przez lornetkę

w jego stronę. Zapamiętał ją, bo była jakoś dziwacznie ubrana, i

dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że mogła to być

zakonnica.

Koniew zwolnił i rozglądając się za latarnią, której szukał,

zorientował się, że nie zapalił na jachcie świateł pozycyjnych. Tylko

gdzie się je zapalało? Na prawo od koła sterowego było wiele

wyłączników. Przekręcił pierwszy - zapaliły się światła w kabinie.

Spróbował kolejne i wreszcie natrafił na właściwe.

background image

Znowu przypomniał sobie zakonnicę. Patrzyła na niego przez

lornetkę. Potem gdzieś znikła. Czyżby się czegoś wystraszyła? Może

czegoś się domyślała?

Zwolnił. Płynął przecież na całkiem nieznanych sobie wodach i

mógł spowodować wypadek. Uważnie obserwował mijane brzegi i

całkiem zapomniał o zakonnicy. Myślał natomiast o dziewczynie,

którą znał jedynie z głosu przez radio. Jak wyglądała? Ile mogła

mieć lat? Chyba nie była taka młoda, ale on zawsze lubił kobiety

nieco od siebie starsze.

Siostra Mary Catherine nie wiedziała, co ją właściwie obudziło.

Wyprostowała się w fotelu i zerwałaby się na równe nogi, gdyby nie

to, że wtedy leżąca na jej kolanach lornetka spadłaby na ziemię.

Może doleciał do niej jakiś dźwięk, a może po prostu poczuła chłód.

Kiedy otworzyła oczy, jacht przystosowany do połowu mijał

cieśninę. Musiał mieć potężny silnik, bo głuche basowe dudnienie

niosło się nad wodą. Zdumiało ją, że go nie znała. Dotąd wydawało

jej się, że zna wszystkie jachty i kutry w okolicy. Przepływający przez

cieśninę dawali siostrom sygnały świetlne i machali do nich rękami.

Wszyscy znali i szanowali siostrzyczki prowadzące sklep, stację

benzynową i port dla promów. Ktoś miejscowy, nawet gdyby ona go

nie poznała, nie przepłynąłby tak obojętnie obok ich siedziby.

Przypatrywała się płynącej łodzi przez lornetkę i natychmiast

zauważyła, że coś jest nie w porządku. W pierwszej chwili nie

potrafiła uświadomić sobie, co ją zaniepokoiło, i dopiero w sekundę

potem zrozumiała. Jacht nie miał zapalonych świateł pozycyjnych.

Dlaczego? Nikt przy zdrowych zmysłach nie przepływałby przecież

background image

tym wąskim kanałem bez świateł, tym bardziej że zaczynał już

zapadać mrok.

Wszystko to podekscytowało siostrę Mary Catherine. Wstała i

poszła na koniec molo. Przez lornetkę usiłowała odczytać nazwę

łodzi wypisaną na rufie. W pewnym momencie fala podniosła rufę i

zakonnica odczytała napis: „Sea Chase”.

Za kołem sterowym stał samotny żeglarz. I on patrzył w jej

kierunku przez lornetkę. Sama nie wiedziała, dlaczego przestraszyła

się i cofnęła kilka kroków, by ukryć się w cieniu słupów

podpierających drewniany pomost.

Corinne czuła ogarniające ją podniecenie, którego źródło nie było

dla niej w pełni jasne. Po ostatniej rozmowie radiowej wzięła

prysznic i wyszczotkowała włosy, które następnie związała w koński

ogon. Otworzyła perfumy i już miała się nimi skropić, gdy zdała

sobie „sprawę, jak absurdalnie się zachowuje. Nie bawiła przecież

gości w barze nocnym w Vancouverze. Miała się spotkać z rosyjskim

marynarzem, człowiekiem, który zapewne cudem uszedł śmierci, a

teraz uciekał. Ten człowiek będzie brudny, przemęczony, głodny i

zapewne nie zainteresuje się ani Corinne, ani jej wyglądem.

ROZDZIAŁ XV

Trzeba przepłynąć około dziesięciu kilometrów...

Gdy znajdował się mniej więcej na dziesiątym kilometrze, zapadła

noc. Niebo roziskrzyło się gwiazdami.

Teraz po lewej stronie powinien zobaczyć latarnię. Brzeg był

jednak całkiem czarny. Raz zauważył światełko, ale wyglądało to na

background image

oświetlone okno domu. Był jednak całkiem spokojny - ta kobieta

czeka gdzieś tam w ciemności na niego.

I nagle zobaczył światło.

Włączył radiostację i rzucił do mikrofonu:

- Widzę światło.

- Zatrzymaj się tam, gdzie jesteś, i w trzydzieści sekund po

wyłączeniu się dwukrotnie zgaś światło. Ja dam znak latarką, że

widzę.

- A potem?

- Potem czekaj - odpowiedziała niemal ze złością.

Ogarnął go gniew. Co to za szmata? Jak ona śmie tak się do niego

odzywać? Zaraz potem przyszła refleksja: myśli i jest ostrożna, a to

jest gwarancją bezpieczeństwa.

Wykonał jej instrukcje, a w chwilę potem na brzegu zakołysał się

świetlisty punkcik. Natychmiast też usłyszał jej głos w odbiorniku.

- W porządku. Czekam na ciebie.

- Jak mam się tam dostać?

- Masz jakiś pływak, najlepiej gumowy?

Nie zrozumiał.

- Co masz na myśli?

- Tratwę, łódkę gumową, materac, coś takiego. Tu nie ma

przystani, a pod wodą są kamienie. Jachtem nie dopłyniesz.

- Mam gumową tratwę, a jacht i tak muszę zatopić. Szukają go.

- W czym mogę ci pomóc?

- Świeć latarką, żebym wiedział, gdzie przybić. Czy jest tam ktoś

poza tobą?

- Nie.

background image

- Doskonale. - Koniew wyłączył radio. I tak rozmawiali już zbyt

długo.

Odwiązał tratwę umocowaną na dachu kabiny jachtu, znalazł

wiosło, położył je na tratwę. Rzucił tam też torbę z czystą bielizną i

ubraniem, jakie znalazł w kabinie. Po zrobieniu tego wszystkiego

przestudiował mapę. Przed nim, od strony prawej burty, znajdowały

się skały, tak w każdym razie odczytał mapę. Nie był pewien, czy są

daleko. Znowu zwolnił i gdy poczuł, że jedna z burt zaczyna się o coś

ocierać, stanął. Wychylił się. Spod gładkiej powierzchni wody

wystawały ostre krawędzie głazów. Były wręcz idealne dla

osiągnięcia celu, jaki sobie wyznaczył. Włączył wsteczne obroty

śruby i przez jakiś czas płynął do tyłu. Oddalił się od skał na tyle,

żeby rozpędzić jacht. Ruszył. Właściwie powinien był się położyć

płasko na pokładzie, ale uznał, że wystarczy, iż usiądzie w fotelu za

sterem i oprze się o koło sterowe.

Jacht rozpędził się. Potężny silnik wył na dużych obrotach. Jeszcze

nie osiągnął pełnej szybkości, gdy łódź wpadła na skały. Koniew

poczuł silny wstrząs, rzuciło go do przodu. Zdołał się jednak

utrzymać w fotelu.

Włączył wsteczne obroty. Podwodne wzniesienia przez chwilę nie

puszczały jachtu, ale drżący z wysiłku silnik zwyciężył i łódź zaczęła

się cofać. Słychać było zgrzyt kadłuba ocierającego się o nie. Jacht

przechylił się na jedną stronę, grożąc, że się przewróci. Odpłynęli

jednak od skał. Znowu znajdował się na głębinie. Koniew słyszał

teraz szum wody wlewającej się do kabiny. Jacht zaczął się zanurzać,

nie tracąc stateczności. Gdy woda dosięgła dolnego pokładu, Koniew

spuścił tratwę, wskoczył na nią i oddalił się kilkoma silnymi ruchami

background image

wiosła.

Słyszał teraz głośne bulgotanie wewnątrz tonącego jachtu. Gdyby

ktoś znajdował się w tej okolicy, musiałby ten dźwięk usłyszeć. Nie

było jednak nikogo. „Sea Chase” zaczęła się zanurzać coraz szybciej,

wreszcie znikła. Jeszcze przez jakiś czas z głębi wylatywały wielkie

bańki powietrza.

Zawrócił tratwę i zaczął spokojnie wiosłować. Nie mógł odnaleźć

światła latarki, wreszcie dostrzegł je. Przeświecało przez liście drzew

czy krzewów. Płynął teraz prosto na światło.

Corinne siedziała na pniu zwalonego drzewa. Światło ręcznej

latarki skierowała w bok, żeby nie oślepić nadpływającego.

Wystraszyła się odgłosów wydawanych przez zatapianą łódź.

Wiedziała, że jej gość chce zatopić jacht, ale nie przyszło jej do

głowy, że rozbije go o skały. Czy wyszedł cało z tego karambolu? Czy

nie leży nieprzytomny na pokładzie tonącego jachtu? Czy nie

potrzeba mu pomocy? Odsunęła od siebie te myśli uznając je za

głupie. Nie miała do czynienia z nowicjuszem.

Wreszcie zauważyła zbliżającą się do brzegu tratwę. Mężczyzna

wiosłował spokojnie i pewnie. A więc za chwilę go pozna...

- Po lewej skały, uważaj! - krzyknęła, kierując w tamtą stronę

stożek światła.

Zręcznie ominął przeszkodę i podpłynął pod sam brzeg.

- Czy są tu jeszcze jakieś przeszkody? - zapytał.

- Nie, możesz płynąć.

Jego głos - mocny, zdecydowany i przyjemny - brzmiał zupełnie

inaczej niż przez radio. Mówił wyraźnie z obcym akcentem, ale

background image

płynnie. Wstała z pnia i podeszła na skraj plaży.

- Wiosłuj w tym kierunku. Tu wyjdziesz na ląd nie mocząc nóg.

- Wreszcie będę mógł cię zobaczyć. Jestem ciebie bardzo ciekaw.

Mówił tak spokojnie, jakby to było spotkanie dwojga wyciecz-

kowiczów, a nie osób zaangażowanych w grę, w której stawką jest

życie.

- I ja chciałam cię zobaczyć.

Tratwa dobiła do plaży. Corinne na moment oświetliła latarką jego

twarz. Zaraz jednak ją opuściła.

- Przepraszam - bąknęła - Chciałam...

- Daj spokój! - Wstał. - Nogi mi ścierpły na tej tratwie. Podaj mi

rękę.

Przez chwilę czuła jego dłoń w swojej.

- Nazywam się Mikołaj Koniew i chciałem ci podziękować.

- Ja jestem Corinne Foxe - przedstawiła się. - Chodź za mną. -

Skierowała światło latarki na ziemię. - Zaraz za plażą zaczyna się

ścieżka, która nas doprowadzi do domu. Przygotowałam coś do

zjedzenia.

- Czy masz prysznic? Chciałbym zmienić bieliznę.

Zaśmiała się.

- Nie planowano naszego spotkania. Prysznic mam, ale nie

przypuszczam, żeby któraś z moich rzeczy mogła pasować na ciebie.

Jesteś troszkę większy ode mnie.

- Mam własne rzeczy na zmianę - odpowiedział. - No, może nie

własne i niezbyt starannie dobrane, ale w każdym razie w moim

rozmiarze.

background image

Był już zmrok, kiedy Bernie Ryng postanowił zawinąć do

przystani we Friday Harbour na wyspie San Juan. Właściwie

prowadziłby nadal poszukiwania, ale siły odmówiły mu

posłuszeństwa i czuł, że musi się przespać. Zresztą poruszanie się po

omacku, w bezksiężycową noc, nie miało sensu. Był przekonany, że

Koniew również gdzieś się zatrzymał. Tylko gdzie? Spojrzał na

zegarek i uświadomił sobie, że admirał Coffin czeka na jego

meldunek.

Zatelefonował z aparatu na molo.

- Muszę wypocząć przez kilka godzin. Nie ma się co kręcić w

ciemności. I tak nie mam pojęcia, gdzie szukać.

Ustalono jedynie, że poszukują jachtu „Sea Chase”, który należał

do nieżyjącego już Johna Lawlera. To jego ciało wyłowiono z morza.

- A co planujesz na jutro? - pytał Coffin.

- Wypływam o czwartej trzydzieści. Wtedy zaczyna świtać.

- Przed twoim wypłynięciem skontaktujemy się telefonicznie.

Życzę szczęścia, Bernie. Tobie i sobie.

Corinne nie potrafiła ukryć uśmiechu, kiedy Koniew pokazał się w

kuchni. Ubranie, w jakie się przebrał, musiało należeć do kogoś o

wiele grubszego.

Natychmiast domyślił się, co ją rozśmieszyło. Spojrzał na siebie i

powiedział swobodnym tonem:

- Gdybyśmy razem robili zakupy, zapewne wybralibyśmy coś

lepszego i w innym stylu.

Zdumiała się. Powiedział coś takiego, choć znali się dopiero od

kilkunastu minut. On tymczasem ciągnął:

background image

- Może jeszcze będziemy mieli taką okazję. - Spojrzał na jej

spodnie, uśmiechnął się i ocenił: - Nie najgorsze, ale wolałbym cię w

spódniczce. Lubię też zapach perfum, jakich używasz.

Kiedy Koniew brał prysznic, poszła do sypialni i poperfumowała

się dyskretnie za uszami. Popatrzyła nawet na swoje odbicie w

lustrze, wzruszyła ramionami i pomyślała: po co ja to robię? Nie

umiała odpowiedzieć sobie na to pytanie. Teraz, kiedy zauważył, że

użyła perfum, potrafiła jedynie mruknąć pod nosem:

- Dziękuję.

- Znalazłem maszynkę do golenia i skorzystałem z niej - pogładził

się po policzku.

- Wyglądasz teraz o wiele lepiej.

- Brakuje mi tylko wody kolońskiej. W domu mam cały zestaw

różnych zapachów. Lubisz zapach męskiej wody kolońskiej?

Uśmiechnęła się i nic nie odpowiedziała.

- Co gotujesz? - zainteresował się.

- Abalone.

- Co to takiego? - nie zrozumiał.

- To lokalna nazwa morskich mięczaków. Przepraszam. Nie

możesz jej znać.

Skinął głową.

- Jestem po raz pierwszy na tym kontynencie.

- Abalone to coś w rodzaju wielkiej ostrygi. Łowi się je tylko na

tych wodach. Są bardzo smaczne.

- Sama złowiłaś?

- Ależ skąd. Dał mi je dziś w południe pewien tutejszy rybak.

Nawet wydobył je ze skorupy.

background image

Zobaczyła ze zdumieniem, że nagle zmienił się na twarzy. Jego

ręka nieoczekiwanie silnie ścisnęła jej ramię.

- Chcesz powiedzieć, że przychodzi tu ktoś obcy?

- Jakiś młody rybak spotkał mnie przypadkowo. Sądzi, że jestem

ornitologiem i obserwuję ptaki. Stara się być bardzo miły i pojawia

się jedynie około południa.

- Przepraszam - zreflektował się. - Jestem bardzo zmęczony i stąd

te reakcje. Jak często się tu zjawia?

- Był dopiero dwa razy, wczoraj i dziś.

- Czy zapowiedział się na jutro?

- Wspominał, że będzie w okolicy.

- Czym pływa?

- Kutrem rybackim. Nic szczególnego. Dlaczego pytasz?

- Po prostu zastanawiam się. Będziemy potrzebowali jakiejś łodzi,

żeby się stąd wydostać.

Zauważyła, że mówił „my”, a więc planował dalszą ucieczkę razem

z nią. Ostatecznie po to ją tu przysłano, żeby mu pomagała.

Zaczęła go podświadomie porównywać z własnymi o nim wyob-

rażeniami. Był tak wysoki, jak przypuszczała, i miał czarne włosy, ale

z siwymi pasmami. Brakowało mu wąsów i wydawał się nieco

starszy, niż myślała. Miał też bardziej wystające kości policzkowe i

nie był tak przystojny, jak w jej wyobraźni. Był jednak niewątpliwie

fascynującym mężczyzną.

- Jednym z niewielu luksusów, o jakie prosiłam, było wino. -

Mówiąc to nakładała na talerze przygotowaną potrawę. - Czy byłbyś

łaskaw...

Wziął od niej talerze i postawił na stole, podczas gdy ona zajęła się

background image

nalewaniem wina. Gdy już siedzieli, powiedział:

- Pozwól, że wzniosę toast. Za mojego anioła stróża. Za kobietę,

która ocaliła mi życie.

- Daj spokój, nic takiego nie zrobiłam.

- Właśnie, że zrobiłaś. Tobie zawdzięczam życie. Gdybyś na mnie

tu nie czekała, nie mam pojęcia, co by się ze mną stało. Jeśli nadal

pozostaniesz moją szczęśliwą gwiazdą, wkrótce stąd znikniemy.

Odnotowała, że znów powiedział „my”.

Uniosła szklankę, ale pomyślała, że wcale nie chce stąd znikać.

Popatrzyła mu prosto w oczy. Było w nich coś urzekającego, coś

niemal hipnotyzującego. I przyszło jej do głowy, że gdyby chciał,

poszłaby za nim wszędzie.

Siostra Mary Catherine usiadła na łóżku mokra od potu. Była

przerażona. Śniło się jej, że człowiek, który patrzył na nią z pokładu

jachtu, wyciągnął rękę, by ją chwycić, a ona nie mogła uciec.

- Siostro, proszę się obudzić... Siostro, to tylko zły sen. - Otworzyła

oczy i zorientowała się, że nad nią stoi siostra Mary Margaret.

Rozejrzała się dokoła. Była w swoim własnym pokoju. Całkiem

bezpieczna.

- Tak, to zły sen - przyznała. - Obudziłam cię?

- Nie, to telefon.

- A któż to nas niepokoi o tej porze?

- Dzwonią z kontynentu, z biura szeryfa. Szukają kogoś, kto

podobno kręci się w naszej okolicy, a ja przypomniałam sobie, co

mówiłaś o tym jachcie, który płynął bez zapalonych świateł. Chcą z

tobą zamienić kilka słów.

background image

- Czy myślisz, że ten człowiek...

- Nie wiem. Czekają na ciebie przy telefonie.

Telefon stał w jadalni. Siostra Mary Catherine narzuciła szlafrok i

poszła tam. Odpowiadając na zadawane jej pytania opowiedziała o

jachcie, o człowieku, który wzbudził jej podejrzenia, choć nie

potrafiła ich uzasadnić. Przypomniała sobie nazwę jachtu - „Sea

Chase”. Wreszcie zapytała, dlaczego szukają tego człowieka.

Usłyszała, że pomagają jedynie ludziom z marynarki i niczego nie

wiedzą.

Mikołaj Koniew najlepiej funkcjonował w sytuacjach niebezpiecz-

nych, nawet wtedy gdy był zmęczony. Wówczas był najbardziej

czujny, skupiony i zdolny do największego wysiłku. Nie miał

najmniejszych

wątpliwości, że go ścigają. Ktoś, zapewne nie gorszy od niego, idzie

jego tropem. Musi więc pozostawiać za sobą jak najmniej śladów.

Nie mógł sobie darować, że nie zabił tamtego starego człowieka. Na

pewno trafili już na ślad, ale wyprzedza ich i ma dość czasu, żeby

zniknąć. Obawiał się tylko, że tropi go ktoś, kto tak jak on ma ów

szczególny instynkt komandosa.

Zastanawiając się nad swoją sytuacją doszedł do wniosku, że

najkorzystniej będzie uciec do Kanady, do jakiegoś miasta, takiego

choćby jak Vancouver. Tam skontaktuje się z radzieckim

konsulatem. Mógł to zrobić przez telefon. Istniał pewien szczególny

szyfr, którym mógłby zasygnalizować, że ich człowiek znajduje się w

niebezpieczeństwie i wymaga natychmiastowej pomocy. Konsulat

zaraz powiadomi Moskwę, a odpowiedni ludzie na Kremlu będą już

background image

wiedzieli, o kogo chodzi, i zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby

wyciągnąć go z opałów.

Na razie jednak znajdował się na maleńkiej wysepce należącej do

Stanów Zjednoczonych. Ktoś inny w jego sytuacji byłby

sparaliżowany strachem. On natomiast z przyjemnością popijał

wino, zadowolony, że los zetknął go z tak sympatyczną i ładną

kobietą. Pociągała go, było w niej coś, co mu zaimponowało, a

podziwiał w życiu bardzo niewiele kobiet.

W czasie kolacji rozmawiali, on wypytywał o Vancouver i lokalne

zwyczaje, a przy okazji starał się wysondować, czego zdołała się

dowiedzieć o jego akcji. Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę z tego,

że obecność Corinne gwarantuje mu bezpieczeństwo, tylko dzięki

niej może się wydostać z matni. Obiecał sobie w duchu, że nie

podejmie żadnych prób wykorzystania jej jako kobiety, chyba że

sama zrobiłaby w tym kierunku jakiś krok. Po cichu liczył na to.

Czuli się dobrze razem, byli sobą wzajemnie zainteresowani, widział,

że ją zafascynował.

- Gdy zbliżałem się do tej wyspy, na wschodnim przylądku

zobaczyłem jakąś kobietę w dziwacznym czarnym stroju. Siedziała

na molo. Czy dużo ludzi tu mieszka?

- Nie o tej porze roku i nie w tej części wyspy. Gdzie ją spotkałeś?

- Jakieś cztery kilometry stąd.

- Pewnie w porcie promów prowadzonym przez siostry zakonne.

- Tak, to chyba była zakonnica. Patrzyła na mnie przez lornetkę.

Dużo ich tu jest? Myślę o zakonnicach.

- Nie mam pojęcia. - Nie rozumiała, dlaczego interesuje się

zakonnicami, które nie stanowiły żadnego zagrożenia.

background image

- Czy mają telefon?

- Nie wiem. Dlaczego o nie wypytujesz?

Wzruszył ramionami.

- Nie wszystko potrafię ci wytłumaczyć i nie na każde pytanie

mogę odpowiedzieć. Po prostu nie chcę pozostawiać za sobą

żadnych śladów. Nawet w pamięci zakonnic - zaśmiał się.

Całkiem bezwiednie położyła rękę na jego dłoni. Kiedy się spo-

strzegła, cofnęła rękę i sięgnęła po szklankę z winem.

- Nie powinnam być ciekawa - zawstydziła się.

- Nie masz powodów, żeby się peszyć, Corinne - dopiero po raz

drugi użył jej imienia. - Nie potrafię wyrazić, jak ci jestem

wdzięczny. - Delikatnie pogłaskał ją po ręce. - Mam nadzieję, że

jeszcze kiedyś zrozumiesz, że to więcej niż zwykła wdzięczność za

uratowanie życia.

Po kolacji Koniew zaproponował, że zmyje talerze, czego nigdy by

nie zrobił w domu. Zresztą nie zrobiłby tego również w innych

sytuacjach. Zaprotestowała, twierdząc, że musi być wykończony i

powinien odpocząć.

- Tak, powinienem się już położyć - potaknął - ale przedtem chcę

ci wytłumaczyć, co mam zamiar zrobić i w czym potrzebuję twojej

pomocy. Bez ciebie nie poradzę sobie. Pomożesz mi?

Wiedziała, że zrobi wszystko, czego zażąda. Czuła, iż rzeczywiście

wiele zależało od niej. Tych, którzy powinni byli mu pomagać, nie

było. Głośno powiedziała:

- Czego ode mnie oczekujesz?

- Przede wszystkim mój angielski jest słaby. Musisz mi pomóc.

- Mówisz całkiem płynnie.

background image

- Z bardzo wyraźnym obcym akcentem i są słowa, których w ogóle

nie rozumiem.

- W Ameryce nikt nie zwraca uwagi na obcy akcent. Tu tysiące

ludzi mówi z różnymi akcentami.

- Oni jednak szukają człowieka mówiącego z akcentem rosyjskim.

Nie znam okolicy i nie znam zwyczajów. Musisz mnie pilotować.

Wytarła naczynia i powiesiła ścierkę. Tak, musi go prowadzić.

Sama myśl o tym podniecała ją. Wiedziała, że zaczyna się

najbardziej ekscytująca i najbardziej niebezpieczna przygoda jej

życia.

- Nie mam pojęcia o nawigacji i nie znam się na łodziach.

- Nie musisz. Wiesz jednak, jak się tu poruszać. Jesteś moim

aniołem stróżem.

- Daj spokój. Czuję się zawstydzona. - Usiadła na kanapie. - Dokąd

chcesz się dostać?

- Do Vancouveru. Tam jest nasz konsulat. To niestety daleka

podróż, a oni zapewne domyślają się, że tam właśnie chciałbym się

znaleźć. Musimy więc dotrzeć do jakiegoś innego miejsca w

Kanadzie. Możliwie bliskiego.

- Wszystko jedno jakiego?

- Właśnie ty musisz mi w tym pomóc. Muszę jak najszybciej

opuścić terytorium Stanów Zjednoczonych i znaleźć się w Kanadzie.

Potem jakoś przedostaniemy się do Vancouveru.

- Może do Victorii? Potem moglibyśmy pojechać na północ. Tam

nikt nie będzie cię szukał. Stamtąd zatelefonowałbyś do konsulatu.

To będzie dla nas najbezpieczniejsze.

Zastanawiała się, dlaczego użyła słowa „my”.

background image

- A więc jedziesz ze mną?

- Tego nie powiedziałam - zajęła pozycję obronną.

- Twoje oczy mówią „tak” - uśmiechnął się.

- Chciałabym ci pomóc...

- A więc wszystko omówiliśmy. - Spojrzał na kanapę i zapytał: -

Rozkłada się?

- Nie mam pojęcia, nigdy nie sprawdzałam. - Podniosła poduszkę i

przyjrzała się kanapie. - Oczywiście.

- Prześpię się tu. Czułbym się nieswojo, gdybyś miała mi odstąpić

swoje łóżko.

- Ależ... - nie wiedziała, co powiedzieć. Nie proponowała, że

odstąpi swoje łóżko.

- Nie dyskutujmy - przerwał - musimy się wyspać. Jutro czeka nas

niełatwy dzień. Ratowanie mojego życia nie będzie prostym

zadaniem.

Nie podjęła tego tematu. Zresztą odpowiadało jej, że zdecydował

za nią. Przynajmniej nie musiała się zastanawiać, czy ma z nim iść

do łóżka.

ROZDZIAŁ XVI

Bernie Ryng obudził się bez trudu, ale zanim otworzył oczy, wziął

głęboki wdech, by zorientować się, jaka jest pogoda. W nocy tem-

peratura spadła, pojawiła się gęsta mgła. Powietrze było wilgotne i

przepojone wyziewami z portowego wysypiska śmieci i kutrów.

Słońce pokaże się nie wcześniej niż za godzinę i przez tę godzinę w

porcie będzie jeszcze spokojnie. Jeśli chciał wypłynąć przed innymi,

background image

należało się śpieszyć.

Wziął gorący prysznic, co zawsze stawiało go na nogi, w

kapitanacie portu zjadł przygotowane dla niego śniadanie,

składające się z kawy i ciastka. Zaraz potem zatelefonował do

admirała Coffina.

- Ten jacht „Sea Chase”, którego poszukujesz - informował go

admirał - jest prawie siedmiometrowej długości i ma doskonały,

potężny silnik. Płynie z szybkością osiemnastu węzłów, a przy

spokojnym morzu osiąga dwadzieścia. I najważniejsze - widziano go

wczoraj wieczorem.

Coffin opowiedział mu o meldunku złożonym przez siostrę Mary

Catherine. Siostra znała wszystkie jachty w tym rejonie i przeczytała

nazwę przepływającej łodzi.

Ryng przyjrzał się mapie, po czym powiedział do słuchawki:

- Popłynę w kierunku północnym i zbadam zachodnie wybrzeże

wyspy.

- Czy domyślasz się, gdzie on mógł się ukryć?

- Nie mam pojęcia, admirale, ale wiem, że mamy do czynienia z

człowiekiem, który może zrobić coś, czego się nie spodziewamy.

Sądzę, że ma tu kogoś, kto mu pomaga. Bo inaczej dlaczegóż by

uciekał w kierunku tego archipelagu i wpływał w tak wąski kanał,

kiedy się już ściemniło. Sądzę również, że stąd będzie się chciał

przedostać do Vancouveru. Tam jest radziecki konsulat. Na razie tu

należy skoncentrować

nasze poszukiwania. Radzę przysłać jednostki Straży Wybrzeża. Ja

popłynę do klasztoru, chcę porozmawiać z tą zakonnicą.

- Jaką macie pogodę?

background image

- Pewnie taką jak wy. Zapowiada się słoneczny dzień.

I rzeczywiście, kiedy wrócił na jacht, słońce zaczynało rozpraszać

mgłę. Wypłynął natychmiast i około siódmej był już przy zachodnim

cyplu wyspy. Kiedy znalazł się w wąskim kanale, zmniejszył

szybkość i płynąc lustrował oba brzegi. Od czasu do czasu dostrzegał

domki ukryte wśród drzew. Potem zobaczył nadpływający prom o

nazwie „Nisqually”.

Był sfrustrowany. Jeśli nie natrafi na „Sea Chase” - a na razie nie

zanosiło się na to - poszukiwania okażą się bezowocne.

Otworzyła oczy. Było całkiem jasno. Spojrzała na zegarek.

Zaspała.

Kiedy wieczorem wślizgnęła się do łóżka, nie wiedziała, jak minie

ta noc. Czuła, że wybór należy do niej. Czy powinna była wstać i

położyć się obok Koniewa? Wyraźnie miała na to ochotę, ale nie

chciała się do tego przyznać nawet przed sobą.

A gdyby on przyszedł do niej? Pewnie by mu uległa. Dawniej to jej

ulegali mężczyźni. Ten jednak był inny. Silny, zdecydowany i

wiedziała, że będzie mu posłuszna.

Noc jednak minęła spokojnie, bez żadnych wydarzeń.

Zerwała się z łóżka, założyła szlafrok i wyszła do pokoju jadalnego.

Był pusty. Koc na kanapie był odrzucony, ubranie jej gościa

zniknęło. Czyżby ulotnił się, zostawiając ją tutaj?

Wyszła na ganek. Ślad na pokrytej poranną rosą trawie prowadził

do wybrzeża. Poszła tym tropem i prawie natychmiast zobaczyła

Koniewa. Stał ukryty wśród drzew i przez lornetkę patrzył na zatokę.

Szła cicho. Gdy była pięć metrów od niego, trzasnęła jakaś gałąź.

background image

Koniew odwrócił się błyskawicznie. W ręku trzymał wycelowany w

nią pistolet.

Gdy stwierdził, że to ona, położył palec na ustach, a broń schował

za pas.

Przeraził ją wyraz jego oczu. Były to pozbawione lęku oczy

polującego drapieżnika. Dopiero po chwili na jego twarzy ukazał się

uśmiech, ale oczy nadal pozostawały zimne.

Czuła, że drży. Miała świadomość, że otarła się o śmierć. Równo-

cześnie jednak wiedziała, że chętnie rzuciłaby się w jego ramiona.

Potrzebowała jego pomocy, ochrony, akceptacji. Patrzył jej prosto w

oczy,

a spojrzenie to zdawało się ją hipnotyzować. Wyciągnął do niej rękę.

- Wystraszyłaś mnie - przerwał milczenie. - Mogłem wyrządzić ci

krzywdę. - Mówił tak, jakby żałował tego, co się stało. - A nigdy nie

wyrządziłem krzywdy komuś, na kim mi tak bardzo zależy.

Był spokojny i opanowany.

- Chodź i spójrz na ten kuter - poprosił. - Widziałaś go tu kiedyś?

Wzięła lornetkę trzęsącymi się jeszcze ciągle rękami. Przyciągnął

ją delikatnie do siebie i położył dłoń na jej ramieniu.

- Naprawdę bardzo mi przykro, że cię przestraszyłem. - Delikatnie

głaskał ją po karku. - Uspokój się i popatrz. - Wskazał ręką na jacht

czy też kuter rybacki powoli płynący wąską cieśniną.

Pod wpływem jego dotknięcia uspokoiła się. Obserwowała przez

lornetkę biały jacht powoli płynący w kierunku wschodnim. Za

kołem sterowym stał samotny mężczyzna. Półgłosem przeczytała

nazwę na burcie:

- „Voyager”.

background image

- Czy on może widzieć twój dom?

- Jestem pewna, że nie. Rybak, o którym ci opowiadałam, był

zdumiony, że jest tu jakiś dom.

- Doskonale. - Ręka Koniewa masowała delikatnie jej kark. - Czy

wiesz, że kiedy cię zobaczyłem, poczułem dreszcz emocji? - Jego

dłoń zjechała nieco niżej, pieściła teraz plecy Corinne. - Czy już się

uspokoiłaś?

Głos był tak miękki, tak czuły, że z trudem zapanowała nad chęcią

odwrócenia się i przytulenia do mężczyzny. Jeszcze przez chwilę

patrzyła przez lornetkę. Kiedy się odwróciła, pochylił się i lekko

pocałował ją w policzek. Wziął od niej lornetkę i zajął się

lustrowaniem zatoki.

Spojrzała na zegarek. Wyszła z domu przed niespełna trzema

minutami, a to, co się w ciągu tych trzech minut wydarzyło, mogła

uznać za najstraszliwsze, a zarazem najwspanialsze doświadczenie w

życiu. Była pewna, że nigdy nie spotkała kogoś takiego jak Koniew.

O takich ludziach czyta się w książkach, ale w życiu się ich nie

spotyka.

Bernie Ryng wpłynął do przystani, przy której zacumował prom, i

ustawił swój jacht tuż obok jego burty. Kapitan promu stał na

mostku i ruchem dłoni odpowiedział na pozdrowienie Rynga.

- Dzień dobry! - krzyknął Bernie w kierunku kapitana. – Dziś rano

była gęsta mgła.

- To prawda, ale to dla nas nie ma znaczenia.

- Chciałbym zapytać, czy przypadkiem nie napotkał pan jachtu o

nazwie „Sea Chase”?

background image

- To i pan go szuka? Faceci ze Straży Wybrzeża wypytywali o to

samo.

- A więc nie widział pan?

- Nie. Jak zobaczę, zawiadomię przez radio.

- Dziękuję, kapitanie. Czy wie pan, gdzie mam szukać zakonnic,

które opiekują się jedną z przystani promu?

- Po drugiej stronie cieśniny. Szuka pan siostry Mary Catherine?

- Tak.

- To dobra kobieta. Pewnie znajdzie ją pan w sklepie, który tam

prowadzą.

Siostrę Mary Catherine znalazł na molo. Była zdenerwowana,

nawet przestraszona. Po rozmowie telefonicznej z biurem szeryfa

nie zmrużyła już oka. Była przekonana, że coś się musi wydarzyć i że

w każdej chwili na wyspie może się pojawić ktoś obcy.

Niewiele nowego potrafiła powiedzieć Ryngowi. Zresztą była tak

roztrzęsiona, że zapomniała nawet to, o czym pamiętała jeszcze

wczoraj.

Ryng starał się ją uspokoić. Zapewniał, że nie ma najmniejszych

podstaw do niepokoju. Gdy odpływał, nie miał pewności, czy mu się

to udało. Skierował się teraz na zachód. Starał się wczuć w położenie

człowieka, którego tropem podążał, i zastanawiał się, co by zrobił na

jego miejscu.

Koniew usłyszał nadlatujący helikopter, kiedy maszyna była

jeszcze o wiele mil od nich. Domyślił się, że helikopter leci nisko,

zapewne tuż nad wodą wzdłuż cieśniny. Corinne twierdziła, że nigdy

nie słyszała tu helikoptera.

background image

Sprawdził, czy przed domem nie zostawili niczego, co mogłoby

zwrócić uwagę pilota.

- Jeszcze jeden - powiedział.

- Co jeszcze jeden? - nie zrozumiała.

- Jeszcze jeden helikopter. Szukają nas... Raczej mnie. Nie

możemy tu zostać zbyt długo.

- A co powinniśmy zrobić?

- Gdzie ten twój przyjaciel rybak?

- Zazwyczaj pokazuje się koło południa. Obiecał, że przywiezie

ryby i wino.

- To bardzo ładnie z jego strony. Z jakiej to okazji? - W głosie

Koniewa wyraźnie wyczuwała ironię i pomyślała, że musi to być

objaw zazdrości.

- Wczoraj poczęstowałam go kanapkami, a on obiecał przywieźć

dziś lunch.

- Powinniśmy być mu wdzięczni. Potrzebny nam będzie jego

kuter.

Dostrzegł na twarzy Corinne wyraz obawy.

- Nic mu się nie stanie. Zabijam jedynie wrogów. - Pochylił się i

pocałował ją w czoło, jakby była dzieckiem. - Obiecuję, że twojemu

przyjacielowi włos z głowy nie spadnie. Co najwyżej go zwiążę, żeby

nie wszczął alarmu.

Nie potrafiła jeszcze dokładnie sprecyzować swoich uczuć,

wiedziała jednak, że nie będzie w stanie długo ich ukrywać. Podeszła

do Koniewa i oparła czoło na jego piersi.

- Rozumiem, że nie powinien ci przeszkodzić w ucieczce, ale to

bardzo miły i niewinny chłopak. Musisz go oszczędzić.

background image

Koniew zdawał sobie sprawę, co czuła i przeżywała jego

towarzyszka. Działał przecież z premedytacją i jak zawsze w

stosunkach z kobietami osiągał to, co zamierzał. Wiedział, że ona

nawet się nie zorientuje, kiedy będzie całkowicie od niego

uzależniona, w pełni mu podporządkowana. Nie wątpił, że do tego

dojdzie. Zawsze tak było.

- Po raz pierwszy mam ochotę powrócić do domu z kobietą, którą

spotkałem. - Pocałował ją lekko w usta i cofnął się o krok.

- Nie masz żony?

- Nie, nie mam, gdyż nigdy nie spotkałem kobiety takiej jak ty.

Już chciała go pocałować, gdy zauważyła, że przekrzywił lekko

głowę i nadsłuchuje.

- Co znowu? - zapytała.

- Kuter...

- Może to „Voyager”... ten, który widzieliśmy.

- Nie, to jakiś inny silnik.

Zdumiała ją przemiana, jaka w nim zaszła. Przed chwilą był

miękki, uroczy, szarmancki, teraz ostry, czujny, gotowy do ataku.

Nadsłuchiwał wstrzymując oddech.

- Słyszałaś? - wyszeptał. Skinęła głową.

- Chodź, zobaczymy.

Wziął lornetkę i ruszyli w kierunku brzegu. Stanęli ukryci między

drzewami. Koniew lustrował powierzchnię zatoki.

- Kuter rybacki. Jeden człowiek na pokładzie. Popatrz.

Przejęła lornetkę i natychmiast przekonała się, że to „Dream Girl”

z Jimmym Cookiem za kołem sterowym.

- To Jimmy, o którym ci opowiadałam.

background image

- Znakomicie. Trudno wymarzyć sobie lepszą okazję. Wracajmy

do domu. Nie może nas zobaczyć.

- Co chcesz, żebym zrobiła?

- Nic. Poczekamy. Niech nasz przyjaciel sam się tu zjawi.

Oczekiwanie dłużyło się jej bez końca. Dźwięk silnika stawał się

coraz bliższy. W jakimś momencie zrobiło się cicho.

- Pewnie stanął przy brzegu - domyślił się Koniew. Dwukrotnie

zawyła syrena kutra i od strony wody dobiegł ich głos:

- Hej, tam na brzegu! Twój dostawca spyży nadjechał!

- Co znaczy: spyży? - nie zrozumiał Koniew.

- To żart. Sygnalizuje, że przywiózł lunch.

- Corinne McCarthy! Czyżbym się spóźnił?

- Co mam odpowiedzieć?

- Wyjdź do niego i koniecznie ściągnij go do domu. Tam ja się nim

zajmę.

- Nic mu nie zrobisz? Obiecałeś...

W twarzy Koniewa nie drgnął żaden mięsień.

- Jeśli będzie posłuszny, włos mu z głowy nie spadnie.

- Corinne, jesteś tam?! - głos wołającego był lekko

zniecierpliwiony.

- Już idę! - krzyknęła od drzwi. - Nie usłyszałam, jak wołałeś.

Wyszła zza drzew i zobaczyła Jimmy'ego. Stał na pokładzie kutra z

flaszką wina w ręku.

- Wino też przywiozłem. Czy wejdziesz na pokład i popłyniemy

gdzieś razem?

- Nie. Dzisiaj jest dzień mojej domowej pracy. Zejdź na ląd, zjemy

lunch na tarasie.

background image

Jimmy popatrzył na zegarek.

- Dla mnie to trochę za wcześnie. Nie ma jeszcze dziesiątej.

Sprawdzę rozstawione pułapki na kraby i wrócę koło południa.

Corinne przestraszyła się, że plan Koniewa może się nie udać.

- To przynajmniej przynieś wino i co tam jeszcze masz, włożymy

wszystko do lodówki.

- Czy przypuszczasz, że Jimmy Cook to idiota? Przywiozłem lód.

Trzeba wymyślić coś innego - przeleciało jej przez głowę.

- Jimmy. Nie dasz mi chyba dłużej czekać. Nie zmrużyłam w nocy

oka czekając na ciebie, a teraz ty... Dla ciebie postanowiłam dziś

nigdzie nie wychodzić. Żaden dżentelmen w takiej sytuacji nie może

kobiecie odmówić.

- Oczywiście... - zająknął się. - Nie zdawałem sobie sprawy, że

wywieram na kobietach aż takie wrażenie.

- No widzisz. Nie masz wyjścia. Musisz zejść na brzeg.

- Już się robi.

Ściągnął ponton z daszka kabiny, zrzucił go na wodę i ostrożnie

umieścił w nim wino i wiadro z lodem, w którym tkwił jakiś

pakuneczek, zapewne obiecane ryby. Potem sam się ulokował i

powiosłował w kierunku brzegu.

Gdy dopłynął, Corinne powiedziała:

- Chodź ze mną.

Minęli ścieżkę wśród drzew i krzaków, Jimmy wszedł za Corinne

na taras, a następnie do pokoju. Był uśmiechnięty, pełen radosnego

oczekiwania. I nagle poczuł się jak człowiek niespodziewanie oblany

zimną wodą. Zobaczył mężczyznę, który mierzył do niego z pistoletu.

Za tym mężczyzną stała Corinne.

background image

- Bardzo mi przykro, panie Cook, że wprowadzono pana w błąd,

ale to wyłącznie dla pańskiego dobra - mężczyzna mówił poprawną

angielszczyzną z bardzo jednak wyraźnym obcym akcentem. -

Corinne

zamartwiała się o pańskie bezpieczeństwo i musiałem ją zapewnić,

że

nic się panu nie stanie. Oczywiście pod warunkiem, że będzie się

pan

mądrze zachowywał.

Jimmy patrzył na Koniewa, potem przeniósł wzrok na Corinne i

znowu na Koniewa. Nie mógł wydusić z siebie słowa. Człowiek,

który celował do niego, miał twarz bez wyrazu, ale jego oczy mówiły,

że jest gotów zastrzelić go bez chwili wahania.

- Uczyni pan roztropnie kładąc ręce na głowę - powiedział Koniew

i Jimmy w milczeniu wykonał polecenie.

- Corinne, sprawdź, proszę, co ma w kieszeniach.

Podeszła do niego z tyłu i wyjęła mu z kieszeni portfel, nieco

drobnych monet, grzebień, chustkę, składany scyzoryk i pilnik do

paznokci.

- Połóż to wszystko na stole, z wyjątkiem noża – polecił Koniew. -

Nie można pozostawić niczego, co mogłoby mu ułatwić ucieczkę.

Koniew kazał młodemu rybakowi usiąść na krześle ustawionym na

środku pokoju, a Corinne, kierując się wskazówkami Koniewa,

związała mu ręce. Rosjanin sam sprawdził więzy i jeszcze je

wzmocnił. Następnie schował broń do kieszeni i przywiązał nogi

Cooka do krzesła.

Gdy operacja została zakończona, Koniew usiadł obok związanego

background image

i zadał mu szereg pytań. Dowiedział się, że bak paliwa na kutrze jest

pełny, silnik przeszedł niedawno przegląd, instalacja elektryczna w

porządku i nigdzie nie iskrzy, zasięg kutra stosunkowo duży, a w

kabinie znajduje się karabin i paczka amunicji.

- Jestem pewien, młodzieńcze, że po jakimś czasie uwolnisz się

z tych pęt.

Spakowali rzeczy osobiste Corinne, zniszczyli radio i wszystko, co

mogłoby naprowadzić kogoś na ich ślad.

Gdy znaleźli się na pokładzie kutra, Koniew dokładnie obejrzał ich

nowy pojazd i dopiero wtedy uruchomił silnik.

- Doskonała łódź. Idealna dla naszych celów. Gdyby nas za-

trzymano, jesteśmy małżeństwem, które wypłynęło na przejażdżkę. -

Mówiąc to zaczął szukać czegoś w szafce z mapami stojącej w budce

sternika. Pokiwał głową i dodał: - Nie mogę znaleźć dokumentów

kutra. Zapewne zostały w portfelu. Zaczekaj tutaj, wrócę na chwilę

do domu. Zachowuj się jak najbardziej swobodnie, jak turystka.

Jeśliby ktoś przepływał obok, pomachaj ręką.

W rzeczywistości karta rejestracyjna znajdowała się w szafce.

Koniew znalazł ją i schował do kieszeni. W chwilę potem wbiegł do

domu, wpadł do kuchni i wyjął z szuflady kredensu ostry nóż. Wrócił

do pokoju.

Zauważył, że oczy rybaka zrobiły się okrągłe z przerażenia.

- Nie bój się, Jimmy - powiedział łagodnie.

- Przecież Corinne mówiła... - jego głos łamał się ze strachu. Z

wyrazu twarzy Koniewa odczytywał swój los.

- Corinne uważa, że jesteś zbyt mocno związany i nigdy nie

zdołasz się uwolnić. Obiecałem jej, że rozluźnię ci te sznury.

background image

Będziesz miał łatwiejsze zadanie.

Zaszedł Jimmy'ego od tyłu, zdecydowanym ruchem złapał go za

włosy, odciągnął głowę i przeciął mu gardło. Zrobił to tak szybko,

zręcznie i z taką wprawą, że zdążył cofnąć ręce, zanim krew trysnęła

z rozciętych arterii. Wiedział, że Corinne nie potrafiłaby tego

zrozumieć. Obiecał jednak sobie, że już nigdy nie powtórzy błędu,

jakim było pozostawienie przy życiu starego człowieka, u którego

jadł wczoraj śniadanie. W jego świecie litość nie miała racji bytu.

Wracając na jacht był w doskonałym humorze.

- Ten twój rybak to bardzo miły chłopak - powiedział do Corinne

wskakując na pokład. - Oszczędził mi czasu i sam powiedział, gdzie

są dokumenty kutra. Poluzowałem mu za to więzy, żeby mógł się

potem jakoś z nich uwolnić.

Corinne usiadła na ławeczce obok budki sterowej i wystawiła

twarz do słońca. Była zadowolona, że Koniew zachował się wobec

Jimmy'ego w ten właśnie sposób. Udowodnił, że choć jest

mężczyzną silnym i zdecydowanym, ludzkie uczucia nie są mu obce.

Płynęli na wschód, gdyż od zachodu słyszeli helikoptery i uznali,

że tam właśnie koncentruje się uwaga poszukujących. Koniew był

przekonany, że obława ustaliła już nazwę jachtu, którym poprzednio

płynął. Wiedział, że również „Dream Girl” pozostanie niezauważona

niezbyt długo. Mógł się nią posługiwać przez kilka, najwyżej

kilkanaście godzin.

Pomyślał, że najmądrzej będzie płynąć cieśniną Rosario na

wschód, następnie przepłynąć cieśninę Juan de Fuca i wylądować w

Victorii. Należało się liczyć z tym, że w czasie podróży trzeba będzie

zmienić łódź przynajmniej jeszcze raz.

background image

Siostra Mary Catherine pracowała od rana w sklepie przy posezo-

nowej inwentaryzacji towarów. Lubiła tę pracę.

W tym jednak dniu nie mogła się skupić. Ustawicznie się myliła,

ciągle coś się gdzieś zapodziewało, nie zgadzały się ilości i sumy.

Poczuła, że duszno jej w tym małym pomieszczeniu, i postanowiła

na chwilę wyjść na słońce. Zdjęła swój gruby habit, dobry w

chłodnym wnętrzu, ale zbyteczny na słońcu. Pod habitem miała

najzwyklejsze dżinsy i sweter. Tu, na tej prawie pozbawionej

mieszkańców wysepce, mogła sobie pozwolić na taki swobodny

strój. Na głowę włożyła marynarską czapeczkę, wzięła lornetkę i

wyszła ze sklepu. Skierowała się na pobliskie molo przystani dla

promu. Postanowiła przez jakiś czas oddawać się swojemu

ulubionemu zajęciu - obserwowaniu przez lornetkę ruchu na kanale.

Właśnie przepływał obok prom „Illahee”. Na pomoście stał

kapitan, stary przyjaciel sióstr. Pomachała do niego ręką. Kapitan

odpowiedział w podobny sposób i odwrócił się do sternika. Wydał

jakieś polecenie i w chwilę potem syrena promu zawyła trzykrotnie.

Statek pozdrawiał siostrę. Sprawiło jej to przyjemność i polepszyło

humor.

Ruch w cieśninie był niewielki. Jesień nadchodziła szybko.

Wakacje się skończyły, a rybacy łowili teraz kraby po drugiej stronie

archipelagu.

Przez następną godzinę siostra zauważyła tylko trzy przepływające

obok kutry. Zaczęła już myśleć o powrocie do sklepu, ale zobaczyła

znajomą sylwetkę „Dream Girl” Jimmy'ego Cooka. Zapewne płynął

na połów krabów. Nie był sam. Towarzyszyła mu jakaś kobieta.

Siostra Mary Catherine lubiła Jimmy'ego i uważała, że już

background image

najwyższy czas, żeby znalazł sobie żonę.

Poszła na koniec molo, żeby lepiej przyjrzeć się pasażerce kutra.

Inne siostry też zapewne będą chciały wiedzieć, kto towarzyszy!

Jimmy'emu w połowach. Kuter był coraz bliżej i siostra Mary

Catherine

mogła stwierdzić, że pasażerką była bardzo ładna dziewczyna, której

nie znała. Przyszło jej do głowy, że Jimmy może zechce zawinąć do

przystani i przedstawić swą towarzyszkę. Żeby go do tego zachęcić,

pomachała do niego ręką. Nie odpowiedział jednak.

Zdziwiona, pomachała jeszcze raz. Przecież musieli ją dostrzec.

Dlaczego nie odpowiadają? Jimmy powiedział coś do dziewczyny,

która wstała i znikła w kabinie.

„Dream Girl” była od niej nie dalej niż o sześćdziesiąt metrów, gdy

siostra Mary Catherine stwierdziła, że człowiek stojący za sterem

kutra to nie Jimmy. Był to ktoś obcy. Ten ktoś patrzył na nią

uważnie. Miała wrażenie, że już gdzieś widziała tę twarz.

Poczuła nagle strach. Serce podeszło jej do gardła. Odwróciła się i

pobiegła w stronę placyku wysadzanego drzewami, jakby pod-

świadomie uznając, że drzewa będą najlepszym schronieniem. Nagle

poczuła uderzenie w lewe ramię. Coś, jakaś nieznana siła pchnęła ją

do przodu tak, że upadła. Poczuła jeszcze kolejne uderzenie i zaraz

potem straszliwy ból po lewej stronie. Coraz słabsza, usiłowała

pełznąć przed siebie. W ostatnim przebłysku świadomości napisała

palcem na miękkiej ziemi: „Dream...” Tym, którzy ją znajdą, chciała

zasygnalizować, kto wdarł się w jej spokojny świat, ale siły ją

opuściły...

background image

- Możesz już wyjść na pokład! Niebezpieczeństwo minęło! -

krzyknął Koniew.

Wysunęła głowę z drzwi kabiny. Z jej twarzy z łatwością można

było wyczytać przestrach.

- Wszystko w porządku - uspokajał ją, chowając karabin pod

szafkę z mapami.

- Ten tam miał karabin i zaczął do nas strzelać - powiedział. - Nie

był jednak tak dobrym strzelcem jak ja. Chyba rozumiesz, że

zostałem do tego zmuszony? - Patrzył na nią jakby zatroskany.

Podeszła do niego, a on objął ją.

- Nie potrafiłabym zrobić czegoś podobnego, ale rozumiem -

wyszeptała. Była zdumiona, że przyznawała mu rację i nie żałowała

tego kogoś na brzegu. Mikołaj uciekał i liczyło się jedynie to, co mu

w tej ucieczce mogło pomóc. Musieli razem walczyć, by przetrwać.

Koniew zwiększył szybkość kutra. Był przekonany, że osoba, która

do nich machała, znała Jimmy'ego Cooka. Nie mógł pozwolić, żeby,

jeśli żyje, złożyła meldunek. Musieli się stąd oddalić jak

najspieszniej.

Ryng odebrał meldunek jednego z helikopterów, które

dokonywały rekonesansu nad wyspami. Pilot meldował:

- Jesteśmy nad jakąś przystanią. Wygląda na przystań dla promu.

Ktoś leży na placyku przed przystanią twarzą w błocie. Nie ma gdzie

lądować.

- Tu Ryng - odpowiedział. - Podaj dokładne położenie. Płynę w

tamtym kierunku.

W piętnaście minut potem był na miejscu. Z pozycji zwłok

background image

wywnioskował, że siostra została zastrzelona, kiedy uciekała z molo.

Strzelano od strony wody. Nie było wątpliwości, kto pociągnął za

spust.

W chwilę później zauważył wypisane palcem na ziemi słowo

„Dream”. Wiedział, że zamordowana w ostatniej chwili zrobiła

bohaterski wysiłek, by przekazać nazwę jachtu, którym płynął jej

morderca.

ROZDZIAŁ XVII

Wczesnym popołudniem admirał Coffin miał już listę jachtów i

kutrów z całego rejonu, w których nazwie występowało słowo

„Dream”. Lista liczyła ponad trzydzieści pozycji. Poszczególne biura

szeryfów zaczęły ustalać miejsce pobytu tych jednostek.

W godzinę po zidentyfikowaniu przez Rynga ciała siostry Mary

Catherine jeden z helikopterów zlokalizował wrak zatopionego

jachtu. W ciągu kolejnej godziny przyleciał Len Todd i w trakcie

podwodnego rekonesansu stwierdził, że była to „Sea Chase”.

- Musi się orientować, że cieśnina jest przez nas zamknięta, i

uznał, że jedyna droga ucieczki prowadzi do Vancouveru. Nie ma

innego wyjścia, admirale. - Rozmowa odbywała się przez radio. -

Tam jest radziecki konsulat, gdzie udzielą mu pomocy. Jestem

pewien, że ucieka teraz na wschód i skręci na południe.

- Dlaczego na południe? - zdumiał się Coffin. - To nie miałoby

sensu. Vancouver jest przecież na północy.

- Gdyby zamierzał płynąć na północ, musiałby wybrać drogę przez

cieśninę Rosario. Inne cieśniny i kanały są zbyt wąskie i wie, że

background image

zostaną przez nas zamknięte. Wybierze z całą pewnością inny

wariant. Taki, jakiego nie możemy się spodziewać czy przewidzieć.

Nie zapominajmy, że mamy do czynienia z profesjonalistą. Ja w

każdym razie płynę na południe.

Coffin, siedzący w swoim gabinecie w Bangor, patrzył na taką

samą mapę jak ta, która leżała przed Ryngiem na jachcie „Voyager”.

- Jesteś pewny, że odgadujesz jego plan?

Ryng wyobraził sobie, jak admirał z powątpiewaniem potrząsa

głową.

- Niczego nie można być pewnym, ale to wydaje mi się najbardziej

logiczne. Będzie się kierował tam, gdzie nie powinniśmy go szukać

i gdzie będzie mógł najłatwiej zniknąć.

- Dlaczego stanęliśmy? - zapytała Corinne.

- Amerykanie szukają nas. Kogoś, kto ucieka. Musimy się

zachowywać tak, żeby nie wzbudzić podejrzeń.

„Dream Girl” przed godziną przepłynęła przesmyk Thatcher i

znajdowała się w cieśninie Rosario, o kilka mil na południowy

wschód od wyspy Lopez. Byli na otwartych wodach i kuter spokojnie

kołysał się na falach. Koniew przebrał się w rzeczy Jimmy'ego

Cooka.

- Musimy zachowywać się jak ludzie, którym się nie spieszy -

wyjaśniał. - Do zachodu słońca będziemy łowić ryby.

- A potem?

- Przepłyniemy cieśninę i dotrzemy do Victorii.

- Nie znoszę łowienia ryb - mruknęła.

- I ja nie łowię. Chodzi wyłącznie o to, żeby nie zainteresowali się

background image

nami ci ze Straży Wybrzeża. Powinniśmy się zachowywać jak mąż z

żoną, których trzeba zostawić samych.

Corinne zachichotała. Rozbawiła ją nieporadna składnia Koniewa.

- Być może tak pomyślą, jeśli nie zaczną z tobą rozmawiać. Zbyt

łatwo cię rozpoznać jako cudzoziemca.

- A sądziłem, że mam idealną wymowę. - Wyraz jego oczu

świadczył, że żartuje, zresztą natychmiast dodał: - Wszelkie

rozmowy pozostawiam tobie.

- Dobrze, że tak łatwo dałeś się przekonać. No, a na razie możemy

powkładać wędki w uchwyty. Nie mamy przynęty, a więc nie ma

mowy o złowieniu czegokolwiek.

Rozmawiali i żartowali, zarzucając wędki, a kiedy się z tym

uporali, Corinne zapytała:

- Nie jesteś głodny? Przygotuję trochę łososia na obiad.

- Może nie teraz - sprzeciwił się. - Musimy być gotowi, żeby

odpłynąć w każdej chwili. Przygotuj raczej kilka kanapek, zrobimy

sobie przyjęcie na pokładzie.

- Piknik?

- Można to i tak nazwać.

Pozostał na górze, a ona poszła do kabiny przygotować coś na

przekąskę. Potem rozłożyła na pokładzie koc i porozstawiała na nim

kubki i talerze.

Następna godzina minęła całkiem spokojnie. Siedzieli w ciepłych

promieniach słońca i rozmawiali. Corinne zauważyła, że unikał

wszelkich tematów, które mogłyby się wiązać z jego osobą, o niej

natomiast chciał się dowiedzieć możliwie jak najwięcej.

W pewnym momencie Koniew wstał i zaczął nadsłuchiwać. Wresz-

background image

cie szepnął:

- Helikopter,

Nie słyszała jeszcze niczego. Wokoło było cicho, spokojnie, wręcz

sielankowo. W pewnej odległości mijały ich jakieś statki. Koniew

jednak nadal nadsłuchiwał.

- Rano widzieliśmy już kilka helikopterów i wcale cię to nie

dziwiło.

- Szukali mnie w rejonie wyspy. Jeśli tu przylecieli, to znaczy, że

rozszerzyli krąg poszukiwań.

- Jesteś przekonany, że szukają właśnie nas?

- Nie wiem, ale nie można tego wykluczyć. Lepiej być na to

przygotowanym.

Koniew przez lornetkę badał horyzont, a Corinne położyła się na

kocu twarzą do nieba i patrzyła na latające nad nimi mewy.

- Muszą coś wiedzieć - mruknął jakby do siebie.

- Co masz na myśli? - Uniosła się na łokciach.

- Helikopter leci niemal nad samą wodą i sprawdza kutry. Okrąża

każdy z nich. To mi się nie podoba.

- Nie powinniśmy odpłynąć?

- Nie. Zapewne mają nas już na swoim radarze. Gdybyśmy ruszyli,

natychmiast zainteresowaliby się dlaczego.

- Sprawdzają każdą łódź?

- Nie mam pewności.

- Dlaczego to robią?

- Nie wiem. Kiedy nadlecą...

Corinne nalała jeszcze wina do kubków. Zastanawiała się przy tym

nad zmiennością swego towarzysza. Potrafił być miły, miękki,

background image

troskliwy, a w chwilę potem stawał się czujny, ostry, zimny. Jaki był

naprawdę?

- Lecą w naszym kierunku! - wykrzyknął. Popatrzył teraz na nią z

dziwnym uśmiechem. - Rozbieraj się! - Zabrzmiało to jak rozkaz.

- Dlaczego? - była zdumiona.

- Nie zadawaj pytań. - Zaczął szybko rozpinać koszulę. - Zrzucaj

ciuchy. Będziemy się kochać.

Była tak zdumiona, że nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie było

wątpliwości: mówił całkiem poważnie.

- Czy zawsze tak postępujesz z kobietami?

Podniósł w górę brwi i nie odpowiedział.

- Chciałam wiedzieć, czy zawsze jesteś tak romantyczny? -

nalegała.

Ściągnął już koszulę i rozpinał spodnie.

- Nie - odpowiedział wreszcie - ale też nie bywałem w takich

sytuacjach jak dzisiaj.

Zaczęła się powoli rozbierać. Wygięła plecy i odpięła stanik.

Patrzył na nią z coraz wyraźniejszym zainteresowaniem. Gdy już

pozbyła się stanika, zauważył:

- Widzę, że opalałaś się jak nudystka.

Skinęła głową bez słowa.

Ściągnął skarpetki i zdjął spodnie i w tym momencie Corinne

zaczęła się histerycznie śmiać.

- O co chodzi? - Patrzył na nią zły i speszony. - Śmiejesz się ze

mnie?

Siedziała na kocu z opuszczonymi już spodniami i śmiała się tak,

że nie miała siły, by się dalej rozbierać. Wreszcie ręką wskazała na

background image

jego majtki.

- Wspaniałe... znakomite... Nigdy czegoś podobnego nie widzia-

łam... - dosłownie pękała ze śmiechu.

Koniew spojrzał na swoje majtki, które znalazł wśród rzeczy

pozostawionych w kabinie przez Jimmy'ego Cooka. Nigdy jeszcze

żadna kobieta nie śmiała się z niego w ten sposób i w takiej sytuacji.

Wreszcie zrozumiał, o co chodzi, i też wybuchnął śmiechem. Na

czarnych majtkach widniały rajskie ptaki.

- Sam widzisz. - Podniosła się. - To są chyba rajskie ptaki.

Niebywałe! - Stała przed nim całkiem naga i śmiała się. – Zdejmuj

je! - Teraz Corinne go ponaglała. - Jeśli zobaczą cię w nich twoi

przyjaciele z helikoptera, z całą pewnością zaczną strzelać.

Koniew ściągnął spodenki. Czuł się nieswojo, a najbardziej peszyło

go to, że ona zachowywała się tak naturalnie i tak swobodnie.

- No, chodź do mnie, Mikołaju. Chcesz przecież, żeby tamci, kiedy

nadlecą, zobaczyli, jak się kochamy, a nie jak stoimy i oglądamy się

nawzajem.

Położyła się i zaprosiła go ruchem ręki.

- To wcale nie będzie takie trudne.

- Nigdy tak nie myślałem.

Teraz i ona słyszała wyraźny warkot helikoptera. Leżąc na plecach

odwróciła głowę w kierunku nadlatującej maszyny. Wyraźnie

widziała sylwetki dwóch pilotów w kabinie.

- Co robią? - zapytał szeptem Koniew, odwrócony plecami do

nieba.

- Podziwiają twój męski styl. Jesteś wspaniały. Nie oglądaj się. Nie

pozwól, żeby pomyśleli, że nas wystraszyli.

background image

- Nic z tego, komandorze. - Szef zespołu pilotów helikopterów z

bazy na wyspie Whidby rozmawiał przez radio z Bernie'em

Ryngiem. - Przeszukaliśmy cały rejon na południe od Belle Rock aż

po wyspę Smith. Używaliśmy też radaru. Żaden większy obiekt nie

mógł pozostać niezauważony. Czegośmy się napatrzyli, to nasze.

Natknęliśmy się na parę, która się właśnie kochała na pokładzie.

Nawet nam nie pomachali.

Ryngowi jakby jakieś światełko zapaliło się w głowie. Kochająca

się para, nawet niespeszona, nieprzestraszona? Czy to nie był

przypadkiem Koniew?

- Jak blisko podlecieliście do tej pary? - zapytał.

- Na tyle blisko, że odczytaliśmy nazwę kutra. „Dream Girl”.

Oczywiście! „Dream Girl”!

- Czy nie zapamiętałeś, jak ci ludzie wyglądali? Nie dostrzegłeś

jakiegoś szczegółu?

- Pan jest łaskaw żartować, komandorze - oburzył się pilot.

- Wcale nie żartuję. Proszę mi podać możliwie dokładną lokaliza-

cję kutra i proszę natychmiast wysłać tam jeden z waszych helikop-

terów.

- Zapada zmrok. Ciężko będzie cokolwiek odnaleźć.

- Ruszcie swoje dupy, ale już! Ja natychmiast płynę w tym samym

kierunku. Moja łódź nosi nazwę „Voyager”.

Ryng był pewny, że ci, którzy zjawią się pierwsi we wskazanym

punkcie, nie zastaną tam już Koniewa. Nawet gdyby odnaleźli kuter.

Chwila rozkoszy trwała najwyżej kilkanaście sekund. Koniew

prawie natychmiast podniósł się, przysłonił ręką oczy i patrzył w

background image

kierunku, w którym zniknął helikopter.

Irytowało ją takie zachowanie.

- Wydawało mi się, że było ci nieźle - rzuciła z przekąsem.

- Oczywiście - stwierdził lakonicznie i nadal uważnie nad-

słuchiwał. - Odleciał - powiedział wreszcie. - Udało się.

- Tak. To był doskonały pomysł - zauważyła zimno. -

Wypłoszyliśmy ich.

- Nie rozumiem - brzmiało to nieco defensywnie i widać było, że

rzeczywiście nie rozumiał.

Wzruszyła ramionami. Stali naprzeciwko siebie na pokładzie

nadal całkiem nadzy.

- Wiesz, dlaczego to zrobiliśmy. Nie było to jednak udawane.

Dobrze mi było z tobą. To chciałaś usłyszeć?

- Może. Zresztą i mnie z tobą było dobrze. Mam jednak nadzieję,

że jeśli się to jeszcze kiedyś zdarzy, będziemy mieli nieco więcej

czasu dla siebie i przedtem, i potem. Rozumiesz, co mam na myśli?

- Oczywiście! - odpowiedział, jednak myślami był całkiem gdzie

indziej. Zaczął znowu obserwować horyzont.

- Robi się chłodno. Nie czujesz? - zapytała.

- Musimy się ubrać. I szybko znaleźć jakiś inny kuter czy jacht -

dodał.

Wstała i zasłoniła się rękami czując chłód.

- Opuść na chwilę ręce, proszę - głos miał znowu miękki i

serdeczny.

Spełniła tę prośbę.

- Jesteś piękna. Naprawdę.

Uśmiechnęła się i nic nie powiedziała. Pomyślała jednak, że nie

background image

potrafi go zrozumieć. Bywał uroczy, a w chwilę później zmieniał się

w człowieka zimnego, bezwzględnego.

- No, a teraz już naprawdę szybko się ubierajmy. Mamy bardzo

wiele do zrobienia.

- Mówiłeś coś o konieczności zmiany łodzi.

- Na pewno zanotowali nazwę kutra. Sprawdzą i znowu zaczną nas

szukać. - Już miał zamiar wciągnąć swoje spodenki, ale się

zatrzymał. - Obiecaj, że nie będziesz się ze mnie śmiała, kiedy

zdejmuję majtki.

Corinne była już prawie ubrana.

- Nie mogę niczego obiecać. Wszystko zależy od sytuacji.

- Będę więcej uwagi zwracał na swoją bieliznę. Nie lubię, jak się ze

mnie śmieją. Nigdy nie lubiłem - mówił niby poważnie, ale w oczach

miał figlarne iskierki.

- Postaram się pamiętać o tym. - Podeszła do niego, wspięła się na

palce i pocałowała go w policzek. - Musisz jednak wiedzieć, że nie

śmiałam się z ciebie, lecz z całej tej dziwacznej sytuacji.

Koniew wzruszył ramionami i zmienił temat:

- Jeśli chcemy w nocy dotrzeć do Victorii, musimy znaleźć inną

łódź. Sposób, w jaki ją zdobędę, może być dla ciebie niemiłym

doświadczeniem. Nie możemy jednak pozwolić, żeby nas schwytano.

- Rozumiem - powiedziała, ale poczuła skurcz serca. Zdała sobie

sprawę, że właśnie w tym momencie całkowicie podporządkowuje

się Koniewowi, że przekracza jakąś niewidzialną granicę, spoza

której nie ma powrotu. Jeśli on przeżyje, przeżyje i ona, ale będzie

musiała zacząć całkiem nowe życie.

Koniew lustrował otoczenie przez lornetkę i po chwili, w

background image

odległości

około kilometra, dostrzegł łódź rybacką, bardzo podobną do ich

kutra. Płynęła w stronę najbliższej wyspy i wkrótce znalazła się

kilkaset metrów od nich. Zaczęli energicznie wymachiwać rękami, a

Koniew kilka razy włączył syrenę pokładową. Tamci zwrócili na nich

uwagę, gdyż zmienili kurs i podpłynęli bliżej.

Przy burcie stała młoda, zgrabna dziewczyna, która zapytała:

- Potrzebujecie pomocy?

- Zabrakło nam paliwa - odpowiedziała Corinne. - Właściwie nie

zabrakło, lecz nie dochodzi do silnika. Mąż nie może naprawić

uszkodzenia, bo ktoś nam skradł narzędzia. Czy możecie pożyczyć?

Młody mężczyzna stojący za kołem sterowym włączył się do

dyskusji:

- Nam zabrakło paliwa. Zrobimy wymianę?

- Podpływajcie. My mamy spory zapas. Przygotuję jakieś kanapki.

Zgoda? - zachęcała Corinne.

Łódź rozpoczęła manewr podpływania. Nosiła nazwę

„Remember”. Podpłynęli pod burtę „Dream Girl” i cumami

przywiązali obie łodzie do siebie.

Dopiero teraz Koniew odezwał się po raz pierwszy:

- Dokąd płyniecie?

- Wracamy do La Conner przez cieśninę Deception.

- Chodźcie teraz do nas - mówiąc to Koniew wyciągnął pistolet i

wycelował w mężczyznę. - Skacz pierwszy - jego głos był twardy,

rozkazujący. - Pospiesz się, jeśli masz zamiar jeszcze pożyć.

- Czego chcecie? - Mężczyzna przełożył nogę przez burtę i z

ociąganiem zaczął przechodzić na kuter Koniewa.

background image

- Szybciej! - Koniew skierował teraz lufę w stronę kobiety. - Jeśli

zaraz nie znajdziesz się na tym pokładzie, ona zginie.

- Zostaw ją. - Mężczyzna pośpiesznie przeszedł na ich kuter.

- Siadaj na pokładzie. Ręce załóż na głowę! - rozkazał Koniew. -

Teraz ty przełaź. - Ściszywszy głos polecił Corinne: - Zabierz nasze

rzeczy i idź na tamtą łódź.

- Bierz łódź, bierz wszystko, ale nas zostaw w spokoju - prosił

mężczyzna.

- Zamknij się - warknął Koniew.

Kobieta, która przeszła już na kuter napastników, zaczęła płakać.

Początkowo cicho, potem coraz bardziej histerycznie. Upadła na

pokład.

- Czy mogę jej pomóc? - spytał mężczyzna.

Koniew znowu celował w niego.

- Siedź na miejscu.

Corinne, która właśnie przechodziła na pokład „Remember”,

stanęła niespodziewanie po stronie tamtych.

- Pozwól, żeby jej pomógł. Nie są dla nas niebezpieczni.

Jeszcze nie skończyła mówić i już pożałowała, że w ogóle

otworzyła usta. Popatrzył na nią tak rozwścieczony, że serce prze-

stało jej bić z przerażenia. Obawiała się, że na jej oczach zastrzeli

tamtych.

On jednak rzucił w jej kierunku:

- Pospiesz się - po czym zwrócił się do siedzących na pokładzie

kutra: - A wy złaźcie do kabiny. - Popędzał ich ruchem lufy. - Jeśli

będziecie posłuszni, nic się wam nie stanie.

Corinne widziała, jak mężczyzna niezdarnie podniósł kobietę i

background image

zaniósł do kabiny kutra. Odwróciła głowę. Nie chciała być

świadkiem dalszego ciągu wydarzeń.

Gdy usłyszała histeryczny krzyk kobiety, domyśliła się, że pierwszy

strzał dosięgną! mężczyznę. Kolejny wystrzał i zapadła cisza. Nagle

zrobiło się jej niedobrze, przechyliła się przez burtę i zwymiotowała.

Na pokładzie pojawił się Koniew. Twarz miał taką, jakby w ogóle

nic się nie wydarzyło. Powiedział:

- Zwolnij cumy. Wrócę za chwilę, płyniemy do Victorii.

Wziął bańkę z benzyną, przeszedł na pokład „Dream Girl” i

porozlewał benzynę wokół budki oraz na tyle łodzi.

- Nie mogą odczytać nazwy kutra. Byłoby dobrze, gdyby uznali, że

to nasze trupy.

Nie odzywała się. Rzucił na nią okiem.

- Musisz przyjąć do wiadomości, że w tej profesji nigdy nie wolno

pozostawiać za sobą kogoś, kto może cię zidentyfikować. Gdyby na

naszym miejscu znajdowali się Amerykanie, zlikwidowaliby

wszystkich, którzy się z nimi zetknęli.

Nadal zachowywała milczenie. Przeszedł teraz na łódź i zapytał:

- Czy wiesz, jak uruchomić silnik?

- Myślę, że wiem. - Stanęła za kołem sterowym. - Kluczyki są w

stacyjce.

- Zapalaj.

Przekręciła kluczyk i silnik ożył.

- Gdy dam ci sygnał, ruszysz możliwie jak najszybciej.

Zwolnił ostatnią linę, jaka przytrzymywała obie łodzie. Stał teraz

okrakiem - jedną nogą na jednym, drugą na drugim kutrze. Zapalił

zapałkę i rzucił ją w kierunku kabiny „Dream Girl”. Szybko

background image

przeskoczył na „Remember”. Corinne, nie czekając na polecenie,

dodała gazu. Łódź ruszyła do przodu.

Zobaczyła błysk i poczuła falę ciepła. Właściwie nie było wybuchu,

jedynie syk wysoko wznoszących się płomieni. Niemal natychmiast

objęły cały kuter. Wybuch rozległ się po kilkunastu sekundach,

kiedy byli w bezpiecznej odległości.

„Remember” szybko oddalał się od płonącej łodzi, a w chwilę

potem znikł w tumanach unoszącej się nad wodą mgły.

Ryng zauważył płomienie i dym prawie na linii horyzontu i

natychmiast domyślił się, co było tego powodem. W chwilę potem

otrzymał meldunek z helikoptera, który już znajdował się na miejscu

katastrofy. Nie stwierdzono, czy ktoś się uratował, a do płonącej

łodzi jeszcze nie można się było zbliżyć.

Dopłynął wkrótce do miejsca wypadku i okrążył kilka razy objęty

płomieniem kadłub. Zidentyfikowanie łodzi było niemożliwe, choć

zewnętrznie odpowiadała opisom „Dream Girl”.

- Zaczyna się wyraźnie zanurzać - meldowano z helikoptera.

Wcale się nie zdziwię, jeśli zaraz zatonie - informował pilot.

- Czy nie udało się odczytać jej nazwy? - zapytał Ryng przez radio

pilota helikoptera.

- Nie - brzmiała odpowiedź. - Cała łódź była w płomieniach. Teraz

nieco przygasły, ale było o wiele gorzej.

- Spróbuję wejść na pokład - powiedział Ryng.

- Stanowczo odradzam. W każdej chwili może zatonąć -

przestrzegał pilot.

- Nie widzę nikogo w wodzie, ani żadnej tratwy, żadnego koła

background image

ratunkowego. Wy coś widzicie? - zapytał pilota.

- Niczego. Wygląda na to, że ludzie zostali w kabinie.

Ryng podprowadził swój jacht pod burtę ciągle jeszcze płonącego

wraka.

- Przechodzę. Gdybym potrzebował pomocy, liczę na was.

Kiedy stanął na pokładzie łodzi, poczuł pod stopami rozgrzane

deski. Zrobił ostrożnie kilka kroków. Otaczały go kłęby dymu. Czuł

jakiś dławiący smród. Posuwał się w kierunku wypalonego otworu

wejścia do kabiny, z której wydobywał się dym, para i właśnie ten

obezwładniający fetor. Dobiegł go jakiś dźwięk. Rozpoznał go

dopiero po chwili. Było to bulgotanie wody wdzierającej się do

wnętrza kadłuba. Wiedział, że nie może pozostawać tu zbyt długo.

Zrobił jeszcze dwa, trzy kroki i znalazł się nad wejściem do kabiny.

Zapalił latarkę i w głąb wypalonej przestrzeni rzucił snop światła.

Bardzo trudno było cokolwiek rozróżnić. Bulgotanie stało się jeszcze

głośniejsze i wypalony wrak wyraźnie przechylił się. Mógł zatonąć

lada chwila.

Zaczął się ostrożnie wycofywać. Zobaczył zresztą to, na czym mu

zależało. W kabinie były dwa trupy. Nie potrafił ustalić, czy były to

zwłoki mężczyzny i kobiety, wiedział jednak, że zginęły dwie osoby.

Trupy były skurczone, wysuszone i przypominały z daleka mumie.

Można było przypuszczać, że Koniew zmarł w płomieniach. Drugie

ciało mogło należeć do jego niezidentyfikowanej towarzyszki.

Gdy przeskakiwał na swój jacht, przyszło mu do głowy, że

wyciągnął dokładnie taki wniosek, jaki Koniew starałby się mu

podsunąć. Czy rzeczywiście miał prawo w to uwierzyć?

Stał już na pokładzie swojego jachtu i patrzył: dymiący wrak

background image

uniósł dziób ku górze i zaczął się zanurzać. Rozległ się głośny syk i w

niebo buchnęły kłęby pary. Jeszcze jeden wybuch i wrak zniknął pod

powierzchnią morza.

Wszedł do sterówki, wziął mikrofon i zwrócił się do pilota

helikoptera, który wisiał niemal dokładnie nad nim.

- Zapytaj swojego operatora, czy jego radar zarejestrował w oko-

licy inne łodzie.

- Kilka łodzi zauważyło płomienie i ruszyło na ratunek. Zgodnie z

poleceniem nie dopuściliśmy nikogo w pobliże, tłumacząc, że to

manewry.

- A czy jakieś łodzie w tym samym czasie odpływały?

Chwila ciszy w słuchawkach, po czym głos pilota:

- Operator mówi, że jedna lub dwie łodzie. Płynęły na zachód.

Zgubiliśmy je po kilku minutach.

A więc na zachód. Ryng skierował w tę stronę „Voyagera” i zaczął

studiować mapę.

ROZDZIAŁ XVIII

Koniew obliczył, że do portu w Victorii jest około sześćdziesięciu

kilometrów. Uważał, że powinni tam przybyć po północy - zostało

im zatem sporo czasu. „Remember” miał amerykańską rejestrację, a

wpływali na wody kanadyjskie. Koniew wolał nie spotkać celników i

urzędników imigracyjnych.

Rozważał możliwość zawinięcia do jakiegoś małego portu, ale to

było jeszcze bardziej niebezpieczne. W małych miasteczkach

wszyscy się znali i znali swoje jachty czy kutry. Pojawienie się

background image

obcego zawsze budziło sensację. Pozostawienie kutra u brzegu,

gdzieś na dzikiej plaży, w ogóle nie wchodziło w grę. Cały rejon

znajdował się zapewne pod kontrolą satelitów, które natychmiast

zarejestrowałyby porzuconą łódź.

Corinne siedziała przy kole sterowym i nie odzywała się. Jej twarz

oświetlona przez światło padające od zegarów była spięta. Koniew

zaczął mówić ściszonym, miękkim głosem. Obiecywał, że kiedy już

wszystko będą mieli za sobą, kiedy się stąd wydostaną, Corinne

dowie się, jaki był cel jego misji. Wtedy zrozumie jej wagę i to, że

warto było poświęcić życie - swoje i innych, żeby ten cel osiągnąć.

Wcale nie chodzi o jego życie czy nawet o nią. Celem jest coś

znacznie ważniejszego. Coś, z czego, bez przesady, korzystać będzie

cały świat. Słuchała go uważnie i wierzyła w każde jego słowo.

Koniew przeszukał wnętrze łodzi i znalazł puszkę białej farby.

Znalazł też pędzel i zamalował nazwę na rufie. Miało to opóźnić

identyfikację „Remember”, a w efekcie pościg.

- Kiedy powinniśmy wpłynąć do portu? - zapytała.

- Możliwie najpóźniej. W każdym razie po północy. Im mniej ludzi

będzie w porcie, tym lepiej. - Spojrzał na nią. - Byłaś kiedyś w

Victorii?

- Chyba w lutym - odparła. - Martwy sezon. Ciągle padało i było

niewielu turystów.

- Nie idzie mi o pogodę - w jego głosie zabrzmiało zniecierp-

liwienie. - Chcę się zorientować, kiedy najbezpieczniej wyjść na ląd.

Kiedy jest tam najmniejszy ruch, najmniej ludzi.

- To bardzo ciche i spokojne miasto. Bardzo brytyjskie. Po północy

na ulicy spotyka się jedynie sprzątaczy i śmieciarzy.

background image

- A co możesz powiedzieć o porcie?

- Sądzę, że mogłabym narysować jego plan.

- Dobrze. Ja przejmę ster, a ty rysuj.

Okazało się, że Corinne pamięta port zaskakująco dokładnie i w

dodatku to, co zapamiętała, potrafi narysować.

Wpływało się od strony cieśniny Juan de Fuca. Miasto leżało na

prawo od portu. W głąb portu prowadził kanał - najpierw mijało się

nabrzeża dla statków pasażerskich i promów. Potem były baseny:

przeładunkowy i sportowy, dla prywatnych jachtów. Na nabrzeżu

stoi wielki budynek wyglądający na biurowiec.

- Sądzę, że mieści się tu Straż Wybrzeża - wyjaśniła Corinne. -

Budynek otacza wysokie ogrodzenie z siatki.

- Co jest dalej?

- Basen rybacki. Jest tu też targ rybny. Nabrzeży musi być kilka

lub kilkanaście. Stoją przy nich, stłoczone ciasno, wszelkiego

rodzaju kutry rybackie, od całkiem małych po wielkie,

dalekomorskie.

Corinne, która kilkakrotnie przechadzała się po porcie,

opowiadała, jak wyglądają pozostałe baseny, ale Koniew już jej nie

słuchał. Wiedział, gdzie ma szukać schronienia - oczywiście w

basenie rybackim.

„Remember” ciągle jeszcze płynął na zwolnionych obrotach.

Wkrótce po zachodzie słońca niebo pokryły chmury, wiatr przybrał

na sile. Fale były coraz wyższe, ale przy niewielkiej szybkości jeszcze

tego nie odczuwali.

- Mamy nowy raport meteorologiczny, Bernie - informował przez

background image

radio admirał. - Przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny pełne

zachmurzenie i deszcz. Nasze satelity stają się bezużyteczne. Jeśli

Koniew wyjdzie na brzeg, nie zauważą pozostawionej łodzi. Ty

zresztą i tak twierdzisz, że on zawinie gdzieś do portu, żeby się

zgubić w tłumie.

- Jedno jest pewne: że nie popłynie w kierunku Stanów Zjed-

noczonych. Ponieważ psuje się pogoda, będzie chciał możliwie

szybko wydostać się na brzeg. Jeśli umie myśleć logicznie, wybierze

Victorię.

Musimy zaryzykować i założyć, że płynie właśnie tam. Czy facet na

łodzi z amerykańską rejestracją może wpłynąć do kanadyjskiego

portu niezauważony przez Straż Wybrzeża?

- Po dwunastej urząd na granicy jest zamknięty. Żeby o tej porze

coś załatwić, trzeba najpierw zatelefonować pod specjalny numer.

- Czy może pan spowodować, żeby dziś w nocy pracownicy

pozostali w biurze dłużej? Niech im pan powie, że uzbrojony po zęby

zboczeniec seksualny około północy będzie próbował wśliznąć się do

miasta. Oczywiście niech nie wystawiają straży w widocznych

miejscach. On jest bardzo spostrzegawczy. Ludzie w cywilu, ukryci.

Zresztą nie sądzę, żeby zamierzał przedostać się do miasta w nocy.

On niczego nie zrobi pochopnie.

- Spróbuje nawiązać kontakt z Vancouverem?

- Zapewne - zgodził się Ryng - ale chyba go na tym nie

przyłapiemy. Będzie to, jak sądzę, całkiem niewinna rozmowa

telefoniczna z jakimś słowem-szyfrem, którego my możemy nie

zauważyć, ale które tych w Vancouverze postawi w stan alarmu. Na

razie jednak nie martwmy się o to. Trzeba coś zrobić, żeby możliwie

background image

jak najdłużej zatrzymać Koniewa w rejonie portu. Jeśli zniknie, nie

mam pojęcia, gdzie moglibyśmy go szukać.

- Zrobię, co będę mógł - zapewnił admirał. - Znam jednego z

dowódców wojskowych w rejonie Victorii, który ma wobec mnie

pewne zobowiązania. Pomoże nam w zmobilizowaniu właściwego

oddziału, i to w sposób niezwracający uwagi.

- Doskonale. Zamelduję się, kiedy wpłynę do portu w Victorii.

- Staraj się znaleźć w porcie możliwie szybko, Bernie - ostrzegał

jeszcze admirał. - Sztormy w tych okolicach bywają gwałtowne.

Kiedy już tam będziesz, przekażę ci, z kim i jak masz się

skontaktować.

Zaczął padać deszcz. Wiał porywisty wiatr, a coraz wyższe fale

zaczęły miotać „Remember”. Corinne, która nigdy nie lubiła

morskich podróży, poczuła się bardzo źle.

Koniew jednak pewną ręką prowadził maleńką łódź. Ciągle jeszcze

płynęli wolno. W strugach deszczu i w ciemnościach byli

niewidoczni.

W takich też warunkach wpływali do portu. Minęli nabrzeże

pasażerskie, potem basen z prywatnymi jachtami i jeszcze jakieś

nabrzeża. Było zbyt ciemno, żeby widzieć przycumowane do nich

statki. Koniew był pewien, że także ich z tych statków nikt nie mógł

zauważyć.

- Zaraz wpłyniemy do basenu rybackiego - szeptała Corinne, jakby

obawiała się, że ktoś może ją usłyszeć.

- Podpłyniemy pod nabrzeże. Muszę wybrać miejsce, gdzie się

wepchniemy - również szeptem odpowiedział Mikołaj.

background image

Na końcu molo w basenie rybackim świeciło się światło, ale w

gęstym deszczu niczego nie było widać. Czuli tylko zapach ropy,

farby, ryb i suszących się sieci. Podpłynęli pod samo nabrzeże i

posuwali się równolegle do niego. W ciemności widzieli zarysy

statków rybackich różnych typów. Łodzie i kutry stały ściśnięte

burta przy burcie. Koniew nabierał pewności, że jest to idealne

miejsce dla ukrycia ich łodzi.

- Tu - szepnął. Pomiędzy przycumowanymi kutrami dostrzegł

niewielką szparę, w którą, choć z pewnym trudem, mógł się

wepchnąć „Remember”. Ukryty między kutrami byłby trudny do

zauważenia.

Należało wykonać manewr, który miał ich wprowadzić w

szczelinę. Cofnął kuter, odwrócił dziobem w kierunku nabrzeża i

powoli zaczął się wciskać między zacumowane łodzie. Usłyszeli lekki

zgrzyt - ocierali się o burty sąsiadów.

- Co się tu dzieje, u licha! - nieoczekiwanie w ciszę nocy wtargnął

jakiś głos. Krzyczał ktoś, stojący na pokładzie sąsiedniego kutra. Ze

sposobu, w jaki człowiek ten wymawiał poszczególne słowa, można

było wnioskować, że jest pijany.

Koniew zgasił silnik i szepnął:

- Zostań przy sterze. Ja to załatwię.

- Co tu robicie! - krzyknął pijak. - Obce jachty nie mają tu wstępu.

Spieprzajcie stąd, i to już!

- O co chodzi? - Koniew podszedł do burty. Widział tylko sylwetkę

mężczyzny, ale zauważył, że tamten schylił się i podniósł coś z

pokładu. Wydawało mu się, że był to ołowiany ciężarek używany do

zbalansowania sieci w wodzie.

background image

- To basen dla zawodowych rybaków. Gdzie się pchasz, gów-

niarzu! - bełkotał pijany. - W dodatku wgniatasz bok naszej łodzi.

Jeśli się nie wyniesiesz, rozwalę ci twój pieprzony łeb.

- Uspokój się. - Koniew był grzeczny i opanowany. - Chcemy się

schować przed sztormem. Rano odpływamy - mówiąc to ostrożnie

przełożył nogę przez burtę i postawił ją na pokładzie kutra.

- Zjeżdżaj! Dosyć tego gadania! - Pijak podniósł rękę, w której

trzymał ciężarek.

- Czy nie moglibyśmy porozmawiać? - Koniew był już na kutrze.

- Ostrzegałem cię! - wrzasnął pijak i machnął ręką, by uderzyć

Koniewa, ale popchnięty przez niego poleciał do tyłu. Koniew

natychmiast przygwoździł go do pokładu i kilka razy uderzył jego

głową o deski pokładowe. Wreszcie wyrwał mu z ręki metalowy

ciężarek i z

całej siły trzasnął go w okolicy ucha. Usłyszał chrzęst pękającej

czaszki. Zapanowała cisza. Pochylił się nad leżącym, który już nie

oddychał. Dociągnął trupa do burty i ostrożnie, bez plusku, spuścił

go do wody. Dostrzegł jakiś długi kij na pokładzie i tym kijem

popchnął ciało ku środkowi basenu.

W chwilę potem był na „Remember” przy Corinne.

Zapuścił silnik i wepchnął łódź nieco głębiej pomiędzy kutry

rybackie. Potem przycumował ją do sąsiednich łodzi i do nabrzeża.

Wreszcie usiadł i mruknął:

- Jestem zmęczony.

- Musimy się kilka godzin przespać.

- Nie tutaj - powiedział stanowczo. - Ktoś może zacząć szukać tego

pijaka. Nikt nie może nas zobaczyć.

background image

- To co zamierzasz zrobić? - była zaniepokojona.

- Znajdziemy jakiś jacht, na którym się ukryjemy. Przedtem

jednak muszę przyjrzeć się okolicy. Zanim ruszymy dalej, muszę się

upewnić, że nikt nas nie zauważył.

- Jachty stoją w ostatnim basenie. - Pokazała kierunek ręką. - Czy

mam iść z tobą?

- Nie teraz. Przygotuj rzeczy do zabrania. Łatwiej mi będzie

poruszać się samemu. Gdybym nie wrócił w ciągu godziny, musisz

stąd zniknąć. Nikt o tobie nie wie i nigdy nie będzie wiedział.

- Nie mów tak - zaprotestowała. Wydawało się jej, że jest z tym

człowiekiem związana od lat, choć znali się zaledwie kilkadziesiąt

godzin. - Teraz nie potrafiłabym już być sama. - Miała świadomość

tego, że mówi prawdę.

Zatrzymał się na chwilę i popatrzył na nią. Szukał odpowiednich

słów, wreszcie powiedział cicho:

- Chcę, abyś wiedziała, że i ja nie chciałbym cię utracić.

I niemal natychmiast zniknął w ciemnościach.

Zbliżając się do portu, Bernie Ryng wywołał przez radio admirała

Coffina.

- Miał pan całkowitą rację co do pogody. Trudno uwierzyć, że po

tak pięknym dniu może tak paskudnie padać.

- No widzisz, nawet pogoda jest przeciwko nam - w głosie

admirała wyczuwało się znużenie.

- Jestem zmęczony - powiedział Ryng. - Najchętniej położyłbym

się do łóżka i zasnął, by zapomnieć o wszystkim.

- No, dla odmiany nieco optymizmu - admirał starał się, żeby jego

background image

głos brzmiał nieco weselej. - Mój kanadyjski przyjaciel wyraził zgodę

na pełną współpracę. Jeśli Koniew jest rzeczywiście w rejonie portu

Victoria, nie może pozostać niezauważony. Obiecano mi, że operacja

zostanie przeprowadzona z ogromną ostrożnością, tak żeby nie

zwracała niczyjej uwagi.

„Voyager” minął w tym czasie nabrzeże statków pasażerskich i

zbliżał się do przystani Straży Wybrzeża. Gęste strugi deszczu

utrudniały widoczność.

- Czy udało się zidentyfikować tę łódź? - zapytał Bernie.

- Tak. Należała do młodego człowieka, którego znaleziono z

poderżniętym gardłem. Kuter nosił nazwę „Dream Girl”.

- To właśnie chciała nam przekazać biedna siostra Mary Ca-

therine.

- Płetwonurkowie wyłowili resztki spalonych ciał, a lekarz sądowy

z Seattle ustalił, że jedno to zwłoki kobiety, drugie - mężczyzny. Jeśli

to ciało Koniewa, to i tak go nie zidentyfikujemy. O dziewczynie nie

wiemy w ogóle nic.

- Tak, a zanim cokolwiek się wyjaśni, Koniew będzie już daleko -

wtrącił Ryng.

- Co zamierzasz, jeśli nie natrafisz na jego ślad w Victorii? -

zapytał admirał.

- Popłynę do Vancouveru. Na razie kieruję ślę wyłącznie intuicją i

w każdej chwili mogę stracić wszelki ślad.

- Co mógłbym dla ciebie zrobić?

- Absolutnie nic. Obejrzę sobie teraz port i będę szukał miejsca, w

którym najprawdopodobniej mógłby się zaszyć Koniew. Zacznę od

basenu rybackiego. Proszę nie zapomnieć o przekazaniu mojego

background image

zdjęcia Kanadyjczykom, żeby przez pomyłkę nie ścigali mnie.

Koniew lubił ciemności. Czuł się w nich najlepiej. Zdawało mu się,

że jest niewidzialny.

Corinne usiłowała patrzeć za nim, kiedy zszedł z łodzi, ale

natychmiast rozpłynął się w mroku. Zrezygnowała z wypatrywania,

zeszła do kabiny i usiadła w głębokim, miękkim fotelu. Niemal

natychmiast zasnęła.

Tymczasem Koniew poruszał się jak kot. Zatrzymywał się tam,

gdzie mrok był największy, obserwował teren i kilkoma cichymi

susami osiągał miejsce, które wypatrzył. Jak dziki kot wychwytywał

każdy podejrzany dźwięk, każdy najmniejszy ruch.

Minął zamknięty o tej porze bar szybkiej obsługi. Stała tu budka

telefoniczna. Miał ochotę skorzystać z niej. Powinien zatelefonować

do konsulatu, ale uświadomił sobie, że o tej godzinie przywołanie

odpowiedniego urzędnika trwałoby zbyt długo.

Wkrótce dotarł do nabrzeża, gdzie cumowały barki mieszkalne

różnego rodzaju. Luksusowe, eleganckie, przypominające małe

stateczki pasażerskie, na których wybudowano kabiny mieszkalne i

zwykłe niewielkie barki.

Posuwał się powoli wzdłuż nabrzeża, zastanawiając się, którą z

łodzi wybrać. Omijał nowe, bardziej luksusowe jachty. Zapewne ich

mieszkańcami byli ludzie młodzi, z nimi rozprawa byłaby oczywiście

trudniejsza.

Przy końcu nabrzeża stała dość duża łódź mieszkalna, jeszcze w

dobrym stanie, ale wyraźnie starszego typu, nieco zapuszczona i

odrapana. Właściciele nie należeli zapewne do ludzi zamożnych.

background image

Przy wejściu widniał napis: „Uwaga - złe psy!” Koniew

niespodziewanie uświadomił sobie, że nie znosi psów, a te zapewne

odwzajemniały mu niechęć. Już kilkakrotnie pies go zaatakował. Ale

napis był stary i wypłowiały. Jeśli żył tu jeszcze jakiś pies, również

musiał być stary i nie należało się go bać.

Ostrożnie, cicho wszedł na pokład i nadsłuchiwał. Cisza. Podszedł

do okna kabiny mieszkalnej. W świetle latarni z nabrzeża zobaczył

wnętrze małej, czystej kuchni. Nadal cisza.

Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Drzwi bez szmeru ustąpiły.

Znajdował się w niewielkim ciemnym przedpokoju. Zrobił kilka

kroków i nogą potrącił leżącą na ziemi jakąś pustą puszkę. Potoczyła

się z niemiłym grzechotem. Zamarł. Nadal jednak panowała cisza.

Jeśli nawet był tu pies, to musiał być stary i głuchy.

Otworzył kolejne drzwi i poczuł falę gorąca. Ci, którzy tu

mieszkali, najwidoczniej lubili ciepło.

W powietrzu unosił się zapach jakiegoś jedzenia, czegoś z czosn-

kiem. To uświadomiło mu, że jest głodny. Corinne też musiała być

głodna.

Stał nieruchomo i nadsłuchiwał. Oczy przyzwyczaiły się do ciem-

ności i w półmroku rozpraszanym wątłym odblaskiem lamp z

nabrzeża zobaczył pokój pełen staroświeckich mebli. Po drugiej

stronie pokoju drzwi prowadziły w głąb pomieszczenia. Z pistoletem

w ręku podszedł do nich i lekko pchnął. Znajdował się niewątpliwie

w sypialni. Słyszał spokojny oddech dwóch śpiących osób. Dobiegało

go jeszcze czyjeś chrapanie, ale nie potrafił określić czyje. W każdym

razie chyba nie człowieka.

Namacał na ścianie kontakt. Pokój zalało światło. Zmrużył oczy.

background image

W łóżku leżały dwie osoby. Stary mężczyzna i równie stara

kobieta. Koło łóżka spał biały terier, niewątpliwie staruszek.

Kobieta usiadła z wysiłkiem i z otwartymi ustami patrzyła na

Koniewa.

- Jeśli którekolwiek z was krzyknie, zginie natychmiast -

powiedział cicho.

Pies usiadł, skierował w jego kierunku głowę i potrząsnął nią.

- Trzymaj psa - zwrócił się Koniew do kobiety.

Ta posłusznie złapała teriera za obrożę, a mężczyzna, który też

zdążył usiąść na łóżku, powiedział:

- To bardzo stary pies. Nie słyszy i nie widzi. Nic mu nie rób. To

wszystko, co mamy.

Oczy Koniewa oswoiły się ze światłem i już nie musiał ich mrużyć.

- Wychodźcie z łóżka! - rozkazał.

- Zlituj się. Nie rób nam nic złego - jękliwie prosiła kobieta. Jej

ręce i głowa trzęsły się i dopiero teraz mógł ocenić, że są oboje

bardzo starzy, całkowicie bezbronni i niegroźni.

- Pospieszcie się. Nałóżcie jakieś płaszcze. Jak długo tu miesz-

kacie?

- Około roku - odpowiedział mężczyzna.

- A rodzina?

- Mieszkają w Stanach. Czego od nas chcesz? Jesteśmy bardzo

biedni.

- Chcę się tu na kilka godzin zatrzymać.

- Zostań. Nikomu nie powiemy, tylko nic nam nie rób.

- Kto mieszka na łodziach obok?

- Jacyś młodzi ludzie. Nikogo nie znamy. Jesteśmy dla nich za

background image

starzy. Nic nikomu nie zrobiliśmy. Zostaw nas w spokoju, proszę -

błagała kobieta.

- Niczego nie musicie się obawiać. Jeśli będziecie posłuszni, nic

się wam nie stanie. I psu też nic. - Przyszło mu do głowy, że pies

może się przydać. Corinne weźmie go ze sobą, kiedy wyjdzie na

miasto. Nikt nie zwróci uwagi na kobietę wyprowadzającą psa na

spacer.

- Czy jest tu coś w rodzaju komórki? Jakiś składzik na rzeczy?

- Po drugiej stronie kuchni.

- Czy pies nie szczeka, jak zostaje sam?

- Nie, jest już za stary.

- Jak go dotknę, nie ugryzie?

- Oczywiście, że nie - głos kobiety tak się trząsł, że słowa były

prawie niezrozumiałe.

Koniew pogłaskał psa, który w ogóle na to nie zareagował.

- Idziemy do tego składziku. Wszyscy - polecił.

Przeszli przez pokój, wkroczyli do kuchni. Mężczyzna otworzył

drzwi na pokład. Wskazał na jakąś nadbudówkę na pokładzie

naprzeciwko wyjścia z kuchni.

- To tam, ale strasznie pada, a my jesteśmy chorzy. Zaziębimy się,

a to dla nas śmierć.

- Jeśli mnie nie posłuchacie, umrzecie szybciej. - Trącił starego

mężczyznę lufą pistoletu. - Wychodzić!

Kobieta prosiła o coś piskliwym, drżącym głosem. Koniew zaczął

się niecierpliwić. Tamci nakładali płaszcze, które wzięli idąc przez

korytarzyk. Jedno pomagało drugiemu. Wreszcie wyszli na pokład.

background image

Mężczyzna otworzył drzwi do składziku i zawahał się.

- Nie ma tam światła? - zapytał Koniew.

Mężczyzna sięgnął ręką za drzwi i zapalił żarówkę, która oświetliła

wejście na wąskie schody prowadzące w dół, do wnętrza łodzi.

- Ty pierwszy. - Koniew lufą wskazał na mężczyznę.

Stary człowiek zaczął powoli schodzić, przytrzymując się rękami

ścian. Gdy był na trzecim czy czwartym stopniu, potknął się i

poleciał do przodu. Upadł na metalową podłogę pod schodami i

usiłował podnieść głowę. Miał zakrwawioną twarz.

Kobieta zdumiewająco szybko zbiegła po schodach i przykucnęła

przy mężu. Podtrzymywała jego głowę i zwróciła się do Koniewa:

- On umrze, jeśli nas tu zostawisz.

Koniew wycelował w nią i zobaczył, że zamknęła oczy.

- Popatrz na mnie! - rozkazał.

Posłuchała.

- Jeśli nie będziecie się zachowywali cicho, wrócę i zastrzelę was

oboje. Siedźcie cicho - to wasza jedyna szansa. Za kilka godzin ktoś

was stąd uwolni.

Zgasił światło i zamknął drzwi od składziku. Rozejrzał się i znów

nadsłuchiwał. Słyszał jedynie szum wiatru i szelest deszczu. Żadnych

odgłosów ludzkiej krzątaniny.

Wrócił do kuchni, potem wszedł do pokoju. Pies nadal leżał koło

łóżka. W pokoju było ciepło i przytulnie. Pomyślał, że Corinne

będzie się tu podobać.

ROZDZIAŁ XIX

background image

Naciągnięcie na oczy daszka sportowej czapki i podniesienie

kołnierza kurtki niewiele pomogło. Bernie Ryng, zziębnięty i

przemoczony do suchej nitki, krążył po nabrzeżach basenu

rybackiego. Wiał zimny wiatr, przed którym nie znajdował żadnej

osłony. Równie zimny deszcz zacinał w oczy. Słowem była to ohydna

noc i Ryng czuł się coraz bardziej zmęczony.

Poszukiwania były bardzo utrudnione z powodu słabego

oświetlenia nabrzeży. Zlokalizowanie jachtu Koniewa przed świtem

najprawdopodobniej nie będzie możliwe. Ryng był jednak

przekonany, że jeśli Koniew w ogóle zawinął do portu, to jego łódź

musiała się znajdować właśnie tu.

Wokół było całkiem pusto. Ryng minął bar szybkiej obsługi i nagle

poczuł, że jest po prostu głodny. Nie miał jednak czasu myśleć o

tym. Nawykłe już do ciemności oczy zauważyły jakiś ruch. Uskoczył

w bok, pod ścianę baru, gdzie było najciemniej, i patrzył. Był pewny,

że nabrzeżem przemknęła jakaś postać. Stał i patrzył. Było cicho i

port wyglądał jak wymarły. Czyżby mu się przywidziało? Może w ten

sposób dawało o sobie znać zmęczenie? Ostrożnie, nie wychodząc z

cienia, przesunął się do przodu. Jeśli tam, w ciemności, ktoś się

przyczaił, zapewne poruszy się.

Nie dostrzegł jednak nic i poszedł w dół nabrzeża.

Koniew wstrzymał oddech. Jeszcze przed sekundą był tak

zadowolony, że zaraz znajdą się w ciepłym łóżku, iż stał się mniej

czujny. I nagle... Niemal w ostatnim momencie zauważył, że ktoś

idzie w jego kierunku. Skulił się i dał nura w głęboki cień. Był

wściekły na siebie. Jego nieuwaga mogła doprowadzić do

background image

nieszczęścia!

Przy jednym z kutrów stały puste beczki po paliwie. Koniew,

skulony, ukrył się za nimi. Jeśli go tu szukano, jeśli zauważono,

zaraz może zacząć się obława. Wstrzymał oddech i czekał.

Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby dał się teraz złapać. Tyle już

osiągnął... Koniew starał się oddychać jak najciszej, choć wiatr

zagłuszał wszelkie odgłosy.

Ktoś szedł nabrzeżem, minął go. Nawet jeśli go wcześniej

zauważył, uznał to pewnie za przywidzenie. Koniew miał

świadomość, że nie może sobie pozwolić na to, by wyjść na nabrzeże,

i zgięty wpół przesuwał się drewnianym pomostem wzdłuż rzędu

przycumowanych tu kutrów. Postanowił, że i Corinne poprowadzi tą

drogą. Nie powtórzy popełnionego przed chwilą błędu.

Ryng zdał sobie sprawę, że musi wypocząć. Musi się przespać

kilka godzin. Gdyby był wypoczęty, nie zgubiłby tego cienia na

nabrzeżu.

Przy barze szybkiej obsługi zobaczył telefon. To mu uświadomiło,

że Koniew może skorzystać z jakiegoś telefonu. Bo nie było

wątpliwości, że musiał mieć tu kogoś, kto mu pomaga.

Ryng wszedł do budki i nakręcił numer admirała.

- Admirale, wiem, że mnóstwo ludzi przeklnie pana za budzenie

ich po nocy, ale sprawa jest pilna. Trzeba natychmiast założyć

podsłuch na wszystkie publiczne telefony w rejonie basenu

rybackiego. Jeśli Koniew nie skorzystał jeszcze z telefonu, zapewne

wkrótce to zrobi. Musimy wiedzieć możliwie jak najszybciej, z

którego aparatu dzwoni i z kim się łączy.

background image

Admirał poinformował Rynga, że władze kanadyjskie pilnują

całego rejonu portu. Wszystkie wypływające kutry i jachty będą

dokładnie kontrolowane. Zgodzono się również na przybycie do

Victorii amerykańskich komandosów.

Po tej rozmowie Ryng wrócił na „Voyagera”, by się przespać ze

trzy godziny. Zamierzał wstać przed wschodem słońca.

Koniew obudził się. Miał wrażenie, że ktoś trzyma go za prawe

ramię. Trzyma tak mocno, że aż ręka mu ścierpła. Ten ktoś krył się

w ciemności i przyciskał go do łóżka.

Instynktownie potoczył się na prawo i, spadając na podłogę,

chwycił pistolet leżący na szafce koło łóżka. Przekoziołkował pod

ścianę, wymierzył... i w tym momencie usłyszał krzyk Corinne.

- Nie...! Nie strzelaj...! To ja!

Opuścił głowę i potarł czoło.

- W porządku... przepraszam. - Dopiero teraz uświadomił sobie,że

to Corinne, która spała przytulona do niego, uciskała jego ramię.

Corinne zapaliła lampkę nocną, usiadła na łóżku i patrząc na

Mikołaja szeroko otwartymi oczami, powiedziała:

- Czy sądziłeś, że mam zamiar cię zabić?

Patrzył na nią bez słowa. Włosy opadały jej na ramiona. Była

całkiem naga i bardzo piękna. Czuł, że znowu jej pragnie.

- To pewnie zmęczenie i napięcie. Przepraszam.

W oczach Corinne pojawiły się iskierki ironii.

- Wyglądasz przezabawnie - powiedziała.

Zdał sobie sprawę z tego, że i on był całkiem nagi. Siedział w kucki

pod ścianą z pistoletem w dłoni.

background image

- Wracaj do łóżka.

Położył się przy niej, przytulił.

- Jest mi naprawdę przykro... - mruknął raz jeszcze.

Tym razem obudził go ryk silnika samolotu. Otworzył oczy i leżał

bez ruchu. Dopiero po chwili uświadomił sobie, gdzie jest. Skąd

jednak ten samolot? Silnik pracował gdzieś bardzo blisko.

Wstał i nie ubierając się podszedł do okna. Ostrożnie odsunął

zasłonę. Nadal padało, choć nie tak bardzo jak w nocy. Niebo było

zachmurzone. Na jednym z budynków portowych zegar wskazywał

szóstą trzydzieści.

Wyszedł do kuchni, gdyż coraz głośniejszy ryk silnika zdawał się

dolatywać z tamtej strony. Okno wychodziło na basen, na środku

którego zobaczył hydroplan. Właśnie zaczynał się rozpędzać, spod

jego pływaków tryskały bryzgi wody. W chwilę potem maszyna

zniknęła z pola widzenia.

Wrócił do sypialni, Corinne siedziała na łóżku z szeroko otwartymi

oczami.

- Co to było?

- Hydroplan. Zapewne jakieś lokalne linie. Wystraszyłaś się?

- Tak. Kiedy się obudziłam, a ciebie nie było.

- O to nie musisz się martwić. Bez ciebie nie ruszę się ani na krok.

Corinne przeciągnęła się i położyła. Patrząc na niego zapytała

cicho:

- Przyjdziesz jeszcze do mnie?

- Nie teraz - uśmiechnął się. - Idę pod prysznic.

Wokół panował spokój. Przypuszczał, że stali mieszkańcy barki,

zamknięci teraz w składziku pod pokładem, nie mieli tu przyjaciół.

background image

Zdecydował, że Corinne wyjdzie po zakupy z psem. Gdyby ją ktoś o

coś pytał, powie, że staruszkowie pojechali do Seattle, do syna, a

ona, ich siostrzenica, przyjechała, by opiekować się psem i barką.

Kiedy Corinne była już gotowa do wyjścia, powiedział: - Tu

niedaleko zobaczysz bar szybkiej obsługi. Jest tam telefon.

Wyprowadzając psa przy okazji zatelefonujesz do radzieckiego kon-

sulatu w Vancouverze. Kiedy po tamtej stronie podniosą słuchawkę,

poprosisz radcę politycznego. Jak się odezwie, powiesz: „wasz

człowiek gotowy jest do przetransportowania w dniu jutrzejszym”.

Ten radca nie zna żadnych szczegółów. O nic nie będzie pytał.

Powinien ci jedynie powiedzieć, kiedy znowu masz zatelefonować.

Obudził go dobiegający z radia głos Coffina:

- Do diabła, Bernie, wiem, że tam jesteś! Obudź się!

Spojrzał na zegarek. Siódma trzydzieści! Spał pięć godzin, o dwie

godziny dłużej, niż zamierzał. Zerwał się i włączył nadajnik.

- Zaspałem, przepraszam. Słucham.

- Twój Koniew jest w okolicy. Zarejestrowaliśmy przed chwilą

rozmowę. Kobieta mówiąca z lekkim brytyjskim akcentem telefono-

wała do konsulatu radzieckiego w Vancouverze. Jakieś dziesięć

minut temu. Przekazała im informację.

Coffin odczytał treść tej informacji, zanotowanej na leżącej przed

nim kartce.

- A więc ma przy sobie kobietę. Skąd dzwoniono?

- Bardzo blisko miejsca, w którym się znajdujesz. Z telefonu przy

barze szybkiej obsługi koło basenu rybackiego.

- Tak. Jestem pewien, że widziałem go wczoraj w nocy. To był z

background image

całą pewnością ten. Cholera! - powtórzył to kilkakrotnie.

- Widziałeś Koniewa? - nie zrozumiał Coffin.

- Prawdopodobnie byłem zbyt zmęczony i myślałem, że mi się

przywidziało. Moi chłopcy już przylecieli?

- Len Todd jest w dowództwie Straży Wybrzeża. Pozostali z

delfinami przed portem. Port w praktyce zablokowany.

- Muszę znaleźć jego łódź. Wiem też, że jest ich dwoje. Jeśli

szczęście mi dopisze...

- Możesz mieć tylu kanadyjskich żołnierzy, ilu tylko zechcesz.

- Jeszcze nie. Może uda się go złapać bez strzelaniny i nowych

trupów. - Powiedział admirałowi, że będzie miał przy sobie włączony

odbiornik i władze kanadyjskie zawsze mogą ustalić miejsce jego

pobytu.

Wyłączył się i wyszedł na molo. Przed sobą miał ogromny basen

rybacki, a w nim setki kutrów.

W dwie godziny potem odnalazł jacht wciśnięty między kutry.

Wypisana na rufie nazwa została zamalowana. W pobliżu stało kilku

rybaków. Dziwili się, co ta łódź tu robi, i szukali pijaczka, który

zazwyczaj spał na stojącym obok kutrze i gdzieś się zapodział.

Ryng przeszukał łódź i nie znalazł niczego, co pomogłoby w ziden-

tyfikowaniu właścicieli. Już samo to sugerowało, że miał do

czynienia z Koniewem. Koniew był zbyt sprytny, żeby pozostawiać

po sobie jakieś ślady.

Nie mógł jednak być daleko. Ryng miał nad nim przewagę:

wiedział, że pomaga mu jakaś kobieta, a tamten nie domyślał się, że

zmobilizowane siły kanadyjskie pilnowały całego rejonu

przylegającego do portu.

background image

Leżeli spleceni w uścisku. Delikatnie gładził jej włosy.

- Dżentelmeni po wszystkim nie ściskają tak partnerek w nie-

skończoność - powiedziała z lekkim szyderstwem w głosie.

- Może jeszcze nie jest po wszystkim i zapewne nie jestem

dżentelmenem - odparł.

- Tak, jesteś inny od mężczyzn, jakich znałam - stwierdziła.

- Wiem o tym - powiedział nadspodziewanie poważnie.

- Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Czuję się na dodatek

odpowiedzialna za ciebie. Związał nas los.

Odsunął się od niej. Mówił poważnie, bez uśmiechu:

- Masz rację. Związał nas los. Straciłem moje okręty, kolegów, ale

wypełniłem misję i znalazłem ciebie. Czy pozostaniesz ze mną, jeśli

oczywiście przeżyjemy?

- Tak.

- A więc umowa stoi. Jeśli umieramy, to razem. Jeśli przeżyjemy,

też pozostaniemy razem.

Zaczęła dzielić się swymi wrażeniami ze spaceru z psem.

Najpierw zatelefonowała. Potem psiak, który wiedział, dokąd chce

iść, zaprowadził ją na skwerek po drugiej stronie parkingu. Gdy

czekała, żeby się załatwił, zauważyła samochód. Stał przy

krawężniku. W środku siedziało dwóch młodych mężczyzn bardzo

podobnie ubranych. Jeden z nich rozmawiał z kimś przez małe

przenośne radio. Przeszła koło samochodu. Na tylnym siedzeniu

leżały berety i kamizelki, jakich robotnicy używają w czasie chłodu.

Szła z psem i natknęła się na drugi samochód, w nim również było

dwóch młodych ludzi podobnie ubranych. Wróciła do domu jak

najszybciej, ciągnąc psa za sobą.

background image

Gdy opowiedziała o wszystkim Koniewowi, widać było, że się

przejął. Dotąd wychodził zwycięsko z wszelkich tarapatów głównie

dlatego, że instynkt ostrzegał go przed niebezpieczeństwem. Teraz

też wiedział, że dłużej nie powinni tu pozostawać. Kontakt

telefoniczny z Vancouverem mogą nawiązać z innego miejsca.

Wszystko już obmyślił. Corinne, której nikt nie znał, wynajmie

samochód. Zajedzie na pobliski parking. On będzie już czekał.

Ubrany w ciuchy starego człowieka, z laską, prowadząc na smyczy

psa pokuśtyka do samochodu. Nikt nie powinien zwrócić na nich

uwagi. Pojadą na północ, skąd odchodzi prom do Vancouveru. Tam

pozostawią samochód i odpłyną.

- Coś mi się nie podoba - powiedziała nagle Corinne, która spoza

lekko uchylonej firanki wyglądała przez okno. - Ktoś chodzi od łodzi

do łodzi. Zupełnie jak sprzedawca, ale czy tu też chodzą

domokrążcy? Po porcie?

Koniew podszedł do okna. Przez chwilę przyglądał się

człowiekowi, który szedł od barki do barki i przy każdej przez chwilę

o czymś rozmawiał. Nie wyglądał na sprzedawcę. Coś go ostrzegało,

że człowiek ten mógł być niebezpieczny.

- Wyjdź na pokład z psem i staraj się, żeby mężczyzna nie wszedł

na barkę. Powiedz mu to, co mówiłaś innym: że opiekujesz się psem

pod nieobecność właścicieli. Amerykanie nie wiedzą, że jesteś ze

mną, i nie będą niczego podejrzewali.

Corinne niemal siłą wyciągnęła psa na pokład i udawała, że

sprząta, a tak naprawdę czekała na tamtego człowieka. Po chwili

pojawił się przy mostku prowadzącym z nabrzeża na barkę.

- Dzień dobry - powiedział wesoło. - Jestem z wydziału socjalnego

background image

z magistratu. - Wskazał na psiaka i zapytał: - Gryzie?

- Tak. - Przypatrywała się przybyszowi z ciekawością. Wcale nie

przypominał urzędnika i mówił z amerykańskim akcentem. Jego

oczy były bez wyrazu, zupełnie jak oczy Koniewa. Człowiek ten nie

budził jej zaufania.

- Chciałbym zadać kilka pytań. Przygotowujemy ankietę. Czy

mogę wejść na pokład?

- Nie, pies może pana ugryźć. Ja wyjdę na molo.

- Sądzę, że to raczej pani nie lubi gości. - Ryng starał się

zachowywać możliwie najuprzejmiej.

- To nie moja barka, lecz wuja. Niewiele mogę panu pomóc.

Opiekuję się jedynie psem. Wuj i ciotka pojechali do Seattle do syna.

- Rozumiem, ale czy nie mogłaby pani odpowiedzieć za nich na

kilka pytań?

- Mogę spróbować.

Ryng zadał kilka nic nieznaczących pytań i zanotował odpowiedzi.

W pewnej chwili zapytał:

- Pani nie jest Kanadyjką?

- Oczywiście, że jestem.

- Ma pani brytyjski akcent.

- Myślałam, że go już utraciłam. Jestem obywatelką kanadyjską i

mieszkam w Vancouverze. Czy to ma związek z pańskimi pytaniami?

- Oczywiście, że nie - uśmiechnął się. Mógłby się założyć, że gdyby

porównali nagranie podsłuchu telefonicznego z jej głosem,

okazałoby się, że to ta sama osoba. - Po prostu prywatnie interesuję

się akcentami.

Była teraz pewna, że ten człowiek nie jest urzędnikiem magistratu.

background image

Czegoś szukał.

- Jestem zajęta pisaniem listu. Jeśli pan zechce dowiedzieć się

czegoś jeszcze, proszę wpaść, jak wujek tu będzie. - Odwróciła się i

weszła na barkę. Leżący na pokładzie pies wstał niepewnie i

skierował się do drzwi kabiny.

- Niech pani uważa na psa! Wygląda bardzo groźnie! - zawołał w

jej kierunku Ryng.

Skinęła głową, lecz nie potrafiła się uśmiechnąć. Otworzyła drzwi i

weszła do środka. Zdążyła jeszcze zauważyć, że mężczyzna z zainte-

resowaniem przyglądał się wszystkiemu, co można było zobaczyć na

barce.

Koniew siedział na łóżku.

- Widziałem go. Czego chciał? - zapytał.

- Twierdzi, że jest urzędnikiem z magistratu. Wymyślał jakieś

pytania.

Koniew pokręcił głową. Twarz miał zimną i zaciętą.

- Przykro mi, ale muszę zburzyć naszą sielankę. Coś mi się w tym

człowieku nie podobało. Wróci tu, choć nie wiem, kiedy. Musimy

wypłynąć na którymś z tych rybackich kutrów, i to możliwie szybko.

Wstał, podszedł do niej, położył jej ręce na ramionach i powiedział

prawie szeptem:

- Jesteś nadzwyczajna. Nigdy nie spotkałem takiej dziewczyny.

W odpowiedzi przytuliła się do niego.

ROZDZIAŁ XX

Corinne szła wzdłuż nabrzeża. Spacerowała powoli, jakby nic jej

background image

nie interesowało. Psiak pracowicie i z wysiłkiem dreptał koło niej.

Miała zmylić tych, którzy mogli ich ewentualnie obserwować i

poinformować konsulat, że muszą zmienić plan. Pies co chwila

stawał i obwąchiwał interesujące go miejsca, potem przysiadał. Z

wielką przyjemnością szarpnęłaby silnie za smycz, ale zdawała sobie

sprawę, że siostrzenica nigdy by w ten sposób nie potraktowała

ukochanego psa wujostwa. Tym bardziej że wszyscy wokół chyba

znali starego teriera.

Bar szybkiej obsługi wypełniał tłum ludzi popijających poranną

kawę. Słońce przedzierało się przez rzedniejące chmury i zaczynało

osuszać kałuże na jezdni. Budka telefoniczna była zajęta i Corinne

musiała poczekać. Ktoś zapytał ją o właścicieli psa. Odpowiedziała,

że wyjechali do Seattle, co nie wzbudziło żadnych podejrzeń.

Jeszcze chwilę pospacerowała, wreszcie przywiązała psa do latarni

i ruszyła w kierunku budki telefonicznej.

Koniew stwierdził, że do barki, od strony basenu, przycumowana

była łódź wiosłowa, teraz, po ulewie, pełna wody. Zszedł po

zwisającym z burty krótkim trapie. Jedną ręką trzymał się sznurów,

drugą wybierał wodę posługując się znalezioną pustą puszką po

konserwach. Wydawało mu się, że praca posuwa się bardzo powoli,

a wody wcale nie ubywa.

Kiedy uznał, że może bezpiecznie wejść do łodzi, zajął miejsce na

ławeczce. Leżące na podłodze wiosła włożył w dulki i zaczął

wiosłować. Trzymał się możliwie najbliżej burty barek, by go nikt

nie zobaczył od strony nabrzeża. Wkrótce posuwał się wzdłuż

nabrzeża z kutrami

background image

rybackimi. Niektóre miejsca były już puste. Sztorm minął i rybacy

spieszyli na morze po zarobek. Większość kutrów stała jednak

jeszcze przy nabrzeżu i Koniew miał w czym wybierać.

Wpadł mu w oczy niewielki kuter przygotowany do wypłynięcia.

Silnik łodzi już pracował. Na rufie białymi literami wypisana była

nazwa: „Sangria”. Po pokładzie krzątało się dwóch mężczyzn. Obser-

wował ich przez chwilę. Wydawało się, że na kutrze nie było nikogo

więcej, a łodzie stojące obok były puste.

Dwoma uderzeniami wioseł podpłynął pod rufę.

- Dzień dobry. Wypływacie?

- Na to wygląda, no nie? - Człowiek z pokładu nawet nie spojrzał w

jego stronę.

- Straciłem mój kuter. Nie potrzebujecie człowieka do pomocy? -

Jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Nikogo w najbliższym sąsiedztwie.

- Jest nas dwóch. Wystarczy. Zresztą nie znam ciebie. - Rybak po

raz pierwszy zaczął mu się przyglądać.

- Jeśli się zgodzisz, będę pracował bez zapłaty.

- Tu nie ma miejsca na trzeciego. Wypływamy. Zabieraj to swoje

małe gówno. Nie chciałbym go potrącić.

Koniew był już przy burcie kutra.

- Połóż ręce na burcie. Widzisz to? - Potrząsnął pistoletem. - Na

lufie mam tłumik. Nawet twój kolega nie usłyszy, jak umrzesz.

Rozumiesz?

Rybak słuchał z otwartymi ustami. Jego oczy zdradzały, że jest w

szoku. Ręce zacisnął na metalowej poręczy burty tak silnie, że

zbielały.

- Jeśli krzykniesz, zastrzelę cię natychmiast. - Koniew wstał, złapał

background image

się jedną ręką za barierkę kutra i zręcznie jak kot wskoczył na

pokład.

- Zawołaj kolegę - polecił.

- Mario! - krzyknął tamten ochrypłym głosem. - Mario! -

powtórzył i machnął ręką.

Jego kolega wytarł ręce i ruszył w ich kierunku.

- A ty jak się nazywasz? - zapytał Koniew.

- Paul.

- Mario - zwrócił się teraz do rybaka - Paul zgodził się, bym

popłynął dzisiaj z wami.

- Jak to z nami? - Na twarzy tamtego pojawił się wyraz zdumienia

i oburzenia. Zwrócił się do kolegi, chcąc mu coś powiedzieć, ale

Koniew nie dopuścił do tego:

- Mario, posłuchaj, proszę. Popatrz, co mam w ręce.

Mario dopiero teraz zauważył broń i jego oczy zrobiły się okrągłe

jak spodki.

- Wyjaśniałem już Paulowi, że to, co widzisz na lufie, to tłumik.

Jeśli nie wykonacie moich poleceń, obaj natychmiast zginiecie i nikt

nie usłyszy wystrzału. Zrozumieliście?

Potwierdzili skinieniem głów.

- Który z was zazwyczaj prowadzi kuter?

- Obaj, na zmianę.

- Doskonale. Ty, Mario, zdejmiesz cumy, a Paul wycofa kuter i

powoli popłynie wzdłuż nabrzeża. Weźmiemy jeszcze kogoś.

- Tu jest płytko...

- Jeśli wejdziesz na mieliznę, jesteś trupem. Jasne?

Rybak potwierdził skinieniem głowy, że rozumie.

background image

- Dopłyniesz do miejsca, gdzie kończy się rząd kutrów, a zaczynają

barki mieszkalne. Tam podpłyniesz pod samo nabrzeże.

Zrozumieliście dokładnie?

Ponowne skinienie głową.

- Ruszamy.

Corinne miała już wejść do budki telefonicznej, ale ktoś ją

uprzedził.

- Czekam tu tak długo. Może mnie pan przepuści. Mam pilną

rozmowę. Bardzo krótką.

Mężczyzna, który był już w budce, przyjrzał się jej z

zaciekawieniem, potem machnął ręką i ustąpił miejsca.

- Dziękuję - mruknęła wchodząc do środka.

Zasłoniła sobą telefon, aby nikt nie mógł odczytać numeru, z

którym się łączy, wrzuciła do automatu monetę i wystukała numer

konsulatu w Vancouverze. Jak poprzednim razem, powtórzyła

formułkę przywołania odpowiedniego człowieka, dodając, że sprawa

jest bardzo pilna.

W chwilę potem w słuchawce odezwał się męski głos:

- Słucham.

- Nie może zrobić tego, o czym była poprzednio mowa.

Odpływamy na łodzi. Nie mamy innej możliwości.

- Poczekaj.

Słyszała jakieś szepty, po czym ten sam głos powiedział:

- Płynąć na zachód Juan de Fuca... możliwie szybko... zwracać

uwagę na helikopter... powiedz, że próbujemy... powinien wiedzieć,

co zrobić. Zrozumiałaś?

background image

- Tak. - Odwiesiła słuchawkę i wyszła z budki.

To, co zobaczyła, sprawiło, że przygryzła wargę. Obok siedzącego

pod słupem psa przykucnął Ryng i skrobał psiaka za uchem.

- Cześć - powiedział, jakby ucieszony ze spotkania. - Zaatakował

mnie. - Jego jasnoniebieskie oczy uparcie patrzyły jej prosto w

twarz.

Nie odpowiedziała, tylko odwiązała smycz od słupa.

- Dzwoniła pani do wuja?

- Do przyjaciółki. Wpadnie na obiad. Siedzenie z psem jest bardzo

nudne. Chodź - powiedziała do teriera.

Pies spojrzał na nią jakby zdziwiony i leniwie, ociągając się, wstał.

Ryng słuchał uważnie, jak mówiła, i ponownie doszedł do wniosku,

że wychwytuje u niej brytyjski akcent.

Corinne odwróciła się tymczasem i ruszyła w kierunku nabrzeża.

Była pewna, że towarzyszy jej spojrzenie tego Amerykanina. Miała

ogromną ochotę obejrzeć się, ale się powstrzymała. To byłoby

głupie.

Psiak wlókł się powoli. Ustawicznie przystawał, siusiał, coś ob-

wąchiwał. Nie chciała go zmuszać do pośpiechu, by nie zwrócić

czyjejś uwagi.

Gdy zbliżała się do nabrzeża, do przystani dobijał kuter. Zdziwiła

się. W tym miejscu nie było żadnych rybackich kutrów. Zobaczyła

jednak, że ktoś macha do niej z pokładu. Mikołaj! Ciągnąc za sobą

psa przyspieszyła kroku. Wreszcie wzięła go na ręce i tak

pomaszerowała w kierunku kutra. Gdyby się nie bała, zaczęłaby

biec. Zastanawiała się, czy ten Amerykanin nadal ją obserwuje.

Paul i Mario bez słowa patrzyli na wsiadającą na kuter kobietę.

background image

Czuli się tak, jakby człowiek z pistoletem ani na chwilę nie spuszczał

z nich oczu i ustawicznie mierzył do nich, choć broń miał teraz

schowaną pod kurtką.

- Płyniemy! - zakomenderował. - Wypływamy z portu i prze-

cinamy kanał.

- Dokąd mamy płynąć? - zapytał Mario.

- Potem powiem. - I szeptem zwrócił się do Corinne: -

Dodzwoniłaś się?

- Tak. Odpowiedź była jakaś dziwna - mówiła również szeptem. -

Płynąć na zachód Juan de Fuca. Jak rozumiem, w kierunku oceanu.

Potem mówił coś na temat helikoptera i dodał, że ty wiesz, co należy

robić.

- Nie, nie mam pojęcia, o czym mówił. - Zastanawiał się przez

chwilę. - Może z jakiegoś okrętu... - zaczął się domyślać. - Chyba

jednak nie. Nie na wodach terytorialnych...

- Ten człowiek mówił, że będą próbować, a ty wiesz, co robić. -

Rozłożyła ręce. - To wszystko.

„Sangria” odbiła od molo, przecięła basen i płynęła w kierunku

wyjścia z portu.

- Powiem wam, co zrobimy - mówił tak głośno, żeby Paul i Mario

mogli usłyszeć. - Ja zejdę do kabiny, ale drzwi pozostaną otwarte.

Cały czas na was patrzę. Mario, pracuj na pokładzie. Rób to, co

zawsze robisz. Pamiętaj jednak, jeśli znikniesz z mojego pola

widzenia, wyjdę z kabiny i zabiję. Rozumiecie?

Skinęli głowami na znak, że rozumieją doskonale.

- Ona też pozostanie na pokładzie i gdyby coś było nie w porząd-

background image

ku, natychmiast mnie zawoła. Nawet gdyby to był ostatni dzień

mojego życia, to obiecuję wam, że wy zginiecie przede mną. Jeśli

jednak będziecie posłuszni, jeszcze dziś wieczorem będziecie się

mogli z tej przygody pośmiać w barze. To chyba przyjemniej, niż być

konsumowanym przez ryby?

Paul i Mario zgodzili się z tą opinią.

„Sangria” minęła tymczasem budynek Straży Wybrzeża, wypłynęła

z portu i skierowała się w stronę cieśniny Juan de Fuca. Paul stał

przy kole sterowym, trzymał je tak kurczowo, jakby się bał, że zaraz

upadnie. Mario niby coś robił na pokładzie, ale jemu także ręce się

trzęsły, nie był w stanie utrzymać nawet kawałka liny. Corinne

usiadła na krześle wystawionym z kabiny przez Koniewa i

wygrzewała się na słońcu. Pies leżał na jej kolanach. Było spokojnie i

cicho.

Bernie Ryng pijąc kawę w barze szybkiej obsługi zastanawiał się.

Wszystko, co dotyczyło tej kobiety, wydawało się bardzo

prawdopodobne - wujostwo, którzy wyjechali do Seattle, opieka nad

psem, zaproszenie koleżanki na obiad.

Dopił kawę i skierował się na nabrzeże, przy którym przycumował

„Voyagera”. Idąc rozmyślał. Jeśli ta dziewczyna udawała i coś

ukrywała, to robiła to doskonale. Zbiła go z tropu i zmusiła do

defensywy. Nie powinien był się tak biernie zachowywać. Sytuacja

wymagała działania zdecydowanego i szybkiego. Ten Koniew musiał

zdobyć coś niezwykle cennego, coś, co miało ogromne znaczenie dla

Stanów Zjednoczonych. Nie może zatem pozwolić sobie na żaden

błąd. Nawet jeśli się myli co do tej dziewczyny, to najwyżej ją

background image

przeprosi. Musi się jednak upewnić, czy mówiła prawdę.

Przez radio poinformował Kanadyjczyków, co zamierza zrobić, i

poprosił o dyskretne wsparcie.

Powrócił na nabrzeże, przy którym były przycumowane barki

mieszkalne, i podszedł do tej, która go szczególnie interesowała. Nie

różniła się od innych, może jedynie tym, że była czysto utrzymana.

Od razu było wiadomo, że mieszkają tu ludzie starsi, zapewne

emeryci.

Firanki w oknach były zaciągnięte. Stanął przy burcie i nad-

słuchiwał. Żadnego dźwięku, żadnego znaku życia. Wszedł na

mostek i stanął na pokładzie.

- Czy jest tam kto?! - zawołał, ale nie było odpowiedzi. Wsadził

rękę do kieszeni i położył na kolbie rewolweru.

- Czy mogę z panią porozmawiać?! - Znowu brak odpowiedzi. Jeśli

byli na barce, musieli go usłyszeć. Wyciągnął z kieszeni rewolwer.

Podszedł do okna i zapukał. Cisza. Zajrzał do środka i przez szparę

pomiędzy framugą a zasłoną zauważył, że z tamtej strony jest

kuchnia. Znowu nadsłuchiwał.

Był spięty. Wolałby, żeby wszystko odbywało się na otwartej

przestrzeni. Tu było o wiele niebezpieczniej.

Pchnął drzwi i uskoczył w bok. Wysunął potem głowę i krzyknął

do wnętrza:

- Barka jest otoczona przez policję! Każda próba oporu może

skończyć się waszą śmiercią!

Wstrzymał oddech i znowu nadsłuchiwał. Cisza.

Ostrożnie wślizgnął się do środka. Wydawało się, że nie ma tu

nikogo. Minął kuchnię i zaczaił się przy następnych drzwiach. Po

background image

chwili nadsłuchiwania pchnął gwałtownie drzwi i wylądował na

podłodze kolejnego pomieszczenia. Na brzuchu, z pistoletem

gotowym do strzału. Był w sypialni. Pustej. Jeszcze jeden pokój, też

pusty. Wyglądało na to, że na barce nie ma nikogo. Koniew, jeśli tu

był, uciekł.

Wybiegł na nabrzeże i przez radio powiadomił Kanadyjczyków o

sytuacji. Zastanawiał się. Z ową kobietą rozmawiał przed niespełna

półgodziną. Teraz zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu. Co się mogło

stać? Czyżby Koniew przez nią nawiązał z kimś kontakt i otworzył

sobie drogę ucieczki? Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że

powinien był sprawdzić u Coffina, czy nie złapali czegoś z podsłuchu

telefonicznego.

Pobiegł do budki telefonicznej przy barze szybkiej obsługi i w kilka

sekund później uzyskał połączenie z admirałem.

- Dobrze, że dzwonisz, Bernie. Wywoływałem cię przez radio, ale

bezskutecznie. Przed niespełna godziną zarejestrowaliśmy kolejny

telefon do konsulatu w Vancouverze. Moi raportowali, że rozmowa

była bardzo krótka i trudno z niej coś wywnioskować. Kobieta

mówiła coś o łodzi. Kazali jej płynąć cieśniną na zachód. Potem

wspomnieli o jakimś helikopterze. Od kilku dni namierzamy w

rejonie wejścia do cieśniny radziecki niszczyciel.

- Czy mogą tam być i helikoptery?

- Oczywiście. Najnowsza generacja niszczycieli ma kilka helikop-

terów przeznaczonych do zwalczania okrętów podwodnych.

- Czy na tym okręcie są helikoptery?

- Są.

- Admirale, przypuszczam, że tak bardzo zależy im na uratowaniu

background image

Koniewa, że będą gotowi na wiele. Przypuszczam, że wysłali

niszczyciel jako swego rodzaju zabezpieczenie, które właśnie teraz

okazuje się niezbędne.

- A jak Koniew może się tam dostać? - zapytał admirał.

- Ma jedyną szansę. Może wypłynąć jakimś kutrem rybackim. Ja

w każdym razie na jego miejscu tak właśnie bym zrobił. Natychmiast

musimy zmobilizować Straż Wybrzeża.

- Oczywiście. Zatrzymają każdy kuter rybacki.

- Co się dzieje? - zapytał Koniew widząc, że Paul podniósł do oczu

lornetkę i przygląda się czemuś przed dziobem kutra.

- Straż Wybrzeża.

Koniew podniósł lufę rewolweru - była teraz wymierzona w głowę

rybaka - i zapytał:

- Daleko?

- Jakiś kilometr. - Mario podszedł do Paula i przejął lornetkę.

- Oddaj to jej - warknął Koniew. - Corinne, popatrz, co oni tam

robią.

Wzięła lornetkę i przez kilka chwil patrzyła uważnie.

- Zatrzymują kutry rybackie - powiedziała wreszcie. - Jakby coś

sprawdzali, czegoś szukali.

- Czy wchodzą na pokład?

- Nie na każdy. Nie widzę. - Po chwili dodała: - Na niektóre

wchodzą. Weszli na jakiś jacht. Większość kutrów rybackich płynie

dalej.

Koniew usiadł na stopniach kabiny, żeby być możliwie blisko

background image

pokładu i jednocześnie, żeby go nie widziano z zewnątrz. Nie

opuszczał lufy rewolweru. Paul i Mario starali się omijać go

wzrokiem.

- Jesteście przekonani, że to właśnie mnie szukają, i myślicie, że

zaraz was uwolnią od mojego towarzystwa.

Nie odpowiedzieli. Mario udawał, że jest zajęty obserwowaniem

przelatujących nad nimi mew.

- Macie rację, jeśli uważacie, że oni dysponują większą siłą ognia.

Choćbym jednak miał w pistolecie tylko dwie kule, utkwią w

waszych

mózgach. Nie macie szans, chyba że zachowacie się rozsądnie, tak

jak

dotąd. Musicie wybierać: albo skłamiecie i popłyniecie dalej żywi,

albo

będziecie próbowali mnie zdemaskować - i wtedy koniec z wami.

No, co zrobicie?

Mario trząsł się jak osika, Paul miał twarz bladą i zaciętą.

- Decydujcie, chcecie żyć, czy wybieracie śmierć? Paul odpowie za

was obu. No, szybko!

Paul przełknął ślinę.

- Nic nie powiemy - wychrypiał. - Nie zastrzelisz nas?

- Obiecuję, a ja zawsze dotrzymuję słowa - powiedział to z całą

powagą. - Corinne, ty też chodź do kabiny. Lepiej, żeby ciebie nie

widzieli.

Koniew zauważył, że pies pozostał na pokładzie i wyciągnął się na

słońcu.

- Mario, opiekuj się psem. Możesz nawet wziąć go na kolana, to

background image

robi dobre wrażenie. Jak daleko jest Straż Wybrzeża?

- Jakieś pięćset metrów.

- Mario, weź tego psa na kolana. To dobry pomysł. - Corinne była

już w kabinie. Koniew skulił się na schodkach przy pokładzie. -

Mario, stanowisz doskonały cel. Nie mógłbym chybić. Pamiętaj o

tym.

Paul zmniejszył obroty silnika; poczuli, jak kuter zwalnia. Koniew

słyszał teraz silniki innych kutrów. Dobiegł go jakiś głos pytający

przez megafon:

- „Sunset Patriot”, dokąd płyniesz?

- Do Race Rocks - odpowiedział zniecierpliwiony głos. - O co

chodzi?

- Nie zauważyłeś kutra lub łodzi wypływającej z Victorii, która

zwróciłaby twoją uwagę? Takiej na przykład, której dotąd nigdy nie

widziałeś?

- Znam wszystkie kutry w porcie i ty też znasz - odpowiedział ten

sam głos. - Wypływali jedynie rybacy. Kogo szukacie?

- Straż Wybrzeża podejrzewa, że ktoś szmugluje nielegalnych

emigrantów. Płyń dalej. Dobrych połowów.

- Nie wchodzili na kuter? - zapytał szeptem Koniew.

- Nie - odpowiedział Paul. - Teraz podpływają do nas. Znowu

rozległ się głos z megafonu:

- „Sangria”, zmniejsz szybkość. Podpływamy.

Koniew słyszał wyraźnie silnik zbliżającego się kutra straży.

- Gdzie dziś łowisz, Paul? - zapytano przez megafon.

- Płyniemy w kierunku Swiftsure Bank. Być może będziemy łowili

background image

przez kilka dni. Wszystko zależy od rezultatów.

- Słyszałeś, o co pytałem tamten kuter? Czy nie zauważyłeś czegoś

szczególnego?

Pytanie przerwało nagle głośne szczekanie. Pies siedzący do tej

chwili spokojnie na kolanach Mario ożywił się, zeskoczył na pokład i

zaczął ujadać. Mario schylił się i złapał psa za obrożę. W tym

momencie popatrzył z trwogą w kierunku otwartych drzwi kabiny.

Pies, przytrzymywany przez rybaka, siedział teraz na pokładzie,

jeszcze kilka razy szczeknął, po czym ułożył się na deskach.

Od strony kutra straży dobiegł śmiech, po czym głos przez

megafon:

- Wystraszyłeś nas tym psem, Mario. Możecie płynąć. Dobrych

połowów.

Kiedy odpłynęli, Koniew ostrożnie wystawił głowę z kabiny.

- No, niewiele brakowało, Mario. Zacząłem się już obawiać, że

jedynie psu uda się przeżyć. Dobrze to rozegrałeś.

W godzinę potem, płynąca z maksymalną prędkością, „Sangria”

minęła Race Rocks i skręciła w cieśninę Juan de Fuca. Koniew

polecił Paulowi trzymać się możliwie blisko brzegu kanadyjskiego.

W razie niepowodzenia wolał mieć szanse przedostania się na ląd.

Silnik „Voyagera” szwankował i Bernie Ryng z trudnością pod-

prowadził jacht pod burtę kutra Straży Wybrzeża USA. Dany West

rzucił mu cumę.

- Jak idą poszukiwania? - zapytał Ryng kolegę.

- Pod wodą nic nie znajdujemy. Ani śladu jakiejkolwiek łodzi

podwodnej. Patrole straży również niczego nie wykryły. Spotykały

background image

jedynie kutry rybackie wypływające na łowiska.

- Nic nie zwróciło waszej uwagi? - naciskał Ryng, który czuł

narastającą frustrację. Koniew okazał się niezwykle sprytnym

przeciwnikiem, a oni działali niemrawo.

- Zapytaj lepiej facetów ze straży. My szukaliśmy pod wodą.

Kanadyjczycy przepytywali rybaków. Może będą mogli coś więcej

powiedzieć.

Ryng poprosił kapitana kutra, żeby podpłynął do jednostki

kanadyjskiej, ale Kanadyjczycy nie mieli nic szczególnego do

zakomunikowania.

- W ogóle nie bardzo wiem, co my tutaj robimy - mówił oficer

Straży Wybrzeża. - Od rybaków nie dowiedzieliśmy się niczego.

Jedyne wydarzenie godne odnotowania to to, że na jednym z kutrów

obszczekał nas pies. - Kanadyjczyk zaśmiał się z własnego dowcipu.

- Złośliwy?

- Ale gdzie tam! Staruszek, któremu wydawało się, że jest psem

obronnym.

- Nie było na tym kutrze kobiety? - zapytał Ryng.

- Nie, tylko dwóch rybaków, których zresztą dobrze znamy.

- Czy może mi pan opisać tego psa?

Kanadyjczyk popatrzył na pytającego ze zdumieniem, wzruszył

ramionami i spełnił prośbę Amerykanina.

- Jak się nazywał kuter i w jakim popłynął kierunku?

Kanadyjczyk zajrzał w swoje notatki.

- „Sangria”. Płynął na kilkudniowy połów w rejonie Swiftsure

Bank. Zapewniam pana, że na pokładzie byli tylko dwaj miejscowi

rybacy.

background image

Ryng już jednak nie słuchał. Zwrócił się do kapitana amerykań-

skiego kutra i zapytał:

- Jaką szybkość pan osiąga?

- Teoretycznie dwadzieścia dwa węzły, ale to już stara jednostka.

Nie sądzę, żeby przekroczyła dwadzieścia.

- Jaką broń mamy na pokładzie?

- Kilka karabinów.

- Tamci mają nad nami godzinę przewagi. Płyniemy za nimi.

- Nasz samolot patrolowy obserwuje ich od kilku godzin -

informował przez radio admirał Coffin. - Rosyjski niszczyciel

znajduje się na wodach międzynarodowych, a startujące z jego

pokładu helikoptery przeprowadzają jakieś ćwiczenia. Nie możemy

im tego zabronić, ale Waszyngton pytał Moskwę, o co chodzi. Jak

rozumiem, odpowiedzi były uspokajające.

- Jestem przekonany, że Koniew płynie na pokładzie kutra

rybackiego „Sangria” i że jego kurs prowadzi prosto na niszczyciel.

To nie może być przypadek. Czym możemy dysponować w

powietrzu?

- Nie mamy wielkiego wyboru. Coś się jednak znajdzie.

- Rozumiem. Czy nasze samoloty mogą zlokalizować „Sangrię”?

- Możemy natychmiast skierować tam samoloty dotychczas

obserwujące rosyjski okręt.

- Zróbmy to. Czy możemy też wysłać tam helikoptery?

- Tak, wyślemy helikopter Straży Wybrzeża z Port Angeles.

- Niech się ustawi nad tym kutrem rybackim. Wtedy samolot

patrolowy będzie mógł wrócić do obserwacji rosyjskiego

background image

niszczyciela.

Niewielki kuter patrolowy drżał z wysiłku, na najwyższych

obrotach płynąc przez cieśninę. Na podstawie mapy Ryng obliczył,

że powinni dopędzić ścigany kuter rybacki trzydzieści mil przed

miejscem, w którym cieśnina przechodziła w otwarty ocean.

Oczywiście dla radzieckich helikopterów ta odległość nie stanowiła

problemu, jeśli rzeczywiście miały przejąć uciekiniera. Ryng był

przekonany, że Rosjanie zechcą ryzykować i naruszą amerykańskie

wody terytorialne, żeby ratować swego człowieka i to, co wiózł ze

sobą.

- Musimy płynąć szybciej - warknął Koniew do Paula.

- To maksymalna szybkość tego kutra.

Koniew badał horyzont i niebo przez lornetkę. A jednak wiedzieli

już, czym ucieka. Czyżby ktoś ich zauważył, kiedy wypływali z portu?

A może ci ze Straży Wybrzeża czegoś się domyślili? Krążący nad

nimi amerykański samolot patrolowy był najlepszym dowodem, że

namierzyli ich. Pilot podawał położenie kutra. Nie miało już żadnego

znaczenia to, jak wpadli na ich trop. Czy zapowiadany helikopter

zdąży ich wyratować, zanim pojawią się Amerykanie?

- Co się dzieje? - Poczuł na ramieniu dotknięcie Corinne.

- Obserwuje nas amerykański samolot i niewątpliwie przekazuje

naszą pozycję tym, którzy nas ścigają. Wkrótce zapewne pokażą się

tu helikoptery, a potem uzbrojone kutry. Wtedy... - Zwrócił głowę w

kierunku Paula i polecił: - Płyń jak najbliżej brzegu.

- Dlaczego? - zapytała.

- Na ekranach radarowych trudniej będzie nas wykryć. Może

background image

nawet nas zgubią. Nie boisz się? - zapytał cicho.

- Nie. Sama się dziwię, ale od czasu, kiedy jestem z tobą, nie boję

się.

- I ja czuję podobnie - powiedział. Zdumiał się, że mówi prawdę.

Podniósł lornetkę do oczu. - Tak, za nami płynie coś bardzo

szybkiego. Widzę bryzgi wody.

Corinne zauważyła, że Mario wpatruje się w jakiś punkt na niebie.

Trąciła Koniewa i wskazała mu ten kierunek.

Skierował lornetkę w tamtą stronę. Zbliżał się do nich, lecący

nisko nad wodą, helikopter amerykańskiej Straży Wybrzeża.

- Musicie mieć rakiety. Gdzie są? - zapytał Maria.

- W kabinie.

- Powiedz pani, gdzie je znaleźć.

Corinne wróciła po chwili, niosąc karton z rakietami i rakietnicę.

- Jeśli nasze helikoptery są gdzieś w pobliżu, to rakiety zasyg-

nalizują im naszą obecność. Amerykanom zaś możemy zgotować

niemiłą niespodziankę.

- Bernie, dwa radzieckie helikoptery znalazły się w naszej prze-

strzeni powietrznej. Podążają w kierunku cieśniny - informował

Coffin przez radio. - Lecą nad samą wodą i trudno je śledzić na

radarze.

A więc mamy finał - pomyślał Ryng. Nie odrywał oczu od

horyzontu. Przez lornetkę widział już kuter, który gonili.

- Proszę przekazać naszemu helikopterowi: niech sprawdzi nazwę

kutra i melduje, co się tam dzieje na pokładzie - poprosił kapitana.

Koniew uważnie przyglądał się nadlatującemu helikopterowi.

background image

- Nie bój się, nie wyląduje na naszym pokładzie - powiedział

półgłosem do Corinne. - Tu nie ma na to miejsca. Chcę, żeby

zawisnął nad nami. - Przed chwilą objaśnił Corinne, jak działa

rakietnica.

- A ty - zwrócił się do stojącego za sterem Paula, który oglądał się

nerwowo na nadlatującą maszynę - nie odwracaj się. Trzymaj kurs.

Jeśli zrobisz jakieś głupstwo, natychmiast zastrzelę.

Helikopter, wisząc nad samą wodą, zbliżał się do kutra od strony

rufy. Maszyna zwolniła, dostosowała szybkość lotu do szybkości

kutra. Dokładnie widzieli pilota i obserwatora.

Corinne wymierzyła rakietnicę i strzeliła. Czerwona rakieta przele-

ciała o kilkanaście metrów przed dziobem helikoptera.

- Jeszcze raz! Celuj dokładniej! - krzyknął.

Druga rakieta poszybowała tuż przed oszkloną kabiną maszyny i

pilot musiał zrobić unik, żeby ominąć świetlną kulę.

W tym momencie Koniew, trzymając oburącz pistolet, zaczął

strzelać. Jedna z kul uderzyła w plastykową szybę przed pilotem,

pojawiło się na niej pęknięcie w kształcie pajęczyny. Helikopter

ustawił się teraz bokiem do kutra i przez chwilę nic nie osłaniało

pilota, gdyż boczne drzwi maszyny były odsunięte. Druga lub trzecia

kula dosięgła go. Pilota odrzuciło do tyłu. Oderwał ręce od steru i w

chwilę potem zawisł bezwładnie na pasach. Siedzący obok

obserwator usiłował chwycić ster.

Maszyna obróciła się i helikopter bokiem począł się ześlizgiwać w

dół. Przeleciał nad kutrem niemal zawadzając o antenę łodzi i

uderzył w wodę. Jeszcze przez chwilę łopatki wirnika biły po falach.

Biała piana bryzgała na wszystkie strony, potem nastąpił wybuch,

background image

jakieś kawałki metalu przeleciały obok Mikołaja i Corinne i nagle

helikopter zniknął, jakby połknięty przez spienioną wodę cieśniny.

Ryng słyszał meldunek pilota samolotu patrolowego:

- Te radzieckie helikoptery lecą tuż nad wodą, tak że ogromnie

trudno prowadzić je na radarze.

- Jak są daleko od „Sangrii”? - rzucił Ryng w kierunku mikrofonu.

- Jakieś dziesięć mil. Dolecą tam przed tobą.

- Wydaje się, że straciliśmy jeden helikopter. Zniknął nagle z

ekranów, nie odzywa się. Nie znamy przyczyny.

Koniew obserwował samolot patrolowy. Krążył wysoko nad nimi,

potem lotem nurkującym zszedł nisko nad wodę. Nagle zobaczył

helikoptery. Nadlatywały od strony lądu i trudno je było zauważyć,

gdyż ich sylwetki zlewały się z tłem, jakie stanowiły góry.

- Wystrzel rakietę! Wystrzel natychmiast! - krzyknął.

Helikoptery musiały dostrzec samolot patrolowy, gdyż zeszły nad

powierzchnię wody i stały się niewidoczne na tle lądu.

Samolot patrolowy również obniżył lot. Odnosiło się wrażenie, że

zaraz zacznie muskać fale. Tuż za samolotem znowu pojawiły się

sylwetki helikopterów.

Corinne stwierdziła z niepokojem, że ścigający ich kuter

marynarki jest coraz bliżej.

- Są o wiele szybsi od nas - powiedziała.

- Tak, teraz o wszystkim zadecyduje czas - odparł Koniew.

Obserwował przez lornetkę nadpływający kuter. Na pokładzie stało

dwóch ludzi. Trzymali w rękach karabiny i mierzyli w ich stronę. W

chwilę potem usłyszeli świst kuli.

background image

- Zejdź do kabiny. Tu robi się niebezpiecznie.

Kule zaczęły świstać wkoło. Niektóre uderzyły w nadbudowę kutra

wyrywając z niej kawałki drewna. Jedna trafiła w szybę osłaniającą

sterówkę. Jakiś rykoszet zniszczył urządzenia nawigacyjne.

Koniew był bezradny. Tamci byli jeszcze za daleko i strzelanie z

pistoletu nie miało sensu.

- Płyń zygzakiem! - krzyknął w stronę Paula.

Paul stał przy kole sterowym przerażony i oszołomiony. Nagle

puścił ster, złapał się za głowę i upadł na kolana, a potem płasko na

brzuch. Z jego głowy płynęła krew.

Kuter zboczył z kursu i skierował się ku brzegowi. Koniew

podskoczył do koła sterowego i wprowadził kuter na poprzedni kurs.

- Mario, do steru! - krzyknął.

Mario stał na dziobie, był w szoku.

- Mario! - krzyknął znowu i skierował na niego lufę pistoletu. Nie

było jednak żadnej reakcji.

Koniew dwukrotnie pociągnął za cyngiel. Mario, uderzony w pierś,

cofnął się o krok i nagle poleciał przez burtę nie wydając głosu.

Koniew prowadził kuter zygzakiem - kule mijały ich teraz z daleka.

Kilka kilometrów przed sobą widzieli dwa nisko lecące

helikoptery. Z przeciwnej strony, na tej samej wysokości, nadlatywał

samolot patrolowy. Koniew odniósł wrażenie, że pilot samolotu jest

gotów doprowadzić do zderzenia z helikopterami. Oznaczałoby to

przekreślenie jego ostatniej szansy na wydostanie się z matni.

Patrzył z zapartym tchem. Oba helikoptery zwolniły i w ostatniej

chwili jakby się rozstąpiły, przepuszczając między sobą

amerykańską maszynę. Manewr ten jednak nie obył się bez ofiar.

background image

Helikopter lecący od strony lądu wymijając samolot zboczył z kursu

i z impetem uderzył w zbocze wzgórza. Koniew zobaczył błysk

eksplozji i słup czarnego dymu, a po chwili usłyszał huk.

- Corinne, pomóż mi! - zawołał.

- Co mam robić?

- Trzymaj koło sterowe i tak jak ja prowadź kuter zygzakiem.

Musiał mieć wolne ręce, żeby załadować pistolet.

Po raz pierwszy od opuszczenia Związku Radzieckiego Koniew

poczuł strach. A może gniew? Jego plan, przygotowywany z takim

wysiłkiem przez tyle lat, walił się. Chciał zapewnić swojemu krajowi

bezpieczeństwo. Miał unieszkodliwić potężną broń, której

Amerykanie nie chcieli się wyrzec, mimo że zimna wojna nikomu już

nie zagrażała. Wyśledzono go. Jego przeciwnikiem musiał być ktoś

bardzo podobny do niego.

Tak bardzo chciałby uratować tę kobietę i błonę z bezcennymi

danymi.

Danny West i Bernie Ryng oddali kilka strzałów do nadlatującego

helikoptera. Z pokładu maszyny odpowiedziano ogniem z broni

maszynowej, co zmusiło ich kuter do zmiany kursu dla uniknięcia

pocisków.

Helikopter skręcił i przeleciał nad nimi. Kolejna wymiana ognia

żadnej ze stron nie przyniosła szkody, a jej jedynym wynikiem było

to, że West i Ryng oddalili się od kutra rybackiego, który ścigali.

Helikopter znowu wszedł w wiraż i znalazł się nad kutrem

„Sangria”. Ryng oddał kilka strzałów w kierunku wiszącego nad

kutrem helikoptera, ale zorientował się, że nie miało to sensu.

Odległość była zbyt wielka.

background image

- Zatrzymaj silnik... zatrzymaj silnik! - Koniew starał się

przekrzyczeć szum wirników wiszącego nad nimi helikoptera.

Corinne wykonała polecenie i kuter zwolnił, a po chwili stanął.

- Połóż się na pokładzie i czekaj! Ciebie zabiorą pierwszą!

Tak, ona musi być pierwsza, ale musi zabrać materiały,

przemknęło mu przez głowę. Misja musi być wykonana. To jest

najważniejsze. Cenniejsze niż życie.

- Co... - coś mówiła, może o coś pytała, ale jej słowa porywał

gwałtowny prąd powietrza.

Wskazał linę, którą zaczęto spuszczać z helikoptera. Na jej końcu

znajdowały się specjalne szelki, w których wciągano na pokład.

- Ty pierwsza. Pomogę ci się w to ubrać! - krzyknął jej do ucha.

Pociski znowu uderzyły w kabinę kutra. Koniew padł na pokład,

pociągając za sobą Corinne. Spojrzał w górę. W drzwiach

helikoptera ukazał się człowiek w kombinezonie. W rękach trzymał

pistolet maszynowy i puścił serię w kierunku atakującej łodzi.

Lina z szelkami opadła na pokład. Koniew złapał ją i gorączkowo

zaczął zapinać szelki na Corinne.

Kolejna salwa z kutra. Helikopter usiłował osłonić ich ogniem.

Koniew zakończył zakładanie szelek Corinne.

- Trzymaj się! - krzyknął i ręką dał znak człowiekowi stojącemu w

drzwiach kabiny helikoptera.

Lina napięła się i Corinne zawisła w powietrzu. Powoli, bardzo

powoli unosiła się w górę.

Koniew kątem oka zauważył, że mężczyzna na kutrze Straży

Wybrzeża podnosi automatyczny karabin i mierzy w Corinne.

background image

Ten skurwysyn ją zabije, przemknęło mu przez głowę. Zabierze mi

ją. Zaczął strzelać w kierunku tamtego. Spojrzał w górę: Corinne

była w połowie drogi, mężczyzna z kutra ciągle strzelał. Wydawało

mu się,

że po kolejnym strzale głowa dziewczyny opadła bezsilnie na piersi,

a ciało zwisło bezwładnie.

Przeniósł wzrok na kuter i mężczyznę na pokładzie. Wymierzył

dokładnie i zaczął strzelać, aż opróżnił cały magazynek.

Ryng był pewien, że osobę wciąganą na helikopter trafił co

najmniej kilkakrotnie. Dopiero po chwili zorientował się, że zabił

kobietę, i wtedy też odgadł, iż strzelający do niego mężczyzna to

Koniew.

Poczuł uderzenie w lewe ramię. Upadł, ale natychmiast poderwał

się, zdumiony, że nie czuje bólu.

Ciało kobiety wciągnięto do helikoptera i znowu zrzucono linę.

Czyżby jeszcze raz udało się temu człowiekowi uciec?

Mocował się ze swoim karabinem, co było tym trudniejsze, że nie

władał lewą ręką. Zauważył, że stojący za kołem sterowym kapitan

kutra jest również ranny. Twarz miał zalaną krwią.

Jeszcze chwila i zaczną Koniewa wciągać do helikoptera, a on nie

był w stanie strzelać.

Ryng wyciągnął zdrową rękę i wskazując nią rybacki kuter,

krzyknął do kapitana:

- Staranuj go!

Tamten skinął głową, rzucił coś do mikrofonu i skierował dziób

swojego kutra w sam środek burty „Sangrii”.

background image

Koniew gorączkowo zakładał szelki, na których miał zostać

wciągnięty do helikoptera. Podniósł na chwilę głowę i zobaczył...

Amerykański kuter płynął wprost na niego. Zderzenie było nieunik-

nione. Odruchowo podniósł pistolet i zaczął strzelać do stojącego na

pokładzie tamtego kutra mężczyzny. Rozpierała go wściekłość. Nie

zdawał sobie sprawy z tego, że już dawno wystrzelił ostatnią kulę i że

broń jest nienabita. Wiedział, że wszystko skończone.

Siła uderzenia była ogromna. Odrzuciła go do tyłu, ale w tym

momencie lina poderwała go do góry. Zaczął się unosić,

pozostawiając pokład pod sobą. Zdumiewająco wyraźnie widział, jak

oba kutry sczepiły się. Usłyszał jeszcze wybuch i zdążył zobaczyć

płomienie, które unosiły się do góry i objęły go. Poczuł straszliwy

ból.

Gdyby zachował przytomność, poczułby, że spada. Helikopter

ogarnięty płomieniami wybuchu zakołysał się gwałtownie i tracąc

stateczność runął do wody.

- Co się tam dzieje?! Czy ktoś przeżył?! - Coffin krzyczał do

mikrofonu i niecierpliwie czekał na odpowiedź pilota samolotu

patrolowego.

- Widzimy jedynie płomienie - brzmiała odpowiedź. - Helikopter

spadł i natychmiast zatonął. Oba kutry w płomieniach.

- Czy macie sprzęt ratunkowy?

- Nie widzimy nikogo, komu trzeba by zrzucić sprzęt... Chwilkę...

Coś się tam w wodzie rusza...

Admirał usłyszał głos drugiego pilota, który informował, że zrzuca

tratwę ratunkową.

background image

- Widzimy jednego... - meldował podniecony pilot. - Płynie...

macha do nas ręką... coś jest koło niego... to pies! - I po chwili

kolejny meldunek: - Podpływają powoli do tratwy.

Ryng uchwycił się krawędzi gumowej tratwy. Puścił ją jednak i

podsadził psa. Wrzucił go na tratwę. Władał tylko jedną ręką,

dlatego ruchy miał niezdarne.

Znowu przytrzymał się tratwy. Udało mu się przerzucić do środka

nogę. Potem wciągnął się na gumowy pokład i wyczerpany upadł na

dno. Pies podniósł się niepewnie, otrząsnął się, podszedł do niego i

zaczął go lizać po policzku. Ryng usłyszał szum silnika. Tuż nad nim

przeleciał samolot patrolowy. Nie miał jednak siły, żeby mu

pomachać. Nie czuł bólu. Był cały zdrętwiały. Nagle wszystko

wokoło zaczęło się dziwnie zacierać. Stracił świadomość.

Nie widział, jak nadleciał helikopter marynarki wojennej, z

którego po spuszczonej linie zjechali do wody Tim Sullivan i Lenny

Todd. Obaj komandosi w kilkanaście sekund znaleźli się przy

tratwie swojego dowódcy.

Spis treści

Prolog

7

Rozdział I

11

Rozdział II

19

Rozdział III

29

Rozdział IV

38

Rozdział V

48

Rozdział VI

57

background image

Rozdział VII

64

Rozdział VIII

74

Rozdział IX

85

Rozdział X

94

Rozdział XI

102

Rozdział XII

112

Rozdział XIII

124

Rozdział XIV

133

Rozdział XV

141

Rozdział XVI

150

Rozdział XVII

161

Rozdział XVIII

171

Rozdział XIX

180

Rozdział XX

187


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Taylor, Charles Modernity and the Rise of the Public Sphere
Taylor, Charles
Taylor, Charles Comment On Jürgen Habermas’ From Kant To Hegel And Back Again
Taylor Charles D Brak czujności
Źródła podmiotowości Charlesa Taylora rec, es
charles taylor
Geertz Clifford Niepojęte oziębienie stosunków Charles Taylor i nauki przyrodnicze (fragmenty)
Źródła podmiotowości Charlesa Taylora rec, es
Charles Taylor, Źródła podmiotowości
Charles Taylor and Paul Ricoeur on Self Interpretations and
Metoda Charlesa Blissa - kopia z int, Fizjoterapia, kinezyterapia
Metoda Charlesa Blissa II(1)(1)
5 Rózniczka, wzór Taylora, tw de L'Hospitala
10 szeregi Taylora i szeregi Laurentaid 10637
magmowe głębinowe
Tayloryzm, psychologia

więcej podobnych podstron