Tytuł oryginału
DEEP STING
Opracowanie graficzne Studio Graficzne FOTOTYPE
Redaktor MIRELLA REMUSZKO
Redaktor techniczny ELŻBIETA STEFAŃSKA
Copyright© 1991 by Carles D.Taylor
For the edtion
Copyright © 1993 by Wydawnictwo M izar Sp. z o.o.
Published in cooperation with
Wydawnictwo Amber SP. z o.o.
ISBN 83-7082-206-1
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1993. Wydanie I
Skład: Zakład FOTOTYPE w Milanówku
Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa
Moim synom
Jackowi i Benowi
Prolog
„Whisky na skałkach”. To wydarzyło się tak dawno. Przed
dziesięcioma laty? A może jeszcze dawniej? Wtedy, gdy mieszkała w
Anglii? Czy żyli jeszcze Ken i Cory?
- „Whisky na skałkach” - mruknęła cicho Corinne, czytając
informację prasową sprzed laty.
Na jej twarzy pojawił się przelotny uśmiech.
Typowe dla Amerykanów - pomyślała. - Amerykański dziennikarz
nie napisałby nawet małej notatki, nie wymyśliwszy uprzednio
czegoś, co przyciągnie uwagę czytelnika.
My, Brytyjczycy, nie uznajemy czegoś takiego. „Skałki” to amery-
kańskie określenie kostek lodu, a jedynie dzikusy wrzucają lód do
dobrej whisky. Nazywają to „whisky na skałkach”.
Rosjanie nie mają poczucia humoru, ale sens tego określenia nie
jest im obcy i musieli uznać, że tytuł został wymyślony po to, by ich
dotknąć i obrazić.
Świat zapewne niewiele obeszła informacja o tym, że radziecki
okręt podwodny klasy „Whisky” wpadł na skały w pobliżu
szwedzkiej bazy Karlskrona. Prasa różnych krajów zamieściła
zapewne na ten temat tylko suche, zwięzłe informacje, bez
przyciągających uwagę tytułów. Jedynie Amerykanie wymyślili
„Whisky na skałkach”.
Corinne małymi łyczkami popijała swoją whisky i czytała informa-
cję o uwięzionych pod Karlskroną Rosjanach - popełniali jeden błąd
za drugim.
Ten złoty płyn, który sączyła, był niewątpliwie darem bogów.
Poruszyła szklaneczką i usłyszała brzęk kostek lodu.
Nabierasz barbarzyńskich nawyków, panienko - pomyślała.
Przyszło jej do głowy, że teraz, choć jest Kanadyjką, musi
zachowywać się jak Jankesi. Whisky z lodem dłużej zachowuje
aromat. I nie wypija się
jej dwoma łykami, lecz rozkłada się przyjemność na dłużej. Stąd te
„skałki” lodu.
Jak, u diabła, dowiedzieli się, że lubię whisky? - pomyślała, ale
natychmiast odpowiedziała sobie sama: KGB wie wszystko.
To właśnie oni wyposażyli spiżarnię tego domku na maleńkiej
wyspie, nie zapominając nawet o whisky. Corinne znajdowała się o
jakieś sto kilometrów na południe od Vancouveru, gdzie miała
niewielkie, ale przyjemne mieszkanko. Wysepka należała do Stanów
Zjednoczonych i ona, Corinne, musiała się nauczyć zachowywać tak
jak Jankesi.
Odłożyła przeczytaną kartkę na stolik, z dala od szklanki ocieka-
jącej wilgocią, jaka zwykle pokrywa naczynia wypełnione lodem. W
powietrzu również czuło się wilgoć, o wiele większą niż w
Vancouverze.
Tekst zatytułowany „Whisky na skałkach” znalazła w bibliotece w
Vancouverze. Mówiąc, że artykuł będzie jej potrzebny do jakichś
zajęć na uniwersytecie, zrobiła sobie kopię. Teraz mogła raz jeszcze
przeczytać to doniesienie o bezmyślności Rosjan, którzy wygłupili
się u wybrzeży Szwecji. Po powrocie z biblioteki spakowała do małej
walizeczki tylko kilka osobistych rzeczy. Sąsiedzi nie powinni się
zorientować, że nie będzie jej przez jakiś czas. Potem promem
przepłynęła zatokę Departure i autobusem pojechała na południe,
do Victorii. Tu przenocowała. Następnego dnia odbyła kolejną
podróż promem, tym razem do Seattle w USA. Przesiadła się na
autobus i jadąc na północ, dotarła do Anacortes, gdzie prze-
nocowała, by następnego dnia dopłynąć na jedną z wysepek ar-
chipelagu San Juan. Wykupiła bilet powrotny, żeby nie wzbudzać
żadnych podejrzeń.
Lektura artykułu nie przyniosła niczego nowego. Związek
Radziecki od dawna robił wszystko, żeby w razie potrzeby móc
zneutralizować jednostki marynarki wojennej krajów
skandynawskich. Do operacji używano okrętów podwodnych klasy
„Whisky” i miniaturowych łodzi podwodnych, a także
płetwonurków, którzy sporządzali dokładne mapy wybrzeża
zaznaczając na nich linie i punkty komunikacyjne, budynki rządowe
i inne obiekty.
Tak naprawdę nigdy nie wyrzekli się myśli o wojnie, pomyślała.
Dawno temu, gdy jeszcze studiowała na Oxfordzie, jej przyjaciele z
ruchu lewicowego zastanawiali się nad tymi problemami. Żeby
przeżyć, trzeba być zawsze gotowym do odparcia ataku, i nikt lepiej
niż Rosjanie tego nie rozumiał.
To prawda, obecny okres nazywano epoką jawności i przebudowy.
Redukowano arsenały atomowe i zawierano porozumienia. Panował
pokój, rozwijała się współpraca międzynarodowa, a stosunki między
Moskwą i Waszyngtonem nigdy nie były tak dobre, jak właśnie
teraz. Nie zaprzestano jednak działalności wywiadowczej. Było
oczywiste, że kiedy likwiduje się część uzbrojenia, trzeba
rozbudować wywiad. Rosjanie wiedzą, że należy być przygotowanym
na każdą ewentualność. Zwłaszcza że druga strona nadal dysponuje
ogromną siłą ofensywną, której może użyć w każdej chwili.
Wyglądało na to, że Kreml znów zamierzał użyć swoich miniatu-
rowych łodzi podwodnych do jakiejś operacji. Tym razem, po raz
pierwszy zaangażowano i ją. Właśnie dlatego znalazła się tutaj, na
jednej z wysepek San Juan, na północ od Seattle. Jej zadaniem było
obsługiwanie stacji radiowej, która może okazać się przydatna w
toku operacji. Czy istotnie zostanie wykorzystana, jeszcze nie
wiedziała. Mówiono jej jedynie to, co uważano za stosowne i
konieczne.
Jej łącznik wspomniał mimochodem, że po incydencie u wybrzeży
Szwecji programem wykorzystania okrętów podwodnych w akcjach
wywiadowczych zajmuje się człowiek, z którym może się zetknąć w
czasie tej operacji. Corinne nie musiała się zbytnio wysilać, by
zrozumieć, że szwedzka afera nie tylko zdekonspirowała działania
miniaturowych łodzi podwodnych, ale uświadomiła ludziom z
Kremla słabe punkty dotychczasowego programu. Łącznik dodał, że
człowiek, któremu być może będzie musiała udzielić pomocy, miał
opinię wręcz genialnego stratega, umiejącego przewidzieć najbliższe
wydarzenia, a co najważniejsze przekonać do swoich racji ludzi, od
których zależała strategia. A wobec przemian w stosunkach
radziecko-amerykańskich, wobec taktyki Gorbaczowa i Jelcyna, a
wreszcie wobec wydarzeń z sierpnia 1991 roku wszelkie działania kół
militarnych Moskwy były niezwykle utrudnione.
Szczęśliwie ów łącznik nie miał zbyt wygórowanego mniemania o
jej inteligencji. Podzielił się z nią swymi spostrzeżeniami, gdyż chciał
jej zaimponować i dać do zrozumienia, że być może miała do
czynienia z kimś ogromnie ważnym. Wiedział, że życie agenta za-
instalowanego w Vancouverze jest monotonne, i sugerował, że teraz
może się to zmienić. Z całą pewnością nie chodziło mu o ujawnienie
jakichkolwiek szczegółów operacji czy zdradzenie tożsamości
człowieka, o którym mówił.
Trzeba spłacić zaciągnięty dług, pomyślała. Wiedziała, że nie da
się tego uniknąć. Sama się niegdyś na taką współpracę zgodziła.
Anglia, uniwersytet, śmierć męża i córki - to wszystko było już takie
odległe...
A oni pokryli koszty jej przeniesienia się do Kanady, zorganizowali
dokumenty, pomogli jej odnaleźć się w nowym świecie, zapewnili
wcale wygodną egzystencję.
Zaczęła życie od nowa, a teraz przyszedł czas, żeby za to zapłacić.
Wzruszyła ramionami...
ROZDZIAŁ I
Pożegnanie z Leningradem
Jak długo cię nie będzie?
- Długo. Może w ogóle nie wrócę - powiedział od niechcenia.
- Pytam poważnie. - Od kilku lat, kiedy wyjeżdżał, jego
wyjaśnienia były coraz bardziej oschłe i enigmatyczne. - Musimy
przecież wiedzieć, kiedy wracasz.
Mikołaj Koniew popatrzył uważnie na żonę, sprawdzając, czy nie
zaczyna płakać. Ich dzieci dorastały. Wkrótce skończą szkołę średnią
i będą zdawać egzaminy na uczelnię. Gala zdawała się tego nie
dostrzegać. Było to typowe dla kobiety, która nie chce pogodzić się z
upływem czasu ani ze zmianami, jakie zaszły w nich i ich dzieciach.
Zaczął się denerwować. Zdradzał to jego głos, gdy odpowiedział:
- Nie mam pojęcia. Niczego jeszcze nie ustalono. Będziemy
pracować w rejonie Siewierodwińska, a gdy zakończymy
przygotowania... Nie wiem, co będzie dalej.
- Nie wracasz tutaj?
- Nie. - Po chwili milczenia dodał: - A w ogóle, jakie to ma
znaczenie?
- Mikołaju, jestem twoją żoną - zaprotestowała. - Mamy od lat
wspólny dom, dwoje dzieci, które będą się o ciebie dopytywały i
które chcą wiedzieć, co się z nami dzieje. Muszę im coś od-
powiedzieć.
- Nie ma się nad czym zastanawiać. Jestem marynarzem.
Stanęła przy oknie i patrzyła na przepływający pod domem kanał.
Woda niosła płatki kwiatów jabłoni. Odwróciła głowę mówiąc:
- Taki z ciebie żeglarz, jak ze mnie Katarzyna Wielka.
Wiedziała, że ma rację. Orientowała się, na czym polega jego
praca. Jeszcze przed kilkoma laty, kiedy byli sobie bliscy, opowiadał
jej, co robi.
Zajmował się okrętami podwodnymi i miał opinię genialnego
stratega. Czytała niektóre z jego opracowań, zanim przekazał je do
dowództwa marynarki. Był autorem „doktryny Koniewa”, która
zakładała działania utrudniające Amerykanom dokonanie ataku
rakietowego na ZSRR. Chodziło o takie umocnienie bezpieczeństwa
kraju, które by nie wprowadzało napięć do stosunków radziecko-
amerykańskich i nie kolidowało z taktyką Gorbaczowa i Jelcyna.
Doktryna została rozbudowana, stawała się bardziej konkretna, ale
on już od lat o niczym nie informował żony. Wiedziała jednak, że
pracuje teraz dla wywiadu marynarki i że właśnie opracował plan
wykorzystania dla celów wywiadowczych miniaturowych łodzi pod-
wodnych. To było przyczyną przeniesienia ich do Leningradu.
Potem przeszedł trening w specnazie - w oddziałach komandosów
marynarki. Sam się tego domagał. Wtedy też zaczął się zmieniać -
stał się ostry, nawet okrutny wobec niej i dzieci.
- Nie mogę ci ujawnić żadnych szczegółów. - Koniew wzruszył
ramionami.
- A co, może obawiasz się, że zatelefonuję do ambasady amery-
kańskiej i poinformuję ich o zadaniach, jakie masz wykonać? .
- Nie mów głupstw. - Stała się ogromnie irytująca. Czy tak jest ze
wszystkimi kobietami, kiedy zaczynają się starzeć? Utyła, posiwiała.
Czyżby tego nie dostrzegała? - Gdyby Amerykanie chcieli, wyciąg-
nęliby od ciebie wszelkie informacje. Lepiej więc, żebyś wiedziała
jak najmniej.
- Co by mi zrobili? Torturowali?
Na pewno nie próbowaliby cię uwieść - pomyślał, a głośno
powiedział:
- Być może.
Patrzyła mu teraz prosto w oczy.
- Trudno określić to nasze rozstanie jako przyjazne - rzekła.
Przypomniały jej się czasy, kiedy przed rozłąką cały dzień spędzali
w łóżku, kiedy na godzinę przed odpłynięciem okrętu wpadał na
chwilę do domu, żeby raz jeszcze się z nią pokochać. A teraz...
Wczoraj wieczorem wrócił do domu pijany i zasnął w fotelu.
Wstał z krzesła, wziął ze stolika czapkę i włożył ją, sprawdzając
przed lustrem, czy dobrze wygląda. Potem przerzucił sobie płaszcz
przez ramię. Co miała na myśli, mówiąc o przyjaznym rozstaniu?
- Tak będzie lepiej - mruknął. Gdyby zachowywała się mądrzej,
ich życie wyglądałoby inaczej. W łóżku była jeszcze niezła. – Kiedy
wrócę, wszystko się zmieni - dodał. - Jeśli w ogóle wrócę.
W jej oczach pojawiły się łzy.
- Mikołaju, nie mów tak, proszę. Wrócisz, wrócisz na pewno. -
Podbiegła i przytuliła się do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i
zaczęła
gorąco całować, muskając językiem jego zimne wargi.
Przytulił ją na moment, ale nie oddał namiętnego pocałunku. Nie
znosił łez. Zawsze go drażniły. Odsunął ją od siebie, wyjął chustkę i
wytarł usta umazane szminką.
- Żegnaj i pozdrów dzieci. - Otworzył drzwi, a wychodząc nie
zmusił się nawet do uśmiechu. Usłyszał za sobą stuknięcie i zgrzyt
przekręcanego w zamku klucza.
Zamknąwszy drzwi Gala również otarła usta, poirytowana
własnym wybuchem. Ten skurwysyn na pewno nie jest tego wart,
pomyślała.
Pożegnanie z Siewierodwińskiem
Koniew ostrożnie przewrócił się na bok i wstał z łóżka. Nie miał
najmniejszej ochoty obudzić Anny, która cicho chrapała z twarzą
wtuloną w poduszkę. Myślał o swoim śnie i nie chciał, by Anna
rozpraszała jego uwagę. Nie interesował się nią zbytnio. Po prostu
dawała mu możliwość wyładowania się i odprężenia, co mężczyźnie
w jego sytuacji było ogromnie potrzebne.
Kiedy mu nie przeszkadzano, potrafił „programować” własne sny.
Może nie były to sny we właściwym tego słowa znaczeniu. Raczej
projekcja marzeń. Mógł odtwarzać ich poszczególne fragmenty i
kontrolować to, o czym myślał i na co patrzył. Miał również
świadomość, gdzie się znajduje i co się wokół niego dzieje.
Najczęściej takie senne marzenia nawiedzały go wczesnym rankiem,
kiedy granica między snem a jawą zaciera się niemal zupełnie.
Teraz w sennych marzeniach znajdował się na Bałtyku. Płynął, a
raczej leciał wśród szaroniebieskich przestworzy w swojej
miniaturowej łodzi podwodnej, która zachowywała się jak samolot.
Był to pojazd wyjątkowy. Wytwór jego wyobraźni, wiedzy i
najnowocześniejszej technologii. Mógł pozostawać w zanurzeniu
nawet tydzień, a przygotowanie go do operacji trwało zaledwie kilka
godzin. Pojazd z trzyosobową załogą mógł przeniknąć do każdego
portu, zebrać potrzebne informacje wywiadowcze, rozłożyć miny,
przewieźć płetwonurków - słowem, wykonać każde zadanie cicho i z
ogromną precyzją.
Przed laty ówczesny dowódca Marynarki Radzieckiej admirał
Siergiej Gorszkow zlecił młodemu obiecującemu oficerowi,
Mikołajowi Koniewowi, opracowanie programu szpiegowsko-
dywersyjnych akcji
okrętów podwodnych. Dotychczasowe działania były prowadzone
nieudolnie, co z szokującą brutalnością ujawniła kompromitacja
okrętu podwodnego klasy „Whisky” pod Karlskroną. Gorszkow
intuicyjnie wyczuł, że taki człowiek jak Koniew potrafi dokonać
przełomu, zaplanować coś nowego. Używane dotąd okręty
podwodne, napędzane silnikami diesla, były zbyt stare, zbyt
powolne, i zbyt głośne.
Młody oficer umiał wyczarować w swojej wyobraźni nową
generację miniaturowych łodzi podwodnych, zdolnych do długiego
przebywania pod wodą i do prowadzenia przez kilka dni operacji bez
wsparcia ze strony wielkich okrętów podwodnych spełniających rolę
baz. Zauważył jednak, że marynarze obawiali się zaprojektowanych
przez niego małych pojazdów podwodnych. I zrozumiał to, co
uchodziło uwagi starszych oficerów: że nowy sprzęt musi być
obsługiwany przez nowe pokolenie marynarzy o innych niż dotąd
kwalifikacjach, że operować mini-łodziami będą mogli jedynie
komandosi specjalnie przygotowani do pracy pod wodą. Rozpoczęto
więc szkolenie. Wybrano grupę najlepszych, najtwardszych i
najinteligentniejszych. Koniew również przeszedł taki trening, żeby
lepiej rozumieć mentalność i potrzeby komandosów. Po
przeszkoleniu ogólnym przyszła kolej na zgłębianie tajników obsługi
miniaturowych łodzi podwodnych. Przygotowano kilka zgranych i
doświadczonych załóg.
...Anna chrapała i postękiwała przez sen. Uznał, że będzie mógł
wstać nie budząc kochanki. A może lepiej od razu się jej pozbyć? Od
tygodnia zaspokajała jego potrzeby i w zasadzie wszystko byłoby w
porządku, gdyby nie pewne podejrzenia...
Siewierodwińsk leży na końcu świata. Niegdyś była to po prostu
ostatnia stacja kolejowa za kołem polarnym. Wiosną miasto otaczał
ocean błota nie do przebycia. Krótkie lato przechodziło szybko w
jesień, która niosła ze sobą ciemności i pierwsze lodowate
podmuchy. Siewierodwińsk miał też swoje zalety: leżał na uboczu,
poza zasięgiem obserwacji amerykańskich satelitów szpiegowskich i
był doskonałym miejscem, by dokonać ostatnich przygotowań na
„Gorkim” do oczekującej ich operacji. Wywiad ustalił wprawdzie, że
Amerykanie zmienili kurs jednego ze swoich satelitów tak, żeby
mógł wykonywać zdjęcia portu i wpływających oraz wypływających
okrętów, ale nikt się tym specjalnie nie przejął. Niebo zakrywała
ustawicznie gruba warstwa chmur, uniemożliwiająca wykonanie
zdjęć „Gorkiego” i najnowocześniejszych urządzeń elektronicznych,
jakie znajdowały się na tym okręcie podwodnym. Żeby się
czegokolwiek dowiedzieć, trzeba by mieć agenta na miejscu.
Wstając ostrożnie z tapczanu Koniew przypomniał sobie
człowieka,
który kilka dni temu zwrócił jego uwagę. Był ubrany jak robotnik ze
stoczni i nie rozstawał się z torbą z narzędziami. Po raz pierwszy
zauważył go, kiedy któregoś wieczoru szedł z Anną do kina.
Dostrzegł go ponownie, gdy wychodzili po filmie. Potem spotkał go
jeszcze kilka razy i nabrał pewności, że jest śledzony. Czego ów
człowiek mógł od niego chcieć? Było oczywiste, że interesowano się
„Gorkim”. Zapewne Amerykanie zauważyli, że okręt wypłynął z
Leningradu i zawinął do Siewierodwińska. Koniew spojrzał na
śpiącą Annę. Czyżby ta kurwa...? Marzenia senne pierzchły.
Cicho podszedł do okna i lekko uchyliwszy zasłonę znieruchomiał.
Wyjrzał na ulicę. Nie musiał długo czekać. W jego polu widzenia po
drugiej stronie ulicy pojawił się mężczyzna. Nie patrzył w kierunku
domu i okna, ale Koniew nie mógł się mylić. Widział już tego
człowieka.
Nadal tkwił przy oknie, starając się nie poruszyć zasłony. Czekał
około piętnastu minut. Mężczyzna znowu się pojawił. Szedł z
przeciwnej strony ulicy nie patrząc na ich dom. Koniew nie miał już
wątpliwości. Tamci musieli coś wiedzieć o bliskim terminie
wypłynięcia „Gorkiego”. Czegoś się domyślali i węszyli. Teraz, kiedy
Związek Radziecki był krajem otwartym, mieli tu łatwy dostęp i
trudno się było przed nimi ustrzec. A Anna... Popatrzył na śpiącą i
uśmiechnął się z wyrazem okrucieństwa.
Przed południem już nie spotkał tego człowieka. Nie widział go w
porcie ani na nabrzeżach. Około południa pomyślał, że warto by
sprawdzić Annę. Przez nikogo niezauważony wszedł do domu i
stanął pod drzwiami pokoju. Nasłuchiwał. Było tak, jak się
spodziewał. Usłyszał męski głos. Stał i czekał. Nie miał zamiaru
spłoszyć tamtych. Na kursie specnazu nauczono go cierpliwości.
Usłyszał kroki zbliżające się do drzwi. Głos mężczyzny był teraz
wyraźniejszy, dochodziło do niego każde słowo.
- Będziesz zamożną kobietą, jeśli się dowiesz, dokąd wypływają.
Zresztą, chyba ci zależy na własnym bezpieczeństwie.
W głosie mówiącego wyraźnie wyczuwało się groźbę.
- Postaram się - usłyszał cichy głos Anny. - Zrobię, co będę mogła.
Dla ciebie i dla mojego dziecka.
Koniew zacisnął usta. Nie powiedziała mu, że ma dziecko. To
dlatego miała nieco obwisły brzuch. Czy nie można już wierzyć
żadnej kobiecie?
- Wiesz, jak się ze mną skontaktować - mówił mężczyzna.
- Wiem i zrobię to, jak tylko czegoś się dowiem.
Koniew ukrył się za załomem muru. Drzwi się otwarły.
Nieproszony
gość zrobił krok w kierunku korytarza. Koniew poznał go
natychmiast. Mężczyzna w pierwszej chwili nie zauważył go i
skierował się w stronę schodów.
Ostrze błyskawicznie przecięło mu gardło i tchawicę - nie darmo
Koniew ćwiczył uderzenia nożem przez wiele tygodni. Lewą ręką
przytrzymał osuwające się ciało, które konwulsyjnie drgało. Pchnął
nogą przymknięte już drzwi i wciągnął dogorywającego szpiega do
środka. Wszystko to trwało nie więcej niż trzydzieści sekund i
odbyło się w całkowitej ciszy.
- Zamknij drzwi i nikogo nie wpuszczaj - syknął do Anny.
- Co robisz...? - Zdrętwiała z przerażenia, ale posłusznie wykonała
polecenie.
Posadził zamordowanego w fotelu przy stole. Anna stała na
środku pokoju i, przerażona, patrzyła na to wszystko szeroko
otwartymi oczami. Była tak zaszokowana, że nie poruszyła się, kiedy
podszedł do niej, lewą ręką chwycił za włosy i odchylił jej głowę do
tyłu. Trzymanym w prawej ręce nożem zadał taki sam cios, jakim
przed chwilą uśmiercił mężczyznę. I tym razem wszystko odbyło się
bezgłośnie, bez żadnej szarpaniny. Jej ciało nawet nie drgało. Po
prostu obwisła i byłaby upadła, gdyby nadal nie trzymał jej za włosy.
Pociągnął ją teraz do stołu i posadził w drugim fotelu. Gdyby nie
dziwacznie przekręcone głowy, mogłoby się wydawać, że siedzą i
rozmawiają ze sobą.
Doskonałe pożegnanie z lądem - pomyślał. - A jej i tak miałem już
powyżej uszu.
„Gorki” odpłynął wczesnym rankiem. Natychmiast, gdy minął
falochron, zanurzył się w szarej wodzie oceanu.
Rozkładając rzeczy w swojej maleńkiej kajucie, Koniew
zastanawiał się, kim naprawdę był mężczyzna, którego zabił, i co
mógł wiedzieć o misji „Gorkiego”. Ale jeśli nawet coś wywąchał, to i
tak nie miał już czasu, żeby to komukolwiek przekazać. Wypłynęli na
tydzień przed planowanym terminem, żeby nie ryzykować, że gdzieś
tam w głębinach będzie czekał na nich jakiś amerykański okręt
podwodny.
Pożegnanie z Pietropawłowskiem
Patrzył na wspaniałe ciało Alix, ale ciągle zerkał na jej twarz.
Wiedział, że na zawsze zapamięta te szare oczy, w których kryło się
zaciekawienie. Kiedy się kochali, otworzył oczy i stwierdził, że
wpatrywała
się w niego. I tak było stale, gdy się pieścili i kochali. Zapytana,
dlaczego tak mu się przygląda, odpowiedziała z całym spokojem, że
właśnie wtedy widzi prawdziwego Mikołaja Koniewa. Dostrzega to,
co się ukrywa pod maską zdecydowanego na wszystko oficera.
Miał świadomość, że nigdy dotąd nie spotkał takiej kobiety, i co
więcej, nigdy już nie spotka.
- Proszę, zostań ze mną. - Czyżby to był jego głos? Czy to
naprawdę on, Mikołaj Koniew, prosił, wręcz błagał kobietę, żeby
jeszcze kilka godzin pozostała z nim w łóżku?
Alix nie mieszkała w Pietropawłowsku. Była modelką i aktorką z
Moskwy, gdzie zwrócił na nią uwagę admirał Aleksandrów. Spotkali
się gdzieś na jakimś przyjęciu, admirał był nią oczarowany.
Gdyby Aleksandrów nie opuścił Moskwy, zostałaby po prostu jego
kochanką, ale admirała mianowano dowódcą bazy okrętów
podwodnych w Pietropawłowsku nad Pacyfikiem, a to był właśnie
ostatni port, w którym zatrzymał się „Gorki” przed rejsem przez
Morze Arktyczne. Alix, gość admirała, miała niebawem powrócić do
Moskwy, gdzie był jej świat, gdyż, jak mówiła, nadmiernie już
przedłużyła swój pobyt w tym tak odległym od stolicy miejscu.
Admirał oczywiście nie wiedział, że zrobiła to nie dla niego, lecz
dlatego, że miał się tu zjawić Koniew. Zajmowała eleganckie
mieszkanie niedaleko bazy. Admirał mógł ją odwiedzać bez
zwracania uwagi rodzin mieszkających tu oficerów.
Tego właśnie wieczora odbywało się przyjęcie pożegnalne dla
oficerów z załogi odpływającego za kilka godzin „Gorkiego” i admirał
wypił o kilka kieliszków wódki za dużo. Żona, acz niechętnie,
musiała zabrać go do domu przed końcem przyjęcia. Przy stole jej
sąsiadem był kapitan pierwszej rangi, Koniew. Oczarował ją. Nigdy
chyba nie spotkała mężczyzny, który budziłby w niej tyle uczuć i tyle
pożądania. Oczywiście była od niego starsza, ale jakie to miało
znaczenie. Odnosił się do niej tak, jakby przy stole nie było nikogo
innego. Żałowała, że nie mogła zostać dłużej. Jedyna korzyść, że mąż
nie pójdzie już do tej swojej lafiryndy.
Położyła się do łóżka, ale ciągle jeszcze marzyła o Koniewie.
Wyobrażała sobie, że zaraz tu przy niej będzie, że ją obejmie i będą
się kochać. Był wspaniałym mężczyzną. Trudno się dziwić, że
kobiety tak się za nim oglądały.
W tym samym czasie Koniew, obiekt marzeń admirałowej,
odgarnął czarne włosy Alix z jej kształtnych piersi, pocałował ją i
czekał na
odpowiedź. Milczała, koncern języka zwilżając wargi. Nie domyślał
się, że była jego prośbą zaskoczona.
- Zostaniesz jeszcze u mnie?
Byli w jego pokoju hotelowym. Nawet Koniew nie zdobyłby się na
to, żeby uwieść kochankę admirała w wynajmowanym przez niego
mieszkaniu.
Patrzyła na Mikołaja z zaciekawieniem. Po raz pierwszy spotkali
się przed dwoma laty w Leningradzie. Potem wiele o nim słyszała.
Był mężczyzną ogromnie pociągającym i coraz bardziej ją
interesował.
- Zostanę, jeśli powiesz mi uczciwie, dlaczego o to prosisz?
- Ponieważ to jest nasze ostatnie spotkanie. - Patrzył jej prosto w
oczy i nie miała wątpliwości, że mówi poważnie.
- Dlaczego?
- Gdyż najprawdopodobniej za kilka tygodni umrę - odpowiedział
spokojnie, a jednocześnie z takim lekceważeniem, jakby mówił o
czymś całkiem naturalnym i błahym, a nie o własnej śmierci.
- Zostanę - wyszeptała, z trudem powstrzymując łzy. Wiedziała, że
nienawidził takich reakcji u kobiet.
Następnego ranka stojąc przy oknie w swoim mieszkaniu patrzyła,
jak „Gorki” wypływał z bazy w Pietropawłowsku. Widziała, jak zaraz
po wyjściu z portu kiosk okrętu zanurza się w sinych falach. Poczuła,
że łzy spływają jej po twarzy, i bezwiednie wyszeptała:
- Żegnaj, Mikołaju.
ROZDZIAŁ II
Harry Coffin, zanim podjął jakąś decyzję, lubił rozważyć wszystkie
za i przeciw. Oczywiście jeśli pozwalał na to czas. Ponieważ
najczęściej czasu brakowało, zazwyczaj musiał decydować, nim
wszystko przemyślał do końca. Tak też było w sprawie delfinów.
Sytuacja polityczna wprawdzie radykalnie się zmieniła, ale
wojskowi oceniali ją nieco inaczej niż politycy. Byli zdania, że nadal
istniało niebezpieczeństwo podjęcia przez wywiad radziecki próby
penetracji bazy łodzi podwodnych klasy „Trident” w Bangor w stanie
Waszyngton. Największej i najważniejszej tego rodzaju bazy na
wybrzeżach Pacyfiku. Tym razem sygnały w tej sprawie nadeszły z
centrali CIA na Langley. Żadnych szczegółów, żadnych nazwisk.
Ktoś, z kim Coffin utrzymywał stały kontakt, poinformował jedynie,
że w mieście Siewierodwińsk, w którym znajdowała się radziecka
baza okrętów podwodnych, w tym okrętów pełniących rolę baz dla
mini-łodzi podwodnych, został zamordowany doskonale
zakonspirowany agent CIA. Niczego więcej nie wiedziano. Zdjęcia
satelitarne potwierdziły jedynie, że jeden okręt baza zniknął z portu
w Siewierodwińsku. Sugerowano więc zaostrzenie rygorów
bezpieczeństwa w bazie w Bangor.
Coffin naprawdę przejął się tym, że CIA w oficjalnym raporcie
potwierdziła niemożność zweryfikowania swoich obaw. To go
przekonało o konieczności zastosowania jakichś dodatkowych
zabezpieczeń.
Harry Coffin był dowódcą zespołu tridentów stacjonujących w
Bangor, wysoko cenionym admirałem, choć nie miał ani postawy,
ani psychiki admirała. Niewysoki, szczupły, bez jednego siwego
włosa, w letnim białym mundurze marynarki wyglądał jak młodszy
oficer. Co ważniejsze, myślał i zachowywał się wcale nie jak admirał.
Cóż więc począć z tymi delfinami? Oglądał je ze swoimi dziećmi
jedynie w akwarium. Sprawiały wrażenie inteligentnych i bystrych
zwierząt i z łatwością podbijały serca młodych widzów. To jednak za
mało, by podjąć poważną decyzję.
Do propozycji odniósł się więc z rezerwą. Muszą mnie przekonać,
skonstatował. Dopiero wtedy zdecyduję.
Ludzie z zespołu, którzy przybyli do Bangor, wcale nie przypomi-
nali żołnierzy. Dowódca zameldował się w bazie po cywilnemu, z
wartowni zatelefonowano więc do admirała Coffina z zapytaniem,
czy oczekuje takiego osobnika. Trzej pozostali członkowie zespołu
przypłynęli jednostką, która wyglądała jak kuter rybacki.
Zatrzymano ich zresztą, zanim wpłynęli do bazy, jako że nikt nie
uprzedził o ich przybyciu.
Ów kuter miał pomieszczenie, teraz wypełnione wodą, które
przypominało basen na złowione ryby.
Admirał Coffin uznał, że jeśli dowództwo zezwala komandosom na
zachowanie nieregulaminowego stylu bycia, on nie będzie się w to
mieszał. To nie jego sprawa.
Dowódca grupy zameldował się admirałowi i wręczył mu
przydział. Z dokumentu Coffin dowiedział się, że ma przed sobą
komandora Rynga. Komandor natomiast poinformował go, że
mieszkańcy basenu zamontowanego na kutrze zostali wypuszczeni
przed wpłynięciem do kanału Hood, żeby mogli znaleźć dla siebie w
głębinach świeże pożywienie. Ryng dodał, że cały jego zespół,
zarówno zwierzęta, jak i ludzie, pracuje o wiele lepiej, kiedy ma
pełne żołądki. Admirał zareagował przytomnie zapraszając załogę do
kantyny.
W czasie obiadu mógł stwierdzić, że ma do czynienia z ludźmi,
którzy lubią swoją pracę i są zakochani w delfinach. Traktowali je
tak, jak traktuje się ulubione psy, mówili o nich z miłością i znali
dokładnie ich indywidualne cechy.
Dowódca zespołu, doskonale zbudowany komandor Ryng, był w
wieku admirała. Wyraz jego twarzy zdradzał człowieka o silnym
charakterze. Pozostali komandosi byli nieco młodsi. Wszyscy mili,
otwarci i weseli. Admirał nie miał wątpliwości, że polubi tych
chłopców.
Po obiedzie pojechali do portu i na nabrzeże. Bernie Ryng zmrużył
oczy, przez chwilę patrzył na rozciągającą się przed nimi taflę wody,
wreszcie zwrócił się do Tima Sullivana:
- Uderz w gong obiadowy, niech admirał zobaczy pozostałych
członków zespołu.
Sullivan przyklęknął na kolano i jedną rękę, w której coś trzymał,
włożył do wody. W chwilę potem w odległości jakichś stu metrów od
nich na gładkiej tafli wody pojawił się wir, a sekundę później z wody
wynurzyła się płetwa delfina. Zwierzę zmierzało w ich kierunku i gdy
podpłynęło do nabrzeża, z wody wyłoniło się ciało w kształcie
torpedy, które natychmiast zniknęło w głębinie, by wkrótce
wypłynąć tuż przed trzema mężczyznami. Nos delfina miał kształt
butelki. Otwarty pysk ukazywał rząd ostrych zębów, które jednak nie
wyglądały groźnie - wydawało się, że delfin uśmiecha się do ludzi.
Wysokie czoło łagodnie przechodziło w opływowy kształt grzbietu.
Osadzone po obu stronach głowy oczy z zaciekawieniem patrzyły na
ludzi.
- Mam wrażenie, jakby mi się przyglądał.
- Bo on naprawdę przygląda się panu, admirale - wyjaśnił
Sullivan.
- Delfiny mają bardzo ruchliwe oczy. Zawsze można się zorien-
tować, kiedy patrzą na nas - dodał Ryng. - Ten nazywa się Bull.
Proszę się z nim przywitać.
Admirał Harry Coffin od dwudziestu pięciu lat służył na okrętach
podwodnych i spotkał się z wszelkimi stworami morskimi, nigdy
jednak nie przyszło mu do głowy, że można się witać z delfinem.
Niepewnym głosem powiedział:
- Hallo, Bull.
Delfin jeszcze szerzej otworzył pysk, jakby uśmiechał się całą gębą,
podpłynął bliżej i pomachał płetwą.
- Bardzo mi przykro, że nie potrafi mówić, ale jest wyraźnie
zadowolony ze spotkania. - Ryng wziął na siebie rolę tłumacza. -
Oczywiście możemy się z nim komunikować. Pokaż admirałowi, jak
- zwrócił się do Sullivana.
Sullivan wyjął rękę z wody i wstał. W dłoni trzymał mały,
błyszczący metalowy przedmiot.
- To rodzaj zabawki, jako dziecko miał pan zapewne taką -
wyjaśnił. - Nazywamy to świerszczykiem. Gdy naciśnie się górną
część, wydaje dźwięk przypominający nieco ćwierkanie świerszcza.
- Kiedy byłem chłopcem, używaliśmy tego w nocnych podchodach
- wtrącił Ryng. - To ćwierkanie pozwalało odróżnić swoich od
„wrogów”. Podobnie porozumiewają się między sobą delfiny, z tym
że wydają bardzo wiele tonów: trzaski, świergotanie, gwizdy. Tim,
zawołaj inne.
Sullivan znów przyklęknął i włożył rękę ze świerszczykiem do
wody. Nie było słychać żadnego dźwięku, ale po kilkunastu
sekundach na wodzie ukazały się jeszcze dwie płetwy.
- To Ernie i Chester, towarzysze Bulla - wyjaśnił Ryng.
Tim Sullivan, zanim się wyprostował, poklepał Bulla.
Admirał nie usłyszał, gdy nadeszli dwaj pozostali członkowie
zespołu
komandosów. Tymczasem Chester i Ernie płynęły do nabrzeża i
wychyliły łby z wody.
Obaj komandosi, którzy do nich dołączyli - Danny West i Len
Todd - mieli na sobie kombinezony płetwonurków.
- Czas na ćwiczenia - powiedział Todd i wskoczył do wody.
Podpłynął do jednego z delfinów i objął go rękami.
Tak, to mili chłopcy, pomyślał Harry Coffin.
Corinne Foxe cofnęła się o kilka kroków i patrzyła na swoje
odbicie. Kwadratowe lustro stało na blacie drewnianego biureczka.
Miało niewielkie rozmiary, ale można było zobaczyć w nim całą
sylwetkę.
Patrzyła na siebie krytycznie. Jak na kobietę dobiegającą czter-
dziestki figurę ma nie najgorszą, pomyślała. Ciemne blond włosy
opadały jej na ramiona. Zielone oczy zachowały blask młodości.
Skóra na twarzy była ciągle gładka. Wokół oczu nie dostrzegła
żadnych zmarszczek. Niewielka fałda tłuszczu na brzuchu nie była
niczym kompromitującym. Nogi proste, muskularne i kształtne.
Piersi nieco może za wielkie, ale jędrne. Wszystko byłoby w
porządku, gdyby jeszcze istniał mężczyzna, dla którego warto by
było starać się tak dobrze wyglądać, przyszło jej do głowy.
Na razie nie miała nic do roboty i należało wykorzystać okazję, by
się opalić. W stanie Waszyngton nie było to łatwe, a wyspy San Juan
trudno porównywać z Hawajami. Taki piękny, słoneczny jesienny
dzień jak dzisiejszy należał tu do rzadkości i trzeba go było przyjąć
jako dar matki natury.
Wysepka była jedną z mniejszych w archipelagu. Od sąsiedniej
wyspy, od strony północnej oddzielał ją kanał szerokości niespełna
tysiąca metrów. Dziś wyraźnie było widać tamtejsze drogi i pojazdy
poruszające się po nich. Tutaj panował spokój i cisza. Przez jej
wysepkę przebiegały jedynie dwie drogi utwardzane i kilka ścieżek
dla pieszych. Prócz Corinne Foxe na wschodnim wybrzeżu w letnich
domkach mieszkało kilku rybaków, którzy przebywali tu tylko w
sezonie połowu ryb.
Spośród kilkunastu wysp i wysepek, wchodzących w skład ar-
chipelagu, KGB wybrało właśnie tę, i to z powodów, których
dokładnie nie znała. Pomyśleli o wszystkim i doskonale
zorganizowali tę placówkę.
Dom, w którym zamieszkała, wyposażyli znakomicie. Nie do-
prowadzono tu wprawdzie elektryczności, ale lodówka była na gaz,
a pompę wodną i sprzęt radiowy zasilał mały generator. W łazience
zaś zainstalowano prysznic i podgrzewacz wody. W spiżarni nie
brakowało niczego. Nie miała telewizora, ale za to doskonałe
przenośne radio. Nie zapomniano również o zapasie baterii.
Corinne wyszła na taras. Domek stał wystarczająco daleko od
brzegu, żeby nie można go było dostrzec z przepływających łodzi.
Zasłaniały go drzewa i krzewy. Przed domem stał drewniany stół i
meble ogrodowe. Na niewielkim trawniku leżał nadmuchiwany
materac. Rozciągnęła się na nim z przyjemnością i przymknęła oczy.
Upały minęły, ale, jak na wczesną jesień, było bardzo ciepło. W
powietrzu unosił się zapach jakichś ziół. Jedyne dźwięki, jakie do
niej docierały, to sygnał boi kołyszącej się na falach odpływu i
wrzask przelatujących nad wyspą mew. Zdawało się mało
prawdopodobne, żeby ktoś zajrzał do tej pustelni.
Usiadła i zdjęła obie części kostiumu kąpielowego.
Trzeba się przyzwoicie opalić - pomyślała. - Jedyna okazja i na
pewno nikt nie będzie podglądał z krzaków. A gdyby nawet...
Ułożyła się wygodnie na brzuchu i rozkoszowała ciepłem promieni
słonecznych.
To jest dopiero życie. Gdyby jeszcze znalazł się mężczyzna, który
się o mnie zatroszczy - myśli leniwie snuły się jej po głowie.
Był taki mężczyzna. Przed trzynastu laty. Ken kochał ją, jak tylko
mężczyzna potrafi kochać. A ona odwzajemniała tę miłość.
Było też dziecko, śliczne i kochane. Cory. Gdy się urodziła, Ken
uparł się, żeby ją nazwać Corinne, gdyż uważał, że jest to
najpiękniejsze kobiece imię na świecie. Wkrótce jednak zaczęli ją
nazywać Cory. Zakochany Ken nie mógł znieść dwóch Corinne w
domu.
Ken Foxe był wysokim, przystojnym mężczyzną, miał czarną
brodę, czarne, przeważnie zmierzwione włosy i ciemne błyszczące
oczy, hipnotyzujące tych, z którymi rozmawiał. Przyjaciele śmiejąc
się mówili, że wygląda jak amerykański drwal. Oczywiście nie miał
w sobie nic z drwala. Był typowym chłopcem z miasta, z
londyńskiego robotniczego przedmieścia. Wyrastał w rodzinie
działaczy socjalistycznych, a kiedy kończył studia w Oxfordzie, był
zdeklarowanym komunistą.
Corinne pochodziła z rodziny górniczej, mieszkającej pod
Coventry, w Midland - najuboższym z angielskich hrabstw. W szkole
była najzdolniejszym dzieckiem; już wtedy uważała, że należy
zmienić świat, który wydawał się jej zły i niesprawiedliwy. Była
przekonana, że jedyną możliwością, by dokonać jakichś zmian, jest
zdobycie wykształcenia, i to właśnie zaprowadziło ją do Oxfordu.
Świat, w jakim się znalazła, różnił się zdecydowanie od tego, jaki
do tej pory znała. Tu, w Oxfordzie zbierała się śmietanka towarzyska
angielskiej młodzieży. Tu też spotykali się najlepsi, najbardziej
ofiarni działacze ruchu lewicowego, a Ken Foxe był jednym z nich.
Ken, tak jak Corinne, uważał, że należy zmienić stosunki społecz-
ne i przywrócić sprawiedliwość. Ci, którzy ich otaczali, mieli
podobne poglądy. Byli to inteligentni, wygadani, energiczni
idealiści, marzący, jak Corinne i Ken, o przeprowadzeniu
radykalnych reform społecznych.
Nikt dotąd nie powiedział Corinne, że jest piękna, gdyż wszyscy
wokół niej byli zbyt zajęci, zbyt zapracowani lub przygnębieni.
Usłyszała to po raz pierwszy właśnie od Kena. On ją ukształtował, on
zaszczepił jej swoje poglądy, a wreszcie się w niej zakochał.
Przewróciła się na plecy i przez chwilę obserwowała płynące po
niebie chmury. Słońce i gumowy materac sprawiły, że zaczęła się
pocić, a wspomnienia o Kenie trochę ją podnieciły.
Oczywiście minęło już wiele lat, w ciągu których nie tyle dojrzała,
co stała się twarda. Nie marzyła o spotkaniu nowego Kena, tak jak
nie mogło być drugiej Cory. Jednak dobrze byłoby mieć kogoś, kto
kocha, troszczy się, tęskni. Nie zastąpiłby jej Kena, ale chciałaby
kogoś mieć.
Lata spędzone w Oxfordzie były wspaniałe. Przywykli do siebie.
Miłość dodawała im sił i pozwoliła przetrwać przykre chwile
inwigilacji i aresztowań. Sprawiała, że nie zauważali, iż domy, w
których mieszkali, były zimne, brudne, nie martwili się, kiedy
wyłączano im światło, a gospodarze upominali się o niezapłacone
komorne.
Corinne, choć była w ciąży, nadal uczęszczała na zajęcia. Nie
posłuchała Kena i nie rzuciła studiów.
Nie wstydziła się swojej ciąży, która była ukoronowaniem praw-
dziwej miłości. Corinne nie widziała w niej nic zdrożnego.
Potem przyszła na świat Cory i szybko okazało się, że jest uroczym
dzieckiem. Była rzeczywiście darem niebios.
Gdy Cory miała rok, Corinne postanowiła pojechać do Coventry
przedstawić rodzicom ich wnuczkę. Nie urzeczywistniła tego
zamiaru, gdyż Ken uparł się, żeby pojechać do Londynu na jakąś
demonstrację. Jego płomienne przemówienie wzburzyło tłum.
Przybyła policja. Ken, z Cory na rękach, wzywał zebranych, by nie
ustępowali.
Nadjechały wozy strażackie. Z całą pewnością nikt nie chciał
wyrządzić krzywdy człowiekowi z dzieckiem na ręku. Strumień
wody, skierowany być może całkiem przypadkowo w ich stronę,
odrzucił
Kena do tyłu, prosto pod koła drugiego samochodu straży pożarnej.
Kierowca nie zdążył zahamować.
Corinne, przerażona, próbowała przedrzeć się przez rozdzielający
ich tłum. Gdy się wreszcie przecisnęła, było po wszystkim. Strażacy
usiłowali ratować mężczyznę i dziecko. Zjawił się ambulans. Z tych
straszliwych dni zapamiętała właściwie tylko to, że jej bliscy
odmówili udziału w pogrzebie Kena i Cory. Corinne i Ken nie mieli
ślubu, rodzina uważała dziecko za bękarta. Corinne zmieniła potem
nazwisko na Foxe i nigdy już nie wróciła do domu. Nawet z
rodzicami nie utrzymywała kontaktu.
Od dnia pogrzebu nigdy nie płakała. Przysięgła sobie, że w jej
życiu nie pojawi się nikt, po kim mogłaby płakać.
Wiatr niemal ustał, było gorąco. Przesunęła ręką po piersiach,
potem dłoń powędrowała w dół. Miała wrażenie, że słońce
naładowuje ją swoją energią. Przypominało jej Kena. Jego delikatne
ręce też przesuwały się po jej ciele. Tyle już lat minęło, a nie
zapomniała tego dotyku. Tak, chciałaby, żeby jakiś mężczyzna
wkroczył w jej życie.
Uświadomiła sobie, że gdyby nadal leżała na słońcu, zagłębiając
się we wspomnienia, zaczęłaby w środku płonąć. Cudownie było tak
leżeć nago w słońcu w śliczny, ciepły jesienny dzień, z niechęcią
wstała. Włożyła kostium i weszła do domu, żeby napić się czegoś
zimnego.
Zaczęła myśleć o czymś zupełnie innym. Po co ją tu skierowano?
Czyżby jej mocodawcy z Moskwy myśleli o podobnej operacji jak ta
nieudana sprzed lat u wybrzeży Szwecji? Czy mają zamiar użyć ;
miniaturowych łodzi podwodnych? Sytuacja polityczna przez ten
czas zmieniła się radykalnie, ale nadal Moskwa i Waszyngton
pozostawały potęgami militarnymi, które wobec siebie czuły respekt
i nie dowierzały sobie. Nieufni byli zwłaszcza wojskowi. Obie strony
mogły się przecież z łatwością zniszczyć, a przyjazne oświadczenia
polityków niewiele w tym względzie zmieniały. Może nawet pewne
sprawy jeszcze bardziej komplikowały?
Kim jest człowiek, któremu ewentualnie miała udzielić pomocy?
Popuściła wodze fantazji. Widziała wysokiego, dobrze zbudowanego
mężczyznę w mundurze marynarki. Nie potrafiła jednak wyobrazić
sobie jego twarzy.
Wyszła na trawnik przed domem i usiadła na jednym z plecionych
foteli. Starała się odgadnąć cel misji, do jakiej ją skierowano, i
wyobrazić sobie człowieka, któremu miała pomagać.
Nad jej głową krążyła mewa, która wreszcie usiadła na ziemi i
usiłowała dobrać się do leżącej obok fotela tubki z kremem do
opalania.
Ptak wyrwał ją z zadumy. Drgnęła, niemal wystraszona powrotem
do rzeczywistości. Mewa wrzasnęła i poderwała się do lotu. Była
znowu sama, wśród absolutnej ciszy, i zapewne dlatego poczuła się
nagle ogromnie samotna, i zapragnęła, żeby ktoś stanął obok niej.
Może mógłby to być ten człowiek, dla którego ją tu przysłano?
Od lat Mikołaj Koniew chciał zobaczyć Amerykę, teraz zaś nie
mógł zaspokoić swojej ciekawości. Tatoosh - nazwa malutkiej
wysepki u północnych wybrzeży stanu Waszyngton brzmiała
fascynująco. Jednak nie wolno było podnosić peryskopu tylko
dlatego, że miał ochotę zobaczyć wysepkę należącą do Stanów
Zjednoczonych.
Okręt podwodny „Gorki” bez pośpiechu przepłynął Pacyfik. Zajęło
mu to dwa tygodnie. Pietropawłowsk opuścili w dzień pochmurny,
żeby nie zarejestrowały ich amerykańskie satelity. Po wyjściu z bazy
zanurzyli się i od tego czasu płynęli pod wodą. Dwukrotnie natknęli
się na amerykańskie okręty podwodne. Pierwszy czatował w
odległości kilkudziesięciu kilometrów od bazy i o jego obecności byli
uprzedzeni. Na drugi wpadli całkiem niespodziewanie, zbliżając się
do Wysp Aleuckich. Pierwszy odciągnęły inne okręty radzieckie.
Drugi w porę wykryły przyrządy „Gorkiego” i zmieniono kurs płynąc
na południe. W obu wypadkach „Gorki” prześlizgnął się
niezauważony.
Mianowanie Koniewa dowódcą „Gorkiego” przyjęto w marynarce
ze zdumieniem. Od kilku lat nie pływał i miał opinię eksperta do
spraw strategii. Decyzje Moskwy były jednak niepodważalne.
Koniew i nikt inny. W dowództwie ufano mu bez zastrzeżeń, to on
był autorem całego planu, on zaprojektował mini-łodzie, on
wyszkolił ich załogi i tylko on mógł osiągnąć cel, który sam nakreślił.
Cel ten znany był jedynie trzem ludziom z najwyższego dowództwa,
a plan operacji przygotowany przez Koniewa leżał w bezpiecznym
sejfie w jednym z gabinetów na Kremlu.
Podwodny rejs przebiegał bez zakłóceń, choć załoga była już
zmęczona Koniewem, jego niecierpliwością i nietolerancją.
Monotonna podróż sprawiła, że stał się jeszcze bardziej drażliwy.
Teraz, kiedy nawigator ogłosił, że zbliżają się do Tatoosh, miał
ochotę dać rozkaz wynurzenia się i jako pierwszy wyjść przez właz
na pomost kiosku.
Oczywiście nie zrobił tego. Kazał jednak zatrzymać okręt i prze-
prowadzić zwiad za pomocą pasywnych sonarów. Wypuszczono
sonary umieszczone na miniaturowych szperaczach podwodnych
napędzanych
bezgłośnymi silnikami elektrycznymi. Szperacze zaprogramowane
były na przeszukanie dna morskiego, na którym Amerykanie mogli
umieścić podwodne stacje sonarów. Wywiad radziecki już dawno
stwierdził, że wejście do cieśniny Juan de Fuca, a więc droga
prowadząca do bazy tridentów, było doskonale strzeżone. Szperacze
spenetrowały cały rejon w ciągu sześćdziesięciu minut. Na
podstawie uzyskanych meldunków wytyczono bezpieczny kurs
wejścia do cieśniny.
Już od dwóch dni, licząc się z obecnością automatycznych stacji
podsłuchowo-namiarowych, „Gorki” płynął ze zmniejszoną
szybkością, a zajęcia załogi ograniczono do minimum, nakazując
zachowanie bezwzględnej ciszy. Okręt skradał się w kierunku
wybrzeży jak kot. Cichy szmer silników elektrycznych z
powodzeniem ginął wśród rozlicznych odgłosów oceanu.
Teraz, kiedy nanieśli na mapę automatyczne stacje amerykańskich
sonarów, jak duch przemykali nad dnem morskim, z każdą minutą
zbliżając się do leżącej o jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów na
wschód zatoki Puget.
Wchodząc coraz głębiej w cieśninę Juan de Fuca, „Gorki”
pozostawił za sobą cały sznureczek min akustycznych z dodatkowym
mechanizmem umożliwiającym uaktywnianie zapalnika sygnałem
radiowym. W razie potrzeby, gdyby na przykład „Gorki” uciekał
przed pościgiem, zdetonowane utworzyłyby jak gdyby wał ochronny
pomiędzy nim a goniącymi. Jeśliby ten manewr okazał się zbędny,
miny pozostaną na dnie i mogą zostać użyte do zamknięcia dostępu
do bazy. Byłoby to konieczne, gdyby nie udało się osiągnąć z
Waszyngtonem porozumienia dotyczącego likwidacji broni
strategicznej umieszczonej na podwodnych wyrzutniach, a więc w
praktyce porozumienia o likwidacji tridentów. Rozmowy na ten
temat prowadzono od kilku lat, lecz mimo dobrych stosunków
amerykańsko-radzieckich Stany Zjednoczone w tej właśnie sprawie
pozostawały niewzruszone. W Waszyngtonie uważano, że tridenty
stanowią tarczę ochronną dla Ameryki, są atutem, którego nie
wolno się pozbywać, mimo ogromnych przemian politycznych i w
Związku Radzieckim, i na świecie.
Niemal wszyscy, którzy w Moskwie i w Leningradzie wiedzieli o
misji „Gorkiego”, byli przekonani, że głównym celem operacji jest
uzyskanie możliwości zamknięcia dostępu do bazy tridentów.
Jedynie Mikołaj Koniew i trzech ludzi urzędujących na Kremlu
znało prawdziwy cel przedsięwzięcia. Tylko oni rozumieli, że aby
zabezpieczyć się przed potężną bronią pozostającą w rękach
Amerykanów, nie wystarczą im nawet najnowocześniejsze miny.
Koniew w swoim raporcie wykazał wyraźnie, że konieczna jest
neutralizacja głównego centrum
amerykańskiego systemu broni strategicznych. Ci, którzy znali ten
cel. milczeli. Nawet w rozmowach między sobą nie przyznawali się
do tego, że cała operacja to w gruncie rzeczy akt desperacji. Była
sprzeczna z wszelkimi porozumieniami i ustaleniami, jakie
osiągnięto od czasu, kiedy w Moskwie zaczęła ostatecznie zwyciężać
idea pieriestrojki i rzeczywistego otwarcia na Zachód. Ci z Kremla,
którzy znali prawdę, wiedzieli, że pomysł operacji zrodził się z nadal
żywej, głębokiej nieufności Rosjan do Zachodu, a w szczególności do
absolutnie górującej nad światem potęgi militarnej Stanów Zjed-
noczonych.
Taki był powód, istotny powód, że zgodzono się na tę operację, a
jej wykonanie powierzono jedynemu człowiekowi, który mógł się
tego podjąć - Mikołajowi Koniewowi.
ROZDZIAŁ III
Kiedy Danny West pływał z delfinami, miał poczucie pełnego
bezpieczeństwa. Nie potrafił powiedzieć, jak zyskał pewność, że
może polegać na swoich podwodnych towarzyszach, ale wiedział, że
jego koledzy komandosi również doświadczali tego samego uczucia.
Być może brało się to stąd, że pracując w wodzie znajdowali się w
obcym im środowisku, podczas gdy delfiny były u siebie. W dodatku,
kiedy przekonywały się, że mogą ufać swoim trenerom, zaczynały
ich traktować tak, jakby byli przedstawicielami tego samego co one
gatunku. To była szczególna cecha tych całkiem wyjątkowych
zwierząt. Akceptowały owe dziwaczne, dwunożne stwory dopiero
wtedy, kiedy te odpowiadały jakimś szczególnym, nieznanym
ludziom kryteriom. Czyżby uważały, że człowiek jest nieporadną
kopią delfina, może nie głupszą od niego, lecz upośledzoną
fizycznie? Czy tak właśnie patrzyły na Westa jego delfiny? A może
zdumiewało je, że na jakiś czas potrafi się dostosować do ich
środowiska, podczas gdy one nie mogły żyć tak jak on poza wodą?
Najprawdopodobniej jednak nie zawracały sobie głowy takimi
sprawami. Były zwierzętami żyjącymi na pograniczu dwóch
żywiołów, wody i powietrza. Komandos mógł oczywiście
zaadaptować się do pracy w wodzie jedynie w jakimś ograniczonym
zakresie. Delfin stawał się jego niezastąpionym pomocnikiem.
West myślał o tym wszystkim płynąc wolno za Bullem, który
rozradowany sunął przed nim zygzakiem. Poruszał się z wdziękiem i
z szybkością, która była dla człowieka nieosiągalna.
Po wykonaniu kolejnego wirażu Bull znieruchomiał i obejrzał się,
jak pies, który sprawdza, czy pan idzie za nim. Potem łukiem
podpłynął do trenera, ustawił się przed nim i machnięciem płetwy
ogonowej zawirował wodę tak, że jej prąd wcisnął Westowi maskę w
twarz.
Delfiny miały dla ludzi wiele cierpliwości. Większość z nich była
bardzo przyjacielska, a niektóre w swojej sympatii tak naiwne, że
Stawały się wręcz niebezpieczne. Chodziło im nie tylko o zdobycie
nagrody - mrożonej ryby. Ogromną radość sprawiał im sam proces
nauki i ćwiczenia. Miały wrodzoną zdolność dostosowania się do
człowieka i jego słabości i potrafiły nauczyć się pomagać temu
ułomnemu stworowi.
Danny West spojrzał na świecącą tarczę zegarka i stwierdził, że
tym kursem ma płynąć jeszcze przez minutę. Oczywiście Bullowi
było najzupełniej obojętne, jakim kursem płynęli i jak długo.
Zmiana kursu była jednak elementem ćwiczeń. Komandos musiał
zawsze dokładnie wiedzieć, gdzie się znajduje, by móc ustalić
położenie obiektu, którego poszukiwał. Tym razem miało to
szczególne znaczenie, gdyż od wyników ćwiczenia zależało, czy
admirał Coffin zaakceptuje współpracę z ich zespołem i powierzy im
część zadań związanych z zabezpieczeniem bazy tridentów. Delfin
musiał więc przez cały czas towarzyszyć swojemu instruktorowi
niezależnie od tego, co działo się wokół nich.
West zatrzymał się. Znał mniej więcej położenie celu, ale nie miał
pojęcia, jak daleko się od niego znajduje. Bull instynktownie wyczuł,
że zaczęła się najważniejsza część ćwiczenia, i opływał teraz Westa
wkoło. Ciałem komandosa wstrząsały wiry wywołane ruchami
płetwy ogonowej jego towarzysza. West wyciągnął zza pasa
urządzenie zwane świerszczykiem i dał Bullowi sygnał, że kończy się
zabawa. Delfin zatrzymał się przed nim, wyraźnie podekscytowany
oczekującym go zadaniem.
Teraz z przypiętej do pasa torby komandos wyjął przedmiot
przypominający kształtem niewielką sztangę, jaką ćwiczą
ciężarowcy. Rączka wyłożona była jakimś wodoodpornym
materiałem, gdyż delfiny nie znoszą brać do pyska metalowych
przedmiotów. Delfin ledwie dostrzegalnie poruszył płetwą ogonową
i podpłynął do Westa. Wziął w pysk ów przedmiot. West dał
świerszczykiem kolejny sygnał i Bull natychmiast zniknął w ciemnej,
mało przejrzystej wodzie morskiej.
Delfiny posługują się organami działającymi na tej samej zasadzie
co sonary. Wysyłając cały zespół dźwięków przypominających piski i
klekotania, potrafią dokładnie zlokalizować poszukiwany przedmiot
i określić jego kształt.
West płynął powoli w kierunku, gdzie zniknął Bull. Wiedział, że
zwierzę za chwilę powróci. I rzeczywiście poczuł ruch wody, gdy z
lewej strony nadpłynął Bull. Nie miał już w pysku urządzenia, z
którym odpłynął.
Danny wyjął teraz z torby radiolokator i włączył go. Jednocześnie
włączył się miniaturowy nadajnik w urządzeniu, które Bull za
pomocą magnesów przytwierdził do poszukiwanego celu.
Strzałka aparatu Danny'ego drgnęła, wskazując, w jakim kierunku
ma szukać. Całe ćwiczenie było dla delfina dziecinnie łatwe, może
nawet nazbyt łatwe. Bull miał spenetrować dość rozległy teren.
Doskonale wiedział, czego szuka, i był pewny, że z łatwością
zdobędzie nagrodę i pochwałę.
Delfin, podniecony, pływał teraz wokół Danny'ego, koziołkując w
wodzie i wykonując różne skomplikowane figury. W porównaniu z
nim West płynął bardzo wolno. Schodzili coraz głębiej, a widoczność
ograniczona była najwyżej do trzech metrów. Bull zanurkował do
dna, wrócił, okrążył trenera i znowu zanurkował. Najwyraźniej
zachęcał człowieka, by ten podążał za nim. Aparat również wskazy-
wał, że płyną w dobrym kierunku i zbliżają się do jakiegoś metalo-
wego obiektu. Bull dziwił się zapewne, dlaczego jego towarzysz
płynie tak wolno i niepewnie, jakby to wszystko nie było tak
dziecinnie łatwe.
Wreszcie Danny zobaczył „cel”. Był to kadłub starej torpedy,
obecnie wypełniony cementem. Na metalowej pokrywie kadłuba
widniało umieszczone tu przez Bulla urządzenie. Delfin po raz
kolejny bezbłędnie wykonał to, co do niego należało. Swoim
sonarem przebadał okolicę, co zajęło mu niewielki ułamek czasu,
jakiego potrzebowałby człowiek posługujący się skomplikowanymi
urządzeniami. Na dnie walało się wiele rupieci z metalu - kadłuby
zatopionych kutrów, jakiś złom, delfin jednak bezbłędnie wyszukał
metalowy obiekt w kształcie cygara. Taki, jaki potrzebny był
treserowi, taki jakiego nauczono go poszukiwać.
West zasygnalizował delfinowi, że jest z niego zadowolony -
znaczyło to, że po powrocie przy nabrzeżu oczekuje go nagroda,
następnie uwolnił boję sygnałową, która poszybowała w górę. Z
chwilą zetknięcia się z powietrzem nad powierzchnią wody ukaże się
gęsty, zielony dym. Danny usłyszał głuche dudnienie silnika i
zdecydował się wracać. Gdy wypłynął, na moment oślepiło go
światło dnia. Kuter był tuż obok. Zza burty wychylał się admirał.
West usłyszał wyraźnie, jak odwracając się do stojącego obok
komandora Rynga powiedział:
- Czas o połowę krótszy niż przewiduje instrukcja. Wcale nieźle.
West podniósł na czoło maskę nurka i uprzedzając dowódcę,
zauważył:
- Gdyby Bull potrafił mówić, powiedziałby, że to było dziecinnie
łatwe.
Po drabince, po której miał za chwilę wejść na pokład kutra, do
wody
schodził, ubrany w skafander, jego kolega Len Todd, aby podjąć
ćwiczenia ze swoim podopiecznym.
- Cel jest bezpośrednio pod nami, Lenny - rzucił West i zaczął się
wspinać.
Todd z cichym pluśnięciem zanurkował i natychmiast zniknął pod
powierzchnią wody. Towarzyszący Westowi delfin z wyraźnym zain-
teresowaniem przyglądał się tej zmianie warty. Admirał znowu nie
mógł się oprzeć wrażeniu, że zwierzę się uśmiecha.
- Czy one sypiają? - zapytał przez ramię stojącego za nim Rynga.
- Oczywiście - odpowiedział Ryng. - Potrzebują odpoczynku tak
jak my, choć są od nas o wiele bardziej wytrzymałe. Oczywiście w
wodzie są znacznie szybsze od człowieka i dysponują własnym,
znakomitym sonarem, dzięki któremu poruszają się bez trudu w
ciemności. Jeśli zdecydujemy się wykorzystać je,, bezpieczeństwo
pańskiej bazy ogromnie wzrośnie. Spenetrują każdy centymetr dna
bez względu na widoczność i pogodę. Obcy, który tu wtargnie, nie
będzie miał pojęcia, że został przez nie wykryty.
- Właściwie mogłyby chyba pracować same, bez opieki koman-
dosów - uśmiechnął się Coffin.
- Są jak dzieci i trzeba nimi kierować - brzmiała odpowiedź. - Tim
Sullivan, ten, który właśnie pomaga Westowi w zdejmowaniu
skafandra, napisał książkę o delfinach strażnikach. Zawarł w niej
wyniki wieloletnich obserwacji tych zwierząt. Najlepsze z nich są
właśnie z nami. Znajdą na dnie wszystko, czego szukamy, czy leży to
nieruchomo, czy płynie. Są cierpliwe, wytrwałe, a dla obcego płet-
wonurka mogą być nawet groźne.
Komandosi przygotowywali się do dalszych prób, ale admirał już
się zdecydował.
- Komandorze - zwrócił się do Rynga - czy wie pan, przed czym
macie nas tu ochraniać?
- Niezbyt dokładnie - odpowiedział Ryng. - Dotarły do mnie jakieś
pogłoski o miniaturowych łodziach podwodnych, o płetwonurkach,
ale nic konkretnego.
- Doskonale, a więc wie pan dokładnie tyle samo co ja.
Harry Coffin był zadowolony, że Bernie Ryng wcale nie przejął się
tym, iż sytuacja była, najogólniej mówiąc, niezbyt jasna. Tego się
zresztą spodziewał. Już kilkakrotnie zetknął się z absolwentami
Szkoły Podmorskich Komandosów i wiedział, że są to ludzie
ogromnej odwagi, którzy z radością podejmowali się zadań
najcięższych i rozwiązywania problemów trudnych do wyjaśnienia,
nowych, zaskakujących, ludzie zaprawieni do działania w obliczu
śmiertelnego zagrożenia.
- Kiedy już zdecyduje się pan na włączenie nas do akcji, pozwoli
pan, admirale, że opracuję nasz własny plan wykonania
powierzonych nam zadań - Ryng wolał od razu zapewnić sobie
maksimum samodzielności.
- Oczywiście. Decyzję podjąłem, a teraz, już tylko dla własnej
przyjemności, chciałbym zobaczyć, jak pracują pozostałe zwierzęta.
Do kutra podpłynęły właśnie trzy delfiny, wystawiły głowy nad
powierzchnię i z ciekawością przyglądały się ludziom przy burcie. I
znowu Coffin miał wrażenie, że się do niego uśmiechały.
W rejonie wejścia do cieśniny Juan de Fuca od wschodu, jakieś
pięć mil na północny wschód od latarni morskiej New Dungeness,
dno schodzi do głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Miejsce to
znajduje się w pobliżu wejścia do cieśniny Admiralty, gdzie
przebiega trasa prowadząca do zatoki Sound, a więc i do kanału
Hood, przy którym jest położona baza tridentów. Mikołaj Koniew
wybrał je na kryjówkę „Gorkiego”. Gdy spoczęli na dnie, kazał
rozpocząć przygotowania do uruchomienia dwu miniaturowych
łodzi podwodnych, polecił też wyładować i złożyć na dnie pewien
zapas min. Gdyby „Gorki” został zmuszony do ucieczki, obie łodzie
miałyby do dyspozycji dodatkową osłonę.
Dowódcami łodzi byli Leon Donskoj i Andriej Tarancew.
Podobnie jak Koniew, przeszli kurs obsługi mini-łodzi podwodnych i
kurs komandosów. Teraz, w mesie, Koniew obserwował obu
oficerów, którzy siedzieli po drugiej stronie stołu i popijali herbatę.
Zapewne zastanawiają się, jakie mają szanse przeżycia, myślał.
Muszą się nad tym głowić. On wie o wiele więcej od nich, a też nie
jest wolny od takich myśli. Gdyby znali całą prawdę... Koniew miał
teraz twarz bez wyrazu i niczego nie można było z niej wyczytać,
choć zastanawiał się właśnie nad tym, że dla dobra operacji trzeba
będzie zapewne poświęcić Tarancewa. A Donskoj? I jego powrót jest
wątpliwy...
- Rozumiecie: kontakt z „Gorkim” i z naszą placówką lądową
można nawiązać jedynie o określonej porze i tylko w wypadku
rzeczywistej potrzeby.
Obaj oficerowie skinęli głowami i mruknęli zdawkowo: „Tak jest”.
Nie musiał tłumaczyć, na czym polegają ich zadania. Omawiali już
przedtem plan operacji w tej wersji, jaką mógł im ujawnić.
- Pamiętajcie, nie wolno nam lekceważyć Amerykanów. Nie
można wykluczyć, że ich wywiad zdobył już pewne informacje na
temat „Gorkiego”. Moskwa jest teraz dla ich agentów właściwie
miastem otwartym... - Koniew nie wspomniał oczywiście o
człowieku, którego zabił w
Siewierodwińsku. Dodał po chwili: - Nie sądzę jednak, żeby mogli
na coś wpaść. - Nie chciał denerwować obu oficerów. Nigdy nie miał
pewności, czy ludzie, którymi dowodzi, będą gotowi do wykonania
zadania z pełnym poświęceniem. Donskoj i Tarancew, podobnie jak
on, byli komandosami i oczywiście powinni być gotowi do
poniesienia każdej ofiary.
Jak wszyscy komandosi, zostali wyselekcjonowani bardzo
starannie. Oprócz kwalifikacji fizycznych i intelektualnych mieli
opinię zagorzałych patriotów, gotowych na wszystko dla umocnienia
pozycji swego kraju, który przechodził właśnie przez tak ciężkie
próby i skomplikowane zawirowania historii. Poddano ich
trudnemu, bezwzględnemu treningowi. Wykazali się umiejętnością
radzenia sobie w najcięższych sytuacjach.
Byli dumni, że zostali komandosami i, jak ich koledzy, wierzyli
ślepo, że można jedynie zwyciężyć albo zginąć. Innego wyjścia nie
było.
Donskoj i Tarancew reprezentowali idealny typ rosyjskiego
komandosa, a ponadto dysponowali znakomitym sprzętem. Ich
mini-łodzie w niczym nie przypominały starych pojazdów, które w
latach osiemdziesiątych pełzały po dnie Bałtyku. Obecnie były to
elektroniczne cacka, ciche, szybkie, zwrotne, trudne do wykrycia,
które mogły przez cały tydzień operować poza okrętem bazą, a w
dwanaście godzin po powrocie były gotowe do kolejnego zadania.
Załoga każdej mini-łodzi składała się z trzech osób. Poza dowódcą,
który był jednocześnie sternikiem, znajdował się tam mechanik i
ekspert od uzbrojenia. Wszyscy byli świetnymi płetwonurkami i
każdy mógł w razie potrzeby zastąpić kolegę. Powierzono im misję
wywiadowczą o dużym stopniu trudności, gdyż wykrycie ich
obecności mogło uniemożliwić wykonanie głównego zadania. Z tego
też powodu musieli działać przede wszystkim defensywnie, w
każdym razie tak długo, jak tylko to było możliwe.
Oczywiście ani Dońskiemu, ani Tarancewowi pouczenia Koniewa
nie były potrzebne. Byli profesjonalistami. Koniew wiedział
doskonale, że lepszych nie mógłby znaleźć.
- Wiem, przed jak trudnym stajecie zadaniem, i wiem, że je
wykonacie - mruknął Koniew i zamilkł. Czuł zakłopotanie. Nie znosił
tego rodzaju sytuacji i przemówień. Takie uczucia jak sympatia,
zrozumienie, przyjaźń były mu obce. Wiedział, czym jest rozkaz,
który należało bezwzględnie wykonać.
Znał tych ludzi i cenił. Marynarkę boleśnie dotknie ich strata.
- Czekam na wasz powrót - powiedział skrępowany, że wyraża
jakieś uczucia, na które w ich profesji absolutnie nie było miejsca.
Mini-łodzie projektu Koniewa stanowiły wprawdzie nową
generację pojazdów podwodnych, nie zapewniały jednak załodze
takich wygód, jak na okręcie pełniącym rolę bazy.
Warunki życia i pracy na dysponującym napędem atomowym
„Gorkim” wydawały się bez mała komfortowe. Pomieszczenia załogi,
choć mniejsze niż na zwykłych okrętach, były znacznie wygodniejsze
od tych, jakie mieli ludzie pływający na okrętach podwodnych epoki
diesla. Oficerowie zajmowali własne niewielkie, ale wygodne kajuty.
Każdy z marynarzy, przebywający we wspólnych pomieszczeniach,
miał własną koję i szafkę. Ubikacje i łazienki pozwalały na
zachowanie osobistej higieny. Dzięki świetnej aparaturze do
regeneracji atmosfery oddychano czystym, bezwonnym powietrzem.
Czas przebywania na morzu ograniczała jedynie zasobność spiżarni.
Oczywiście warunków takich nie miały załogi mini-łodzi, gdzie
przede wszystkim było bardzo niewiele miejsca.
Hangar mini-łodzi znajdował się w kadłubie „Gorkiego”, pod
górnym pokładem. W czasie rejsu można tam było wchodzić, tak jak
do wszystkich innych pomieszczeń okrętu. Hangar odcinano
dopiero w chwili uwalniania mini-łodzi. Oba pojazdy nie miały
nazwy. Określano je nazwiskami dowódców - a więc „Donskoj” i
„Tarancew”. Koniew nadzorował operację ze stanowiska
dowodzenia. Siedział sam w niewielkiej kabinie i przysłuchiwał się
wymianie zdań pomiędzy dowódcami mini-łodzi a technikami
„Gorkiego”. Czuł ogarniające go podniecenie. To, co się teraz działo,
było nagrodą za lata jego wysiłków. Zaczynał zbierać owoce swojej
pracy.
Wypełnianie hangaru wodą było operacją skomplikowaną. Od-
bywało się bardzo powoli, żeby nie wywoływać hałasu. Trzeba było
zachować stabilność i utrzymać pozycję „Gorkiego”, którego masa
powiększała się o masę wody wpompowywanej do hangaru.
Należało uzbroić się w cierpliwość. Koniew wiedział doskonale, że
nie powinien przeszkadzać technikom i że nie wolno mu niczego
przyspieszać.
Siedział w swojej kabinie dowódcy, słuchał głosów w słuchawkach
i czekał. Niemal bezwiednie spojrzał w małe lusterko na biureczku.
Zobaczył twarz mężczyzny w średnim wieku, którego czarne włosy
tu i ówdzie były przyprószone siwizną. Miał bystre zielone oczy,
odziedziczone po matce Estonce, i wystające kości policzkowe swego
ojca Ormianina. Szyta na miarę bluza munduru leżała bezbłędnie na
doskonałej figurze wysportowanego i dbającego o sylwetkę
mężczyzny.
Hangar wypełniał się wodą morską bardzo wolno. Wreszcie
pompowanie ustało. Ciśnienie na zewnątrz i w hangarze wyrównało
się, otwarto zewnętrzne pokrywy hangaru, co oglądane na ekranie
telewizyjnym przypominało rozchylanie się pąków kwiatowych. Tu,
w głębinie, było już dość ciemno i obraz na ekranie wydawał się jakiś
surrealistyczny.
Mini-łodzie ustawione były w hangarze jedna za drugą i przypo-
minały Koniewowi myśliwce przygotowujące się do startu z pokładu
lotniskowca. Oczywiście sam start w tym przypadku wyglądał
zupełnie inaczej. Nie było ryku silników, gwałtownego skoku do
przodu. Tu wszystko odbywało się wolno i w całkowitej ciszy.
Klamry podtrzymujące „Dońskiego” rozwarły się, a kablowe
połączenie telefoniczne rozłączono. Lżejsza od okrętu bazy mini-
łódź zaczęła się powoli unosić w górę i dopiero kiedy znalazł się już
całkowicie na zewnątrz, „Donskoj” włączył elektryczny silnik i bez-
szelestnie przesunął się w bok.
Koniew jeszcze przez chwilę widział zarys pojazdu, który
rozpływał się w szarym, mglistym otoczeniu.
Koniew wyprostował się. Teraz już wszystko zależało od tych,
których szkolił.
Corinne, zafascynowana, przyglądała się cieniom tańczącym na
ścianie. Rzucała je stojąca na stole świeca, której płomień kołysał się
w takt słabych podmuchów jesiennej bryzy wpadającej przez
otwarte òkno. Cienie poruszały się na przeciwległej do okna ścianie,
przybierając kształty, jakie podsuwała jej wyobraźnia.
Przypomniała sobie lata dziecięce, kiedy ojciec zabawiał ją pusz-
czaniem cieni na ścianie. Była to jedna z nielicznych rzeczy, jakie
robił doskonale. Jeśli nie zasiedział się w barze, gasił światło
elektryczne, stawiał na stole zapaloną świecę, układał ręce w dziwne
kształty, a na ścianie pojawiały się różne figury wyobrażające psy,
koty, króliki. Ona i jej siostra były oczarowane. Ich dziecięca
fantazja potrafiła dostrzegać na ścianie wszystko.
Co zobaczyła teraz? Przez chwilę wydawało się jej, że widzi długie,
sterczące uszy królika, które zmieniły się w peryskop łodzi
podwodnej. Pies przeobraził się w wilka z otwartą paszczą.
Kaczuszka wyciągająca szyję - w karabin.
Podkręciła płomień gazowego oświetlenia. Po raz kolejny
stwierdziła, że KGB pomyślało o wszystkim, nawet o plastykowym
obrusie na stół. Zauważyła, że w lodówce znajdowały się dwa
pojemniki z winem, niezbyt szlachetnym, ale nadającym się do
codziennych posiłków.
Gdy przed kilku laty, zaopatrzona w nowe, doskonale podrobione
dokumenty, przeniosła się do Vancouveru i rozpoczęła wygodne
życie,
zaczęła przywiązywać wagę do jedzenia. Poprzednio, w Oxfordzie,
było jej to obojętne. Teraz wiele się zmieniło. KGB opłacało
wszystko. Miała odgrywać rolę kobiety niezbyt zamożnej, lecz takiej,
którą stać na wygodne, w miarę dostatnie życie, jakie prowadzili bez
mała wszyscy dokoła. Nie powinna wyróżniać się ani nadmiernym
bogactwem, ani ubóstwem. Miała wtopić się w tło. Wiedziała, że w
nowej sytuacji politycznej działalność szpiegowska była sprawą
szczególnie delikatną. Związek Radziecki i Stany Zjednoczone stały
się właściwie sojusznikami, a stosunki z Kanadą były niemal
przyjacielskie. Powiedziano jej jednak, a nie wątpiła, iż mówiono
prawdę, że CIA rozbudowała swoją sieć na terenie republik, które
weszły w skład nowego ZSRR, a przeorganizowane KGB wcale nie
pozostało w tyle i zaczynało właśnie rozmieszczanie swojej sieci
agentów na kontynencie amerykańskim. I ona właśnie była jednym
z ogniw tej sieci.
Nowe życie w gruncie rzeczy odpowiadało jej. Spotkała kilku
mężczyzn, którzy się jej podobali, lecz ci, którzy nią kierowali,
podsunęli kilku innych i polecili jej widywać się z nimi.
Zrezygnowała więc z prywatnych znajomości, trudnych do
pogodzenia z kontaktami „służbowymi”. Mężczyźni, z którymi teraz
się spotykała, byli z reguły żonaci. Mieli dla niej czas przeważnie
wczesnym wieczorem. Niekiedy zapraszali ją na jakieś wycieczki, na
weekendy. Nie potrafiła ocenić wartości informacji, jakie mogła tą
drogą uzyskać. Powiedziano jej jednak, żeby się nad tym nie
zastanawiała. Każda wiadomość, każdy szczegół mógł być cenny.
Przekazywała więc te informacje nie troszcząc się o ich przydatność.
Jej mocodawcy wydawali się być zadowoleni.
Znowu popatrzyła na cienie tańczące na ścianie. Tym razem nie
dostrzegła w nich nic ciekawego.
Nie obawiała się samotności i nie odczuwała jej. Była skryta i
wiedziała, że KGB tę cechę charakteru uważa za szczególnie
przydatną. Bardzo ceniono zwłaszcza to, że nie przywiązywała się do
żadnego z podsuwanych jej „klientów”. Utrzymujący z nią kontakt
mężczyzna, którego znała pod imieniem Robert, wyraźnie jej to
powiedział. Tak więc obie strony były w zasadzie z siebie
zadowolone.
Zgasiła stojącą na stole świecę. Cienie na ścianie natychmiast
zniknęły. Przymknęła powieki i znowu oczyma wyobraźni zobaczyła
peryskop łodzi podwodnej.
Nagle ocknęła się i jakby ze zdziwieniem, stwierdziła, że jest
całkiem sama. Spojrzała na fosforyzującą tarczę zegarka. Podniosła
się od stołu, podeszła do szafki, na której stał odbiornik radiowy.
Włączyła go i nastawiła na podaną jej długość fal. O tej porze
powinna była słuchać, choć nie miała pojęcia czego.
ROZDZIAŁ IV
To był start!
Nie dla Koniewa, nie dla „Gorkiego”.
Jego osobisty start do wielkiej operacji. On, Donskoj, zaczynał
działać.
Start odbył się w całkowitej ciszy, z ogromną precyzją, tak jak tego
oczekiwano.
Na zewnątrz Donskoj okazywał spokój, opanowanie, jednak w
gruncie rzeczy odczuwał ogromne podniecenie. Podniecenie i
fizyczną rozkosz. Podobnych wrażeń muszą doznawać narkomani po
zażyciu porcji narkotyku. Nie potrafiłby tego stanu określić słowami.
O swoich uczuciach nigdy zresztą nikomu nie mówił, z obawy, by to
nie zdyskredytowało go w oczach zwierzchników jako zawodowca.
Coś podobnego zdarzało się w okresie intensywnego szkolenia.
Teraz jednak nie było to już szkolenie. Znajdował się na terenie
przeciwnika i był niewidzialny. Oczywiście mogli go odkryć, jeżeli
nie zachowa środków ostrożności.
Wszystko zależało od niego, od jego decyzji. Zarówno powodzenie
operacji, jak i ich życie. Nie kontrolował go już nikt, ani Koniew, ani
admirał, ani żadna z urzędujących na Kremlu osób. Zwłaszcza ci
ostatni musieli sobie życzyć, aby nie dał się złapać, żeby nie został
zauważony. Poczuł przypływ sił i pewności siebie.
Odbył pełne szkolenie komandosów. Zaczął je mając osiemnaście
lat. Był już wtedy bardzo silny i bez trudności wytrzymywał
brutalne, nieraz wręcz mordercze treningi. Zwrócił na siebie uwagę
przełożonych, kiedy musiano odstawić do szpitala sierżanta, który
zaatakował go w czasie treningu. Właśnie wtedy otrzymał pierwszy
awans i skierowanie do komandosów marynarki wojennej. Spe-
cjalizował się w podwodnym minowaniu i usuwaniu ładunków
ustawionych przez
wroga. Równocześnie przechodził kurs wywiadu, uczył się, jak się
dostać z morza na teren wroga. Wprawdzie mówiono im, że nowy
Związek Radziecki nie ma wrogów, ale dodawano, że trzeba być
zawsze w gotowości, przy czym wyżsi oficerowie nie ukrywali obaw
przed stale rosnącą potęgą militarną Stanów Zjednoczonych.
Donskoj i jego koledzy podzielali te obawy, a choć nie prowadzono,
jak niegdyś, antyamerykańskiej propagandy nienawiści, dojrzewali
w przekonaniu, że prędzej czy później może dojść do konfrontacji
pomiędzy Moskwą a Waszyngtonem. To właśnie uzasadniało jego
obecność na tych wodach, co zresztą uważał za całkiem naturalne i
w pełni zgodne z interesami swego kraju.
Przebycie drogi, dzielącej go od kryjówki „Gorkiego” do wejścia do
kanału Hood, nie było trudne. Nad nimi, na powierzchni, odbywał
się ustawiczny ruch statków handlowych wpływających i wypływają-
cych z zatoki Puget. Wokół było tyle hałasu, że wykrycie mini-łodzi
„Donskoj” było rzeczą niemożliwą, nawet gdyby nie zachowywali
szczególnej ostrożności. Przestrzeń od cieśniny Juan de Fuca do
kanału Hood, a więc tak zwaną cieśninę Admiralty, mini-łódź
przebyła w kilka godzin. W pięć godzin po opuszczeniu okrętu bazy
Donskoj zatrzymał swój pojazd u wejścia do kanału całkowicie
pewny, że nikt i nic nie odnotowało jego obecności w tym miejscu.
Mini-łódź sprawowała się znakomicie. System nawigacji opierał
się na pokładowych komputerach, do których wprowadzono dane o
pozycji okrętu bazy. Rejestrowały one automatycznie manewry jego
łodzi. Uwzględniały działanie prądów podwodnych, radarowe zapisy
głębokości dna i kształtu wybrzeża. Otrzymane w wyniku tego
dokładne dane nanoszone były automatycznie na mapę rejonu
zatoki Puget.
Mimo tych ułatwień Donskoj prowadził łódź ogromnie ostrożnie.
Starał się przemykać kilka metrów ponad dnem, unikać korytarzy,
którymi płynęły statki handlowe. A ruch nad ich głowami był
ogromny, znacznie większy niż ten, z jakim mieli do czynienia
podczas szkolenia. Ustawiczny szum śrub przepływających nad nimi
statków był denerwujący. Mieli uczucie, jakby znajdowali się na
ruchliwej autostradzie.
Płynęli zdani całkowicie na przyrządy, gdyż widoczność pod wodą
zredukowana była niemal do zera. Wody zatoki zanieczyściły prze-
pływające tędy ciągle statki i ścieki z nadbrzeżnych osiedli.
Doskonały system nawigacji pozwolił jednak na precyzyjne
trzymanie się kursu i osiągnięcie wyznaczonego punktu. Było to
niewielkie zagłębienie dna w odległości około pięciuset metrów od
mostu zwodzonego, łączącego wschodnie i zachodnie wybrzeża u
wejścia do kanału Hood.
Tu Donskoj zatrzymał swój pojazd. Nie chciał posuwać się dalej
bez dokładnego zbadania okolicy. Na mapie, jaką dysponował, filary
mostu nie były zaznaczone. Dołączona do mapy notatka
informowała natomiast, że na dnie leżą jakieś kable i że można się tu
było spodziewać sieci zamykających dostęp dla łodzi podwodnych.
Wypuszczono więc hydrauliczne płozy i mini-łódź miękko, cicho
usiadła na dnie.
Kolarow, rosły, opanowany mężczyzna, zakładał skafander płet-
wonurka. Ubierając się słuchał instrukcji dowódcy. Po raz pierwszy
znalazł się na wodach przeciwnika, ale tak jak jego koledzy
komandosi przeszedł doskonałe przeszkolenie i nie wątpił, że
wykona zlecone mu zadania.
Śluza mogła pomieścić dwie osoby. Zgodnie z instrukcją Koniewa
jeden z członków załogi musiał zawsze pozostawać w łodzi. W razie
nieprzewidzianych wydarzeń mógł powrócić do bazy. Łatwiej
bowiem wyszkolić załogę, niż zbudować nową mini-łódź podwodną
tej klasy.
Kolarow wrócił po dwóch godzinach. Załoga wspólnie opracowała
kurs, jakim zamierzała płynąć. Zgodnie z wyraźnymi instrukcjami
Koniewa najtrudniejsze decyzje mieli podejmować wspólnie i razem
je realizować.
Uruchomili silnik elektryczny i łódź niemal bezszelestnie wpłynęła
do kanału. Przepłynęli pod mostem i rozpoczęli rekonesans obu
wybrzeży, wschodniego i zachodniego. Mieli rozkaz dokładnego
zapoznania się z otoczeniem, zanim wybiorą miejsca na ułożenie
min.
Urządzenie, jakiego komandosi używali do poruszania się pod
wodą, nazywane czasami podwodnym skuterem, było doskonałe.
Opływowa konstrukcja umożliwiała uzyskiwanie dość dużych
prędkości i osiągnięcie wyznaczonego celu przy maksymalnej
oszczędności sił.
Drogę do ujścia kanału Hood Tim Sullivan przebył na pokładzie
łodzi patrolowej. Współpracujący z nim delfin Ernie płynął obok
kutra, niekiedy znikał na chwilę, żeby pożywić się rybami z wód
kanału. Od czasu do czasu Ernie okrążał łódź, jakby chciał się
upewnić, czy jest do czegoś potrzebny. Oczywiście zawsze zbliżał się
przywoływany sygnałami dźwiękowymi wysyłanymi przez Tima,
który starał się trzymać zwierzę w pobliżu łodzi.
Kanał Hood jest naturalną cieśniną długości około stu trzydziestu
kilometrów. Miasto Bangor, gdzie znajduje się baza tridentów, leży
na jej wschodnim brzegu. Cieśnina ma od około trzech do czterech
kilometrów szerokości i stanowi idealne wejście do bazy tridentów.
Szlak
wodny jest jednak wystarczająco duży, żeby mogła się tu ukryć
miniaturowa łódź podwodna lub płetwonurek. Zapewnienie bazie
pełnego bezpieczeństwa nie jest zatem zadaniem łatwym. I dlatego
właśnie Harry Coffin, po ostrzeżeniu CIA, zdecydował się na zaan-
gażowanie do patrolowania wód kanału zespołu komandosów
Berniego Rynga wspieranego przez tresowane delfiny.
CIA nie kryła, że jej informacje są niepełne. Nie było jednak
wątpliwości co do tego, że tridenty z nowoczesnymi pociskami
rakietowymi D-5 mogły być celem operacji podjętej przez jakiś
radziecki atomowy okręt podwodny.
W odległości niespełna pięciu kilometrów od mostu zwodzonego
Sullivan opuścił kuter. Ernie natychmiast zarejestrował cichą pracę
silnika podwodnego skutera. Był to dla niego sygnał, że rozpoczyna
się wspólna zabawa. Wykonał wokół Tima kilka okrążeń i parę razy
wyskoczył z wody, by natychmiast powrócić do swojego trenera.
Okazywał w ten sposób zadowolenie.
System bezpieczeństwa bazy tridentów został bardzo wzmocniony.
W powietrzu i na wodzie stale krążyły patrole. Z satelitów
wykonywano co kilka godzin zdjęcia całego rejonu i sprawdzano, czy
nie pojawiło się tu coś niepokojącego. Rozmieszczone na dnie
hydrofony rejestrowały każdy sygnał akustyczny, który był następnie
analizowany przez komputery. Oficer dyżurny w centrali zostałby
natychmiast powiadomiony o pojawieniu się jakiegoś nowego
podejrzanego dźwięku. Oczywiście przy dużym ruchu w kanale
silniejsze dźwięki mogły zagłuszać słabsze.
System zabezpieczeń wydawał się doskonały, ale Coffin był
przekonany, że może znaleźć się ktoś wystarczająco pomysłowy i
inteligentny, żeby obmyślić sposób na ominięcie zastawionych
pułapek. Od dawna już posługiwano się podwodnymi hydrofonami i
nie stanowiło to żadnej tajemnicy. Sieci przeciwko łodziom podwod-
nym to wynalazek sprzed pół wieku. Ich wykrycie nie przedstawiało
obecnie większych trudności. Należało ustawicznie wprowadzać coś
nowego i właśnie dlatego admirał zdecydował się na zespół Rynga i
jego zwierzęta.
Z początku komandosi pracowali na przemian z Bullem,
Chesterem i z Ernie'em. Ryng założył bowiem, że delfiny muszą
reagować na komendy wszystkich członków zespołu. Ludzie i
zwierzęta zżyli się z sobą, rozumieli się coraz lepiej, stali się sobie
bliscy. Okazało się jednak, że każdy z nich podświadomie wybierał
jedno zwierzę, co odpowiadało również mentalności delfinów. W
wyniku tego doboru każdy trener miał „swojego” delfina i pary te
stały się właściwie nierozłączne.
Komandosi byli zdumieni tym, ile ludzkich cech przejawiają delfiny.
Jako pierwszy do ich zespołu trafił Ernie. Rybacy z rejonu San
Diego opowiadali o młodym delfinie, samcu, który zbliżał się do ich
łodzi zwłaszcza wtedy, kiedy zabierali na przejażdżkę dzieci. Delfin
pląsał wokół łodzi i zachowywał się tak, jakby był wyszkolony w
cyrku. Najwyraźniej bawiło go to, że dzieci go podziwiają.
Niespodziewanie delfin ten stał się sławny. Pewnego razu z kutra
wypadła pięcioletnia dziewczynka. Umiała pływać, natychmiast
rzucono jej koło ratunkowe, ale szok i zimna woda sprawiły, że
zaczęła tonąć. Tego ranka nie widziano przyjaznego delfina, ale gdy
dziecko wpadło do wody, niemal natychmiast pojawił się obok
niego. Podtrzymywał je i wypychał na powierzchnię, kiedy fale je
zatapiały. Gdy spuszczono łódź ratunkową, delfin złapał za koniec
liny i podał ją dziecku.
A kiedy łódź powracała w kierunku kutra, towarzyszył jej delfin.
Wyciągnięta z wody dziewczynka szybko przyszła do siebie i
wyciągnęła rączkę do płynącego obok łodzi zwierzęcia. Delfin jeszcze
wyżej uniósł głowę nad wodą i otworzył pysk, jakby się uśmiechał.
Dziewczynka dotknęła go, co zdawało się sprawiać mu przyjemność.
Potem położył łeb na burcie łodzi, z zadowoleniem poruszał płetwą
ogonową i dopiero po chwili dał nurka w głębinę.
Nazajutrz zdjęcia delfina ratownika ukazały się w całej prasie.
W kilka dni po opisanym wydarzeniu Bernie Ryng i Tim Sullivan
przybyli do San Diego. Wypłynęli na łodzi patrolowej w rejon, gdzie
spotykano delfina, i w skafandrach płetwonurków wskoczyli do
wody. Młody delfin pokazał się niemal natychmiast i najwyraźniej
doszedł do wniosku, że zapowiada się dobra zabawa. Bernie i Tim
wyprawy takie powtarzali przez trzy dni z rzędu - w ostatnim dniu
delfin przypłynął aż do nabrzeża portu i już został z nimi.
W podobny sposób w ciągu następnych kilku tygodni pozyskali
jeszcze dwa. Żadnego z delfinów nie łapano siłą. Wszystkie
zwierzęta, z którymi pracowali, przystały do nich dobrowolnie.
Szybko nawiązywała się między nimi nić porozumienia i przyjaźni.
Ponieważ trudno pracować ze zwierzętami, które są anonimowe,
trzy delfiny otrzymały imiona: Ernie, Chester i Bull. Były całkiem
niepodobne do siebie, różniły się też cechami charakteru.
Ernie był przywiązany do swoich trenerów, ale nieufny wobec
innych ludzi. Miał naturę władczą i potrafił być niecierpliwy. Kiedy
jakieś ćwiczenia nie wychodziły mu, w sposób gwałtowny okazywał
niezadowolenie. Na przewodnika wybrał sobie Tima Sullivana i tak
naprawdę dobrze się czuł jedynie w jego towarzystwie.
Najspokojniejszy z całej trójki był Chester. Uczył się nieco wolniej
od innych, ale kiedy już sobie coś przyswoił, to na trwałe. Był
niezwykle skrupulatny. Nigdy nie popełniał błędów i nic nie
potrafiło go oderwać od wykonywanego zadania.
Bull był najweselszy, najbardziej skory do zabawy. Czasami rzucał
nagle wszystko, żeby puścić się w pogoń za ławicą ryb.
Równocześnie uczył się najszybciej i kiedy miał na to ochotę,
wykonywał polecenia dokładniej niż pozostałe zwierzęta.
Tim Sullivan i Ernie rozumieli się tak doskonale, jak tylko mogą
się rozumieć człowiek i zwierzę. Wspierali się wzajemnie i pomagali
sobie. Kiedyś Ernie wykonując zadanie zaplątał się w sieci. Zaczął
się szamotać, ale to tylko wyczerpało jego siły i zwiększyło
zapotrzebowanie na tlen. Na szczęście Tim był w pobliżu.
Sygnalizując swoją obecność metalowym świerszczykiem, starał się
uspokoić zwierzę. Kiedy objął zaplątanego w sieci przyjaciela, Ernie
uspokoił się, co pozwoliło Timowi uwolnić go z pułapki. W chwilę
później obaj byli już na powierzchni.
Minęło kilka tygodni. Zespół Rynga ćwiczył z grupą komandosów
walkę podwodną. Delfiny pływały w pobliżu i uganiały się za rybami.
Jeden z komandosów wykonywał właśnie pozorowany atak na Tima
Sullivana, gdy niespodziewanie pojawił się Ernie. Wyłonił się z
mętnej wody i jak taran uderzył mężczyznę, który, jak sądził delfin,
atakował jego przyjaciela i trenera. Taki atak może być dla człowieka
śmiertelny. Tim zdołał uspokoić delfina; razem odpłynęli na bok. W
tym czasie płetwonurkowie wciągnęli rannego kolegę do łodzi.
Teraz dwaj przyjaciele rozpoczynali podwodny patrol u wejścia do
kanału Hood.
Mimo sprzeciwów Kolarowa i Tiszkina Donskoj wyznaczył siebie
do ustawienia trzeciej miny. Służba na miniaturowej łodzi
podwodnej jest ogromnie wyczerpująca i Donskoj doszedł do
wniosku, że nawet on osiągnął granicę wytrzymałości. Najgorsza
była bezczynność, kiedy inni wykonywali zadania. Wiedział, że musi
coś robić.
Miniaturowy pojazd z każdą upływającą godziną wydawał mu się
coraz ciaśniejszy, coraz mniejszy. Pierwszego dnia nie czuł tego. W
miarę upływu czasu uczucie to stawało się coraz dotkliwsze. Odnosił
wrażenie, jakby zaczęło działać jakieś nowe, nieodkryte prawo fizyki:
ich łódź była coraz mniejsza. Tak jakby jakaś olbrzymia,
niewidzialna ręka zgniatała ją ze wszystkich stron.
Potem prześladował go dziwny obcy zapach. Komputer
potwierdzał, że wszystko jest w porządku, a on czuł swąd spalenizny.
Na jego polecenie Kolarow i Tiszkin dwu- czy trzykrotnie sprawdzali
urządzenia, które obsługiwali, ale nie znajdowali niczego
niepokojącego. Nie było żadnych zwarć, nic się nie przegrzewało.
No i ta stale zmniejszająca się łódź.
Nie przyznając się do swoich odczuć, Donskoj doszedł do przeko-
nania, że cierpli na klaustrofobię. Nic poważnego. Zdarzało się to
również członkom załogi okrętu bazy, zwłaszcza podczas dłuższego
pobytu pod wodą.
Tak więc Donskoj wyznaczył siebie na kolejną turę ustawiania
min, pewny, że poczuje się lepiej w czasie pracy pod wodą. Już same
przygotowania do wyjścia sprawiały mu przyjemność. Sprawdzając
wraz z Kolarowem poszczególne czynności według listy, zakładał
skafander, podłączał butle z tlenem, wreszcie wszedł do śluzy.
Pomieszczenie powoli wypełniało się morską wodą, wyrównano
ciśnienie i otwarto właz. Kiedy znalazł się na zewnątrz, poczuł
ogromną ulgę.
Ich zadanie sprowadzało się do ułożenia trzech min w
strategicznych punktach, w miejscu, gdzie kanał się zwężał i
przechodził pod mostem. Tridenty musiały zawsze płynąć jednym
torem, wzdłuż zachodniego wybrzeża, i tu było najodpowiedniejsze
miejsce na położenie min.
Woda była zimna, ale pracował już w znacznie trudniejszych
warunkach. Przypomniał sobie pewną operację zimą, w rejonie
Przylądka Północnego w Norwegii. Woda była wręcz lodowata.
Dostał wtedy tak silnych dreszczy, że z trudem dopłynął do pod-
wodnej bazy.
I tu było zimno, ale nie tak jak tam, w Norwegii. Zapewne z
przyjemnością powróci do ciepłego wnętrza łodzi, ale na razie z
radością poruszał się w mętnej, nieprzepuszczającej światła wodzie.
Zamierzona operacja była właściwie dziecinnie łatwa. Do
ustawionej już przez kolegów miny miał wmontować detonator
akustyczny, uaktywniany zdalnie za pomocą fal radiowych o
specjalnie wybranej częstotliwości.
Przed wyruszeniem w tę podróż powiedziano im, że to politycy
zadecydują o tym, czy i kiedy miny będą odpalone. Dodano, że tylko
w przypadku zagrożenia bezpieczeństwa nowego Związku Radziec-
kiego, który przecież utrzymywał ze Stanami Zjednoczonymi
poprawne, jeśli nie przyjacielskie stosunki, ta ewentualność może
wchodzić w grę. Miny były więc formą zabezpieczenia się na wszelki
wypadek, jako że, mimo przyjaźni, Stany nie zrezygnowały z
pewnych środków i rodzajów broni, które w każdej chwili mogły
zostać użyte przeciwko radzieckim
bazom i miastom. Takie wyjaśnienie wydawało się całkiem
przekonujące, a załogi mini-łodzi podwodnych nie orientowały się,
że nie mówiono im prawdy. Nie wiedziały, że miny były jedynie nie-
szkodliwymi atrapami, a operacja, jaką właśnie wykonywały, miała
charakter pułapki czy też przynęty. Koniew, który znał całą prawdę,
nie zamierzał jej ujawniać załodze. Nie powiedział, że po zrea-
lizowaniu jego planu miny te nie będą potrzebne, gdyż tridenty i tak
nie popłyną kanałem Hood.
Mina leżała na głębokości sześćdziesięciu metrów. Płynący tu prąd
zamulił ją nieco i Donskoj musiał oczyścić jej korpus za pomocą
strumienia sprężonego powietrza z pojemniczka zawieszonego u
pasa. Bańki powietrza i drobinki mułu uniemożliwiły na chwilę
widoczność. Donskoj odczekał, aż muł opadnie na dno, po czym
wziął się do pracy. Pracował powoli, systematycznie, z
przyjemnością. Po wielu godzinach zamknięcia w ciasnej przestrzeni
- wypoczywał.
Ernie krążył wokół Tima Sullivana z szybkością torpedy. Trzymał
się blisko niego, tak że prąd wypieranej przez delfina wody
ustawicznie wypychał komandosa ku górze. Czasami przesuwając
się z wdziękiem obok swojego instruktora i przyjaciela, delfin ocierał
się o niego delikatnie. Był to ich sposób porozumiewania się. Ernie
sygnalizował, że jest gotów do pracy.
Z umocowanej do pasa torby Tim wyjął nadajnik lokalizacyjny w
kształcie sztangi. Ernie schwycił go pyskiem, machnął płetwą
ogonową i zniknął w morzu. Komandos ruszył za nim. Nie spieszył
się jednak, i tak przy swoim przyjacielu nie miałby najmniejszych
szans.
W chwilę potem delfin powrócił bez lokalizatora. Był wyraźnie
podniecony.
Sullivan włączył swój odbiornik. Sygnały były bardzo słabe.
Zastanawiał się, do czego mógł być przytwierdzony aparat nadający
je. Czyżby Harry Coffin miał rację? Wyjął jeszcze jeden aparat. Ernie
złapał go natychmiast i zniknął.
Donskoj powracał do swojej mini-łodzi. Płynął powoli,
rozkoszując się ostatnimi minutami swobody. W pewnym
momencie kątem oka odnotował, że coś przemknęło koło niego.
Poczuł prąd wody. Całkiem instynktownie skurczył się, przyciskając
kolana do piersi, i to uratowało go przed uderzeniem delfina.
Widział kiedyś ludzi poranionych przez te zwierzęta i wiedział, jak
potrafią być groźne. Nos delfina uderzył
w podkurczone nogi mężczyzny, nie czyniąc mu większej krzywdy,
odrzucając go jedynie w kierunku mulistego dna.
Instynktownie wyczuwał, że zwierzę było tresowane, a to znaczyło,
że zaatakuje ponownie. Wyciągnął długi nóż, jeszcze mocniej
podciągnął nogi do góry i wysunął nóż ostrzem do przodu.
Delfin zaatakował powtórnie. Z przodu. Donskoj nie miał chwili
do namysłu i reagował zupełnie odruchowo. Ustawił ostrze noża tak,
że atakujące zwierzę dosłownie nadziało się na nie. Siła uderzenia
odepchnęła go do tyłu. Maska zakrywająca twarz przekrzywiła się
zasłaniając oczy. Poczuł w ustach smak słonej morskiej wody. W
prawej ręce czuł tak ostry ból, jakby mu ją wyrywano. Ogarnął go
strach... Strach przed wodą, przed delfinem, ale przede wszystkim
strach przed śmiercią.
Nie puszczał jednak noża. Delfin rzucał się i szamotał, ale nie
odpływał. Byli złączeni w śmiertelnym zwarciu. Obaj jakby przyrośli
do dwu końców noża - delfin do ostrza, człowiek do rękojeści.
Donskoj wiedział, że jego życie zależy od tego, czy utrzyma tę
rękojeść. Jeśli delfin zdoła się wyrwać, on musi zginąć.
Nic nie widząc, szarpany we wszystkie strony, półprzytomny,
ściskał nóż i starał się wbić go głębiej w miękkie, oślizgłe ciało. W
czasie tej szamotaniny maska na twarzy jeszcze raz się przekręciła -
znów widział. Zauważył, że nóż tkwi w brzuchu zwierzęcia. Wciskał
go głębiej i głębiej, starał się przecinać wnętrzności delfina. Oślepiła
go krew zwierzęcia. Woda wokół zabarwiła się na czerwono.
Nie miał pojęcia, ile czasu trwała ta walka, ale czuł, że zwierzę
wyraźnie słabnie. Wreszcie znieruchomiało.
Wyciągnął nóż z brzucha zwierzęcia. Poprawił maskę na twarzy.
Wiedział, że jeśli szybko nie powróci do łodzi, znajdzie się w
kłopotach. Nie miał pewności, czy jego ekwipunek nurka nie został
uszkodzony. Dostrzegł jeszcze, że martwe ciało delfina unosi płynący
ponad dnem prąd wodny. Skierował się do łodzi. Płynąc poczuł
ogarniającą go radość i podniecenie. Lata treningów nie poszły na
marne. Mogli kontynuować swą misję.
Ernie nie wracał. Instynkt mówił Sullivanowi, że coś się musiało
wydarzyć. Tylko co? Ernie był zbyt zdyscyplinowanym zwierzęciem,
żeby mógł nie wykonać zleconego sobie zadania - o tym nie mogło
być mowy. Kiedy przypłynął do Tima, był podniecony. Musiał
zobaczyć coś niezwykłego. Coś się wydarzyło, tylko co? Sullivan, dla
którego to zwierzę było kimś bliskim, jakby członkiem rodziny,
zaczął się o nie martwić.
Płynął w ciemnej, nieprzejrzystej wodzie i metalowym świersz-
czykiem wzywał przyjaciela. Nie było odpowiedzi. Poruszał się
ostrożnie, niepewny, na co może się natknąć. Może delfin
potrzebował jego pomocy? Włączył lokalizator i popłynął w
kierunku sygnałów. Po chwili znalazł porzucony przez Ernie'ego
czujnik. Leżał na dnie, w mule. Drugi czujnik milczał. Tim jeszcze
przez jakiś czas krążył wkoło, ale poszukiwania w mętnej wodzie nie
miały większego sensu. Zresztą kończył mu się zapas tlenu. Nie miał
wyboru. Musiał wracać.
Następnego dnia rano rybacy z Cypla Termination znaleźli mart-
wego delfina. Powiadomiony o tym Tim udał się do ich bazy i
uważnie obejrzał ciało częściowo już obgryzione przez ryby. Rana w
brzuchu była wyraźnie widoczna. Potrafił wyobrazić sobie walkę,
jaką przed śmiercią stoczył jego przyjaciel. Jak straszliwie cierpiał,
nim woda dostała się do jego płuc, nim stracił świadomość. Miał
nadzieję, że zabił go szok, zanim ból stał się nie do wytrzymania.
W kilka godzin później dwaj pozostali komandosi w towarzystwie
Bulla i Chestera zaczęli patrolować rejon wejścia do kanału. Mimo
wysiłków nie potrafili ustalić przyczyny śmierci Ernie'ego.
Harry Coffin zarządził dodatkowe środki ostrożności i zakazał
tridentom wpływać do kanału Hood.
ROZDZIAŁ V
Obudziła się gwałtownie. „Przez okno wpadało przytłumione
światło pochmurnego poranka.
Chmury wisiały nisko nad ziemią i dlatego ptaki milczały. A tak
liczyła, że ją obudzą.
Leniwe ptaki - pomyślała. Było już dziesięć po szóstej, a o szóstej
powinna nawiązać kontakt. Nie stało się jednak nic złego. Tamci
wiedzieli, że gdyby coś się wydarzyło, odezwałaby się punktualnie.
Mimo wczorajszego zmęczenia spała bardzo nędznie. Zwierzęta-
cienie, które wieczorem tańczyły na ścianie, odwiedziły ją we śnie.
Królik o uszach przypominających peryskopy zmienił się we śnie w
jakieś olbrzymie stworzenie. Byli gdzieś w lesie, gdyż słyszała szum
liści. Potem znowu znalazła się w domku, a zwierzęta pozłaziły z
drzew i zaglądały przez okna. Wkrótce zjawiły się w pokoju, czuła
ich cuchnące oddechy. Nie rzucały się na nią, patrzyły tylko pustymi,
przekrwionymi oczami.
Budziła się kilka razy, wstawała, chodziła po pokoju. Wypiła
kieliszek wina. Zrobiła sobie kawy. Nawet spacerując miała
wrażenie, że czuje odór jakichś zwierząt.
Nie bała się, była jednak zła na siebie. Czyżby zaczynała jej
doskwierać samotność?
Dlaczego prześladowały ją myśli o tym tajemniczym Rosjaninie z
łodzi podwodnej? Dlaczego chciała go spotkać? Tymi, którzy nią
kierowali, nie interesowała się specjalnie. Byli wobec niej grzeczni,
nawet jakby nieco onieśmieleni. Mężczyźni obawiają się kobiet,
które potrafią wykorzystać swoją kobiecość dla uzyskania jakichś
korzyści. A ona to właśnie robiła. Praca, którą wykonywała (jeśli
można to było nazwać pracą), podobała się jej coraz bardziej.
Mężczyźni, z którymi się spotykała, zajmowali wysokie stanowiska i
byli na ogół ludźmi interesującymi.
Pociągała ją ich inteligencja, choć trzeba przyznać, niektórzy i w
łóżku byli całkiem dobrymi partnerami. Nie rozważała moralnych
aspektów tego, co robi. Od mężczyzn nigdy nie przyjmowała
pieniędzy. Podniecało ją to, że musiała być zawsze bardziej czujna,
bardziej domyślna i inteligentniejsza niż jej partnerzy. Jej
mocodawcy byli z niej zadowoleni i często dawali temu wyraz.
Pobyt na wyspie był miłą odmianą w jej nieco monotonnym życiu.
Tu już była naprawdę sama. Jej jedyny obowiązek to meldowanie się
przez radio o szóstej rano. Była to bardzo prosta operacja, kilka słów
kodu, sygnał, że żyje i czuwa.
Wykonała ten obowiązek. Nie zadano jej żadnego pytania.
Zaczęła przygotowywać sobie śniadanie. Ken zawsze mówił, że
kiedy ciało słabe, należy „wrzucić coś porządnego na ruszt”, choć
sam nigdy nie przywiązywał do tego wagi i zazwyczaj nie miał
pojęcia, co je. Interesowała go ilość, a nie jakość.
Ken...
Myślała o nim teraz. Prawie nigdy się jej nie śnił. Należał do
przeszłości, a ten marynarz, na którego tu czekała, do przyszłości.
Uświadomiła sobie, że lata zatarły w jej pamięci twarz Kena. Już nie
widziała go tak wyraźnie jak niegdyś. Oczywiście nie potrafiła sobie
wyobrazić twarzy mężczyzny, którego tu oczekiwała, i może właśnie
dlatego podświadomie obdarzyła go pewnymi cechami Kena.
Jajka i tosty były doskonałe. Kawa pochodziła z Nowego Orleanu;
ten gatunek lubiła najbardziej. W lodówce znalazła śmietankę.
Dbano o nią.
Ken miał rację - śniadanie przywróciło jej dobre samopoczucie.
Wstała od stołu i przeciągnęła się. Poczuła potrzebę ruchu. Potem
pozmywa naczynia. Dobrze zrobi jej kąpiel w zimnej wodzie.
Narzuciła płaszcz kąpielowy i boso wybiegła na dwór. Idąc
opadającą do plaży ścieżką omijała kolczaste krzaki. Nisko nad wodą
leżała mgła, ale spoza niej widoczna już była wyspa po drugiej
stronie kanału. We mgle płynął jakiś kuter. Słyszała wyraźnie warkot
silnika.
Zrzuciła płaszcz, powiesiła go na gałęzi drzewa, a sama weszła do
wody. Była zimniejsza, niż Corinne się spodziewała, a śliskie
kamienie na dnie utrudniały chodzenie. Zanurzyła się jednak i dała
nurka. Po kąpieli czuła się odświeżona i silna. Było jednak zbyt
zimno, żeby pływać. Kilka silnych ruchów ramion i wyskoczyła na
brzeg. Owinęła się płaszczem i pobiegła do domu, pod prysznic. Ken
zrobiłby zapewne to samo.
Wytarła się dokładnie, ubrała i wyszła przed dom. Słońce zaczynało
przeświecać przez rozstępujące się chmury. Poczuła ostry zapach
jałowca.
Usiadła na leżaku. Pogrążyła się we wspomnieniach. Zobaczyła Kena
i Cory w ich małym pokoiku w Anglii.
Uszczypnęła się w rękę, żeby powrócić do rzeczywistości. Nie
można ustawicznie myśleć o tym, co minęło.
Przypomniała sobie swoją pierwszą pracę po śmierci tych dwojga.
Była urzędniczką w jakimś magazynie i siedziała w zimnym
wilgotnym pokoiku. Nie rzuciła jednak studiów i ukończyła je. W
tym właśnie okresie poprzysięgła sobie, że nie będzie więcej żyć w
nędzy, jaką musiała cierpieć razem z Kenem i Cory.
Wówczas to grono przyjaciół, jej i Kena, zaczęło się wykruszać.
Jedni - przede wszystkim jego przyjaciele - odsunęli się od niej. Inni
zmienili uczelnie. Jeszcze inni gdzieś się zapodziali. Byli i tacy,
którzy wyparli się swoich poglądów i dystansowali się od rewolu-
cjonistów.
Nie było to przyjemne, ale nauczyło ją samodzielności. Zaczynała
doceniać sytuację, kiedy ma się wystarczająco dużo pieniędzy na
względnie przyzwoite życie, na ubranie, na kupno książek. Oddając
hołd przekonaniom Kena chodziła czasami na zebrania partii
komunistycznej, ale były one nudne i w niczym nie przypominały
spotkań organizowanych przez niego. Nie wiedziała, że zauważono
ją i zaczęto obserwować. Ci, którzy to robili, byli do tej pracy
specjalnie przygotowani. Szybko zorientowali się, że zebrania jej się
nie podobają i dlatego pokazuje się na nich coraz rzadziej. Późniejsi
współpracownicy nie kryli przed nią, że spotkania te traktowali
jedynie jako okazję do poznania ludzi, którzy mogli im być
potrzebni.
Obserwowali ją przez całe lata, zanim zdecydowali się na
rozmowy, a i te prowadzone były początkowo przez ludzi niskiego
szczebla. Ile trwał ten okres wstępny? Pięć, może sześć lat. Już
wtedy jednak pomogli jej w znalezieniu lepiej płatnej pracy.
Pamiętała doskonale ów deszczowy dzień, kiedy po raz pierwszy
zobaczyła tego przystojnego, eleganckiego mężczyznę. Spotkali się w
pociągu jadącym z Londynu do Brighton. Nie miała pojęcia, że ma
do czynienia z jedną z ważniejszych figur KGB w Anglii. Właściwie
nigdy nie poznała całej prawdy o nim. Wszyscy oni potrafili
doskonale się maskować i świetnie odgrywać narzucone im role.
Nie znała jego prawdziwego imienia i nazwiska. Przedstawił się jej
jako David i wyglądał raczej na Amerykanina niż Rosjanina.
Zamówił kieliszek wytrawnego martini i poprosił kelnera o
przyniesienie większej ilości lodu. Gdy podano mu stek, odesłał go
do kuchni jako zanadto wysmażony. Czy naprawdę miał tego
rodzaju gusta, czy też zachowywał się tak, bo chciał uchodzić za
Amerykanina?
David był człowiekiem niezwykle uprzejmym. Rozmowa o niczym,
potem świetny obiad z doskonale dobranym winem i znowu
rozmowa o niczym. Gdy dochodzili do deseru, wiedział już o niej
wszystko, co chciał wiedzieć, a ona o nim jedynie to, że naprawdę
nie nazywał się David. Powiedziała mu o tym przy kawie.
Uśmiechnął się i stwierdził, że jest bardzo domyślna, co powinno
ułatwić im współpracę. Zamówił koniak. Właśnie wtedy
zaproponował, żeby poszli do łóżka. Zrobił to zresztą bardzo
delikatnie i dowcipnie, a kiedy odrzuciła propozycję, był wyraźnie
zadowolony.
Poszli do łóżka później i na jej warunkach. Spotkali się w hotelu,
gdyż stanowczo nie chciała robić tego w jego mieszkaniu. To wtedy
zdecydowała się ostatecznie na współpracę. David, który zdążył ją
poznać, był przekonany, że zwerbował doskonałego agenta. Utracił
wprawdzie kochankę, ale KGB zyskało świetnego współpracownika.
Już przed wieloma miesiącami Koniew zdecydował, że dowódcą
drugiej miniaturowej łodzi podwodnej będzie Tarancew. Z tych,
którzy byli brani pod uwagę, był najinteligentniejszy. Podobnie jak
Donskoj miał twardy charakter i był sprawny fizycznie.
Kiedy został odpowiednio przeszkolony, wraz z innymi
przerzucono go do tajnego ośrodka na wysepce Kotlin pod
Leningradem. Tu pod kierunkiem Koniewa zaczęli ćwiczyć na
symulatorach. Szkolenie miało charakter skomplikowanych gier
komputerowych: rozwiązywali najbardziej zawiłe zadania, które
mogły stanąć przed załogami mini-łodzi podwodnych w czasie
różnych operacji. Tarancew wykazał szczególny talent jako pilot
podwodnego pojazdu. Najtrudniejsze problemy rozwiązywał
bezbłędnie i szybciej od innych.
I to zadecydowało o wyborze na dowódcę łodzi. Otrzymał
polecenie dokładnego zapoznania się z topografią zatoki Puget.
Koniew uznał, że Donskoj i Tarancew są najwłaściwszymi ludźmi
do planowej przez niego operacji. Temu ostatniemu wyznaczył przy
tym zadanie, które powinno udowodnić, że trudne do wykrycia
mini-łodzie są w stanie operować pod wodą na najbardziej
ruchliwych szlakach handlowych świata.
Obie łodzie mogły jednocześnie opuścić okręt bazę. Podczas
ćwiczeń przeprowadzano tego rodzaju manewr. Koniew postanowił
jednak, że w praktyce będzie inaczej. Mini-łodzie nie wykonywały
zadań ofensywnych, a operacja z udziałem dwóch łodzi byłaby
łatwiejsza do wykrycia niż z udziałem jednej. Zdecydowano zatem,
że każda z nich ma odrębną misję. Płynęły więc oddzielnie i
wykonywały odmienne rozkazy.
Andriej Tarancew opuścił bazę „Gorki” w godzinę po łodzi
Dońskiego. Był całkiem innym człowiekiem niż jego kolega. Czarny,
szczupły, o bladej twarzy, pozbawionej jakichś cech szczególnych.
Podobnie jak Donskoj przeszedł szkolenie komandosa, ale jemu
zabijanie nigdy nie sprawiało przyjemności. By małomówny i
zamknięty w sobie.
Po opuszczeniu bazy wziął kurs na południe przez cieśninę
Admiralty, początkowo płynął drogą, jaką przed nim przebył
Donskoj. Był zadowolony, nawet szczęśliwy. Płynął powoli i
ostrożnie, opierając się jedynie na wskazaniach przyrządów, ale
zawsze dokładnie wiedział, gdzie się znajduje i jaki manewr musi
wykonać. Świadomość, że przeciwnik nie może go tak łatwo wykryć,
sprawiała mu satysfakcję. Niemal bezszelestnie, jak cień, przesuwał
się wśród mętnych wód zatoki.
Tak jak Donskoj dopłynął do wejścia do kanału Hood, ale tu wziął
kurs prosto na południe i wszedł do zatoki Puget. Trzymał się jej
zachodniego wybrzeża. Płynąc tym kursem osiągnął rejon Seattle.
Ani on, ani Koniew nie byli w stanie przewidzieć, z kim może się tu
spotkać.
Niszczyciel „Kinkaid” wypłynął wąskim kanałem zza Cypla
Orchard i wziął kurs na Seattle, którego wysokie, jasne budynki
odbijały promienie porannego słońca, tak że miasto leżące po
drugiej stronie zatoki Puget wydawało się o wiele bliżej, niż było w
rzeczywistości. Po sześciu miesiącach remontu w stoczni w
Bremerton był to pierwszy próbny rejs i dla okrętu, i dla kapitana
Hala Davisa, który objął dowództwo, kiedy okręt stał w doku.
Pierwszy raz czuł pod nogami drżący i kołyszący się pokład. Pokład
jego okrętu!
Po wyjściu z kanału okręt skierował się prosto na północ. Ruch w
zatoce był jak zawsze ogromny. Słychać było syreny statków
handlowych i promów zagłuszane czasami przez krzyk krążących
nad okrętem mew.
Pasażerowie mijanego właśnie promu z zaciekawieniem patrzyli
na niszczyciel z pełnym uzbrojeniem na pokładzie, który błyszczał
świeżą farbą. W środku, ukryta przed wzrokiem ciekawskich,
pracowała załoga i ekipa pracowników stoczni, przeprowadzając
dziesiątki prób z elektronicznym sprzętem i wszelkiego rodzaju
urządzeniami i mechanizmami, w jakie okręt został w czasie
remontu wyposażony.
Rejs miał trwać cały dzień. Davis wiedział, że spędzi go na mostku
kapitańskim. Zamierzali przepłynąć zatokę Puget i wyjść na cieśninę
Juan de Fuca, by na otwartych wodach dokonać dalszych prób z
silnikami, urządzeniami nawigacyjnymi i z bronią.
Mijali Seattle. Na wysokości przedmieścia Davis polecił zwiększyć
szybkość. Przyrządy umieszczone na mostku przekazywały dziesiątki
informacji o działaniu mechanizmów, urządzeń, silników. Wszystko
funkcjonowało normalnie, żadnych zakłóceń czy odchyleń od
normy. W pewnym momencie nad głośnikiem łączącym mostek z
sonarem zapaliło się światło i rozległ się czyjś głos:
- Mostek, tu sonar. Mamy kontakt... kierunek: trzy, trzy, zero...
odległość jakieś pięć tysięcy pięćset metrów... zbliża się.
Dziwne - pomyślał kapitan i odruchowo popatrzył w kierunku, o
którym meldowano. Zobaczył jedynie odległe białe domy przedmieś-
cia miasta.
- Sonar - oficer dyżurny na mostku, Jack Kirby, pochylił się w
stronę mikrofonu - namierzyłeś najprawdopodobniej jakiś kuter
rybacki powracający do portu.
- Wykluczone, mostek. To nie kuter. Kutry też mamy, ale o nich
nie melduję.
Hal Davis podniósł się ze swego miejsca i nacisnął guzik łączący
jego mikrofon z sonarem.
- Bosmanie, a nie odczytujecie przypadkiem odbicia od dna? Tam,
jak wynika z mapy, znajduje się kilka skalistych fałd.
- Wiem, kapitanie. To nie skały. Wygląda na łódź podwodną, choć
nie mam pewności. To coś małego. Z podobnymi sygnałami jeszcze
nigdy się nie spotkałem.
- Bosmanie - Davis uśmiechnął się wyrozumiale - tu łodziom
podwodnym nie wolno płynąć pod powierzchnią. Może w stoczni
założyli wam taki program, żeby was kontrolować.
- Niemożliwe, kapitanie. Proszę mi wierzyć. To cel. Identyfikuję to
jako łódź podwodną na kursie dokładnie przeciwnym do naszego.
Wkrótce nas minie.
- Proszę mi podać jej położenie - polecił Davis i stojącemu za nim
oficerowi pochylonemu nad stołem zarzuconym mapami rozkazał: -
Proszę to nanieść na mapę.
Sam cofnął się w głąb kabiny i stanął za stołem, żeby przypatrzeć
się mapie.
- Dwa, dziewięć, zero, dwa tysiące - padło z głośnika.
Davis wzrokiem odszukał to miejsce na mapie. Leżało
naprzeciwko latarni morskiej na Cyplu Apple Cove, w samym
środku korytarza, którym odbywał się ruch handlowy i pasażerski.
Nie mogło tam być żadnego kutra rybackiego.
- Sonar, czy cel jest nieruchomy? - rzucił do mikrofonu.
- Przesuwa się na południe. Miniemy go w odległości około tysiąca
pięciuset metrów. Doradzam atak.
Davis nie ukrywał zdumienia. Atakować? W pasie ruchu na
wodach zatoki Puget? Bez zapasów bojowej amunicji?
Spojrzał przez okno. Mijał ich właśnie kuter rybacki udający się na
łowiska. Nieco dalej widział dwa statki towarowe i kilka prywatnych
jachtów. Za nimi kilka barek. Co się, do diabła, działo?
- Ster na lewą burtę! - rozkazał i dodał zwracając się do Jacka
Kirby: - Przekonajmy się, z czym mamy do czynienia.
To było niesamowite. Tarancew nie miał pojęcia, dlaczego na tych
ruchliwych wodach operuje jakiś sonar, i to tak potężny. Nikt
przecież nie mógł się go tu spodziewać. W pierwszej chwili poczuł
przerażenie. Ten nieustający, rytmicznie powtarzający się dźwięk -
ping... ping... ping - wypełniał wnętrze miniaturowej łodzi i
szokował. Było to tak, jakby ktoś znajdując się w pustym
pomieszczeniu niespodziewanie poczuł na ramieniu dotyk czyjejś
ręki. Równie przerażeni byli Tupolew i Osipenko.
- Co się dzieje, do diabła? - zapytał jeden z nich nieco
histerycznym tonem.
A przecież nie byli tchórzami i niejednokrotnie znajdowali się w
opałach. Jednakże ten potężny dźwięk wypełniał całą łódź i szarpał
nerwy.
PING!
Zdawało się, że ściany łodzi drżą. Nie mieli wątpliwości, że to
sonar. Znali ten dźwięk doskonale. Nigdy jednak nie oczekiwali, że
zetkną się z nim w takiej właśnie sytuacji. Czyżby ktoś wiedział o ich
obecności? Stosunki pomiędzy Moskwą i Waszyngtonem były teraz
takie dziwne.
- Nie zwracajcie na to uwagi... - Tarancew zamilkł, rozumiejąc, że
mówi głupstwa. - W każdym razie nie ma się czym przejmować. Nie
złapią nas. Pewnie ktoś sprawdza swoją aparaturę.
Nacisnął guzik, wydając komputerowi polecenie zlokalizowania
źródła dźwięku.
- Nie zatrzymamy się? - zapytał Tupolew.
PING!
- Na razie nie. Pewnie sądzą, że namierzyli jakiś wrak albo że to
odbicia od dna. Nie mają powodów, by cokolwiek podejrzewać. -
Tarancew starał się, żeby jego głos brzmiał pewnie i spokojnie, choć
nie był ani pewny siebie, ani spokojny.
PING!
Skąd w tym właśnie miejscu sonar o tak znacznej mocy?
Komputer
bez trudności zlokalizował go i ustalił jego kurs, przeciwny do
kierunku, w jakim oni się poruszali. Nic na razie nie wskazywało,
żeby kurs ten ulegał zmianie. Najprawdopodobniej było to zupełnie
przypadkowe spotkanie.
- Jakie tu mamy dno? - zapytał Tarancew swojego zastępcę.
- Muł - brzmiała odpowiedź Tupolewa. - Bliżej brzegu dno jest
pofalowane. Silne prądy przypływowe i odpływowe.
- Na razie pozostajemy na kursie, chyba że... - Czerwone światełko
na tablicy rozdzielczej zasygnalizowało nowe odczyty komputera.
Sonar zmienił kurs.
- Skręca w naszym kierunku - zameldował Tupolew. - Zaczyna się
zbliżać.
Tarancew poruszył kołem sterowym. Poczuli lekki przechył i ich
łódź skierowała się w stronę brzegu.
- Kiedy wpłyniemy na płytsze wody, zgubią nas. Będą odbierać
wyłącznie odbicia od dna.
Wypuścili hydraulicznie płozy i po chwili usiedli w niewielkim
wgłębieniu na dnie, powodując podniesienie się kłębów mułu.
Wyłączyli wszystkie urządzenia, których praca mogłaby zdradzić ich
obecność. Siedzieli w milczeniu i czekali. Poczuli się bardziej
bezpieczni. Okręt czy statek, jaki ich namierzył, nie mógł ryzykować
wejścia na płytkie wody. Zapewne kapitan tamtego statku będzie
próbował ich zlokalizować. Wiedzieli jednak, że teraz byli nie do
wykrycia.
Hal Davis uważnie studiował mapę wybrzeża. Zbliżali się do niego
coraz bardziej, woda była coraz płytsza.
- Co nowego bosmanie? - zapytał przez mikrofon.
- Odbicia od dna, kapitanie. Na ekranie sama kasza. Poza tym nic.
- Jeśli zaraz czegoś nie znajdziecie, zmieniamy kurs. Dla waszej
przyjemności nie zamierzam wsadzić „Kinkaida” na skały.
- Szukamy - padła odpowiedź.
Davis ustawił teraz swój okręt równolegle do wybrzeża i płynął
niemal na linii, której nie mógł już przekroczyć, jeśli nie chciał
ryzykować wejścia na mieliznę. Zmniejszył szybkość, wreszcie kazał
zatrzymać silniki.
- Co tam mamy? - zapytał wreszcie niecierpliwie. - Nasze
dowództwo pomyśli zapewne, że zwariowałem.
- Że zwariowaliśmy obaj, kapitanie. Teraz zresztą nic nie mamy.
Zniknęli. Wszystko jednak jest nagrane na taśmie i jeśli uznają, że
zwariowaliśmy, to znajdą się z nami w jednej łodzi.
- Bierzcie tę taśmę i chodźcie tu, na mostek. Przygotujemy raport
dla admirała. Zapewne przyślą po taśmę helikopter.
Znowu włączyli wszystkie urządzenia, a komputer powiadomił
ich, że sonar przesuwa się w kierunku północnym. Podnieśli się z
dna i w chwilę potem ruszyli. Płynęli w całkowitym milczeniu, po
jakimś czasie usłyszeli, choć o wiele słabsze niż poprzednio, dźwięki
sonaru, który oddalał się na północ.
- Czy sądzisz, że po prostu zapomną o nas? - zapytał Tupolew.
- Wykluczone. Płynęli w naszym kierunku i usiłowali nas zloka-
lizować. Będą nas szukać, jak nie ci sami, to inni, których
zaalarmują. Gdy zapadnie noc, musimy powiadomić Koniewa. Być
może zmieni program operacji.
Tarancew zadecydował, że dopłyną do brzegów wysepki
Bainbridge i usiądą na płyciźnie. Tam panował zapewne mniejszy
ruch, a na brzegu nie było dróg. Na wyspie znajdował się jakiś
indiański rezerwat. W nocy podpłyną pod powierzchnię, żeby
wystawić antenę. Nikt nie powinien tego zauważyć.
ROZDZIAŁ VI
Ryng ogarnął wzrokiem pokój i zdumiał się w duchu. Patrzcie no,
patrzcie... Tak wcześnie rano, a przygnało tu tyle szarż. Najbardziej
śmieszył go wymuskany i sztywny adiutant admirała. Ciekawe, czy
nosi w teczce papier toaletowy, żeby w razie potrzeby podcierać
szefa. Wśród komandosów nie spotykało się takich nadętych,
oślizłych fagasów.
Harry Coffin, jak na admirała, był całkiem równym facetem. Z nim
można było konie kraść. Po co jednak zwołano tych wszystkich
oficjeli. Najlepszą, właściwie jedyną drogą do uporania się z tym, co
działo się w zatoce Puget, było udawanie, że w ogóle nic się nie
dzieje. Jeśli był tam ktoś, to musi uwierzyć, że nie został odkryty, że
może spokojnie działać, i wtedy dopiero się go dopadnie. Musi to
trochę potrwać, ale skutek będzie gwarantowany. Po co więc zbierać
tych facetów z orderami? Oni jedynie przeszkadzają.
Bernie Ryng był zdecydowanym zwolennikiem działania
szybkiego, ale spokojnego. Nie można rozgłaszać, że w operacji
biorą udział komandosi. Trzeba wszystko zaplanować, ale plan w
każdej chwili może ulec zmianie, w zależności od okoliczności. Tylko
tak pozbawia się przeciwnika szans.
Bernie Ryng czuł się trochę nieswojo. Zazwyczaj to właśnie on
planował operacje i zawsze wolał być w ofensywie. Operacje
obronna czy ochronna były dla niego czymś nowym.
Siedział w milczeniu i przysłuchiwał się dyskusji. Jakiś
wiceadmirał z Waszyngtonu proponował dokładne przeszukanie
całej zatoki Puget przy użyciu kilkunastu niszczycieli i fregat, którym
towarzyszyłyby łodzie podwodne i helikoptery.
Ryng milczał, ale w duchu pomyślał sobie, że jeśli przeciwnik jest
choć w połowie tak sprytny, jak na to wygląda, to zanim zacznie się
jakakolwiek operacja, albo się wycofa, albo ukryje i nic nie osiągną.
Przeciwnicy popełnili na razie jeden błąd - zabili Ernie'ego, choć
zrobili to najprawdopodobniej w obronie własnej. Oznaczało to
jednak, że był tam płetwonurek. Ryng pomyślał, że postąpiłby
zapewne tak samo, z tym że zatroszczyłby się o ukrycie ciała delfina.
Zresztą nie wiadomo, jakie okoliczności towarzyszyły temu, co
wydarzyło się tam w głębinach. Być może i on nie mógłby ukryć
delfina.
A to spotkanie z łodzią podwodną... czysty przypadek. Tamci nie
mogli przewidzieć, że jakiś okręt będzie tu sprawdzał swój sonar. A
Bernie nie miał najmniejszej wątpliwości, że była to łódź podwodna.
Musieli wiedzieć, że są namierzani, i natychmiast zniknęli. Co, do
diabła, mogła robić łódź podwodna w rejonie Seattle? Miniaturowa
łódź podwodna.
Jeśli usiłowali się ukryć, to mogli to być tylko Rosjanie.
Wprawdzie oba kraje były teraz w zasadzie sojusznikami, ale jedna i
druga strona była nadal bardzo podejrzliwa. Ostatecznie ani oni, ani
Rosjanie nie wyrzekli się broni atomowej. Rosyjskim dowódcom
tridenty musiały spędzać sen z powiek.
Przypomniał sobie przebieg wczorajszej odprawy u Harry'ego
Coffina. CIA wiedziała, że Rosjanie mieli miniaturowe łodzie
podwodne, wręcz idealne do szpiegowania i podmorskiej dywersji.
Utrzymywali to w największej tajemnicy, co bardzo niepokoiło
Waszyngton. Dlatego CIA starała się zdobyć jak najwięcej
informacji. Polityczna przyjaźń wcale nie osłabiała działań CIA z
naszej, a KGB z ich strony. I CIA natrafiła na jakieś sygnały, że
podwodny okręt baza z miniaturowymi łodziami pojawił się w
porcie nad Pacyfikiem. Potem gdzieś zniknął.
Należało więc przypuszczać, że „Kinkaid” natrafił na jeden z tych
mini-pojazdów. Waszyngton kanałem dyplomatycznym zapyta o to
Moskwę i na pewno dostanie stanowcze zaprzeczenie. Prawdę
muszą wykryć oni, komandosi i marynarze. Jeśli to była miniatura,
a nie mogło być inaczej, to okręt baza też znajduje się gdzieś w tym
rejonie. Musi wspierać załogę miniatury. W jej wnętrzu można
przebywać najwyżej przez kilka dni.
Co, u diabła, robiła łódź w tym właśnie miejscu, w rejonie Seattle
czy Bremerton? Sama zatoka Puget nie mogłaby interesować
Rosjan. Tam nie było przecież tridentów, które znajdowały się w
bazie w Bangor.
Wiceadmirał nie przestawał mówić. Roztaczał czarną wizję znisz-
czeń, jakich można by dokonać w Bremerton, gdzie mieściła się
stocznia i jakaś filia zakładów Boeinga, przy czym przewidywał
użycie torped, rakiet średniego zasięgu i różnych innych rodzajów
broni, które mu przychodziły na myśl.
Boże, co też ten facet wygaduje! Brakuje tylko inwazji dzikich
królików, pomyślał Ryng.
Poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś ręki. Odwrócił głowę. Za
nim siedział skulony Harry Coffin, który dał mu znak głową, żeby
wyjść. Gdy znaleźli się za drzwiami, Ryng, nie czekając, co powie
admirał, rzucił:
- Admirale, sądzę, że powinniśmy się zatroszczyć o bezpieczeń-
stwo pańskiej bazy. Ci tutaj odciągają naszą uwagę od tego, co jest
rzeczywiście ważne.
Coffin przytaknął skinieniem głowy. Nie miał wątpliwości co do
tego, że Związek Radziecki obawiał się tridentów. Wielokrotnie, przy
różnego rodzaju okazjach, Moskwa stawiała sprawę rezygnacji obu
stron z tego rodzaju broni, uważając, że w obecnym stanie
stosunków między obu supermocarstwami okręty podwodne
dysponujące strategiczną bronią jądrową nie są potrzebne.
Waszyngton jednak nie myślał o pozbyciu się broni, która dawała
mu możliwość druzgocącego uderzenia w każdym miejscu globu.
Rosjanie ze swej strony, a zwłaszcza rosyjscy wojskowi, nie ukrywali,
że jak długo istnieć będą tridenty, tak długo Rosja nie może się czuć
w pełni bezpiecznie. Niektórzy ludzie z Pentagonu, o czym Coffin
doskonale wiedział, od dawna przepowiadali, że Moskwa poczyni
jakieś kroki, żeby w razie konieczności móc zatrzymać tridenty w
bazie, nie dopuścić do ich wyjścia w morze. W każdym razie należało
liczyć się z tego rodzaju operacją radziecką i być przygotowanym do
jej udaremnienia. Tak przynajmniej powinien był rozumować
rozsądny i przewidujący dowódca. Właśnie dlatego Coffin
zaangażował grupę komandosów z delfinami.
- To są mądrzy faceci - mówił Bernie Ryng. - Gdyby nie zostali
zmuszeni do zabicia delfina, gubilibyśmy się teraz w domysłach, tak
jak ci tam, na sali. Dla mnie jest oczywiste, że tamtych nie interesuje
Bremerton, jak przypuszczają pańscy goście, a zwłaszcza ten
wiceadmirał z Waszyngtonu. Interesują ich jedynie tridenty.
- I mnie się tak wydaje - przytaknął Coffin. - Musisz jednak
pamiętać, że ci, którzy tam radzą, od dawna nie mieli do czynienia z
prawdziwymi operacjami na morzu. Teraz się muszą wymądrzać,
żeby uzasadnić swoje pobory i rangi.
- Mogę się założyć o każdą sumę, że płetwonurek, który zabił
Ernie'ego, dostał się na te wody łodzią podwodną. Mini-łodzią. Nie
przypłynął tu przecież kajakiem, nie przyszedł też na piechotę.
- Czy sądzisz, że taką właśnie łódź wykrył sonar „Kinkaida”?
- Wszystko na to wskazuje. Nie koncentrowałbym się jednak na
tym. Musimy myśleć przede wszystkim o bazie tridentów.
- Zgadzam się. Nie będziemy się przejmowali gadaniem tych
facetów. - Ruchem głowy wskazał na drzwi sali konferencyjnej.
- Ten wiceadmirał może nam jedynie przeszkadzać. Nie mógłby
pan skontaktować się z którymś z jego przełożonych, aby go
uspokoili?
- Nie martw się o wiceadmirała, Bernie, i zostaw go mnie. Powiem
ci, co zrobimy. - Harry Coffin gotów był zrobić wszystko, co w jego
mocy, żeby osłaniać swoją bazę, i to miało być głównym i jedynym
zadaniem komandosów.
W nocy, na kilka godzin przed tym, nim rozpoczęła się owa
konferencja, Mikołaj Koniew wysłuchał radiowego meldunku
Tarancewa. Połączenie przebiegało w ściśle określonym czasie i
zgodnie z wytycznymi. Tarancew podał swoje położenie, a oficer
siedzący obok dowódcy odnotował ten punkt na mapie. Koniew
popatrzył na mapę i jeśli się nawet zdziwił, nie dał tego poznać po
sobie. Wiedział, że dowódca mini-łodzi zaraz wyjaśni, dlaczego skrył
się u wybrzeży niewielkiej wysepki Bainbridge, na płytkich wodach,
na których nie było żadnego ruchu.
Połączenie mogło uchodzić za całkowicie bezpieczne.
Porozumiewali się na falach krótkich w zakresie rzadko
wykorzystywanym, a ponadto głos był elektronicznie kodowany przy
nadawaniu i elektronicznie rozkodowywany przy odbiorze.
Tarancew zameldował, że zostali namierzeni przez sonar z
jakiegoś amerykańskiego okrętu, który nawet próbował ich ścigać.
Koniew zastanawiał się. Tarancew miał odciągnąć uwagę Amery-
kanów od kanału Hood, a nawet zasugerować im, że celem operacji
może być Bremerton. Zbyt szybko jednak wykryto obecność łodzi.
On sam nie był jeszcze dostatecznie przygotowany do wykonania
zadania. Na razie miał zbyt mało danych, żeby podjąć jakąś decyzję.
Polecił więc Tarancewowi pozostać w ukryciu i zgłosić się za
dwadzieścia cztery godziny. Sam postanowił połączyć się z placówką
na brzegu.
Meldunki od Dońskiego nie nadchodziły, co znaczyło, że u niego
wszystko było w porządku.
Dokładnie o godzinie 0.01 Koniew przeszedł na inną długość fali.
- Stacja Vancouver. Tu Drwal dziewięć. Odbiór - mówił do
mikrofonu.
Odczekał trzy minuty i powtórzył wezwanie.
W minutę później w głośniku odezwał się kobiecy głos:
- Drwal dziewięć, tu stacja Vancouver. Mam nadzieję, że luki masz
już pełne i wracasz do domu. Co masz do przekazania?
Kobieta? Poczuł dziwną przyjemność słuchając tego głosu. Od ilu
tygodni nie rozmawiał z kobietą?
Otrzymał odpowiedź, jakiej oczekiwał. Nie bał się podsłuchu, gdyż
tak mógł rozmawiać każdy.
- Mój numer dwa miał przypadkowe spotkanie. Chciałbym
wiedzieć, jaka była na to reakcja. Przekaż przy następnym
połączeniu.
Usłyszał spokojną odpowiedź:
- Rozumiesz, że natychmiast nie mogę tego załatwić. Przykro mi,
ale to musi potrwać.
Wyczuwał w tym głosie sympatię i chęć niesienia pomocy. Starał
się wyobrazić sobie tę kobietę, ale nie potrafił.
- Poczekam - odpowiedział. - Koniec.
Połączenie było bardzo krótkie, tak jak ich tego uczono. Zamknął
oczy. Kobieta, z którą rozmawiał, musiała być młoda i atrakcyjna.
Pierwsza, jaką słyszał od wielu tygodni. Zdumiał się, że zrobiło to na
nim takie wrażenie. Właściwie najsmutniejsze w tym spotkaniu w
eterze było to, że najprawdopodobniej nigdy się nie spotkają twarzą
w twarz.
Po zakończeniu rozmów radiowych znowu się zanurzyli. Pozo-
stawali w tym samym rejonie, a więc u wschodniego wejścia do
cieśniny Juan de Fuca, nieco na północ od miejscowości i półwyspu
Dungeness, gdzie rozdzielili się z obiema miniaturkami. Płynęli z
minimalną szybkością po bokach trójkąta. Nad nimi przechodził
główny szlak statków handlowych. Koniew wybrał to miejsce z
całym rozmysłem. Zlokalizowanie ich właśnie tu było bardzo mało
prawdopodobne.
Jakże trudno było wyobrazić sobie człowieka na podstawie
brzmienia jego głosu. Musiała przyznać, że głos się jej podobał. W
nocy śniła, że rozmawia z rosyjskim oficerem. Wyglądał dokładnie
tak, jak ludzie z Zachodu wyobrażają sobie Rosjan: wysoki blondyn z
lekko wystającymi kośćmi policzkowymi i jasnoniebieskimi bły-
szczącymi oczami.
Zbudziła się bardzo wcześnie. Na dworze była gęsta mgła, w
pokoju panował szary półmrok. Wsunęła nogi w ciepłe pantofle,
narzuciła szlafrok i pomaszerowała do kuchni. Tu napiła się soku z
grejpfruta i nastawiła wodę na kawę.
Popijając ją zastanawiała się nad swoją sytuacją. Wiedziała, że
uczestniczy w jakiejś wielkiej, poważnej operacji, o wiele większej,
niż początkowo przypuszczała. Co mówił ten głos? Jakieś
przypadkowe spotkanie jego numeru dwa? O co tu mogło chodzić?
Czyżby były dwie
łodzie podwodne i jedna z nich została zlokalizowana? Gdzie oni się
ukrywają? W Kanadzie nie ma niczego, co usprawiedliwiałoby jakieś
operacje. Tak, to na pewno Amerykanie wpadli na ich ślad.
Wyszła przed dom i spojrzała w niebo. Mgła opadała, tak jak
wczoraj, ukazując czyste niebo. Zapowiadał się kolejny słoneczny
dzień. Niewidoczne jeszcze ciągle mewy darły się wniebogłosy.
Niecierpliwiły się czekając, aż mgła opadnie. Dopiero wtedy będą
mogły zjeść śniadanie.
Gdy wskazówki zegara osiągnęły szóstą, nastawiła radio na
umówioną długość fal i przez kilka minut czekała. Czerwone
światełko na skali informowało, że ktoś włączył się na tej długości.
Nadali swój szyfr identyfikacyjny, po czym Corinne przekazała to, co
miała do przekazania. Ku swemu zaskoczeniu natychmiast uzyskała
odpowiedź.
- Znam sprawę...
Czyżby to był głos Roberta? - starała się zidentyfikować rozmówcę,
ale nie była pewna.
- Poinformuj, że to zwykły przypadek. Próba urządzeń. Zapewnij,
powtarzam, zapewnij, że to przypadek.
Chwila przerwy. Być może jej rozmówca otrzymywał od kogoś
jakieś wyjaśnienia, albo też czytał tekst z notatek. Potem znowu ten
sam głos:
- Niemniej jednak sprawę trzeba potraktować poważnie. Oni też ją
tak traktują... - Znowu chwila przerwy w transmisji i ponownie głos
mężczyzny: - Będą poszukiwali. Nie wolno dopuścić do zlokali-
zowania obiektu. Powtarzam... nie wolno dopuścić. Raczej się
wycofać. Ujawnienie w ogóle nie wchodzi w grę. To rozkaz.
Powtarzam... rozkaz. Tamten ma się teraz łączyć z tobą zawsze o
północy i pozo stawać na nasłuchu przez godzinę. Gdybyśmy coś
mieli, włączymy się w tym czasie.
Miała ochotę zapytać, dlaczego sami nie połączą się bezpośrednio
z tą łodzią podwodną, jeśli to w ogóle była łódź, ale się
powstrzymała. I tak nie wyjaśniono by jej tego. Zresztą połączenia
musiały być jak najkrótsze. Wprawdzie prowadzono je na rzadko
używanych częstotliwościach fal, ale wytłumaczono jej, że nie wolno
dopuścić do zlokalizowania ani nadawcy, ani odbiorcy.
- Czy masz coś jeszcze do przekazania? - usłyszała.
- Nie.
- Kolejny kontakt w nocy po twojej rozmowie z tamtym. Koniec.
Światełko na skali odbiornika zgasło. Rozmówcy wyłączyli się.
Oparta wygodnie o poręcz fotela rozmyślała. Była przekonana, że
wplątała się w coś bardzo niebezpiecznego. Bardziej niż wszystko, co
robiła w Vancouverze. Czuła się odpowiedzialna za tego nieznanego
jej człowieka, który zapewne ukrywał się gdzieś niedaleko w
głębinach morza. Ta mieszanka zagrożenia i odpowiedzialności
sprawiła jej swoistą przyjemność.
Teraz musi czekać do północy. Dlaczego temu z morza wolno się z
nią łączyć tylko raz na dobę, i to właśnie o północy? Czy nie powinno
się go szybciej ostrzec przed niebezpieczeństwem? Zaczynali go
szukać.
Gdy słońce podniosło się wyżej i zaczęło przygrzewać, wzięła
książkę i wyszła przed dom. Nie było upalnie, ale w słońcu wystar-
czająco ciepło, żeby się opalać bez niczego. Wysmarowała ciało
olejkiem i ułożyła się na materacu. Pomyślała, że następny
mężczyzna, z którym pójdzie do łóżka, zobaczy ją całą opaloną. Czy
mógłby to być ten rosyjski oficer, który gdzieś tam w morzu czekał
na jej ostrzeżenie?
Minęła co najmniej godzina, gdy się zorientowała, że machinalnie
przewraca kartki książki, nie mając pojęcia, co czyta. Jej myśli
opanowały jakieś fantazje i marzenia o mężczyźnie, którego nie
znała, a tylko raz słyszała jego glos. Poczuła podniecenie.
ROZDZIAŁ VII
Okręt podwodny o napędzie atomowym „Seahorse” pozostawał w
służbie od dwudziestu lat i wykonał w tym czasie wiele trudnych
operacji w najróżniejszych rejonach świata. Zadanie, jakie otrzymał
obecnie, wydawało się jednak dziwne. Rozkaz brzmiał: Patrolować
cieśninę pomiędzy Port Angeles na półwyspie Olympic, w stanie
Waszyngton, a kanadyjskim portem Victoria na wyspie Vancouver.
„Seahorse” był jedynym okrętem podwodnym tej klasy, w bazie w
Bremerton, i on też jako pierwszy, i na razie jedyny, otrzymał rozkaz
patrolowania. W dwadzieścia cztery godziny później miał do niego
dołączyć drugi okręt tej samej klasy. Wtedy przez cieśninę nie
przepłynie niezauważona nawet większa ryba.
Kapitan natychmiast zorientował się, że patrolowanie wcale nie
będzie łatwe. Urządzenia elektroniczne rejestrowały całą kakofonię
dźwięków oraz ich echa. Związane to było z bardzo ożywionym w
tym miejscu ruchem statków handlowych, kutrów rybackich i
prywatnych jachtów.
Gdy wypłynęli na głębokie wody, wzięli kurs na zachód. Oficer
nawigacyjny wykreślił linie kursu, którym miał się odbywać patrol.
Wcześnie rano samolot patrolowy za pomocą detektora
magnetycznego wykrył jakieś słabe sygnały na północ od latarni
morskiej w New Dungeness. Ponieważ nie było w tym rejonie
żadnych zatopionych wraków, „Seahorse” zamierzał zacząć patrol od
skontrolowania tego kwadratu. Gdyby odkryto jakąś łódź
podwodną, rozkaz brzmiał: Atakować!
Kapitan „Seahorse'a” wiedział o tym, że sonar niszczyciela i
„Kinkaid” wykrył wczoraj obiekt, który identyfikowano jako nie-
przyjacielską, zapewne rosyjską, łódź podwodną,
najprawdopodobniej miniaturę. Wynikałoby z tego, że gdzieś w tym
rejonie znajduje się okręt podwodny
spełniający rolę bazy. Istniała szansa spotkania albo mini-łodzi, albo
okrętu bazy. Oba spotkania mogły być niebezpieczne. Na pytanie,
czy nie są to przypadkiem wymyślone w Pentagonie i uzgodnione z
Kremlem i z Białym Domem manewry amerykańsko-radzieckie,
kapitan otrzymał zdecydowaną odpowiedź: nie. Miał więc atakować,
ale mimo takich rozkazów w głębi ducha był przekonany, że rzecz
jest gdzieś wysoko uzgodniona, co najprawdopodobniej wyjdzie na
jaw, kiedy nawiąże kontakt z przeciwnikiem.
Z drugiej strony cieśniny, a więc u wyjścia na Pacyfik, podobne
zadania patrolowe podejmował drugi atomowy okręt podwodny.
Gdyby intruz został zlokalizowany, miał mu odciąć drogę ucieczki.
Znalazłby się wtedy w kleszczach między dwoma okrętami podwod-
nymi, atakowany jednocześnie z góry przez lotnictwo.
Taka koncepcja operacji wydawała się logiczna, ale planowanie w
gabinetach strategów i dowodzenie zanurzonym okrętem podwod-
nym to dwie różne sprawy, zwłaszcza jeśli zadanie ma być
wykonywane na tak ruchliwych wodach, że na ekranach radaru i
sonaru uzyskiwano całą plątaninę linii niemożliwych do
zidentyfikowania.
Kapitan „Seahorse'a” miał do tego wszystkiego stosunek bardzo
sceptyczny. Okręty radzieckie nie miały żadnych powodów, żeby się
wkradać do cieśniny. Było to zbyt niebezpieczne, po prostu głupie i
całkiem sprzeczne z aktualnymi stosunkami supermocarstw. Praw-
dopodobnie jakiś statek rzucił potajemnie do morza pojemniki z
odpadami toksycznymi i właśnie te pojemniki zostały wykryte przez
samolot. Stąd cały alarm i polecenie odszukania igły w stogu siana.
Okręt płynął ustalonym kursem. Obsługa sonaru już pracowała,
wykorzystując dodatkowo sygnały rejestrowane przez hydrofony
rozmieszczone na dnie cieśniny. Odbierano dziesiątki takich
sygnałów i każdy starano się zidentyfikować, co nawet dla
doskonałych fachowców „Seahorse'a”, dysponujących
najnowocześniejszym sprzętem, było zadaniem wyjątkowo
żmudnym i jak dotąd bezowocnym.
Naturalnym środowiskiem okrętu podwodnego jest głębokie,
otwarte morze. Tam, w głębinach, okręt taki porusza się najpewniej.
A kiedy dwa okręty podwodne polowały na siebie, zawsze starały się
unikać ruchliwych szlaków. Obie strony zachowywały się w takich
wypadkach jak rewolwerowcy, z których każdy chciałby
niepostrzeżenie podejść przeciwnika i pierwszy oddać strzał. Tu
sytuacja była inna. I polowanie na tych wodach było ogromnie
utrudnione.
„Seahorse” wpłynął w wyznaczony kwadrat i podjął poszukiwania.
Jego kapitan wiedział doskonale, że jeśli znajduje się tu jakiś okręt
podwodny przeciwnika, on sam nie zdradzi swojej obecności, a
zlokalizowanie go nie będzie łatwe. Złościła go myśl, że przecież
mogą to być manewry potajemnie uzgodnione między Wa-
szyngtonem a Moskwą i że w manewrach tych właśnie on może się
okazać gorszy.
- Kapitanie!
Koniew rozpoznał głos podoficera obsługującego stację sonaru i
odwrócił głowę.
- Namierzyłem chyba okręt podwodny.
- Sądzisz? - Oczy Koniewa zwęziły się lekko.
- Mamy tak wiele sygnałów... Ruch ogromny... Cała kakofonia
dźwięków... - Podoficer rozłożył ręce, dając do zrozumienia, że są
wobec nich bezradni. - Wyłapaliśmy jeden dźwięk, który sugeruje,
że coś płynie pod wodą. Próbujemy go wyizolować, ale na razie
zanika. Może się mylę, ale wygląda to na okręt podwodny.
Koniew milczał. Wiedział, że w ich sytuacji lepiej było się mylić,
niż dać się zaskoczyć. Przez myśl przemknęły mu strzępy rozkazów,
jakie otrzymał przed wypłynięciem - unikać wszelkich kontaktów...
nie atakować, chyba że zagrożony jest główny cel misji... jeśli
zostaniesz zmuszony do ataku, cel musi być natychmiast zniszczony,
a ty wycofujesz się, żeby uniknąć dalszych spotkań. Z całą pewnością
nie była to jedna z jego mini-łodzi. Ich położenie znał dość
dokładnie. Ani inna radziecka łódź podwodna. To mogli być
wyłącznie Amerykanie.
- Dobry jesteś - pochwalił obsługującego sonar podoficera, a
stojącemu za nim swojemu zastępcy rozkazał: - Zachować ciszę,
przygotować wyrzutnię torped!
Wolał być przygotowany na każdą ewentualność, również do
natychmiastowego zniszczenia poszukującego go okrętu
podwodnego, jeśli tamci rzeczywiście go szukali. W jego sytuacji nie
było czasu na zabawę w kotka i myszkę.
Załoga „Gorkiego” była zgranym, doskonale wyszkolonym zespo-
łem. Polecenia kapitana wykonywano szybko i bezszmerowo. Ludzie
mieli zaufanie do dowódcy i wierzyli, że wyciągnie ich z każdej
opresji.
Tym razem załoga nie znała jednak i nie mogła znać rzeczywistego
celu operacji i Koniew doskonale o tym wiedział. W ich armii, i tej
dawnej, komunistycznej, i obecnej, narodowej, wśród dowódców
dominowało przekonanie, że im mniej żołnierz wie na temat
wykonywanej operacji, tym mniej się boi i denerwuje. W takim też
duchu nadal szkolono żołnierzy. Koniew nie był zwolennikiem tej
teorii, ale niewiele mógł zrobić. Nie mógł ujawnić rzeczywistego celu
operacji.
Płynęli nadal bardzo wolno i bardzo cicho. Mieli znaczną
przewagę nad przeciwnikiem, przede wszystkim dlatego, że już go
wykryli, a sami najprawdopodobniej pozostawali niezauważeni.
Przeciwnik tymczasem zaczął schodzić nieco głębiej, o czym
świadczyły łatwe do zidentyfikowania odgłosy.
- Posuwa się w kierunku północno-zachodnim z szybkością około
dziesięciu węzłów - raportował sierżant.
Kurs ten oznaczał, że tamci płyną niemal prosto na „Gorkiego”.
Czyżby to był czysty przypadek?
- Ustal jego dokładny kurs - polecił Koniew.
- Kurs: dwa, dziewięć, zero. Szybkość: trzynaście węzłów -
zameldowano.
A w chwilę potem uzupełnienie:
- Płyną stałym kursem. Nie manewrują.
Koniew gorączkowo rozważał sytuację. Gdyby tamci już go
usłyszeli, wykonaliby pewne manewry, żeby dokładniej
zidentyfikować cel. Gdyby teraz zaczął się wycofywać, natychmiast
by go usłyszeli. Załoga „Gorkiego” zachowywała się dotąd bardzo
cicho i można było przyjąć, że nie zostali wykryci. A jeśli się mylił?
Wydawało się, że ma jeszcze szansę, iż go nie wykryją albo po prostu
zgubią.
- Utrzymujemy stały kurs i niezmienioną szybkość - powiedział
cicho. Nie mógł podjąć innej decyzji. Obsłudze wyrzutni torped
rozkazał, by była gotowa do oddania strzału. To na wypadek, gdyby
tamten okręt nie zmienił kursu. Jeśli nie będzie innego wyjścia,
musiał być pewny, że „Gorki” wystrzeli pierwszy.
Kapitan „Seahorse'a” był sfrustrowany. Ze wszystkich stron
otaczały ich jakieś źródła dźwięków. Znajdowali się właśnie w kwad-
racie, w którym samolot zwiadowczy wykrył źródło fal
magnetycznych. Niczego jednak nie namierzyli. Jeśli nawet coś tu
było, to doskonale ukryte.
Ponieważ poszukiwania nie dawały rezultatu, kapitan kazał zato-
czyć koło, by mogli przeszukać dokładniej cały kwadrat. Czas wlókł
się ogromnie wolno, nic się nie działo. Kapitan wszedł do
pomieszczenia sonaru i zza pleców operatorów patrzył na ekrany.
Wychwytywali każdy dźwięk i usiłowali go przeanalizować, szukając
czegoś, co mogłoby się wydawać podejrzane.
Zakreślili pełne koło - i nic. Kapitan wszedł do sterowni i wydał
polecenie powrotu do poprzedniego kursu. W miejscu
odnotowanym przez samolot nie znaleźli niczego podejrzanego.
- Zakreślili koło i chyba biorą poprzedni kurs, kapitanie.
Koniew skinął głową. Tamci najwyraźniej czegoś szukali. Teraz
znowu płyną prosto na nich. Czy domyślili się? Czy byli gotowi do
ataku?
Sonar podawał odległość celu po przebyciu przez okręt każdych
dwustu metrów, meldując zmniejszanie się odległości pomiędzy
nimi. Tamci znajdowali się w idealnej pozycji, żeby oddać do nich
strzał.
Torpedy, jakimi dysponował Koniew, rozwijały dużą szybkość i
miały automatyczny celownik nakierowany na źródło dźwięków,
jakie wydawały obracające się śruby. Przeciwnik nie miał
najmniejszych szans ucieczki. Zachowanie się Amerykanów
wskazywało natomiast na to, że poszukują właśnie ich i że się do
nich zbliżają.
Szef zmiany sonaru na „Seahorse” wreszcie wychwycił podejrzane
źródło dźwięku. Było bardzo słabe, zanikające, ale całkiem wyraźne.
- Kapitanie, jakiś obiekt przed nami! Coś, co wyprodukował
człowiek.
- Zbadać! - padło polecenie.
PING!
Wiązka dźwięków poleciała przez głębiny w kierunku niezbyt
odległego celu.
PING!
- Odkryli nas, ale nie wiedzą, co to - stwierdził ze spokojem
Koniew. Nie miał już wątpliwości, że atak będzie konieczny.
Wewnątrz okrętu panowała kompletna cisza. Wszyscy stali na
swoich miejscach gotowi do wykonania rozkazów dowódcy.
- Przygotować torpedę...
Sierżant sonaru monotonnym, pozbawionym cienia emocji głosem
podawał położenie przeciwnika. Kiedy ten znalazł się na najdogod-
niejszej dla „Gorkiego” pozycji, Koniew wydał rozkaz. Poczuli lekki
wstrząs, gdy torpeda została wystrzelona z wyrzutni.
- Torpeda wystrzelona w naszym kierunku! - w głosie człowieka z
obsługi sonaru zabrzmiały tony histerii.
Nadsłuchujący nie mieli najmniejszej wątpliwości. Słyszeli
wyraźnie płynącą torpedę.
- Cała naprzód! - krzyknął kapitan „Seahorse'a” i kazał skierować
okręt ostro w głębinę. Podłoga pod nogami załogi pochylała się w
stronę dziobu.
- Ile do dna?
- Około osiemdziesięciu metrów.
To zbyt mało, żeby wykonać manewr, który pozwoliłby na
zgubienie torpedy. Gdyby byli na otwartym oceanie, sytuacja byłaby
całkiem inna. Kapitan wiedział, że torpeda jest szybsza od jego
okrętu. Mogli próbować manewrowania, żeby opóźnić trafienie, ale
uciec się nie da. I znowu przemknęła mu przez głowę myśl, że to
przecież ćwiczenia i że najwyraźniej je przegrają, ale nic im się nie
stanie. Przecież radzieccy marynarze byli przyjaciółmi. Tak w
każdym razie zapewniało dowództwo i polityczni przywódcy kraju.
- Wypuścić makiety! - rozkazał. Chodziło o fałszywe cele, które
mogły odwrócić od nich uwagę torpedy.
„Seahorse” gwałtownie zmienił kurs i znalazł się w odległości
piętnastu metrów od mulistego dnia. Niżej już zejść nie mogli.
Ponownie wypuścili makiety. Torpeda była coraz bliżej. Goniła
okręt, jakby przyciągana magnesem, nie zwracając uwagi na
wypuszczone makiety. Po prostu urządzenie naprowadzające w
dziobie torpedy kierowało pocisk na źródło dźwięków.
Nastąpiło uderzenie. W rufę okrętu. W niespełna sekundę potem -
wybuch. Strumienie wody pod ogromnym ciśnieniem wdarły się do
maszynowni.
„Seahorse” przestał posuwać się do przodu. Tony wody zaczęły
ściągać go w dół, do dna. Wprawdzie sygnały komputerowe odizolo-
wały dziób okrętu od zmiażdżonej rufy, ale opadanie nie ustawało.
W chwilę potem zgasło światło na pokładzie i w tym samym
momencie „Seahorse” uderzył w dno, podnosząc fontannę mułu.
Okręt zamienił się w stalową trumnę, która spoczęła sto pięćdziesiąt
metrów pod powierzchnią oceanu.
Mikołaj Koniew słyszał wyraźnie huk pękających przegród i wyob-
raził sobie przerażenie tamtych ludzi, którzy w ostatniej sekundzie
życia zrozumieli, że przegrali z kretesem. Potem jeszcze jeden huk,
wywołany zapewne zetknięciem się kadłuba statku z dnem, i cisza.
Istniało prawdopodobieństwo, że odgłosy te zarejestrowały
również statki przepływające w okolicy. Zapewne wkrótce na
powierzchnię wody wypłynie olej i szczątki rozbitego okrętu,
wskazując miejsce, gdzie doszło do podwodnej tragedii. Wydarzenie
musiały też odnotować hydrofony porozmieszczane na dnie cieśniny.
Rozkazy, zgodnie
z którymi działał, były jasne: nie mógł pozostać w tym miejscu. Cel
zniszczono i nie był już niebezpieczny. W ciągu kilku najbliższych
godzin rejon ten zaroi się od poszukujących go samolotów i okrętów.
Skierował więc „Gorkiego” na południe. Płynęli w kierunku Cypla
Dungeness, gdzie dno morskie opadało stromo do głębokości
jakichś stu metrów. Mogli się tam ukryć pozostając jednocześnie
blisko brzegu. Cypel był prawie niezamieszkany, a więc w nocy będą
mogli bez obawy podpłynąć pod powierzchnię i wysunąć antenę.
Koniew zamknął się w swojej kajucie i położył na koi. Leżał z
przymkniętymi oczami i zastanawiał się. Czy spotkanie, z jakiego
wyszedł na razie zwycięsko, to przypadek, czy też skutek jakichś
przecieków na Kremlu? W Moskwie sytuacja skomplikowała się.
Wszędzie kręcili się Amerykanie i naprawdę trudno było powiedzieć,
kto i w jakim zakresie z nimi współpracował. A może popełniono
jakieś błędy podczas operacji? Mimo wszystko jednak spotkanie to
było chyba czystym zbiegiem okoliczności. Amerykanie mogli coś
podejrzewać, ale na pewno nie mieli pojęcia, o co tak naprawdę
chodzi.
Szybko się zorientują, że stracili okręt podwodny. Zastosują
drastyczne środki, by zabezpieczyć bazę tridentów. Doszedł do
wniosku, że trzeba skierować ich uwagę w innym kierunku. Cel
operacji musi zostać osiągnięty, i to jest ważniejsze niż wszystko
inne, niż życie jego podkomendnych. Zatopienie amerykańskiej
łodzi podwodnej zmienia sytuację. Trzeba wydać Tarancewowi
odpowiednie dyspozycje. A Donskoj... wierny, oddany i zawsze
twardy Donskoj... on też nie może o niczym wiedzieć.
Admirał Harry Coffin przeciągnął się, a zrobił to po raz trzeci w
ciągu ostatnich trzydziestu minut. Ryng zdawał sobie sprawę, że
Coffin próbuje w ten sposób odprężyć się i zmniejszyć napięcie, jakie
każdy z nich odczuwał. Już od ponad godziny wiedzieli o tragedii
„Seahorse'a”. Nie mieli najmniejszej wątpliwości, że nie był to po
prostu wypadek. Samoloty patrolowe odkryły już plamy ropy i jakieś
pływające szczątki w rejonie, gdzie się wydarzyła katastrofa. Wrak
leżał na głębokości stu pięćdziesięciu metrów, z pewnością
całkowicie zniszczony.
Przypuszczali, że tragedię spowodowała torpeda lub mina.
Wybuch nastąpił najprawdopodobniej w tylnej części okrętu, a
zatem należało się domyślać, że była to torpeda akustyczna,
namierzająca źródło dźwięku, a więc śrubę. Wszystko to jednak były
tylko domysły. Kto i z
jakich powodów mógł zatopić amerykańską łódź podwodną w
okresie pokoju? Stosunki z Moskwą zdawały się wykluczać tego
rodzaju akcję. Czyżby jakaś prowokacja szalonych dowódców woj-
skowych? Odpowiedzi na to i wiele innych pytań leżały jednak poza
zasięgiem ich możliwości.
Bernie Ryng czuł się tak samo zagubiony jak Coffin. Czyżby to
naprawdę zrobili Rosjanie? Niemal na pewno ich łodzie podwodne
znajdowały się w tym rejonie. Nikt inny by się tu przecież nie
pojawił, co jednak niczego jeszcze nie wyjaśniało. A w ogóle dlaczego
się tu znaleźli? Co chcieli osiągnąć, jeśli zdecydowali się na tak
szaleńczy krok jak zatopienie „Seahorse'a? A może jednak był to
tragiczny wypadek?
- Jestem przekonany, admirale, że ich rzeczywistym celem jest
baza tridentów. - Bernie przerwał przeciągające się ciężkie
milczenie.
- Masz całkowitą rację, choć nie wszyscy zarówno u nas, jak i w
Waszyngtonie podzielają tę opinię.
Ryng nie odpowiedział. Zastanawiał się nad tym, kto mógł
dowodzić tą operacją. Ktoś, kto nie cofał się przed niczym -
odpowiedział sam sobie. - Kto nie zastanawiał się nad reperkusjami
międzynarodowymi i nad stanem stosunków Waszyngton - Moskwa.
A zatem rosyjski komandos, doskonały ekspert wojskowy nie inte-
resujący się polityką, á w każdym razie podporządkowujący politykę
celom wojskowym.
- Komandos - mruknął półgłosem.
- Co powiedziałeś?
- Tu musi być komandos, admirale. Czuję to. „Seahorse”
przypadkiem stanął na jego drodze do celu. Uznał, że nie ma innego
wyjścia, więc zatopił go.
- Obawiał się, że zagrożony jest jego plan?
- Zapewne tak. Jestem gotów założyć się o każdą sumę, że ich
ostatecznym celem jest pańska baza. Na razie gdzieś się ukryją, ale
jeszcze o nich usłyszymy.
- I ja tak myślę. Mam poufne wiadomości z Waszyngtonu, że
cywile z Białego Domu chcą wnieść sprawę na forum Rady Bez-
pieczeństwa ONZ, choć jeszcze nie mamy żadnych dowodów. W
Pentagonie natomiast rozległy się już głosy o konieczności podjęcia
działań represyjnych. Gdyby udowodniono, że to naprawdę
Rosjanie, rzecz może się stać poważna.
- O to bym się na razie nie martwił. Pozostawmy politykę innym, a
my zajmijmy się tridentami.
Coffin skinął głową, że się zgadza.
- Musimy wzmocnić ochronę. Jak myślisz, Bernie, jakie mogą być
ich kolejne posunięcia?
- Tego nie da się przewidzieć. Jedno jest pewne, że pozostaną
gdzieś tu w pobliżu.
- Dam ci do dyspozycji wszystko, co zechcesz.
- Sądzę, admirale, że trzeba zachować ostrożność. Żadnej demon-
stracji sił. Oni pewnie na to czekają. Utrzymajmy normalne patrole
w kanale. My natomiast zwiększymy aktywność pod wodą. Ściągnę
jeszcze paru moich ludzi. Jeśli coś ma się wydarzyć, to wydarzy się w
ciągu kilku najbliższych dni.
Coffin uniósł brwi, jego twarz wyrażała sceptycyzm.
- Jak na faceta, który wie tyle samo co ja, jesteś ogromnie pewny
siebie.
- Być może, ale proszę pamiętać, że oni kierują się takimi samymi
zasadami jak my. Mnie łatwiej wczuć się w psychikę komandosa niż
panu.
Andriej Tarancew prawie nigdy się nie uśmiechał i w ogóle nie
okazywał żadnych emocji. Tym razem jego twarz była pochmurna.
Rozkazy, jakie właśnie otrzymał przez radio, były tak sprzeczne z
jego oczekiwaniami, że nie potrafił ukryć zaskoczenia. Tupolew i
Osipenko również byli zaszokowani i z pewną ulgą stwierdzili, że ich
dowódca podzielał te uczucia.
W milczeniu wysłuchali płynących z głośnika, nieco zniekształ-
conych słów Koniewa, po czym zdumieni i zaskoczeni, wymienili
między sobą spojrzenia.
Tarancew był tak oszołomiony, że zapomniał potwierdzić przyjęcie
rozkazu. Natychmiast usłyszał zniecierpliwiony głos:
- Co z odbiorem?
- Potwierdzam odbiór. - Tarancew odpowiedział automatycznie,
ale natychmiast dodał: - Proszę o powtórzenie poleceń.
- Natychmiast wziąć kurs na południe cieśniną Puget i dojść do
kanału prowadzącego do Bremerton. Trzymać się możliwie blisko
brzegu, żeby uniknąć wykrycia. Macie dziesięć mil do przebycia,
dobrze przed świtem powinniście być na miejscu. Jeśli wejście do
kanału nie jest strzeżone, wchodzicie i podpływacie pod stocznię.
Tam u wejścia wschodniego stawiacie dwie miny. Po wykonaniu
zadania wracacie na obecną pozycję i jutro o tej samej porze
nawiązujecie kontakt. Skończyłem.
Rozkaz był jasny i całkiem jednoznaczny. Dotychczasowy plan
został zmieniony. Musieli wykonać nowe zadanie i od tego
uzależniony był ich powrót do bazy.
- Czy zrozumiano? - padło jeszcze z głośnika.
- Sugerowałbym raczej postawienie min w najwęższym miejscu
kanału w rejonie Cypla Glover. Tam jest jeszcze wystarczająco
głęboko na wykonywanie manewrów. Odbiór. - Odwrócił głowę,
żeby sprawdzić reakcje Tupolewa i Osipenki. Obaj z aprobatą skinęli
głowami.
- Nie. Wykonać zgodnie z poleceniem. Gdyby okazało się to
konieczne, użyć płetwonurków. Czy zrozumiano?
Tarancew zrozumiał, że rozkaz nie ulegnie zmianie. Popatrzył na
kolegów. Ich twarze były bez wyrazu. Jasne, że zdawali sobie sprawę
z tego, co mógł dla nich oznaczać.
- Zrozumiano. Koniec - powiedział całkiem automatycznie.
A więc wszystko uległo zmianie i wygląda na to, że się ich z jakichś
powodów poświęca. Tarancew nie miał złudzeń, że rozkazu nie da
się wykonać bez strat. Z całą świadomością i z zimną krwią wysyłano
ich na śmierć. Amerykanie musieli zastosować szczególne środki
bezpieczeństwa, a oni nie mogli korzystać z przewagi, jaką w innych
warunkach dawały im podwodne mini-pojazdy.
Według pierwotnego planu mieli stworzyć zaplecze dla załogi
„Dońskiego”. A teraz polecono im wykonać operację minowania na
płyciźnie w całkiem innym rejonie. To równało się samobójstwu.
Jaki był cel tej operacji? Przecież jakiś musiał być. Zawsze z myślą
o czymś wysyła się ludzi na śmierć. Tarancew chciał znać ten cel,
chciał wiedzieć, dlaczego ma umierać.
- Przygotować się. Odpływamy! - wydał rozkaz nie patrząc już
na swoich towarzyszy.
Równie zdumiony był Leon Donskoj, gdy w nocy nawiązał kontakt
z „Gorkim” i otrzymał rozkaz powrotu. Jeszcze nie musiał przecież
wracać. Mieli dość paliwa, wystarczający zapas powietrza i min, żeby
nadal wykonywać swoje zadania. Rozkaz jednak był jednoznaczny:
- Wracać do bazy.
ROZDZIAŁ VIII
Pływanie w towarzystwie delfina stanowiło dla Danny'ego Westa
ekscytujące przeżycie. Każda wyprawa stawała się wielką przygodą.
Tym razem stopień trudności był ogromny. Ciemna noc, a pod
wodą zupełnie czarno. Widoczność równa zeru. Utrudniona
orientacja i uczucie, jakby się zawisło w czarnej próżni. Kiedy Danny
pozostawał sam, zdany był wyłącznie na świecącą tarczę kompasu.
Co chwila metalowym świerszczykiem przywoływał swego
przyjaciela.
Bull zjawiał się natychmiast. West zapalał latarkę i w kręgu światła
widział rozradowany, uśmiechnięty pysk towarzysza, który nie po-
trzebował światła. Był w swoim żywiole, a naturalny sonar
doskonale zastępował mu wzrok.
Delfin nie potrafił tylko mówić i nie mógł zaraportować, co
odnalazł w głębinach. Stanowili więc zgrany i uzupełniający się
zespół. Byli uzależnieni nawzajem od siebie.
Bull i Danny wyruszyli na patrol w środku nocy, gdyż Harry Coffin
przekonał dowództwo, że głównym celem operacji przeciwnika był
prawdopodobnie kanał Hood i baza tridentów. Wszystko zdawało
się wskazywać na to, że ktoś usiłował zablokować wyjście tridentów
z ich bazy. Taki punkt widzenia przyjęto też w Pentagonie. Przystali
nań politycy z Białego Domu i zgodzili się przez kilkanaście najbliż-
szych godzin nie rozpoczynać żadnej akcji protestacyjnej. Zatem
Ryng i jego komandosi nie tylko mieli strzec bazy, ale też znaleźć
dowody na to, że baza ta jest w niebezpieczeństwie.
Bull i Danny podjęli poszukiwania nieco na północ od wejścia z
kanału do bazy. Płynąc za delfinem Danny na wodoodpornej mapie
zaznaczał szlak, jaki przemierzali. Delfin co chwila nurkował w głąb,
żeby sprawdzić, co wykrył na dnie. Za każdym razem jednak był to
jakiś złom.
Dopływali do granic penetrowanego kwadratu, gdy Bull z kolejnej
wyprawy na dno powrócił wyraźnie podekscytowany. Otwierał pysk,
domagając się, by jego przewodnik dał mu „zabawkę”, jaką w takich
wypadkach stosowali.
West był już zmęczony, zapas powietrza prawie się wyczerpał. Dał
jednak Bullowi lokalizator i kierując się wskazaniami przyrządu
popłynął w kierunku, gdzie ten go umieścił. Delfin krążył wokół
jakiegoś obiektu pokrytego mułem, który wyglądał jak pokrywa
metalowej beczki.
Danny potarł ręką powierzchnię odkrytego przedmiotu i
stwierdził, że wykonany był z czystego, błyszczącego metalu,
nietkniętego przez korozję. Doszedł do przekonania, że ma przed
sobą obudowę jakiejś podłużnej tuby i nagle zrozumiał, co znaleźli.
Była to mina akustyczna znanego mu typu, produkcji radzieckiej. A
więc mają dowód. Mają to, na czym admirałowi Coffinowi tak
bardzo zależało.
Wiedział, że czujniki zapalnika zaprogramowano na dźwięki śrub
tridenta, które powodowały uruchomienie silnika - mina, jak
torpeda, mogła podążyć w kierunku źródła dźwięku. W głowicy było
wystarczająco dużo ładunku wybuchowego, żeby zniszczyć trident.
West poklepał delfina. Zaznaczył na mapie punkt, w jakim się
znajdowali, i wypuścił w kierunku powierzchni pojemnik z zieloną
rakietą. Był to sygnał dla wspierającej go grupy, gdzie mają zacząć
poszukiwania.
Przypadek sprawił, że tę właśnie rakietę dostrzegł Leon Donskoj.
Przed powrotem raz jeszcze podniósł peryskop, żeby rzucić okiem
na powierzchnię kanału Hood. Właśnie wtedy na południowej
stronie ciemnego nieba, w niewielkiej odległości od nich, pojawił się
świetlisty zielony łuk. Było to tak nieoczekiwane, że się w pierwszej
chwili przeraził. Nie działo się jednak nic nadzwyczajnego.
Zaznaczył na mapie punkt, w którym rozbłysła rakieta. Zdarzyło się
to bardzo blisko Vinland, a więc w rejonie, gdzie umieścił jedną z
min. Czyżby zwykły przypadek? Nie był jednak skłonny wierzyć w
przypadki i uznał, że coś jest nie w porządku. Przypomniał sobie
delfina, który go zaatakował. Delfiny w tych wodach były rzadkością.
Wprawdzie nie dostrzegli żadnych śladów zaangażowania człowieka
w tamten dramatyczny incydent, niemniej jednak... Czy dobrze
zrobił nie składając o tym meldunku radiowego?
Za kilka godzin spotkają się z „Gorkim”. Donskoj postanowił
wracać jak najszybciej, żeby poinformować dowódcę o wszystkich
tych niepokojących spostrzeżeniach. Wykorzystując ciemności i
mały ruch na morzu mogli płynąć stosunkowo szybko.
Corinne domyślała się, że operacja, w jakiej przyszło jej uczest-
niczyć, nie odbywała się zgodnie z planem. Musiało wydarzyć się coś
złego, coś, czego nie przewidziano. Ci, którzy utrzymywali z nią
kontakt, zachowywali się nerwowo.
Złamano zasady bezpieczeństwa łącząc się z nią o nieoczekiwanej
porze. Zadawała sobie pytanie, dlaczego w ogóle wybrano właśnie ją
i tę wysepkę? Dlaczego nie nawiązywano bezpośrednich kontaktów?
I nie znajdowała na nie odpowiedzi.
Wczoraj w południe, kiedy wygrzewała się na słońcu przed
domem, zaalarmował ją jakiś glos. Przestraszyła się. Ta część wyspy
była przecież całkiem bezludna. Po jej drugiej stronie stało kilka
rybackich baraków i niewielki żeński klasztor - zakonnice
obsługiwały jedyny sklep, urząd pocztowy i port rybacki, do którego
przybijały również promy. Dopiero po chwili zrozumiała, że głos
wydobywał się z głośnika.
Przekazano jej komunikat o ruchu okrętów marynarki amerykań-
skiej na okolicznych wodach z poleceniem, żeby nocą przesłała go
dalej. Dlaczego połączyli się w środku dnia? Czy nie narażano jej?
Amerykanie mogli podsłuchać tę rozmowę, choć zapewniano ją, że
łączność jest całkowicie bezpieczna.
Wydarzenia, w których w jakiś sposób uczestniczyła, rozgrywały
się czterdzieści osiem kilometrów na południe od wyspy i należało
wątpić, by szukano czegoś właśnie tu.
Samotny pobyt zaczynał być nużący i Corinne postanowiła rozej-
rzeć się po okolicy. W domku znalazła mapę wysp archipelagu San
Juan. Jej wysepka miała jakieś sześć i pół kilometra długości, a
odległość pomiędzy północnym i południowym wybrzeżem wynosiła
około pięciu kilometrów. Postanowiła zacząć zwiedzanie od
najbliższej okolicy i pomaszerowała wschodnim wybrzeżem.
Gdy przedzierała się wąską ścieżką wśród krzewów rosnących nad
brzegiem niewielkiej zatoczki, zobaczyła łódź rybacką. Była bardzo
blisko brzegu. Dostrzegła ją w chwili, kiedy już nie mogła się cofnąć
bez budzenia podejrzeń.
W łodzi była tylko jedna osoba - mężczyzna. On również ją
dostrzegł, gdyż gwizdnął.
Stanęła, ręką przysłoniła oczy, by nie oślepiało jej słońce, i obser-
wowała go. Rybak podprowadził łódź pod sam brzeg. Znajdował się
od niej nie dalej niż o dwadzieścia metrów.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- Dziękuję, tak - odpowiedziała.
- Czy nie zgubiła się pani przypadkiem? - pytając rybak rzucił
niewielką kotwicę, po czym usiadł na ławeczce koło steru.
- Ależ nie.
Wiatr przesunął łódź jeszcze bliżej brzegu, tak że nieznajomego
dzieliło od Corinne nie więcej niż dziesięć metrów. Na burcie
zauważyła jej nazwę: „Dream Girl”. Rybak zapalił papierosa.
- A więc nie zgubiła się pani i nie mogę pani udzielić pomocy. - Był
chyba wysokim mężczyzną, miał miłą, opaloną twarz i blond włosy.
Oczy przyjazne i stale lekko uśmiechnięte. Corinne znała się na
mężczyznach i była przekonana, że ten przygodny rozmówca nie
stanowi dla niej żadnego zagrożenia.
Ponieważ milczała, odezwał się znowu:
- Od lat wpływam do tej zatoczki i nigdy nikogo tu nie spotkałem.
Wystraszyła mnie pani.
- A co ja mam powiedzieć? - zaśmiała się.
- Mnie pani nie mogła się przestraszyć. Mnie się nikt nie boi.
- A czego pan tutaj szuka? - w jej głosie zabrzmiała nuta
podejrzliwości.
- Właściwie niczego. A pani?
- Też niczego. Spacerowałam.
- Nigdy nie słyszałem, żeby tu ktokolwiek spacerował. Tu nikt nie
mieszka.
Uśmiechnęła się.
- I ja nie spodziewałam się, że kogoś spotkam - odpowiedziała.
- Tak, ale to moja okolica. Zawijam do zatoczki Cooka od dawna.
- Nie wiedziałam, że to zatoczka Cooka.
- To ja ją tak nazwałem. Nazywam się Jimmy Cook - zaśmiał się.
Zauważyła, że ma bardzo miły uśmiech. - I pani musi mieć jakieś
imię.
- Corinne - odpowiedziała z pewnym wahaniem.
- Ładne imię - uznał. - Co pani robi w mojej zatoczce? Nie wtykam
nosa w cudze sprawy. Nie musi pani odpowiadać. Martwię się
jedynie, czy nie planuje pani wybudowania tutaj jakiejś kolonii
mieszkaniowej. Musiałbym sobie szukać innej samotni.
- Oczywiście, że nie planuję niczego takiego. Zajmuję się ptakami.
Obserwuję... zbieram materiały do pracy.
- Aha! Naukowiec! - Klasnął w dłonie zadowolony. - Nigdy kogoś
takiego tutaj nie spotkałem. Jakie ptaki panią interesują?
Zastanawiała się, czy nie wyczuwa w jego głosie kpiny, ale był
chyba całkiem poważny.
- Ptaki morskie. Poszukuję również gniazd orłów. Tu jest wiele
ptaków, panie Cook. Gdyby pan znał nowe gatunki tutejszych mew...
- Panie Cook? - Miał minę obrażonego. - Nie jestem staruszkiem,
żeby tak się do mnie zwracać. Po prostu Jimmy. Wszyscy tak do
mnie mówią. To najprostsze.
- Oczywiście, że najprostsze - zaśmiała się. - Jest pan rybakiem?
- Przeważnie, ale jak się znudzę, zawijam do tej zatoczki i czytam
książki. Tak było w każdym razie do dzisiaj. Teraz, kiedy dotarły tu
kobiety, nie wiem, jak będzie.
- A jak pan myśli, co ja czuję? Miałam być sama z ptakami. Teraz
pan może mi je wystraszyć.
- Żartuje pani. Od kiedy łódź rybacka przeszkadza ptakom?
Ten wesoły mężczyzna zaczynał się jej podobać. Skinęła głową i z
pewnym wahaniem w głosie powiedziała:
- No dobrze, Jimmy, wygrałeś tę rundę. Wierzę, że nie
przeszkadzasz moim ptakom.
Nieoczekiwanie rybak rozgadał się na temat ornitologii.
Opowiadał o gnieżdżących się tu mewach, nurkach, nawet o
pojawiających się w lecie pelikanach. Wiedział na ich temat
zdumiewająco wiele. Nagle zatrzymał się w połowie zdania.
- Przecież ty znasz ten temat o wiele lepiej niż ja. Nie mówiłem
głupstw?
- Wręcz przeciwnie. Powiedziałeś wiele ciekawych rzeczy.
- Bardzo dziękuję. Czasami potrafię być gadułą.
- Muszę już iść. Zostawiam do twojej dyspozycji całą zatokę.
- Miło mi było z tobą pogadać. Tu bardzo rzadko można z kimś
porozmawiać... - i Jimmy rozgadał się ponownie, opowiadając, jak
zrezygnował na jakiś czas z łowienia ryb i wziął się do nauki, a
potem powrócił na swoją łódź.
Nie miała wątpliwości, że był to jeden z najbardziej szczerych i
otwartych mężczyzn, jakiego kiedykolwiek spotkała. Rozmawiali
niespełna godzinę, a czuła się tak, jakby wymieniła poglądy ze
starym przyjacielem.
- I porzucisz swoją łódź, żeby ukończyć studia? - zapytała.
- Nigdy. Nie potrafiłbym żyć bez niej, bez tej zatoki, teraz tym
ważniejszej, że ciebie tu zobaczyłem.
Musiał dostrzec na jej twarzy jakiś cień, gdyż zapytał:
- Niepokoi cię to spotkanie? Zapewniam, że jestem najbardziej
nieszkodliwym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałaś. Długo
tu pozostaniesz?
- Już się wynoszę i będziesz miał swoje ustronie wyłącznie dla
siebie.
- Wcale się nie musisz spieszyć. Bardzo miło rozmawia się z tobą.
Naprawdę. - Położył rękę na sercu, jakby przysięgał, że jest całkiem
szczery.
- Czasami łowienie staje się nieznośnie nudne, tak jak dzisiaj. Czy
zobaczę cię jeszcze?
- Być może pokażę się tu za kilka dni. Obserwacje zabierają mi
masę czasu, potem notatki i pisanie.
- Rozumiem - westchnął głęboko. - Chciałbym, abyś zachowała o
mnie dobre wspomnienia; co byś powiedziała o całkiem świeżym
krabie na obiad? Lubisz kraby?
Spiżarnię i lodówkę miała pełne, ale oferta była nie do
pogardzenia.
- Oczywiście, że lubię - odpowiedziała.
- Doskonale. Nigdy jeszcze nie miałaś świeższego kraba.
Ukląkł i na chwilę zniknął za burtą, a kiedy się podniósł, trzymał w
ręce wielkiego żywego kraba. Podniósł go do góry i powiedział:
- To dla ciebie, na obiad.
- Woda jednak jest zbyt zimna, żebym chciała popłynąć po ten
obiad.
- I dla mnie za zimna, ale coś wymyślimy.
Jimmy wsunął kraba do plastykowej torby, torbę położył na
podłodze małej gumowej tratwy umocowanej do łodzi. Odwiązał
tratwę i pchnął mocno w kierunku brzegu. Popłynęła, ale po chwili
ugrzęzła na jakichś kamieniach o kilka metrów przed Corinne.
- Przepraszam. Skały podwodne - usprawiedliwiał się Jimmy. -
Spróbuję jeszcze raz.
- Nie, daj spokój - powstrzymała go. Zdjęła pantofle i weszła do
płytkiej wody. - Wchodzę przecież do wody szukając gniazd na
skałach. - Wzięła z tratwy torebkę z krabem i cofnęła się do brzegu. -
Teraz mi się wydaje, że sama trochę zapracowałam na swój obiad.
- Ty chyba nie jesteś tutejsza? - przerwał jej pytaniem.
- Dlaczego tak myślisz? - Widziała w jego oczach zaciekawienie.
- Twój akcent. Niby kanadyjski, a jednak jakiś inny.
- Jesteś bardzo bystry. Sądzę, że mogłam nabrać obcego akcentu.
Wiele podróżowałam, obracam się czasami w towarzystwie ludzi nie
stąd. - Wiedziała, że nigdy w pełni nie wyzbyła się brytyjskiego
akcentu, choć usilnie starała się przyswoić sobie akcent kanadyjski.
- A więc odchodzisz! - ni to stwierdził, ni zapytał z wyraźnym
smutkiem w głosie.
- Tak, ale jestem wdzięczna za tak wspaniały dar. Raz jeszcze
dziękuję, panie Cook. - Lepiej zachować dystans i w ogóle
zapomnieć, że są tak mili ludzie na świecie, pomyślała.
- Bardzo proszę, ale jeśli pani chce być tak oficjalna, to przypo-
minam, że nie znam pani nazwiska...
- McCarthy - skłamała gładko.
- ...pani McCarthy. Gdybym tu zawinął jutro, spotkam panią?
Zawahała się. Nie wolno było niczego obiecywać.
- Nie wiem... Nie jestem pewna.
- W każdym razie, jeśli dopisze pogoda, „Dream Girl” i ja
zjawiamy się tu jutro o tej samej porze. Zapewne będziemy też mieli
jakiś nowy przysmak na obiad.
Znowu się zawahała.
- Nie potrafię powiedzieć...
Jimmy tymczasem wyciągnął kotwicę i zapuścił silnik kutra.
- Do zobaczenia, do jutra! - krzyknął i odwrócił łódź dziobem
w kierunku wyjścia z zatoczki.
Pomachała mu ręką i pomyślała, że niewielu jest tak miłych i
otwartych ludzi na świecie. Uznała iż na pewno nie powinna
pokazywać się tu jutro...
Mikołaj Koniew najwyraźniej był poruszony. W zamyśleniu przy-
gryzał dolną wargę i patrzył w podłogę, jakby tam mógł znaleźć
odpowiedź na dręczące go pytanie. Wreszcie podszedł do stołu, na
którym rozłożone były mapy.
- Nie oczekiwałem, że dojdzie do tego tak szybko – mruknął
wreszcie do stojącego po drugiej stronie stołu Dońskiego, pochylił
się nad mapą i wpatrywał się w miejsce zaznaczone przed chwilą
przez dowódcę mini-łodzi. Punkt ten znajdował się po wschodniej
stronie kanału Hood koło miejscowości Vinland. Tu Donskoj
umieścił jedną z min i tu w nocy strzeliła zielona rakieta.
Meldunkiem o zielonej rakiecie przejął się o wiele bardziej niż
wiadomością o ataku delfina.
Donskoj również pochylił się nad mapą i powiedział:
- To tu, jestem tego absolutnie pewny.
Koniew zmarszczył nos i cofnął się o krok. Od Dońskiego po
prostu śmierdziało. Urządzenia sanitarne w miniaturowych
pojazdach były dość prymitywne, a odór niemytego ciała ludzkiego
był nie do zniesienia.
Donskoj zauważył reakcję swojego dowódcy i w głębi ducha był
zadowolony. Uznawał geniusz tego człowieka, ale nie znosił jego
arogancji. Nie miał też zamiaru się cofać.
Dowódca „Gorkiego” zastanawiał się tymczasem nad
otrzymanymi informacjami. Niewątpliwie były prawdziwe, ale
człowiek przemęczony, po kilkudziesięciu godzinach spędzonych w
zamkniętym miniaturowym pomieszczeniu nie był w stanie dokonać
trzeźwej oceny sytuacji. Możliwe, że Amerykanie odnaleźli minę, ale
mogły też być całkiem inne powody wystrzelenia tej rakiety.
- W każdym razie realizacja planu może się skomplikować -
powiedział raczej do siebie niż do słuchającego go oficera i już
głośniej dodał: - Wyglądasz na zmęczonego.
- Jestem nieco wyczerpany.
- Wyśpisz się, kiedy zakończymy całą operację.
- Rozkaz! - Donskoj zrobił wysiłek, żeby w jego głosie brzmiał
entuzjazm. - Nie jestem jednak pewien, czy będę pracował
precyzyjnie. Mogę popełniać błędy...
- Nie martw się o to, Leonie - rzekł Koniew z odcieniem wyższości.
- Tym razem popłynę z tobą i będę wszystko kontrolował.
Wypoczniesz potem. Potrzebuję jednak twojej pomocy. Na jakiś czas
opuszczę pojazd, wtedy ty przejmiesz nad nim kontrolę.
Donskoj oparł się o stół, podniósł głowę i czując narastający gniew
powiedział:
- Oczywiście, kapitanie. - Czy to, co usłyszał, oznaczało, że tamten
zdejmuje go ze stanowiska dowódcy mini-łodzi? Starał się nie
okazywać swoich uczuć i zapytał: - Czy mogę znać cel naszej
wyprawy, żeby przygotować się na wszelką ewentualność?
- Nie musisz się do niczego przygotowywać - usłyszał. - Nie
przejmuję twoich obowiązków dowódcy, będę jedynie nadzorował tę
konkretną operację. Kiedy mnie nie będzie, ty odpowiadasz za łódź.
Donskoj był niezadowolony. Nie lubił wypraw, których celu nie
znał: Niezależnie od tego, co powiedział Koniew, czuł, że jego
pozycja dowódcy mini-łodzi została zagrożona. Zamiast jednak dać
wyraz swoim wątpliwościom, zapytał:
- Czy mogę przed wyjazdem wziąć prysznic?
- Oczywiście. - Jeśli nawet Koniew dosłyszał sarkazm w pytaniu
podkomendnego, udał, że tego nie zauważa.
Przed udaniem się do mini-łodzi Koniew zarządził odprawę
oficerów „Gorkiego”. Kiedy zebrali się w pomieszczeniu
kapitańskim, zwrócił się do swojego zastępcy:
- Kapitanie Waskij, być może w czasie mojej nieobecności
przeciwnik będzie chciał was zlokalizować. Upoważniam pana
zarówno do dokonania manewru wycofania się, jak i do ataku.
Decyzja zależeć
będzie od okoliczności. Proszę nie brać pod uwagę ani względów
bezpieczeństwa obu mini-łodzi, ani mojego bezpieczeństwa.
Zwłaszcza mojego. Sam się o nie zatroszczę. - Powiódł wzrokiem po
zebranych oficerach i kontynuował: - W żadnym razie „Gorki” nie
może wpaść w ręce Amerykanów. Nie wolno dać im żadnego
dowodu naszej obecności tutaj. Mogą się domyślać, ale nie mogą być
pewni. Takie mamy instrukcje. Gdyby nie było innego wyjścia,
uruchomi pan mechanizmy samozniszczenia. Rozumiecie, co mam
na myśli i co to znaczy?
- Oczywiście, kapitanie - odpowiedział Waskij nieco ochrypłym
głosem. Obecni na odprawie oficerowie zachowali powagę i spokój.
W grę musiało wchodzić coś niesłychanie ważnego, skoro dowódca
gotów był dla osiągnięcia celu poświęcić zarówno mini-łodzie, jak i
„Gorkiego”.
Jeśli byli zaskoczeni, nie dali tego po sobie poznać. Nie padło też
ani jedno pytanie o powód, dla którego Koniew zamierzał opuścić
okręt bazę.
- To może być właśnie to, Bernie. - Harry Coffin odłożył
słuchawkę telefonu. - Nasz samolot patrolowy P-3 wykrył jakieś
źródło odbicia fal magnetycznych w pobliżu Cypla Dungeness.
Obiekt porusza się bardzo powoli, ale niewątpliwie coś tam musi
być.
- Jak daleko od wraka „Seahorse'a”?
- Blisko brzegu, w kierunku południowym. - Pokazał palcem na
mapie. - Zapewne gdzieś w tej okolicy.
- W pobliżu wejścia do kanału Hood. To może być miniaturowa
łódź podwodna, ale może też być okręt baza. Albo i jedno, i drugie.
- Wysyłam okręt podwodny „Honolulu”, żeby spenetrował ten
rejon.
- Kto tam jest kapitanem?
- Dan Ward. Mniej więcej od roku.
- Znam go, to świetny dowódca. On wie...?
- Wie. Poinformowaliśmy go o losie „Seahorse'a”. Będzie uważał i
jemu już się to nie przydarzy.
- Historia lubi się powtarzać. Unikniemy ryzyka, jeśli da mi pan
kilka godzin czasu.
- Co masz na myśli?
- Wyślę tam Lena Todda z Chesterem. Za piętnaście minut mogą
wyruszyć na łodzi patrolowej. W wodzie będą za niecałą godzinę.
- Godzina to bardzo wiele i nie mamy żadnej gwarancji...
- Oczywiście, że nie mamy - Ryng przerwał admirałowi. -
Jednakże widział pan nasze delfiny w pracy. Jeśli tam jest jakaś łódź
podwodna, Chester ją znajdzie i będziemy mogli naprowadzić
„Honolulu” prosto na cel bez najmniejszego ryzyka.
- Daję wam dwie godziny. Sto dwadzieścia minut, nie więcej.
Potem do akcji wkracza „Honolulu”.
- Doskonale. Umowa stoi. - Ryng wyjął z kieszeni niewielką
latarkę, podszedł do okna i nadał sygnał świetlny w kierunku
nabrzeża. - Są już w drodze - oznajmił.
Coffin również podszedł do okna, patrzył przez chwilę, westchnął i
powiedział:
- Przewidywałeś, że się złamię?
- Byłem tego pewien. Pan wie, że to najlepszy sposób wykrycia...
- Chciałbym, żebyś miał rację.
- I jeszcze jedno, admirale. Nawet jeśli odnajdziemy ten okręt
podwodny, nie będzie to wcale oznaczało, że mamy już wszystkich.
Zapewne będą gdzieś jeszcze mini-łodzie, a jeśli odnaleźliśmy jedną
minę, muszą być i inne. Niech pan na razie trzyma tridenty w bazie.
W tym czasie saperzy zaczęli rozmontowywać minę znalezioną
przez Danny'ego Westa. Zazwyczaj tego rodzaju praca zajmowała
wiele czasu. Teraz jednak nie można było pozwolić sobie na
opieszałość. Wywieziono minę w niezamieszkany rejon leśny i
przystąpiono do działania. Szczęśliwie technicy zaraz na początku
natrafili na elektroniczny mechanizm uaktywniający akustyczny
zapalnik. Stwierdzono, że jest to mechanizm zdalnie sterowany,
uruchamiany za pośrednictwem fal radiowych. Nie było
wątpliwości, urządzenie miało służyć do zatapiania okrętów
podwodnych, gdyby gdzieś daleko zapadły tego rodzaju decyzje.
Jeśli, jak przypuszczano, były to miny radzieckie, to mogły być użyte
jedynie po podjęciu decyzji politycznych w Moskwie. Ustawienie ich
było dowodem, że Moskwa nie ufała Waszyngtonowi.
Tak to w każdym razie zinterpretował Coffin, gdy mu telefonicznie
przekazano wyniki ekspertyzy technicznej. Ryng jeszcze nie zdążył
wyjść z jego gabinetu, gdy admirał poinformował go o meldunku, po
czym dodał:
- Pentagon i nasi politycy nie będą chcieli w to uwierzyć. Oni
natychmiast podnieśliby krzyk, protesty, uciekliby się do gróźb. My
zaś musimy mieć nieco czasu, żeby się zorientować, o co w ogóle w
tym wszystkim chodzi.
Ryng zgodził się z nim.
- Moi chłopcy potrzebują jeszcze około dwunastu godzin na
przeszukanie całego kanału. Nie wierzę, żeby postawili tam kilka
min i po prostu się wycofali. Na pewno planują coś jeszcze.
Znowu zadzwonił telefon. Admirał odebrał go i przez chwilę
słuchał w milczeniu.
- No i wykrakałeś - powiedział po chwili. – Hydrofony
rozmieszczone u wejścia do Bremerton zarejestrowały jakieś
podejrzane dźwięki. Właśnie próbują ustalić ich źródło.
ROZDZIAŁ IX
Tarancew nie bał się, kiedy przeciskali się płyciznami, często
podnosząc peryskop dla sprawdzenia położenia. Był tylko
podniecony. Wiedział, że to ostatnia jego misja, ale nie odczuwał
strachu przed niewątpliwie zbliżającą się śmiercią.
Wzbierał w nim natomiast narastający gniew. Był wściekły, że
miał poświęcić życie własne i kolegów w imię czegoś, czego nie
potrafił zrozumieć. Rozkaz, jaki otrzymali, wydawał się
bezsensowny, ale chyba musiał mieć jakieś uzasadnienie? Tylko
jakie?
Był przekonany, że Tupolew i Osipenko również nie odczuwali
strachu. Chociaż, podobnie jak on, pewnie woleliby znać cel
operacji. Do tego zresztą przyzwyczajano ich przez lata treningu.
Tarancew ostrożnie podniósł peryskop i sprawdził położenie. Cel
leżał o jakieś trzy mile przed nimi. Było tak płytko, że kiosk łodzi
znajdował się tuż pod powierzchnią. Nagle Tarancewa oślepiła biała
rakieta. Hydrofony musiały odnotować ich obecność. Czy to
możliwe, że już ich szukają?
- Tu i jesiotr nie mógłby się przecisnąć niezauważony - mruknął,
nie wiadomo czy do siebie, czy do kolegów. - Ile wody pod kilem?
- Dziesięć metrów, ale to się stale zmienia - zameldował Osipenko.
- Jeśli mapa jest dokładna, to wkrótce wejdziemy w rejon, gdzie przy
odpływie nie będziemy się mogli zanurzyć.
- Silnik stop! - wydał polecenie Tarancew i uśmiechnął się do
kolegów, aby ich podnieść na duchu. - Miejsce dobre jak każde inne.
Zatrzymamy się tu i przygotujemy miny.
- Kto je postawi? - zapytał Tupolew, wiedząc, że to on właśnie
powinien wykonać tę pracę. Wprawdzie wszyscy byli w tym zakresie
odpowiednio przeszkoleni, ale w zespole on wykonywał zadania
płetwonurka.
Tarancew nie odpowiedział. Był zajęty lustrowaniem okolicy.
Uznał, że zbliżenie się do portu na mniejszą odległość nie jest
możliwe, i polecił wypuścić płozy. Usiedli na dnie.
- Wszystko mi jedno, kto to zrobi - odpowiedział Osipenko.
- To należy do mnie. To mój obowiązek - stwierdził Tupolew.
Tarancew opuścił peryskop i znowu uśmiechnął się do kolegów.
Nigdy dotąd nie widzieli, żeby uzewnętrzniał swoje uczucia.
Zdumienie ich wzrosło, gdy usłyszeli:
- Znaleźliśmy się w niezwykłej sytuacji, nie uważacie?
Zmieszali się. W służbie i na dodatek w czasie operacji nie
prowadziło się takich rozmów.
- Czy któryś z was ma pomysł na to, w jaki sposób wydostaniemy
się stąd, kiedy już postawimy miny? - Tarancew ciągle się uśmie-
chał. - Chętnie was wysłucham, gdyż według mnie nasze szanse na
wycofanie się są równe zeru.
- Przede wszystkim trudno będzie je postawić. - Tupolew jako
ekspert wiedział, że miny, którymi dysponowali, zostały
przystosowane do stawiania na większych głębokościach. - Tu jest
piekielnie płytko. - Rozłożył ręce w geście bezradności. - W dodatku
nie mogę zrozumieć celu naszej misji. Mieliśmy...
- Mieliśmy, ale już nie mamy - przerwał mu Tarancew. - Wykrył
nas ten amerykański niszczyciel i być może wydarzyło się coś
jeszcze, o czym nie mamy pojęcia. - Wzruszył ramionami. - Stało się.
Ale musimy przynajmniej wyrównać rachunki.
- Z kim? - nie zrozumiał Osipenko.
- Oczywiście z Amerykanami. Chcą nas przecież zniszczyć i nie
możemy pozwolić, żeby zrobili to bezkarnie. Muszą zapłacić
możliwie wysoką cenę.
Tupolew domyślił się, o czym mówi dowódca, i uśmiechnął się.
- Masz rację. I ja tak myślę. Tanio się nie sprzedamy. Muszą
zapłacić za naszą skórę.
- No więc masz jakiś pomysł?
- To co niby mamy robić? - w głosie Osipenki nie było entuzjazmu.
- To oczywiste, że nie uda nam się postawić min, założyć
zapalników na głowice, wrócić do łodzi i uciec - mówił Tarancew
spokojnie. - Możemy jednak... zmienić nasz mini-pojazd w jedną
wielką bombę. - Patrzył teraz prosto w oczy Tupolewa. - Znasz te
miny o wiele lepiej niż ja. Są tak skonstruowane, że na dźwięk śruby
okrętowej odpalają głowicę, która dogania okręt i niszczy go. Czy
można ominąć fazę pościgu i po prostu w odpowiednim momencie
spowodować wybuch głowicy?
- Wszystko można zrobić, tyle że nie jestem pewien, czy możemy
zaprogramować wybuch na z góry określony czas. Ta broń nie
została skonstruowana z myślą o tego rodzaju działaniu.
- Możemy jednak próbować? - nalegał Tarancew i znów się
uśmiechnął.
- Chyba nawet warto.
- No więc dobrze. Przeobrazimy się w kamikadze, z tym że
Japończycy uderzali samolotami, a my to samo zrobimy naszą
łodzią. - Tarancew uważał, że aby uratować honor komandosów i
wykonać rozkaz kapitana Koniewa, w tej sytuacji nie mają innego
wyjścia. - Na razie jeszcze nas nie odnaleźli. Zostaniemy tu, w tym
miejscu i przygotujemy miny.
Zaczęli dyskutować nad technicznym rozwiązaniem swego planu i
tak się zagłębili w szczegóły, że zapomnieli o strachu i zagrożeniu.
Zastanawiali się, jak przekształcić swój pojazd w wielką torpedę.
Tupolew wprowadził na ekran monitora schemat głowicy miny,
wspólnie projektowali, jak naprędce dokonać w niej przeróbek.
Największym problemem było wprowadzenie takich zmian, żeby
głowice wybuchały w określonym czasie. Każda eksplodująca
głowica spowoduje automatycznie wybuch pozostałych,
znajdujących się w luku pojazdu. Osipenko zasugerował, żeby
decydujący atak nastąpił tuż pod powierzchnią, aby ponad wodą
wystawał szczyt kiosku. Ułatwi to sternikowi naprowadzenie łodzi
na cel. Zdecydowali też, że sternikiem będzie Osipenko. Tarancew i
Tupolew mieli się zająć spowodowaniem wybuchu, musieli więc
wyjść z pojazdu.
Obaj nałożyli skafandry płetwonurków. Przed opuszczeniem łodzi
podali sobie ręce. Nie było żadnych wzruszających pożegnań, nie
mieli nawet na nie czasu.
Gdy znaleźli się na zewnątrz, włączyli przewody łączności
telefonicznej w gniazdka sieci pojazdu i mogli się porozumiewać z
siedzącym za sterami Osipenką. Pracowali szybko i sprawnie, choć
obaj czuli narastające podniecenie.
Nie dało się użyć zapalników, w jakie wyposażone były głowice,
gdyż na tak niewielkiej głębokości mogłyby spowodować
natychmiastowy wybuch. Tupolew wymyślił jednak co innego.
Głowice można było w dowolnym momencie odpalić ręcznie.
Ponieważ przebywając pod wodą niczego nie widzieli, odpowiedni
sygnał musiał w najbardziej stosownym momencie przekazać im
Osipenko.
Jego pierwszy meldunek brzmiał:
- Do głównego nabrzeża stoczni zostało jeszcze jakieś trzy kilometry.
Robi się coraz płyciej. Szybkość pięć węzłów. Powoli ją zwiększam,
żeby nie mogli łatwo trafić, kiedy nas zobaczą.
Łódź płynęła w zanurzeniu, a nad powierzchnią sunął jedynie
szczyt kiosku. Wystawał z wody na kilka zaledwie centymetrów.
- Nie zwiększaj szybkości. Już czujemy tu prąd wody. Gdyby nas
zniosło, wszystko na nic - rozległ się w słuchawkach głos Tarancewa.
- To samo u mnie - dorzucił Tupolew.
Obaj, wczepieni w otwarte luki, płynęli na głębokości około trzech
metrów pod powierzchnią.
W pewnym momencie Osipenko usłyszał jakieś suche klaśnięcie i
gdy się zorientował, co to było, krzyknął do mikrofonu:
- Zobaczyli nas i strzelili w naszym kierunku, ale to był jedynie
wystrzał z karabinu. Zapalili reflektory. Oślepiają mnie... Coś nad-
pływa... nie widzę jeszcze co. Kolejne strzały. Muszę przyspieszyć!
- Jeszcze nie! - krzyknął Tarancew. - Ile nam pozostało?
- Jakieś dwa i pół kilometra. Nadpłynęły nowe kutry czy ścigacze!
- w jego głosie wyczuwało się wyraźnie strach. - Musimy
przyspieszyć.
- Dawaj! Jakoś się utrzymamy.
Kolejna eksplozja w pobliżu kiosku. Na tyle głośna, że usłyszeli ją
płetwonurkowie.
- Strzelają z działek - informował Osipenko. - Muszę zmienić kurs,
żeby ominąć...
- Rób, co trzeba.
Osipenko przekręcił koło sterowe w prawo, by wyminąć ścigacz,
który najwyraźniej chciał ich staranować.
- Ledwo mogę się utrzymać - krzyczał Tupolew.
- Ja też, ale rób wszystko, żeby dopłynąć, Osipenko. Zakładam
detonator - powiedział Tarancew.
- Trafili w kiosk! - niemal histerycznie krzyknął Osipenko. Krew
zaczęła mu zalewać oczy, prawie nie widział. - Jestem ranny. Nie
widzę...
- Nie mogę założyć detonatora...! - ryknął Tupolew.
- Ja założyłem. Trzymajcie...
Zdania tego już nigdy nie dokończył. Ludzie płynący na ścigaczach
i kutrach portowych, które otaczały podwodny pojazd, zobaczyli
nagle słup wody wyrzucanej przez potężną eksplozję. Płynące
najbliżej miejsca eksplozji motorówki zostały uniesione w górę. W
powietrzu fruwały jakieś metalowe odłamki, części rozerwanej na
kawałki łodzi podwodnej.
Amerykanie nie ponieśli żadnych strat. Nabrzeże stoczni pozostało
nietknięte. Wybuch nastąpił daleko. Płetwonurkowie, którzy natych-
miast zaczęli przeszukiwać okolicę, nie znaleźli niczego. Pojazd
przeciwnika został rozerwany na strzępy. Nie mogło być nawet
mowy o szybkim zidentyfikowaniu napastnika...
Corinne wyszła przed dom i usiadła na stopniach. Łuna zachodu
szybko przechodziła w czerń nocnego nieba obsypanego gwiazdami.
Zrobiło się natychmiast chłodno, a nad morzem zaczęła opadać
mgła. Poczuła zimno, przebiegały ją dreszcze i wycofała się do
domu.
Radio włączyło się koło północy. Usłyszała czyjś spokojny i rzeczo-
wy głos. Był to ktoś nowy. Nieznajomy poinformował ją, że zapewne
nie będą już potrzebowali jej pomocy, ale musi jeszcze dyżurować
przy swoim odbiorniku. Czuła coś w rodzaju rozczarowania. Musiała
jeszcze czekać co najmniej sześć godzin, żeby tę informację
przekazać na ląd.
Miał uczucie, że pływa nie w morzu, lecz w atramencie. W
czarnym, zimnym atramencie. Len Tood przypomniał sobie, że taki
atrament był w jego szkolnym kałamarzu.
Chester natomiast czuł się znakomicie. Dla niego dzień czy noc -
cóż to za różnica. Dzięki swemu sonarowi widział doskonale. A teraz
czekała go świetna zabawa w towarzystwie przewodnika. Mieli
poszukiwać w morzu wielkich, twardych obiektów.
Delfin uwielbiał tę zabawę, zawsze kończącą się nagrodą. Czekał
na moment, w którym wokół zapanuje cisza, i wtedy wydawał serię
dźwięków niesłyszalnych dla ucha człowieka. Kiedy powracały jako
odbicie, analizował je. Na razie nie znajdował niczego godnego
uwagi.
Nurkował, wywijał koziołki nad samym dnem, wracał na powierz-
chnię. Nabierał powietrza, zanurzał się i znowu czekał na ciszę.
Zabawa trwała już kilkanaście minut, gdy nagle... Tak, chyba coś
znalazł. Wydał nową serię dźwięków i pochwycił ich odbicie. W
ciemności, niezbyt daleko, znajdował się jakiś wielki i bardzo twardy
obiekt. Coś, czego należało szukać.
Chester dokładnie zlokalizował go. Podpłynął do przewodnika i
delikatnym poszturchiwaniem poprosił o lokalizator, po czym
zniknął w czarnej głębinie. Len nie mógł zobaczyć, jak delfin
podpłynął do wielkiego, obłego celu i ostrożnie umieścił lokalizator
na jego metalowej powierzchni. Dokładnie tak, jak go nauczono. Nie
wydając najmniejszego dźwięku. W chwilę potem był znowu obok
przewodnika, radosnymi ruchami dając mu do zrozumienia, że
wykonał zadanie.
Len Tood wypłynął na powierzchnię. Cieśnina Juan de Fuca była
tej nocy wzburzona, z trudem utrzymywał nadajnik i antenę ponad
falami. Znajdujący się w pobliżu okręt podwodny natychmiast
odebrał sygnały. W chwilę potem przez peryskop dostrzeżono
zieloną rakietę odpaloną przez Tooda.
- Jakiś obiekt przed dziobem, na razie niezidentyfikowany - głos
płynący z głośnika zdradzał podniecenie. - Złapaliśmy również
podejrzane dźwięki przypominające cichy szum silników.
Dowódca „Honolulu” Dan Ward spojrzał na swego pierwszego
oficera. Nie ulegało wątpliwości, że w przybrzeżnych wodach
cieśniny coś się kryło przed nimi, ale jeszcze nie byli pewni, czy
odnaleźli okręt podwodny, który zatopił „Seahorse'a”. Zachowywali
maksymalną ostrożność - mieli do czynienia z mordercą gotowym
na wszystko. Nie mógł to być amerykański okręt podwodny, gdyż
poza nimi żadnego innego nie było w tym rejonie.
To, co odkryli, poruszało się bardzo powoli i ostrożnie.
Ward wiedział, że nie wolno mu ryzykować i gdy tylko
zlokalizowali podejrzany obiekt, polecił przygotować torpedy do
odpalenia.
W miarę upływu czasu Ward nabierał pewności, że ma przed sobą
obcy okręt podwodny, przeciwnik jeszcze nie wie, że został wykryty,
i nie domyśla się, że „Honolulu” jest na jego tropie. Rozkaz, jaki
otrzymał, był całkiem jednoznaczny - zatopić. Nie powtórzy się już
scenariusz, którego ofiarą padł „Seahorse”.
- Zwiększa szybkość. Przecina nasz kurs. Przemieszcza się w głęb-
sze wody.
W chwilę potem przez głośnik dało się słyszeć meldunek: torpedy
gotowe.
Ward wydał rozkaz. Otwarto klapy osłonowe aparatów tor-
pedowych. Dźwięk ten mogły wyłowić aparaty podsłuchowe prze-
ciwnika.
- Aparaty gotowe! - raportował zastępca dowódcy.
- Odpalić torpedę! - Ward wiedział, że za chwilę weźmie odwet za
kolegów z „Seahorse'a”.
- Ster lewo na burt! Zwiększyć szybkość! - Waskij reagował
automatycznie. - Ile wody pod kilem? - rzucił do marynarza przy
sondzie.
- Dwa, zero metrów.
Z sonaru zawiadomiono:
- Wyodrębniliśmy dźwięk przypominający otwieranie klap apa-
ratów torpedowych.
Jak to się stało, że tamci podeszli tak blisko, a oni nie potrafili ich
wykryć? Waskij czuł spływający po plecach strumyk potu. W
żołądku miał jakąś dziwną pustkę. Podłoga pod nogami pochyliła
się. Okręt, reagując na ster, dokonywał ostrego skrętu w prawo.
Otworzyli osłonę, to znaczy, że teraz wyślą torpedę w ich kierunku!
- Trzy, zero metra pod kilem.
Wchodzili na nieco głębszą wodę. Waskij wiedział, że tylko
głęboka woda może ich uratować.
- Podaj kurs w kierunku najbliższej głębi! - rzucił ostro w stronę
dyżurnego przy mapach. - Szybko, nie musi być dokładny.
- Tu... - dyżurny zawahał się. - Tu jest najgłębiej. Na północ i na
zachód płycizny.
Waskij natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Ścigający ich okręt był
na wschód od nich, a po stronie południowej rozciągało się
wybrzeże.
- Zlokalizowaliśmy torpedę! - usłyszeli meldunek z głośnika.
Uciekać!... uciekać!... uciekać! - Waskij miał wrażenie, że ktoś
szepce mu do ucha to słowo. Trzeba zniknąć, gdzieś się skryć,
usunąć się stąd.
Nie mógł zejść głębiej, ale mógł uciekać.
- Melduj o każdej zmianie głębokości - polecił dyżurującemu przy
sondzie.
„Gorki” kluczył jak zając uciekający przed naganką. Sonar bez
przerwy podawał meldunki o położeniu torpedy. Dla tych, którzy
znajdowali się w centrum dowodzenia, torpeda pozostawała czymś
bliżej nieokreślonym. Dla obsługi sonaru była jednak namacalnym,
realnym, coraz bliższym zagrożeniem. Z uciekającym okrętem łączył
ją strumień dźwięków.
Waskij kazał wypuścić makiety, których dźwięk imitował szum
śruby. Chodziło o zmylenie mechanizmów akustycznych torpedy. W
chwilę później wydał rozkaz wystrzelenia torpedy, a zaraz potem
drugiej. Żadna z torped nie została właściwie zaprogramowana, ale
mogły one odstraszyć, a przynajmniej przystopować pościg, a im
ułatwić próbę wymknięcia się ścigającej ich torpedzie. Nie mieli
złudzeń: czujniki pocisku przeciwnika zlokalizowały ich dokładnie, a
komputer naprowadzał torpedę wprost na nich, wykonując takie
same manewry jak oni.
- Usiłują zagłuszyć i zmylić torpedę. Zmykają jak ścigany zając -
meldowano z sonaru.
Dan Ward bez trudu wyobraził sobie, co działo się przed dziobem
ich okrętu. Oczyma wyobraźni widział obcą łódź podwodną, która
stara się umknąć ścigającej ją torpedzie, i wiedział, że żadne
manewry, żadne wybiegi nie uratują już przeciwnika. Kim właściwie
był ten przeciwnik? Rosjanie? Ale czego mogliby tu szukać? Czyżby
nawrót zimnej wojny? Ward nie interesował się polityką, ale wolałby
wiedzieć, o co właściwie chodzi.
Zameldowano, że druga torpeda jest gotowa do odpalenia.
- Wykonali ostry skręt w prawo! - usłyszał meldunek z sonaru.
Czyżby zmienili kurs o 180 stopni?
- Torpeda gotowa do odpalenia - powtórzono meldunek.
- Wystrzelili dwie torpedy w naszym kierunku! - znowu meldował
sonar.
Strzelali do nich. On na ich miejscu zrobiłby dokładnie to samo.
Tylko spokojnie. Nie mogli dobrze wymierzyć, zaprogramować. Te
torpedy są bezsilne. To ze strony tamtych odruch desperacji.
- Odpalić! - Ward wydał rozkaz cicho, spokojnie, beznamiętnie.
Torpeda poszła. Odczuli wstrząs na całym okręcie.
Kiedy druga torpeda ruszyła w kierunku wyznaczonego celu, Ward
rozkazał wykonać ostry skręt. Był to manewr odejścia od torped
przeciwnika. Pod nim rozciągały się obszary głębokiej wody, gdzie
bez trudu mogli się skryć przed nimi.
Meldunki nadchodzące z sonaru zaczynały brzmieć histerycznie,
Waskij odczuwał strach. Gdyby znajdowali się na głębszej wodzie...
Torpedy amerykańskie były coraz bliżej, nie udawało się ich zgubić
żadnym manewrem. Nie zmyliły ich zagłuszacze, a instrumenty z
ogromną precyzją odnotowywały każdy manewr ściganego. Waskij
rozkazał wykonać gwałtowny skręt. Gdyby chociaż udało się uciekać
wystarczająco długo! Torpedom może wreszcie zabraknąć paliwa.
- Podawaj na bieżąco odległość... - nie dokończył. Straszliwy
wybuch w środkowej części okrętu wstrząsnął „Gorkim” i rzucił go
ku powierzchni wody. W centrum dowodzenia zapanowały
ciemności. Krzyki i jęki ludzi mieszały się z jakimiś trzaskami i
zgrzytami Ludźmi ciskało, jakby byli kukiełkami.
Waskij leżał w kącie kabiny przyciśnięty do podłogi czyimś
bezwładnym ciałem. Wydawało mu się, że jest sparaliżowany, że nie
ma sił, aby odsunąć przygniatający go ciężar.
- Włączyć oświetlenie awaryjne... - nie słyszał swoich słów i nie
miał świadomości, czy dokończył zdanie.
W maszynowni okrętu nastąpił wybuch. „Gorki” stanął w pozycji
pionowej dziobem do góry. W tak dziwacznie ustawiony okręt trafiła
druga torpeda.
Dan Ward nie mógł uwierzyć, że teraz, w okresie kiedy pokój
wydawał się czymś całkiem pewnym i nienaruszalnym, wszystko to
jest rzeczywistością. Sonar zameldował o wybuchu pierwszej, a w
chwilę potem drugiej torpedy, ale i bez tego meldunku wybuch był
słyszalny całkiem wyraźnie. Obie torpedy wystrzelone przez
przeciwnika zgubiły cel.
Zrobili, co do nich należało. Wykonali operację, do której przygo-
towywali się od lat, nie mając żadnej pewności, że kiedykolwiek
zrobią użytek ze swoich umiejętności. Odnieśli zwycięstwo.
I nagle Dan pojął, że nie było to zwycięstwo pełne. Istniało coś,
czego nie rozumieli i o czym nie wiedzieli.
Wypłynęli na powierzchnię i kapitan Ward złożył admirałowi
Coffinowi pierwszy radiowy meldunek o przebiegu walki.
ROZDZIAŁ X
Stop! - syknął Koniew.
Dopływali w rejon Bangor, kierując się nawigacyjnymi
wyliczeniami Dońskiego.
- Silnik stop! - odpowiedział posłusznie Tiszkin. Donskoj nigdy
nie wymagał potwierdzania poleceń, ale tym razem płynął z nimi
służbista znany z przestrzegania żelaznej dyscypliny. Tiszkin był
zmęczony i czuł, że wyczerpuje się jego cierpliwość. Teraz czekało go
zajęcie, którego nie lubił. Miał utrzymywać stałą pozycję
unieruchomionej łodzi.
- Zaznacz na mapie, gdzie się znajdujemy, uwzględnij ruch
powodowany przez lokalny prąd - polecił Koniew Dońskiemu.
- Możemy ustalić pozycję jedynie w przybliżeniu. Tu prąd jest
zmienny i zależy od przypływu. - Donskoj starał się mówić jak
najspokojniej, choć i on czuł narastające rozdrażnienie.
- Czy nie usiądziemy na dnie? - zapytał Tiszkin, który przy
wyłączonych silnikach usiłował utrzymać łódź w jednej pozycji.
- Nie - odpowiedział Koniew. - Muszę wyjrzeć przez peryskop.
Podejdź pod powierzchnię. - Pochylił się i przez ramię Dońskiego
sprawdził położenie na mapie.
- Jesteśmy na głębokości peryskopowej - meldował Tiszkin.
Koniew ostrożnie podniósł peryskop i zatoczył nim koło. Nie
zauważył niczego podejrzanego. Całkowita cisza. Znowu sprawdził
położenie łodzi i porównał je z punktem zaznaczonym na mapie.
Zgadzało się. Był spokojny, a przecież czekało go
najniebezpieczniejsze w jego życiu zadanie...
Opuścił peryskop, raz jeszcze spojrzał na mapę i zwrócił się do
Tiszkina:
- Trzymaj pozycję. Za jakieś trzydzieści minut wychodzę na
zewnątrz.
Nakładając skafander płetwonurka Koniew przekazywał obu
członkom załogi instrukcje na czas swojej nieobecności. Nie
powiedział ani słowa na temat zadania, jakie miał wykonać.
Poinformował ich jedynie, że potrwa to około pięciu godzin. Jeśli po
tym czasie go nie będzie, mają się zanurzyć i wracać do „Gorkiego”.
Okręt baza, jak wiedzieli, miał czekać na powrót mini-łodzi tylko
przez dwadzieścia cztery godziny. Po upływie tego terminu, bez
względu na to, czy miniatury powrócą, czy nie, miał wypłynąć z
cieśniny Juan de Fuca i wrócić do Pietropawłowska.
Poza suchymi instrukcjami żadnych pożegnań, żadnego
rozczulania się, żadnych słów pocieszenia. Byli komandosami i
robili to, co do nich należy. To wszystko.
Operacja opuszczenia łodzi odbyła się spokojnie i Koniew w ciągu
kilku minut znalazł się na zewnątrz, w zimnej, czarnej wodzie.
Zupełnie sam. Był panem własnego losu i wszystko, co miało się
wydarzyć, zależało wyłącznie od niego. Wierzył w siebie, we własne
siły.
Służąc w marynarce nauczył się pracy w zespole, ale tak naprawdę
satysfakcję sprawiało mu wszystko, co wykonywał bez niczyjej
pomocy czy asysty. Właśnie to, co robił teraz.
Powierzono mu misję, o której wiedziało jedynie trzech ludzi
urzędujących na Kremlu. Inni nigdy by się na nią nie zgodzili.
Zwłaszcza dyplomaci i politycy. Ci krzyczeliby o konieczności za-
chowania przyjaznych stosunków z Waszyngtonem.
Uruchomił bezgłośnie pracujący silnik podwodnego skutera i
ruszył. Po jakichś pięciu minutach zdał sobie sprawę, że woda jest
bardzo zimna. Przypomniał sobie Bałtyk, gdzie przeprowadzał
przygotowania i ćwiczenia. Wolał wodę zimną. Trzymała człowieka
w napięciu, zmuszała do zachowania czujności. Sprawdził czas na
zegarku. Płynął dokładnie pięć minut. Jeszcze dziesięć sekund tym
samym kursem. Spojrzał na kompas i zmienił kurs. Utrzymywał go
przez następne dziesięć minut.
Można było płynąć prosto, ale to nie byłoby rozsądne. Z ogromną
precyzją wyznaczył kurs, który dawał najwięcej szans, że znajdzie się
na brzegu niezauważony.
Cały czas zachowywał czujność. Doświadczenia Dońskiego, który
natknął się na delfina, a potem widział zieloną rakietę, świadczyły o
tym, że na tych wodach można spotkać amerykańskich płetwonur-
ków. Wprawdzie jego ludzie usiłowali odwrócić ich uwagę w innym
kierunku, ale czy to się udało - nie wiadomo. Lepiej być przygoto-
wanym na najgorsze, to zawsze zwiększało szanse uniknięcia niebez-
pieczeństwa.
Na wybrzeżu, do którego dopływał, nie było piaszczystych plaż.
Brzeg wznosił się stromo do góry, był kamienisty, miejscami
porastały go krzaki. Całymi godzinami studiował zdjęcia tego
wybrzeża i wybrał miejsce, które patrolom krążącym na brzegu
musiało się wydawać najmniej prawdopodobne do ewentualnego
forsowania od strony wody, a które jednak można było pokonać.
Cały rejon był pilnie strzeżony. Tu znajdowała się jedna z najgroź-
niejszych amerykańskich broni strategicznych - osławione tridenty.
Oczywiście nigdy nie ma ochrony idealnej i do takiego wniosku
doszedł Mikołaj Koniew, studiując przez wiele tygodni fantastycznie
dokładne zdjęcia wykonane przez satelitę. Znał ten rejon na pamięć,
tak jakby był tu wielokrotnie, co zresztą w pewnym sensie nie było
dalekie od prawdy - pod odpowiednią osłoną, żeby obiektu nie
wykryły satelity, wybudowano na wybrzeżu Bałtyku dokładny model
rejonu Bangor. Obiekt kilka razy modyfikowano, wprowadzając
nowe szczegóły, o których donosiły radzieckie satelity. Tam właśnie
Koniew przeprowadzał ćwiczenia. Teraz jednak miał przed sobą nie
makietę, lecz oryginał.
Spojrzał na zegarek. Jeszcze trzydzieści sekund do zmiany kursu
Trzeba jednak wyjść na powierzchnię, żeby sprawdzić położenie.
Ostrożnie i cicho wysunął głowę nad wodę. Oczy zakrywały mi
okulary ochronne, będące jednocześnie noktowizorem najnowszej
generacji. Zobaczył dokładnie to, czego się spodziewał. Na wprosi
przed nim, w odległości jakichś trzystu metrów, błyskało czerwone
światło na dachu Arsenału Broni Strategicznych. Budynek
przypominał wielki hangar lotniczy. Koniew oglądał go wielokrotnie
na zdjęciach wykonanych pod różnymi kątami i w różnym
oświetleniu.
Wszystko na razie odbywało się zgodnie z planem.
Znowu się zanurzył. Teraz kierując się wskazaniami kompasu
płynął do wybranego na brzegu miejsca.
Jeszcze tylko dwieście metrów. Poczuł, że serce bije mu nieco
szybciej. Był na miejscu!
Zmniejszył szybkość skutera i jeszcze raz wysunął głowę nad
powierzchnię wody. Hangar miał teraz po lewej stronie, po prawej
-nabrzeże. Obraz przekazywany mu przez mini-noktowizor był
całkiem wyraźny. Na nabrzeżu nie było nikogo. Było puste. Żadnych
patroli, żadnych psów. Na końcu nabrzeża dojrzał budkę strażnika.
Z rekonesansów satelitarnych wiedział, że znajdujący się tam
strażnik nie byt w stanie go dostrzec. Znał na pamięć wszystkie
punkty, w których należało się spodziewać straży.
Ciągle jeszcze rozglądał się, chcąc stwierdzić, czy nic się nie
zmieniło
od czasu, gdy oglądał ostatnie zdjęcia satelitarne. Niczego nie
dostrzegał.
Włączył silnik, schował się pod wodę i przebył jeszcze około
siedemdziesięciu pięciu metrów. Ostatni odcinek płynął z wyłączo-
nym silnikiem. Miniaturowym detektorem sprawdził, czy na brzegu
nie ma jakichś źródeł magnetycznych zaburzeń, a więc większych
przedmiotów metalowych. Nie znalazł niczego. Nie wychodząc z
wody zatopił skuter, a przymocowaną do niego linę uwiązał do
jednego z nadbrzeżnych głazów. Wyszedł na brzeg i zdjął te elemen-
ty stroju płetwonurka, które nie były mu potrzebne na lądzie.
Wszystko wsadził do gumowego worka i również zatopił przy
brzegu.
Teraz jeszcze raz sprawdził, czy nic w okolicy nie powoduje
zakłóceń magnetycznych. Doszedł do linii nadbrzeżnych krzaków.
Tu z wodoszczelnego woreczka wyjął pistolet i nałożył na lufę
specjalny tłumik. Sprawdził magazynek. Pistolet wsunął do kabury
pod prawym ramieniem. Przy lewej nodze, na wysokości łydki, miał
w pochwie krótki nóż. A za pasem przy prawym biodrze niewielkie
urządzenie składające się z dwóch rączek połączonych niezbyt
długim, mocnym plastykowym sznurem.
Najbardziej mordercza broń, jaką dysponował, jego ręce, nie
wymagały żadnych przygotowań. Mikołaj Koniew nigdy jeszcze nie
użył pistoletu i wyobrażał sobie, że musiałaby to być ostateczność.
Najchętniej zabijał i unieszkodliwiał własnymi rękami. Były szybkie,
zręczne, niezawodne, ciche w działaniu.
Po zakończeniu przygotowań stał i nadsłuchiwał. Zbadał całe
otoczenie poprzez swój noktowizor, ale nie dostrzegał niczego
niepokojącego. Czuł przyjemne podniecenie. Znajdował się na
amerykańskiej ziemi i w tak szczególnym miejscu jak baza
tridentów. Rzucił okiem na kompas, właściwie bez potrzeby.
Wiedział dokładnie, gdzie jest i ile musi wykonać kroków, żeby
osiągnąć cel.
Bernie Ryng oderwał wzrok od człowieka ze słuchawkami na
uszach i przeniósł spojrzenie na Harry'ego Coffina. Admirał nie
kryjąc niecierpliwości przyglądał się głównemu specjaliście od
sonarów, który z zamkniętymi oczami przesłuchiwał taśmę. Przed
niespełna godziną dostarczył ją helikopter. Przesyłkę wręczył
pilotowi zastępca dowódcy okrętu podwodnego „Honolulu”.
- No więc? - Coffin pochylił się nad przesłuchującym. - Co to jest?
- zamilkł widząc, że Ryng potrząsa głową.
- On przecież nie słyszy pana. - Dowódca zespołu komandosów
uśmiechnął się. - Niech pan popatrzy.
Twarz przesłuchującego taśmę była skupiona, oczy zamknięte.
Całkowicie skoncentrował się na dźwiękach docierających do niego
poprzez słuchawki. Czasami wyciągał rękę i operując przyciskami
cofał taśmę i puszczał ją od nowa.
- Musieli na coś wpaść - niecierpliwie skomentował Coffin, kiedy
przesłuchujący po raz kolejny cofnął taśmę w tym samym miejscu.
Ryng, równie niecierpliwy jak admirał, uśmiechnął się.
- Trzeba mu dać nieco czasu. Proszę spojrzeć, on aż się spocił z
przejęcia.
I rzeczywiście, łysa głowa specjalisty pokryła się kropelkami potu.
Coffin zrezygnował z poganiania, usiadł w fotelu i czekał w nadziei,
że uzyska odpowiedź na dręczące go pytania.
Wreszcie przesłuchujący otworzył oczy i spojrzał w twarz
admirała. Odsunął z uszu słuchawki i powiedział:
- To wielka jednostka. Nie mam wątpliwości, od chwili kiedy
zaczęli przyspieszać. Te małe radzieckie łodzie, z jakimi
eksperymentują Rosjanie, mają niewielkie silniki i pracują o wiele
ciszej. - Przez moment w zamyśleniu patrzył na nieruchomą w tej
chwili taśmę. - Mamy do czynienia z okrętami radzieckimi, chociaż
nowej generacji. Silniki są o wiele potężniejsze niż te, które znaliśmy
do tej pory.
- Jesteś pewien, że takiego silnika nie słyszałeś?
- Nie. Może pan to sprawdzić porównując z nagraniami, jakie
mamy w bibliotece. Komputer po porównaniu powie panu to samo
co ja.
- Czy te wszystkie dźwięki z tła nie zniekształcają odbioru?
- Oczywiście, ale to i tak nie zmienia mojej diagnozy. Odgłosu
takiego silnika nie zanotowaliśmy i nie ma wątpliwości, że to silniki
dużej jednostki.
Coffin popatrzył znów na Rynga.
- Co ty na to?
- Baza. Oczywiście okręt baza dla mikrusów.
- Dla takiej mini-łodzi, jaką unieszkodliwiliśmy koło Bremerton?
Ryng przytaknął i dodał:
- Musi być jeszcze jedna. Sądzę, że ich baza dysponuje dwiema
takimi jednostkami. Nie mogli przecież operować jedną raz w
kanale, a raz koło Bremerton.
- To gdzie może być ta druga? - Wydawało się, że admirał sam
sobie zadaje to pytanie.
- Może w rejonie, w którym dopadliśmy tamtych, a może gdzieś w
kanale.
- Jak ją odnaleźć?
- Przesuniemy tam Chestera i Bulla. Pracując z Lenem i z Dan-
nym są niezawodne. Wypoczną potem wszyscy razem.
Donskoj był pogrążony w zadumie, gdy nagle coś niemile zgrzyt-
nęło, zawadziwszy o powłokę zewnętrzną ich pojazdu. Spojrzał na
sondę i zmartwiał. Byli tuż nad dnem. Zatrzymał wzrok na szybko-
ściomierzu. Stali niemal w miejscu i łódź po prostu opadała na dno.
Zaczepili teraz o coś, co wystawało z mułu.
- Uważaj na szybkość - warknął z wściekłością, ale nie otrzymał
odpowiedzi.
- Do diabła, niemal utknęliśmy, co robisz? - odwrócił się i dopiero
teraz zauważył, że Tiszkin śpi. Głowa opadła mu na ramię, usta miał
otwarte, ręce bezwładnie zwisały z fotela.
- Zbudź się, człowieku! - syknął wściekły.
Tiszkin coś wymamrotał, ale się nie zbudził. Musiał być bardzo
zmęczony.
Donskoj ruszył kołem sterowym, próbując skierować pojazd na
głębszą wodę, ale przy prawie całkowitym braku szybkości łódź nie
zareagowała.
Rozpiął pasy fotela i skierował się w stronę śpiącego. Już pochylił
się nad nim i chciał nadać silnikom pełne obroty, gdy uzmysłowił
sobie, że czułe hydrofony rozmieszczone w tym rejonie zarejestrują
odgłosy zbyt gwałtownie poruszonej łodzi. To mogłoby zdradzić ich
obecność i zniweczyć wyniki operacji zaplanowanej przez Koniewa.
Lepiej, żeby manewr wykonał specjalista. Uniósł rękę, by uderzyć
śpiącego po głowie, gdy z zewnątrz rozległ się nowy zgrzyt. Tym
razem o wiele głośniejszy i trwający dłużej. Łódź przechyliła się dość
gwałtownie na prawą burtę, lecz po chwili odzyskała równowagę.
Zaczął szarpać śpiącego za ramię. Sam nie był w stanie
kontrolować łodzi. Postępek Tiszkina był karygodny.
- Ty skurwysynu, pójdziesz pod sąd! - mamrotał, z wściekłością
potrząsając kolegą.
Tiszkin otworzył oczy i zamrugał nimi nieprzytomnie. Widząc
pochylonego nad sobą Dońskiego, zrozumiał, co się stało. Spojrzał
na szybkościomierz i mruknął:
- Płyniemy za wolno.
- Teraz to mówisz, ty sukinsynu? Teraz... Zwiększ szybkość. Mało
brakowało, żebyś nas zabił.
Tiszkin wykonał polecenie, wskazówka szybkościomierza drgnęła.
- Widzisz, coś narobił! - warczał Donskoj.
- Zmieniliśmy kurs. Trzeba wrócić na dawny - przerwał mu
Tiszkin.
Donskoj powrócił na swój fotel.
- Ty śmierdzący gówniarzu! To przez ciebie. Musiałem skierować
łódź na głębszą wodę, bo już ryliśmy dno.
- Przepraszam - powiedział cicho Tiszkin. - Nie miałem pojęcia, że
śpię.
- Jeszcze raz coś podobnego zrobisz, a zastrzelę. Mówię poważnie
i wiesz o tym. - Nie przypominał sobie, żeby słyszał o komandosie,
który zasnął w czasie wykonywania poważnej operacji.
Przez chwilę milczeli i naprowadzali pojazd na poprzedni kurs.
Tiszkin był wyraźnie speszony i zawstydzony. Uruchomił komputer i
sprawdzał kurs, po czym przekazał dowódcy dane. Wreszcie powie-
dział:
- Bardzo mi przykro. Po powrocie poniosę wszelkie konsekwencje
tego, co się wydarzyło.
- Nic nie poniesiesz, a gdybyś jeszcze raz... sam cię zastrzelę.
Koniew ostrożnie ruszył przed siebie. Posuwał się cicho, nad-
słuchiwał. Nagle poczuł smród padliny. Musiała być gdzieś w
pobliżu. Zapewne ciało jakiegoś zwierzęcia, może psa. Uprzytomnił
sobie, że okolicę patrolują wartownicy z psami, które mogły go
wykryć o wiele łatwiej niż ludzie.
Zrobił jeszcze kilka kroków. Wchodził w świerkowy lasek. Były to
stare, rzadko rosnące drzewa i nie dawały dobrej osłony. Ciągle
uważnie nadsłuchiwał, gotów na każdy podejrzany dźwięk skryć się
w cieniu.
Przed sobą widział zarys nabrzeża, na którym pracował dźwig. Na
dźwigu paliły się czerwone światełka. Na lewo, równolegle do
brzegu, biegła betonowa szosa. Wiedział, że na nabrzeżu
rozstawione są warty i patrole z psami. Lekki wietrzyk wiał jednak w
kierunku wody i psy mogłyby go poczuć jedynie z niewielkiej
odległości.
Zrobił czterdzieści pięć kroków, dokładnie tyle, ile wypadło z
obliczenia w czasie ćwiczeń. Na wprost przed nim rozpościerał się
dok remontowy. W doku znajdował się trident i poruszające się
dźwigi. Pracowała nocna zmiana. Miał nadzieję, że tak właśnie
będzie. Ruch i odgłosy pracy ułatwią mu wykonanie misji.
Teraz czekała go najtrudniejsza część operacji. Miał przeskoczyć
przez szosę i podejść do wzgórza, na którym znajdowało się
Centrum Łączności. Zatrzymał się na skraju szosy i przypomniał
sobie, ile kroków będzie musiał zrobić, żeby pokonać ten odcinek
terenu.
Wokoło nadal było cicho, jedynie od strony doku dobiegały
odgłosy pracy. Schylony, podsunął się na skraj betonu i patrzył.
Wszystko było dokładnie takie, jak na zdjęciach satelitarnych. Ten
fragment szosy leżał całkowicie w cieniu.
Zebrał siły i, skulony, puścił się pędem. W chwilę potem był w
krzakach po drugiej stronie szosy. Zamarł i nadsłuchiwał. Cisza...
Teraz zacznie się wspinać po zboczu wzgórza. Zdjęcia satelitarne
wykonane nocą wykryły w tym rejonie obiekty promieniujące ciepło.
Przypuszczano, że były to psy. Bał się ich. Były szybkie, silne,
niełatwo je zabić.
Nagle dobiegło go jakieś sapnięcie. Był przekonany, że odgłos ten
wydaje nie człowiek, lecz zwierzę. Zamarł w bezruchu. Zdawało mu
się, że na chwilę jego serce przestało bić.
ROZDZIAŁ XI
W trakcie każdej nocnej operacji Bernie Ryng czuł się bezpieczny i
spokojny. To było wspaniałe. Wprawdzie na tej głębokości, na jakiej
się właśnie znajdował, nawet w dzień było ciemno, ale już od
pierwszych dni pracy płetwonurka czuł się w ciemności bezpieczny.
W tych czarnych wodach był niewykrywalny, niewidzialny. To, że
sam nie mógł zobaczyć wroga, wcale mu nie przeszkadzało. Wzrok
zastępowały mu delfiny i przyrządy.
Teraz też, ukryty w ciemnych głębinach kanału Hood, czuł się
dobrze. Podwodny skuter holował go w kierunku przeciwległego
brzegu.
Prawie przed godziną rozmawiał z Lenem Toodem, który właśnie
powrócił z udanej operacji przeciwko podwodnej bazie radzieckiej i
po tej rozmowie uznał, że teraz kolej na niego. Len był bardzo
zmęczony i musiał odpocząć przynajmniej przez kilka godzin.
Nie można było tego powiedzieć o delfinach, które nie męczyły się
harcami w swoim naturalnym środowisku. Chester był gotów do
kolejnej wyprawy.
Ryng i jego podkomendni, Danny West i Tim Sullivan, pracowali
teraz w trójkę, a wspierały ich dwa delfiny. Mieli przeszukać kanał
Hood na północ od bazy w Bangor aż do cieśniny Admiralty. Plan
operacji opracowali pospiesznie już na nabrzeżu. Powierzono im
zadanie niezwykle pilne i niebezpieczne - na chwilę przed rozpo-
częciem akcji jeden z hydrofonów umieszczonych na dnie kanału
zarejestrował jakiś podejrzany szmer. Wyglądało na to, że ma on coś
wspólnego z działalnością człowieka, a przecież w tamtym rejonie
nie było wtedy żadnych kutrów, jachtów czy statków. Ryng był więc
niemal pewny, że to miniaturowa łódź podwodna, której właśnie
poszukiwali.
Do przepłynięcia szerokiego kanału komandosi wykorzystali pod-
wodne skutery, ale delfiny były i tak o wiele szybsze. Zwierzętami
kierowali West i Sullivan i co chwila przywoływali je metalowymi
świerszczykami. Gdy znajdowali się już w pobliżu przeciwległego
brzegu, delfiny otrzymały urządzenia sygnalizacyjne, które miały
przytwierdzić do odnalezionych obiektów.
Ryng do pasa miał przyczepiony pojemniczek z materiałem
wybuchowym. Płynął nieco z tyłu za kolegami i co pewien czas
wychylał się na powierzchnię, by przez radio podać pozycję, w jakiej
się znajdowali, oraz przyjąć meldunki o nowych dźwiękach zarejest-
rowanych przez hydro fony.
W ustalonym punkcie, niemal naprzeciwko wejścia do bazy,
rozpoczęli poszukiwania.
Początkowo bez rezultatu.
Skierowali się bardziej na północ. Delfiny szukały przed nimi,
powracały do instruktorów mniej więcej co dwie minuty.
Nic, żadnych rezultatów.
Na polecenie Rynga zawężono obszar poszukiwań. I nagle Chester
powrócił bez lokalizatora w pysku.
- Co to, do diabła...? - Tiszkin zareagował nerwowo na jakiś
dźwięk z zewnątrz. Dźwięk nie był głośny, ale w obecnych
warunkach...
Donskoj sprawdzał zegary. Nie wykazywały niczego
niepokojącego. Od dna dzieliło ich dwanaście metrów. Monitor
komputera wyświetlał pozycję łodzi. Tu nic nie mogło im zagrażać.
Cóż to więc mogło być?
Spojrzał na Tiszkina i mruknął:
- Nie możesz być cicho? Nie dość było wygłupów?
Tamten rozłożył bezradnie ręce.
- Niczego nie zrobiłem. To chyba coś z zewnątrz.
Donskoj bezradnie popatrzył w iluminator, choć wiedział, że i tak
niczego nie zobaczy. Nie było wątpliwości, dźwięk pochodził z ze-
wnątrz. A ponieważ nic innego nie przychodziło mu do głowy,
zapytał:
- Czyżby Koniew? - Wiedział, że to mało prawdopodobne.
Dowódca zapowiadał powrót dopiero po kilku godzinach.
Tiszkin zaprzeczył ruchem głowy.
- To niemożliwe - odpowiedział cicho. - To nie był sygnał. Tam
musi coś być.
Było jednak cicho i nic się nie działo.
Donskoj czuł narastający niepokój, niepewność, może nawet
strach.
Tiszkin odwrócił głowę i Donskoj zobaczył zmęczenie w oczach
kolegi.
- Amerykanie posługują się delfinami. Ten, który cię zaatakował,
był chyba tresowany. - I po chwili milczenia dodał: - Kapitan nie
pozostawił nam instrukcji, co mamy robić, gdyby odkryto naszą
obecność.
Donskoj nie odpowiadał. Zastanawiał się. Uwaga kolegi była w
pełni uzasadniona. Gdyby do czegoś takiego doszło, decyzje
należałyby wyłącznie do niego. Dopóki nie ma Koniewa, nie wolno
im opuszczać kanału. Musieliby podjąć jakieś kroki obronne.
Poruszył kołem sterowym. Łódź zareagowała dość opornie.
- Zwiększ nieznacznie szybkość. Tylko trochę, żeby można było
manewrować.
Tiszkin wykonał polecenie i zapytał:
- Co robisz?
- Całą operację przeprowadzamy na północ od amerykańskiej
bazy. Jeśli domyślają się naszej obecności, tam nas będą szukali.
Może więc popłynąć na południe, tam gdzie byliśmy przedtem?
Niezbyt daleko. Tyle, żeby nie dać się odnaleźć. Nie wolno dopuścić
do tego, żeby nas odkryli.
Tiszkin wzruszył ramionami. Nie miał innego pomysłu.
Ostatecznie propozycja kolegi była równie dobra jak każda inna.
Donskoj wziął nowy kurs - na południe. Prowadził on prosto na
Rynga, który właśnie przygotowywał niewielkie ładunki wybuchowe,
by dać je delfinom.
Głos, który dotarł do Koniewa, wydał mu się świdrującym
piskiem, choć w rzeczywistości był to jedynie cichy szept.
- Co się dzieje, mały? Wyczułeś coś? Coś ci się nie podoba?
Koniew odczuł nagłą potrzebę oddania moczu. Zawsze był dumny
z tego, że w pełni panuje nad swoim ciałem, a teraz miał wrażenie,
że zaraz zwyczajnie zleje się w spodnie. Skutek tego będzie taki, że
zapach natychmiast zdradzi psu jego obecność. Przeżył trwający
ułamek sekundy moment paniki.
- No to, mały, spuszczę cię ze smyczy i możesz sobie pogonić za
tym, co cię tak niepokoi. - Mówiący był tak blisko, że Koniew słyszał
każde słowo wypowiadane przecież niezbyt głośno.
- Siedź spokojnie, nie mogę odpiąć. - Ten sam głos, nieco
głośniejszy i bardziej nerwowy.
W ciemności, nie dalej niż pięć metrów od niego, strażnik
spuszczał właśnie ze smyczy psa, gdyż ten coś najwyraźniej
zwietrzył. Jak zachowa się pies? Nie słyszał warczenia. Jakie sygnały
zwierzę przekazało
człowiekowi? Czy strażnik mógł już podejrzewać, że w cieniu kryje
się intruz?
- Ño już, wreszcie - ten sam głos - ale jeśli to skunks, nic mu nie
rób.
A więc strażnik sądził, że pies wyczuł jakieś zwierzę. Ucisk w
okolicy pęcherza nagle minął. Koniew przestał się bać.
Bezszelestnie wyjął z kabury pistolet i odruchowo sprawdził, czy
tłumik tkwi na lufie. Walka z psem przy użyciu noża nie wchodziła w
grę. Najcichszy skowyt oznaczałby koniec całej operacji.
Trzymał w ręku pistolet typu „Glock 19”, produkcji austriackiej,
wykonany z plastyku twardszego od stali. Wraz z magazynkiem
mieszczącym piętnaście naboi pistolet nie ważył nawet kilograma.
Tłumik wyprodukowano w warsztatach KGB. Była to broń
najwyższej klasy, niezawodna.
Strzał musiał być celny. Kula musi dosięgnąć mózgu psa, tak by
zwierzę nie zdążyło wydać głosu.
Patrzył z napięciem w ciemność, ale niczego nie widział. Niczego
też nie słyszał. Żadnego szmeru. Dosłownie nic.
Wstrzymał oddech i nadal nadsłuchiwał. Jakiś trzask suchej
gałązki. Spojrzał w prawo, ale nie wykonał najmniejszego ruchu.
Pies go jeszcze nie odkrył, a każdy ruch byłby dla niego sygnałem.
Ponownie trzask. Zapewne pod nogami strażnika. Psa nie było
słychać. Czyżby warował i nadsłuchiwał?
Ręka zacisnęła się na kolbie pistoletu. Starał się jak najciszej
wciągnąć powietrze do płuc.
Znowu jakiś dźwięk. Szmer suchych liści przydepniętych miękką
łapą psa. Zwrócił broń w tym kierunku. Jeszcze przez ułamek
sekundy nic nie widział i nagle...
Jest...! Pies właśnie skoczył. Oczy zwierzęcia zaświeciły jak dwie
latarki. I to wystarczyło. Całkiem odruchowo strzelił pomiędzy te
światełka. Poczuł na twarzy gorący oddech zwierzęcia. Usłyszał cichy
trzask broni, choć wydawało mu się, że słyszy huk eksplozji.
Żadnego innego dźwięku. Ciało psa przekręciło się w powietrzu i
ciemna masa zwaliła się tuż u jego nóg.
Strażnik usłyszał odgłos upadku, bo odezwał się:
- Co tam znalazłeś, mały? Co tam masz?
W głosie słychać było zaniepokojenie. Zbliżał się.
- Paco, do nogi! - zawołał i gwizdnął ostro.
Pies nie reagował na komendę i nie powrócił na gwizdek. Koniew
wiedział, że strażnik jest zaniepokojony i wyobraził sobie, że tamten
położył rękę na kolbie broni.
Nie poruszył się nawet. Tkwił w tym samym miejscu, w pozycji, z
której przed chwilą strzelał do psa. Lufę skierował w miejsce, skąd
dochodził głos. Był przekonany, że za chwilę zobaczy w ciemności
białą plamę ludzkiej twarzy. I rzeczywiście...
- Paco, chodź tu! - i znowu gwizdnięcie.
BANG.
Ciało wartownika poleciało do tyłu. Koniew zdążył do niego
doskoczyć, zanim nogi odmówiły tamtemu posłuszeństwa, i osłabił
impet upadku ciała na ziemię.
Wyprostował się z bronią gotową do strzału. Nie mógł sobie
pozwolić nawet na moment dekoncentracji. Nadsłuchiwał. Żadnych
dźwięków. Nic nie świadczyło o obecności innego strażnika lub psa.
Ruszył do przodu i po dwudziestu krokach znalazł się na skraju
lasu. Przed nim, na wzgórzu, widniała sylwetka budynku, który był
celem jego operacji. Wiedział, że teraz, w nocy nie ma w nim nikogo.
Uważano, że budynek jest całkowicie bezpieczny. Nigdy jeszcze na
terenie Stanów Zjednoczonych nie było prób włamania do takiego
obiektu, a system zabezpieczeń uchodził za najbardziej nowoczesny.
Ten system zabezpieczenia budynku rozpracowali w KGB bardzo
drobiazgowo. Posłużyli się zarówno doskonałymi zdjęciami wykona-
nymi przez satelity, jak też informacjami zebranymi w wyniku
operacji wywiadowczych. Na podstawie tego materiału wybudowano
dokładną kopię budynku i zamontowano niemal identyczny system
zabezpieczeń. Ustalono też, że system od wielu miesięcy nie uległ
zmianie.
Teraz czekało Koniewa zadanie stosunkowo łatwe. Ćwiczył je
przez kilka miesięcy i był pewny, że osiągnie cel. Cicho wbiegł po
stopniach, których liczbę doskonale znał. ,
Jeśli uda mu się to przedsięwzięcie, Amerykanie będą przekonani,
że mieli do czynienia z jeszcze jednym m niewypałem radzieckiego
wywiadu, który próbując zablokować minami wejście do bazy
tridentów, stracił mini-łódź podwodną i niczego nie osiągnął.
Właściwie szkoda, że trzeba było poświęcić tak wspaniałych ludzi,
ale to była część planu. To uwiarygodni całe wydarzenie i
Amerykanie uznają, że strona radziecka poniosła kolejne fiasko.
Być może będą jakieś protesty dyplomatyczne, ale niezbyt groźne,
i dobrym stosunkom na linii Waszyngton-Moskwa nic nie zagraża.
Ostatecznie nic nie ulegnie zmianie. Amerykanie nadal będą dys-
ponować tak potężną bronią, jaką są tridenty. Jedynie on i jeszcze
trzech ludzi z radzieckiego kierownictwa będzie wiedziało, że
tridenty znalazły się pod radziecką kontrolą. I niezależnie od tego, ilu
amerykańskich agentów znajduje się w Moskwie, ilu ludzi uda im się
przekupić,
tej tajemnicy nigdy nie odkryją. Była to droga operacja, kosztowała
życie kilku ludzi, ogrom wysiłków i środków, ale opłaci się, jeśli
tridenty przestaną zagrażać radzieckim bazom i miastom.
Skoncentrował się na tym, co miał teraz zrobić. Musiał wyłączyć
system alarmowy i otworzyć skomplikowane zamki. Wykonał cały
szereg czynności, które dziesiątki razy przećwiczył w tajnej bazie
KGB w Rosji. Amerykański system był doskonały, ale sposób, który
opracowali, by go unieszkodliwić, jeszcze lepszy. Był tak pomyślany,
żeby nie tylko nie wywoływać alarmu, ale utrzymać normalną pracę
urządzeń przekazujących do centrali sygnały o tym, że nic się tu nie
dzieje, podczas gdy nikogo nie ma w budynku. W laboratoriach KGB
i marynarki wszystko opracowano w najdrobniejszych szczegółach.
Kiedy znalazł się w środku, zamknął drzwi do końca, zostawiając
sobie drogę odwrotu. Z obserwacji satelitarnych wiedział, że w nocy
nikt tych drzwi nie sprawdza. Robiono to za pośrednictwem kamer
telewizyjnych, które teraz przekazywały do centralnej wartowni
fałszywy obraz.
Był dosłownie o kilka metrów od celu - od kodu anulującego
rozkaz odpalenia pocisków rakietowych typu „Trident”. Kod był
kombinacją kilku cyfr i liter. Gdyby Amerykanie chcieli użyć swoich
rakiet, odpowiednie centrum w Związku Radzieckim będzie w stanie
opóźnić operację na tyle, aby Rosjanie mogli uderzyć pierwsi.
Cała operacja Koniewa pomyślana więc była jako posunięcie
czysto defensywne. Jeśli nic nie nastąpi, jeśli stosunki
amerykańsko-rosyjskie będą nadal przyjazne, Amerykanie nigdy się
o niczym nie dowiedzą. Również w Moskwie o wykradzionym kodzie
wiedzieć będzie jedynie Koniew i trzech jego szefów lub ludzie,
którzy kiedyś zajmą ich miejsce.
Operacja była wprost niewyobrażalnie korzystnym posunięciem
dla umocnienia bezpieczeństwa Związku Radzieckiego. Wykonana
czysto i bez komplikacja. ,nie rzutowała na stan stosunków
pomiędzy Waszyngtonem i Moskwą, a otwierała możliwość
powstrzymania ataku każdego z trzech rodzajów amerykańskiej
broni strategicznej, a więc słynnej triady, w skład której wchodziły
tridenty, pociski rakietowe umieszczane na stałych wyrzutniach
lądowych i bombowce dalekiego zasięgu. Wywiad radziecki
przypuszczał bowiem, że tym samym kodem opóźniano lub
odwoływano atak każdego z tych rodzajów broni.
Podszedł do pancernego sejfu i ustawił odpowiednią kombinację
cyfr, którą KGB zdobyło w jakiś nieznany Koniewowi sposób i
gwarantowało, że jest to kod właściwy i aktualny. Mimo to
wystukując szyfr
Koniew wstrzymał oddech. Kombinacja cyfr mogła ulec zmianie, do
sejfu mógł być podłączony jakiś nowy alarm. Nawet najdrobniejsza
zmiana przekreśliłaby cały jego plan.
Znowu odczuł napięcie, nawet strach, choć jego ręce pracowały jak
zawsze precyzyjnie, bez drżenia.
Kombinacji nie zmieniono i stalowe drzwi bez kłopotu otworzyły
się bezszelestnie.
Wiedział dokładnie, czego szuka i gdzie to leży. I te informacje
dostarczyło KGB, a wnętrze sejfu było zgodne z opisem, którego się
nauczył na pamięć.
Na blacie najbliższego stołu położył książkę w sztywnej czarnej
okładce i przewracając kartkę po kartce z każdej robił dwa zdjęcia.
Operacja ta zajęła mu nie więcej niż piętnaście minut, dokładnie tyle
czasu, ile na to przewidział. Położył książkę na miejsce i starannie
zamknął sejf. Wychodząc z budynku zdjął zabezpieczenia, które
sprawiły, że system alarmowy nie zadziałał. Raz jeszcze spojrzał na
drzwi. Wszystko było tak, jak przed jego wejściem. Wokół budynku
też nic się nie zmieniło. Było cicho, spokojnie, żadnych
niepokojących sygnałów.
Szybko doszedł do skraju lasu. Tu zatrzymał się i spojrzał na blado
fosforyzującą tarczę zegarka. Operacja zajęła mu 20 minut.
Dokładnie tyle, ile w czasie ćwiczeń na makiecie. Nie pozostawił za
sobą żadnych śladów - z jednym wyjątkiem, jakim były zwłoki
strażnika i jego psa. Odnajdą ciała i oczywiście rozpoczną śledztwo.
Zdarzały się tu jednak wypadki zabicia kogoś z powodów wcale
niezwiązanych z bezpieczeństwem bazy. Porachunki i spory zdarzają
się wszędzie, a nie było żadnych śladów i dowodów na to, że do bazy
wślizgnął się rosyjski agent.
Koniew był pewien, że pracę wykonał fachowo. Bezszelestnie
posuwał się teraz w kierunku nadbrzeża.
Tiszkin zdawał sobie sprawę z tego, że Donskoj przygląda mu się
podejrzliwie. To spojrzenie bardzo mu przeszkadzało. Wiedział, że
utracił zaufanie kolegi.
Był na siebie wściekły. Zachował się głupio. Po raz pierwszy
przytrafiło mu się coś podobnego.
Jak długo już nie spał? Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt
godzin? A może dłużej?
Zazwyczaj poczucie niebezpieczeństwa trzymało go w napięciu. Tu
jednak było całkiem inaczej. Nic się nie działo, po prostu czekali na
Koniewa, dryfując w ciemnej wodzie. Bezczynność go zmogła.
Walczył z sobą, żeby nie zasnąć, i nagle obudziło go szarpanie
Dońskiego. Wiedział doskonale, że gdyby nie to, że do obsługi łodzi
konieczna była praca dwóch ludzi, tamten by go zastrzelił. A co
będzie po powrocie? Mogą go rozstrzelać.
- Bardzo mi przykro - powiedział odwracając głowę do Dońskiego.
- To, co zrobiłem, jest niewybaczalne. Po powrocie zamelduję o
wszystkim.
Za wszelką cenę chciał usłyszeć, że tamten mu przebacza i o
niczym nie powie Koniewowi. Chciał zachować twarz.
- Nie zawracaj mi głowy takim gównem - warknął Donskoj. - Na to
przyjdzie czas potem. - Wcale nie miał zamiaru uspokajać kolegi,
który naraził na szwank ich życie i całą operację. - Zajmuj się tym, co
do ciebie należy.
Cały czas płynęli na południe. Donskoj zamierzał powrócić na
wyznaczone miejsce dopiero na trzydzieści minut przed
umówionym terminem.
Tiszkin nie mógł się uspokoić. Podjął próbę załagodzenia sprawy,
lecz nic z tego nie wyszło. Czuł się obrażony i skrzywdzony. Potrak-
towano go jak rekruta skierowanego do mycia klozetów. A miał
przecież opinię doskonałego komandosa.
- Nie widzę powodów, dla których nie moglibyśmy sprawy
przedyskutować - podjął znowu. - Jeśli masz coś przeciwko mnie,
powiedz.
Donskoj, który właśnie określał ich pozycję za pomocą komputera,
przerwał zniecierpliwiony:
- Teraz nie mamy czasu na dyskusje. Nakładaj słuchawki aparatu
podsłuchowego. Coś mi się tu nie podoba.
Tiszkin wziął słuchawki do ręki nie zakładając ich i zapytał:
- Co masz zamiar powiedzieć kapitanowi?
- To moja sprawa, teraz...
- Nie tylko twoja. Nie jestem popychlem.
- Gówno. Jeśli będziemy mieli szczęście, a ty będziesz robił, co
każę, być może nie damy się złapać. Nakładaj te słuchawki.
- Tu przecież nikogo nie ma i...
Były to ostatnie słowa Tiszkina. Wybuch, który nastąpił, wyrwał
dziurę w bocznej ścianie łodzi. Do kabiny natychmiast wdarła się
woda, doszło do krótkich spięć w aparaturze elektronicznej.
Przestrzeń niezalaną wodą wypełnił siny dym. Donskoj i Tiszkin nie
mieli już jednak świadomości tego, co się dzieje. W momencie
wybuchu obaj zostali zabici przez metalowe odłamki, jakie zasypały
kabinę.
Koniew stał nad brzegiem basenu i rozglądał się. Wszystko
wyglądało dokładnie tak, jak w chwili kiedy tu dopływał. Z suchego
doku dobiegały odgłosy pracy, na dźwigach i dachach budynków
paliły się czerwone światła, po nabrzeżu, na molo krążyły patrole.
Panował normalny spokój, żadnych objawów alarmu.
Zaczął nakładać skafander, sprawdzając, czy wszystko ma przy
sobie, czy czegoś nie zapomniał lub nie zgubił. Gdy się z tym uporał,
przyciągnął linką podwodny skuter. Pracował szybko, cicho i bardzo
pewnie.
Po chwili zanurzył się, uruchomił pracujący bezszmerowo silnik.
Miał teraz przebyć drogę w odwrotnym kierunku. Gdy zegarek
upewnił go, że znajduje się dość daleko poza falochronem, ostrożnie
wysunął głowę nad wodę i przyjrzał się znajomemu widokowi.
Żadnych zmian.
Kiedy tak płynął w całkowitych ciemnościach, czuł, jak opuszcza
go napięcie, które towarzyszyło mu w ostatnich godzinach.
A więc udało się! Dokonał tego, co jeszcze przed godziną
wydawało się możliwe jedynie w teorii. Posiadał klucz do
powstrzymania nuklearnego ataku Amerykanów, gdyby miało do
niego kiedykolwiek dojść.
Niemal odruchowo sprawdzał godzinę na zegarku i kierunek
kursu na kompasie. W dokładnie określonym czasie wykonywał
zwroty. Miał świadomość, że prawie dziewięćdziesiąt procent
zadania jest już za nim, ale na radość było jeszcze za wcześnie.
Najmniejszy błąd czy chwila nieuwagi mogły zniweczyć
dotychczasowe wysiłki.
Był w połowie kanału Hood, gdy usłyszał wybuch. Nie miał
wątpliwości, że wybuch nastąpił pod wodą. Nie potrafił jednak
określić jego przyczyny. Podobnego dźwięku nigdy jeszcze nie
słyszał.
Poczuł strach. Czyżby instynkt ostrzegał go przed czymś? Na
wszelki wypadek zszedł nieco głębiej i skierował się na północ, w
rejon, w którym miał się spotkać z mini-łodzią.
Nagle usłyszał szum silników kutrów. Szum narastał. Płynęli w
jego kierunku, i to od strony bazy. Instynkt, który go nigdy nie
zawodził, podpowiadał mu, że stało się coś niedobrego.
Zmienił kierunek i zamiast na spotkanie z Dońskim, skierował się
do brzegu. Zwiększył nawet szybkość. Odgłosy silnika jego skutera
były z powodzeniem zagłuszane przez diesle nadpływających
kutrów.
Dno zaczynało się podnosić. Podpłynął pod powierzchnię i ostroż-
nie wysunął głowę. Na środku kanału zobaczył dwa kutry marynarki
wojennej. Ich reflektory szukały czegoś na wodzie. To nie były
ćwiczenia.
Raz jeszcze zatopił skuter i przymocował go liną do jakiegoś
kamienia, a sam wyszedł na brzeg i schował się za leżącym tu pniem
świerka.
Kutry kręciły się po wodzie, najwyraźniej czegoś poszukując,
wreszcie któryś zatrzymał światła reflektorów na jednym miejscu.
Zbliżyły się teraz do siebie i oświetlały ten punkt. Na schodzących do
wody drabinkach pojawiły się jakieś postacie. Płetwonurkowie.
Zrozumiał teraz wszystko. Kutry szukały czegoś w pobliżu miejsca,
w którym miał się spotkać z łodzią. A więc znał już przyczynę
podwodnego wybuchu. Nie było już łodzi, którą mógł wracać do
„Gorkiego”. Donskoj i Tiszkin zapewne nie żyli. Płetwonurkowie
mieli zbadać zatopiony wrak.
Raz jeszcze instynkt go nie zawiódł.
W tej sytuacji nie wolno mu było wracać do wody. Tamci odkryją
wkrótce zwłoki strażnika i rozpocznie się poszukiwanie na wielką
skalę. Zwłaszcza w rejonie, w którym zatopiono mini-łódź.
Był znowu spokojny i opanowany. Musiał coś postanowić. Czy ma
płynąć na północ, w kierunku „Gorkiego”? Gdyby podjął taką
decyzję, wykrycie go było bardzo prawdopodobne. Chociażby przez
delfiny.
Zaczął od tego, że zatopił na dobre skuter i część sprzętu
płetwonurka. Wrócił na brzeg i sprawdził mapę. Okolica była
pokryta lasem i rzadko zabudowana. Kilka letnich obozowisk i
nieliczne domy. Być może dzięki nim znajdzie jakieś rozwiązanie.
Był teraz zupełnie sam i mógł polegać wyłącznie na sobie.
Właściwie taka sytuacja bardzo mu odpowiadała. Stawał przed
kolejnym, niebywale trudnym wyzwaniem.
ROZDZIAŁ XII
Przez gęstwinę świerków nie przedzierał się nawet najsłabszy
promień porannej zorzy. Jeszcze przez dłuższy czas zwłoki człowieka
i psa będą leżały w całkowitej ciemności. Patrzący na te ciała
przestępowali z nogi na nogę, jakby w obliczu śmierci poczuli
przejmujący chłód. Światła latarek prześlizgiwały się po zabitych,
budząc tańczące cienie, które poruszały się razem ze źródłem
światła.
- Żadnych śladów walki, Bernie. - Admirał Coffin przesunął
światło latarki z trupa człowieka na psa. - On również zginął nagle.
- Strażnik nie zdążył użyć broni? - Ryng, którego przyprowadził
dowódca straży, kapitan piechoty morskiej, ciągle jeszcze był
zadyszany po szybkim marszu pod górę.
- Być może miał taki zamiar. Wyjął rewolwer... Gdyby strzelał,
strzał usłyszeliby inni strażnicy - wyjaśnił kapitan.
- A radio?
- Wisi u pasa. Nie zdążył go nawet dotknąć. Nie użył przycisku
„alarm”, co jest obowiązkiem strażnika, jeśli zauważy coś podej-
rzanego.
Ryng oświetlił ciało psa i przykląkł nad nim. Dokładnie obejrzał
głowę zwierzęcia i ranę postrzałową.
- Duży kaliber. Nikt nie słyszał strzału, więc niewątpliwie użyto
tłumika. Idealne trafienie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego strażnik
dał się zaskoczyć. Przecież słyszał, że pies atakuje.
- Psy są szkolone, by atakować bezgłośnie - powiedział kapitan. -
Chodzi o to, żeby pies mógł zaskoczyć i obezwładnić intruza.
- Zapewne strażnik powiedział coś do psa i to zdradziło ich
obecność - snuł domysły Ryng. - Oczywiście nie mógł się tu
spodziewać obecności profesjonalisty, jakim był jego morderca.
- Profesjonalisty? - zdumiał się kapitan.
- Kiedy po raz ostatni mieliście kontakt ze strażnikiem? - zapytał
Ryng.
- Przed dwiema godzinami - brzmiała odpowiedź.
- Tylko profesjonalista, i to najwyższej klasy, mógł to zrobić.
Idealnie cicho, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. Śmierć nastąpiła
natychmiast. Strażnik nie miał czasu na włączenie alarmu radio-
wego. Proszę przyjrzeć się psu. Został zabity, kiedy zaatakował. Jaki
precyzyjny strzał! A strażnik? Strzał w pierś powinien był odrzucić
go do tyłu, a tymczasem jego ciało leży w miejscu, z którego padł
strzał. Atakujący po prostu złapał je, oddał dodatkowo strzał w
głowę i złożył zwłoki na ziemi. Przyjrzyjcie się im. Najwyraźniej
zostały położone. Właśnie dlatego rewolwer strażnika znalazł się
pod nim. Czy to nie świadczy o profesjonalizmie?
Ryng zauważył, że dowódca straży przygląda mu się ze
zdumieniem.
- Tak jest. Chyba tak. - To była jedyna uwaga, na jaką się zdobył.
- Jak mnie poinformowano, w poprzednich latach mieliście do
czynienia z zabójstwami - kontynuował Ryng - ale to było coś
całkiem innego. Wtedy była to robota amatorów, którymi zajmowała
się potem policja. A tu mamy do czynienia z wysokiej klasy
zawodowcem.
Admirał zwrócił się do kapitana:
- Zarządzam w bazie stan alarmowy. Ci, którzy już są na terenie,
nie mogą go opuszczać. Nie wpuszczać cywilów. Sporządzić listę
osób, które były w bazie w nocy. Na wszystkie pytania udzielać
jednej odpowiedzi: że to ćwiczenia.
- Tak jest, panie admirale! - Kapitan raz jeszcze spojrzał na ciała i
odszedł.
- Czy sądzisz, Bernie, że ten człowiek dostał się tu na pokładzie
miniaturowej łodzi podwodnej? - zapytał admirał.
- Tak myślę.
- Czy udało mu się odpłynąć?
- Wątpię. Nie miał na to dość czasu. Nie zdążył. Choć oni czekali
właśnie na niego. Tak mi się w każdym razie wydaje.
- Może coś się wyjaśni, kiedy podniesiemy wrak łodzi.
- Nie mamy na to czasu. - Ryng rozejrzał się wkoło, ale las był zbyt
gęsty, żeby mógł cokolwiek zobaczyć. - Gdzie właściwie jesteśmy? To
znaczy, blisko czego... jakich obiektów? Czego on tu szukał?
- Trudno odgadnąć. Większość biur i dowództwa znajduje się w
budynkach przy nabrzeżu Delta. Tu w pobliżu są koszary, klub i
Centrum Łączności. Nie mam pojęcia, co było jego celem.
- Co jest w tym Centrum Łączności?
- Ściśle tajne dokumenty i niezwykle ważna aparatura. Nawet
tobie nie mogę powiedzieć, co. Tam jednak nikt się nie dostanie.
Każda próba sforsowania drzwi uruchamia cały system alarmów,
kamery telewizyjne, zapala światła. Sądzę...
- Admirale, nikt nie przypuszczał, że ten człowiek dotrze do
miejsca, w którym stoimy, a jednak dotarł. Po zabiciu strażnika
mógł się wycofać. Nie możemy jednak tego zakładać. Należy raczej
sądzić, że zdobył to, co było celem jego wyprawy, to dla czego
pokonał dziesiątki trudności i przeszkód. Systemy bezpieczeństwa i
alarmy dla prawdziwego fachowca nie stanowią przeszkody nie do
pokonania. Powinniśmy przyjąć, że osiągnął swój cel i ma w rękach
coś, co posiada zasadnicze znaczenie dla bezpieczeństwa całego
systemu „Trident”.
- Powiedz, czego ci potrzeba, żeby prowadzić poszukiwania.
Dostaniesz wszystko.
- Nie sądzę, żeby ukrywał się w wodach kanału. Niemniej jednak
należy uruchomić wszystkie patrole marynarki, jakimi dys-
ponujemy. Moi chłopcy popłyną z nimi i poinstruują, jak prowadzić
poszukiwania. Jeśli jeszcze jest tam jakiś płetwonurek albo mini-
łódź podwodna, znajdziemy ich. Potrzebny mi helikopter.
Spenetrujemy okolicę. Może się gdzieś przekrada. Zechce się
zapewne przedostać do okrętu bazy.
- Damy ci wszystko, o co prosisz. Otrzymasz też oddział piechoty
morskiej do przeczesania okolicy.
- Dziękuję, admirale, ale jeśli ma się z kimś takim do czynienia,
trzeba prowadzić grę na tych samych co on zasadach: jeden na
jednego.
Corinne otworzyła oczy i natychmiast zorientowała się, że obudził
ją syk lampy gazowej. Musiała spać przez dobrych kilka godzin.
Wstała i przeciągnęła się. Panował poranny chłód, powietrze było
wilgotne. Słyszała już pierwsze głosy budzących się ptaków. Za-
stanawiała się, czy nie wykąpać się w morzu, ale na razie
zrezygnowała z tego zamiaru. Może później, kiedy zrobi się cieplej.
Popatrzyła na aparat radiowy. Milczał przez całą noc. Czyżby
przestało im zależeć na człowieku, który zapewne wymagał pomocy i
czekał
na informacje? Poczuła, że ten ktoś zaczyna ją interesować. Chciała
mu pomóc, choć nie wiedziała, kim jest i nawet nie potrafiła go sobie
wyobrazić.
Zanim zrobiło się jasno, znalazł się w gęstym lesie na zboczu
wzgórza, dość daleko od brzegu. Poczuł zapach dymu, jaki wydziela
płonące drewno. Ogień zapowiadał obecność ludzi, a ich obecność -
możliwość zaspokojenia głodu i zdobycia ubrania. Ruszył w tamtą
stronę.
Dym snuł się po ziemi, jakby przygniatany przez wilgotne
powietrze. Idąc w kierunku, skąd dolatywał dym, znalazł się na
skraju lasu. Pośrodku niewielkiej polany stał nieduży drewniany
budynek. Dochodził do niego jeden przewód elektryczny. Drutów
telefonicznych nie zauważył.
Koniew okrążył dom. Obok wejścia stał jakiś stary samochód z
łysymi oponami, z karoserią o odpryskującym lakierze. Właściciel
najwyraźniej nie dbał o swój pojazd. Koniew raz jeszcze obszedł dom
naokoło. Na drodze nie zauważył świeżych śladów stóp ani śladów
opon samochodowych. Nikt tu dziś nie przyjeżdżał i nikt stąd nie
odjeżdżał. W zasięgu wzroku nie było też innych budynków. Miesz-
kaniec czy mieszkańcy musieli być samotnikami.
Ostrożnie podszedł do domu i zajrzał przez okno. W pokoju
znajdował się starszy mężczyzna. Wydawało się, że jest sam. Koniew
podkradł się do drzwi i nadstawił ucha. Cisza. Nie słychać było
odgłosów rozmowy. Nie świadczyło to oczywiście o tym, że w domu
jest tylko jeden człowiek, ale Koniew musiał zaryzykować. Wyjął
pistolet i wtargnął do środka.
Krzątający się po pokoju mężczyzna zatrzymał się, spojrzał na
pistolet, ale nie wyrzekł ani słowa.
- Siadaj - zakomenderował Koniew, wskazując lufą jedno z
krzeseł.
Mężczyzna w milczeniu wykonał polecenie.
Koniew nie opuszczając pistoletu przeszukał przyległe pomiesz-
czenie. Nie było tam nikogo.
- Jesteś sam? - zapytał wreszcie.
- Widzisz chyba - odpowiedział starzec ze złością.
- Jest telefon?
Tamten zaprzeczył ruchem głowy.
Na elektrycznej maszynce skwierczał bekon, Koniew poczuł też
zapach kawy.
- Zrób śniadanie - polecił.
Starzec uniósł się z krzesła, ale natychmiast usiadł z powrotem.
- Nie będę gotował dla kogoś, kto mierzy do mnie z pistoletu w
plecy.
Koniew włożył pistolet do otwartej kabury.
- Teraz lepiej? - zapytał. - Jeśli będziesz wypełniać moje polecenia,
nie spotka cię żadna krzywda. Gdybyś jednak zaczął coś
kombinować, pamiętaj, że jestem bardzo szybki.
Starzec wstał i kierując się w stronę kuchenki, mruknął:
- Jestem za stary na jakieś sztuczki. Czy mogę zrobić śniadanie
również i dla siebie? - Popatrzył na gościa zimnymi oczami, w
których nie było cienia strachu.
- Oczywiście. - W pokoju panowało miłe ciepło. Koniew chętnie by
wypoczął, nawet się zdrzemnął, ale o tym nie mogło być mowy. -
Potrzebuję jakiegoś ubrania - powiedział.
Starzec przyjrzał mu się krytycznie.
- Wcale w to nie wątpię.
- Lepiej by było dla ciebie, żebyś zapomniał, jak wyglądam.
- Jeśli od tego zależy moje życie, to chętnie zapomnę. Tam na
łóżku leżą czyste rzeczy. Będą dobre dla ciebie.
Mieszkaniec domu był nieco wyższy i tęższy od Koniewa, ale jego
rzeczy od biedy pasowały na komandosa.
Siedli do śniadania. Gospodarz podał smażony bekon, jajka i
dżem, jakiego Koniew nigdy nie próbował. Jedli w milczeniu.
Starzec od czasu do czasu rzucał twarde spojrzenie na
nieproszonego gościa.
Pierwszy odezwał się Koniew:
- Nie bój się. Jeśli mi pomożesz, nic ci nie zrobię. - Nie potrafił
sobie wytłumaczyć, dlaczego nie zamierzał zabić tego człowieka.
Może zaimponowały mu jego odwaga i spokój. Zawsze cenił te cechy
- u siebie i u innych.
- Nie jestem przyzwyczajony, by grożono mi pistoletem. To
wytrąca mnie z równowagi.
Koniew wzruszył ramionami i po chwili milczenia zapytał:
- Czy samochód jest na chodzie?
Stary mężczyzna przytaknął skinieniem głowy, ale dodał:
- Ma mało benzyny w baku.
- Jak daleko zajadę?
- Tam jest z pięć galonów.
- Na ile to starczy?
Tamten wzruszył ramionami.
- Na jakieś siedemdziesiąt pięć mil - powiedział. - Dokąd chcesz
jechać?
- Wszystko jedno. Masz jakąś kurtkę?
- Tam, na haku.
Koniew spośród kilku kurtek wybrał jedną, na głowę wsadził
sportową czapeczkę z nazwą jakiegoś klubu.
- Kluczyki.
- Na gwoździu przy drzwiach.
Koniew wziął je i włożył w kieszeń. Starzec uważnie śledził jego
ruchy.
- Muszę cię przywiązać do krzesła, żebyś się z kimś zbyt szybko nie
skontaktował. - Na jednej z półek znalazł sznur. - Po jakimś czasie
sam się zapewne uwolnisz, ale ja już będę daleko.
- Dlaczego to wszystko robisz?
- Dlaczego pozwalam ci żyć? O to pytasz?
- Tak. Byłem przekonany, że mnie zabijesz - mówił to z całym
spokojem.
- Nakarmiłeś mnie, dałeś mi ubranie i samochód. Nie będziesz
mógł szybko nikogo zaalarmować. Masz po prostu szczęście. Muszę
tylko zgasić ten ogień na kominku, żeby dym nie ściągnął tu kogoś.
Skrępował właściciela domu i przywiązał go do krzesła. Zalał ogień
wodą i wtedy o czymś sobie przypomniał.
- Potrzebuję pieniędzy.
- Nie jestem zbyt zasobny. Mam kilka patyków.
Co to są „patyki”? - zastanawiał się Koniew. Wzruszył ramionami i
mruknął:
- Zapomnij o tym.
Kiwnął głową i wyszedł, ciągle dziwiąc się sobie, że nie zabił tego
człowieka.
Silnik zaskoczył natychmiast, ale zgasł, ledwie samochód ruszył z
miejsca. Próbował go zapalić raz jeszcze. Udało się. Podgrzał motor,
przejechał kilka metrów i stanął. Wyjął mapę okolicy, którą
przywiózł z sobą, zwykłą mapę samochodową. Musiał znajdować się
bardzo blisko lokalnej szosy, którą mógł dojechać do Dungeness.
Niewielkie cyferki wydrukowane na mapie określały odległości.
Policzył; do miasta było mniej niż pięćdziesiąt mil. Chyba dojedzie.
Przedtem jednak postanowił skontaktować się z „Gorkim”. Oba-
wiał się, że baterie w jego radiu już się wyczerpują. Na zakup
nowych nie miał pieniędzy, a poza tym nie wiedział, gdzie mógłby je
kupić.
Dojechał do asfaltowej wąskiej drogi. Wiła się przez bezludną
leśną okolicę. Czasami widział w oddali samotnie stojące domy, ale
ani razu nie minął innego samochodu.
Dotarł do jakiegoś wzgórza. Na jego szczycie rozsiadł się dość duży
drewniany dom z wielką anteną na dachu. Nie miał pojęcia, co to za
antena. Podjął jednak decyzję - zjechał z szosy.
Boczna droga była wyasfaltowana jedynie do pierwszego zakrętu.
Dalej przechodziła w zwykłą drogę polną, błotnistą, z głębokimi
koleinami. Stary wóz zawadzał podwoziem o kamienie, co zmusiło
Koniewa do powolnej jazdy. Minął kilka ostrych zakrętów, zanim
wjechał na podwórze z tyłu domu. Rosło tam jedno drzewo, pod
którym stała zaparkowana mała ciężarówka dostawcza. Teraz
dopiero spostrzegł, że antena była umieszczona nie na dachu, lecz
na wysokim betonowym słupie obok domu. Do słupa
przytwierdzono jakiś ręcznie wykonany napis składający się z
szeregu liter i cyfr, które nic mu nie mówiły.
Koniew zaparkował, wysiadł z samochodu i obszedł domostwo
dookoła. W zasięgu wzroku nie dojrzał innych domów. Był
zdumiony swoim wewnętrznym luzem. Zazwyczaj w czasie operacji
przejawiał agresję, tym razem jakiś wewnętrzny głos doradzał mu
zachowanie spokoju i ostrożności. Wiedział, że musi uciec stąd wraz
z bezcennymi materiałami. Był ścigany przez wrogów, którzy, gdyby
tylko nadarzyła się odpowiednia okazja, zastrzeliliby go bez chwili
namysłu.
Poprawił pistolet, tak żeby móc go użyć w razie potrzeby, i ruszył
w stronę domu, zastanawiając się, czy jest obserwowany przez okno.
Wiedział, że wielu Amerykanów miało broń. Kto wie, może teraz
mierzono do niego? Był przecież łatwym, widocznym celem.
Dom i otaczający go ogród były wyraźnie zapuszczone. Trawa od
dawna niestrzyżona, a w ogródku chwasty zarosły jakieś kwiatki
wyciągające łodygi w kierunku słońca. Drewniane gonty na dachu
porastał mech, a ściany aż prosiły się o farbę.
Drzwi były niezamknięte, zasłaniała je podarta firanka. Koniew
był pewien, że go zauważono. Stary silnik jego samochodu pracował
tak głośno, że obudziłby nawet umarłego. Położył rękę na kolbie
pistoletu i wszedł do środka. Z małego korytarzyka prowadziły do
pokoju oszklone do połowy drzwi. Popatrzył przez szybę. Przy stole,
tyłem do niego, siedział jakiś mężczyzna. Był jedynie w bieliźnie.
Dopiero po chwili Koniew zrozumiał, dlaczego tamten nie usłyszał
nadjeżdżającego samochodu. Miał na uszach słuchawki i zajęty był
obsługą stojącej na stole aparatury radiowej.
Wyciągnął pistolet i wolno wszedł do pokoju. Mężczyzna w
bieliźnie
ciągle jeszcze nie wiedział, że ma gościa. Koniew usłyszał fragment
rozmowy, jaką tamten prowadził za pośrednictwem radia.
- Doskonale, Dzwoneczku. Prognoza pogody na najbliższe dwa-
dzieścia cztery godziny jest dobra. Słonecznie. Front atmosferyczny
nadejdzie dopiero jutro wieczorem. Ty jednak wrócisz do tego czasu.
Z głośnika dało się słyszeć:
- Odebrałem. Dziękuję. Będę przed zapadnięciem zmroku. Coś ci
przywiozę na obiad. Uważaj na siebie. OK.
- Czekam - odpowiedział gospodarz do mikrofonu. - Do
zobaczenia, Dzwoneczku. Koniec.
Wyłączył aparaturę i wygodnie rozparł się w fotelu. Koniew był już
przy nim. Przytknął mu lufę do karku i powiedział cicho:
- Nie ruszaj się. - Położył rękę na jego ramieniu i poczuł, że
mężczyzna zaczął się trząść. - Powiem, kiedy będziesz się mógł
obejrzeć. Czy nadajnik wyłączony?
- Tak - odparł głosem wyraźnie drżącym i ochrypłym.
- Wstań powoli i odwróć się.
Siedzący powoli, ostrożnie odwrócił fotel i z trudnością zaczął się
podnosić. Trząsł się cały. Miał kilkudniowy zarost i czuć było od
niego alkohol. Ubrany był w wymiętą, nieświeżą koszulę i w ogóle
wyglądał niechlujnie. Nie był groźny. Pewnie z przerażenia zmoczył
się w kalesony.
Koniew cofnął się o dwa kroki i nie opuszczając lufy, rozejrzał się
po pokoju. Było tu brudno i nieporządnie. Wszędzie walały się
nieumyte talerze i naczynia kuchenne. Na ścianie wisiała fotografia
jakiegoś mężczyzny z kobietą. Mężczyzną był zapewne ten stary
brudas, tyle że w lepszych dla niego czasach.
- Gdzie ta kobieta?
- Ona... ona umarła przed sześcioma miesiącami - chrypiał
przerażony gospodarz.
Obok tamtej fotografii wisiała jeszcze jedna, przedstawiająca
młodą parę.
- A oni? - Koniew końcem lufy wskazał zdjęcie.
- Wyprowadzili się... Wyjechali do Seattle.
- Jesteś tu sam?
Mężczyzna potwierdził kiwnięciem głowy i palcami wytarł zasmar-
kany nos.
- Chodź, obejdziemy dom.
Tamten stał trzęsąc się, wyraźnie ogłupiały z przerażenia.
- Ruszaj się!
- Przysięgam, że tu nie ma nikogo.
- No, szybciej!
W całym domu panował ten sam nieporządek i wszędzie
śmierdziało stęchlizną. Nikogo jednak nie było.
- Co jest tam, na dole? - Koniew wskazał na schody prowadzące z
korytarza w dół.
- Piwnica i skład. - Mężczyzna mówił z trudem i ciężko oddychał,
jakby szlochał.
- Schodzimy.
Gospodarz zapalił światło, zeszli do niewielkiej, brudnej piwnicy.
Pachniało tu pleśnią, moczem i zgniłymi jabłkami.
- Podejdź do ściany i odwróć się.
Mężczyzna słaniał się na nogach i żeby nie upaść, musiał się
oprzeć o ścianę. Kiedy się odwrócił, Koniew zobaczył, że łzy ciekną
mu po twarzy. Ręce miał przyciśnięte do piersi. Musiał utracić
kontrolę nad naturalnymi czynnościami fizjologicznymi, bo nagle
rozszedł się okropny smród.
Koniew podniósł pistolet i wystrzelił dwa razy, mierząc w głowę, a
potem, nie sprawdzając celności strzałów, odwrócił się i ruszył w
kierunku schodów. Nienawidził tchórzy. Wychodząc z piwnicy zgasił
za sobą światło.
Wrócił do pokoju i usiadł przy stole, na którym stała krót-
kofalówka. Włączył ją i usłyszał znajomy szum. Przyglądał się. Był to
aparat starego typu, prosty w obsłudze. Długość fal ustawiało się za
pomocą pokrętła. Niewielki mikrofon włączało się zwykłym
przyciskiem.
W innej sytuacji nigdy by się nie zdecydował na próbę połączenia z
„Gorkim” o tej porze i za pomocą tego sprzętu. Teraz jednak nie miał
wyboru. Musiał skontaktować się ze swoim okrętem.
Nastawił aparat na odpowiednią długość fal i zaczął wzywać
„Gorkiego”. Wzywał kilkakrotnie, ale bez skutku. Spojrzał na
zegarek. Uzgodnili, że w czasie jego nieobecności, na pięć minut
przed każdą okrągłą godziną okręt podpływać będzie pod
powierzchnię, żeby wysunąć antenę. Właśnie dochodziła dziesiąta i
tamci powinni go byli usłyszeć.
Jeszcze przez dwie minuty powtarzał wezwanie, o dziesiątej
wyłączył stację. Z wściekłości rąbnął pięścią w stół.
Uspokój się. Trzymaj nerwy na wodzy - skarcił sam siebie.
Wstał od stołu i podszedł do okna. Wychodziło na kanał i na bazę
tridentów. Postanowił, że za godzinę jeszcze raz spróbuje. Jeśli się
nie uda, wywoła stację na lądzie, tę kobietę, z którą rozmawiał.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co dzieje się na
wodach kanału. Kręciło się tam kilka łodzi patrolowych, które
najwyraźniej czegoś szukały. Pośrodku, mniej więcej w miejscu, w
którym miał się spotkać z łodzią ,,Donskoj”, stała wielka barka i
jakaś jednostka z żurawiem. Nie było wątpliwości, co tam robią.
Wyciągano z głębi zatopioną mini-łódź.
Gdy usłyszała głos z radia, omal nie upuściła talerza. Właśnie
zmywała po śniadaniu. Szybko wytarła ręce i podbiegła do aparatu.
Rozpoznała głos jednego ze swoich łączników z Vancouveru.
Dlaczego rozmawiali z nią o tak dziwnej porze? Łamali wszelkie
zasady bezpieczeństwa, jakie sami uprzednio ustalili.
Informacja była krótka i jednoznaczna. Operacja zostaje prze-
rwana. To ich ostatnie połączenie. Być może będzie jeszcze potrzeb-
na, ale nie mają pewności. Ma słuchać jeszcze na poprzedniej
długości fal. Nie należy się już z nimi łączyć. Niedługo ktoś zabierze
ją z tego domu.
Radio zamilkło.
Automatycznie wykonała polecenie i przestroiła radio na długość
fal, na jakich łączono się z nią z okrętu, najprawdopodobniej z łodzi
podwodnej, po czym powróciła do kuchni, do mycia naczyń. Co
oznaczało stwierdzenie, że „operacja została przerwana”? Może
okręt podwodny odpłynął, a może go wykryto? Może ludzie zginęli?
Kazano jej jednak być na nasłuchu. A zatem ktoś musiał tam
pozostać.
Miała już tego wszystkiego dość i chciała wracać do swojego domu
w Vancouverze.
Na dworze było nadal pięknie i słonecznie. Pomyślała, że prze-
chadzka po plaży powinna ją uspokoić. Wróciła do pokoju i
podkręciła odbiornik tak, by sprzed domu mogła usłyszeć głos.
Znowu wyszła na zewnątrz. Usiadła na leżaku i wsłuchiwała się w
otaczające ją głosy. Słyszała krzyk mew, od morza dochodziły
odgłosy silników przepływających w pobliżu łodzi, w lesie coś
szeleściło. Nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała, gdy doleciał ją
jakiś głos z domu. Zerwała się na równe nogi i pędem wpadła do
pokoju. Słyszała wyraźnie głos dochodzący z radia.
- Stacja Vancouver. Tu Drwal. Czy mnie słyszysz?
Siła głosu była tak mocno podkręcona, że słowa były niemal
niezrozumiałe. Miała uczucie, że serce wyskoczy jej z piersi. Ściszyła
odbiornik i powiedziała do mikrofonu:
- Tu stacja Vancouver. Tu stacja... - miała trudności ze złapaniem
oddechu. Czekała, ale nie było odpowiedzi. Co się stało? Nagle
zrozumiała, że przez omyłkę wyłączyła aparat. Zmartwiała. Jak to się
mogło stać?
Radio znowu się włączyło i znów ten sam głos z wyraźnie
słowiańskim akcentem mówił:
- Stacja Vancouver. Czy mnie słyszysz?
- Drwal, tu stacja Vancouver. Odbiór.
- Stacja Vancouver. Mam pełny ładunek, ale nie mogę się
skontaktować ze statkiem. Czy masz coś dla mnie?
Żył i potrzebował jej pomocy! A więc po to umieścili ją na tej
samotnej wyspie! Myśli goniły jedna drugą. Czego potrzebował? Co
mogła dla niego zrobić?
- Drwal, wiem jedynie, że operacja została przerwana. Powie-
dziano mi, że możesz się jeszcze odezwać i niedługo mnie stąd
zabiorą.
Czy mogę ci pomóc?
Ponieważ nie było odpowiedzi, powtórzyła ostatnie zdanie. Po
chwili z tamtej strony padło pytanie, które nie powinno było być w
ogóle zadane:
- Vancouver, gdzie jesteś?
Zawahała się. Tyle razy powtarzano jej, że w żadnym wypadku nie
wolno jej zdradzić miejsca pobytu. Tej informacji nie wolno było
podawać absolutnie nikomu. Nikt jednak nie przewidział sytuacji
takiej jak ta. Drwal był zapewne sam, zagubiony. Pochyliła się do
przodu i nie zastanawiając się dłużej, powiedziała:
- Drwal. Wyspy San Juan.
Kolejna chwila przerwy i ponownie ten sam głos z wyraźnym,
miłym dla ucha akcentem:
- Muszę się z tobą spotkać. Nie wiem jeszcze, jak się tam dostanę.
Odezwę się za sześć godzin. Będę wtedy bliżej. Skończone.
Zapadła cisza. Tamten się wyłączył. Spojrzała na zegarek. Było
dziesięć po dziesiątej. A więc odezwie się około czwartej. Gdzie był i
w jaki sposób chciał się tu dostać?
Koniew wyłączył radiostację i wyciągnął się wygodnie na krześle.
Czuł coś w rodzaju smutku, może współczucia. A więc i „Gorkiego”
zapewne już nie było. Zaplanowana przez niego operacja oparta na
wykorzystaniu „Gorkiego” i mini-łodzi podwodnych załamała się. Z
powodu głupoty jego ludzi, ale też i czujności Amerykanów.
Wszystko się załamało z jednym wyjątkiem: on żył i miał przy sobie
bezcenne materiały.
Poczuł suchość w ustach. Wstał i poszedł do kuchni, by napić się
wody. Wszystkie szklanki stojące obok zlewu były brudne. Otworzył
kredens i znalazł to, czego mu najbardziej brakowało - baterie. Były
takie, jakich potrzebował do swojego aparatu. Wyciągnął z kieszeni
radio, wymienił baterie, a zużyte schował do kieszeni.
Powrócił do pokoju, rozłożył na stole mapę i zaczął się
zastanawiać, jak dotrzeć do stacji Vancouver.
ROZDZIAŁ XIII
Dochodziło południe. Bernie Ryng stojąc na wzgórzu patrzył na
kanał Hood i bazę tridentów. Zastanawiał się, czy ten amator
krótkofalowiec wiedział, co znajdowało się po drugiej stronie
kanału. Jeśli tak, to być może w ostatnich sekundach życia domyślił
się, co było powodem jego śmierci. Sądząc z pozycji ciała i z dwóch
dziur w głowie odbyła się tu właściwie egzekucja. Mógł sobie
wyobrazić przerażenie tego człowieka prowadzonego do piwnicy i
stawianego pod ścianą.
Odwrócił się i ruszył w stronę domu, gdzie pokazał się helikopter,
taki sam huye, jakim tu przylecieli. Maszyna zatoczyła koło i usiadła
obok ich helikoptera. Z kabiny wyskoczył Harry Coffin - nie czekał
nawet, żeby zatrzymał się wirnik. Za nim wysiadł jakiś starszy pan z
brodą.
- Bernie - admirał starał się przekrzyczeć szum silnika. - To pan
Warner. Może wiele powiedzieć na temat faceta, którego szukamy.
- Spotkał się z nim? - w głosie Rynga zabrzmiało zdumienie. A
więc jednak nasz Rosjanin popełnił fatalny błąd. Pozostawił
świadka.
- Nie tylko spotkał. Jadł z nim śniadanie.
- Ma pan niebywałe szczęście, że pan żyje, panie Warner. Ten
facet, który tu mieszkał, nie należał do szczęśliwców.
Ryng zastanawiał się, dlaczego człowiek, którego ścigał, jednego
zabił, a drugiego puścił nie wyrządzając mu krzywdy. Błąd,
zmęczenie, niepewność? Może jakiś rys słabości w jego charakterze?
Jeśli popełnił jeden błąd, popełni następne.
Mężczyzna, który przyleciał z admirałem, zmienił się na twarzy.
- Chce pan powiedzieć, że ten stary wariat od krótkofalówek,
Lewis, nie żyje?
- Niestety - potwierdził Ryng. - Może nie poczęstował gościa, tak
jak pan, śniadaniem. - I zwracając się do admirała, zapytał: - Jak
pan odnalazł tego świadka?
- Jeden z twoich ludzi, chyba Danny West, z barki pracującej na
kanale zauważył dom tego pana i pomyślał, że tamten nie
spotkawszy łodzi mógł wyjść na brzeg, by szukać drogi ucieczki.
Zasugerował przez radio, żeby zajrzeć do tego domu. Wysłaliśmy
naszych ludzi, a ci znaleźli związanego pana Warnera.
- Panie Warner - Ryng zwrócił się do nowo przybyłego - pozwoli
się pan zaprosić do bazy, gdzie będziemy mogli usiąść i w spokoju
wysłuchać pańskiej opowieści o człowieku, który pana odwiedził.
Sądzę, że powinniśmy się spieszyć, gdyż zapewne wkrótce zjawi się
tu szeryf, a byłoby nieszczęściem, gdyby zebrane przez niego
informacje przedostały się do prasy.
Warner uważnie wpatrywał się w twarz mówiącego, a gdy ten
skończył, wzruszył ramionami.
- Nie wydaje mi się, żebym miał możliwość wyboru, tak jak nie
miałem rano, w czasie tej niezapowiedzianej wizyty.
- Zapewniam pana, że u nas będzie się pan czuł o wiele lepiej niż
na przesłuchaniu u szeryfa.
Warner spojrzał na admirała.
- Służyłem w marynarce - powiedział - choć doszedłem jedynie do
stopnia starszego marynarza. Jeśli pan mnie zapewni, że z tym
facetem można rozmawiać szczerze, uwierzę panu.
- Gwarantuję, że można. Zresztą i ja wkrótce do was dołączę.
Chciałbym tylko zaczekać na szeryfa.
- Jeśli wolno mi coś zasugerować, admirale - wtrącił Ryng - to
proszę powiedzieć szeryfowi, że jesteśmy tutaj jedynie dlatego, iż
zaniepokoiła nas jakaś podejrzana transmisja radiowa. Posta-
nowiliśmy sprawdzić, skąd pochodzi, i natrafiliśmy na trupa. To
wszystko. Niczego nie wiemy i niczego nie jesteśmy w stanie
wytłumaczyć.
W chwilę potem Ryng wydobył ze swojego rozmówcy wszystko, na
czym mu zależało. Miał rysopis tamtego człowieka, numer samo-
chodu, jakim uciekał, a przede wszystkim nieco informacji o jego
sposobie zachowania się. Na tej podstawie stworzył sobie portret
psychologiczny. Wszystkie te dane przekazano faksem do
Waszyngtonu i niemal natychmiast otrzymano odpowiedź. Człowiek
ten został bez trudu zidentyfikowany.
Ryng z zainteresowaniem przeczytał to, czym wywiad dysponował
na temat Koniewa. Dowiedział się, jakie skończył szkoły i uczelnie,
jaki
był jego przydział w marynarce, jakie stosunki i układy rodzinne.
Najbardziej jednak interesujące było to, że ostatnie informacje po-
chodziły sprzed jakichś sześciu lat. Potem się urwały. Na podstawie
specjalnych umów Waszyngton i Moskwa wymieniły informacje na
temat swoich oficerów, ale oczywiste było, że niektóre z nich bloko-
wano. Robiła to i jedna, i druga strona. Zawsze kryły się za tym
jakieś szczególne powody i tak też musiało być w tym wypadku.
Rynga bardzo zainteresowały spostrzeżenia Warnera, który twier-
dził, że Rosjanin był niezwykle uprzejmy, bardzo opanowany, czujny
i chyba doskonale wiedział, czego chce.
W godzinę po spotkaniu z Warnerem z zimną krwią zabił innego
człowieka. Ryng pojął, że ma do czynienia z przeciwnikiem, którego
działań niepodobna przewidzieć. Podejmował decyzje w zależności
od sytuacji, a powody tych decyzji nie zawsze były zrozumiałe.
Miała przed sobą kilka godzin oczekiwania i dla rozładowania
napięcia musiała je czymś wypełnić. Uznała, że najlepiej będzie
zaaplikować sobie kąpiel w zimnej morskiej wodzie.
Dzień był słoneczny, a temperatura powietrza nieco powyżej
dwudziestu stopni. Szybko spakowała torbę. Wrzuciła do niej
ręcznik, kanapki z serem i pojemnik z ochłodzonym winem
stołowym. Wyszła, jak zawsze nie zamykając drzwi, i wędrowała
nieznaną jej ścieżką w kierunku zachodniego cypla wysepki. Ścieżka
musiała być dawno nieużywana, gdyż zarosła i stała się prawie
niewidoczna.
Las żył. Widziała wiewiórki przeskakujące z drzewa na drzewo.
Kilka razy spotkała króliki. Stawały na tylnych łapkach i
przypatrywały się jej uważnie czarnymi oczkami. Kiedy podchodziła
bliżej, oglądały się i uciekały leniwie. Musiała być stale blisko
brzegu, gdyż ustawicznie słyszała krzyki polujących mew. Po
niespełna godzinie marszu wyszła na niewielką polankę. Kiedyś
zapewne był tu domek, z którego pozostały jedynie fundamenty.
Polankę porastała wysoka trawa. Zauważyła jakiś ruch po drugiej
stronie, pod lasem. Popatrzyła tam i dostrzegła parę młodych
sarenek. Podniosły głowy i obserwowały intruza. Stały nieruchomo -
ona i sarenki - przyglądając się sobie nawzajem z wyraźną
ciekawością.
Uznała, że nie należy przeszkadzać tym ślicznym zwierzętom i
powoli wycofała się. Ścieżka skręcała teraz w prawo i po chwili
doprowadziła ją do plaży. Znalazła się nad brzegiem malutkiej,
uroczej zatoczki.
Zdjęła sandały i weszła do wody. Była zdumiewająco ciepła.
Piaszczyste dno opadało bardzo łagodnie i promienie słońca
nagrzały wodę na płyciźnie. Znakomite miejsce do kąpieli.
Wróciła na brzeg, położyła torbę na piasku i rozebrała się. Nie było
tu oczywiście nikogo i mogła się wykąpać bez kostiumu. Poczuła na
skórze przyjemny powiew ciepłego wiatru.
Weszła znów do wody. Jakieś trzydzieści metrów od brzegu dno
zaczęło gwałtownie opadać. Zanurzyła się.
Nabrała powietrza w płuca i dała nurka. Im głębiej, tym woda
stawała się zimniejsza. Popłynęła w kierunku kanału oddzielającego
jej wysepkę od wyspy sąsiedniej. Spojrzała w stronę swojej wyspy i
zobaczyła, że w jej kierunku płynie jakiś kuter rybacki. Dopiero teraz
usłyszała dudnienie silnika i w tejże chwili uświadomiła sobie, że
jest całkiem naga. Zaczęła płynąć do brzegu.
Kuter kierował się wyraźnie w jej stronę. W chwilę potem
usłyszała za sobą głos:
- Hej, Corinne, to ja, kapitan Cook.
Ustało dudnienie wyłączonego najwidoczniej silnika. Odwróciła
głowę. Jimmy, uśmiechnięty, stał przy burcie.
- Nie przypuszczałam, że się tu spotkamy, i nie mam na sobie
kostiumu.
- Rozumiem - nie przestawał się uśmiechać. - Jesteś pierwszą
syreną, jaką udało mi się tu zobaczyć.
Starając się nie wysuwać zbyt wysoko ponad wodę, powiedziała:
- Gdybyś był dżentelmenem, tobyś się odwrócił, pozwolił mi wyjść
z wody i włożyć kostium.
- Oczywiście, że jestem dżentelmenem, ale nie mam zamiaru
odpływać. Wreszcie udało mi się odnaleźć ciebie. Nie pamiętasz, że
obiecywałaś mi kolejne spotkanie? Kręciłem się tu w pobliżu, ale
nigdzie cię nie widziałem.
- Przepraszam, zapomniałam.
- No to miałem dziś szczęście - uśmiechał się przyjaźnie.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego. Marznę w wodzie.
- Chodź na pokład. Mam tu ręczniki.
- Dziękuję. Moje rzeczy są na brzegu.
- No to płyń do nich. Rzucić ci ręcznik?
- Nie, dziękuję. Mam własny.
- Doskonale, płyń do brzegu, a ja tymczasem rzucę tu kotwicę.
Podczas gdy Jimmy Cook zajął się zakotwiczeniem kutra, Corinne
dopłynęła do brzegu, wytarła się i ubrała. Gdy dotarł do plaży w
małej gumowej łódce, była już całkiem gotowa na spotkanie.
- Niestety, tym razem nie mam nic na obiad - usprawiedliwiał się.
- Nie szkodzi. Dziś ja zapraszam. Mam kanapki z serem i białe
wino.
Pomyślała, że rozmowa z tym miłym chłopcem będzie najlepszym
sposobem spędzenia czasu. Jeszcze przed godziną była w głębokiej
depresji, a teraz czuła się jak nastolatka, która spotkała przystojnego
nieznajomego i usiłuje go skokietować.
- Z chęcią przyjmę zaproszenie pod warunkiem, że odpowiesz na
moje pytanie.
Poczuła rodzący się niepokój, ale nie dała tego po sobie poznać i
powiedziała:
- Pytaj.
- Poprzednio mówiłaś mi, że prowadzisz badania nad ptakami, a
nie masz przy sobie żadnych notatek. Zawsze wyobrażałem sobie
uczonych jako ludzi starszych, w okularach i z notatkami. Ty nie
wyglądasz wcale na badacza. - Nagle jakby się przestraszył tego, co
powiedział, bo zamachał ręką: - Nie miałem zamiaru cię urazić. Po
prostu jestem ciekawy.
Poczuła, że się czerwieni.
- Robię notatki po powrocie do domu. W ciągu dnia wszystko
mam zapisane tutaj. - Wskazującym palcem uderzyła w owiniętą
ręcznikiem głowę.
- Nie gniewaj się - zaczął się usprawiedliwiać. - Jestem naprawdę
uradowany, że cię spotkałem. Rybołówstwo to zajęcie dla
samotników, a ja nie zawsze tęsknię za samotnością.
Rozścielił prześcieradło kąpielowe na trawie i ucinając dyskusję,
powiedział:
- Przepraszam.
Corinne rozłożyła kanapki, a Jimmy do papierowych kubków,
które przyniósł z łodzi, nalał wina. Tak pokierowała rozmową, żeby
koncentrowała się na osobie gościa. Miała w tym wiele
doświadczenia i wiedziała, że mężczyźni zawsze lubią opowiadać o
sobie, a Jimmy był chłopcem niezwykle szczerym i otwartym. Tak
jak poprzednim razem, rozgadał się na dobre.
W pewnym momencie przerwała mu w połowie zdania pytając:
- Która godzina? - i zaczęła pośpiesznie szukać zegarka, który
przed kąpielą włożyła do torby.
- Wpół do trzeciej - odpowiedział zdziwiony. - Coś się stało?
- Oczywiście, że nic. - Nadal grzebała w swojej torbie.
- Na pewno w niczym nie mogę być pomocny?
- W niczym. Dlaczego pytasz?
Wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem, dlaczego ktoś, kto obserwuje ptaki i prowadzi
badania, żyje z zegarkiem w ręku. Nie masz tu żadnych spotkań, nie
masz telefonu, nigdzie nie wyjeżdżasz. To najlepsza strona życia na
tej wyspie. Czas się tu nie liczy, nieprawdaż? - Dotknął jej ręki.
- Tak - przyznała, ale nie patrzyła mu w oczy. - Koło mojego domu
- powiedziała - jest gniazdo orła, który rano odleciał i sądzę, że teraz
powinien wrócić...
- Nigdy nie widziałem orła, który by się kierował zegarkiem.
- Ja też nie - zaśmiała się. - Muszę jednak studiować ich życie o
różnych porach dnia.
- Rozumiem. - Cofnął rękę, a w tonie jego głosu było niedowie-
rzanie.
- Czy można cię odwieźć moim kutrem? Zobaczysz, jak przyjem-
nie pływa się nim po morzu.
- Nie, dziękuję, raczej się przejdę. - Natychmiast jednak zmieniła
zdanie. - Zresztą, mogę popłynąć.
- Doskonale. - Pogłaskał ją po ręce. - Jest jakaś szansa, że spodoba
ci się i dasz się potem zaprosić na dłuższą przejażdżkę.
Przyjrzała mu się uważnie i pomyślała, że chętnie by na to
przystała. Ale wiedziała, że nigdy do tego nie dojdzie. A szkoda...
Był to króciutki rejs. Jimmy musiał jednak odpłynąć kawałek od
brzegu, przy którym znajdowały się skały podwodne. Corinne
dowios-łowała do brzegu w pontonie, który Jimmy przyciągnął
potem do kutra.
Gdy była już na brzegu, zawołał:
- Co zjadłabyś jutro na obiad?
- Bardzo ci dziękuję, Jimmy. Nie rób sobie kłopotu.
- A co myślisz o dobrej rybie?
- Przykro mi, ale jutro mnie tu nie będzie. Mam coś do zrobienia
po drugiej stronie wyspy.
- Doskonale, zawiozę cię tam kutrem.
- Nie, Jimmy... i tak już niedługo tutaj zostanę.
- W każdym razie będę cię szukał. - Uśmiechnął się i pomachał
ręką.
- Nie sądzę, żebyś mnie znalazł.
- Tego nikt nie może przewidzieć.
Stała jeszcze chwilę odprowadzając wzrokiem odpływający kuter i
poczuła coś w rodzaju żalu. Szkoda, że nie spotkała tego chłopca w
innym miejscu i w innym czasie. Nagle przypomniała sobie, po co
wracała, odwróciła się i pobiegła do domu.
Stał na skraju plaży i patrzył w stronę zatoki Dungeness, która
przechodziła w zatokę Sequim. Gdzieś na tych wodach miał się
spotkać z „Gorkim”. Nie znał jeszcze faktów, ale zaczynał się
domyślać, że „Gorkiego” już nie ma. Na świecie panował spokój,
kwitła przyjaźń radziecko-amerykańska, a Rosjanie i Amerykanie
wzajemnie zatapiali swoje okręty podwodne. Było teraz jeden do
jednego. Czyżby...? Materiały, jakie miał przy sobie, decydowały o
tym, że to Rosjanie byli stroną zwycięską. Jeśli uda mu się wyplątać
z pułapki, w jakiej się znalazł... Jeśli się uda, w gruncie rzeczy świat
będzie bezpieczniejszy. Nie tylko Rosja. Politycy od lat mówią o
potrzebie rozbrojenia, ale są zbyt wielkimi oportunistami. Realizacja
jego planu to rzeczywisty krok w kierunku rozbrojenia.
Gdzieś na horyzoncie widział kilka amerykańskich okrętów i
barek. Przypuszczał, że przeszukiwano głębiny. To tam zapewne
doszło do podwodnej tragedii. Dopiero teraz dotarło do niego, jaką
poniósł stratę.
Dojechał tu starym samochodem zabranym człowiekowi, któremu
darował życie. Przyszedł czas, by pozbyć się tego wozu. Ci, którzy
zorganizowali pogoń, zapewne odnajdą tamtego człowieka i
dowiedzą się, jakim ucieka samochodem.
Odwrócił głowę i po drugiej stronie drogi zobaczył restaurację
„Krab Morski”.
Jadąc tutaj i rozważając, jak postępować dalej, doszedł do
wniosku, że najbezpieczniejszym sposobem dostania się do dziew-
czyny, z którą się kontaktował przez radio, będzie zdobycie kutra.
Dalsze poruszanie się samochodem nie wchodziło w grę. Drogi na
pewno zostaną zablokowane. Korzystanie z publicznych środków
transportu nie wydawało mu się rozsądne. Dysponowali już jego
rysopisem. Tak, popełnił błąd nie zabijając tego faceta, który go
poczęstował śniadaniem.
Ukrył stary samochód za kępą nadbrzeżnych krzaków, a sam
wyszedł na szosę. Już drugi samochód zatrzymał się na widok
wyciągniętej ręki piechura. Tym razem mała ciężarówka załadowana
koszykami do połowu krabów. Kierowca był zapewne rybakiem, a to
znaczyło, że uzyska od niego potrzebne informacje.
Starszy mężczyzna za kierownicą okazał się gadatliwym i sym-
patycznym człowiekiem. Obcy akcent pasażera nie wydawał mu się
podejrzany. Prawie co drugi turysta czy wędrowiec był obecnie
cudzoziemcem. Odpowiadając na pytania poinformował Koniewa,
że w okolicy jest mnóstwo łodzi, kutrów rybackich i prywatnych
jachtów. Najbliższym portem dla takiej pływającej drobnicy był
John Wayne Port
nad zatoką Sequim. Można tam było dojechać za pół godziny.
Właściciel ciężarówki nie mógł jechać tak daleko, bo w domu
czekał na niego obiad, ale chętnie dokładnie wyjaśnił pasażerowi,
jak tam dotrzeć.
Koniew wyjął trzymany pod kurtką pistolet dopiero wtedy, kiedy
zobaczył błotnistą drogę odchodzącą w prawo od szosy. Przerażony
widokiem wycelowanej w niego broni kierowca zjechał, gdzie mu
kazano. Gdy odjechali z pół kilometra po błotnistym trakcie, Koniew
kazał zatrzymać ciężarówkę i jednym strzałem zabił kierowcę. Ciało
ukrył w pobliskim rowie zarosłym krzakami. Zanim je odnajdą, on
będzie już daleko.
Zawrócił ciężarówkę i pojechał w kierunku wskazanym przez
człowieka, który od kilku minut nie żył.
Dojazd do bocznej drogi odchodzącej w stronę portu zajął mu
niecałe dwadzieścia minut. Zjechał w tę drogę i w chwilę potem
zatrzymał wóz na wielkim parkingu, na którym stało już kilkanaście
samochodów. Tu zostawił ciężarówkę i ruszył w kierunku nabrzeża.
Jego przewidywania się sprawdziły. Było tu pełno jachtów moto-
rowych różnej wielkości. Przechadzał się wzdłuż molo z rękami w
kieszeniach, nie zwracając niczyjej uwagi. Szukał takiego jachtu, na
pokładzie którego znajdowałby się jeden człowiek. Oczywiście
musiał to być jacht przygotowany do wypłynięcia z portu.
Wpadła mu w oko jednostka o nazwie „Sea Chase”. Stała przy
końcu molo, na pokładzie samotny mężczyzna właśnie zaznaczał
kurs na rozłożonej mapie. Silnik jachtu już pracował i Koniew
zorientował się, że był dużej mocy i mógł osiągnąć dość dużą
szybkość.
Podszedł do jachtu, zbliżył się do burty, odchrząknął i powiedział:
- Ładny dziś mamy dzień.
Mężczyzna na pokładzie spojrzał nieco zdziwiony. Koniew
wiedział, że z jego akcentu zorientował się natychmiast, iż ma do
czynienia z cudzoziemcem. W Ameryce jednak ludzie nie obawiali
się cudzoziemców i nie dziwili się ich obecności. Zagadnięty
odpowiedział uśmiechem.
- Tak, ładny. Żona wyjechała na zakupy do Port Townsend
wydawać nasze pieniądze, a więc mam okazję nieco połowić i
spokojnie wypić puszkę piwa.
- A dokąd pan płynie?
- Donikąd. Ot tak, przed siebie. Podobno do cieśniny wpłynęła
ławica halibutów. Może się coś złapie. - Przyjrzał się uważnie
stojącemu na molo rozmówcy i zapytał: - Pan chyba nie jest
rybakiem? Pan w ogóle nie jest stąd.
- Tak - zgodził się Koniew.
- A tu bywają znakomite połowy. Przepraszam, może kiedyś
porozmawiamy. Teraz muszę już płynąć.
Właściciel jachtu zdjął cumę rufową i już miał zamiar zeskoczyć z
pokładu, żeby zdjąć cumę dziobową, gdy Koniew go uprzedził.
- Podam panu.
- Niech się pan nie trudzi.
- Chętnie pomogę.
Zdjął cumę ze słupka i rozejrzał się, czy nikt nie patrzy w ich
stronę. W pobliżu nie było nikogo. Położył rękę na burcie i podał
tamtemu cumę.
- Niepotrzebnie się pan...
Nie dokończył. Koniew zręcznie wskoczył na pokład i wcisnął lufę
pistoletu w jego brzuch.
- Nie rób głupstw. Trzymam palec na cynglu i w każdej chwili
mogę strzelić. Nie miej najmniejszych złudzeń.
Mężczyzna przybladł, twarz wykrzywił mu grymas strachu.
- Doskonale. Zachowuj się normalnie. Nic ci się nie stanie, jeśli
będziesz mnie słuchał i podrzucisz, gdzie ci powiem. Gdybyś spotkał
znajomych, witaj ich całkiem normalnie. Rozumiesz?
Skinienie głową.
- Nie patrz na mnie jak idiota, lecz zajmij się łodzią. Odbijamy.
Wypłynęli z portu. Nikt na nich nie zwracał uwagi. Przepłynęli
zatokę Sequim i skierowali się na północ.
Koniew pozbył się właściciela jachtu, gdy byli już daleko od lądu.
Zabił go jednym strzałem. Do ciała przywiązał ciężką kotwicę i
wyrzucił je za burtę.
ROZDZIAŁ XIV
Głos wypełniał cały pokój, był tak mocny, że skuliła się ze strachu.
Podświadomie rozglądała się za źródłem tego głosu, choć wiedziała,
że dobiegał z radia. Zerwała się, podbiegła do aparatu i ściszyła go.
- Tu stacja Vancouver. Słucham.
- Nasza transmisja musi być bardzo krótka. Żadnych zbędnych
słów. Przełączam się na inny nadajnik. Koniec.
W pokoju zapanowała cisza.
Koniew wyłączył krótkofalówkę zamontowaną na jachcie. Była
zbyt silna, miała zbyt daleki zasięg i zbyt łatwo było podsłuchać ich
rozmowę, choć łączyli się na długości fali na ogół w tym rejonie
nieużywanej, zwłaszcza na morzu.
Sięgnął po swoje małe przenośne radio i włączył się na tej samej
długości.
- Czy mnie słyszysz?
- Tak.
Doskonale. Dostosowała się do jego polecenia. Ani jednego
zbędnego słowa.
- Dysponuję łodzią. Masz mapę rejonu?
- Tak, przed sobą.
- Znajduję się dziesięć kilometrów na południe od wyspy Lopez.
Powiedz, jak mam płynąć przez najbliższą godzinę. Później się
połączę.
Chwila milczenia, potem głos kobiety podał instrukcję:
- Płyń prosto na północ przez Kanał Środkowy do Turn Rock.
- Łączę się za godzinę. Koniec.
Kanał Środkowy, jak odczytał z mapy, oddzielał dwie najbardziej
wysunięte na południe wysepki archipelagu San Juan: San Juan i
Lopez.
Do Turn Rock było stąd około dwunastu kilometrów. Kiedy tam
dopłynie, skontaktuje się ponownie ze stacją Vancouver. Zauważył
również, że będzie się znajdował niedaleko Friday Harbor, jedynego
miasteczka na San Juan. Ich kolejny kontakt radiowy musi być
bardzo krótki. Zawsze istniała możliwość, że ktoś przypadkowo
włączy się na tę samą długość fal i podsłucha rozmowę. Na razie im
się udało, ale szczęście nie musi im stale sprzyjać.
Południowe wejście do kanału było wąską cieśniną. Kiedy przez
nią przepływał, mijający go jacht zwolnił, a stojący przy sterze
mężczyzna krzyknął w jego stronę:
- Jak połowy?
- Nic, wyłącznie spacer! - odkrzyknął niepewny, czy posłużył się
odpowiednim wyrażeniem.
- Szkoda takiego dnia. Bierze znakomicie! - usłyszał w od-
powiedzi.
Czyżby rozpoznał jacht? - przemknęło mu przez głowę. - A może
zna właściciela? - i mimo woli położył rękę na kolbie ukrytego pod
kurtką pistoletu.
- Jedynie przejażdżka - rzucił w kierunku nieznajomego. - Żona
pojechała na zakupy do... - jakież, do diabła, miasto wymienił zabity
właściciel jachtu? - do Port Angeles.
- Dziwne miejsce na zakupy - odpowiedział nieznajomy, ale
dzielący ich dystans zaczął wzrastać. Mikołaj jeszcze przez chwilę
patrzył za oddalającym się jachtem i wzruszył ramionami.
Koniew pochylił się nad mapą. Czyżby wymienił niewłaściwą
nazwę? Powiódł wzrokiem wzdłuż wybrzeża półwyspu Olympic i
znalazł. Oczywiście, chodziło o Port Townsend. Kolejny błąd. Był
wściekły na siebie. Musi się teraz pozbyć jachtu, którym płynął.
Było już późne popołudnie, gdy na parking przy John Wayne
zajechał nieoznakowany samochód marynarki z kierowcą w
cywilnym ubraniu. Po cywilnemu był również siedzący na tylnym
siedzeniu Bernie Ryng. Samochód zaparkował koło stojącego tu już
wozu miejscowego szeryfa. Bernie wysiadając zauważył, że w
samochodzie policyjnym siedzi starsza kobieta. Jej siwe włosy były
w nieładzie. Kobieta głośno szlochała.
Policjant oglądał zaparkowany obok niewielki samochód dostaw-
czy. Zobaczywszy wysiadającego Rynga, zapytał:
- Pan jest tym facetem z marynarki, na którego czekamy?
Ryng potwierdził skinieniem głowy i zadał pytanie:
- Pani jest żoną kierowcy tej ciężarówki?
- Tak. To ona nas powiadomiła. Rozmawiała z mężem, kiedy
wyjeżdżał z Dungeness. Wracał do domu na obiad. Ponieważ się nie
zjawiał, zaczęła się denerwować i zadzwoniła do mnie. Za pośrednic-
twem radia poprosiłem moich chłopców na patrolach, żeby
powiedzieli Charlie'emu, gdyby go gdzieś spotkali, że żona czeka.
- Był rybakiem? - Ryng zauważył koszyki na kraby złożone w
skrzyni ciężarówki. - Po co jechał do portu?
Bernie Ryng nie był detektywem, ale kiedy dostali informację o
zaginięciu kierowcy i porzuconej ciężarówce, uznał, że sprawa jest
zbyt poważna, aby ją zlekceważyć. Otrzymał zezwolenie admirała i
natychmiast pojechał.
- Był rybakiem, ale już na emeryturze - wyjaśnił policjant. -
Zresztą jego kuter stoi przy zatoce Discovry. Charlie był bardzo
dokładny i punktualny. Dlatego właśnie żona się wystraszyła.
- Czy znalazł pan już jakichś świadków?
- Nikt go nie widział. Był tu bardzo znaną postacią. Wszyscy go
lubili.
Ryng ze współczuciem spojrzał na starą kobietę w wozie szeryfa.
- Radzę panu wezwać ludzi i zlecić im przeszukanie wszystkich
bocznych dróg między tym miejscem a Dungeness. Mam przeczucie,
że gdzieś tam go odnajdziecie.
- Martwego?
- Obawiam się, że tak.
Szeryf uważnie przyjrzał się Ryngowi.
- Wiem, że jest pan z wojska, i moi szefowie kazali panu pomóc.
Nie wiem jednak, czego pan tu właściwie szuka.
- Jestem Winslow z żandarmerii - skłamał gładko Ryng. -
Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby pan na razie nie nadawał
sprawie rozgłosu. To nic poważnego, ale facet, którego ścigamy, jest
niebezpieczny. Nie możemy dopuścić do tego, żeby wymknął się
naszym ludziom. Nie chcemy, by się zorientował, że jesteśmy na
jego tropie. Nie trzeba też robić paniki.
- Słusznie, ale jeśli coś się stało Charlie'emu, nie uda się nam
zachować tajemnicy.
- Jeśli pan nie chce, żeby podobnych wypadków było więcej, radzę
milczeć. - Ryng powiedział to wręcz ostro. - Teraz potrzebna mi
informacja, jakie jachty i łodzie wypłynęły stąd w dniu dzisiejszym.
- Czy sądzi pan, że ten człowiek mógł porwać jacht?
- Tak myślę i uważam, że mamy bardzo niewiele czasu. Potrzebuję
tych informacji jak najszybciej. - Odwrócił się i z samochodu,
którym
przyjechał, wyciągnął przenośną stację nadawczą. Włączył ją i
powiedział do mikrofonu: - Ryng dwa, tu Ryng jeden, słyszysz mnie?
Z głośnika doszedł wyraźny głos Lena Todda:
- Tu Ryng dwa, jesteś w John Wayne Port? Odbiór.
- Tak, i sądzę, że wkrótce będziemy mieli kolejnego trupa. Poproś
admirała, by zlecił lotniczą penetrację tego rejonu. Niech też wyślą
kutry patrolowe. Zwracać szczególną uwagę na wszystko, co może
przypominać ciało topielca. Spisać nazwy wszystkich kutrów i
jachtów w rejonie. Szeryf obiecał nam pomoc w ustaleniu nazw
jednostek, które wyszły z portu. Odbiór.
- Bernie, tu Coffin. Czy możesz swobodnie rozmawiać? -
nieoczekiwanie włączył się admirał.
- Mniej więcej. Słucham.
- Będziemy w John Wayne Port za jakieś trzydzieści minut.
Dostaniesz też do dyspozycji jednego seafoxa.
- Jestem wdzięczny, ale wolałbym mieć jakąś cywilną jednostkę. -
Seafox był bardzo szybką łodzią patrolową wyciągającą ponad
trzydzieści węzłów, ale jej silniki słyszało się z odległości kilku
kilometrów. - Jest tu ze mną miejscowy szeryf, który obiecał pomoc.
- Skinął głową w kierunku szeryfa, który przysłuchiwał się z uwagą
prowadzonej przez radio rozmowie. - Powinien pan z nim
porozmawiać, jak się pan tu pokaże. Proszę przysłać helikopter,
który przywiózłby mi jakąś broń.
- Co konkretnie?
- Mam tylko rewolwer. Potrzebny mi szybkostrzelny pistolet
maszynowy. Przydałby się też dobry nóż. - Przerwał i zwrócił się do
szeryfa: - Szeryfie, czy mógłby pan możliwie szybko zebrać informa-
cje, o jakie prosiłem? - w jego głosie brzmiało zniecierpliwienie.
- Tak jest! - odpowiedział szeryf całkiem jak żołnierz reagujący na
polecenie dowódcy.
- Admirale - Bernie znowu mówił do mikrofonu. - Jestem pewien,
że człowiek, którego szukamy, ukradł jacht. Nie wiem, dokąd płynie,
ale prawdopodobnie jest tu gdzieś miejsce, gdzie może się
spodziewać pomocy. Będę się starał iść jego tropem. Sam. Jeśli
będzie nas wielu, na pewno nas wykiwa.
Gdy znowu się odezwał, słońce schowało się już za linię lasu i
musiała w domu zapalić światło. Trasę, jaką powinien był przebyć,
znała z mapy na pamięć.
Bez żadnych wstępów, bez podania hasła powiedział:
- Jestem w ustalonym punkcie. Ruch duży. Jak płynę dalej? -
wydało jej się, że jego obcy akcent stał się silniejszy. Zresztą odbiór
był znacznie lepszy. Istotnie musiał być gdzieś niedaleko.
- Skręcisz w prawo i przepłyniesz między dwiema wyspami. -
Wiedziała, że nie wolno jej wymienić żadnej nazwy. - Około ośmiu
kilometrów będziesz płynął kursem dziesięć stopni i znajdziesz się w
szerokim kanale za wyspami... - Czy zrozumiał jej instrukcje?
Najwidoczniej zrozumiał, gdyż przerwał:
- Wystarczy. Odezwę się za czterdzieści pięć minut.
Umilkł. Było oczywiste, że chwytał w lot jej wskazówki i że dotąd
udawało mu się pokonywać przeszkody. Już nie wątpiła, że spotka
się z nim wieczorem. Ile czasu upłynęło od ich pierwszej rozmowy?
Siedem, osiem godzin?
Około szóstej wieczorem helikopter doprowadził łódź patrolową
do podejrzanego obiektu na powierzchni morza, znajdującego się w
odległości mniej więcej trzydziestu dwu kilometrów na północny
wschód od zatoki Sequim. Był to trup mężczyzny owinięty
kawałkami postrzępionej liny. Helikopter odstraszył pływające koło
niego rekiny, które zdążyły już urwać jedno ramię i obie nogi. Już
przy wstępnych oględzinach ustalono przyczynę śmierci. Pośrodku
czoła nieboszczyka znaleziono wlot kuli, która przeszyła mózg i
wyszła z tyłu czaszki, odłupując kawałek kości.
Gdy Bernie Ryng dotarł na miejsce, w którym odnaleziono zwłoki,
było jeszcze jasno. Ryng przypłynął na pokładzie jachtu „Voyager”,
prywatnej, szybkiej i luksusowej łodzi wyposażonej w najnowocześ-
niejszą aparaturę elektroniczną. Właściciel jachtu wypożyczył go
marynarce na prośbę admirała Coffina.
Ciało znajdowało się w wodzie przez kilka zaledwie godzin i można
było dokonać wstępnej identyfikacji. Sądząc z opisu, był to jeden z
właścicieli łodzi, które przed południem wypłynęły z John Wayne
Port. Ryng ustalił drogą radiową, że w grę wchodzą jachty „Morning
Sun” i „Sea Chase”. Biorąc pod uwagę miejsce, w którym
odnaleziono zwłoki, uznano, że morderca i złodziej jachtu kieruje się
ku wyspie San Juan.
Zanim Ryng wypłynął z John Wayne Port, admirał Coffin wręczył
mu szarą papierową teczkę.
- To dalsze informacje na temat Koniewa. Nie ma tego wiele, ale
wywiad nie zdołał wykopać nic więcej. Facet najwyraźniej unika
obiektywów, bo nie mają jego zdjęcia.
Ryng przerzucił zawartość teczki.
- Same stare informacje. Całkiem jakby umarł przed kilkoma laty.
- Przeczytaj uwagi końcowe, one wiele wyjaśniają. Jest jednym z
twórców programu miniaturowych łodzi podwodnych. Wydaje się,
że zajmuje bardzo ważne stanowisko. Nie rozumiem, dlaczego tak
wysoko postawiony facet wykonuje tego rodzaju niebezpieczne
operacje na obcym terenie.
Ryng przeczytał końcowe zdania raportu.
- On jest również komandosem. To wyjaśnia wszystko.
- Odgadłeś to już wcześniej. Jednak to dlaczego wysyłają kogoś z
tak wysokiego szczebla, jest nadal zagadką.
- Chcieli osiągnąć jakiś ogromnie ważny cel i posłali oczywiście
najlepszego, najbardziej sprawdzonego. - Popatrzył na admirała. -
Jestem pewien, że mają bardzo niewielu takich ludzi jak Koniew.
Teraz udowadnia nam to, że jest dobry.
- I sądzisz, że dobrze robisz ścigając go w pojedynkę?
- Wiem, że inaczej nigdy go nie dostaniemy.
Siostra Mary Catherine zamknęła znajdujący się na wschodnim
cyplu wyspy sklep, w którym zaopatrywali się rybacy. Było już
wprawdzie po sezonie i klientów zaglądało niewielu, niemniej
jednak sklep otwierano każdego dnia z wyjątkiem niedziel. Przed
udaniem się do domu siostra wyszła na molo miniaturowego portu.
Był piękny jesienny dzień, chyba jeden z ostatnich pogodnych dni w
tym sezonie, i siostra Mary Catherine postanowiła chwalę odpocząć.
Na końcu molo stało kilka wygodnych foteli. Usiadła w jednym z
nich. Wzięła wiszącą tu na użytek gości lornetkę i przypatrywała się
ruchowi w zatoce. Po pewnym czasie lornetka opadła jej na kolana i
siostra Mary Catherine zdrzemnęła się.
„Sea Chase” płynęła przez cieśninę pomiędzy dwiema wysepkami.
Choć na otwartych wodach było jeszcze całkiem jasno, tu w cieśninie
zapadał już zmrok. Koniew zaczynał utwierdzać się w przekonaniu,
że uda mu się przed zmierzchem dotrzeć do dziewczyny, która
mogła go uratować i pomóc w wydostaniu się z tarapatów.
Nadszedł czas nawiązania łączności. Powiedział do mikrofonu:
- Jestem w kolejnym punkcie.
Odezwała się natychmiast.
- Skręcasz w lewo i mijasz dwie...
- Bez nazw... - przerwał jej ostro.
Chwila ciszy.
- Nie miałam zamiaru wymieniać nazw - odpowiedziała równie
ostro. - Mijasz dwie wyspy. Płyniesz dalej około dziesięciu
kilometrów.
- Wystarczy.
Tym razem była wyraźnie zniecierpliwiona.
- Nie. Słuchaj. Noc szybko zapada. Po lewej zobaczysz na plaży
światło. Wtedy znowu mnie wywołasz.
- Zgoda.
Wyłączył radio.
Płynął teraz między dwiema wyspami. Ta po prawej była większa i
górzysta, po lewej mniejsza i płaska. Przez lornetkę widział ładne
domki ukryte wśród drzew. Wieczór jednak rzeczywiście zapadał
szybko i wkrótce domy i drzewa utonęły w mroku. Sądził, że po obu
stronach ujrzy mnóstwo świateł, ale z lewej było całkiem ciemno, a
po prawej od czasu do czasu migały światła w oknach mijanych
zabudowań. Po lewej stronie dostrzegł drewniane molo, takie jakie
przed zapadnięciem zmroku miał po prawej. Przypomniał sobie, że
na molo siedziała kobieta, która zdawała się patrzeć przez lornetkę
w jego stronę. Zapamiętał ją, bo była jakoś dziwacznie ubrana, i
dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że mogła to być
zakonnica.
Koniew zwolnił i rozglądając się za latarnią, której szukał,
zorientował się, że nie zapalił na jachcie świateł pozycyjnych. Tylko
gdzie się je zapalało? Na prawo od koła sterowego było wiele
wyłączników. Przekręcił pierwszy - zapaliły się światła w kabinie.
Spróbował kolejne i wreszcie natrafił na właściwe.
Znowu przypomniał sobie zakonnicę. Patrzyła na niego przez
lornetkę. Potem gdzieś znikła. Czyżby się czegoś wystraszyła? Może
czegoś się domyślała?
Zwolnił. Płynął przecież na całkiem nieznanych sobie wodach i
mógł spowodować wypadek. Uważnie obserwował mijane brzegi i
całkiem zapomniał o zakonnicy. Myślał natomiast o dziewczynie,
którą znał jedynie z głosu przez radio. Jak wyglądała? Ile mogła
mieć lat? Chyba nie była taka młoda, ale on zawsze lubił kobiety
nieco od siebie starsze.
Siostra Mary Catherine nie wiedziała, co ją właściwie obudziło.
Wyprostowała się w fotelu i zerwałaby się na równe nogi, gdyby nie
to, że wtedy leżąca na jej kolanach lornetka spadłaby na ziemię.
Może doleciał do niej jakiś dźwięk, a może po prostu poczuła chłód.
Kiedy otworzyła oczy, jacht przystosowany do połowu mijał
cieśninę. Musiał mieć potężny silnik, bo głuche basowe dudnienie
niosło się nad wodą. Zdumiało ją, że go nie znała. Dotąd wydawało
jej się, że zna wszystkie jachty i kutry w okolicy. Przepływający przez
cieśninę dawali siostrom sygnały świetlne i machali do nich rękami.
Wszyscy znali i szanowali siostrzyczki prowadzące sklep, stację
benzynową i port dla promów. Ktoś miejscowy, nawet gdyby ona go
nie poznała, nie przepłynąłby tak obojętnie obok ich siedziby.
Przypatrywała się płynącej łodzi przez lornetkę i natychmiast
zauważyła, że coś jest nie w porządku. W pierwszej chwili nie
potrafiła uświadomić sobie, co ją zaniepokoiło, i dopiero w sekundę
potem zrozumiała. Jacht nie miał zapalonych świateł pozycyjnych.
Dlaczego? Nikt przy zdrowych zmysłach nie przepływałby przecież
tym wąskim kanałem bez świateł, tym bardziej że zaczynał już
zapadać mrok.
Wszystko to podekscytowało siostrę Mary Catherine. Wstała i
poszła na koniec molo. Przez lornetkę usiłowała odczytać nazwę
łodzi wypisaną na rufie. W pewnym momencie fala podniosła rufę i
zakonnica odczytała napis: „Sea Chase”.
Za kołem sterowym stał samotny żeglarz. I on patrzył w jej
kierunku przez lornetkę. Sama nie wiedziała, dlaczego przestraszyła
się i cofnęła kilka kroków, by ukryć się w cieniu słupów
podpierających drewniany pomost.
Corinne czuła ogarniające ją podniecenie, którego źródło nie było
dla niej w pełni jasne. Po ostatniej rozmowie radiowej wzięła
prysznic i wyszczotkowała włosy, które następnie związała w koński
ogon. Otworzyła perfumy i już miała się nimi skropić, gdy zdała
sobie „sprawę, jak absurdalnie się zachowuje. Nie bawiła przecież
gości w barze nocnym w Vancouverze. Miała się spotkać z rosyjskim
marynarzem, człowiekiem, który zapewne cudem uszedł śmierci, a
teraz uciekał. Ten człowiek będzie brudny, przemęczony, głodny i
zapewne nie zainteresuje się ani Corinne, ani jej wyglądem.
ROZDZIAŁ XV
Trzeba przepłynąć około dziesięciu kilometrów...
Gdy znajdował się mniej więcej na dziesiątym kilometrze, zapadła
noc. Niebo roziskrzyło się gwiazdami.
Teraz po lewej stronie powinien zobaczyć latarnię. Brzeg był
jednak całkiem czarny. Raz zauważył światełko, ale wyglądało to na
oświetlone okno domu. Był jednak całkiem spokojny - ta kobieta
czeka gdzieś tam w ciemności na niego.
I nagle zobaczył światło.
Włączył radiostację i rzucił do mikrofonu:
- Widzę światło.
- Zatrzymaj się tam, gdzie jesteś, i w trzydzieści sekund po
wyłączeniu się dwukrotnie zgaś światło. Ja dam znak latarką, że
widzę.
- A potem?
- Potem czekaj - odpowiedziała niemal ze złością.
Ogarnął go gniew. Co to za szmata? Jak ona śmie tak się do niego
odzywać? Zaraz potem przyszła refleksja: myśli i jest ostrożna, a to
jest gwarancją bezpieczeństwa.
Wykonał jej instrukcje, a w chwilę potem na brzegu zakołysał się
świetlisty punkcik. Natychmiast też usłyszał jej głos w odbiorniku.
- W porządku. Czekam na ciebie.
- Jak mam się tam dostać?
- Masz jakiś pływak, najlepiej gumowy?
Nie zrozumiał.
- Co masz na myśli?
- Tratwę, łódkę gumową, materac, coś takiego. Tu nie ma
przystani, a pod wodą są kamienie. Jachtem nie dopłyniesz.
- Mam gumową tratwę, a jacht i tak muszę zatopić. Szukają go.
- W czym mogę ci pomóc?
- Świeć latarką, żebym wiedział, gdzie przybić. Czy jest tam ktoś
poza tobą?
- Nie.
- Doskonale. - Koniew wyłączył radio. I tak rozmawiali już zbyt
długo.
Odwiązał tratwę umocowaną na dachu kabiny jachtu, znalazł
wiosło, położył je na tratwę. Rzucił tam też torbę z czystą bielizną i
ubraniem, jakie znalazł w kabinie. Po zrobieniu tego wszystkiego
przestudiował mapę. Przed nim, od strony prawej burty, znajdowały
się skały, tak w każdym razie odczytał mapę. Nie był pewien, czy są
daleko. Znowu zwolnił i gdy poczuł, że jedna z burt zaczyna się o coś
ocierać, stanął. Wychylił się. Spod gładkiej powierzchni wody
wystawały ostre krawędzie głazów. Były wręcz idealne dla
osiągnięcia celu, jaki sobie wyznaczył. Włączył wsteczne obroty
śruby i przez jakiś czas płynął do tyłu. Oddalił się od skał na tyle,
żeby rozpędzić jacht. Ruszył. Właściwie powinien był się położyć
płasko na pokładzie, ale uznał, że wystarczy, iż usiądzie w fotelu za
sterem i oprze się o koło sterowe.
Jacht rozpędził się. Potężny silnik wył na dużych obrotach. Jeszcze
nie osiągnął pełnej szybkości, gdy łódź wpadła na skały. Koniew
poczuł silny wstrząs, rzuciło go do przodu. Zdołał się jednak
utrzymać w fotelu.
Włączył wsteczne obroty. Podwodne wzniesienia przez chwilę nie
puszczały jachtu, ale drżący z wysiłku silnik zwyciężył i łódź zaczęła
się cofać. Słychać było zgrzyt kadłuba ocierającego się o nie. Jacht
przechylił się na jedną stronę, grożąc, że się przewróci. Odpłynęli
jednak od skał. Znowu znajdował się na głębinie. Koniew słyszał
teraz szum wody wlewającej się do kabiny. Jacht zaczął się zanurzać,
nie tracąc stateczności. Gdy woda dosięgła dolnego pokładu, Koniew
spuścił tratwę, wskoczył na nią i oddalił się kilkoma silnymi ruchami
wiosła.
Słyszał teraz głośne bulgotanie wewnątrz tonącego jachtu. Gdyby
ktoś znajdował się w tej okolicy, musiałby ten dźwięk usłyszeć. Nie
było jednak nikogo. „Sea Chase” zaczęła się zanurzać coraz szybciej,
wreszcie znikła. Jeszcze przez jakiś czas z głębi wylatywały wielkie
bańki powietrza.
Zawrócił tratwę i zaczął spokojnie wiosłować. Nie mógł odnaleźć
światła latarki, wreszcie dostrzegł je. Przeświecało przez liście drzew
czy krzewów. Płynął teraz prosto na światło.
Corinne siedziała na pniu zwalonego drzewa. Światło ręcznej
latarki skierowała w bok, żeby nie oślepić nadpływającego.
Wystraszyła się odgłosów wydawanych przez zatapianą łódź.
Wiedziała, że jej gość chce zatopić jacht, ale nie przyszło jej do
głowy, że rozbije go o skały. Czy wyszedł cało z tego karambolu? Czy
nie leży nieprzytomny na pokładzie tonącego jachtu? Czy nie
potrzeba mu pomocy? Odsunęła od siebie te myśli uznając je za
głupie. Nie miała do czynienia z nowicjuszem.
Wreszcie zauważyła zbliżającą się do brzegu tratwę. Mężczyzna
wiosłował spokojnie i pewnie. A więc za chwilę go pozna...
- Po lewej skały, uważaj! - krzyknęła, kierując w tamtą stronę
stożek światła.
Zręcznie ominął przeszkodę i podpłynął pod sam brzeg.
- Czy są tu jeszcze jakieś przeszkody? - zapytał.
- Nie, możesz płynąć.
Jego głos - mocny, zdecydowany i przyjemny - brzmiał zupełnie
inaczej niż przez radio. Mówił wyraźnie z obcym akcentem, ale
płynnie. Wstała z pnia i podeszła na skraj plaży.
- Wiosłuj w tym kierunku. Tu wyjdziesz na ląd nie mocząc nóg.
- Wreszcie będę mógł cię zobaczyć. Jestem ciebie bardzo ciekaw.
Mówił tak spokojnie, jakby to było spotkanie dwojga wyciecz-
kowiczów, a nie osób zaangażowanych w grę, w której stawką jest
życie.
- I ja chciałam cię zobaczyć.
Tratwa dobiła do plaży. Corinne na moment oświetliła latarką jego
twarz. Zaraz jednak ją opuściła.
- Przepraszam - bąknęła - Chciałam...
- Daj spokój! - Wstał. - Nogi mi ścierpły na tej tratwie. Podaj mi
rękę.
Przez chwilę czuła jego dłoń w swojej.
- Nazywam się Mikołaj Koniew i chciałem ci podziękować.
- Ja jestem Corinne Foxe - przedstawiła się. - Chodź za mną. -
Skierowała światło latarki na ziemię. - Zaraz za plażą zaczyna się
ścieżka, która nas doprowadzi do domu. Przygotowałam coś do
zjedzenia.
- Czy masz prysznic? Chciałbym zmienić bieliznę.
Zaśmiała się.
- Nie planowano naszego spotkania. Prysznic mam, ale nie
przypuszczam, żeby któraś z moich rzeczy mogła pasować na ciebie.
Jesteś troszkę większy ode mnie.
- Mam własne rzeczy na zmianę - odpowiedział. - No, może nie
własne i niezbyt starannie dobrane, ale w każdym razie w moim
rozmiarze.
Był już zmrok, kiedy Bernie Ryng postanowił zawinąć do
przystani we Friday Harbour na wyspie San Juan. Właściwie
prowadziłby nadal poszukiwania, ale siły odmówiły mu
posłuszeństwa i czuł, że musi się przespać. Zresztą poruszanie się po
omacku, w bezksiężycową noc, nie miało sensu. Był przekonany, że
Koniew również gdzieś się zatrzymał. Tylko gdzie? Spojrzał na
zegarek i uświadomił sobie, że admirał Coffin czeka na jego
meldunek.
Zatelefonował z aparatu na molo.
- Muszę wypocząć przez kilka godzin. Nie ma się co kręcić w
ciemności. I tak nie mam pojęcia, gdzie szukać.
Ustalono jedynie, że poszukują jachtu „Sea Chase”, który należał
do nieżyjącego już Johna Lawlera. To jego ciało wyłowiono z morza.
- A co planujesz na jutro? - pytał Coffin.
- Wypływam o czwartej trzydzieści. Wtedy zaczyna świtać.
- Przed twoim wypłynięciem skontaktujemy się telefonicznie.
Życzę szczęścia, Bernie. Tobie i sobie.
Corinne nie potrafiła ukryć uśmiechu, kiedy Koniew pokazał się w
kuchni. Ubranie, w jakie się przebrał, musiało należeć do kogoś o
wiele grubszego.
Natychmiast domyślił się, co ją rozśmieszyło. Spojrzał na siebie i
powiedział swobodnym tonem:
- Gdybyśmy razem robili zakupy, zapewne wybralibyśmy coś
lepszego i w innym stylu.
Zdumiała się. Powiedział coś takiego, choć znali się dopiero od
kilkunastu minut. On tymczasem ciągnął:
- Może jeszcze będziemy mieli taką okazję. - Spojrzał na jej
spodnie, uśmiechnął się i ocenił: - Nie najgorsze, ale wolałbym cię w
spódniczce. Lubię też zapach perfum, jakich używasz.
Kiedy Koniew brał prysznic, poszła do sypialni i poperfumowała
się dyskretnie za uszami. Popatrzyła nawet na swoje odbicie w
lustrze, wzruszyła ramionami i pomyślała: po co ja to robię? Nie
umiała odpowiedzieć sobie na to pytanie. Teraz, kiedy zauważył, że
użyła perfum, potrafiła jedynie mruknąć pod nosem:
- Dziękuję.
- Znalazłem maszynkę do golenia i skorzystałem z niej - pogładził
się po policzku.
- Wyglądasz teraz o wiele lepiej.
- Brakuje mi tylko wody kolońskiej. W domu mam cały zestaw
różnych zapachów. Lubisz zapach męskiej wody kolońskiej?
Uśmiechnęła się i nic nie odpowiedziała.
- Co gotujesz? - zainteresował się.
- Abalone.
- Co to takiego? - nie zrozumiał.
- To lokalna nazwa morskich mięczaków. Przepraszam. Nie
możesz jej znać.
Skinął głową.
- Jestem po raz pierwszy na tym kontynencie.
- Abalone to coś w rodzaju wielkiej ostrygi. Łowi się je tylko na
tych wodach. Są bardzo smaczne.
- Sama złowiłaś?
- Ależ skąd. Dał mi je dziś w południe pewien tutejszy rybak.
Nawet wydobył je ze skorupy.
Zobaczyła ze zdumieniem, że nagle zmienił się na twarzy. Jego
ręka nieoczekiwanie silnie ścisnęła jej ramię.
- Chcesz powiedzieć, że przychodzi tu ktoś obcy?
- Jakiś młody rybak spotkał mnie przypadkowo. Sądzi, że jestem
ornitologiem i obserwuję ptaki. Stara się być bardzo miły i pojawia
się jedynie około południa.
- Przepraszam - zreflektował się. - Jestem bardzo zmęczony i stąd
te reakcje. Jak często się tu zjawia?
- Był dopiero dwa razy, wczoraj i dziś.
- Czy zapowiedział się na jutro?
- Wspominał, że będzie w okolicy.
- Czym pływa?
- Kutrem rybackim. Nic szczególnego. Dlaczego pytasz?
- Po prostu zastanawiam się. Będziemy potrzebowali jakiejś łodzi,
żeby się stąd wydostać.
Zauważyła, że mówił „my”, a więc planował dalszą ucieczkę razem
z nią. Ostatecznie po to ją tu przysłano, żeby mu pomagała.
Zaczęła go podświadomie porównywać z własnymi o nim wyob-
rażeniami. Był tak wysoki, jak przypuszczała, i miał czarne włosy, ale
z siwymi pasmami. Brakowało mu wąsów i wydawał się nieco
starszy, niż myślała. Miał też bardziej wystające kości policzkowe i
nie był tak przystojny, jak w jej wyobraźni. Był jednak niewątpliwie
fascynującym mężczyzną.
- Jednym z niewielu luksusów, o jakie prosiłam, było wino. -
Mówiąc to nakładała na talerze przygotowaną potrawę. - Czy byłbyś
łaskaw...
Wziął od niej talerze i postawił na stole, podczas gdy ona zajęła się
nalewaniem wina. Gdy już siedzieli, powiedział:
- Pozwól, że wzniosę toast. Za mojego anioła stróża. Za kobietę,
która ocaliła mi życie.
- Daj spokój, nic takiego nie zrobiłam.
- Właśnie, że zrobiłaś. Tobie zawdzięczam życie. Gdybyś na mnie
tu nie czekała, nie mam pojęcia, co by się ze mną stało. Jeśli nadal
pozostaniesz moją szczęśliwą gwiazdą, wkrótce stąd znikniemy.
Odnotowała, że znów powiedział „my”.
Uniosła szklankę, ale pomyślała, że wcale nie chce stąd znikać.
Popatrzyła mu prosto w oczy. Było w nich coś urzekającego, coś
niemal hipnotyzującego. I przyszło jej do głowy, że gdyby chciał,
poszłaby za nim wszędzie.
Siostra Mary Catherine usiadła na łóżku mokra od potu. Była
przerażona. Śniło się jej, że człowiek, który patrzył na nią z pokładu
jachtu, wyciągnął rękę, by ją chwycić, a ona nie mogła uciec.
- Siostro, proszę się obudzić... Siostro, to tylko zły sen. - Otworzyła
oczy i zorientowała się, że nad nią stoi siostra Mary Margaret.
Rozejrzała się dokoła. Była w swoim własnym pokoju. Całkiem
bezpieczna.
- Tak, to zły sen - przyznała. - Obudziłam cię?
- Nie, to telefon.
- A któż to nas niepokoi o tej porze?
- Dzwonią z kontynentu, z biura szeryfa. Szukają kogoś, kto
podobno kręci się w naszej okolicy, a ja przypomniałam sobie, co
mówiłaś o tym jachcie, który płynął bez zapalonych świateł. Chcą z
tobą zamienić kilka słów.
- Czy myślisz, że ten człowiek...
- Nie wiem. Czekają na ciebie przy telefonie.
Telefon stał w jadalni. Siostra Mary Catherine narzuciła szlafrok i
poszła tam. Odpowiadając na zadawane jej pytania opowiedziała o
jachcie, o człowieku, który wzbudził jej podejrzenia, choć nie
potrafiła ich uzasadnić. Przypomniała sobie nazwę jachtu - „Sea
Chase”. Wreszcie zapytała, dlaczego szukają tego człowieka.
Usłyszała, że pomagają jedynie ludziom z marynarki i niczego nie
wiedzą.
Mikołaj Koniew najlepiej funkcjonował w sytuacjach niebezpiecz-
nych, nawet wtedy gdy był zmęczony. Wówczas był najbardziej
czujny, skupiony i zdolny do największego wysiłku. Nie miał
najmniejszych
wątpliwości, że go ścigają. Ktoś, zapewne nie gorszy od niego, idzie
jego tropem. Musi więc pozostawiać za sobą jak najmniej śladów.
Nie mógł sobie darować, że nie zabił tamtego starego człowieka. Na
pewno trafili już na ślad, ale wyprzedza ich i ma dość czasu, żeby
zniknąć. Obawiał się tylko, że tropi go ktoś, kto tak jak on ma ów
szczególny instynkt komandosa.
Zastanawiając się nad swoją sytuacją doszedł do wniosku, że
najkorzystniej będzie uciec do Kanady, do jakiegoś miasta, takiego
choćby jak Vancouver. Tam skontaktuje się z radzieckim
konsulatem. Mógł to zrobić przez telefon. Istniał pewien szczególny
szyfr, którym mógłby zasygnalizować, że ich człowiek znajduje się w
niebezpieczeństwie i wymaga natychmiastowej pomocy. Konsulat
zaraz powiadomi Moskwę, a odpowiedni ludzie na Kremlu będą już
wiedzieli, o kogo chodzi, i zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby
wyciągnąć go z opałów.
Na razie jednak znajdował się na maleńkiej wysepce należącej do
Stanów Zjednoczonych. Ktoś inny w jego sytuacji byłby
sparaliżowany strachem. On natomiast z przyjemnością popijał
wino, zadowolony, że los zetknął go z tak sympatyczną i ładną
kobietą. Pociągała go, było w niej coś, co mu zaimponowało, a
podziwiał w życiu bardzo niewiele kobiet.
W czasie kolacji rozmawiali, on wypytywał o Vancouver i lokalne
zwyczaje, a przy okazji starał się wysondować, czego zdołała się
dowiedzieć o jego akcji. Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę z tego,
że obecność Corinne gwarantuje mu bezpieczeństwo, tylko dzięki
niej może się wydostać z matni. Obiecał sobie w duchu, że nie
podejmie żadnych prób wykorzystania jej jako kobiety, chyba że
sama zrobiłaby w tym kierunku jakiś krok. Po cichu liczył na to.
Czuli się dobrze razem, byli sobą wzajemnie zainteresowani, widział,
że ją zafascynował.
- Gdy zbliżałem się do tej wyspy, na wschodnim przylądku
zobaczyłem jakąś kobietę w dziwacznym czarnym stroju. Siedziała
na molo. Czy dużo ludzi tu mieszka?
- Nie o tej porze roku i nie w tej części wyspy. Gdzie ją spotkałeś?
- Jakieś cztery kilometry stąd.
- Pewnie w porcie promów prowadzonym przez siostry zakonne.
- Tak, to chyba była zakonnica. Patrzyła na mnie przez lornetkę.
Dużo ich tu jest? Myślę o zakonnicach.
- Nie mam pojęcia. - Nie rozumiała, dlaczego interesuje się
zakonnicami, które nie stanowiły żadnego zagrożenia.
- Czy mają telefon?
- Nie wiem. Dlaczego o nie wypytujesz?
Wzruszył ramionami.
- Nie wszystko potrafię ci wytłumaczyć i nie na każde pytanie
mogę odpowiedzieć. Po prostu nie chcę pozostawiać za sobą
żadnych śladów. Nawet w pamięci zakonnic - zaśmiał się.
Całkiem bezwiednie położyła rękę na jego dłoni. Kiedy się spo-
strzegła, cofnęła rękę i sięgnęła po szklankę z winem.
- Nie powinnam być ciekawa - zawstydziła się.
- Nie masz powodów, żeby się peszyć, Corinne - dopiero po raz
drugi użył jej imienia. - Nie potrafię wyrazić, jak ci jestem
wdzięczny. - Delikatnie pogłaskał ją po ręce. - Mam nadzieję, że
jeszcze kiedyś zrozumiesz, że to więcej niż zwykła wdzięczność za
uratowanie życia.
Po kolacji Koniew zaproponował, że zmyje talerze, czego nigdy by
nie zrobił w domu. Zresztą nie zrobiłby tego również w innych
sytuacjach. Zaprotestowała, twierdząc, że musi być wykończony i
powinien odpocząć.
- Tak, powinienem się już położyć - potaknął - ale przedtem chcę
ci wytłumaczyć, co mam zamiar zrobić i w czym potrzebuję twojej
pomocy. Bez ciebie nie poradzę sobie. Pomożesz mi?
Wiedziała, że zrobi wszystko, czego zażąda. Czuła, iż rzeczywiście
wiele zależało od niej. Tych, którzy powinni byli mu pomagać, nie
było. Głośno powiedziała:
- Czego ode mnie oczekujesz?
- Przede wszystkim mój angielski jest słaby. Musisz mi pomóc.
- Mówisz całkiem płynnie.
- Z bardzo wyraźnym obcym akcentem i są słowa, których w ogóle
nie rozumiem.
- W Ameryce nikt nie zwraca uwagi na obcy akcent. Tu tysiące
ludzi mówi z różnymi akcentami.
- Oni jednak szukają człowieka mówiącego z akcentem rosyjskim.
Nie znam okolicy i nie znam zwyczajów. Musisz mnie pilotować.
Wytarła naczynia i powiesiła ścierkę. Tak, musi go prowadzić.
Sama myśl o tym podniecała ją. Wiedziała, że zaczyna się
najbardziej ekscytująca i najbardziej niebezpieczna przygoda jej
życia.
- Nie mam pojęcia o nawigacji i nie znam się na łodziach.
- Nie musisz. Wiesz jednak, jak się tu poruszać. Jesteś moim
aniołem stróżem.
- Daj spokój. Czuję się zawstydzona. - Usiadła na kanapie. - Dokąd
chcesz się dostać?
- Do Vancouveru. Tam jest nasz konsulat. To niestety daleka
podróż, a oni zapewne domyślają się, że tam właśnie chciałbym się
znaleźć. Musimy więc dotrzeć do jakiegoś innego miejsca w
Kanadzie. Możliwie bliskiego.
- Wszystko jedno jakiego?
- Właśnie ty musisz mi w tym pomóc. Muszę jak najszybciej
opuścić terytorium Stanów Zjednoczonych i znaleźć się w Kanadzie.
Potem jakoś przedostaniemy się do Vancouveru.
- Może do Victorii? Potem moglibyśmy pojechać na północ. Tam
nikt nie będzie cię szukał. Stamtąd zatelefonowałbyś do konsulatu.
To będzie dla nas najbezpieczniejsze.
Zastanawiała się, dlaczego użyła słowa „my”.
- A więc jedziesz ze mną?
- Tego nie powiedziałam - zajęła pozycję obronną.
- Twoje oczy mówią „tak” - uśmiechnął się.
- Chciałabym ci pomóc...
- A więc wszystko omówiliśmy. - Spojrzał na kanapę i zapytał: -
Rozkłada się?
- Nie mam pojęcia, nigdy nie sprawdzałam. - Podniosła poduszkę i
przyjrzała się kanapie. - Oczywiście.
- Prześpię się tu. Czułbym się nieswojo, gdybyś miała mi odstąpić
swoje łóżko.
- Ależ... - nie wiedziała, co powiedzieć. Nie proponowała, że
odstąpi swoje łóżko.
- Nie dyskutujmy - przerwał - musimy się wyspać. Jutro czeka nas
niełatwy dzień. Ratowanie mojego życia nie będzie prostym
zadaniem.
Nie podjęła tego tematu. Zresztą odpowiadało jej, że zdecydował
za nią. Przynajmniej nie musiała się zastanawiać, czy ma z nim iść
do łóżka.
ROZDZIAŁ XVI
Bernie Ryng obudził się bez trudu, ale zanim otworzył oczy, wziął
głęboki wdech, by zorientować się, jaka jest pogoda. W nocy tem-
peratura spadła, pojawiła się gęsta mgła. Powietrze było wilgotne i
przepojone wyziewami z portowego wysypiska śmieci i kutrów.
Słońce pokaże się nie wcześniej niż za godzinę i przez tę godzinę w
porcie będzie jeszcze spokojnie. Jeśli chciał wypłynąć przed innymi,
należało się śpieszyć.
Wziął gorący prysznic, co zawsze stawiało go na nogi, w
kapitanacie portu zjadł przygotowane dla niego śniadanie,
składające się z kawy i ciastka. Zaraz potem zatelefonował do
admirała Coffina.
- Ten jacht „Sea Chase”, którego poszukujesz - informował go
admirał - jest prawie siedmiometrowej długości i ma doskonały,
potężny silnik. Płynie z szybkością osiemnastu węzłów, a przy
spokojnym morzu osiąga dwadzieścia. I najważniejsze - widziano go
wczoraj wieczorem.
Coffin opowiedział mu o meldunku złożonym przez siostrę Mary
Catherine. Siostra znała wszystkie jachty w tym rejonie i przeczytała
nazwę przepływającej łodzi.
Ryng przyjrzał się mapie, po czym powiedział do słuchawki:
- Popłynę w kierunku północnym i zbadam zachodnie wybrzeże
wyspy.
- Czy domyślasz się, gdzie on mógł się ukryć?
- Nie mam pojęcia, admirale, ale wiem, że mamy do czynienia z
człowiekiem, który może zrobić coś, czego się nie spodziewamy.
Sądzę, że ma tu kogoś, kto mu pomaga. Bo inaczej dlaczegóż by
uciekał w kierunku tego archipelagu i wpływał w tak wąski kanał,
kiedy się już ściemniło. Sądzę również, że stąd będzie się chciał
przedostać do Vancouveru. Tam jest radziecki konsulat. Na razie tu
należy skoncentrować
nasze poszukiwania. Radzę przysłać jednostki Straży Wybrzeża. Ja
popłynę do klasztoru, chcę porozmawiać z tą zakonnicą.
- Jaką macie pogodę?
- Pewnie taką jak wy. Zapowiada się słoneczny dzień.
I rzeczywiście, kiedy wrócił na jacht, słońce zaczynało rozpraszać
mgłę. Wypłynął natychmiast i około siódmej był już przy zachodnim
cyplu wyspy. Kiedy znalazł się w wąskim kanale, zmniejszył
szybkość i płynąc lustrował oba brzegi. Od czasu do czasu dostrzegał
domki ukryte wśród drzew. Potem zobaczył nadpływający prom o
nazwie „Nisqually”.
Był sfrustrowany. Jeśli nie natrafi na „Sea Chase” - a na razie nie
zanosiło się na to - poszukiwania okażą się bezowocne.
Otworzyła oczy. Było całkiem jasno. Spojrzała na zegarek.
Zaspała.
Kiedy wieczorem wślizgnęła się do łóżka, nie wiedziała, jak minie
ta noc. Czuła, że wybór należy do niej. Czy powinna była wstać i
położyć się obok Koniewa? Wyraźnie miała na to ochotę, ale nie
chciała się do tego przyznać nawet przed sobą.
A gdyby on przyszedł do niej? Pewnie by mu uległa. Dawniej to jej
ulegali mężczyźni. Ten jednak był inny. Silny, zdecydowany i
wiedziała, że będzie mu posłuszna.
Noc jednak minęła spokojnie, bez żadnych wydarzeń.
Zerwała się z łóżka, założyła szlafrok i wyszła do pokoju jadalnego.
Był pusty. Koc na kanapie był odrzucony, ubranie jej gościa
zniknęło. Czyżby ulotnił się, zostawiając ją tutaj?
Wyszła na ganek. Ślad na pokrytej poranną rosą trawie prowadził
do wybrzeża. Poszła tym tropem i prawie natychmiast zobaczyła
Koniewa. Stał ukryty wśród drzew i przez lornetkę patrzył na zatokę.
Szła cicho. Gdy była pięć metrów od niego, trzasnęła jakaś gałąź.
Koniew odwrócił się błyskawicznie. W ręku trzymał wycelowany w
nią pistolet.
Gdy stwierdził, że to ona, położył palec na ustach, a broń schował
za pas.
Przeraził ją wyraz jego oczu. Były to pozbawione lęku oczy
polującego drapieżnika. Dopiero po chwili na jego twarzy ukazał się
uśmiech, ale oczy nadal pozostawały zimne.
Czuła, że drży. Miała świadomość, że otarła się o śmierć. Równo-
cześnie jednak wiedziała, że chętnie rzuciłaby się w jego ramiona.
Potrzebowała jego pomocy, ochrony, akceptacji. Patrzył jej prosto w
oczy,
a spojrzenie to zdawało się ją hipnotyzować. Wyciągnął do niej rękę.
- Wystraszyłaś mnie - przerwał milczenie. - Mogłem wyrządzić ci
krzywdę. - Mówił tak, jakby żałował tego, co się stało. - A nigdy nie
wyrządziłem krzywdy komuś, na kim mi tak bardzo zależy.
Był spokojny i opanowany.
- Chodź i spójrz na ten kuter - poprosił. - Widziałaś go tu kiedyś?
Wzięła lornetkę trzęsącymi się jeszcze ciągle rękami. Przyciągnął
ją delikatnie do siebie i położył dłoń na jej ramieniu.
- Naprawdę bardzo mi przykro, że cię przestraszyłem. - Delikatnie
głaskał ją po karku. - Uspokój się i popatrz. - Wskazał ręką na jacht
czy też kuter rybacki powoli płynący wąską cieśniną.
Pod wpływem jego dotknięcia uspokoiła się. Obserwowała przez
lornetkę biały jacht powoli płynący w kierunku wschodnim. Za
kołem sterowym stał samotny mężczyzna. Półgłosem przeczytała
nazwę na burcie:
- „Voyager”.
- Czy on może widzieć twój dom?
- Jestem pewna, że nie. Rybak, o którym ci opowiadałam, był
zdumiony, że jest tu jakiś dom.
- Doskonale. - Ręka Koniewa masowała delikatnie jej kark. - Czy
wiesz, że kiedy cię zobaczyłem, poczułem dreszcz emocji? - Jego
dłoń zjechała nieco niżej, pieściła teraz plecy Corinne. - Czy już się
uspokoiłaś?
Głos był tak miękki, tak czuły, że z trudem zapanowała nad chęcią
odwrócenia się i przytulenia do mężczyzny. Jeszcze przez chwilę
patrzyła przez lornetkę. Kiedy się odwróciła, pochylił się i lekko
pocałował ją w policzek. Wziął od niej lornetkę i zajął się
lustrowaniem zatoki.
Spojrzała na zegarek. Wyszła z domu przed niespełna trzema
minutami, a to, co się w ciągu tych trzech minut wydarzyło, mogła
uznać za najstraszliwsze, a zarazem najwspanialsze doświadczenie w
życiu. Była pewna, że nigdy nie spotkała kogoś takiego jak Koniew.
O takich ludziach czyta się w książkach, ale w życiu się ich nie
spotyka.
Bernie Ryng wpłynął do przystani, przy której zacumował prom, i
ustawił swój jacht tuż obok jego burty. Kapitan promu stał na
mostku i ruchem dłoni odpowiedział na pozdrowienie Rynga.
- Dzień dobry! - krzyknął Bernie w kierunku kapitana. – Dziś rano
była gęsta mgła.
- To prawda, ale to dla nas nie ma znaczenia.
- Chciałbym zapytać, czy przypadkiem nie napotkał pan jachtu o
nazwie „Sea Chase”?
- To i pan go szuka? Faceci ze Straży Wybrzeża wypytywali o to
samo.
- A więc nie widział pan?
- Nie. Jak zobaczę, zawiadomię przez radio.
- Dziękuję, kapitanie. Czy wie pan, gdzie mam szukać zakonnic,
które opiekują się jedną z przystani promu?
- Po drugiej stronie cieśniny. Szuka pan siostry Mary Catherine?
- Tak.
- To dobra kobieta. Pewnie znajdzie ją pan w sklepie, który tam
prowadzą.
Siostrę Mary Catherine znalazł na molo. Była zdenerwowana,
nawet przestraszona. Po rozmowie telefonicznej z biurem szeryfa
nie zmrużyła już oka. Była przekonana, że coś się musi wydarzyć i że
w każdej chwili na wyspie może się pojawić ktoś obcy.
Niewiele nowego potrafiła powiedzieć Ryngowi. Zresztą była tak
roztrzęsiona, że zapomniała nawet to, o czym pamiętała jeszcze
wczoraj.
Ryng starał się ją uspokoić. Zapewniał, że nie ma najmniejszych
podstaw do niepokoju. Gdy odpływał, nie miał pewności, czy mu się
to udało. Skierował się teraz na zachód. Starał się wczuć w położenie
człowieka, którego tropem podążał, i zastanawiał się, co by zrobił na
jego miejscu.
Koniew usłyszał nadlatujący helikopter, kiedy maszyna była
jeszcze o wiele mil od nich. Domyślił się, że helikopter leci nisko,
zapewne tuż nad wodą wzdłuż cieśniny. Corinne twierdziła, że nigdy
nie słyszała tu helikoptera.
Sprawdził, czy przed domem nie zostawili niczego, co mogłoby
zwrócić uwagę pilota.
- Jeszcze jeden - powiedział.
- Co jeszcze jeden? - nie zrozumiała.
- Jeszcze jeden helikopter. Szukają nas... Raczej mnie. Nie
możemy tu zostać zbyt długo.
- A co powinniśmy zrobić?
- Gdzie ten twój przyjaciel rybak?
- Zazwyczaj pokazuje się koło południa. Obiecał, że przywiezie
ryby i wino.
- To bardzo ładnie z jego strony. Z jakiej to okazji? - W głosie
Koniewa wyraźnie wyczuwała ironię i pomyślała, że musi to być
objaw zazdrości.
- Wczoraj poczęstowałam go kanapkami, a on obiecał przywieźć
dziś lunch.
- Powinniśmy być mu wdzięczni. Potrzebny nam będzie jego
kuter.
Dostrzegł na twarzy Corinne wyraz obawy.
- Nic mu się nie stanie. Zabijam jedynie wrogów. - Pochylił się i
pocałował ją w czoło, jakby była dzieckiem. - Obiecuję, że twojemu
przyjacielowi włos z głowy nie spadnie. Co najwyżej go zwiążę, żeby
nie wszczął alarmu.
Nie potrafiła jeszcze dokładnie sprecyzować swoich uczuć,
wiedziała jednak, że nie będzie w stanie długo ich ukrywać. Podeszła
do Koniewa i oparła czoło na jego piersi.
- Rozumiem, że nie powinien ci przeszkodzić w ucieczce, ale to
bardzo miły i niewinny chłopak. Musisz go oszczędzić.
Koniew zdawał sobie sprawę, co czuła i przeżywała jego
towarzyszka. Działał przecież z premedytacją i jak zawsze w
stosunkach z kobietami osiągał to, co zamierzał. Wiedział, że ona
nawet się nie zorientuje, kiedy będzie całkowicie od niego
uzależniona, w pełni mu podporządkowana. Nie wątpił, że do tego
dojdzie. Zawsze tak było.
- Po raz pierwszy mam ochotę powrócić do domu z kobietą, którą
spotkałem. - Pocałował ją lekko w usta i cofnął się o krok.
- Nie masz żony?
- Nie, nie mam, gdyż nigdy nie spotkałem kobiety takiej jak ty.
Już chciała go pocałować, gdy zauważyła, że przekrzywił lekko
głowę i nadsłuchuje.
- Co znowu? - zapytała.
- Kuter...
- Może to „Voyager”... ten, który widzieliśmy.
- Nie, to jakiś inny silnik.
Zdumiała ją przemiana, jaka w nim zaszła. Przed chwilą był
miękki, uroczy, szarmancki, teraz ostry, czujny, gotowy do ataku.
Nadsłuchiwał wstrzymując oddech.
- Słyszałaś? - wyszeptał. Skinęła głową.
- Chodź, zobaczymy.
Wziął lornetkę i ruszyli w kierunku brzegu. Stanęli ukryci między
drzewami. Koniew lustrował powierzchnię zatoki.
- Kuter rybacki. Jeden człowiek na pokładzie. Popatrz.
Przejęła lornetkę i natychmiast przekonała się, że to „Dream Girl”
z Jimmym Cookiem za kołem sterowym.
- To Jimmy, o którym ci opowiadałam.
- Znakomicie. Trudno wymarzyć sobie lepszą okazję. Wracajmy
do domu. Nie może nas zobaczyć.
- Co chcesz, żebym zrobiła?
- Nic. Poczekamy. Niech nasz przyjaciel sam się tu zjawi.
Oczekiwanie dłużyło się jej bez końca. Dźwięk silnika stawał się
coraz bliższy. W jakimś momencie zrobiło się cicho.
- Pewnie stanął przy brzegu - domyślił się Koniew. Dwukrotnie
zawyła syrena kutra i od strony wody dobiegł ich głos:
- Hej, tam na brzegu! Twój dostawca spyży nadjechał!
- Co znaczy: spyży? - nie zrozumiał Koniew.
- To żart. Sygnalizuje, że przywiózł lunch.
- Corinne McCarthy! Czyżbym się spóźnił?
- Co mam odpowiedzieć?
- Wyjdź do niego i koniecznie ściągnij go do domu. Tam ja się nim
zajmę.
- Nic mu nie zrobisz? Obiecałeś...
W twarzy Koniewa nie drgnął żaden mięsień.
- Jeśli będzie posłuszny, włos mu z głowy nie spadnie.
- Corinne, jesteś tam?! - głos wołającego był lekko
zniecierpliwiony.
- Już idę! - krzyknęła od drzwi. - Nie usłyszałam, jak wołałeś.
Wyszła zza drzew i zobaczyła Jimmy'ego. Stał na pokładzie kutra z
flaszką wina w ręku.
- Wino też przywiozłem. Czy wejdziesz na pokład i popłyniemy
gdzieś razem?
- Nie. Dzisiaj jest dzień mojej domowej pracy. Zejdź na ląd, zjemy
lunch na tarasie.
Jimmy popatrzył na zegarek.
- Dla mnie to trochę za wcześnie. Nie ma jeszcze dziesiątej.
Sprawdzę rozstawione pułapki na kraby i wrócę koło południa.
Corinne przestraszyła się, że plan Koniewa może się nie udać.
- To przynajmniej przynieś wino i co tam jeszcze masz, włożymy
wszystko do lodówki.
- Czy przypuszczasz, że Jimmy Cook to idiota? Przywiozłem lód.
Trzeba wymyślić coś innego - przeleciało jej przez głowę.
- Jimmy. Nie dasz mi chyba dłużej czekać. Nie zmrużyłam w nocy
oka czekając na ciebie, a teraz ty... Dla ciebie postanowiłam dziś
nigdzie nie wychodzić. Żaden dżentelmen w takiej sytuacji nie może
kobiecie odmówić.
- Oczywiście... - zająknął się. - Nie zdawałem sobie sprawy, że
wywieram na kobietach aż takie wrażenie.
- No widzisz. Nie masz wyjścia. Musisz zejść na brzeg.
- Już się robi.
Ściągnął ponton z daszka kabiny, zrzucił go na wodę i ostrożnie
umieścił w nim wino i wiadro z lodem, w którym tkwił jakiś
pakuneczek, zapewne obiecane ryby. Potem sam się ulokował i
powiosłował w kierunku brzegu.
Gdy dopłynął, Corinne powiedziała:
- Chodź ze mną.
Minęli ścieżkę wśród drzew i krzaków, Jimmy wszedł za Corinne
na taras, a następnie do pokoju. Był uśmiechnięty, pełen radosnego
oczekiwania. I nagle poczuł się jak człowiek niespodziewanie oblany
zimną wodą. Zobaczył mężczyznę, który mierzył do niego z pistoletu.
Za tym mężczyzną stała Corinne.
- Bardzo mi przykro, panie Cook, że wprowadzono pana w błąd,
ale to wyłącznie dla pańskiego dobra - mężczyzna mówił poprawną
angielszczyzną z bardzo jednak wyraźnym obcym akcentem. -
Corinne
zamartwiała się o pańskie bezpieczeństwo i musiałem ją zapewnić,
że
nic się panu nie stanie. Oczywiście pod warunkiem, że będzie się
pan
mądrze zachowywał.
Jimmy patrzył na Koniewa, potem przeniósł wzrok na Corinne i
znowu na Koniewa. Nie mógł wydusić z siebie słowa. Człowiek,
który celował do niego, miał twarz bez wyrazu, ale jego oczy mówiły,
że jest gotów zastrzelić go bez chwili wahania.
- Uczyni pan roztropnie kładąc ręce na głowę - powiedział Koniew
i Jimmy w milczeniu wykonał polecenie.
- Corinne, sprawdź, proszę, co ma w kieszeniach.
Podeszła do niego z tyłu i wyjęła mu z kieszeni portfel, nieco
drobnych monet, grzebień, chustkę, składany scyzoryk i pilnik do
paznokci.
- Połóż to wszystko na stole, z wyjątkiem noża – polecił Koniew. -
Nie można pozostawić niczego, co mogłoby mu ułatwić ucieczkę.
Koniew kazał młodemu rybakowi usiąść na krześle ustawionym na
środku pokoju, a Corinne, kierując się wskazówkami Koniewa,
związała mu ręce. Rosjanin sam sprawdził więzy i jeszcze je
wzmocnił. Następnie schował broń do kieszeni i przywiązał nogi
Cooka do krzesła.
Gdy operacja została zakończona, Koniew usiadł obok związanego
i zadał mu szereg pytań. Dowiedział się, że bak paliwa na kutrze jest
pełny, silnik przeszedł niedawno przegląd, instalacja elektryczna w
porządku i nigdzie nie iskrzy, zasięg kutra stosunkowo duży, a w
kabinie znajduje się karabin i paczka amunicji.
- Jestem pewien, młodzieńcze, że po jakimś czasie uwolnisz się
z tych pęt.
Spakowali rzeczy osobiste Corinne, zniszczyli radio i wszystko, co
mogłoby naprowadzić kogoś na ich ślad.
Gdy znaleźli się na pokładzie kutra, Koniew dokładnie obejrzał ich
nowy pojazd i dopiero wtedy uruchomił silnik.
- Doskonała łódź. Idealna dla naszych celów. Gdyby nas za-
trzymano, jesteśmy małżeństwem, które wypłynęło na przejażdżkę. -
Mówiąc to zaczął szukać czegoś w szafce z mapami stojącej w budce
sternika. Pokiwał głową i dodał: - Nie mogę znaleźć dokumentów
kutra. Zapewne zostały w portfelu. Zaczekaj tutaj, wrócę na chwilę
do domu. Zachowuj się jak najbardziej swobodnie, jak turystka.
Jeśliby ktoś przepływał obok, pomachaj ręką.
W rzeczywistości karta rejestracyjna znajdowała się w szafce.
Koniew znalazł ją i schował do kieszeni. W chwilę potem wbiegł do
domu, wpadł do kuchni i wyjął z szuflady kredensu ostry nóż. Wrócił
do pokoju.
Zauważył, że oczy rybaka zrobiły się okrągłe z przerażenia.
- Nie bój się, Jimmy - powiedział łagodnie.
- Przecież Corinne mówiła... - jego głos łamał się ze strachu. Z
wyrazu twarzy Koniewa odczytywał swój los.
- Corinne uważa, że jesteś zbyt mocno związany i nigdy nie
zdołasz się uwolnić. Obiecałem jej, że rozluźnię ci te sznury.
Będziesz miał łatwiejsze zadanie.
Zaszedł Jimmy'ego od tyłu, zdecydowanym ruchem złapał go za
włosy, odciągnął głowę i przeciął mu gardło. Zrobił to tak szybko,
zręcznie i z taką wprawą, że zdążył cofnąć ręce, zanim krew trysnęła
z rozciętych arterii. Wiedział, że Corinne nie potrafiłaby tego
zrozumieć. Obiecał jednak sobie, że już nigdy nie powtórzy błędu,
jakim było pozostawienie przy życiu starego człowieka, u którego
jadł wczoraj śniadanie. W jego świecie litość nie miała racji bytu.
Wracając na jacht był w doskonałym humorze.
- Ten twój rybak to bardzo miły chłopak - powiedział do Corinne
wskakując na pokład. - Oszczędził mi czasu i sam powiedział, gdzie
są dokumenty kutra. Poluzowałem mu za to więzy, żeby mógł się
potem jakoś z nich uwolnić.
Corinne usiadła na ławeczce obok budki sterowej i wystawiła
twarz do słońca. Była zadowolona, że Koniew zachował się wobec
Jimmy'ego w ten właśnie sposób. Udowodnił, że choć jest
mężczyzną silnym i zdecydowanym, ludzkie uczucia nie są mu obce.
Płynęli na wschód, gdyż od zachodu słyszeli helikoptery i uznali,
że tam właśnie koncentruje się uwaga poszukujących. Koniew był
przekonany, że obława ustaliła już nazwę jachtu, którym poprzednio
płynął. Wiedział, że również „Dream Girl” pozostanie niezauważona
niezbyt długo. Mógł się nią posługiwać przez kilka, najwyżej
kilkanaście godzin.
Pomyślał, że najmądrzej będzie płynąć cieśniną Rosario na
wschód, następnie przepłynąć cieśninę Juan de Fuca i wylądować w
Victorii. Należało się liczyć z tym, że w czasie podróży trzeba będzie
zmienić łódź przynajmniej jeszcze raz.
Siostra Mary Catherine pracowała od rana w sklepie przy posezo-
nowej inwentaryzacji towarów. Lubiła tę pracę.
W tym jednak dniu nie mogła się skupić. Ustawicznie się myliła,
ciągle coś się gdzieś zapodziewało, nie zgadzały się ilości i sumy.
Poczuła, że duszno jej w tym małym pomieszczeniu, i postanowiła
na chwilę wyjść na słońce. Zdjęła swój gruby habit, dobry w
chłodnym wnętrzu, ale zbyteczny na słońcu. Pod habitem miała
najzwyklejsze dżinsy i sweter. Tu, na tej prawie pozbawionej
mieszkańców wysepce, mogła sobie pozwolić na taki swobodny
strój. Na głowę włożyła marynarską czapeczkę, wzięła lornetkę i
wyszła ze sklepu. Skierowała się na pobliskie molo przystani dla
promu. Postanowiła przez jakiś czas oddawać się swojemu
ulubionemu zajęciu - obserwowaniu przez lornetkę ruchu na kanale.
Właśnie przepływał obok prom „Illahee”. Na pomoście stał
kapitan, stary przyjaciel sióstr. Pomachała do niego ręką. Kapitan
odpowiedział w podobny sposób i odwrócił się do sternika. Wydał
jakieś polecenie i w chwilę potem syrena promu zawyła trzykrotnie.
Statek pozdrawiał siostrę. Sprawiło jej to przyjemność i polepszyło
humor.
Ruch w cieśninie był niewielki. Jesień nadchodziła szybko.
Wakacje się skończyły, a rybacy łowili teraz kraby po drugiej stronie
archipelagu.
Przez następną godzinę siostra zauważyła tylko trzy przepływające
obok kutry. Zaczęła już myśleć o powrocie do sklepu, ale zobaczyła
znajomą sylwetkę „Dream Girl” Jimmy'ego Cooka. Zapewne płynął
na połów krabów. Nie był sam. Towarzyszyła mu jakaś kobieta.
Siostra Mary Catherine lubiła Jimmy'ego i uważała, że już
najwyższy czas, żeby znalazł sobie żonę.
Poszła na koniec molo, żeby lepiej przyjrzeć się pasażerce kutra.
Inne siostry też zapewne będą chciały wiedzieć, kto towarzyszy!
Jimmy'emu w połowach. Kuter był coraz bliżej i siostra Mary
Catherine
mogła stwierdzić, że pasażerką była bardzo ładna dziewczyna, której
nie znała. Przyszło jej do głowy, że Jimmy może zechce zawinąć do
przystani i przedstawić swą towarzyszkę. Żeby go do tego zachęcić,
pomachała do niego ręką. Nie odpowiedział jednak.
Zdziwiona, pomachała jeszcze raz. Przecież musieli ją dostrzec.
Dlaczego nie odpowiadają? Jimmy powiedział coś do dziewczyny,
która wstała i znikła w kabinie.
„Dream Girl” była od niej nie dalej niż o sześćdziesiąt metrów, gdy
siostra Mary Catherine stwierdziła, że człowiek stojący za sterem
kutra to nie Jimmy. Był to ktoś obcy. Ten ktoś patrzył na nią
uważnie. Miała wrażenie, że już gdzieś widziała tę twarz.
Poczuła nagle strach. Serce podeszło jej do gardła. Odwróciła się i
pobiegła w stronę placyku wysadzanego drzewami, jakby pod-
świadomie uznając, że drzewa będą najlepszym schronieniem. Nagle
poczuła uderzenie w lewe ramię. Coś, jakaś nieznana siła pchnęła ją
do przodu tak, że upadła. Poczuła jeszcze kolejne uderzenie i zaraz
potem straszliwy ból po lewej stronie. Coraz słabsza, usiłowała
pełznąć przed siebie. W ostatnim przebłysku świadomości napisała
palcem na miękkiej ziemi: „Dream...” Tym, którzy ją znajdą, chciała
zasygnalizować, kto wdarł się w jej spokojny świat, ale siły ją
opuściły...
- Możesz już wyjść na pokład! Niebezpieczeństwo minęło! -
krzyknął Koniew.
Wysunęła głowę z drzwi kabiny. Z jej twarzy z łatwością można
było wyczytać przestrach.
- Wszystko w porządku - uspokajał ją, chowając karabin pod
szafkę z mapami.
- Ten tam miał karabin i zaczął do nas strzelać - powiedział. - Nie
był jednak tak dobrym strzelcem jak ja. Chyba rozumiesz, że
zostałem do tego zmuszony? - Patrzył na nią jakby zatroskany.
Podeszła do niego, a on objął ją.
- Nie potrafiłabym zrobić czegoś podobnego, ale rozumiem -
wyszeptała. Była zdumiona, że przyznawała mu rację i nie żałowała
tego kogoś na brzegu. Mikołaj uciekał i liczyło się jedynie to, co mu
w tej ucieczce mogło pomóc. Musieli razem walczyć, by przetrwać.
Koniew zwiększył szybkość kutra. Był przekonany, że osoba, która
do nich machała, znała Jimmy'ego Cooka. Nie mógł pozwolić, żeby,
jeśli żyje, złożyła meldunek. Musieli się stąd oddalić jak
najspieszniej.
Ryng odebrał meldunek jednego z helikopterów, które
dokonywały rekonesansu nad wyspami. Pilot meldował:
- Jesteśmy nad jakąś przystanią. Wygląda na przystań dla promu.
Ktoś leży na placyku przed przystanią twarzą w błocie. Nie ma gdzie
lądować.
- Tu Ryng - odpowiedział. - Podaj dokładne położenie. Płynę w
tamtym kierunku.
W piętnaście minut potem był na miejscu. Z pozycji zwłok
wywnioskował, że siostra została zastrzelona, kiedy uciekała z molo.
Strzelano od strony wody. Nie było wątpliwości, kto pociągnął za
spust.
W chwilę później zauważył wypisane palcem na ziemi słowo
„Dream”. Wiedział, że zamordowana w ostatniej chwili zrobiła
bohaterski wysiłek, by przekazać nazwę jachtu, którym płynął jej
morderca.
ROZDZIAŁ XVII
Wczesnym popołudniem admirał Coffin miał już listę jachtów i
kutrów z całego rejonu, w których nazwie występowało słowo
„Dream”. Lista liczyła ponad trzydzieści pozycji. Poszczególne biura
szeryfów zaczęły ustalać miejsce pobytu tych jednostek.
W godzinę po zidentyfikowaniu przez Rynga ciała siostry Mary
Catherine jeden z helikopterów zlokalizował wrak zatopionego
jachtu. W ciągu kolejnej godziny przyleciał Len Todd i w trakcie
podwodnego rekonesansu stwierdził, że była to „Sea Chase”.
- Musi się orientować, że cieśnina jest przez nas zamknięta, i
uznał, że jedyna droga ucieczki prowadzi do Vancouveru. Nie ma
innego wyjścia, admirale. - Rozmowa odbywała się przez radio. -
Tam jest radziecki konsulat, gdzie udzielą mu pomocy. Jestem
pewien, że ucieka teraz na wschód i skręci na południe.
- Dlaczego na południe? - zdumiał się Coffin. - To nie miałoby
sensu. Vancouver jest przecież na północy.
- Gdyby zamierzał płynąć na północ, musiałby wybrać drogę przez
cieśninę Rosario. Inne cieśniny i kanały są zbyt wąskie i wie, że
zostaną przez nas zamknięte. Wybierze z całą pewnością inny
wariant. Taki, jakiego nie możemy się spodziewać czy przewidzieć.
Nie zapominajmy, że mamy do czynienia z profesjonalistą. Ja w
każdym razie płynę na południe.
Coffin, siedzący w swoim gabinecie w Bangor, patrzył na taką
samą mapę jak ta, która leżała przed Ryngiem na jachcie „Voyager”.
- Jesteś pewny, że odgadujesz jego plan?
Ryng wyobraził sobie, jak admirał z powątpiewaniem potrząsa
głową.
- Niczego nie można być pewnym, ale to wydaje mi się najbardziej
logiczne. Będzie się kierował tam, gdzie nie powinniśmy go szukać
i gdzie będzie mógł najłatwiej zniknąć.
- Dlaczego stanęliśmy? - zapytała Corinne.
- Amerykanie szukają nas. Kogoś, kto ucieka. Musimy się
zachowywać tak, żeby nie wzbudzić podejrzeń.
„Dream Girl” przed godziną przepłynęła przesmyk Thatcher i
znajdowała się w cieśninie Rosario, o kilka mil na południowy
wschód od wyspy Lopez. Byli na otwartych wodach i kuter spokojnie
kołysał się na falach. Koniew przebrał się w rzeczy Jimmy'ego
Cooka.
- Musimy zachowywać się jak ludzie, którym się nie spieszy -
wyjaśniał. - Do zachodu słońca będziemy łowić ryby.
- A potem?
- Przepłyniemy cieśninę i dotrzemy do Victorii.
- Nie znoszę łowienia ryb - mruknęła.
- I ja nie łowię. Chodzi wyłącznie o to, żeby nie zainteresowali się
nami ci ze Straży Wybrzeża. Powinniśmy się zachowywać jak mąż z
żoną, których trzeba zostawić samych.
Corinne zachichotała. Rozbawiła ją nieporadna składnia Koniewa.
- Być może tak pomyślą, jeśli nie zaczną z tobą rozmawiać. Zbyt
łatwo cię rozpoznać jako cudzoziemca.
- A sądziłem, że mam idealną wymowę. - Wyraz jego oczu
świadczył, że żartuje, zresztą natychmiast dodał: - Wszelkie
rozmowy pozostawiam tobie.
- Dobrze, że tak łatwo dałeś się przekonać. No, a na razie możemy
powkładać wędki w uchwyty. Nie mamy przynęty, a więc nie ma
mowy o złowieniu czegokolwiek.
Rozmawiali i żartowali, zarzucając wędki, a kiedy się z tym
uporali, Corinne zapytała:
- Nie jesteś głodny? Przygotuję trochę łososia na obiad.
- Może nie teraz - sprzeciwił się. - Musimy być gotowi, żeby
odpłynąć w każdej chwili. Przygotuj raczej kilka kanapek, zrobimy
sobie przyjęcie na pokładzie.
- Piknik?
- Można to i tak nazwać.
Pozostał na górze, a ona poszła do kabiny przygotować coś na
przekąskę. Potem rozłożyła na pokładzie koc i porozstawiała na nim
kubki i talerze.
Następna godzina minęła całkiem spokojnie. Siedzieli w ciepłych
promieniach słońca i rozmawiali. Corinne zauważyła, że unikał
wszelkich tematów, które mogłyby się wiązać z jego osobą, o niej
natomiast chciał się dowiedzieć możliwie jak najwięcej.
W pewnym momencie Koniew wstał i zaczął nadsłuchiwać. Wresz-
cie szepnął:
- Helikopter,
Nie słyszała jeszcze niczego. Wokoło było cicho, spokojnie, wręcz
sielankowo. W pewnej odległości mijały ich jakieś statki. Koniew
jednak nadal nadsłuchiwał.
- Rano widzieliśmy już kilka helikopterów i wcale cię to nie
dziwiło.
- Szukali mnie w rejonie wyspy. Jeśli tu przylecieli, to znaczy, że
rozszerzyli krąg poszukiwań.
- Jesteś przekonany, że szukają właśnie nas?
- Nie wiem, ale nie można tego wykluczyć. Lepiej być na to
przygotowanym.
Koniew przez lornetkę badał horyzont, a Corinne położyła się na
kocu twarzą do nieba i patrzyła na latające nad nimi mewy.
- Muszą coś wiedzieć - mruknął jakby do siebie.
- Co masz na myśli? - Uniosła się na łokciach.
- Helikopter leci niemal nad samą wodą i sprawdza kutry. Okrąża
każdy z nich. To mi się nie podoba.
- Nie powinniśmy odpłynąć?
- Nie. Zapewne mają nas już na swoim radarze. Gdybyśmy ruszyli,
natychmiast zainteresowaliby się dlaczego.
- Sprawdzają każdą łódź?
- Nie mam pewności.
- Dlaczego to robią?
- Nie wiem. Kiedy nadlecą...
Corinne nalała jeszcze wina do kubków. Zastanawiała się przy tym
nad zmiennością swego towarzysza. Potrafił być miły, miękki,
troskliwy, a w chwilę potem stawał się czujny, ostry, zimny. Jaki był
naprawdę?
- Lecą w naszym kierunku! - wykrzyknął. Popatrzył teraz na nią z
dziwnym uśmiechem. - Rozbieraj się! - Zabrzmiało to jak rozkaz.
- Dlaczego? - była zdumiona.
- Nie zadawaj pytań. - Zaczął szybko rozpinać koszulę. - Zrzucaj
ciuchy. Będziemy się kochać.
Była tak zdumiona, że nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie było
wątpliwości: mówił całkiem poważnie.
- Czy zawsze tak postępujesz z kobietami?
Podniósł w górę brwi i nie odpowiedział.
- Chciałam wiedzieć, czy zawsze jesteś tak romantyczny? -
nalegała.
Ściągnął już koszulę i rozpinał spodnie.
- Nie - odpowiedział wreszcie - ale też nie bywałem w takich
sytuacjach jak dzisiaj.
Zaczęła się powoli rozbierać. Wygięła plecy i odpięła stanik.
Patrzył na nią z coraz wyraźniejszym zainteresowaniem. Gdy już
pozbyła się stanika, zauważył:
- Widzę, że opalałaś się jak nudystka.
Skinęła głową bez słowa.
Ściągnął skarpetki i zdjął spodnie i w tym momencie Corinne
zaczęła się histerycznie śmiać.
- O co chodzi? - Patrzył na nią zły i speszony. - Śmiejesz się ze
mnie?
Siedziała na kocu z opuszczonymi już spodniami i śmiała się tak,
że nie miała siły, by się dalej rozbierać. Wreszcie ręką wskazała na
jego majtki.
- Wspaniałe... znakomite... Nigdy czegoś podobnego nie widzia-
łam... - dosłownie pękała ze śmiechu.
Koniew spojrzał na swoje majtki, które znalazł wśród rzeczy
pozostawionych w kabinie przez Jimmy'ego Cooka. Nigdy jeszcze
żadna kobieta nie śmiała się z niego w ten sposób i w takiej sytuacji.
Wreszcie zrozumiał, o co chodzi, i też wybuchnął śmiechem. Na
czarnych majtkach widniały rajskie ptaki.
- Sam widzisz. - Podniosła się. - To są chyba rajskie ptaki.
Niebywałe! - Stała przed nim całkiem naga i śmiała się. – Zdejmuj
je! - Teraz Corinne go ponaglała. - Jeśli zobaczą cię w nich twoi
przyjaciele z helikoptera, z całą pewnością zaczną strzelać.
Koniew ściągnął spodenki. Czuł się nieswojo, a najbardziej peszyło
go to, że ona zachowywała się tak naturalnie i tak swobodnie.
- No, chodź do mnie, Mikołaju. Chcesz przecież, żeby tamci, kiedy
nadlecą, zobaczyli, jak się kochamy, a nie jak stoimy i oglądamy się
nawzajem.
Położyła się i zaprosiła go ruchem ręki.
- To wcale nie będzie takie trudne.
- Nigdy tak nie myślałem.
Teraz i ona słyszała wyraźny warkot helikoptera. Leżąc na plecach
odwróciła głowę w kierunku nadlatującej maszyny. Wyraźnie
widziała sylwetki dwóch pilotów w kabinie.
- Co robią? - zapytał szeptem Koniew, odwrócony plecami do
nieba.
- Podziwiają twój męski styl. Jesteś wspaniały. Nie oglądaj się. Nie
pozwól, żeby pomyśleli, że nas wystraszyli.
- Nic z tego, komandorze. - Szef zespołu pilotów helikopterów z
bazy na wyspie Whidby rozmawiał przez radio z Bernie'em
Ryngiem. - Przeszukaliśmy cały rejon na południe od Belle Rock aż
po wyspę Smith. Używaliśmy też radaru. Żaden większy obiekt nie
mógł pozostać niezauważony. Czegośmy się napatrzyli, to nasze.
Natknęliśmy się na parę, która się właśnie kochała na pokładzie.
Nawet nam nie pomachali.
Ryngowi jakby jakieś światełko zapaliło się w głowie. Kochająca
się para, nawet niespeszona, nieprzestraszona? Czy to nie był
przypadkiem Koniew?
- Jak blisko podlecieliście do tej pary? - zapytał.
- Na tyle blisko, że odczytaliśmy nazwę kutra. „Dream Girl”.
Oczywiście! „Dream Girl”!
- Czy nie zapamiętałeś, jak ci ludzie wyglądali? Nie dostrzegłeś
jakiegoś szczegółu?
- Pan jest łaskaw żartować, komandorze - oburzył się pilot.
- Wcale nie żartuję. Proszę mi podać możliwie dokładną lokaliza-
cję kutra i proszę natychmiast wysłać tam jeden z waszych helikop-
terów.
- Zapada zmrok. Ciężko będzie cokolwiek odnaleźć.
- Ruszcie swoje dupy, ale już! Ja natychmiast płynę w tym samym
kierunku. Moja łódź nosi nazwę „Voyager”.
Ryng był pewny, że ci, którzy zjawią się pierwsi we wskazanym
punkcie, nie zastaną tam już Koniewa. Nawet gdyby odnaleźli kuter.
Chwila rozkoszy trwała najwyżej kilkanaście sekund. Koniew
prawie natychmiast podniósł się, przysłonił ręką oczy i patrzył w
kierunku, w którym zniknął helikopter.
Irytowało ją takie zachowanie.
- Wydawało mi się, że było ci nieźle - rzuciła z przekąsem.
- Oczywiście - stwierdził lakonicznie i nadal uważnie nad-
słuchiwał. - Odleciał - powiedział wreszcie. - Udało się.
- Tak. To był doskonały pomysł - zauważyła zimno. -
Wypłoszyliśmy ich.
- Nie rozumiem - brzmiało to nieco defensywnie i widać było, że
rzeczywiście nie rozumiał.
Wzruszyła ramionami. Stali naprzeciwko siebie na pokładzie
nadal całkiem nadzy.
- Wiesz, dlaczego to zrobiliśmy. Nie było to jednak udawane.
Dobrze mi było z tobą. To chciałaś usłyszeć?
- Może. Zresztą i mnie z tobą było dobrze. Mam jednak nadzieję,
że jeśli się to jeszcze kiedyś zdarzy, będziemy mieli nieco więcej
czasu dla siebie i przedtem, i potem. Rozumiesz, co mam na myśli?
- Oczywiście! - odpowiedział, jednak myślami był całkiem gdzie
indziej. Zaczął znowu obserwować horyzont.
- Robi się chłodno. Nie czujesz? - zapytała.
- Musimy się ubrać. I szybko znaleźć jakiś inny kuter czy jacht -
dodał.
Wstała i zasłoniła się rękami czując chłód.
- Opuść na chwilę ręce, proszę - głos miał znowu miękki i
serdeczny.
Spełniła tę prośbę.
- Jesteś piękna. Naprawdę.
Uśmiechnęła się i nic nie powiedziała. Pomyślała jednak, że nie
potrafi go zrozumieć. Bywał uroczy, a w chwilę później zmieniał się
w człowieka zimnego, bezwzględnego.
- No, a teraz już naprawdę szybko się ubierajmy. Mamy bardzo
wiele do zrobienia.
- Mówiłeś coś o konieczności zmiany łodzi.
- Na pewno zanotowali nazwę kutra. Sprawdzą i znowu zaczną nas
szukać. - Już miał zamiar wciągnąć swoje spodenki, ale się
zatrzymał. - Obiecaj, że nie będziesz się ze mnie śmiała, kiedy
zdejmuję majtki.
Corinne była już prawie ubrana.
- Nie mogę niczego obiecać. Wszystko zależy od sytuacji.
- Będę więcej uwagi zwracał na swoją bieliznę. Nie lubię, jak się ze
mnie śmieją. Nigdy nie lubiłem - mówił niby poważnie, ale w oczach
miał figlarne iskierki.
- Postaram się pamiętać o tym. - Podeszła do niego, wspięła się na
palce i pocałowała go w policzek. - Musisz jednak wiedzieć, że nie
śmiałam się z ciebie, lecz z całej tej dziwacznej sytuacji.
Koniew wzruszył ramionami i zmienił temat:
- Jeśli chcemy w nocy dotrzeć do Victorii, musimy znaleźć inną
łódź. Sposób, w jaki ją zdobędę, może być dla ciebie niemiłym
doświadczeniem. Nie możemy jednak pozwolić, żeby nas schwytano.
- Rozumiem - powiedziała, ale poczuła skurcz serca. Zdała sobie
sprawę, że właśnie w tym momencie całkowicie podporządkowuje
się Koniewowi, że przekracza jakąś niewidzialną granicę, spoza
której nie ma powrotu. Jeśli on przeżyje, przeżyje i ona, ale będzie
musiała zacząć całkiem nowe życie.
Koniew lustrował otoczenie przez lornetkę i po chwili, w
odległości
około kilometra, dostrzegł łódź rybacką, bardzo podobną do ich
kutra. Płynęła w stronę najbliższej wyspy i wkrótce znalazła się
kilkaset metrów od nich. Zaczęli energicznie wymachiwać rękami, a
Koniew kilka razy włączył syrenę pokładową. Tamci zwrócili na nich
uwagę, gdyż zmienili kurs i podpłynęli bliżej.
Przy burcie stała młoda, zgrabna dziewczyna, która zapytała:
- Potrzebujecie pomocy?
- Zabrakło nam paliwa - odpowiedziała Corinne. - Właściwie nie
zabrakło, lecz nie dochodzi do silnika. Mąż nie może naprawić
uszkodzenia, bo ktoś nam skradł narzędzia. Czy możecie pożyczyć?
Młody mężczyzna stojący za kołem sterowym włączył się do
dyskusji:
- Nam zabrakło paliwa. Zrobimy wymianę?
- Podpływajcie. My mamy spory zapas. Przygotuję jakieś kanapki.
Zgoda? - zachęcała Corinne.
Łódź rozpoczęła manewr podpływania. Nosiła nazwę
„Remember”. Podpłynęli pod burtę „Dream Girl” i cumami
przywiązali obie łodzie do siebie.
Dopiero teraz Koniew odezwał się po raz pierwszy:
- Dokąd płyniecie?
- Wracamy do La Conner przez cieśninę Deception.
- Chodźcie teraz do nas - mówiąc to Koniew wyciągnął pistolet i
wycelował w mężczyznę. - Skacz pierwszy - jego głos był twardy,
rozkazujący. - Pospiesz się, jeśli masz zamiar jeszcze pożyć.
- Czego chcecie? - Mężczyzna przełożył nogę przez burtę i z
ociąganiem zaczął przechodzić na kuter Koniewa.
- Szybciej! - Koniew skierował teraz lufę w stronę kobiety. - Jeśli
zaraz nie znajdziesz się na tym pokładzie, ona zginie.
- Zostaw ją. - Mężczyzna pośpiesznie przeszedł na ich kuter.
- Siadaj na pokładzie. Ręce załóż na głowę! - rozkazał Koniew. -
Teraz ty przełaź. - Ściszywszy głos polecił Corinne: - Zabierz nasze
rzeczy i idź na tamtą łódź.
- Bierz łódź, bierz wszystko, ale nas zostaw w spokoju - prosił
mężczyzna.
- Zamknij się - warknął Koniew.
Kobieta, która przeszła już na kuter napastników, zaczęła płakać.
Początkowo cicho, potem coraz bardziej histerycznie. Upadła na
pokład.
- Czy mogę jej pomóc? - spytał mężczyzna.
Koniew znowu celował w niego.
- Siedź na miejscu.
Corinne, która właśnie przechodziła na pokład „Remember”,
stanęła niespodziewanie po stronie tamtych.
- Pozwól, żeby jej pomógł. Nie są dla nas niebezpieczni.
Jeszcze nie skończyła mówić i już pożałowała, że w ogóle
otworzyła usta. Popatrzył na nią tak rozwścieczony, że serce prze-
stało jej bić z przerażenia. Obawiała się, że na jej oczach zastrzeli
tamtych.
On jednak rzucił w jej kierunku:
- Pospiesz się - po czym zwrócił się do siedzących na pokładzie
kutra: - A wy złaźcie do kabiny. - Popędzał ich ruchem lufy. - Jeśli
będziecie posłuszni, nic się wam nie stanie.
Corinne widziała, jak mężczyzna niezdarnie podniósł kobietę i
zaniósł do kabiny kutra. Odwróciła głowę. Nie chciała być
świadkiem dalszego ciągu wydarzeń.
Gdy usłyszała histeryczny krzyk kobiety, domyśliła się, że pierwszy
strzał dosięgną! mężczyznę. Kolejny wystrzał i zapadła cisza. Nagle
zrobiło się jej niedobrze, przechyliła się przez burtę i zwymiotowała.
Na pokładzie pojawił się Koniew. Twarz miał taką, jakby w ogóle
nic się nie wydarzyło. Powiedział:
- Zwolnij cumy. Wrócę za chwilę, płyniemy do Victorii.
Wziął bańkę z benzyną, przeszedł na pokład „Dream Girl” i
porozlewał benzynę wokół budki oraz na tyle łodzi.
- Nie mogą odczytać nazwy kutra. Byłoby dobrze, gdyby uznali, że
to nasze trupy.
Nie odzywała się. Rzucił na nią okiem.
- Musisz przyjąć do wiadomości, że w tej profesji nigdy nie wolno
pozostawiać za sobą kogoś, kto może cię zidentyfikować. Gdyby na
naszym miejscu znajdowali się Amerykanie, zlikwidowaliby
wszystkich, którzy się z nimi zetknęli.
Nadal zachowywała milczenie. Przeszedł teraz na łódź i zapytał:
- Czy wiesz, jak uruchomić silnik?
- Myślę, że wiem. - Stanęła za kołem sterowym. - Kluczyki są w
stacyjce.
- Zapalaj.
Przekręciła kluczyk i silnik ożył.
- Gdy dam ci sygnał, ruszysz możliwie jak najszybciej.
Zwolnił ostatnią linę, jaka przytrzymywała obie łodzie. Stał teraz
okrakiem - jedną nogą na jednym, drugą na drugim kutrze. Zapalił
zapałkę i rzucił ją w kierunku kabiny „Dream Girl”. Szybko
przeskoczył na „Remember”. Corinne, nie czekając na polecenie,
dodała gazu. Łódź ruszyła do przodu.
Zobaczyła błysk i poczuła falę ciepła. Właściwie nie było wybuchu,
jedynie syk wysoko wznoszących się płomieni. Niemal natychmiast
objęły cały kuter. Wybuch rozległ się po kilkunastu sekundach,
kiedy byli w bezpiecznej odległości.
„Remember” szybko oddalał się od płonącej łodzi, a w chwilę
potem znikł w tumanach unoszącej się nad wodą mgły.
Ryng zauważył płomienie i dym prawie na linii horyzontu i
natychmiast domyślił się, co było tego powodem. W chwilę potem
otrzymał meldunek z helikoptera, który już znajdował się na miejscu
katastrofy. Nie stwierdzono, czy ktoś się uratował, a do płonącej
łodzi jeszcze nie można się było zbliżyć.
Dopłynął wkrótce do miejsca wypadku i okrążył kilka razy objęty
płomieniem kadłub. Zidentyfikowanie łodzi było niemożliwe, choć
zewnętrznie odpowiadała opisom „Dream Girl”.
- Zaczyna się wyraźnie zanurzać - meldowano z helikoptera.
Wcale się nie zdziwię, jeśli zaraz zatonie - informował pilot.
- Czy nie udało się odczytać jej nazwy? - zapytał Ryng przez radio
pilota helikoptera.
- Nie - brzmiała odpowiedź. - Cała łódź była w płomieniach. Teraz
nieco przygasły, ale było o wiele gorzej.
- Spróbuję wejść na pokład - powiedział Ryng.
- Stanowczo odradzam. W każdej chwili może zatonąć -
przestrzegał pilot.
- Nie widzę nikogo w wodzie, ani żadnej tratwy, żadnego koła
ratunkowego. Wy coś widzicie? - zapytał pilota.
- Niczego. Wygląda na to, że ludzie zostali w kabinie.
Ryng podprowadził swój jacht pod burtę ciągle jeszcze płonącego
wraka.
- Przechodzę. Gdybym potrzebował pomocy, liczę na was.
Kiedy stanął na pokładzie łodzi, poczuł pod stopami rozgrzane
deski. Zrobił ostrożnie kilka kroków. Otaczały go kłęby dymu. Czuł
jakiś dławiący smród. Posuwał się w kierunku wypalonego otworu
wejścia do kabiny, z której wydobywał się dym, para i właśnie ten
obezwładniający fetor. Dobiegł go jakiś dźwięk. Rozpoznał go
dopiero po chwili. Było to bulgotanie wody wdzierającej się do
wnętrza kadłuba. Wiedział, że nie może pozostawać tu zbyt długo.
Zrobił jeszcze dwa, trzy kroki i znalazł się nad wejściem do kabiny.
Zapalił latarkę i w głąb wypalonej przestrzeni rzucił snop światła.
Bardzo trudno było cokolwiek rozróżnić. Bulgotanie stało się jeszcze
głośniejsze i wypalony wrak wyraźnie przechylił się. Mógł zatonąć
lada chwila.
Zaczął się ostrożnie wycofywać. Zobaczył zresztą to, na czym mu
zależało. W kabinie były dwa trupy. Nie potrafił ustalić, czy były to
zwłoki mężczyzny i kobiety, wiedział jednak, że zginęły dwie osoby.
Trupy były skurczone, wysuszone i przypominały z daleka mumie.
Można było przypuszczać, że Koniew zmarł w płomieniach. Drugie
ciało mogło należeć do jego niezidentyfikowanej towarzyszki.
Gdy przeskakiwał na swój jacht, przyszło mu do głowy, że
wyciągnął dokładnie taki wniosek, jaki Koniew starałby się mu
podsunąć. Czy rzeczywiście miał prawo w to uwierzyć?
Stał już na pokładzie swojego jachtu i patrzył: dymiący wrak
uniósł dziób ku górze i zaczął się zanurzać. Rozległ się głośny syk i w
niebo buchnęły kłęby pary. Jeszcze jeden wybuch i wrak zniknął pod
powierzchnią morza.
Wszedł do sterówki, wziął mikrofon i zwrócił się do pilota
helikoptera, który wisiał niemal dokładnie nad nim.
- Zapytaj swojego operatora, czy jego radar zarejestrował w oko-
licy inne łodzie.
- Kilka łodzi zauważyło płomienie i ruszyło na ratunek. Zgodnie z
poleceniem nie dopuściliśmy nikogo w pobliże, tłumacząc, że to
manewry.
- A czy jakieś łodzie w tym samym czasie odpływały?
Chwila ciszy w słuchawkach, po czym głos pilota:
- Operator mówi, że jedna lub dwie łodzie. Płynęły na zachód.
Zgubiliśmy je po kilku minutach.
A więc na zachód. Ryng skierował w tę stronę „Voyagera” i zaczął
studiować mapę.
ROZDZIAŁ XVIII
Koniew obliczył, że do portu w Victorii jest około sześćdziesięciu
kilometrów. Uważał, że powinni tam przybyć po północy - zostało
im zatem sporo czasu. „Remember” miał amerykańską rejestrację, a
wpływali na wody kanadyjskie. Koniew wolał nie spotkać celników i
urzędników imigracyjnych.
Rozważał możliwość zawinięcia do jakiegoś małego portu, ale to
było jeszcze bardziej niebezpieczne. W małych miasteczkach
wszyscy się znali i znali swoje jachty czy kutry. Pojawienie się
obcego zawsze budziło sensację. Pozostawienie kutra u brzegu,
gdzieś na dzikiej plaży, w ogóle nie wchodziło w grę. Cały rejon
znajdował się zapewne pod kontrolą satelitów, które natychmiast
zarejestrowałyby porzuconą łódź.
Corinne siedziała przy kole sterowym i nie odzywała się. Jej twarz
oświetlona przez światło padające od zegarów była spięta. Koniew
zaczął mówić ściszonym, miękkim głosem. Obiecywał, że kiedy już
wszystko będą mieli za sobą, kiedy się stąd wydostaną, Corinne
dowie się, jaki był cel jego misji. Wtedy zrozumie jej wagę i to, że
warto było poświęcić życie - swoje i innych, żeby ten cel osiągnąć.
Wcale nie chodzi o jego życie czy nawet o nią. Celem jest coś
znacznie ważniejszego. Coś, z czego, bez przesady, korzystać będzie
cały świat. Słuchała go uważnie i wierzyła w każde jego słowo.
Koniew przeszukał wnętrze łodzi i znalazł puszkę białej farby.
Znalazł też pędzel i zamalował nazwę na rufie. Miało to opóźnić
identyfikację „Remember”, a w efekcie pościg.
- Kiedy powinniśmy wpłynąć do portu? - zapytała.
- Możliwie najpóźniej. W każdym razie po północy. Im mniej ludzi
będzie w porcie, tym lepiej. - Spojrzał na nią. - Byłaś kiedyś w
Victorii?
- Chyba w lutym - odparła. - Martwy sezon. Ciągle padało i było
niewielu turystów.
- Nie idzie mi o pogodę - w jego głosie zabrzmiało zniecierp-
liwienie. - Chcę się zorientować, kiedy najbezpieczniej wyjść na ląd.
Kiedy jest tam najmniejszy ruch, najmniej ludzi.
- To bardzo ciche i spokojne miasto. Bardzo brytyjskie. Po północy
na ulicy spotyka się jedynie sprzątaczy i śmieciarzy.
- A co możesz powiedzieć o porcie?
- Sądzę, że mogłabym narysować jego plan.
- Dobrze. Ja przejmę ster, a ty rysuj.
Okazało się, że Corinne pamięta port zaskakująco dokładnie i w
dodatku to, co zapamiętała, potrafi narysować.
Wpływało się od strony cieśniny Juan de Fuca. Miasto leżało na
prawo od portu. W głąb portu prowadził kanał - najpierw mijało się
nabrzeża dla statków pasażerskich i promów. Potem były baseny:
przeładunkowy i sportowy, dla prywatnych jachtów. Na nabrzeżu
stoi wielki budynek wyglądający na biurowiec.
- Sądzę, że mieści się tu Straż Wybrzeża - wyjaśniła Corinne. -
Budynek otacza wysokie ogrodzenie z siatki.
- Co jest dalej?
- Basen rybacki. Jest tu też targ rybny. Nabrzeży musi być kilka
lub kilkanaście. Stoją przy nich, stłoczone ciasno, wszelkiego
rodzaju kutry rybackie, od całkiem małych po wielkie,
dalekomorskie.
Corinne, która kilkakrotnie przechadzała się po porcie,
opowiadała, jak wyglądają pozostałe baseny, ale Koniew już jej nie
słuchał. Wiedział, gdzie ma szukać schronienia - oczywiście w
basenie rybackim.
„Remember” ciągle jeszcze płynął na zwolnionych obrotach.
Wkrótce po zachodzie słońca niebo pokryły chmury, wiatr przybrał
na sile. Fale były coraz wyższe, ale przy niewielkiej szybkości jeszcze
tego nie odczuwali.
- Mamy nowy raport meteorologiczny, Bernie - informował przez
radio admirał. - Przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny pełne
zachmurzenie i deszcz. Nasze satelity stają się bezużyteczne. Jeśli
Koniew wyjdzie na brzeg, nie zauważą pozostawionej łodzi. Ty
zresztą i tak twierdzisz, że on zawinie gdzieś do portu, żeby się
zgubić w tłumie.
- Jedno jest pewne: że nie popłynie w kierunku Stanów Zjed-
noczonych. Ponieważ psuje się pogoda, będzie chciał możliwie
szybko wydostać się na brzeg. Jeśli umie myśleć logicznie, wybierze
Victorię.
Musimy zaryzykować i założyć, że płynie właśnie tam. Czy facet na
łodzi z amerykańską rejestracją może wpłynąć do kanadyjskiego
portu niezauważony przez Straż Wybrzeża?
- Po dwunastej urząd na granicy jest zamknięty. Żeby o tej porze
coś załatwić, trzeba najpierw zatelefonować pod specjalny numer.
- Czy może pan spowodować, żeby dziś w nocy pracownicy
pozostali w biurze dłużej? Niech im pan powie, że uzbrojony po zęby
zboczeniec seksualny około północy będzie próbował wśliznąć się do
miasta. Oczywiście niech nie wystawiają straży w widocznych
miejscach. On jest bardzo spostrzegawczy. Ludzie w cywilu, ukryci.
Zresztą nie sądzę, żeby zamierzał przedostać się do miasta w nocy.
On niczego nie zrobi pochopnie.
- Spróbuje nawiązać kontakt z Vancouverem?
- Zapewne - zgodził się Ryng - ale chyba go na tym nie
przyłapiemy. Będzie to, jak sądzę, całkiem niewinna rozmowa
telefoniczna z jakimś słowem-szyfrem, którego my możemy nie
zauważyć, ale które tych w Vancouverze postawi w stan alarmu. Na
razie jednak nie martwmy się o to. Trzeba coś zrobić, żeby możliwie
jak najdłużej zatrzymać Koniewa w rejonie portu. Jeśli zniknie, nie
mam pojęcia, gdzie moglibyśmy go szukać.
- Zrobię, co będę mógł - zapewnił admirał. - Znam jednego z
dowódców wojskowych w rejonie Victorii, który ma wobec mnie
pewne zobowiązania. Pomoże nam w zmobilizowaniu właściwego
oddziału, i to w sposób niezwracający uwagi.
- Doskonale. Zamelduję się, kiedy wpłynę do portu w Victorii.
- Staraj się znaleźć w porcie możliwie szybko, Bernie - ostrzegał
jeszcze admirał. - Sztormy w tych okolicach bywają gwałtowne.
Kiedy już tam będziesz, przekażę ci, z kim i jak masz się
skontaktować.
Zaczął padać deszcz. Wiał porywisty wiatr, a coraz wyższe fale
zaczęły miotać „Remember”. Corinne, która nigdy nie lubiła
morskich podróży, poczuła się bardzo źle.
Koniew jednak pewną ręką prowadził maleńką łódź. Ciągle jeszcze
płynęli wolno. W strugach deszczu i w ciemnościach byli
niewidoczni.
W takich też warunkach wpływali do portu. Minęli nabrzeże
pasażerskie, potem basen z prywatnymi jachtami i jeszcze jakieś
nabrzeża. Było zbyt ciemno, żeby widzieć przycumowane do nich
statki. Koniew był pewien, że także ich z tych statków nikt nie mógł
zauważyć.
- Zaraz wpłyniemy do basenu rybackiego - szeptała Corinne, jakby
obawiała się, że ktoś może ją usłyszeć.
- Podpłyniemy pod nabrzeże. Muszę wybrać miejsce, gdzie się
wepchniemy - również szeptem odpowiedział Mikołaj.
Na końcu molo w basenie rybackim świeciło się światło, ale w
gęstym deszczu niczego nie było widać. Czuli tylko zapach ropy,
farby, ryb i suszących się sieci. Podpłynęli pod samo nabrzeże i
posuwali się równolegle do niego. W ciemności widzieli zarysy
statków rybackich różnych typów. Łodzie i kutry stały ściśnięte
burta przy burcie. Koniew nabierał pewności, że jest to idealne
miejsce dla ukrycia ich łodzi.
- Tu - szepnął. Pomiędzy przycumowanymi kutrami dostrzegł
niewielką szparę, w którą, choć z pewnym trudem, mógł się
wepchnąć „Remember”. Ukryty między kutrami byłby trudny do
zauważenia.
Należało wykonać manewr, który miał ich wprowadzić w
szczelinę. Cofnął kuter, odwrócił dziobem w kierunku nabrzeża i
powoli zaczął się wciskać między zacumowane łodzie. Usłyszeli lekki
zgrzyt - ocierali się o burty sąsiadów.
- Co się tu dzieje, u licha! - nieoczekiwanie w ciszę nocy wtargnął
jakiś głos. Krzyczał ktoś, stojący na pokładzie sąsiedniego kutra. Ze
sposobu, w jaki człowiek ten wymawiał poszczególne słowa, można
było wnioskować, że jest pijany.
Koniew zgasił silnik i szepnął:
- Zostań przy sterze. Ja to załatwię.
- Co tu robicie! - krzyknął pijak. - Obce jachty nie mają tu wstępu.
Spieprzajcie stąd, i to już!
- O co chodzi? - Koniew podszedł do burty. Widział tylko sylwetkę
mężczyzny, ale zauważył, że tamten schylił się i podniósł coś z
pokładu. Wydawało mu się, że był to ołowiany ciężarek używany do
zbalansowania sieci w wodzie.
- To basen dla zawodowych rybaków. Gdzie się pchasz, gów-
niarzu! - bełkotał pijany. - W dodatku wgniatasz bok naszej łodzi.
Jeśli się nie wyniesiesz, rozwalę ci twój pieprzony łeb.
- Uspokój się. - Koniew był grzeczny i opanowany. - Chcemy się
schować przed sztormem. Rano odpływamy - mówiąc to ostrożnie
przełożył nogę przez burtę i postawił ją na pokładzie kutra.
- Zjeżdżaj! Dosyć tego gadania! - Pijak podniósł rękę, w której
trzymał ciężarek.
- Czy nie moglibyśmy porozmawiać? - Koniew był już na kutrze.
- Ostrzegałem cię! - wrzasnął pijak i machnął ręką, by uderzyć
Koniewa, ale popchnięty przez niego poleciał do tyłu. Koniew
natychmiast przygwoździł go do pokładu i kilka razy uderzył jego
głową o deski pokładowe. Wreszcie wyrwał mu z ręki metalowy
ciężarek i z
całej siły trzasnął go w okolicy ucha. Usłyszał chrzęst pękającej
czaszki. Zapanowała cisza. Pochylił się nad leżącym, który już nie
oddychał. Dociągnął trupa do burty i ostrożnie, bez plusku, spuścił
go do wody. Dostrzegł jakiś długi kij na pokładzie i tym kijem
popchnął ciało ku środkowi basenu.
W chwilę potem był na „Remember” przy Corinne.
Zapuścił silnik i wepchnął łódź nieco głębiej pomiędzy kutry
rybackie. Potem przycumował ją do sąsiednich łodzi i do nabrzeża.
Wreszcie usiadł i mruknął:
- Jestem zmęczony.
- Musimy się kilka godzin przespać.
- Nie tutaj - powiedział stanowczo. - Ktoś może zacząć szukać tego
pijaka. Nikt nie może nas zobaczyć.
- To co zamierzasz zrobić? - była zaniepokojona.
- Znajdziemy jakiś jacht, na którym się ukryjemy. Przedtem
jednak muszę przyjrzeć się okolicy. Zanim ruszymy dalej, muszę się
upewnić, że nikt nas nie zauważył.
- Jachty stoją w ostatnim basenie. - Pokazała kierunek ręką. - Czy
mam iść z tobą?
- Nie teraz. Przygotuj rzeczy do zabrania. Łatwiej mi będzie
poruszać się samemu. Gdybym nie wrócił w ciągu godziny, musisz
stąd zniknąć. Nikt o tobie nie wie i nigdy nie będzie wiedział.
- Nie mów tak - zaprotestowała. Wydawało się jej, że jest z tym
człowiekiem związana od lat, choć znali się zaledwie kilkadziesiąt
godzin. - Teraz nie potrafiłabym już być sama. - Miała świadomość
tego, że mówi prawdę.
Zatrzymał się na chwilę i popatrzył na nią. Szukał odpowiednich
słów, wreszcie powiedział cicho:
- Chcę, abyś wiedziała, że i ja nie chciałbym cię utracić.
I niemal natychmiast zniknął w ciemnościach.
Zbliżając się do portu, Bernie Ryng wywołał przez radio admirała
Coffina.
- Miał pan całkowitą rację co do pogody. Trudno uwierzyć, że po
tak pięknym dniu może tak paskudnie padać.
- No widzisz, nawet pogoda jest przeciwko nam - w głosie
admirała wyczuwało się znużenie.
- Jestem zmęczony - powiedział Ryng. - Najchętniej położyłbym
się do łóżka i zasnął, by zapomnieć o wszystkim.
- No, dla odmiany nieco optymizmu - admirał starał się, żeby jego
głos brzmiał nieco weselej. - Mój kanadyjski przyjaciel wyraził zgodę
na pełną współpracę. Jeśli Koniew jest rzeczywiście w rejonie portu
Victoria, nie może pozostać niezauważony. Obiecano mi, że operacja
zostanie przeprowadzona z ogromną ostrożnością, tak żeby nie
zwracała niczyjej uwagi.
„Voyager” minął w tym czasie nabrzeże statków pasażerskich i
zbliżał się do przystani Straży Wybrzeża. Gęste strugi deszczu
utrudniały widoczność.
- Czy udało się zidentyfikować tę łódź? - zapytał Bernie.
- Tak. Należała do młodego człowieka, którego znaleziono z
poderżniętym gardłem. Kuter nosił nazwę „Dream Girl”.
- To właśnie chciała nam przekazać biedna siostra Mary Ca-
therine.
- Płetwonurkowie wyłowili resztki spalonych ciał, a lekarz sądowy
z Seattle ustalił, że jedno to zwłoki kobiety, drugie - mężczyzny. Jeśli
to ciało Koniewa, to i tak go nie zidentyfikujemy. O dziewczynie nie
wiemy w ogóle nic.
- Tak, a zanim cokolwiek się wyjaśni, Koniew będzie już daleko -
wtrącił Ryng.
- Co zamierzasz, jeśli nie natrafisz na jego ślad w Victorii? -
zapytał admirał.
- Popłynę do Vancouveru. Na razie kieruję ślę wyłącznie intuicją i
w każdej chwili mogę stracić wszelki ślad.
- Co mógłbym dla ciebie zrobić?
- Absolutnie nic. Obejrzę sobie teraz port i będę szukał miejsca, w
którym najprawdopodobniej mógłby się zaszyć Koniew. Zacznę od
basenu rybackiego. Proszę nie zapomnieć o przekazaniu mojego
zdjęcia Kanadyjczykom, żeby przez pomyłkę nie ścigali mnie.
Koniew lubił ciemności. Czuł się w nich najlepiej. Zdawało mu się,
że jest niewidzialny.
Corinne usiłowała patrzeć za nim, kiedy zszedł z łodzi, ale
natychmiast rozpłynął się w mroku. Zrezygnowała z wypatrywania,
zeszła do kabiny i usiadła w głębokim, miękkim fotelu. Niemal
natychmiast zasnęła.
Tymczasem Koniew poruszał się jak kot. Zatrzymywał się tam,
gdzie mrok był największy, obserwował teren i kilkoma cichymi
susami osiągał miejsce, które wypatrzył. Jak dziki kot wychwytywał
każdy podejrzany dźwięk, każdy najmniejszy ruch.
Minął zamknięty o tej porze bar szybkiej obsługi. Stała tu budka
telefoniczna. Miał ochotę skorzystać z niej. Powinien zatelefonować
do konsulatu, ale uświadomił sobie, że o tej godzinie przywołanie
odpowiedniego urzędnika trwałoby zbyt długo.
Wkrótce dotarł do nabrzeża, gdzie cumowały barki mieszkalne
różnego rodzaju. Luksusowe, eleganckie, przypominające małe
stateczki pasażerskie, na których wybudowano kabiny mieszkalne i
zwykłe niewielkie barki.
Posuwał się powoli wzdłuż nabrzeża, zastanawiając się, którą z
łodzi wybrać. Omijał nowe, bardziej luksusowe jachty. Zapewne ich
mieszkańcami byli ludzie młodzi, z nimi rozprawa byłaby oczywiście
trudniejsza.
Przy końcu nabrzeża stała dość duża łódź mieszkalna, jeszcze w
dobrym stanie, ale wyraźnie starszego typu, nieco zapuszczona i
odrapana. Właściciele nie należeli zapewne do ludzi zamożnych.
Przy wejściu widniał napis: „Uwaga - złe psy!” Koniew
niespodziewanie uświadomił sobie, że nie znosi psów, a te zapewne
odwzajemniały mu niechęć. Już kilkakrotnie pies go zaatakował. Ale
napis był stary i wypłowiały. Jeśli żył tu jeszcze jakiś pies, również
musiał być stary i nie należało się go bać.
Ostrożnie, cicho wszedł na pokład i nadsłuchiwał. Cisza. Podszedł
do okna kabiny mieszkalnej. W świetle latarni z nabrzeża zobaczył
wnętrze małej, czystej kuchni. Nadal cisza.
Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Drzwi bez szmeru ustąpiły.
Znajdował się w niewielkim ciemnym przedpokoju. Zrobił kilka
kroków i nogą potrącił leżącą na ziemi jakąś pustą puszkę. Potoczyła
się z niemiłym grzechotem. Zamarł. Nadal jednak panowała cisza.
Jeśli nawet był tu pies, to musiał być stary i głuchy.
Otworzył kolejne drzwi i poczuł falę gorąca. Ci, którzy tu
mieszkali, najwidoczniej lubili ciepło.
W powietrzu unosił się zapach jakiegoś jedzenia, czegoś z czosn-
kiem. To uświadomiło mu, że jest głodny. Corinne też musiała być
głodna.
Stał nieruchomo i nadsłuchiwał. Oczy przyzwyczaiły się do ciem-
ności i w półmroku rozpraszanym wątłym odblaskiem lamp z
nabrzeża zobaczył pokój pełen staroświeckich mebli. Po drugiej
stronie pokoju drzwi prowadziły w głąb pomieszczenia. Z pistoletem
w ręku podszedł do nich i lekko pchnął. Znajdował się niewątpliwie
w sypialni. Słyszał spokojny oddech dwóch śpiących osób. Dobiegało
go jeszcze czyjeś chrapanie, ale nie potrafił określić czyje. W każdym
razie chyba nie człowieka.
Namacał na ścianie kontakt. Pokój zalało światło. Zmrużył oczy.
W łóżku leżały dwie osoby. Stary mężczyzna i równie stara
kobieta. Koło łóżka spał biały terier, niewątpliwie staruszek.
Kobieta usiadła z wysiłkiem i z otwartymi ustami patrzyła na
Koniewa.
- Jeśli którekolwiek z was krzyknie, zginie natychmiast -
powiedział cicho.
Pies usiadł, skierował w jego kierunku głowę i potrząsnął nią.
- Trzymaj psa - zwrócił się Koniew do kobiety.
Ta posłusznie złapała teriera za obrożę, a mężczyzna, który też
zdążył usiąść na łóżku, powiedział:
- To bardzo stary pies. Nie słyszy i nie widzi. Nic mu nie rób. To
wszystko, co mamy.
Oczy Koniewa oswoiły się ze światłem i już nie musiał ich mrużyć.
- Wychodźcie z łóżka! - rozkazał.
- Zlituj się. Nie rób nam nic złego - jękliwie prosiła kobieta. Jej
ręce i głowa trzęsły się i dopiero teraz mógł ocenić, że są oboje
bardzo starzy, całkowicie bezbronni i niegroźni.
- Pospieszcie się. Nałóżcie jakieś płaszcze. Jak długo tu miesz-
kacie?
- Około roku - odpowiedział mężczyzna.
- A rodzina?
- Mieszkają w Stanach. Czego od nas chcesz? Jesteśmy bardzo
biedni.
- Chcę się tu na kilka godzin zatrzymać.
- Zostań. Nikomu nie powiemy, tylko nic nam nie rób.
- Kto mieszka na łodziach obok?
- Jacyś młodzi ludzie. Nikogo nie znamy. Jesteśmy dla nich za
starzy. Nic nikomu nie zrobiliśmy. Zostaw nas w spokoju, proszę -
błagała kobieta.
- Niczego nie musicie się obawiać. Jeśli będziecie posłuszni, nic
się wam nie stanie. I psu też nic. - Przyszło mu do głowy, że pies
może się przydać. Corinne weźmie go ze sobą, kiedy wyjdzie na
miasto. Nikt nie zwróci uwagi na kobietę wyprowadzającą psa na
spacer.
- Czy jest tu coś w rodzaju komórki? Jakiś składzik na rzeczy?
- Po drugiej stronie kuchni.
- Czy pies nie szczeka, jak zostaje sam?
- Nie, jest już za stary.
- Jak go dotknę, nie ugryzie?
- Oczywiście, że nie - głos kobiety tak się trząsł, że słowa były
prawie niezrozumiałe.
Koniew pogłaskał psa, który w ogóle na to nie zareagował.
- Idziemy do tego składziku. Wszyscy - polecił.
Przeszli przez pokój, wkroczyli do kuchni. Mężczyzna otworzył
drzwi na pokład. Wskazał na jakąś nadbudówkę na pokładzie
naprzeciwko wyjścia z kuchni.
- To tam, ale strasznie pada, a my jesteśmy chorzy. Zaziębimy się,
a to dla nas śmierć.
- Jeśli mnie nie posłuchacie, umrzecie szybciej. - Trącił starego
mężczyznę lufą pistoletu. - Wychodzić!
Kobieta prosiła o coś piskliwym, drżącym głosem. Koniew zaczął
się niecierpliwić. Tamci nakładali płaszcze, które wzięli idąc przez
korytarzyk. Jedno pomagało drugiemu. Wreszcie wyszli na pokład.
Mężczyzna otworzył drzwi do składziku i zawahał się.
- Nie ma tam światła? - zapytał Koniew.
Mężczyzna sięgnął ręką za drzwi i zapalił żarówkę, która oświetliła
wejście na wąskie schody prowadzące w dół, do wnętrza łodzi.
- Ty pierwszy. - Koniew lufą wskazał na mężczyznę.
Stary człowiek zaczął powoli schodzić, przytrzymując się rękami
ścian. Gdy był na trzecim czy czwartym stopniu, potknął się i
poleciał do przodu. Upadł na metalową podłogę pod schodami i
usiłował podnieść głowę. Miał zakrwawioną twarz.
Kobieta zdumiewająco szybko zbiegła po schodach i przykucnęła
przy mężu. Podtrzymywała jego głowę i zwróciła się do Koniewa:
- On umrze, jeśli nas tu zostawisz.
Koniew wycelował w nią i zobaczył, że zamknęła oczy.
- Popatrz na mnie! - rozkazał.
Posłuchała.
- Jeśli nie będziecie się zachowywali cicho, wrócę i zastrzelę was
oboje. Siedźcie cicho - to wasza jedyna szansa. Za kilka godzin ktoś
was stąd uwolni.
Zgasił światło i zamknął drzwi od składziku. Rozejrzał się i znów
nadsłuchiwał. Słyszał jedynie szum wiatru i szelest deszczu. Żadnych
odgłosów ludzkiej krzątaniny.
Wrócił do kuchni, potem wszedł do pokoju. Pies nadal leżał koło
łóżka. W pokoju było ciepło i przytulnie. Pomyślał, że Corinne
będzie się tu podobać.
ROZDZIAŁ XIX
Naciągnięcie na oczy daszka sportowej czapki i podniesienie
kołnierza kurtki niewiele pomogło. Bernie Ryng, zziębnięty i
przemoczony do suchej nitki, krążył po nabrzeżach basenu
rybackiego. Wiał zimny wiatr, przed którym nie znajdował żadnej
osłony. Równie zimny deszcz zacinał w oczy. Słowem była to ohydna
noc i Ryng czuł się coraz bardziej zmęczony.
Poszukiwania były bardzo utrudnione z powodu słabego
oświetlenia nabrzeży. Zlokalizowanie jachtu Koniewa przed świtem
najprawdopodobniej nie będzie możliwe. Ryng był jednak
przekonany, że jeśli Koniew w ogóle zawinął do portu, to jego łódź
musiała się znajdować właśnie tu.
Wokół było całkiem pusto. Ryng minął bar szybkiej obsługi i nagle
poczuł, że jest po prostu głodny. Nie miał jednak czasu myśleć o
tym. Nawykłe już do ciemności oczy zauważyły jakiś ruch. Uskoczył
w bok, pod ścianę baru, gdzie było najciemniej, i patrzył. Był pewny,
że nabrzeżem przemknęła jakaś postać. Stał i patrzył. Było cicho i
port wyglądał jak wymarły. Czyżby mu się przywidziało? Może w ten
sposób dawało o sobie znać zmęczenie? Ostrożnie, nie wychodząc z
cienia, przesunął się do przodu. Jeśli tam, w ciemności, ktoś się
przyczaił, zapewne poruszy się.
Nie dostrzegł jednak nic i poszedł w dół nabrzeża.
Koniew wstrzymał oddech. Jeszcze przed sekundą był tak
zadowolony, że zaraz znajdą się w ciepłym łóżku, iż stał się mniej
czujny. I nagle... Niemal w ostatnim momencie zauważył, że ktoś
idzie w jego kierunku. Skulił się i dał nura w głęboki cień. Był
wściekły na siebie. Jego nieuwaga mogła doprowadzić do
nieszczęścia!
Przy jednym z kutrów stały puste beczki po paliwie. Koniew,
skulony, ukrył się za nimi. Jeśli go tu szukano, jeśli zauważono,
zaraz może zacząć się obława. Wstrzymał oddech i czekał.
Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby dał się teraz złapać. Tyle już
osiągnął... Koniew starał się oddychać jak najciszej, choć wiatr
zagłuszał wszelkie odgłosy.
Ktoś szedł nabrzeżem, minął go. Nawet jeśli go wcześniej
zauważył, uznał to pewnie za przywidzenie. Koniew miał
świadomość, że nie może sobie pozwolić na to, by wyjść na nabrzeże,
i zgięty wpół przesuwał się drewnianym pomostem wzdłuż rzędu
przycumowanych tu kutrów. Postanowił, że i Corinne poprowadzi tą
drogą. Nie powtórzy popełnionego przed chwilą błędu.
Ryng zdał sobie sprawę, że musi wypocząć. Musi się przespać
kilka godzin. Gdyby był wypoczęty, nie zgubiłby tego cienia na
nabrzeżu.
Przy barze szybkiej obsługi zobaczył telefon. To mu uświadomiło,
że Koniew może skorzystać z jakiegoś telefonu. Bo nie było
wątpliwości, że musiał mieć tu kogoś, kto mu pomaga.
Ryng wszedł do budki i nakręcił numer admirała.
- Admirale, wiem, że mnóstwo ludzi przeklnie pana za budzenie
ich po nocy, ale sprawa jest pilna. Trzeba natychmiast założyć
podsłuch na wszystkie publiczne telefony w rejonie basenu
rybackiego. Jeśli Koniew nie skorzystał jeszcze z telefonu, zapewne
wkrótce to zrobi. Musimy wiedzieć możliwie jak najszybciej, z
którego aparatu dzwoni i z kim się łączy.
Admirał poinformował Rynga, że władze kanadyjskie pilnują
całego rejonu portu. Wszystkie wypływające kutry i jachty będą
dokładnie kontrolowane. Zgodzono się również na przybycie do
Victorii amerykańskich komandosów.
Po tej rozmowie Ryng wrócił na „Voyagera”, by się przespać ze
trzy godziny. Zamierzał wstać przed wschodem słońca.
Koniew obudził się. Miał wrażenie, że ktoś trzyma go za prawe
ramię. Trzyma tak mocno, że aż ręka mu ścierpła. Ten ktoś krył się
w ciemności i przyciskał go do łóżka.
Instynktownie potoczył się na prawo i, spadając na podłogę,
chwycił pistolet leżący na szafce koło łóżka. Przekoziołkował pod
ścianę, wymierzył... i w tym momencie usłyszał krzyk Corinne.
- Nie...! Nie strzelaj...! To ja!
Opuścił głowę i potarł czoło.
- W porządku... przepraszam. - Dopiero teraz uświadomił sobie,że
to Corinne, która spała przytulona do niego, uciskała jego ramię.
Corinne zapaliła lampkę nocną, usiadła na łóżku i patrząc na
Mikołaja szeroko otwartymi oczami, powiedziała:
- Czy sądziłeś, że mam zamiar cię zabić?
Patrzył na nią bez słowa. Włosy opadały jej na ramiona. Była
całkiem naga i bardzo piękna. Czuł, że znowu jej pragnie.
- To pewnie zmęczenie i napięcie. Przepraszam.
W oczach Corinne pojawiły się iskierki ironii.
- Wyglądasz przezabawnie - powiedziała.
Zdał sobie sprawę z tego, że i on był całkiem nagi. Siedział w kucki
pod ścianą z pistoletem w dłoni.
- Wracaj do łóżka.
Położył się przy niej, przytulił.
- Jest mi naprawdę przykro... - mruknął raz jeszcze.
Tym razem obudził go ryk silnika samolotu. Otworzył oczy i leżał
bez ruchu. Dopiero po chwili uświadomił sobie, gdzie jest. Skąd
jednak ten samolot? Silnik pracował gdzieś bardzo blisko.
Wstał i nie ubierając się podszedł do okna. Ostrożnie odsunął
zasłonę. Nadal padało, choć nie tak bardzo jak w nocy. Niebo było
zachmurzone. Na jednym z budynków portowych zegar wskazywał
szóstą trzydzieści.
Wyszedł do kuchni, gdyż coraz głośniejszy ryk silnika zdawał się
dolatywać z tamtej strony. Okno wychodziło na basen, na środku
którego zobaczył hydroplan. Właśnie zaczynał się rozpędzać, spod
jego pływaków tryskały bryzgi wody. W chwilę potem maszyna
zniknęła z pola widzenia.
Wrócił do sypialni, Corinne siedziała na łóżku z szeroko otwartymi
oczami.
- Co to było?
- Hydroplan. Zapewne jakieś lokalne linie. Wystraszyłaś się?
- Tak. Kiedy się obudziłam, a ciebie nie było.
- O to nie musisz się martwić. Bez ciebie nie ruszę się ani na krok.
Corinne przeciągnęła się i położyła. Patrząc na niego zapytała
cicho:
- Przyjdziesz jeszcze do mnie?
- Nie teraz - uśmiechnął się. - Idę pod prysznic.
Wokół panował spokój. Przypuszczał, że stali mieszkańcy barki,
zamknięci teraz w składziku pod pokładem, nie mieli tu przyjaciół.
Zdecydował, że Corinne wyjdzie po zakupy z psem. Gdyby ją ktoś o
coś pytał, powie, że staruszkowie pojechali do Seattle, do syna, a
ona, ich siostrzenica, przyjechała, by opiekować się psem i barką.
Kiedy Corinne była już gotowa do wyjścia, powiedział: - Tu
niedaleko zobaczysz bar szybkiej obsługi. Jest tam telefon.
Wyprowadzając psa przy okazji zatelefonujesz do radzieckiego kon-
sulatu w Vancouverze. Kiedy po tamtej stronie podniosą słuchawkę,
poprosisz radcę politycznego. Jak się odezwie, powiesz: „wasz
człowiek gotowy jest do przetransportowania w dniu jutrzejszym”.
Ten radca nie zna żadnych szczegółów. O nic nie będzie pytał.
Powinien ci jedynie powiedzieć, kiedy znowu masz zatelefonować.
Obudził go dobiegający z radia głos Coffina:
- Do diabła, Bernie, wiem, że tam jesteś! Obudź się!
Spojrzał na zegarek. Siódma trzydzieści! Spał pięć godzin, o dwie
godziny dłużej, niż zamierzał. Zerwał się i włączył nadajnik.
- Zaspałem, przepraszam. Słucham.
- Twój Koniew jest w okolicy. Zarejestrowaliśmy przed chwilą
rozmowę. Kobieta mówiąca z lekkim brytyjskim akcentem telefono-
wała do konsulatu radzieckiego w Vancouverze. Jakieś dziesięć
minut temu. Przekazała im informację.
Coffin odczytał treść tej informacji, zanotowanej na leżącej przed
nim kartce.
- A więc ma przy sobie kobietę. Skąd dzwoniono?
- Bardzo blisko miejsca, w którym się znajdujesz. Z telefonu przy
barze szybkiej obsługi koło basenu rybackiego.
- Tak. Jestem pewien, że widziałem go wczoraj w nocy. To był z
całą pewnością ten. Cholera! - powtórzył to kilkakrotnie.
- Widziałeś Koniewa? - nie zrozumiał Coffin.
- Prawdopodobnie byłem zbyt zmęczony i myślałem, że mi się
przywidziało. Moi chłopcy już przylecieli?
- Len Todd jest w dowództwie Straży Wybrzeża. Pozostali z
delfinami przed portem. Port w praktyce zablokowany.
- Muszę znaleźć jego łódź. Wiem też, że jest ich dwoje. Jeśli
szczęście mi dopisze...
- Możesz mieć tylu kanadyjskich żołnierzy, ilu tylko zechcesz.
- Jeszcze nie. Może uda się go złapać bez strzelaniny i nowych
trupów. - Powiedział admirałowi, że będzie miał przy sobie włączony
odbiornik i władze kanadyjskie zawsze mogą ustalić miejsce jego
pobytu.
Wyłączył się i wyszedł na molo. Przed sobą miał ogromny basen
rybacki, a w nim setki kutrów.
W dwie godziny potem odnalazł jacht wciśnięty między kutry.
Wypisana na rufie nazwa została zamalowana. W pobliżu stało kilku
rybaków. Dziwili się, co ta łódź tu robi, i szukali pijaczka, który
zazwyczaj spał na stojącym obok kutrze i gdzieś się zapodział.
Ryng przeszukał łódź i nie znalazł niczego, co pomogłoby w ziden-
tyfikowaniu właścicieli. Już samo to sugerowało, że miał do
czynienia z Koniewem. Koniew był zbyt sprytny, żeby pozostawiać
po sobie jakieś ślady.
Nie mógł jednak być daleko. Ryng miał nad nim przewagę:
wiedział, że pomaga mu jakaś kobieta, a tamten nie domyślał się, że
zmobilizowane siły kanadyjskie pilnowały całego rejonu
przylegającego do portu.
Leżeli spleceni w uścisku. Delikatnie gładził jej włosy.
- Dżentelmeni po wszystkim nie ściskają tak partnerek w nie-
skończoność - powiedziała z lekkim szyderstwem w głosie.
- Może jeszcze nie jest po wszystkim i zapewne nie jestem
dżentelmenem - odparł.
- Tak, jesteś inny od mężczyzn, jakich znałam - stwierdziła.
- Wiem o tym - powiedział nadspodziewanie poważnie.
- Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Czuję się na dodatek
odpowiedzialna za ciebie. Związał nas los.
Odsunął się od niej. Mówił poważnie, bez uśmiechu:
- Masz rację. Związał nas los. Straciłem moje okręty, kolegów, ale
wypełniłem misję i znalazłem ciebie. Czy pozostaniesz ze mną, jeśli
oczywiście przeżyjemy?
- Tak.
- A więc umowa stoi. Jeśli umieramy, to razem. Jeśli przeżyjemy,
też pozostaniemy razem.
Zaczęła dzielić się swymi wrażeniami ze spaceru z psem.
Najpierw zatelefonowała. Potem psiak, który wiedział, dokąd chce
iść, zaprowadził ją na skwerek po drugiej stronie parkingu. Gdy
czekała, żeby się załatwił, zauważyła samochód. Stał przy
krawężniku. W środku siedziało dwóch młodych mężczyzn bardzo
podobnie ubranych. Jeden z nich rozmawiał z kimś przez małe
przenośne radio. Przeszła koło samochodu. Na tylnym siedzeniu
leżały berety i kamizelki, jakich robotnicy używają w czasie chłodu.
Szła z psem i natknęła się na drugi samochód, w nim również było
dwóch młodych ludzi podobnie ubranych. Wróciła do domu jak
najszybciej, ciągnąc psa za sobą.
Gdy opowiedziała o wszystkim Koniewowi, widać było, że się
przejął. Dotąd wychodził zwycięsko z wszelkich tarapatów głównie
dlatego, że instynkt ostrzegał go przed niebezpieczeństwem. Teraz
też wiedział, że dłużej nie powinni tu pozostawać. Kontakt
telefoniczny z Vancouverem mogą nawiązać z innego miejsca.
Wszystko już obmyślił. Corinne, której nikt nie znał, wynajmie
samochód. Zajedzie na pobliski parking. On będzie już czekał.
Ubrany w ciuchy starego człowieka, z laską, prowadząc na smyczy
psa pokuśtyka do samochodu. Nikt nie powinien zwrócić na nich
uwagi. Pojadą na północ, skąd odchodzi prom do Vancouveru. Tam
pozostawią samochód i odpłyną.
- Coś mi się nie podoba - powiedziała nagle Corinne, która spoza
lekko uchylonej firanki wyglądała przez okno. - Ktoś chodzi od łodzi
do łodzi. Zupełnie jak sprzedawca, ale czy tu też chodzą
domokrążcy? Po porcie?
Koniew podszedł do okna. Przez chwilę przyglądał się
człowiekowi, który szedł od barki do barki i przy każdej przez chwilę
o czymś rozmawiał. Nie wyglądał na sprzedawcę. Coś go ostrzegało,
że człowiek ten mógł być niebezpieczny.
- Wyjdź na pokład z psem i staraj się, żeby mężczyzna nie wszedł
na barkę. Powiedz mu to, co mówiłaś innym: że opiekujesz się psem
pod nieobecność właścicieli. Amerykanie nie wiedzą, że jesteś ze
mną, i nie będą niczego podejrzewali.
Corinne niemal siłą wyciągnęła psa na pokład i udawała, że
sprząta, a tak naprawdę czekała na tamtego człowieka. Po chwili
pojawił się przy mostku prowadzącym z nabrzeża na barkę.
- Dzień dobry - powiedział wesoło. - Jestem z wydziału socjalnego
z magistratu. - Wskazał na psiaka i zapytał: - Gryzie?
- Tak. - Przypatrywała się przybyszowi z ciekawością. Wcale nie
przypominał urzędnika i mówił z amerykańskim akcentem. Jego
oczy były bez wyrazu, zupełnie jak oczy Koniewa. Człowiek ten nie
budził jej zaufania.
- Chciałbym zadać kilka pytań. Przygotowujemy ankietę. Czy
mogę wejść na pokład?
- Nie, pies może pana ugryźć. Ja wyjdę na molo.
- Sądzę, że to raczej pani nie lubi gości. - Ryng starał się
zachowywać możliwie najuprzejmiej.
- To nie moja barka, lecz wuja. Niewiele mogę panu pomóc.
Opiekuję się jedynie psem. Wuj i ciotka pojechali do Seattle do syna.
- Rozumiem, ale czy nie mogłaby pani odpowiedzieć za nich na
kilka pytań?
- Mogę spróbować.
Ryng zadał kilka nic nieznaczących pytań i zanotował odpowiedzi.
W pewnej chwili zapytał:
- Pani nie jest Kanadyjką?
- Oczywiście, że jestem.
- Ma pani brytyjski akcent.
- Myślałam, że go już utraciłam. Jestem obywatelką kanadyjską i
mieszkam w Vancouverze. Czy to ma związek z pańskimi pytaniami?
- Oczywiście, że nie - uśmiechnął się. Mógłby się założyć, że gdyby
porównali nagranie podsłuchu telefonicznego z jej głosem,
okazałoby się, że to ta sama osoba. - Po prostu prywatnie interesuję
się akcentami.
Była teraz pewna, że ten człowiek nie jest urzędnikiem magistratu.
Czegoś szukał.
- Jestem zajęta pisaniem listu. Jeśli pan zechce dowiedzieć się
czegoś jeszcze, proszę wpaść, jak wujek tu będzie. - Odwróciła się i
weszła na barkę. Leżący na pokładzie pies wstał niepewnie i
skierował się do drzwi kabiny.
- Niech pani uważa na psa! Wygląda bardzo groźnie! - zawołał w
jej kierunku Ryng.
Skinęła głową, lecz nie potrafiła się uśmiechnąć. Otworzyła drzwi i
weszła do środka. Zdążyła jeszcze zauważyć, że mężczyzna z zainte-
resowaniem przyglądał się wszystkiemu, co można było zobaczyć na
barce.
Koniew siedział na łóżku.
- Widziałem go. Czego chciał? - zapytał.
- Twierdzi, że jest urzędnikiem z magistratu. Wymyślał jakieś
pytania.
Koniew pokręcił głową. Twarz miał zimną i zaciętą.
- Przykro mi, ale muszę zburzyć naszą sielankę. Coś mi się w tym
człowieku nie podobało. Wróci tu, choć nie wiem, kiedy. Musimy
wypłynąć na którymś z tych rybackich kutrów, i to możliwie szybko.
Wstał, podszedł do niej, położył jej ręce na ramionach i powiedział
prawie szeptem:
- Jesteś nadzwyczajna. Nigdy nie spotkałem takiej dziewczyny.
W odpowiedzi przytuliła się do niego.
ROZDZIAŁ XX
Corinne szła wzdłuż nabrzeża. Spacerowała powoli, jakby nic jej
nie interesowało. Psiak pracowicie i z wysiłkiem dreptał koło niej.
Miała zmylić tych, którzy mogli ich ewentualnie obserwować i
poinformować konsulat, że muszą zmienić plan. Pies co chwila
stawał i obwąchiwał interesujące go miejsca, potem przysiadał. Z
wielką przyjemnością szarpnęłaby silnie za smycz, ale zdawała sobie
sprawę, że siostrzenica nigdy by w ten sposób nie potraktowała
ukochanego psa wujostwa. Tym bardziej że wszyscy wokół chyba
znali starego teriera.
Bar szybkiej obsługi wypełniał tłum ludzi popijających poranną
kawę. Słońce przedzierało się przez rzedniejące chmury i zaczynało
osuszać kałuże na jezdni. Budka telefoniczna była zajęta i Corinne
musiała poczekać. Ktoś zapytał ją o właścicieli psa. Odpowiedziała,
że wyjechali do Seattle, co nie wzbudziło żadnych podejrzeń.
Jeszcze chwilę pospacerowała, wreszcie przywiązała psa do latarni
i ruszyła w kierunku budki telefonicznej.
Koniew stwierdził, że do barki, od strony basenu, przycumowana
była łódź wiosłowa, teraz, po ulewie, pełna wody. Zszedł po
zwisającym z burty krótkim trapie. Jedną ręką trzymał się sznurów,
drugą wybierał wodę posługując się znalezioną pustą puszką po
konserwach. Wydawało mu się, że praca posuwa się bardzo powoli,
a wody wcale nie ubywa.
Kiedy uznał, że może bezpiecznie wejść do łodzi, zajął miejsce na
ławeczce. Leżące na podłodze wiosła włożył w dulki i zaczął
wiosłować. Trzymał się możliwie najbliżej burty barek, by go nikt
nie zobaczył od strony nabrzeża. Wkrótce posuwał się wzdłuż
nabrzeża z kutrami
rybackimi. Niektóre miejsca były już puste. Sztorm minął i rybacy
spieszyli na morze po zarobek. Większość kutrów stała jednak
jeszcze przy nabrzeżu i Koniew miał w czym wybierać.
Wpadł mu w oczy niewielki kuter przygotowany do wypłynięcia.
Silnik łodzi już pracował. Na rufie białymi literami wypisana była
nazwa: „Sangria”. Po pokładzie krzątało się dwóch mężczyzn. Obser-
wował ich przez chwilę. Wydawało się, że na kutrze nie było nikogo
więcej, a łodzie stojące obok były puste.
Dwoma uderzeniami wioseł podpłynął pod rufę.
- Dzień dobry. Wypływacie?
- Na to wygląda, no nie? - Człowiek z pokładu nawet nie spojrzał w
jego stronę.
- Straciłem mój kuter. Nie potrzebujecie człowieka do pomocy? -
Jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Nikogo w najbliższym sąsiedztwie.
- Jest nas dwóch. Wystarczy. Zresztą nie znam ciebie. - Rybak po
raz pierwszy zaczął mu się przyglądać.
- Jeśli się zgodzisz, będę pracował bez zapłaty.
- Tu nie ma miejsca na trzeciego. Wypływamy. Zabieraj to swoje
małe gówno. Nie chciałbym go potrącić.
Koniew był już przy burcie kutra.
- Połóż ręce na burcie. Widzisz to? - Potrząsnął pistoletem. - Na
lufie mam tłumik. Nawet twój kolega nie usłyszy, jak umrzesz.
Rozumiesz?
Rybak słuchał z otwartymi ustami. Jego oczy zdradzały, że jest w
szoku. Ręce zacisnął na metalowej poręczy burty tak silnie, że
zbielały.
- Jeśli krzykniesz, zastrzelę cię natychmiast. - Koniew wstał, złapał
się jedną ręką za barierkę kutra i zręcznie jak kot wskoczył na
pokład.
- Zawołaj kolegę - polecił.
- Mario! - krzyknął tamten ochrypłym głosem. - Mario! -
powtórzył i machnął ręką.
Jego kolega wytarł ręce i ruszył w ich kierunku.
- A ty jak się nazywasz? - zapytał Koniew.
- Paul.
- Mario - zwrócił się teraz do rybaka - Paul zgodził się, bym
popłynął dzisiaj z wami.
- Jak to z nami? - Na twarzy tamtego pojawił się wyraz zdumienia
i oburzenia. Zwrócił się do kolegi, chcąc mu coś powiedzieć, ale
Koniew nie dopuścił do tego:
- Mario, posłuchaj, proszę. Popatrz, co mam w ręce.
Mario dopiero teraz zauważył broń i jego oczy zrobiły się okrągłe
jak spodki.
- Wyjaśniałem już Paulowi, że to, co widzisz na lufie, to tłumik.
Jeśli nie wykonacie moich poleceń, obaj natychmiast zginiecie i nikt
nie usłyszy wystrzału. Zrozumieliście?
Potwierdzili skinieniem głów.
- Który z was zazwyczaj prowadzi kuter?
- Obaj, na zmianę.
- Doskonale. Ty, Mario, zdejmiesz cumy, a Paul wycofa kuter i
powoli popłynie wzdłuż nabrzeża. Weźmiemy jeszcze kogoś.
- Tu jest płytko...
- Jeśli wejdziesz na mieliznę, jesteś trupem. Jasne?
Rybak potwierdził skinieniem głowy, że rozumie.
- Dopłyniesz do miejsca, gdzie kończy się rząd kutrów, a zaczynają
barki mieszkalne. Tam podpłyniesz pod samo nabrzeże.
Zrozumieliście dokładnie?
Ponowne skinienie głową.
- Ruszamy.
Corinne miała już wejść do budki telefonicznej, ale ktoś ją
uprzedził.
- Czekam tu tak długo. Może mnie pan przepuści. Mam pilną
rozmowę. Bardzo krótką.
Mężczyzna, który był już w budce, przyjrzał się jej z
zaciekawieniem, potem machnął ręką i ustąpił miejsca.
- Dziękuję - mruknęła wchodząc do środka.
Zasłoniła sobą telefon, aby nikt nie mógł odczytać numeru, z
którym się łączy, wrzuciła do automatu monetę i wystukała numer
konsulatu w Vancouverze. Jak poprzednim razem, powtórzyła
formułkę przywołania odpowiedniego człowieka, dodając, że sprawa
jest bardzo pilna.
W chwilę potem w słuchawce odezwał się męski głos:
- Słucham.
- Nie może zrobić tego, o czym była poprzednio mowa.
Odpływamy na łodzi. Nie mamy innej możliwości.
- Poczekaj.
Słyszała jakieś szepty, po czym ten sam głos powiedział:
- Płynąć na zachód Juan de Fuca... możliwie szybko... zwracać
uwagę na helikopter... powiedz, że próbujemy... powinien wiedzieć,
co zrobić. Zrozumiałaś?
- Tak. - Odwiesiła słuchawkę i wyszła z budki.
To, co zobaczyła, sprawiło, że przygryzła wargę. Obok siedzącego
pod słupem psa przykucnął Ryng i skrobał psiaka za uchem.
- Cześć - powiedział, jakby ucieszony ze spotkania. - Zaatakował
mnie. - Jego jasnoniebieskie oczy uparcie patrzyły jej prosto w
twarz.
Nie odpowiedziała, tylko odwiązała smycz od słupa.
- Dzwoniła pani do wuja?
- Do przyjaciółki. Wpadnie na obiad. Siedzenie z psem jest bardzo
nudne. Chodź - powiedziała do teriera.
Pies spojrzał na nią jakby zdziwiony i leniwie, ociągając się, wstał.
Ryng słuchał uważnie, jak mówiła, i ponownie doszedł do wniosku,
że wychwytuje u niej brytyjski akcent.
Corinne odwróciła się tymczasem i ruszyła w kierunku nabrzeża.
Była pewna, że towarzyszy jej spojrzenie tego Amerykanina. Miała
ogromną ochotę obejrzeć się, ale się powstrzymała. To byłoby
głupie.
Psiak wlókł się powoli. Ustawicznie przystawał, siusiał, coś ob-
wąchiwał. Nie chciała go zmuszać do pośpiechu, by nie zwrócić
czyjejś uwagi.
Gdy zbliżała się do nabrzeża, do przystani dobijał kuter. Zdziwiła
się. W tym miejscu nie było żadnych rybackich kutrów. Zobaczyła
jednak, że ktoś macha do niej z pokładu. Mikołaj! Ciągnąc za sobą
psa przyspieszyła kroku. Wreszcie wzięła go na ręce i tak
pomaszerowała w kierunku kutra. Gdyby się nie bała, zaczęłaby
biec. Zastanawiała się, czy ten Amerykanin nadal ją obserwuje.
Paul i Mario bez słowa patrzyli na wsiadającą na kuter kobietę.
Czuli się tak, jakby człowiek z pistoletem ani na chwilę nie spuszczał
z nich oczu i ustawicznie mierzył do nich, choć broń miał teraz
schowaną pod kurtką.
- Płyniemy! - zakomenderował. - Wypływamy z portu i prze-
cinamy kanał.
- Dokąd mamy płynąć? - zapytał Mario.
- Potem powiem. - I szeptem zwrócił się do Corinne: -
Dodzwoniłaś się?
- Tak. Odpowiedź była jakaś dziwna - mówiła również szeptem. -
Płynąć na zachód Juan de Fuca. Jak rozumiem, w kierunku oceanu.
Potem mówił coś na temat helikoptera i dodał, że ty wiesz, co należy
robić.
- Nie, nie mam pojęcia, o czym mówił. - Zastanawiał się przez
chwilę. - Może z jakiegoś okrętu... - zaczął się domyślać. - Chyba
jednak nie. Nie na wodach terytorialnych...
- Ten człowiek mówił, że będą próbować, a ty wiesz, co robić. -
Rozłożyła ręce. - To wszystko.
„Sangria” odbiła od molo, przecięła basen i płynęła w kierunku
wyjścia z portu.
- Powiem wam, co zrobimy - mówił tak głośno, żeby Paul i Mario
mogli usłyszeć. - Ja zejdę do kabiny, ale drzwi pozostaną otwarte.
Cały czas na was patrzę. Mario, pracuj na pokładzie. Rób to, co
zawsze robisz. Pamiętaj jednak, jeśli znikniesz z mojego pola
widzenia, wyjdę z kabiny i zabiję. Rozumiecie?
Skinęli głowami na znak, że rozumieją doskonale.
- Ona też pozostanie na pokładzie i gdyby coś było nie w porząd-
ku, natychmiast mnie zawoła. Nawet gdyby to był ostatni dzień
mojego życia, to obiecuję wam, że wy zginiecie przede mną. Jeśli
jednak będziecie posłuszni, jeszcze dziś wieczorem będziecie się
mogli z tej przygody pośmiać w barze. To chyba przyjemniej, niż być
konsumowanym przez ryby?
Paul i Mario zgodzili się z tą opinią.
„Sangria” minęła tymczasem budynek Straży Wybrzeża, wypłynęła
z portu i skierowała się w stronę cieśniny Juan de Fuca. Paul stał
przy kole sterowym, trzymał je tak kurczowo, jakby się bał, że zaraz
upadnie. Mario niby coś robił na pokładzie, ale jemu także ręce się
trzęsły, nie był w stanie utrzymać nawet kawałka liny. Corinne
usiadła na krześle wystawionym z kabiny przez Koniewa i
wygrzewała się na słońcu. Pies leżał na jej kolanach. Było spokojnie i
cicho.
Bernie Ryng pijąc kawę w barze szybkiej obsługi zastanawiał się.
Wszystko, co dotyczyło tej kobiety, wydawało się bardzo
prawdopodobne - wujostwo, którzy wyjechali do Seattle, opieka nad
psem, zaproszenie koleżanki na obiad.
Dopił kawę i skierował się na nabrzeże, przy którym przycumował
„Voyagera”. Idąc rozmyślał. Jeśli ta dziewczyna udawała i coś
ukrywała, to robiła to doskonale. Zbiła go z tropu i zmusiła do
defensywy. Nie powinien był się tak biernie zachowywać. Sytuacja
wymagała działania zdecydowanego i szybkiego. Ten Koniew musiał
zdobyć coś niezwykle cennego, coś, co miało ogromne znaczenie dla
Stanów Zjednoczonych. Nie może zatem pozwolić sobie na żaden
błąd. Nawet jeśli się myli co do tej dziewczyny, to najwyżej ją
przeprosi. Musi się jednak upewnić, czy mówiła prawdę.
Przez radio poinformował Kanadyjczyków, co zamierza zrobić, i
poprosił o dyskretne wsparcie.
Powrócił na nabrzeże, przy którym były przycumowane barki
mieszkalne, i podszedł do tej, która go szczególnie interesowała. Nie
różniła się od innych, może jedynie tym, że była czysto utrzymana.
Od razu było wiadomo, że mieszkają tu ludzie starsi, zapewne
emeryci.
Firanki w oknach były zaciągnięte. Stanął przy burcie i nad-
słuchiwał. Żadnego dźwięku, żadnego znaku życia. Wszedł na
mostek i stanął na pokładzie.
- Czy jest tam kto?! - zawołał, ale nie było odpowiedzi. Wsadził
rękę do kieszeni i położył na kolbie rewolweru.
- Czy mogę z panią porozmawiać?! - Znowu brak odpowiedzi. Jeśli
byli na barce, musieli go usłyszeć. Wyciągnął z kieszeni rewolwer.
Podszedł do okna i zapukał. Cisza. Zajrzał do środka i przez szparę
pomiędzy framugą a zasłoną zauważył, że z tamtej strony jest
kuchnia. Znowu nadsłuchiwał.
Był spięty. Wolałby, żeby wszystko odbywało się na otwartej
przestrzeni. Tu było o wiele niebezpieczniej.
Pchnął drzwi i uskoczył w bok. Wysunął potem głowę i krzyknął
do wnętrza:
- Barka jest otoczona przez policję! Każda próba oporu może
skończyć się waszą śmiercią!
Wstrzymał oddech i znowu nadsłuchiwał. Cisza.
Ostrożnie wślizgnął się do środka. Wydawało się, że nie ma tu
nikogo. Minął kuchnię i zaczaił się przy następnych drzwiach. Po
chwili nadsłuchiwania pchnął gwałtownie drzwi i wylądował na
podłodze kolejnego pomieszczenia. Na brzuchu, z pistoletem
gotowym do strzału. Był w sypialni. Pustej. Jeszcze jeden pokój, też
pusty. Wyglądało na to, że na barce nie ma nikogo. Koniew, jeśli tu
był, uciekł.
Wybiegł na nabrzeże i przez radio powiadomił Kanadyjczyków o
sytuacji. Zastanawiał się. Z ową kobietą rozmawiał przed niespełna
półgodziną. Teraz zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu. Co się mogło
stać? Czyżby Koniew przez nią nawiązał z kimś kontakt i otworzył
sobie drogę ucieczki? Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że
powinien był sprawdzić u Coffina, czy nie złapali czegoś z podsłuchu
telefonicznego.
Pobiegł do budki telefonicznej przy barze szybkiej obsługi i w kilka
sekund później uzyskał połączenie z admirałem.
- Dobrze, że dzwonisz, Bernie. Wywoływałem cię przez radio, ale
bezskutecznie. Przed niespełna godziną zarejestrowaliśmy kolejny
telefon do konsulatu w Vancouverze. Moi raportowali, że rozmowa
była bardzo krótka i trudno z niej coś wywnioskować. Kobieta
mówiła coś o łodzi. Kazali jej płynąć cieśniną na zachód. Potem
wspomnieli o jakimś helikopterze. Od kilku dni namierzamy w
rejonie wejścia do cieśniny radziecki niszczyciel.
- Czy mogą tam być i helikoptery?
- Oczywiście. Najnowsza generacja niszczycieli ma kilka helikop-
terów przeznaczonych do zwalczania okrętów podwodnych.
- Czy na tym okręcie są helikoptery?
- Są.
- Admirale, przypuszczam, że tak bardzo zależy im na uratowaniu
Koniewa, że będą gotowi na wiele. Przypuszczam, że wysłali
niszczyciel jako swego rodzaju zabezpieczenie, które właśnie teraz
okazuje się niezbędne.
- A jak Koniew może się tam dostać? - zapytał admirał.
- Ma jedyną szansę. Może wypłynąć jakimś kutrem rybackim. Ja
w każdym razie na jego miejscu tak właśnie bym zrobił. Natychmiast
musimy zmobilizować Straż Wybrzeża.
- Oczywiście. Zatrzymają każdy kuter rybacki.
- Co się dzieje? - zapytał Koniew widząc, że Paul podniósł do oczu
lornetkę i przygląda się czemuś przed dziobem kutra.
- Straż Wybrzeża.
Koniew podniósł lufę rewolweru - była teraz wymierzona w głowę
rybaka - i zapytał:
- Daleko?
- Jakiś kilometr. - Mario podszedł do Paula i przejął lornetkę.
- Oddaj to jej - warknął Koniew. - Corinne, popatrz, co oni tam
robią.
Wzięła lornetkę i przez kilka chwil patrzyła uważnie.
- Zatrzymują kutry rybackie - powiedziała wreszcie. - Jakby coś
sprawdzali, czegoś szukali.
- Czy wchodzą na pokład?
- Nie na każdy. Nie widzę. - Po chwili dodała: - Na niektóre
wchodzą. Weszli na jakiś jacht. Większość kutrów rybackich płynie
dalej.
Koniew usiadł na stopniach kabiny, żeby być możliwie blisko
pokładu i jednocześnie, żeby go nie widziano z zewnątrz. Nie
opuszczał lufy rewolweru. Paul i Mario starali się omijać go
wzrokiem.
- Jesteście przekonani, że to właśnie mnie szukają, i myślicie, że
zaraz was uwolnią od mojego towarzystwa.
Nie odpowiedzieli. Mario udawał, że jest zajęty obserwowaniem
przelatujących nad nimi mew.
- Macie rację, jeśli uważacie, że oni dysponują większą siłą ognia.
Choćbym jednak miał w pistolecie tylko dwie kule, utkwią w
waszych
mózgach. Nie macie szans, chyba że zachowacie się rozsądnie, tak
jak
dotąd. Musicie wybierać: albo skłamiecie i popłyniecie dalej żywi,
albo
będziecie próbowali mnie zdemaskować - i wtedy koniec z wami.
No, co zrobicie?
Mario trząsł się jak osika, Paul miał twarz bladą i zaciętą.
- Decydujcie, chcecie żyć, czy wybieracie śmierć? Paul odpowie za
was obu. No, szybko!
Paul przełknął ślinę.
- Nic nie powiemy - wychrypiał. - Nie zastrzelisz nas?
- Obiecuję, a ja zawsze dotrzymuję słowa - powiedział to z całą
powagą. - Corinne, ty też chodź do kabiny. Lepiej, żeby ciebie nie
widzieli.
Koniew zauważył, że pies pozostał na pokładzie i wyciągnął się na
słońcu.
- Mario, opiekuj się psem. Możesz nawet wziąć go na kolana, to
robi dobre wrażenie. Jak daleko jest Straż Wybrzeża?
- Jakieś pięćset metrów.
- Mario, weź tego psa na kolana. To dobry pomysł. - Corinne była
już w kabinie. Koniew skulił się na schodkach przy pokładzie. -
Mario, stanowisz doskonały cel. Nie mógłbym chybić. Pamiętaj o
tym.
Paul zmniejszył obroty silnika; poczuli, jak kuter zwalnia. Koniew
słyszał teraz silniki innych kutrów. Dobiegł go jakiś głos pytający
przez megafon:
- „Sunset Patriot”, dokąd płyniesz?
- Do Race Rocks - odpowiedział zniecierpliwiony głos. - O co
chodzi?
- Nie zauważyłeś kutra lub łodzi wypływającej z Victorii, która
zwróciłaby twoją uwagę? Takiej na przykład, której dotąd nigdy nie
widziałeś?
- Znam wszystkie kutry w porcie i ty też znasz - odpowiedział ten
sam głos. - Wypływali jedynie rybacy. Kogo szukacie?
- Straż Wybrzeża podejrzewa, że ktoś szmugluje nielegalnych
emigrantów. Płyń dalej. Dobrych połowów.
- Nie wchodzili na kuter? - zapytał szeptem Koniew.
- Nie - odpowiedział Paul. - Teraz podpływają do nas. Znowu
rozległ się głos z megafonu:
- „Sangria”, zmniejsz szybkość. Podpływamy.
Koniew słyszał wyraźnie silnik zbliżającego się kutra straży.
- Gdzie dziś łowisz, Paul? - zapytano przez megafon.
- Płyniemy w kierunku Swiftsure Bank. Być może będziemy łowili
przez kilka dni. Wszystko zależy od rezultatów.
- Słyszałeś, o co pytałem tamten kuter? Czy nie zauważyłeś czegoś
szczególnego?
Pytanie przerwało nagle głośne szczekanie. Pies siedzący do tej
chwili spokojnie na kolanach Mario ożywił się, zeskoczył na pokład i
zaczął ujadać. Mario schylił się i złapał psa za obrożę. W tym
momencie popatrzył z trwogą w kierunku otwartych drzwi kabiny.
Pies, przytrzymywany przez rybaka, siedział teraz na pokładzie,
jeszcze kilka razy szczeknął, po czym ułożył się na deskach.
Od strony kutra straży dobiegł śmiech, po czym głos przez
megafon:
- Wystraszyłeś nas tym psem, Mario. Możecie płynąć. Dobrych
połowów.
Kiedy odpłynęli, Koniew ostrożnie wystawił głowę z kabiny.
- No, niewiele brakowało, Mario. Zacząłem się już obawiać, że
jedynie psu uda się przeżyć. Dobrze to rozegrałeś.
W godzinę potem, płynąca z maksymalną prędkością, „Sangria”
minęła Race Rocks i skręciła w cieśninę Juan de Fuca. Koniew
polecił Paulowi trzymać się możliwie blisko brzegu kanadyjskiego.
W razie niepowodzenia wolał mieć szanse przedostania się na ląd.
Silnik „Voyagera” szwankował i Bernie Ryng z trudnością pod-
prowadził jacht pod burtę kutra Straży Wybrzeża USA. Dany West
rzucił mu cumę.
- Jak idą poszukiwania? - zapytał Ryng kolegę.
- Pod wodą nic nie znajdujemy. Ani śladu jakiejkolwiek łodzi
podwodnej. Patrole straży również niczego nie wykryły. Spotykały
jedynie kutry rybackie wypływające na łowiska.
- Nic nie zwróciło waszej uwagi? - naciskał Ryng, który czuł
narastającą frustrację. Koniew okazał się niezwykle sprytnym
przeciwnikiem, a oni działali niemrawo.
- Zapytaj lepiej facetów ze straży. My szukaliśmy pod wodą.
Kanadyjczycy przepytywali rybaków. Może będą mogli coś więcej
powiedzieć.
Ryng poprosił kapitana kutra, żeby podpłynął do jednostki
kanadyjskiej, ale Kanadyjczycy nie mieli nic szczególnego do
zakomunikowania.
- W ogóle nie bardzo wiem, co my tutaj robimy - mówił oficer
Straży Wybrzeża. - Od rybaków nie dowiedzieliśmy się niczego.
Jedyne wydarzenie godne odnotowania to to, że na jednym z kutrów
obszczekał nas pies. - Kanadyjczyk zaśmiał się z własnego dowcipu.
- Złośliwy?
- Ale gdzie tam! Staruszek, któremu wydawało się, że jest psem
obronnym.
- Nie było na tym kutrze kobiety? - zapytał Ryng.
- Nie, tylko dwóch rybaków, których zresztą dobrze znamy.
- Czy może mi pan opisać tego psa?
Kanadyjczyk popatrzył na pytającego ze zdumieniem, wzruszył
ramionami i spełnił prośbę Amerykanina.
- Jak się nazywał kuter i w jakim popłynął kierunku?
Kanadyjczyk zajrzał w swoje notatki.
- „Sangria”. Płynął na kilkudniowy połów w rejonie Swiftsure
Bank. Zapewniam pana, że na pokładzie byli tylko dwaj miejscowi
rybacy.
Ryng już jednak nie słuchał. Zwrócił się do kapitana amerykań-
skiego kutra i zapytał:
- Jaką szybkość pan osiąga?
- Teoretycznie dwadzieścia dwa węzły, ale to już stara jednostka.
Nie sądzę, żeby przekroczyła dwadzieścia.
- Jaką broń mamy na pokładzie?
- Kilka karabinów.
- Tamci mają nad nami godzinę przewagi. Płyniemy za nimi.
- Nasz samolot patrolowy obserwuje ich od kilku godzin -
informował przez radio admirał Coffin. - Rosyjski niszczyciel
znajduje się na wodach międzynarodowych, a startujące z jego
pokładu helikoptery przeprowadzają jakieś ćwiczenia. Nie możemy
im tego zabronić, ale Waszyngton pytał Moskwę, o co chodzi. Jak
rozumiem, odpowiedzi były uspokajające.
- Jestem przekonany, że Koniew płynie na pokładzie kutra
rybackiego „Sangria” i że jego kurs prowadzi prosto na niszczyciel.
To nie może być przypadek. Czym możemy dysponować w
powietrzu?
- Nie mamy wielkiego wyboru. Coś się jednak znajdzie.
- Rozumiem. Czy nasze samoloty mogą zlokalizować „Sangrię”?
- Możemy natychmiast skierować tam samoloty dotychczas
obserwujące rosyjski okręt.
- Zróbmy to. Czy możemy też wysłać tam helikoptery?
- Tak, wyślemy helikopter Straży Wybrzeża z Port Angeles.
- Niech się ustawi nad tym kutrem rybackim. Wtedy samolot
patrolowy będzie mógł wrócić do obserwacji rosyjskiego
niszczyciela.
Niewielki kuter patrolowy drżał z wysiłku, na najwyższych
obrotach płynąc przez cieśninę. Na podstawie mapy Ryng obliczył,
że powinni dopędzić ścigany kuter rybacki trzydzieści mil przed
miejscem, w którym cieśnina przechodziła w otwarty ocean.
Oczywiście dla radzieckich helikopterów ta odległość nie stanowiła
problemu, jeśli rzeczywiście miały przejąć uciekiniera. Ryng był
przekonany, że Rosjanie zechcą ryzykować i naruszą amerykańskie
wody terytorialne, żeby ratować swego człowieka i to, co wiózł ze
sobą.
- Musimy płynąć szybciej - warknął Koniew do Paula.
- To maksymalna szybkość tego kutra.
Koniew badał horyzont i niebo przez lornetkę. A jednak wiedzieli
już, czym ucieka. Czyżby ktoś ich zauważył, kiedy wypływali z portu?
A może ci ze Straży Wybrzeża czegoś się domyślili? Krążący nad
nimi amerykański samolot patrolowy był najlepszym dowodem, że
namierzyli ich. Pilot podawał położenie kutra. Nie miało już żadnego
znaczenia to, jak wpadli na ich trop. Czy zapowiadany helikopter
zdąży ich wyratować, zanim pojawią się Amerykanie?
- Co się dzieje? - Poczuł na ramieniu dotknięcie Corinne.
- Obserwuje nas amerykański samolot i niewątpliwie przekazuje
naszą pozycję tym, którzy nas ścigają. Wkrótce zapewne pokażą się
tu helikoptery, a potem uzbrojone kutry. Wtedy... - Zwrócił głowę w
kierunku Paula i polecił: - Płyń jak najbliżej brzegu.
- Dlaczego? - zapytała.
- Na ekranach radarowych trudniej będzie nas wykryć. Może
nawet nas zgubią. Nie boisz się? - zapytał cicho.
- Nie. Sama się dziwię, ale od czasu, kiedy jestem z tobą, nie boję
się.
- I ja czuję podobnie - powiedział. Zdumiał się, że mówi prawdę.
Podniósł lornetkę do oczu. - Tak, za nami płynie coś bardzo
szybkiego. Widzę bryzgi wody.
Corinne zauważyła, że Mario wpatruje się w jakiś punkt na niebie.
Trąciła Koniewa i wskazała mu ten kierunek.
Skierował lornetkę w tamtą stronę. Zbliżał się do nich, lecący
nisko nad wodą, helikopter amerykańskiej Straży Wybrzeża.
- Musicie mieć rakiety. Gdzie są? - zapytał Maria.
- W kabinie.
- Powiedz pani, gdzie je znaleźć.
Corinne wróciła po chwili, niosąc karton z rakietami i rakietnicę.
- Jeśli nasze helikoptery są gdzieś w pobliżu, to rakiety zasyg-
nalizują im naszą obecność. Amerykanom zaś możemy zgotować
niemiłą niespodziankę.
- Bernie, dwa radzieckie helikoptery znalazły się w naszej prze-
strzeni powietrznej. Podążają w kierunku cieśniny - informował
Coffin przez radio. - Lecą nad samą wodą i trudno je śledzić na
radarze.
A więc mamy finał - pomyślał Ryng. Nie odrywał oczu od
horyzontu. Przez lornetkę widział już kuter, który gonili.
- Proszę przekazać naszemu helikopterowi: niech sprawdzi nazwę
kutra i melduje, co się tam dzieje na pokładzie - poprosił kapitana.
Koniew uważnie przyglądał się nadlatującemu helikopterowi.
- Nie bój się, nie wyląduje na naszym pokładzie - powiedział
półgłosem do Corinne. - Tu nie ma na to miejsca. Chcę, żeby
zawisnął nad nami. - Przed chwilą objaśnił Corinne, jak działa
rakietnica.
- A ty - zwrócił się do stojącego za sterem Paula, który oglądał się
nerwowo na nadlatującą maszynę - nie odwracaj się. Trzymaj kurs.
Jeśli zrobisz jakieś głupstwo, natychmiast zastrzelę.
Helikopter, wisząc nad samą wodą, zbliżał się do kutra od strony
rufy. Maszyna zwolniła, dostosowała szybkość lotu do szybkości
kutra. Dokładnie widzieli pilota i obserwatora.
Corinne wymierzyła rakietnicę i strzeliła. Czerwona rakieta przele-
ciała o kilkanaście metrów przed dziobem helikoptera.
- Jeszcze raz! Celuj dokładniej! - krzyknął.
Druga rakieta poszybowała tuż przed oszkloną kabiną maszyny i
pilot musiał zrobić unik, żeby ominąć świetlną kulę.
W tym momencie Koniew, trzymając oburącz pistolet, zaczął
strzelać. Jedna z kul uderzyła w plastykową szybę przed pilotem,
pojawiło się na niej pęknięcie w kształcie pajęczyny. Helikopter
ustawił się teraz bokiem do kutra i przez chwilę nic nie osłaniało
pilota, gdyż boczne drzwi maszyny były odsunięte. Druga lub trzecia
kula dosięgła go. Pilota odrzuciło do tyłu. Oderwał ręce od steru i w
chwilę potem zawisł bezwładnie na pasach. Siedzący obok
obserwator usiłował chwycić ster.
Maszyna obróciła się i helikopter bokiem począł się ześlizgiwać w
dół. Przeleciał nad kutrem niemal zawadzając o antenę łodzi i
uderzył w wodę. Jeszcze przez chwilę łopatki wirnika biły po falach.
Biała piana bryzgała na wszystkie strony, potem nastąpił wybuch,
jakieś kawałki metalu przeleciały obok Mikołaja i Corinne i nagle
helikopter zniknął, jakby połknięty przez spienioną wodę cieśniny.
Ryng słyszał meldunek pilota samolotu patrolowego:
- Te radzieckie helikoptery lecą tuż nad wodą, tak że ogromnie
trudno prowadzić je na radarze.
- Jak są daleko od „Sangrii”? - rzucił Ryng w kierunku mikrofonu.
- Jakieś dziesięć mil. Dolecą tam przed tobą.
- Wydaje się, że straciliśmy jeden helikopter. Zniknął nagle z
ekranów, nie odzywa się. Nie znamy przyczyny.
Koniew obserwował samolot patrolowy. Krążył wysoko nad nimi,
potem lotem nurkującym zszedł nisko nad wodę. Nagle zobaczył
helikoptery. Nadlatywały od strony lądu i trudno je było zauważyć,
gdyż ich sylwetki zlewały się z tłem, jakie stanowiły góry.
- Wystrzel rakietę! Wystrzel natychmiast! - krzyknął.
Helikoptery musiały dostrzec samolot patrolowy, gdyż zeszły nad
powierzchnię wody i stały się niewidoczne na tle lądu.
Samolot patrolowy również obniżył lot. Odnosiło się wrażenie, że
zaraz zacznie muskać fale. Tuż za samolotem znowu pojawiły się
sylwetki helikopterów.
Corinne stwierdziła z niepokojem, że ścigający ich kuter
marynarki jest coraz bliżej.
- Są o wiele szybsi od nas - powiedziała.
- Tak, teraz o wszystkim zadecyduje czas - odparł Koniew.
Obserwował przez lornetkę nadpływający kuter. Na pokładzie stało
dwóch ludzi. Trzymali w rękach karabiny i mierzyli w ich stronę. W
chwilę potem usłyszeli świst kuli.
- Zejdź do kabiny. Tu robi się niebezpiecznie.
Kule zaczęły świstać wkoło. Niektóre uderzyły w nadbudowę kutra
wyrywając z niej kawałki drewna. Jedna trafiła w szybę osłaniającą
sterówkę. Jakiś rykoszet zniszczył urządzenia nawigacyjne.
Koniew był bezradny. Tamci byli jeszcze za daleko i strzelanie z
pistoletu nie miało sensu.
- Płyń zygzakiem! - krzyknął w stronę Paula.
Paul stał przy kole sterowym przerażony i oszołomiony. Nagle
puścił ster, złapał się za głowę i upadł na kolana, a potem płasko na
brzuch. Z jego głowy płynęła krew.
Kuter zboczył z kursu i skierował się ku brzegowi. Koniew
podskoczył do koła sterowego i wprowadził kuter na poprzedni kurs.
- Mario, do steru! - krzyknął.
Mario stał na dziobie, był w szoku.
- Mario! - krzyknął znowu i skierował na niego lufę pistoletu. Nie
było jednak żadnej reakcji.
Koniew dwukrotnie pociągnął za cyngiel. Mario, uderzony w pierś,
cofnął się o krok i nagle poleciał przez burtę nie wydając głosu.
Koniew prowadził kuter zygzakiem - kule mijały ich teraz z daleka.
Kilka kilometrów przed sobą widzieli dwa nisko lecące
helikoptery. Z przeciwnej strony, na tej samej wysokości, nadlatywał
samolot patrolowy. Koniew odniósł wrażenie, że pilot samolotu jest
gotów doprowadzić do zderzenia z helikopterami. Oznaczałoby to
przekreślenie jego ostatniej szansy na wydostanie się z matni.
Patrzył z zapartym tchem. Oba helikoptery zwolniły i w ostatniej
chwili jakby się rozstąpiły, przepuszczając między sobą
amerykańską maszynę. Manewr ten jednak nie obył się bez ofiar.
Helikopter lecący od strony lądu wymijając samolot zboczył z kursu
i z impetem uderzył w zbocze wzgórza. Koniew zobaczył błysk
eksplozji i słup czarnego dymu, a po chwili usłyszał huk.
- Corinne, pomóż mi! - zawołał.
- Co mam robić?
- Trzymaj koło sterowe i tak jak ja prowadź kuter zygzakiem.
Musiał mieć wolne ręce, żeby załadować pistolet.
Po raz pierwszy od opuszczenia Związku Radzieckiego Koniew
poczuł strach. A może gniew? Jego plan, przygotowywany z takim
wysiłkiem przez tyle lat, walił się. Chciał zapewnić swojemu krajowi
bezpieczeństwo. Miał unieszkodliwić potężną broń, której
Amerykanie nie chcieli się wyrzec, mimo że zimna wojna nikomu już
nie zagrażała. Wyśledzono go. Jego przeciwnikiem musiał być ktoś
bardzo podobny do niego.
Tak bardzo chciałby uratować tę kobietę i błonę z bezcennymi
danymi.
Danny West i Bernie Ryng oddali kilka strzałów do nadlatującego
helikoptera. Z pokładu maszyny odpowiedziano ogniem z broni
maszynowej, co zmusiło ich kuter do zmiany kursu dla uniknięcia
pocisków.
Helikopter skręcił i przeleciał nad nimi. Kolejna wymiana ognia
żadnej ze stron nie przyniosła szkody, a jej jedynym wynikiem było
to, że West i Ryng oddalili się od kutra rybackiego, który ścigali.
Helikopter znowu wszedł w wiraż i znalazł się nad kutrem
„Sangria”. Ryng oddał kilka strzałów w kierunku wiszącego nad
kutrem helikoptera, ale zorientował się, że nie miało to sensu.
Odległość była zbyt wielka.
- Zatrzymaj silnik... zatrzymaj silnik! - Koniew starał się
przekrzyczeć szum wirników wiszącego nad nimi helikoptera.
Corinne wykonała polecenie i kuter zwolnił, a po chwili stanął.
- Połóż się na pokładzie i czekaj! Ciebie zabiorą pierwszą!
Tak, ona musi być pierwsza, ale musi zabrać materiały,
przemknęło mu przez głowę. Misja musi być wykonana. To jest
najważniejsze. Cenniejsze niż życie.
- Co... - coś mówiła, może o coś pytała, ale jej słowa porywał
gwałtowny prąd powietrza.
Wskazał linę, którą zaczęto spuszczać z helikoptera. Na jej końcu
znajdowały się specjalne szelki, w których wciągano na pokład.
- Ty pierwsza. Pomogę ci się w to ubrać! - krzyknął jej do ucha.
Pociski znowu uderzyły w kabinę kutra. Koniew padł na pokład,
pociągając za sobą Corinne. Spojrzał w górę. W drzwiach
helikoptera ukazał się człowiek w kombinezonie. W rękach trzymał
pistolet maszynowy i puścił serię w kierunku atakującej łodzi.
Lina z szelkami opadła na pokład. Koniew złapał ją i gorączkowo
zaczął zapinać szelki na Corinne.
Kolejna salwa z kutra. Helikopter usiłował osłonić ich ogniem.
Koniew zakończył zakładanie szelek Corinne.
- Trzymaj się! - krzyknął i ręką dał znak człowiekowi stojącemu w
drzwiach kabiny helikoptera.
Lina napięła się i Corinne zawisła w powietrzu. Powoli, bardzo
powoli unosiła się w górę.
Koniew kątem oka zauważył, że mężczyzna na kutrze Straży
Wybrzeża podnosi automatyczny karabin i mierzy w Corinne.
Ten skurwysyn ją zabije, przemknęło mu przez głowę. Zabierze mi
ją. Zaczął strzelać w kierunku tamtego. Spojrzał w górę: Corinne
była w połowie drogi, mężczyzna z kutra ciągle strzelał. Wydawało
mu się,
że po kolejnym strzale głowa dziewczyny opadła bezsilnie na piersi,
a ciało zwisło bezwładnie.
Przeniósł wzrok na kuter i mężczyznę na pokładzie. Wymierzył
dokładnie i zaczął strzelać, aż opróżnił cały magazynek.
Ryng był pewien, że osobę wciąganą na helikopter trafił co
najmniej kilkakrotnie. Dopiero po chwili zorientował się, że zabił
kobietę, i wtedy też odgadł, iż strzelający do niego mężczyzna to
Koniew.
Poczuł uderzenie w lewe ramię. Upadł, ale natychmiast poderwał
się, zdumiony, że nie czuje bólu.
Ciało kobiety wciągnięto do helikoptera i znowu zrzucono linę.
Czyżby jeszcze raz udało się temu człowiekowi uciec?
Mocował się ze swoim karabinem, co było tym trudniejsze, że nie
władał lewą ręką. Zauważył, że stojący za kołem sterowym kapitan
kutra jest również ranny. Twarz miał zalaną krwią.
Jeszcze chwila i zaczną Koniewa wciągać do helikoptera, a on nie
był w stanie strzelać.
Ryng wyciągnął zdrową rękę i wskazując nią rybacki kuter,
krzyknął do kapitana:
- Staranuj go!
Tamten skinął głową, rzucił coś do mikrofonu i skierował dziób
swojego kutra w sam środek burty „Sangrii”.
Koniew gorączkowo zakładał szelki, na których miał zostać
wciągnięty do helikoptera. Podniósł na chwilę głowę i zobaczył...
Amerykański kuter płynął wprost na niego. Zderzenie było nieunik-
nione. Odruchowo podniósł pistolet i zaczął strzelać do stojącego na
pokładzie tamtego kutra mężczyzny. Rozpierała go wściekłość. Nie
zdawał sobie sprawy z tego, że już dawno wystrzelił ostatnią kulę i że
broń jest nienabita. Wiedział, że wszystko skończone.
Siła uderzenia była ogromna. Odrzuciła go do tyłu, ale w tym
momencie lina poderwała go do góry. Zaczął się unosić,
pozostawiając pokład pod sobą. Zdumiewająco wyraźnie widział, jak
oba kutry sczepiły się. Usłyszał jeszcze wybuch i zdążył zobaczyć
płomienie, które unosiły się do góry i objęły go. Poczuł straszliwy
ból.
Gdyby zachował przytomność, poczułby, że spada. Helikopter
ogarnięty płomieniami wybuchu zakołysał się gwałtownie i tracąc
stateczność runął do wody.
- Co się tam dzieje?! Czy ktoś przeżył?! - Coffin krzyczał do
mikrofonu i niecierpliwie czekał na odpowiedź pilota samolotu
patrolowego.
- Widzimy jedynie płomienie - brzmiała odpowiedź. - Helikopter
spadł i natychmiast zatonął. Oba kutry w płomieniach.
- Czy macie sprzęt ratunkowy?
- Nie widzimy nikogo, komu trzeba by zrzucić sprzęt... Chwilkę...
Coś się tam w wodzie rusza...
Admirał usłyszał głos drugiego pilota, który informował, że zrzuca
tratwę ratunkową.
- Widzimy jednego... - meldował podniecony pilot. - Płynie...
macha do nas ręką... coś jest koło niego... to pies! - I po chwili
kolejny meldunek: - Podpływają powoli do tratwy.
Ryng uchwycił się krawędzi gumowej tratwy. Puścił ją jednak i
podsadził psa. Wrzucił go na tratwę. Władał tylko jedną ręką,
dlatego ruchy miał niezdarne.
Znowu przytrzymał się tratwy. Udało mu się przerzucić do środka
nogę. Potem wciągnął się na gumowy pokład i wyczerpany upadł na
dno. Pies podniósł się niepewnie, otrząsnął się, podszedł do niego i
zaczął go lizać po policzku. Ryng usłyszał szum silnika. Tuż nad nim
przeleciał samolot patrolowy. Nie miał jednak siły, żeby mu
pomachać. Nie czuł bólu. Był cały zdrętwiały. Nagle wszystko
wokoło zaczęło się dziwnie zacierać. Stracił świadomość.
Nie widział, jak nadleciał helikopter marynarki wojennej, z
którego po spuszczonej linie zjechali do wody Tim Sullivan i Lenny
Todd. Obaj komandosi w kilkanaście sekund znaleźli się przy
tratwie swojego dowódcy.
Spis treści
Prolog
7
Rozdział I
11
Rozdział II
19
Rozdział III
29
Rozdział IV
38
Rozdział V
48
Rozdział VI
57
Rozdział VII
64
Rozdział VIII
74
Rozdział IX
85
Rozdział X
94
Rozdział XI
102
Rozdział XII
112
Rozdział XIII
124
Rozdział XIV
133
Rozdział XV
141
Rozdział XVI
150
Rozdział XVII
161
Rozdział XVIII
171
Rozdział XIX
180
Rozdział XX
187