Brian Kate Reed Brennan 05 W wąskim gronie


















KATE BRIAN





W wąskim gronie

(Inner Circle)





SERIA: Brennan 5








NOWY ROK

Wczesnym rankiem deszcz popadał i ustał, pozostawia­jąc mokrą, lśniącą powłokę na drzewach rosnących wzdłuż drogi. Lekkie chmury uganiały się za bryzą po jasnym, błę­kitnym niebie. Wszystko iskrzyło się w słońcu. Pod moimi nogami walały się pogniecione, poplamione tłuszczem opa­kowania po hamburgerach i w samochodzie unosiła się woń zwietrzałej kawy, lecz świat za szybą wyglądał jak nowy. Czys­ty. Pełen nadziei. Nawet tablica witająca uczniów w kampu­sie sprawiała wrażenie odświeżonej. Oczywiście nie wymie­niono jej na nową, ale przycięto gałęzie, które ją wcześniej zasłaniały. Okiełznano chwasty i dzikie kwiaty. Nastał nowy rok. Nowy początek.

Mój ojciec przejechał przez bramę, a potem ruszył długą, krętą drogą prowadzącą pod górę, do kampusu. Wstrzy­mywałam oddech, dopóki ponad koronami drzew nie uka­zała się kamienna iglica kaplicy Easton Academy. Moje tętno, które już i tak pędziło jak szalone, puściło się te­raz sprintem. Pochyliłam się między przednimi siedzenia­mi, ciekawa reakcji matki. Gapiła się przez boczną szybę naszego zakurzonego, poobijanego subaru. Szczęka opad­ła jej z wrażenia.

- Katalog nie oddaje całego uroku tego miejsca - stwierdziła.

- A nie mówiłem? - odpowiedział ojciec z nutką dumy w głosie.

Miał już przecież okazję zobaczyć Easton. A matka nie. Zwy­kle gorzkie odurzenie pigułkami na receptę spowijało ją zbyt ciasno, by mogła towarzyszyć nam w długiej podróży z Croton w Pensylwanii do Easton w Connecticut albo przynajmniej prze­jąć się moim wyjazdem. Ale teraz wszystko wyglądało inaczej. Mama była trzeźwa. Trzeźwa od stycznia. Trochę przytyła. Jej twarz nabrała koloru. Nawet myła włosy. Codziennie. Widzia­łam to wszystko zaledwie przez dwa tygodnie, podczas poby­tu w domu - ale widziałam. Na własne oczy. Wcześniej więk­szą część wakacji spędziłam na wyspie Martha's Vineyard z Nataszą i jej rodziną. Pracowałam jako kelnerka w położo­nej przy plaży restauracji, w której serwowano owoce morza, i uczyłam się żeglować od Nataszy i jej taty. Kiedy moja kole­żanka wyjechała do Dartmouth, ruszyłam do domu na krótki postój. Zastałam tam czystość, świeżą farbę, świetnie zaopa­trzoną lodówkę i wzorowo zasłane łóżko matki. Upłynęły już dwa tygodnie, lecz nowa, udoskonalona mama ciągle wpra­wiała mnie w zdumienie.

- Reed, tu jest pięknie! - Odwróciła się do mnie z uśmie­chem. Naprawdę skupiła na mnie wzrok. Jej oczy nie strzela­ły na boki. Nie zasnuwała ich mgła. Były skupione. Na mnie. - Nadal nie mogę uwierzyć, że się tutaj uczysz.

- Ja też - westchnęłam.

Zwłaszcza po tym wszystkim, co wydarzyło się w ubiegłym roku. W ciągu kilku miesięcy spędzonych w Easton po raz pierwszy się zakochałam, straciłam dziewictwo, zaprzyjaźniłam się z najbardziej wpływowymi dziewczynami w szkole... i ży­łam w całkowitej nieświadomości, podczas gdy jedna z tych dziewczyn brutalnie zamordowała mojego chłopaka. A to był dopiero początek.

Ale nie. Nie zamierzałam o tym myśleć. Oparłam się i za­cisnęłam pięści, wbijając paznokcie w skórę. Zaczynałam wszystko od nowa. Ubiegły rok był już przeszłością. Ubieg­ły rok nie mógł mnie już dosięgnąć. Tamci ludzie odeszli. Zostali przeniesieni do innych szkół, skazani albo po prostu zniknęli. Ten rok zależał wyłącznie ode mnie.

Serce zadrżało mi ze zdenerwowania i podniecenia, kiedy nasz samochód wyjechał spomiędzy drzew na okrągły plac przed bursami pierwszoklasistów. Kiki Rosen i Diana Waters stały obok czarnej limuzyny, z której wypakowywano ich prze-rośnięte walizy Coach i Louisa Vuittona. Kiki obcięła się na chłopaka i ufarbowała grzywkę na różowo, lecz w jej uszach nadal tkwiły słuchawki nieodłącznego iPoda. Diana zapuściła włosy, które opadały jej teraz na ramiona. Wydawała się wyż­sza, starsza. Gdy przejeżdżaliśmy obok, podniosły głowy i po­machały do mnie. Ja też im pomachałam i uśmiechnęłam się. Znajome twarze. Rok temu nie znałam tu nikogo. Rok temu miałam wrażenie, że nikt mnie nie zaakceptuje. A teraz wszy­scy mnie witali. Naprawdę czułam, że mój los się odmieni.

Tata zatrzymał subaru przed eleganckim, białym merce­desem i gwałtownie zgasił silnik. Wygramoliłam się z samo­chodu i rozprostowałam kości, spoglądając na lśniące ok­na Bradwell. Nawet z chodnika widziałam, że pokoje zostały już urządzone i dopasowane do oczekiwań nowych lokato­rek. W niektórych oknach wisiały zasłony, a jedna z dziew­czyn słuchała Avril na cały regulator. W tym roku w Easton zaprowadzono kilka zmian. Z otrzymanego latem pakietu informacyjnego dowiedziałam się, że powołano nowego dy­rektora, który już dawał znać o swojej obecności. Jedną z wprowadzonych przez niego nowości był grafik przyjaz­dów. Uczniowie pierwszej i drugiej klasy siedzieli w kampu­sie już od dwudziestu czterech godzin, dzięki czemu mieli czas na rozgoszczenie się przed przybyciem starszych ucz­niów, a na placu panował mniejszy tłok i chaos związany z rozładunkiem bagaży. Matka wysiadła z samochodu, od­chyliła głowę i osłoniwszy oczy dłonią, spojrzała w górę na szarą, kamienną fasadę.

-To była moja pierwsza bursa - wyjaśniłam jej. - Billings jest z tyłu, przy dziedzińcu.

Już samo słowo „Billings" wywołało we mnie dreszcz emo­cji. Omal tam nie zginęłam. Osoba, którą uważałam za przy­jaciółkę, próbowała zamordować mnie na dachu. Ta sama osoba zabiła chłopaka, którego kochałam. Albo myślałam, że kocham. Nie miałam pewności, czy kiedykolwiek się dowiem, co naprawdę czułam do Thomasa Pearsona, którego nie by­ło już wśród żywych.

Moje paznokcie znowu wbiły się w skórę dłoni. Billings to już nie to samo miejsce. Już nie. Ariana odeszła. W tym roku - podobnie jak w letnim semestrze ubiegłego - bursa wypełni się przyjaciółkami. Lekka bryza zdmuchnęła mi włosy z twa­rzy. Spojrzałam na słońce i uśmiechnęłam się.

Nastał nowy rok. Wzięłam głęboki oddech, pozwalając, by nadzieja wyparła strach.

- I to już wszystko - powiedział ojciec, otrzepując dłonie o dżinsy. - Tamte dziewczyny musiały przywieźć mnóstwo rzeczy.

Spojrzałam na sznur samochodów. Piętrzyły się obok nich walizki, sprzęt elektroniczny, plastikowe pudła i pościel. Na

tym tle mój bagaż - nowy skórzany plecak i komplet pościeli w foliowej walizeczce - rzeczywiście wyglądał żałośnie. Sięg­nęłam do samochodu i wyciągnęłam torbę na laptopa, którą, podobnie jak spoczywający w niej komputer, pod koniec wa­kacji sprezentowała mi Natasza.

Dziewczyna zdobywająca nagrodę za najlepsze wyniki w nauce przez dwa kwartały z rzędu, nie może pisać wszyst­kich wypracowań na bibliotecznym komputerze - oznajmiła. - Nie jesteś jaskiniowcem".

Po dwóch mało imponujących kwartałach na początku ro­ku szkolnego (za które winić należy tamten dramat), wiosną powróciłam do Easton żądna akademickiej zemsty i zdoby­łam pierwszą lokatę zarówno w marcu, jak i w czerwcu. Na­tasza, bardzo pracowita uczennica, była ze mnie niezwykle dumna. Uśmiechnęłam się na myśl o niej. Na myśl, jak bar­dzo będzie mi brakować takiej współlokatorki. Nerwy skwier­czały mi z ciekawości, gdy zastanawiałam się, kto zamiesz­ka ze mną tym razem. Miałam nadzieję, że ktoś dobry. Ktoś normalny. Ktoś, z kim mogłabym się zaprzyjaźnić.

- Wszystko gra, mała? - zapytał ojciec, kładąc mi na ra­mieniu ciepłą dłoń.

- Wszystko w porządku. To będzie dobry rok - oznajmi­łam z pełnym przekonania uśmiechem. - Na pewno lepszy niż poprzedni.

- No cóż, to chyba niezbyt wygórowane życzenie - za­żartował.

Matka i ja parsknęłyśmy śmiechem. Nagle serce tak bardzo mi urosło, że groziło mu pęknięcie z radości. Tylko spójrzcie. Stoimy sobie wszyscy razem. Chyba moglibyśmy uchodzić za normalną rodzinę. Normalna. Tego słowa nie używa łam dotąd zbyt często.

- Bardzo wam dziękuję - powiedziałam, ściskając najpierw ojca.

- Pracuj ciężko, mała - ojciec ucałował mnie w czubek głowy. Odwróciłam się do matki. Jej oczy lśniły od łez. Kiedy po­chyliłam się, by ją przytulić, coś ścisnęło mnie w gardle.

- Jestem z ciebie taka dumna, Reed - wyznała niepewnie.

- Dzięki, mamo - odpowiedziałam.

Po chwili znów siedzieli w samochodzie. Ojciec zapuścił silnik. Odjechali. Matka przycisnęła palce do szyby, macha­jąc mi na pożegnanie. W odpowiedzi uniosłam dłoń. Czeka­łam, dopóki poobijana tablica rejestracyjna z Pensylwanii nie zniknęła za wzgórzem. W tej samej sekundzie ze zdumieniem zdałam sobie sprawę, że będę tęskniła za matką. Że napraw­dę będzie mi jej brakować.

Podniosłam swoje rzeczy i ruszyłam w stronę Billings prze­pełniona zupełnie nową pewnością siebie. Nagle poczułam, że wszystko jest możliwe.





SPOKÓJ

- Wbrew moim zastrzeżeniom dziekan do spraw kształ­cenia zezwolił ci na dwa fakultety. Zajęcia z powieści współ­czesnej połączone z angielskim na poziomie gimnazjalnym nie powinny być zbyt trudne. Ale zamiar zrealizowania dwóch kursów na poziomie akademickim w ciągu jednego roku, nie tylko z obowiązkowej biologii, ale i z chemii, jest już zbyt am­bitny, nawet dla ciebie.

Obwisłe policzki pani Naylor oklapły jeszcze bardziej. Wi­siały tak nisko nad kołnierzykiem, że z łatwością mogłaby je za niego wetknąć. Jej oczy przesuwały się w oczodołach, gdy patrzyła na mnie ponad biurkiem z pełną dezaprobaty miną, do której już dawno przywykłam. Widoczne za nią drewniane regały uginały się od zakurzonych tomisk, które nie mieszcząc się tam, tworzyły chaotyczne sterty na podłodze. Woń zgni­łej cebuli, która zawsze przenikała jej gabinet, zyskała cierp­ką nutę. Jakby coś przypełzło, pożarło zgniłą cebulę i zdechło.

- No cóż, jestem pewna, że dziekan nie pozwoliłby mi wy­brać tych wszystkich przedmiotów, gdyby wątpił w moje siły - odpowiedziałam słodko, wsuwając do torby nowy plan zajęć.

- Wręcz przeciwnie. Uczniowie, którzy uzyskali najlepsze wyniki w nauce, zawsze mogą swobodnie wybierać przedmio­ty, bez względu na to, co myślą bardziej doświadczone osoby - oznajmiła, niemal łopocząc obwisłymi policzkami.

Musiałam mocno zacisnąć usta, żeby nie parsknąć śmie­chem. Rok temu ta kobieta mnie przeraziła. Teraz ona i ta jej nieumiejętnie użyta kredka do oczu były po prostu śmieszne.

- Coś jeszcze? - zapytałam.

Zmrużyła powieki. Splotła sękate palce na biurku.

- Nie. Możesz już iść. Mam jednak nadzieję, że już wkrót­ce zobaczę ciebie i listę twoich potknięć.

Wstałam i głośno szurając, zasunęłam za sobą drewnia­ne krzesło.

- Nie liczyłabym na to - powiedziałam.

Odwróciłam się plecami do jej poirytowanej twarzy, czując się jak Noelle Lange, i uśmiechnęłam się pod nosem. Bardzo rzadko udawało mi się powiedzieć dokładnie to, co chciałam, i w chwili, w której miałam na to ochotę. W takich momen­tach zawsze myślałam o Noelle. Wyszedłszy na słońce, zasta­nawiałam się, gdzie ona teraz jest. Czy myśli o Easton? Czy żałuje, że jej tu nie ma? W ubiegłym roku doszły mnie słuchy, że prawnicy jej ojca wykazali iście olimpijskie talenty w za­kresie negocjowania ugody, by złagodzić zarzut o porwanie, i ostatecznie wywalczyli jej stosunkowo łagodną karę w posta­ci dozoru sądowego i prac społecznych. To wszystko wiedzia­łam jednak z drugiej ręki. Noelle nie odezwała się do mnie od Bożego Narodzenia, kiedy to zadzwoniła, by przekonać mnie do powrotu do Easton. Potem nie było już żadnego e-maila. żadnego SMS-a, żadnego telefonu. Czasami mój świat wyda­wał się bez niej pusty. Czasami rozpierało mnie szczęście, że zdołałam się od niej uwolnić.

Co do jednego miałam jednak pewność: gdyby nie Noelle, nie byłoby mnie tutaj. Przede wszystkim już bym nie żyła. Poza . tym gdyby nie kazała mi obiecać, że wrócę, nie byłoby mnie te­raz w Easton. Nie miałabym tych wszystkich cudownych wspo­mnień z ubiegłej wiosny. Moja pierś nie drżałaby z nadzieją, gdy oddalałam się od budynku administracji. Gdyby nie ona, znów tkwiłabym w Croton i patrzyła, jak Tommy Colon wyko­nuje te swoje nieprzyzwoite gesty, ilekroć dyrektor Weiss gro­mi audytorium gniewnym spojrzeniem. Ubaw po pachy.

- Podaj! Podaj!

Mniej więcej tuzin członków uczelnianej drużyny piłkarskiej przepychało się pośrodku dziedzińca. Wszyscy zakasali rękawy eleganckich koszul i porzucili wyjściowe buty za linią boczną, zamieniając je na korki i trampki. Przystanęłam. Coś w tej sce­nie wydało mi się znajome. Chwilowe dćjó vu. Usłyszałam swo­je imię niesione przez wiatr i serce zamarło mi w piersi.

Thomas.

Spojrzałam na ziemię. W ubiegłym roku stałam prawie do­kładnie w tym samym miejscu, kiedy omal się z nim nie zde­rzyłam i... kiedy się poznaliśmy. Kiedy po raz pierwszy flirto­waliśmy. Kiedy zaczęło się to, co nas połączyło. Ścierpła mi skóra na głowie. Poczułam mrowienie w palcach. Był tutaj. Był dokładnie w tym miejscu...

- Reed!

Odwróciłam się i ledwie zdążyłam zaczerpnąć tchu, gdy dopadł mnie rozpędzony jak wariat Josh Hollis. Chwycił mnie w ramiona i uniósł w powietrze.

- Cześć - szepnęłam.

Przywarłam do niego. Wtuliłam twarz w to ciepłe miejsce między jego szyją a ramieniem. Pachniał identycznie jak ostat­nio Jak zielone drzewa zima i świeża farba Boże ależ to było miłe. Ta ulga. Jak powrót do domu. Josh byt moim domem. Nie Martha's Vineyard. Nie Croton w Pensylwanii. Nie samo Easton. Ale Josh. Nie widziałam go od ostatniego dnia zajęć w czerwcu i choć bez niego lato wlekło się niemiłosiernie, nagle poczułam się tak, jakbyśmy rozstali się zaledwie przed chwilą-

- Boże, jak ja za tobą tęskniłem! - powiedział, odsuwając się trochę, by złożyć na moich ustach mocnego całusa.

-Ja za tobą też! - zachichotałam.

Zachichotałam. A przecież Reed Brennan nie chichocze. W każdym razie nieczęsto.

Josh próbował postawić mnie z powrotem na ziemi, ale na­sze stopy zaplątały się i upadliśmy. Ze śmiechem. Jego twarz zawisła tuż nad moją. Jego niebieskie oczy tańczyły ze szczęś­cia. Loki ciemnoblond zostały przycięte tuż przy głowie, two­rząc zgrabną, elegancką fryzurę, ale jeden niesforny kosmyk nadal sterczał za prawym uchem, nie dając za wygraną.

- Hmmm - Josh spojrzał na mnie, rozłożoną na samym środku dziedzińca. - Może coś z tego będzie.

Moje serce zabiło nieco gwałtowniej.

- Może...

Pospiesznie się rozejrzał, sprawdzając, czy nie widzą nas ja­cyś nauczyciele. Potem, gdy stwierdził, że teren jest czysty, po­chylił się, by mnie pocałować, naprawdę pocałować, a tuż obok nas jego koledzy z drużyny pohukiwali, wyli i wykrzykiwali sproś­ne teksty. Kiedy Josh znowu się odsunął, przebiegł koniuszkiem palca od mojej skroni do brody. Brakowało mu tchu.

- W następne wakacje - powiedział cicho - nie powtarzaj­my tej rozłąki.






TRADYCJA, HONOR, ZASTRASZENIE

Uśmiechnęłam się, czując całkowity, bezbrzeżny spokój. -Tak. Nie powtarzajmy jej.

- Reed!

Constance Talbot zarzuciła mi ręce na szyję, zanim zdąży­łam wstać z ławki w kaplicy. Stuknęłyśmy się głowami i Con­stance skrzywiła się, sadowiąc tyłek na twardym siedzeniu.

- Au! Przepraszam. Trochę mnie poniosło - powiedziała, energicznie pocierając czoło. Spod jej licznych piegów wyzierała zaróżowiona, muśnięta słońcem skóra, a latem jakimś cudem udało jej się okiełznać skore do puszenia się rude włosy, prze­kształcając je w elegancki obraz prostej doskonałości. Miała na sobie biały T-shirt, duży, szary kardigan zrobiony ściegiem warkoczowym oraz kraciastą minispódniczkę. Po jej twarzy pląsa­ły kolorowe promyki światła wpadające przez witrażowe okna.

- Nic się nie stało. Wyglądasz fantastycznie.

- Wiem. Odkryłam nową prostownicę do włosów, prawdzi­wy dar od bogów - wyznała, zarzucając długą grzywę na ple­cy. - Ale ty wyglądasz jak dziewczyna surfera! Mogłabym za­bić dla takiej opalenizny!

-To po mamie. Jest w połowie Indianką.

- Ekstra! Nie wiedziałam o tym! - zachwyciła się Constance. Po chwili zmarszczyła brwi. - W zasadzie nic nie wiem na temat twojej rodziny.

- Zwykle o niej nie opowiadam - przyznałam. Ale to, podob­nie jak wiele innych rzeczy, właśnie uległo zmianie. - No więc jak ci minęło lato?

Mailowałyśmy do siebie przez całe wakacje, więc doskona­le wiedziałam, jak je spędziła, lecz mimo to czułam potrzebę, by ją o to zapytać. Jej rodzina wypoczywała z rodziną Walta Whittakera na Cape Cod. Nocą Constance i Whit przeważnie wymykali się na plażę albo przy akompaniamencie fal rozbi­jających się o brzeg obściskiwali się na tarasie domu należą­cego do jego rodziny. Constance potrafiła pisać bardzo poe­tyckie e-maile.

- Było świetnie! - powiedziała rozpromieniona. - Tylko że... chyba nie dostałam zaproszenia do Billings.

Zamrugałam. Paplanina w kaplicy cały czas się wzmagała. Wokół pojawiało się coraz więcej eastończyków.

- Racja. Zapomniałam.

Wiosną dziewczyny z Billings zawsze wybierały nowe lo­katorki na miejsce odchodzących absolwentek. W ubiegłym roku byłe mieszkanki Billings przysłały list - w zasadzie dy­rektywę - informując nas, że zważywszy na ostatnie zajścia, przeprowadzanie głosowania i rozdawanie zaproszeń było­by niewłaściwe. Zatem w bursie nadal czekało sześć wol­nych miejsc. I nie miałam pojęcia, kto i w jaki sposób zamie­rza je obsadzić.

- No cóż, chyba nie jestem godna - cierpko powiedziała Constance. - Zatem kto się dostał? Możesz mi powiedzieć Jakoś to zniosę.

- W zasadzie, o ile mi wiadomo, nie dostał się nikt. Nie było głosowania ani niczego w tym rodzaju. Pewnie później dowiem się, o co chodzi. Może masz jeszcze szansę - pocie­szyłam ją.

- Tak myślisz?

W oczach Constance zabłysła nadzieja i natychmiast po­żałowałam swoich słów. Jeśli teraz się nie dostanie, załamie się po raz drugi.

- Tylko nie szalej, dopóki się nie dowiem, o co chodzi -ostrzegłam ją. - Szczerze mówiąc, po tym, co zaszło w ubieg­łym roku, dziwię się, że ktokolwiek chce jeszcze mieszkać w Billings - dodałam. Było to nie tylko na wpół szczere za­pewnienie, lecz również pocieszenie na wypadek ewentual­nej porażki.

- Och, proszę cię. Mówisz o tamtym? Nawet morderstwo nie jest w stanie nadwątlić tajemniczego uroku Billings - wy­paliła. Po chwili zakryła usta otwartą dłonią. - Przepraszam.

- Nie, nic nie szkodzi - wysiliłam się na uśmiech.

Zastanawiałam się, czy aby nie ma racji. Czy śmierć Tho­masa i wina Ariany (oraz moje własne doświadczenie z po­granicza śmierci) rzeczywiście nie wywarły żadnego trwałego skutku. Na samą myśl o tym ścisnęło mnie w żołądku.

- Nie, naprawdę. Jak mogłam coś takiego powiedzieć -ciągnęła Constance. - Pewnie myślisz, że jestem totalnie...

Przerwał jej odgłos zamykanych ciężkich drzwi kaplicy, a tłum zamilkł. Zostałam uratowana i nie musiałam dłużej pocieszać Constance, która niebacznie puściła werbalne­go pawia. Diana z kolei sięgnęła ponad jej nogami, by dać mi kuksańca i pomachać na powitanie. Gdy pochyliłam się w jej stronę, wysoka, szczupła dziewczyna o brązowawej skó­rze i długich, czarnych włosach wślizgnęła się na ostatnie

miejsce w ławce. Rozejrzała się niepewnie i ciaśniej opatuli­ła cienkim, turkusowym szalem. W klapkach ze złotymi frę­dzel kami, kusej sukience i ze lśniącą skórą wyglądała, jakby przed chwilą wyszła z samolotu przybyłego z jakiegoś eg­zotycznego zakątka na Karaibach i wkroczyła prosto do ka­plicy. Musiała być nowa. Każdy, kto kiedykolwiek wszedł do kaplicy w Easton, wiedział, że nawet w najgorętsze dni pa­nuje tam straszny ziąb. Wszyscy przybyliśmy wyposażeni w jesienne swetry. Ciało tej dziewczyny pokrywała pewnie gęsia skórka.

- Patrzcie na tę wyspiarkę- prychnęła Missy Thurber za moimi plecami.

Missy, rzecz jasna, miała na sobie maksymalnie obcisły T-shirt, który doskonale uwydatniał jej pełną pierś, a jasne włosy zaplotła w idealny kłos. Choć oczywiście nie aż tak ide­alny, by zdołał odwrócić uwagę od jej nozdrzy przypomina­jących dwa tunele.

- Czy ona ma kolczyki z muszelek? - szepnęła w odpowie­dzi Lorna Cross, nieodłączna fanka Missy

Lorna nie grzeszyła oryginalnością. Codziennie wkładała strój niemal identyczny jak ten, który dzień wcześniej miała na sobie jej idolka. Zatem jeśli komuś zdarzyło się przeoczyć jedną z zerżniętych z „Teen Vouge" kreacji Missy, nazajutrz miał szansę ujrzeć ją dzięki Lornie. Najwidoczniej Missy wy­brała wczoraj czarną jerseyową sukienkę i diamentowe kolczy­ki, gdyż właśnie taki zestaw miała dziś na sobie Lorna.

Przewróciłam oczami i posłałam nowej dziewczynie uśmiech, który miał być miłym powitaniem. Niestety, nie zauważyła mnie. Jej spojrzenie skupiało się na dwóch uczniach pierwszej klasy, którzy właśnie zapalali świece z przodu kaplicy. Rozpo­czął się noworoczny rytuał.

Rozległo się donośne pukanie do drzwi kaplicy. Wyso­ki mężczyzna o siwych włosach i pełnej, kwadratowej twarzy stanął na mównicy, władczo unosząc brodę. Każdy element jego garderoby był sztywny i wyprasowany, poczynając od kołnierzyka białej koszuli, a kończąc na prościusieńkich man­kietach szarych spodni od garnituru. Do tradycyjnego, czer­wonego krawata przypiął znaczek w barwach amerykańskiej flagi. Przywodził mi na myśl dystyngowanego patriarchę ro­dem z taniej opery mydlanej, od której uzależniła się latem młodsza siostra Nataszy. Należał do tego typu ludzi, którzy zawsze wiedzą, co dzieje się wokół nich i nigdy tego nie po­chwalają. Kaplicę wypełniły szepty.

- To chyba nowy dyrektor - szepnęłam do Constance.

- Dyrektor Cromwell - potwierdziła. - Słyszałam, że też się tutaj uczył. Pewnie z milion lat temu.

Człowiek z Easton. Ciekawe. Utkwiłam spojrzenie w dyrek­torze, który dumnie kroczył między ławkami z rękami sztywno zwisającymi po bokach jak u strażnika królowej. Nie rozglądał się na boki. Nie czuł potrzeby, by przyjrzeć się swoim nowym podopiecznym. Zatrzymał się przy drzwiach i przemówił:

- Kto pragnie wstąpić do tego świętego miejsca?

- Młode umysły spragnione wiedzy - padła odpowiedź.

- Wstępujcie zatem śmiało - powiedział.

Drzwi otworzyły się i do środka weszła Cheyenne Martin w towarzystwie Lance'a Reagana, a zza ich pleców do środ­ka wlało się światło. Po raz pierwszy w tym roku ujrzałam swoją współlokatorkę Cheyenne i oszołomiła mnie jej uro­da. Obcięła jasne włosy i ułożyła je w prościuteńką, sięgają­cą brody fryzurę. Jej cera z kolei była blada, gładka i nieska­zitelna. Miała bardzo delikatny makijaż - różowe policzki, ró­żowe usta, podkręcone rzęsy - a w rozkloszowanej sukience

i kusym sweterku w pełni zasługiwała na miano eleganckiej księżniczki funduszy powierniczych. Cheyenne i Lance kro­czyli, niosąc opasłe, stare księgi i skupiając wzrok na mów­nicy. Gdy Cheyenne przechodziła obok chłopców z ostatnie klasy, zauważyłam, że przystojny jak nigdy dotąd Trey Prescott, w śnieżnobiałej koszuli podkreślającej jego ciemną skó­rę, stoi ze wzrokiem utkwionym prosto przed siebie. Nie rzu­cił w stronę Cheyenne ani jednego spojrzenia. Prawie wyczu­wałam emanujący od niego chłód. Najwidoczniej ich związek nie przetrwał wakacji.

Cheyenne i Lance położyli księgi na pulpicie.

-Tradycja, honor, wybitność - powiedzieli chórem.

- Tradycja, honor, wybitność - zaintonowaliśmy, a nasze głosy wypełniły kaplicę.

Drzwi znowu się zamknęły. Dyrektor Cromwell ruszył w kie­runku mównicy i stanął za pulpitem. Długo lustrował wzro­kiem liczne rzędy ławek i zwrócone ku niemu pełne wyczeki­wania twarze. Sądząc po lekkim grymasie widocznym na jego obliczu, nie wydawał się zbyt zachwycony.

- Witam wszystkich uczniów na początku nowego roku w Easton Academy. Jestem dyrektor Cromwell - powiedział cichym, władczym głosem. - Czuję się zaszczycony, że Rada Easton Academy wybrała mnie na tego, który przejmie ster i wprowadzi was wszystkich w nową epokę. Dziś zostawiamy za sobą przeszłość. Dziś przestajemy być wspólnotą rozdartą skandalem i tragedią. Dano nam wszystkim czas na zalecze­nie ran i teraz musimy spojrzeć w przyszłość. W przyszłość, która jaśnieje nadzieją, pełnią, wiedzą i szacunkiem.

Wymieniłyśmy z Constance pełne uznania spojrzenia.

- Pamiętając o tym, powinniście wiedzieć, że od uczniów tej uczelni będę wymagał wyłącznie tego, co absolutnie najlepsze. Nie będę tolerował bezczelności ze strony swoich wy­chowanków. Nie będę tolerował braku rozwagi i niedojrzałości. Nie pozwolę na żadne zachowanie, które mogłoby negatywnie odbić się na prestiżu tej szkoły. Posłuchajcie mnie, uczniowie, posłuchajcie uważnie. Szykują się poważne zmiany.

Ostatnie słowa wypowiedział powoli, z namysłem, jakby chciał je wtłoczyć jedno po drugim we wszystkie młode umy­sły po kolei. I tyle zostało z mojego uznania. Teraz byłam tro­chę wkurzona. Sądząc po minach otaczających mnie uczniów, inni czuli to samo.

- Od tej chwili od każdego z was będę wymagał pracy na rzecz nowej Easton Academy - podniósł głos niczym dykta­tor. - Odtąd ta szkoła zasłynie jako kuźnia charakteru. Kuźnia dobrych zasad. Miejsce, z którego wychodzą najlepsi młodzi mężczyźni i kobiety, jakich ma do zaoferowania nasz kraj.

Nagle kaplicę wypełniło donośne, przeciągłe pierdnięcie. Chłopcy z najstarszej klasy parsknęli śmiechem i poprawili się na miejscach. Usłyszałam chichot, który mógł się wydobyć z gardła tylko jednej osoby: Gage'a Coolidge'a.

Wszyscy zastygli w napięciu. Serce załomotało mi w piersi, kiedy dyrektor Cromwell rzucił wściekłe spojrzenie w stronę tyl­nych ławek. Jego wzrok powędrował w prawo i dyrektor skinął na mroczną postać stojącą w kącie za jego plecami.

- Panie White, czy mógłbym pana prosić? - zapytał. Szczupły mężczyzna o władczym wyglądzie, zapadniętych

policzkach wampira i jasnych włosach przetykanych siwizną przemknął między ławkami i podszedł prosto do Gage'a. Pochylił się i kiwnął do niego palcem. Przywodził na myśl kostuchę.

Nikt się nie poruszył. Gage pochylił głowę i pokręcił nią, jak­by nie zamierzał nigdzie wychodzić. W odpowiedzi chudzielec

jeszcze niżej zawisł nad siedzącym z brzegu chłopakiem i po­nownie kiwnął palcem. Gage zrobił się czerwony jak burak. Przepchnął się obok kolegów i podążając za złowrogą posta­cią, opuścił kaplicę.

- Kto. To. Do. Diabła. Jest? - syknęła Missy za moimi plecami.

- Nowy pachołek w Easton Academy? - podsunęłam szeptem.

Drzwi kaplicy zatrzasnęły się z hukiem. Nie byłam jedyną osobą, która podskoczyła ze strachu.

- Na czym to skończyliśmy? - zapytał dyrektor Cromwell. Teraz, nie wiedzieć czemu, wydawał się bardziej radosny. - Ach tak. W tym roku wprowadzimy program mentorski. Wybrani uczniowie Easton zostali wytypowani na mentorów pierwszo­klasistów i uczniów, którzy przenieśli się do nas z innych szkół. Po spotkaniu inauguracyjnym bądźcie uprzejmi zajrzeć do swo­ich skrzynek i sprawdzić, czy spotkał was ten zaszczyt.

Missy i Lorna burknęły z niezadowoleniem, a wielu in­nych uczniów wymieniło zgnębione spojrzenia. Ten nowy dy­rektor wcale nie żartował. Impreza inauguracyjna trwała jesz­cze pół godziny i przez cały ten czas nikt z nas nie miał od­wagi się poruszyć.







ROBI SIĘ CIEKAWIE

- Słyszałyście tego gościa? - oburzała się Missy w drodze na dziedziniec. Jakimś cudem jej nozdrza wydawały się jesz­cze większe, kiedy była rozzłoszczona. Jakby szykowały się do zionięcia ogniem.

- No właśnie. Wątpię, żeby kiedykolwiek mogło się tutaj coś zmienić - dodała Lorna.

No cóż, ona z pewnością się zmieniła. Lorna Gross nie tylko zapuściła ciemne włosy, dzięki czemu jej niesforne loki prze­stały układać się z tyłu na kształt trójkąta, lecz również - co rzucało się w oczy - zoperowała sobie nos. Była teraz niemal ładna. Szkoda tylko, że nie miała osobowości, która mogłaby wesprzeć tę przemianę.

- Czy ja wiem? I tak wszystko wydaje się jakieś odmienio­ne. Prawda? - zapytałam, zwracając się do Constance, Kiki

i Diany. Wiedziałam, że Missy i Lorna odpowiedziałyby mi drwiącym tonem albo i wcale.

- Co masz na myśli, Brennan? - uśmiechnęła się Diana. -Jak dla mnie wszystko jest po staremu.

- Może po prostu wydaje się inne, bo nie ma Noelle Lange, która rzuca na wszystkich swój wielki, walący w gębę cień -powiedziała Missy z triumfalnym uśmieszkiem.

Jakby Missy Thurber mogła choćby pomarzyć o patrzeniu z góry na kogoś takiego jak Noelle Lange. Wiedziałam jed­nak, że jeśli istnieje ktoś, kto cieszy się ze zniknięcia Noelle, to tym kimś jest właśnie Missy. W ubiegłym roku Noelle dała jej do zrozumienia, że ma zerowe szanse na dostanie się do Billings, pomimo że kiedyś mieszkała tam jej matka. Teraz droga do najlepszej bursy znowu stała przed Missy otworem. Chyba że wzięto by pod uwagę moje zdanie w tej sprawie.

- Miałaś z nią kontakt podczas wakacji? - zapytała Constance. - Albo z którąś z nich?

Wszystkie koleżanki mierzyły mnie wyczekującym spoj­rzeniem. W końcu byłam jedyną osobą w tym gronie, któ­ra mogła się pochwalić jakimkolwiek związkiem z czterema dziewczynami rządzącymi jeszcze do niedawna w Billings. A w zasadzie w całym Easton. Teraz patrzono na mnie jak na wtajemniczoną. Jak na kogoś wyjątkowego. Jak na dziewczy­nę, która naprawdę obracała się wśród wielkich tego świata. Dlatego czułam się jak ostatnia oferma, kiedy musiałam po­wiedzieć:

- Nie. Nie miałam kontaktu z żadną z nich.

Nie chodziło o to, że nie chciałam mieć kontaktu. Nie cho­dziło o to, że nie próbowałam ich namierzyć. Ale wszystkie -Noelle, Kiran i Taylor - pozmieniały adresy e-mailowe i nume­ry komórek. Ilekroć podejmowałam próbę, e-mail wracał do mojej skrzynki z informacją o błędzie albo rozlegał się noso­wy głos, mówiący, że wybrany numer nie istnieje. Po jakimś czasie zdołałam wykrzesać z siebie trochę godności i pogo­dziłam się z faktem, że ich życie toczy się dalej. Beze mnie.

Natasza utrzymywała, że powinnam się cieszyć z takiego obrotu sprawy. I chyba w pewnym sensie miała rację. Mimo to bolało, że tak łatwo i bezdusznie mnie odepchnęły.

Missy prychnęła, przewróciła oczami i poszła dalej, więc Lorna postąpiła tak samo. Miałam ochotę chwycić je za wło­sy i gruchnąć jedną głową o drugą, lecz zamiast tego splot­łam dłonie za plecami.

- Słyszałam, że Ariana siedzi w zakładzie dla obłąkanych gdzieś na południowym zachodzie czy jakoś tak - powiedzia­ła Diana. - Pod ścisłą ochroną.

Też to słyszałam, ale w mojej wersji chodziło o północną część Nowego Jorku. Ilekroć myślałam o Arianie, wyobrażałam ją sobie w kaftanie bezpieczeństwa, jak patrząc przez okno tymi swoimi jasnymi, błękitnymi oczami, obmyśla następny ruch niczym Hannibal Lecter. Musiałam wtedy potrząsnąć gło­wą, żeby pozbyć się tego obrazka i paskudnego mrowienia, które wywoływał wzdłuż mojego kręgosłupa.

- Taylor Bell mieszka w Portugalii - oznajmiła Lorna.

- Nie, w Pradze - poprawiła ją Missy.

- Nie-e - powiedziała Kiki, po raz pierwszy zabierając głos. Mówiła głośno, ponieważ miała na uszach słuchawki od iPoda. - Jest na odwyku.

- Co? Niemożliwe. Przecież Taylor nie przepadała za alko­holem - powiedziałam.

- Prochy - wyjaśniła Kiki poważnym tonem. - Tacy zawsze są bardzo cisi.

Co za ironia: sama też należała do małomównych.

- No cóż, wiem na pewno, że Kiran mieszka w Paryżu

i pracuje jako modelka - powiedziała Diana. - Latem na Po­lach Elizejskich widziałam ją na nowym billboardzie CK. Moja mama zna nawet fotografa, który przeprowadzał z nią sesję.

Powiedział, że Kiran stała się prawdziwą profesjonalistką. Żad­nego balangowania. Żadnego zarywania nocy. Żadnych sza­lonych diet. Po prostu przychodzi do pracy, a potem wraca do domu i czyta.

- W takim razie jestem pewna, że to bujda - zażartowałam.

- Po prostu wydaje mi się dziwne, że żadna z nich nie wró­ciła do Easton - powiedziała Constance, kiedy dotarłyśmy do rozwidlenia dróg pomiędzy Billings i Pemberly, jedną z burs zamieszkanych przez uczennice pierwszych i ostatnich klas. -Skoro nie siedzą w więzieniu ani nic z tych rzeczy, dlaczego tu nie przyjechały?

- Hmmm... Żeby uniknąć skrajnego osobistego upokorze­nia? - podsunęła Missy z sarkazmem.

Obejrzała koniec swojego warkocza, po czym odrzuciła go na plecy.

-Zresztą to i tak zgraja psycholek. Lepiej nam będzie bez nich-dodała.

Dłoń ukryta za moimi plecami zacisnęła się w pięść.

- Co cię ugryzło? - zapytałam rozdrażniona.

- Jakiś problem? - Missy rzuciła mi przelotne spojrze­nie. - Kto jak kto, ale ty masz powody, żeby życzyć Noelle

i jej paczce spłonięcia na stosie. Przecież zamordowały two­jego chłopaka.

- Nie, nie zrobiły tego. Zamordowała go Ariana. Pozosta­łe dziewczyny popełniły błąd - wyjaśniłam jej, ledwie panując nad gniewem. Musiałam przyznać, że Missy ma trochę racji, ale jednocześnie czułam, że ta dziewczyna jest ostatnią osobą, która ma prawo je osądzać. - Były moimi przyjaciółkami.

- Fajne przyjaciółki - zadrwiła Missy. - Więc chyba dlatego nigdy za mną nie przepadałaś? Bo nie jestem psychopatką?

-Ty mała...

- O. Mój. Boże - przerwała mi Lorna. - A skoro mowa o powrotach...

Gwałtownie się odwróciłam, spodziewając się, że zobaczę Noelle, Taylor albo Kiran. Ale nie. Idąca w naszą stronę dziew­czyna miała ostre rysy, mlecznobiałą skórę oraz bardzo dłu­gie, idealnie proste i lśniące, czarne włosy. Przechodząc obok, zmierzyła nas spojrzeniem czarnych jak węgiel oczu, jakby przyglądała się nowemu i mało atrakcyjnemu gatunkowi. Pa­trzyła na nas z takim chłodem, że pomimo gorącego wczes-nojesiennego słońca prawie zadrżałam. Z pewnością nie było jej w Easton w ubiegłym roku. Zapamiętałabym ją.

- Cześć, Ivy! - radośnie powitała ją Diana. - Jak ci się udały...

Nie zdołała dokończyć pytania, bo po chwili dziewczyna oddaliła się, mijając nas, jakby nie usłyszała ani słowa.

- Suka - mruknęła Missy.

- Dziwka - dodała Lorna.

Gapiłam się na tę dziewczynę, dopóki nie zniknęła za tyl­nymi drzwiami Pemberly. Całkowicie zapomniałam o sprzecz­ce z wielkonosą Missy. Zaczynało się robić ciekawie.











W KAŻDYM NAJMNIEJSZYM SKRAWKU

- Nazywa się Ivy Slade - wyjaśni! mi Josh, splatając swo­je palce z moimi. - Kiedyś się tu uczyła, ale w ubiegłym roku zniknęła. Teraz wróciła. Dawniej mieszkała razem z Taylor Bell.

No dobra. Teraz byłam już bardzo zaintrygowana.

- A właściwie skąd ty to wszystko wiesz? - zapytałam.

W końcu Josh uczył się w Easton dopiero od roku. Podob­nie jak ja. Lewą dłonią próbowałam wprowadzić kod otwiera­jący skrzynkę pocztową, bo Josh trzymał mnie za prawą. Nie bardzo mi to wychodziło.

- Gage plotkuje jak dziewczyna - odpowiedział. Uniósł mo­ją dłoń i ucałował opuszek każdego palca, jeden po drugim. -Twierdzi, że coś między nimi było. Coś poważnego.

- Ona i Gage - powiedziałam z powątpiewaniem. - Jakoś nie widzę go w poważnym związku.

- Mówiłem coś o związku? Chodziło mi o seks. Łączył ich poważny seks - uściślił Josh. - Robili to w całym kampusie. Przynajmniej tak twierdzi Gage.

Wzdrygnęłam się. No cóż, to by wyjaśniało, dlaczego Lorna nazwała ją dziwką.

- Dobra. Nadmiar informacji. Zmieńmy temat.

Nie miałam ochoty wysłuchiwać szczegółów na temat ero­tycznego tournée Gage'a i Ivy po Easton, ale zanotowałam w myślach informację dotyczącą jej i Taylor, tak na przyszłość. Może dawniej były bliskimi przyjaciółkami. Może nimi pozo­stały. Może nawet ta cała Ivy wie, gdzie wylądowała Taylor. Po wszystkim, co razem przeszłyśmy, ciekawa byłam dalszych losów dziewczyn z Billings. Choć - jak wskazywało całkowite milczenie z ich strony - ja byłam im zupełnie obojętna.

- Dobra. - Josh wypuścił moją prawą dłoń, wziął lewą i za­brał się do całowania kolejnych palców.

- Co ty wyprawiasz? - zapytałam ze śmiechem.

- Mam wielki plan wycałowania wszystkich części twoje­go ciała przed upływem tego tygodnia - rzeczowo odpowie­dział Josh.

- Wszystkich? - powtórzyłam, czując, jak rumieniec pełz­nie mi po szyi. Josh, którego znałam, zazwyczaj nie był aż tak zuchwały.

Josh przekornie się uśmiechnął.

-W każdym razie tych, które mi udostępnisz.

-Aha.

To było bardziej w jego stylu. Przechyliłam się w stronę Josha i dotknęłam jego ust swoimi.

- Kochani, właśnie pracujecie nad moją pierwszą wysta­wą! - oznajmił donośny głos.

Odskoczyliśmy od siebie. Podbiegła do nas Tiffany Goul-bourne ze swoim nieodłącznym aparatem fotograficznym w dłoni. Była cała w skowronkach.

- Zrobiłaś nam zdjęcie? - zapytałam.

-Tak. I to takie, które pewnego dnia zapragniecie poka­zywać wnukom. - Posłała mi i Joshowi podwójne całusy na

odległość, którymi zawsze witała się z przyjaciółmi, po czym od­sunęła się, by obejrzeć mnie od stóp do głów. - Reed, droga koleżanko, po tych wakacjach zrobiłaś się jeszcze bardziej foogeniczna niż wcześniej. Te włosy! Ta skóra!

- I kto to mówi? - odpowiedziałam.

Tiffany była mieszkanką Billings, którą poznałam znacznie lepiej w drugim semestrze ubiegłego roku, gdy minął cały ten obłęd. Była wysoka i zgrabna, miała skórę jak heban i krótko przystrzyżone włosy. Niewątpliwie sama mogłaby zrobić ka­rierę modelki, ale wolała stać po drugiej stronie aparatu. Bez przerwy. Gdziekolwiek była i cokolwiek robiła, miała przy so­bie aparat: staromodną trzydziestopięciomilimetrówkę albo maciupką cyfrówkę. Nigdzie nie można było się ukryć przed jej czujnym wzrokiem. Była naszym szkolnym paparazzo. Z tą różnicą, że wszyscy ją uwielbiali.

-Taaa, jasne - zarumieniła się. - W tym roku musisz się zgodzić na sesję. Po prostu musisz.

- Zobaczymy - powiedziałam rozbawiona.

Przez połowę letniego semestru Tiff próbowała namówić wszystkie znane nam osoby, by pozowały w różnym świetle do jej projektu artystycznego przygotowywanego na koniec roku. Choć bardzo lubiłam pozytywną energię bijącą od tej dziewczyny, w ubiegłym roku miałam serdecznie dosyć bycia w centrum uwagi i znajdowałam w bursie różne kryjówki, by­leby tylko umknąć przed obiektywem. Cheyenne została oczy­wiście gwiazdą jej ilustrowanego magazynu, za który, jak nie­trudno było przewidzieć, Tiffany otrzymała szóstkę.

- O, widzę London i Vienne. Pierwsza tegoroczna fotka Bliźniaczych Miast! - wykrzyknęła.

Tiffany zniknęła równie szybko, jak się pojawiła - lawiru­jąc w tłumie pierwszoklasistów, którzy po raz pierwszy zaglądali do skrzynek - by uwiecznić London Simmons i Vienne Clark, ponętne Bliźniacze Miasta, w pełni ich świeżo opalo­nej chwały.

- No i? Zobaczmy, co tam masz - powiedział Josh, skinąw­szy głową w stronę mojej skrzynki pocztowej.

Szybko ją otworzyłam i wyciągnęłam czekającą w środku złożoną, niebieską kartkę. Widziałam już kilka osób, które ję­czały, czytając treść identycznych przesyłek, więc od razu wie­działam, że zostałam wytypowana. Krótka, napisana na kom­puterze wiadomość brzmiała:

Gratulujemy, panno Brennan! Została pani wybrana na mento­ra Easton Academy. Pani podopieczna to:

Sabine DuLac, klasa pierwsza (przeniesienie), bursa Billings House.

W razie jakichkolwiek pytań, prosimy skontaktować się z panią Naylor, szefową doradców zawodowych.

-To nie może być prawda - powiedziałam.

- Słucham? Nie uważasz, że jesteś wystarczająco godna zaufania, by przyjąć pod swoje skrzydła młodą nowicjuszkę? - zapytał Josh, kiedy trzasnęłam drzwiczkami skrzynki.

Josh nie został obarczony nowicjuszem, choć był jednym z najlepszych uczniów Easton. Domyśliłam się, że administra­cja postanowiła mu odpuścić z uwagi na stres, którego do­świadczył w pierwszym roku nauki. Kiedy twój współlokator i najlepszy przyjaciel zostaje zamordowany, a ciebie przez po­myłkę wtrącają do więzienia, zdecydowanie zasługujesz na ta­ryfę ulgową. Chociaż najwidoczniej amnestia nie obejmowa­ła dziewczyny ofiary. Z drugiej strony Cromwell był typowym służbistą, więc zamieszkiwanie w jednym pokoju stanowiło

dla niego oficjalną eastońską więź, a chodzenie ze sobą już nie. Tyle dobrego, że w tym roku Joshowi przydzielono Treya. Facet byt wzorem amerykańskiego chłopaka: codziennie ra­no uprawia!" jogging, byt królem strzelców drużyny piłkarskiej i zabiegały o niego wszystkie szkoły w kraju. Z pewnością nie handlował narkotykami, nie wracał do domu pijany i nie pro­wokował ludzi, by robili mu krzywdę.

Wcale nie winiłam Thomasa za to, co go spotkało, ale po­wiedzmy, że roczna perspektywa otworzyła mi oczy na pewien fakt: nie należał do osób, z którymi łatwo wytrzymać.

- Nie o to chodzi. Tu napisano, że ona mieszka w Billings

- wyjaśniłam Joshowi, unosząc kartkę. - Nie zdążyłyśmy jesz­cze wybrać nowych współlokatorek. Przynajmniej tak mi się wy­daje. Chyba że dziewczyny zrobiły to beze mnie albo coś w tym rodzaju.

To zresztą, biorąc pod uwagę moje doświadczenia z dziew­czynami z Billings, w zasadzie wcale by mnie zbytnio nie zszo­kowało. Josh natomiast wzruszył ramionami i znowu chwycił mnie za rękę, mówiąc:

- Pewnie po prostu ktoś się pomylił.

Pocałował mój mały palec, potem palec serdeczny i przez moje ciało przelała się łaskocząca fala podniecenia. Uch. Ależ wrażliwy ten mój palec serdeczny.

- Będziesz musiał z tym skończyć - szepnęłam Joshowi. -Teraz jestem mentorką. Muszę dbać o wizerunek.

Spojrzałam mu w oczy jak zawodowa flirciara.

- Pokaż to - powiedział Josh, wyjmując mi kartkę z dłoni.

- Sabine DuLac? Brzmi jak francuska arystokracja albo coś w tym rodzaju. Pewnie nie tak łatwo ją zszokować.

Akurat kiedy się pochylił, żeby mnie pocałować, wparowały London i Vienna, Bliźniacze Miasta we własnej osobie. Miały

identyczną opaleniznę, identyczne pasemka, a ich identycz­ne megabiusty wylewały się z dekoltów bardzo podobnych letnich sukienek.

- Reed! Musimy lecieć! Mamy zebranie w bursie przed pierwszym semestrem, a już jesteśmy spóźnione. Cheyenne będzie wściekła.

Wszystkie zajęcia tego dnia zostały przesunięte i skrócone, żebyśmy mogli się zadomowić. Ale Cheyenne - jak to Cheyenne - zagarnęła nasz wolny czas dla własnych celów. Westchnę­łam. Zresztą i tak powinnam była już pójść, zanim w biały dzień w samym środku zatłoczonej poczty przeszlibyśmy z Joshem do czegoś zupełnie niestosownego. Miałam wrażenie, że Cromwell nie należy do tych, którzy okazują wyrozumiałość, gdy chodzi o publiczne okazywanie uczuć.

- Chyba muszę już iść - powiedziałam do Josha, wzrusza­jąc ramionami.

Dałam mu szybkiego buziaka. Z ciężkim sercem odsunę­łam się i odwróciłam, by ruszyć za współlokatorkami. Josh chwycił mnie za nadgarstek i zatrzymał. Przyciągnął mnie do siebie i odwrócił tak, że przywarłam plecami do skrzynek pocztowych.

-Josh, co będzie, jeśli jakiś nauczyciel...

Zamknął mi usta pocałunkiem, napierając na mnie i całując tak namiętnie, że zupełnie zapomniałam o gronie nauczyciel­skim i potencjalnych konsekwencjach. Przestałam nawet zwa­żać na maleńkie metalowe gałki, które wbijały mi się w plecy Czułam jego pocałunki dosłownie wszędzie. W każdym naj­mniejszym skrawku ciała.

- Dobra. Teraz możesz już iść. - Josh odsunął się ode mnie z uśmiechem Casanovy.

Zamrugałam i spojrzałam na niego spod ciężkich powiek.

- A dokąd to ja się wybierałam?

Josh roześmiał się, ujął mnie za ramiona i skierował do drzwi, gdzie czekały London i Vienna że znaczącymi uśmiesz­kami na twarzach.

- Widzę, że cieszysz się z powrotu do szkoły? - kpiąco za­pytała London, kiedy podeszłam do nich chwiejnym krokiem.

- O tak. - Nie miała pojęcia jak bardzo.





NOWE ZASADY

- Witam wszystkich ponownie!

Cheyenne stała u szczytu długiego, wypolerowanego, drew­nianego stołu, który zajmował cały salon na pierwszym piętrze Billings, i przyciskała do blatu wypielęgnowane palce. Wszyst­kie wygodne fotele i kanapy zniknęły, a telewizor z płaskim ekranem wepchnięto do kąta. Na środku stołu leżało sześć ma­łych różowych pudełeczek na biżuterię, ułożonych w piramidkę. Przed każdym z dziesięciu krzeseł ustawionych wokół stołu -po jednym u szczytów i po cztery z obydwu stron - również le­żało różowe pudełeczko, biała kartka, srebrne pióro i wizytów­ka. Od razu dostrzegłam swoje imię: ostatnie miejsce po pra­wej - najdalej jak się dało od Cheyenne. Moje imię, podobnie jak pozostałe, wykaligrafowano różowym atramentem.

- Zajmijcie swoje miejsca! Mamy mnóstwo do omówienia i bardzo mało czasu! - oznajmiła Cheyenne, zaganiając nas do stołu.

Pozostałe dziewczyny, które gawędziły w małych grup­kach rozproszonych po pokoju, usiadły na wyznaczonych krze­słach. Ja wślizgnęłam się na swoje, a Rose Sakowitz, filigranowa,

rudowłosa ubiegłoroczna współlokatorka Cheyenne, usiad­ła u szczytu stołu. Była bardziej przy kości niż rok temu. Po­cieszające, bo zawsze wyglądała, jakby mogła odfrunąć przy silniejszym wietrze. Mimo to chyba nadal nosiła rozmiar zero. Jej żółta spódniczka była tak maciupka, że mogłabym ją no­sić jako opaskę na włosy.

- Cześć, Reed - szepnęła z uśmiechem i energicznie mi pomachała.

- Cześć - szepnęłam w odpowiedzi. - Miło cię widzieć.

- Ciebie też. Jak ci się udały wakacje? - zapytała Rose.

- Moje panie! Proszę o ciszę! - warknęła Cheyenne. „Aha. Więc tak to miało teraz wyglądać". Od ubiegłej wios­ny, kiedy Cheyenne podłapała ten klimat z korporacją uczennic

i naprawdę się nim przejęła, miała piekielną obsesję na punk­cie władzy. Wystartowała do fotela przewodniczącej i odniosła wielkie zwycięstwo, po czym stworzyła gabinet z udziałem: Lon­don i Vienny w charakterze współprzewodniczących do spraw towarzyskich, Rose jako przewodniczącej do spraw filantropii i Tiffany jako kronikarza (czyli w zasadzie nobilitowanej spe­cjalistki od gromadzenia zdjęć i wycinków z gazet). Zaprowa­dziwszy nowy porządek, Cheyenne pilnowała, by żadna wolna chwila nie poszła na marne. Organizowała herbatki, imprezy, zbiórki pieniędzy i całodzienne wycieczki. Gdy tylko miałyśmy wolne od nauki, zacieśniałyśmy więzi. I było całkiem zabaw­nie. Przeważnie. Nie licząc chwil, w których Cheyenne strzela­ła z bata. Chyba zatem mają rację ci, którzy twierdzą, że wła­dza absolutna prowadzi do absolutnego zepsucia. Cheyenne mogłaby wypisać sobie te słowa na czole. Czasami brakowało mi dawnej, półsłodkiej Cheyenne z ubiegłorocznych świąt Bo­żego Narodzenia, ale im częściej z nią przebywałam, tym wy­raźniej czułam, że tak właśnie wygląda prawdziwa twarz Cheyenne. Pod koniec semestru zimowego po prostu trzymała fa­son, aby wyeliminować Noelle. Teraz, kiedy Noelle zniknęła na dobre, Cheyenne wróciła do swojego suczego Ja, spod które­go bardzo rzadko przebijała fajna Cheyenne.

- Przede wszystkim witam was z powrotem w Billings - za­częła, a Tiffany pstryknęła jej fotkę. - Mam nadzieję, że prze­żyłyście cudowne wakacje. Z radością posłucham historii o wy­padach do Europy i wycieczkach na Cape Cod, ale najpierw musimy załatwić pewną sprawę. - Szeroko się uśmiechnęła

i uniosła dłonie. - Wiem, że nie możecie się doczekać, żeby zajrzeć do tych małych pudełeczek, więc do dzieła!

London pisnęła i rzuciła się na różowe pudełeczko, jak­by było stekiem, a ona wściekłym psem. Szczerze mówiąc, ja o swoim zapomniałam. Przysunęłam je bliżej i uchyliłam wieczko. W środku spoczywała maleńka literka B na cienkim złotym łańcuszku, lekko pochylona i wysadzana diamentami. Wszystkie dziewczyny wokół wydawały z siebie ochy i achy, zapinając łańcuszki na szyjach.

- Cheyenne! Są takie cudne! - pisnęła Vienna, pomaga­jąc London z zapięciem.

- Wręcz doskonałe - dodała London. - Teraz każdy będzie widział, kto jest dziewczyną z Billings, a kto nie.

Jakby bez tego nie było wiadomo.

- Dzięki, Shy. Jesteś taka hoj! - zaświergotała Portia Ahronian.

Dołączyła naszyjnik do pięciu lub sześciu złotych łańcusz­ków, które zawsze zdobiły jej szyję i fantastycznie kontrastowa­ły z oliwkową cerą. W ubiegłym roku nie miałam okazji lepiej poznać Portii, ale odkryłam jej wybitny talent do imprezowania i dostrzegłam poważną słabość do fetyszyzowania biżu­terii. Poza tym była wielką wielbicielką mody i pewnie miała

zająć miejsce Kiran jako czołowej dystrybutorki haute couture w Billings, gdyż jej poprzedniczka najwyraźniej wyjechała na obczyznę. Oprócz tego Portia miała zamiłowanie do skracania słów, co doprowadzało mnie do szału. Rozmowa z nią przy­pominała pogawędkę za pomocą SMS-ów.

- Nie dziękujcie mi. Podziękujcie Funduszowi Byłych Mieszkanek Billings - powiedziała Cheyenne. Zauważyłam, że na jej szyi spoczywa już łańcuszek z literką B połyskującą na tle mlecznobiałej skóry. To tylko złudzenie czy jej literka jest nieco większa niż pozostałe?

- Fundusz Byłych Mieszkanek Billings? - zdziwiłam się.

- Boże, Reed. Niczego się nie nauczyłaś w ubiegłym roku? -zapytała Cheyenne ze śmiechem.

- Byłe mieszkanki Billings płacą miesięczne składki - wy­jaśniła Rose. - To z tych składek pokrywałyśmy koszty wszyst­kich imprez i wycieczek w ubiegłym roku.

Ciekawe, nigdy wcześniej nie słyszałam o żadnym funduszu byłych mieszkanek. Z drugiej strony, w ubiegłym roku nie mia­łam pojęcia o wielu różnych sprawach. Rose zaproponowała, że pomoże mi zapiąć łańcuszek, więc odwróciłam się, by jej to ułatwić. Poczułam na piersi zimną i delikatną literkę B.

- Musimy zrobić sobie wspólne zdjęcie z nowymi naszyjni­kami! - oznajmiła Tiffany. - Stańcie obok siebie!

- Po zebraniu - ucięła Cheyenne, a te dziewczyny, któ­re zaczęły wstawać z krzeseł, opadły na nie z powrotem. -Mamy sporo do omówienia. - Wyciągnęła różową plastiko­wą teczkę z torebki od Kate Spade i odwiązała wstążeczkę. - Zwykle wybieramy nowe współlokatorki wiosną, z pomocą uczennic kończących szkołę, a potem rozdajemy zaproszenia. Jednak z uwagi na ubiegłoroczne wydarzenia wydawało się to trochę niestosowne.

Poza tym dostałyśmy odgórny zakaz, ale co tam, przed­staw to tak, jakby twoje własne poczucie przyzwoitości wy­przedziło decyzję dyrekcji".

-Teraz nadszedł czas, by zapełnić nasz dom, i dlatego mu­simy działać szybko. Jestem jednak pewna, że podołamy wy­zwaniu.

Wręczyła plik kartek Tiffany siedzącej po jej prawej stronie i taki sam podała Viennie po lewej.

- Znajdźcie strony ze swoim imieniem, a resztę podajcie dalej - poinstruowała nas.

To wszystkie nowe uczennice. Będziemy musiały wybrać spośród przeszło setki kandydatek.

Zerknęłam na piramidkę pudełeczek ułożonych pośrodku stołu. Sześć dziewczyn. Sześć kolejnych wisiorków.

- Każda z was będzie odpowiedzialna za prześwietlenie co najmniej dziesięciu potencjalnych dziewczyn z Billings -ciągnęła Cheyenne.

- Prześwietlenie? - zapytałam, gdy spoczął przede mną plik kartek.

Z przerażeniem dostrzegłam pierwsze nazwisko: Lorna Gross. Obok nazwiska i niezbyt fortunnego zdjęcia z drugiej klasy widniała lista najważniejszych informacji: data urodze­nia, miejsce zamieszkania, oceny końcowe z ubiegłego roku, kluby i dyscypliny sportowe oraz charakterystyka członków rodziny i dochody rodziców. Była tam nawet krótka informa­cja o miejscach, gdzie spędzali wakacje i ferie zimowe w cią­gu ostatnich dziesięciu lat. Nie miałam pojęcia, jak zdobyto te wszystkie dane. Odłożyłam pierwszą stronę i uśmiechnę­łam się. Ki ki Rosen. Jeśli o mnie chodziło, Kiki - szóstkowa uczennica i bardzo fajna dziewczyna - nadawała się w sam raz. I, o cholera, czy jej rodzina naprawdę miała aż tyle forsy?

- Najpierw umówicie się z każdą z tych dziewcz wadzicie wywiad. Upewnijcie się, że to rzeczywiście material nadający się do Billings. Że naprawdę tego pragną. - Che-yenne krążyła wokół stołu krokiem imperatora. - Po drugie i najważniejsze, miejcie je na oku. Zobaczcie, jak się zacho­wują, kiedy myślą, że nikt ich nie widzi. Właśnie wtedy uka­że wam się ich prawdziwy charakter.

Mój śmiech wypełnił pokój, ale okazał się całkowicie od­osobniony. Wszystkie dziewczyny przy stole wbiły we mnie spojrzenia.

- Ona nie żartuje - powiedziała Rose. Nie wierzyłam w to, co słyszałam.

- Chcesz, żebym szpiegowała te dziewczyny? Cheyenne wykrzywiła usta, jakbym właśnie wcisnęła do

nich kroplę cytryny.

- Tak się robi. Zawsze tak się robiło.

- Z jednym wyjątkiem - powiedziała Portia, rzucając mi wyniosłe spojrzenie.

Racja. Chodziło o mnie. Jak zwykle, czarna owca.

- Było minęło - oznajmiła Cheyenne z lekceważącym machnięciem dłoni. - Ale zwraca nam to uwagę na ważną kwestię. Zważywszy na ubiegłoroczne wydarzenia, sprawą najwyższej wagi jest to, byśmy wybrały odpowiednie dziew­czyny. Musimy naprawić zszargany wizerunek Billings. Po­kazać światu, że tamte dziewczyny nie są dla nas żadnym wzorem.

Mogę już puścić pawia?"

- Eee, Cheyenne? A co z Ivy? - zapytała Rose. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszczyk.

- Jak to co z Ivy? - warknęła Cheyenne.

No dobra. Widać, że nie pałają do siebie miłością.

- No wiesz, w ub roku bez cienia wąt wylądowałaby w Bil-lings, gdyby nie to, że zag w akcji - wyjaśniła Portia, przy­glądając się swoim paznokciom. - Powinnyśmy ponowić zapro?

- Nie. Interesują nas wyłącznie nowe dziewczyny. Cała rzecz polega na kształtowaniu przyszłości Billings, a nie na zapra­szaniu kogoś, kto zniknie po kilku miesiącach - powiedzia­ła Cheyenne. - Zresztą, czy nikt nie słyszał, co przed chwilą mówiłam? Naprawdę nie sądzę, by Ivy Slade była odpowied­nią kandydatką.

Zauważyłam wiele porozumiewawczych spojrzeń i rozległo się kilka pogardliwych prychnięć. Jednak Rose nie wyglądała na szczęśliwą.

- Wybierzemy współlokatorki spośród nowych uczennic

i zrobimy to z głową - oznajmiła Cheyenne. - Przyszłość Bil­lings leży w naszych rękach.

W korytarzu otworzyły się drzwi. Rozejrzałyśmy się, chcąc sprawdzić, kogo wśród nas brakuje. Zbliżające się odgłosy su­gerowały, że do budynku weszła grupka ludzi. Po chwili na­szym oczom ukazał się dyrektor Cromwell, który praktycznie rzecz biorąc, wypełnił ciałem całe wejście do salonu. Spojrzał na stół z nieskrywaną odrazą.

- Moje panie...

- Pan dyrektor! Witamy - odpowiedziała Cheyenne nie­pewnym głosem.

Dyrektor odsunął się nieco na bok.

- Zapraszam. Nie wstydźcie się - rzucił przez ramię. Zapadła pełna zdumienia cisza, kiedy do salonu weszło

sześć dziewcząt, które stanęły w szeregu obok koronkowych firan frontowego okna. Lorna Cross, Missy Thurber, Constance Talbot, Kiki Rose, Astrici Chou - która, o ile dobrze wiedziałam,

przyjaźniła się z Cheyenne w szkole Barton - i nowa dziewczy­na z kaplicy. Wyspiarka, jak nazwala ją Lorna.

- Drogie panie, pozwólcie, że przedstawię wasze nowe współlokatorki - powiedział dyrektor, kłaniając się sztywno.

-Słucham?! - zawołała Cheyenne. A raczej pisnęła. Dyrektor zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem.

- Te dziewczęta to elita najmłodszych klas. Zostały wybra­ne przez Radę Dyrektorów i dostąpią zaszczytu mieszkania w Billings.

Tiffany pstryknęła fotkę. Pozostałe dziewczyny wygląda­ły na przerażone. Dyrektor chyba żartował. Rada nie mog­ła decydować, kto zamieszka w Billings. To nie do po­myślenia. Po chwili dostrzegłam jednak minę Constance. Wyglądała jak pięciolatka, która właśnie wylądowała w fa­bryce czekolady Willy'ego Wonki. To osłodziło mi cierpki smak rozczarowania. Przynajmniej na tyle, bym zdołała się uśmiechnąć.

- Panie dyrektorze... - głos Cheyenne brzmiał słabiutko, próbowała nad sobą zapanować. Zacisnęła dłonie na opar­ciu krzesła Tiffany i spojrzała dyrektorowi w twarz. - Przykro mi, ale mieszkanki Billings zawsze samodzielnie wybierają nowe współlokatorki. To jeden z przywilejów związanych z pobytem w tym miejscu. Tak było od zawsze. Od osiemdzie­sięciu lat.

Dyrektor zmierzył ją spojrzeniem pełnym kiepsko skrywa­nej odrazy.

- Panna Martin, nieprawdaż? -Tak, proszę pana.

Najwidoczniej się ucieszyła, że sława ją wyprzedza.

- Sporo o pani słyszałem od dziekana Marcusa - powie­dział. - Między innymi o małej umowie, którą zawarła z nim

pani w ubiegłym roku, by podczas świąt móc wraz z przyja­ciółmi wydostać się z kampusu. Uśmiech Cheyenne trochę zbladł.

- Cóż, pozwoli pani, że coś wyjaśnię - ciągnął. - Nie za­wieram umów z uczniami. Mówię, jak ma być, a pani odpo­wiada: „Tak jest, proszę pana. Dziękuję, proszę pana. Życzę miłego dnia, proszę pana".

Zastygłyśmy na swoich krzesłach niczym słupy soli.

- Od dziś ta bursa przestaje być siedzibą korporacji uczen­nic - ciągnął dyrektor z grymasem na twarzy. Sięgnął ponad ramieniem Rose i podniósł wizytówkę, po czym omiótł ją wzro­kiem i z jawnym niesmakiem rzucił na stół. London zgarnę­ła swoją wizytówkę, jakby chciała ją ukryć. - Słyszałem o wa­szych rytuałach i inicjacjach. Od tej chwili koniec z tym wszyst­kim. To jest bursa. Miejsce zamieszkania. I tyle.

Poczułam, jak przeszywa mnie ukłucie bólu, i wiedziałam, że pozostałe dziewczyny prawdopodobnie odczuły tę degra­dację znacznie dotkliwiej. Mieszkanie w Billings miało coś zna­czyć. Znaczyło coś dla każdej z nas. A on po prostu to prze­kreślił i za jednym zamachem zdołał nas na dodatek obrazić.

- Ma pani coś do powiedzenia w tej sprawie, panno Mar­tin? - zapytał, unosząc brodę.

-Ja...

-Tak jest, proszę pana... - podpowiedział.

Uuu. To było upokarzające. Totalnie upokarzające - jak cy­cek, który wyskoczył ze stroju kąpielowego. Cheyenne od­chrząknęła i wbiła wzrok w podłogę.

-Tak jest, proszę pana. Dziękuję, proszę pana. Życzę mi­łego dnia, proszę pana.

Przynajmniej dodała nutkę sarkazmu do ostatniego „pro­szę pana". To już coś.

- Zostawię was razem, żebyście się lepiej poznały - powie­dział dyrektor. Po tych słowach obrócił się na pięcie i wymaszerował.

Przez dłuższą chwilę żadna z nas się nie poruszyła. Wściek­łość Cheyenne mogłaby puścić z dymem cały salon.

- Facetowi przydałoby się porządne bzykanie - zażarto­wała Astrid, a jej brytyjski akcent jakimś cudem sprawił, że dowcip wydał się jeszcze zabawniejszy.

Wszystkie parsknęłyśmy nerwowym śmiechem. Wszyst­kie oprócz Cheyenne.

- Nie mogą nam tego zrobić - powiedziała lodowatym głosem.

- Chyba właśnie zrobili - zauważyła Tiffany.

- Nie. To mój ostatni rok w Easton. Nie mogą tak po pro­stu wszystkiego teraz zmienić - piekliła się Cheyenne. - Po prostu nie mogą. Czekałam na to przez całą swoją karierę w Easton. Nie mogą ot tak podesłać nam przypadkowych dziewczyn i oczekiwać, że wszystko będzie cacy!

- Cheyenne - zbeształa ją Rose, zrywając się z miejsca. Posłała przepraszające spojrzenie sześciu dziewczynom sto­jącym przy oknie, po czym chwyciła Cheyenne za nadgarstek

i odciągnęła ją na bok, mówiąc coś ściszonym głosem. Vien­na i London szybko do nich dołączyły.

Zerknęłam na pozostałe dziewczyny przy stoie, Które wydawały się równie oszołomione i niepewne jak ja. Naj­prawdopodobniej nie czułam jednak nawet potowy te­go, czego doświadczała teraz Constance i reszta nowych mieszkanek bursy. Nie mogłam tak zwyczajnie pozwo­lić, by one tam stały, całkowicie niepewne i skrępowa­ne. Podniosłam się i powitałam Constance niezdarnym uś - Gratulacje! - Nie zdołałam wymyślić nic innego. Kilka dziewczyn z Billings poszło za moim przykładem i wstało, by porozmawiać z przybyłymi. Powoli salon wypełnił się paplani­ną, która zagłuszyła Cheyenne i pozostałe dziewczyny.

- Co ugryzło Cheyenne? - szepnęła Constance. - Napraw­dę nas tutaj nie chce?

- Chce głosować jak zwykle - wyjaśniłam. - Pragnie wła­dzy, żeby decydować, komu wolno tu zamieszkać. Ale co teraz poradzi? Z tego, co zauważyłam, dyrektor nie żartuje. Skoro więc powiedział, że tu mieszkacie, to mieszkacie.

- Nie wierzę. Jestem w Billings! - powiedziała Constance, wytrzeszczając oczy.

- Poczekaj tylko, aż zobaczysz, co czeka w tych pudełecz­kach - powiedziałam, zerkając na stół.

Constance spojrzała na puste różowe pudełeczka po­rozrzucane wokół, a potem omiotła wzrokiem salon i nie­mal dostała ślinotoku na widok wszechobecnego diamen­towego B.

- Ojej! Ja też taki dostanę? - zapytała, wyciągając dłoń, by dotknąć mojego wisiorka.

Wzruszyłam ramionami.

- Wygląda na to, że noszą go wszystkie dziewczyny z Bil­lings, więc...

Constance cichutko pisnęła, a ja podeszłam do Astrid, któ­rą poznałam w ubiegłym roku na bożonarodzeniowej impre­zie Cheyenne. Wierna swojemu oryginalnemu wyczuciu mo­dy, miała na sobie sukienkę bez ramiączek, w znaczki pocz­towe, żółte czółenka na płaskim obcasie i kwiat w krótkich, kudłatych włosach.

- Reed! Jak miło widzieć znajomą twarz - powiedziała.

- Właśnie! Co tutaj robisz? - zapytałam. - Co z Barton?

- O jeden raz za dużo przyłapali mnie na paleniu za saią gimnastyczną. - W jej brązowych oczach pojawił się łobuzerski błysk. - Ale to nic. I tak zawsze chciałam trafić do tej szkoły.

Przedstawiłam ją Kiki i Constance, a potem odwróciłam się ku nowej dziewczynie, która stała w kącie z rękami sple­cionymi na plecach i nieśmiało obserwowała salon. -Sabine, prawda?-zagadnęłam. Rozpromieniła się, co sprawiło, że wydała się jeszcze pięk­niejsza (o ile to w ogóle możliwe).

- Tak. Skąd wiesz?

W jej angielszczyźnie pobrzmiewał lekki akcent. Francuski, jak obstawiał Josh. Wyjęłam niebieską kartkę z tylnej kiesze­ni i podałam jej. - Jestem Reed. Zdaje się, że mam ci poka­zać szkołę.

- Och, mercil Tak się cieszę, że cię poznałam - powiedzia­ła Sabine z dłonią przyciśniętą do piersi. - To miejsce jest nie­co onieśmielające, prawda?

Uśmiechnęłam się.

- Tylko troszeczkę.

- Nie! Wykluczone! - krzyknęła Cheyenne po drugiej stro­nie salonu. - To niedopuszczalne!

Odwróciła się do sześciu nowych dziewczyn.

-Wy! Siadać! - rozkazała, wskazując palcem stół. - Resz­ta do mojego pokoju. Natychmiast.

Zgarnęła sześć pozostałych pudełeczek z biżuterią, jakby się bała, że nowe dziewczyny je zwędzą, a potem wypadła z salonu niczym burza i reszta dziewczyn z Billings podrepta­ła za nią. Posłałam Sabine i pozostałym nowicjuszkom prze­praszające spojrzenie, po czym westchnęłam.

- No dobra. Może nieco bardziej niż tylko troszeczkę.







TWÓRCZE MYŚLENIE

- Nie mają prawa! Co oni sobie wyobrażają? - pomstowała Cheyenne, maszerując tam i z powrotem po swoim ogromnym pokoju. W tym roku znów przyznano jej dawny pokój Noelle i Ariany, lecz jakimś cudem Cheyenne udało się go zatrzy­mać tylko dla siebie. Nadal czułam się dziwnie, siedząc tam, gdzie jeszcze nie tak dawno absurdalny bałagan Noelle są­siadował z nieskazitelnym porządkiem Ariany, przywodząc na myśl zaburzenie obsesyjno-kompulsywne. Cheyenne uczyni­ła jednak wszystko, aby stworzyć w tym wnętrzu własny kli­mat. Miała szerokie łoże ustawione obok okna wykuszowego, dwie komody, ogromne biurko, rzeźbioną toaletkę i wygod­ną kanapę oraz wystarczająco miejsca, by pomieścić na raz dziesięć mieszkanek Billings. Wszystko w zasięgu wzroku było białe, różowe albo w kolorze mchu: narzuta na łóżko, pokrow­ce na krzesła, ozdobne poduchy, świeżo ścięte kwiaty w oknie. Jakby mieszkała w angielskim ogrodzie. - 1 kto teraz u nas mieszka? Lorna Gross? Nie obchodzi mnie, że poleciała pry­watnym samolotem na operację nosa do Szwajcarii. To na­dal Lorna Gross!

- A widziałaś buty tamtej dziewczyny? - zapytała Portla

i prawie zrobiła zeza, oglądając pukiel swoich włosów w po­szukiwaniu rozdwojonych końcówek. - Obciach!

Zdezorientowana spojrzałam na Tiffany Którą z dziewczyn miała na myśli? Tiff tylko wzruszyła ramionami.

- Cóż, przynajmniej dostała się Astrid - powiedziałam, usi­łując znaleźć szczegół, który udobrucha Cheyenne. - Nie je­steście przypadkiem najlepszymi przyjaciółkami?

Cheyenne zgromiła mnie spojrzeniem.

- Znamy się - uściśliła. - Zresztą nie o to chodzi.

- Ale ona ma rację. Uczennice przeniesione z innych szkół nigdy nie trafiają do Billings - pisnęta Rose z jednego z miękkich foteli Cheyenne. - Może Rada wyświadczyła ci przysługę.

-Żartujecie sobie? Jak to możliwe, że jestem jedyną nieza­dowoloną osobą w tym pokoju? To afront dla nas wszystkich - powiedziała Cheyenne. - Oni nie wiedzą, przez co trzeba

przejść, żeby zamieszkać w Billings. Nie mogą ot tak zadecy­dować, kto jest tego godzien. Każda z nas została starannie wybrana przez dawne lokatorki, które wiedziały, o co w tym wszystkim chodzi. Rada Dyrektorów nie ma o tym pojęcia, a już z całą pewnością nie ma go dyrektor Cromwell.

- Taaa, ale Kiki i Constance są w porządku. W ubiegłym roku Kiki dwa razy otrzymała nagrodę za najlepsze wyniki w nauce, a Constance została redaktor naczelną „Kroniki", cho-

ciaż była dopiero w pierwszej klasie - zauważyłam. -1 chociaż sama nie należę do największych fanek Lomy i Missy, Mis­sy ma Billings we krwi. Chyba i tak dostałaby się automaty­cznie?

- Ma dziewczyna rację - powiedziała Tiffany, bawiąc się - Co wcale nie zmienia faktu, że przed chwilą Zły Dyro zro­bił nam nalot i ograbił z naszych praw - powiedziała Portia. Jej luźne bransoletki zadźwięczały, gdy splotła ręce na piersi. -Facet jest absolw. Powinien mieć lepszy orient w sytuacji.

- Właśnie - powiedziała Cheyenne, a jej oczy rozbłysły, wy­czuwając wsparcie.

Niesamowite. Jakimś cudem fenomen Billings nadal po­trafił mnie zszokować.

- Taaa. I teraz nie będziemy już szpiegować kandydatek -naburmuszyła się London. - Tak bardzo się na to cieszyłam. Kupiłam nawet lornetkę - wyznała, wyciągając ze skórzanej torebki od Prądy eleganckie, srebrne cacko.

- Widzicie? - Cheyenne uniosła dłoń, jakby stanęła w ob­liczu naprawdę ohydnej zniewagi. - Teraz London nie będzie mogła wypróbować lornetki.

- Nie szkodzi, zdążyła ją przetestować dziś rano na chło­pakach z Ketlar - zażartowała Vienna, wywołując powszech­ny rechot. Przybiły z London piątkę, stukając się identycznymi paznokciami po francuskim manikiurze, i wyglądały na niesły­chanie zadowolone z siebie. Miałam nadzieję, że ich okna nie wychodzą na pokój Josha.

- Słuchajcie, dla mnie oznacza to tyle, że nie musimy od­walać tej całej roboty - powiedziałam. - Zrobili to za nas.

Szczerze mówiąc, fakt utraty możliwości decydowania w tej sprawie nie podobał mi się równie mocno jak pozosta­łym dziewczynom. Miałam jednak przeczucie, że moje siostry z Billings z tymi swoimi niedoścignionymi standardami mo­głyby nie zaakceptować Constance, a nie chciałam patrzeć, jak tej dziewczynie pęka serce. Nie byłam w stanie wyobra­zić sobie, jak bardzo czułabym się zdruzgotana, gdyby zapro­szono mnie do Billings i jeszcze tego samego dnia wyrzucono

stamtąd wraz z całą paczką. Marzyłam tylko o tym, żebyśmy przyjęły zalecenie dyrekcji i zapomniały o sprawie. Oczy Cheyenne rozbłysły.

Lenistwo to kiepskie usprawiedliwienie dla porzucenia wszystkich zasad utożsamianych z Billings, Reed - warknęła. -Chociaż wcale nie oczekuję, że to zrozumiesz - dodała szeptem.

Krew uderzyła mi do głowy.

- Słucham?

- Proszę? Ech, nic - powiedziała ze słodkim uśmiechem. Zdenerwowałam się, ale nie miałam ochoty tarzać się

z Cheyenne po podłodze, wydrapując sobie nawzajem oczy, więc postanowiłam zignorować przytyk i skupić się na aktu­alnym problemie.

- Ja też nie chcę porzucać wszystkich zasad utożsamia­nych z Billings, ale co możemy na to poradzić? Proponuję tyl­ko, abyśmy dały nowym dziewczynom po naszyjniku i rozpo­częły nowy rok.

Rozległ się pomruk ogólnego poparcia, który zwiększył moją pemość siebie.

- O nie. Nie wydaje mi się. Nikt tak po prostu nie dostanie naszyjnika - powiedziała Cheyenne, zamykając nam wszyst­kim usta. - Nie zdążyłyśmy nawet sprawdzić, czy te dziew-czyny to materiał nadający się do Billings.

-1 tak już za późno - Rose wzruszyła ramionami. - Wpro­wadzają się. Będą musiały być materiałem nadającym się do Billings.

Wyjęła mi to z ust. Dlaczego nie powiedziałam tego od razu? Cheyenne zmrużyła niebieskie oczy. - Niekoniecznie.

O Boże. Nie podobał mi się ten ton. Po kręgosłupie przebiegł mi bardzo znajomy dreszczyk zdenerwowania.

- Uuu, co masz na myśli? - zapytała Vienna. Najwidoczniej Viennie ten ton się spodobat.

- Mam na myśli to, że mimo wszystko możemy je prze­testować. Mieszkają pod naszym dachem, ale to wcale nie oznacza, że nie da się ich prześwietlić - wyjaśniła Cheyenne. - Wymyślimy dla nich jakieś zadanie i jeśli przejdą próbę, w porządku. A jeśli nie...

Kilka dziewczyn wymieniło konspiracyjne spojrzenia. Nie miałam jednak pojęcia, o co im chodzi.

- A jeśli nie, to co? - zapytałam.

- No cóż, zajmiemy się tym w swoim czasie. Cheyenne po­deszła, by poklepać mnie po ramieniu jak małą dziewczynkę.

- Nie łapię - powiedziałam, próbując zapobiec okropnoś­ciom czającym się w umysłach tych dziewczyn. - Dyrektor po­wiedział, że mają tu mieszkać. Nic na to nie poradzimy.

- Och, zawsze można znaleźć jakiś sposób. Reed - Che­yenne błogo się uśmiechnęła. - Potrzeba tylko odrobiny twór­czego myślenia.





POTRZEBNE

Kiedy po tym krótkim i irytującym zebraniu weszłam do pokoju, Sabine zamykała pustą walizkę i wpychała ją pod łóżko. Miała prostą, białą pościel, a jej szafa wypełni­ła się ledwie w połowie egzotycznymi, zwiewnymi ubrania­mi w przeróżnych jaskrawych kolorach. Na podłodze stał rząd sandałków na płaskim obcasie, pośród których do­strzegłam parę tenisówek. Na stoliku obok jej łóżka ustawi­ła trzy świece i dwa zdjęcia. Jedno z nich, oprawione w pro­stą, bambusową ramkę, przedstawiało Sabine w towarzy­stwie dwóch przyjaciółek w strojach kąpielowych. Na drugim, większym, oprawionym w srebrną ramkę, Sabine w szkol­nym mundurku obejmowała kobietę, która zapewne była jej matką.

- Czy to wszystkie twoje ubrania? - zapytałam. Sięgnęła po mały stosik książek w twardej oprawie, które

leżały na łóżku, i umieściła je na biurku obok srebrnego lap­topa firmy Apple.

- Wszystkie.

- No proszę! A myślałam, że to ja jestem minimalistką.



Podeszłam do swojego łóżka i usiadłam naprzeciw niej. Ro­zejrzała się, spoglądając na swoje rzeczy, i wzruszyła szczup­łymi ramionami.

- W poprzedniej szkole nosiłam mundurek, więc nie po­trzebowałam wielu ciuchów. Poza tym swetry i zimowe ubra­nia zajmują chyba więcej miejsca, ale jeszcze ich nie mam. Wiesz, gdzie mogłabym kupić porządny płaszcz?

- Nie jestem osobą, której zadaje się takie pytania - odpo­wiedziałam z sardonicznym uśmieszkiem. - Zgłoś się do Portii albo do Cheyenne. Jeśli posłuchasz mojej rady, będziesz kosz­marnie niemodna - zażartowałam, naśladując snobistyczny ton Cheyenne.

- Cheyenne? To ta dziewczyna z temperamentem? - Sabine się wzdrygnęła. - Nie, dziękuję.

Uśmiechnęłam się.

- No więc skąd pochodzisz, że nie potrzebowałaś zimo­wego płaszcza?

-Z Martyniki - powiedziała, podchodząc do okna, by spoj­rzeć na góry. - Byłaś tam kiedyś?

- Chciałabym - odpowiedziałam z tajemniczym uśmiechem. Tak naprawdę jeszcze nigdy nie leciałam samolotem, ale ona nie musiała o tym wiedzieć.

-To mała wyspa. Bardzo gorąca. Moja rodzina mieszka w domu przy plaży, więc dorastałam w słońcu i nie musia­łam zbyt wiele na siebie wkładać - powiedziała z tęsknym uśmiechem.

- Brzmi miło. Dlaczego przyjechałaś tutaj?

- Zawsze chciałam zobaczyć, jak to jest mieszkać w Sta­nach - wyjaśniła z prostotą.

Taaa. Mało prawdopodobne, by w Easton Academy wyrobi­ła sobie trafną opinię na temat zwykłego życia w Ameryce.

- Mimo to czuję się tutaj jakoś dziwnie - wyznała z wes­tchnieniem, patrząc przez okno.

- Dlaczego? Pomijając oczywiste powody.

- Tak strasznie się cieszyłam na ten przyjazd. Życie w do­mu potrafi być... skomplikowane - powiedziała z lekkim, nie­mal przepraszającym uśmiechem. - Nie mogłam się docze­kać, żeby się stamtąd wyrwać. Ale teraz, kiedy już tu jestem...

- Tęsknisz za domem - dokończyłam za nią.

- Exactement - przyznała.

Przypomniałam sobie to uczucie. Rok temu siedziałam w swoim pokoju w Bradwell, zupełnie nie rozumiejąc, jak mogę tęsknić za domem, skoro mój brat wyjechał do szkoły, a mat­ka leży w łóżku w stanie katatonii. Mimo to zbierało mi się na płacz. Jednak dość szybko zapomniałam o domu dzięki otrzę­sinom, ogólnemu zamętowi i skrajnemu przerażeniu, które już wkrótce pochłonęły mnie bez reszty.

- Przyzwyczaisz się - zapewniłam ją.

- Naprawdę? - spojrzała na mnie z nadzieją, a ja poczu­łam ukłucie w piersi. Ta dziewczyna potrzebowała przyjaciółki. Może pomysł Cromwella z mentorami wcale nie byf najgorszy.

- Obiecuję - odpowiedziałam.

- To dobrze. Po prostu potraktuję to jak przygodę - oznaj­miła Sabine zdecydowanym tonem. - I tak czuję się tu jak w innym świecie. Wszystkie te kamienie, cegły, wzgórza i drze­wa. A poranna ceremonia? Jak scena z powieści. - Jej oczy zalśniły z przejęcia.

-Taaa. Całkiem tu fajnie - przyznałam, przypominając so­bie wzruszenie, którego doświadczyłam, widząc Easton po raz pierwszy. Tamto uczucie przynależności do lepszego świa­ta. Pełne optymizmu oczekiwanie, które zakiełkowało w mo­im sercu. Pozostawało jedynie mieć nadzieję że pierwszy se mestr Sabine okaże się lepszy niż mój. Z drugiej strony, czy mógłby być gorszy?

Mój komputer wydał wysoki dźwięk i wstałam, by spraw­dzić pocztę.

- Przepraszam.

- Nie ma sprawy - cicho powiedziała Sabine.

Na widok adresu nadawcy zamrugałam ze zdziwienia. DaMcCafferty@yale.edu.

Dash? Mailował do mnie Dash McCafferty? Poczułam w pier­si dziwny dreszcz podekscytowania i pomyślałam, że powinnam się wyluzować. Kliknęłam, żeby otworzyć wiadomość.

Hej Reed,

chciałem tylko sprawdzić, co słychać w Easton. Yale jest dokład­nie takie, jak przypuszczałem. Mnóstwo ludzi wydaje się przytło­czonych, lecz ja uważam, że w Easton bywało gorzej. Mój współ-lokator to kretyn, ale dzieliłem pokój z Gage'em, więc chyba dam sobie radę. Odpisz, kiedy znajdziesz wolną chwilę.

Dash

- Uuu. Ktoś się rumieni. - Sabine podeszła do mnie. - Od kogo ten e-mail?

Wcale się nie rumieniłam. Nie mogłam się rumienić jedy­nie dlatego, że Dash i ja przeżyliśmy latem tę jedną dziwną niby-chwilę...

- To tylko przyjaciel - wyjaśniłam jej. - Skończył Easton w ubiegłym roku.

- Tak? Un petit ami? - droczyła się.

Co jest, do cholery? Wyglądałam na zabujaną czy jak? Mo­że i byłam odrobinę podekscytowana, ale wyłącznie ze zdziwie­nia, że Dash zadał sobie trud, aby podtrzymać kontakt. I tyle.

- Eee, nie. Był chłopakiem mojej przyjaciółki - wyjaśniłam. Był? Jest? Nie miałam pojęcia. W sierpniu Dash przyjechał z rodziną na wesele na Vineyard i razem z Nataszą spotyka­łyśmy się z nim przez kilka dni. Jednak przez cały czas, któ­ry spędziliśmy razem, Dash nie wspomniał o Noelle ani sło­wem. Idąc za jego przykładem, nie pytałyśmy o nią, chociaż obie umierałyśmy z ciekawości, zastanawiając się, czy Dash coś o niej wie. Mimo to wspominanie o Noelle wydawało się okrutne. Jak on sobie radził ze świadomością, że jego dziew­czyna miała pewien udział - choć tylko nieumyślny - w za­mordowaniu jego najlepszego przyjaciela?

A potem nadeszła ta chwila. Po weselu Dash zjawił się w Starym Rybaku, restauracji, w której pracowałam pod­czas wakacji. Był odrobinę wstawiony, jego jasne włosy potar­gał wiatr. Miał na sobie elegancki smoking, ale lekko roz­piął koszulę i poluzował muszkę. Właśnie składałam stoliki na werandzie, więc Dash od razu wkroczył do akcji, po­magając mi ułożyć krzesła jedno na drugim i umieścić je wszystkie pod ścianą, dla ochrony przed wiatrem, jak robi­łam co wieczór. Opowiadał mi o sztywnych snobach z wesela i w końcu wpatrzeni w morze spędziliśmy razem z godzinę, śmiejąc się i rozmawiając.

- Szkoda, że cię tam zabrakło - powiedział, opierając ma­sywne przedramiona o barierkę. - Byłoby znacznie zabawniej.

Na widok jego spojrzenia moje zaskoczone serce na chwilę zamarło.

-Taaa. Klimat musiał być naprawdę sielski - próbowałam rozładować atmosferę.

- Nie mogę uwierzyć, że za kilka tygodni jadę do Yale -powiedział.

- College. Wielka sprawa - przyznałam.

- Nie. Nie o to chodzi. Po prostu żałuję... Żałuję, że nie mogę wrócić do Easton. Że nie mogę przeżyć ostatniej kla­sy jeszcze raz, od początku. Tyle spraw rozegrałbym inaczej -powiedział tym swoim poważnym tonem.

- Na przykład co?

- Na przykład...

Badawczo spojrzał mi w oczy, a ja zamarłam. Pomimo że wiedziałam, o czym myśli, pomimo że zaledwie dwie godziny wcześniej rozmawiałam z Joshem, który był w Niemczech, nie poruszyłam się. Miałam przed sobą Dasha McCafferty'ego. Chłopaka, dla którego można stracić głowę. I przysięgam, kie­dy zbliżył twarz do mojej, przez jedną szaloną chwilę byłam pewna, że oddam mu pocałunek.

Przypomniałam sobie jednak, że mam sumienie. Odsunę­łam się od niego. Odchrząknęłam i udałam, że nic się nie stało, podobnie jak on. Nazajutrz byłam całkowicie pewna: wszyst­ko to sobie uroiłam. Albo niczego sobie nie uroiłam, ale Dash był bardziej pijany, niż myślałam, i nie wiedział, co robi. W za­mroczeniu pomylił mnie z Noelle. No dobra, Noelle była pięk­na jak z okładki „Vouge", a ja byłam tylko sobą, choć obie mamy brązowe włosy, wysportowane sylwetki i jesteśmy po­dobnego wzrostu. To było możliwe. Tak czy siak nie widziałam ani nie słyszałam Dasha aż do tej pory, choć jego rodzina spę­dziła na wyspie następne dwa dni.

- No cóż, w takim razie przekaż mu pozdrowienia od no­wej współlokatorki - powiedziała Sabine, po czym oddaliła się, by poukładać swoje rzeczy.

Nieco zdenerwowana zaczęłam pisać krótką odpowiedź, a paIce leciutko mi drżały na wspomnienie szczegółów tamtej letniej nocy Przyjmując nieco zdystansowany styl Dasha, napi­sałam mu o nowym dyrektorze, sytuacji w Billings i o programie

mentorskim. Gdy kliknęłam „Wyślij", do naszego pokoju wpa-rowała Constance. Jeśli istniało coś, w czym ta dziewczyna była mistrzynią, to z pewnością chodziło o umiejętność błys­kawicznego odwracania uwagi.

- O mój boże! Reed! Widok z naszego pokoju jest taki cu­downy! - paplała. - Nie mogę uwierzyć, że jestem w Billings! Nie mogę w to uwierzyć!

- Co cię tak bardzo cieszy? - Sabine podniosła wzrok znad turkusowej koszulki, którą właśnie składała. - To jakieś szcze­gólne miejsce?

- Nawet nie masz pojęcia! - zapiszczała Constance. - To najbardziej ekskluzywna bursa w kampusie. Nie wpuszczają tu pierwszych lepszych.

Chyba że w tym roku".

- No więc kiedy dostaniemy wisiorki? - Constance wyciąg­nęła rękę, by dotknąć mojego diamentowego B. - Zauważy­łaś, że wisiorek Cheyenne jest większy niż pozostałe?

Wiedziałam!"

- Nie mogę się doczekać, kiedy dostanę swój! -Spokojnie, Constance. Odetchnij sobie - powiedziałam,

śmiejąc się z zawstydzeniem. Constance nie miała pojęcia, że tak naprawdę nie jest jeszcze dziewczyną z Billings. Przy­najmniej nie w oczach niektórych osób. - Jestem pewna, że w końcu go dostaniesz.

Zwłaszcza że zamierzam pomóc tobie i Sabine w zaliczeniu wszystkich głupich testów, które szykuje Cheyenne.

-Och, Boże. Nie mogę się doczekać! Muszę zadzwonić do Whita! Tak bardzo się ucieszy! Przekonywał mnie, że mogę się tu dostać, ale ja mu nie wierzyłam. Takie pocie­szanie jest w jego stylu. Sama wiesz, jaki on jest. W każ­dym razie...

Constance pospiesznie wyjęta komórkę, by zadzwonić do Whittakera, który byt teraz studentem Harvardu. Odwróciła się ode mnie i Sabine, po czym przywitała się z Whitem i za­częta piszczeć do słuchawki. Posłałam Sabine przepraszające spojrzenie, ale ona jedynie się uśmiechnęła.

Żadnego przewracania oczami. Żadnego krytykowania. A Constance często wywoływała w Easton takie właśnie reak­cje. Sabine naprawdę czekał w tej szkole szok kulturowy.

- Taaa - mówiła Constance. - Z Reed mieszka nowa kole­żanka, więc nie zakwaterowali nas razem, ale... Nie, jest obok. Dobrze. Jasne. - Podała telefon Sabine. - Whit chciałby po­witać cię w Easton.

Sabine wyglądała na zaskoczoną, ale sięgnęła po słu­chawkę.

- Halo? Tak. Dzięki! Mnie również miło ciebie poznać.

- Omójboże, on jest słodki, prawda? - zwróciła się Con­stance do Sabine.

Sabine przytaknęła i uśmiechnęła się, a Whit nawijał da­lej. Od samego patrzenia na tę scenkę robiło mi się ciepło na sercu. O tak. Te dwie zaliczą test Cheyenne, nawet gdybym miała słono za to zapłacić. Były dokładnie tym, czego potrze­bowało Billings.






ROZANIELENI

Nim ruszyliśmy na lekcje, ciepły dzień zmienił się w piekiel­ny upał. Okrążałyśmy z Sabine dziedziniec - ja w spodniach w kolorze khaki i T-shircie, ona w wielowarstwowej żółtej su­kience i różowym bezrękawniku, którego żadna inna uczenni­ca Easton nie odważyłaby się zaryzykować - i szłyśmy okręż­ną drogą, abym przy okazji pokazała Sabine wszystkie bu­dynki. Po drodze Sabine wyciągnęła ołówek i maleńki notesik w niebieskiej skórze i zaczęła w nim coś zapisywać.

- Co robisz? - zapytałam rozbawiona.

Sabine zarumieniła się i przycisnęła notesik do piersi.

- Mam fatalną orientację w terenie. Jeśli tego nie zapiszę, jutro będziesz musiała wszystko powtórzyć.

-Jasne. No więc to jest Hull Hall, ale my wszyscy nazy­wamy go Heli Hall* I powiedziałam, a Sabine zrobiła krót­ką notatkę.

Zebrałam włosy z karku i zwinnym ruchem związałam je w kucyk, próbując się wyluzować.






------------------------------

* Piekielny hall.


-W tym budynku mieszczą się gabinety grona nauczyciel­skiego, dziekanów i dyrektora.

- Byłam tu dziś rano - przypomniała sobie Sabine, wska­zując drzwi ołówkiem. - Dyrektor wezwał nowe mieszkanki Billings, żeby osobiście zaprowadzić nas do bursy.

- Brzmi sensownie - powiedziałam, po czym odwróci­łam się w stronę ścieżki prowadzącej do biblioteki. - A to jest... Josh.

Josh i Gage zbliżali się do nas od strony Ketlar. Josh miał na sobie pomarańczowy T-shirt z brązowym napisem na pier­si: „Nie wiem, o czym mówisz". Gage miał natomiast cha­rakterystyczny pogardliwy uśmieszek na twarzy i był ubrany w śnieżnobiałą podkoszulkę. Jego nażelowane włosy sterczały o jakiś centymetr wyżej niż przed wakacjami. Pewnie myślał, że fajnie to wygląda. Mnie przypominał kogoś, kto właśnie wy­padł z tunelu aerodynamicznego.

- Josh? To jakiś budynek? - zapytała Sabine, odgarniając przez ramię gęste, ciemne włosy. Czułam, jak po plecach ciek­nie mi pot. Za to ona wyglądała rześko jak zimowa bryza.

- Nie. To chłopak - odpowiedziałam ze śmiechem, gdy zbliżyli się Josh i Gage. - Cześć.

- Cześć - odpowiedział Josh.

- Nowa - rzucił Gage, kiwając głową w moją stronę. - Jak płynie życie w trzewiach Ameryki? Czy w twoim miasteczku zainstalowali już ten nowomodny gadżet do produkcji ener­gii elektrycznej?

No proszę. Nie tracił czasu i błyskawicznie przechodził do rzeczy, prawda? Dogryzanie mi zawsze było jedną z ulubio­nych rozrywek Gage'a. To takie dziecinne.

- Ona już nie jest nowa, koleś - powiedział Josh. -Ja jestem nowa! - wtrąciła się Sabine.

Gage spojrzał w jej stronę i na jego twarzy zakwitł pełen uznania uśmiech. Uśmiech, od którego przewróciło mi się w żołądku.

- Nowa, nowa. - Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. -To mi się podoba.

Myślałam, że zwymiotuję, ale Sabine oblała się rumień­cem. Uuu.

- Ignoruj go - poradził jej Josh, zasłaniając Gage'a i odpy­chając go grzbietem dłoni. - Zadajemy się z nim tylko z do­brego serca, bo to ładnie wygląda w podaniach o przyjęcie do college'u. Więc to ty jesteś nową podopieczną Reed. Mam na imię Josh.

- Sabine - przedstawiła się. Zerknęła na jego koszulkę. -Chyba nie ma sensu prosić cię o wskazówki.

- Zgadłaś! Pewnie nikomu nie przyszłoby to do głowy. Pró­bowałem podejść do sprawy ironicznie. Albo buntowniczo. Czy jakoś tak. Skoro nie przydzielili mi nikogo, dla kogo mógłbym być mentorem... - powiedział Josh. Po chwili zbliżył się do Sabine i szepnął jej do ucha: - A tak między nami, nie rozu­miem, dlaczego wybrali Reed. Przecież ta dziewczyna o niczym nie ma pojęcia.

Sabine zachichotała i nieśmiało zerknęła w moją stronę. Za­dzwoniła komórka Gage'a a on ją odebrał, dzięki Bogu.

- Dobra, Hollis. Myślę, że twoje zadanie dobiegło końca -powiedziałam.

- Proszę, nie dokuczaj jej. Bez Reed jestem zgubiona - za­żartowała Sabine.

- E tam. Reed nie tak łatwo dokuczyć - odpowiedział Josh, machając nam na pożegnanie.

- Wierz mi. Sprawdziłem! - dorzucił Gage, unosząc wol­ną dłoń.

- Podoba mi się twój akcent. Skąd jesteś? - zapytał Josh.

- Z Martyniki? - Sabine powiedziała to pytającym tonem.

- Niemożliwe! Dawniej moja rodzina spędzała tam wszyst­kie ferie zimowe! Musimy później o tym porozmawiać. Zoba­czymy, czy mamy wspólnych znajomych.

- Jasne - krótko odpowiedziała Sabine.

- Frajer! Spadamy - zarządził Gage, zamykając klapkę te­lefonu. - W pierwszym semestrze mamy lekcje z tą nową hi­szpańską laseczką. Chcę usiąść z przodu, żeby roztoczyć przed nią swój seksapil.

- Koleś, kręcenie z nauczycielkami było modne pięć lat temu

- rzucił Josh. Jednocześnie odwrócił się i ruszył za Gage'em. -Do zobaczenia, drogie panie.

Nie byłam pewna, dlaczego mnie nie pocałował, ale cieszy­łam się, że tego nie zrobił. Nie chciałam stracić głowy i roz-tkliwiać się na oczach Sabine.

- Słuchaj, Sabine, jeśli chodzi o Gage'a, lepiej daj sobie spokój - powiedziałam, gdy chłopcy znaleźli się wystarczają­co daleko.

- Dlaczego? - zapytała.

- Bo to męska dziwka i kretyn. Wierz mi. Nie jest godny zaufania.

-Szkoda. Ale ten drugi jest całkiem milutki - powiedziała, mierząc wzrokiem Josha, który oddalał się od nas truchtem.

- Powinni przydzielać nam kogoś takiego zamiast mentora.

Poczułam gorący płomień zazdrości, ale zmusiłam się do śmiechu.

- Dobra, ręce przy sobie - wysiliłam się na żartobliwy ton.

- Wiem. Wiem. On jest z Cheyenne. Nie martw się. Nigdy nie zainteresowałabym się chłopakiem innej dziewczyny - za­pewniła mnie Sabine, ruszając przed siebie.

Minęło dobre pięć sekund, zanim do mojego mózgu w koń­cu dotarto to, co właśnie usłyszałam. Wtedy poczułam się tak, jakbym wyrżnęła nim o ścianę.

- On nie jest z Cheyenne - poprawiłam Sabine, dogania­jąc ją. - Josh jest ze mną.

Sabine wpatrywała się we mnie przez dłuższą chwilę kom­pletnie pustym spojrzeniem zielonych oczu. Potem przygry­zła usta, jakby zmagała się z jakimś dylematem.

-Aha. Naprawdę? Myślałam, że... Nie. Nieważne.

Gorący płomień zazdrości buchał teraz w całym moim cie­le, a jego ogniste języki tłumiła jedynie całkowita niepewność.

- Nie. Co myślałaś?

Sabine rozejrzała się wokół, jakby marzyła o tym, by znaleźć się gdziekolwiek, byle nie tu. Jakby pragnęła dołą­czyć do którejś z grupek uczniów pędzących obok nas, by­le tylko uciec ode mnie. Naprawdę zaczynałam się dener­wować.

- Sabine? Co jest? - naciskałam.

- Po prostu... Widziałam ich razem dziś rano, zaraz po przyjeździe. Josha i Cheyenne. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam, kim on jest, ale... Siedzieli na ławce i wydawali się bardzo... rozanieleni. Pomyślałam, że są parą.

Dobra, Reed. Oddychaj. Nie możesz przetwarzać informa­cji bez dopływu tlenu. A już z pewnością nie uda ci się pora­chować kości Cheyenne, jeśli przestaniesz oddychać. Racho­wanie kości to wymagający sport.

-Jesteś pewna, że to byli oni? Bo w zasadzie nikogo tu jeszcze nie znasz - podsunęłam z nadzieją.

Sabine trochę się rozchmurzyła.

- Może i masz rację. Może to była inna blondynka. Kręci się tu ich całe mnóstwo.

Takie wyjaśnienie niewiele mi pomogto. Sabine nie oczyś­ciła z zarzutów Josha, po prostu skierowała jego rozanielenie na inną przypadkową blondynkę. Nagle mój żołądek po­żałował, że w drodze do szkoły uparłam się, by zajechać do McDonalda. Jajeczne McMuffiny i skręcająca wnętrzności za­zdrość to nie najlepsze połączenie.

- Ojej! Jakaś ty zaborcza! - powiedziała Sabine, znów ru­szając przed siebie. - Chociaż wcale cię nie winię. Jestem pew­na, że będąc z takim facetem, ciągle musisz walczyć z poten­cjalnym zagrożeniem.

- Co to miało znaczyć? - warknęłam wojowniczo. Czyżby myślała, że nie jestem dla niego wystarczająco dobra?

Sabine opadła szczęka.

- Nic! Mówię tylko, że pewnie interesują się nim inne dziewczyny. To miał być komplement, wierz mi.

Moje bebechy wypełniły się poczuciem winy i miałam ocho­tę dać sobie klapsa. Dlaczego naskakiwałam na biedną Sabine? Nic złego nie zrobiła.

- Przepraszam. Chyba rzeczywiście jestem zaborcza - po­wiedziałam z zakłopotanym uśmiechem. Moje wnętrzności nadal obrzydliwie się kotłowały, ale nie zamierzałam wyłado­wywać się na Sabine. Co innego Cheyenne,,.

- Nie, to ja przepraszam. Nie chciałam cię zmartwić. - Sabine dotknęła mojego ramienia. - Nie miałam pojęcia.

Odchrząknęłam i wyprostowałam się.

- Wcale się nie martwię - oznajmiłam. - Josh i ja zdecy­dowanie jesteśmy razem. Kogokolwiek widziałaś, to nie mógł być on.

Sabine spojrzała na mnie i na moment się zamyśliła.

- Dziwne.

- Co takiego?

- Twój wzrok. Wyglądałaś całkiem jak moja siostra - wy­jaśniła. - Kiedy mówi o chłopakach, w jej oczach widać iden­tyczny jad.

-Jad? Naprawdę? Nie wiedziałam, że potrafię pluć jadem -zażartowałam, próbując poprawić sobie nastrój. Noelle byłaby ze mnie dumna.

- O tak, potrafisz. Uwierz mi - powiedziała Sabine z sze­rokim uśmiechem. - Musisz go bardzo kochać.

- Kocham go - przytaknęłam.

Kocham go. Bardziej niż kogokolwiek innego. I właśnie dla­tego dotrę do sedna tej sprawy z Joshem i Cheyenne. Zanim

moje serce buchnie żywym ogniem.




ODROBINA EASTON

-Już czekają - poinformowała nas Vienna. Przechyliła się przy tym w stronę lustra w pozłacanej ramie, które wisiało w hallu Billings, by zerknąć na swój błyszczyk. Koniuszkiem palca musnęła dolną wargę, usuwając niewidoczną niedosko­nałość, a potem zmierzwiła ciemne włosy. - Wyglądają jak gromadka wystraszonych kociąt. To prawie urocze.

- Kocięta - chytrze podchwyciła Cheyenne. - To mi się podoba.

Kiedy przygładzała, i tak nieskazitelną, blond fryzurę, uważnie zmierzyłam ją wzrokiem. Miała na sobie białą bluzkę z krótkimi, bufiastymi rękawkami i czarną plisowaną mini. Pa­znokcie u stóp pomalowała na czerwono, u dłoni na różowo, a jej skóra lśniła jak w reklamie kosmetyków Jergens. Każ­dy centymetr jej ciała był wypolerowany, nawoskowany i do­skonale ujędrniony. Mimo to nie mieściło mi się w głowie, by mogła się spodobać Joshowi. Miał zbyt niepokorny charakter. Był zbyt powściągliwy. Zbyt... zakochany we mnie.

- Gotowe? - zapytała Cheyenne, obracając się ku stojącej za nią grupce dziewczyn z Billings.

- Czy możemy zaznaczyć w protokole, że jestem temu prze­ciwna? -wtrąciłam.

Cheyenne udała, że wydaje stłumiony okrzyk, zasłaniając usta dłonią. Jej szafirowy pierścionek błysnął w świetle żyran­dola wiszącego nad naszymi głowami.

-Jestem w szoku! Reed protestuje.

Próbowałam sformułować błyskotliwą odpowiedź, lecz Cheyenne zdążyła już przewrócić oczami i pomaszerowała do salonu, gdzie czekały nasze nowe współlokatorki. Sfrustrowa­na zacisnęłam dłonie w pięści.

-Jest dzisiaj w wyjątkowo dobrej formie - pocieszyła mnie Rose, podchodząc bliżej.

- Właściwie dlaczego pozwalamy jej tak postępować? -zapytałam.

- Oto dlaczego - odpowiedziała Tiffany, podczas gdy reszta mieszkanek Billings gorliwie dreptała za Cheyenne. Tiffany uniosła teleobiektyw, ustawiła ostrość i pstryknęła serię szybkich fotek. - One uwielbiają ten cyrk. Jesteśmy w mniejszości.

Wzięłam głęboki oddech i spuściłam głowę.

- Miejmy to już za sobą.

Kanapy i fotele wróciły na swoje miejsca, a Constance, Sabine, Astrid, Missy, Lorna i Kiki siedziały na nich, tworząc literę U. Cheyenne stanęła przed kominkiem, a reszta dziew­czyn ustawiła się pod ścianą po jej obu stronach. Rose, Tiff i ja przycupnęłyśmy blisko kąta, jak najdalej od miejsca akcji. Jakbyśmy dzięki temu mogły zmyć z siebie winę.

- Moje panie, wezwałyśmy was, by rozwiać wszelkie wąt­pliwości - zaczęła Cheyenne, odsuwając się od ściany. - Może

i administracja umieściła was w naszej bursie, ale nie wszystkie zasługujecie na to, by tu mieszkać.

Serce zaczęło łomotać mi w piersi. Czy naprawdę musia­ła być aż tak protekcjonalna? Constance i Sabine wymieniły nerwowe spojrzenia. Żałowałam, że nie mogę po prostu po­dejść i ich pocieszyć. Musiałam z tym poczekać.

- Mieszkanie w Billings zawsze stanowiło przywilej, a nie prawo - ciągnęła Cheyenne, spoglądając na dziewczyny z wyż­szością. - Dlatego my, dziewczęta, które naprawdę zasłużyły na przywilej mieszkania w tej bursie, uznałyśmy, że wy rów­nież musicie na niego zapracować. W związku z tym przygo­towałyśmy dla was zadanie.

Zauważyłam, że Constance przełyka ślinę. Wtajemniczyłam ją najwyżej w połowę tego, przez co sama przeszłam w ubieg­łym roku, gdy próbowałam dostać się do Billings. Byłam pewna, że Constance ze strachu sika w majtki.

- Wszystkie uważamy, że naszej bursie przydałoby się pa­rę ładnych gadżetów - podjęła Cheyenne, splatając palce opuszczonych dłoni i rozglądając się po wymuskanym salo­nie. - Chciałybyśmy podarować tym murom odrobinę Easton

i jego historii. I właśnie na tym polega wasze zadanie. Musi­cie znaleźć coś związanego z Easton, coś wyjątkowego, po­siadającego szczególną historię albo znaczenie, i przynieść to tutaj, aby ozdobić nasz salon. Macie na to siedemdzie­siąt dwie godziny.

Nowe dziewczyny wymieniły zatrwożone spojrzenia. Na­wet Missy i Lorna, które do tej pory chodziły z zadartymi no­sami, jakby były absolutnie pewne, że znalazły się na właś­ciwym miejscu, miały na tyle rozumu, aby przybrać niewy­raźne miny.

- Przepraszam. Chcesz, żebyśmy coś ukradły? - zapyta­ła Sabine.

- To jakiś problem? - zdziwiła się Cheyenne, unosząc brwi.

- Nie. Oczywiście, że nie - odpowiedziała Astrid w imie­niu catej grupy, kładąc przy tym dłoń na dłoni Sabine. - Je­stem pewna, że każdej z nas zdarzyło się kiedyś coś zwędzić, prawda, dziewczyny?

Kiki wzruszyła ramionami. Pozostałe nowicjuszki wydawały się oszołomione. Po co miałyby cokolwiek kraść? Jeśli chodzi o Sabine, nie mogłam mieć pewności, ale pozostałe? Jedna była bogatsza od drugiej.

- Doskonale. Zatem w porządku. Powodzenia - radośnie podsumowała Cheyenne. - Za trzy dni znowu się tutaj spot­kamy i będziecie mogły pokazać nam swoje zdobycze. I jesz­cze jedno, dziewczyny. Lepiej, żeby to było coś wyjątkowego. Tu jest Billings. Interesują nas wyłącznie wartościowe fanty.

Mówiąc to, zmierzyła Constance wzrokiem. Constance wcisnęła się w kanapę. Potem Cheyenne marszowym krokiem opuściła salon, a za nią ruszyły Vienna, London, Portia i po­zostałe dziewczyny - my wszystkie - jedna za drugą. Wycho­dząc, próbowałam rzucić przyjaciółkom pokrzepiające spoj­rzenie, ale one były zbyt zajęte analizowaniem życia, które przebiegało im przed oczami.

- No cóż. To zadanie powinno pokazać, która z nich jest ko­bietą, a która dziewczynką - podsumowała Cheyenne trium­falnym szeptem, kiedy znów znalazłyśmy się w hallu.

-To zupełnie niepotrzebne - pokręciłam głową.

- Boże, Reed, co cię ugryzło w ciągu tych wakacji? - wark­nęła. - Myślałam, że jesteś w porządku.

- I vice versa - odpowiedziałam, splatając ręce na piersi.

- Słuchaj, wiem, że tęsknisz za swoimi „przyjaciółeczka-mi" - powiedziała Cheyenne, rysując w powietrzu cudzysłów - ale teraz ja tutaj rządzę. I nie zamierzam pozwolić, by do Billings trafiły śmieci.

Poczułam się, jakby mnie spoliczkowała. Ukryty sens jej słów był oczywisty dla całego świata. Uważała, że Noelle i Ariana zaprosiły do Billings śmiecia. A tym śmieciem by­łam ja. Miałam ochotę się odciąć, ale tak bardzo mi dopie­kła, że straciłam wszelką umiejętność myślenia, a Cheyenne skorzystała z okazji, by odwrócić się na pięcie i odejść. Resz­ta dziewczyn unikała mojego spojrzenia. Zacisnęłam dłonie w pięści. Frustracja zapierała mi dech.

Pewnie za dwie godziny wpadłabym na doskonałą odpo­wiedź. Tyle że dawno minął czas, by ją wykorzystać.





MÓJ FACET

Nazajutrz, podczas porannego nabożeństwa, siedziałam z brzegu ławki, przerzucałam kartki notesu ze spisem prac domowych i czułam się przytłoczona. Na przyszły tydzień mia­łam już zadane dwa wypracowania i dwie inne prace, a do te­go zbliżał się test z historii Ameryki, który miał sprawdzić, ile zapamiętaliśmy z ubiegłorocznych zajęć. A przecież po wy­stawieniu ocen końcowych nasze zadanie polega na umie­jętnym i bezzwłocznym zapomnieniu wszystkich dat i faktów upchniętych w głowie, aby zwolnić miejsce na nowe informa­cje. Czyżby nauczyciele o tym nie wiedzieli?

No cóż, z pewnością nie wiedział o tym pan Barber. Nie mam pojęcia, dlaczego tak mnie to zaskoczyło.

- Wszystko w porządku? - szepnęła Sabine, dostrzegając moje maniakalne przerzucanie stron.

- Jasne. Po prostu na nowo przyzwyczajam się do obłę­du - wyjaśniłam.

- Dużo tego, prawda? - zapytała, wytrzeszczając oczy -Nie miałam pojęcia. A w dodatku nadal nie wiem co ukraść do salonu w Billings - szepnęła.

- Nie przejmuj się. Coś wymyślimy - uspokoiłam ją. Mia­łam ochotę udusić Cheyenne za ten strach malujący się na twarzy Sabine. Skąd nowa uczennica miała wiedzieć, co po­siada tu historię, a co nie? Przecież spędziła tu dopiero jeden dzień. Nawet mnie ciężko było coś wymyślić.

- No dobrze, a teraz mam dla was wspaniałą wiadomość -powiedział dyrektor Cromwell, skutecznie skupiając na sobie naszą uwagę. Każdy, kto bujał w obłokach podczas codzien­nego nabożeństwa, nastawił uszu. - Niebawem zorganizuje­my weekend absolwentów z elegancką kolacją w hotelu Dri-scoll w Easton - oznajmił z dumnym uśmiechem.

Kilka osób obok mnie jęknęło. Nie dostrzegliśmy w tym nic wspaniałego. Hotel Driscoll był zabytkowym, zamkopodobnym obiektem w centrum miasteczka. Wzniesiono go mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Easton otworzyło swoje podwoje - rzekomo po to, aby gościć wszystkich bogatych rodziców i dziadków, gdy zjawiali się w miasteczku z okazji weekendów dla krewnych, rozdania dyplomów i tym podob­nych imprez. Takiego grona nie zadowoliłby byle szałas. Sły­szałam, że Discroll jest równie wspaniały w środku, jak i na zewnątrz, lecz nigdy nie dostąpiłam zaszczytu, by przekonać się o tym osobiście.

- I każde z was będzie musiało uczestniczyć w tym wyda­rzeniu - kontynuował dyrektor.

- Co? - wypaliła Missy. - On chyba żartuje.

Kaplica wypełniła się narzekaniami. Jeden z chłopaków, który siedział po drugiej stronie, odegrał pantomimę, wcie­lając się w człowieka wieszanego na szubienicy. Cóż za doj­rzałość.

-Zostaną powołane: komitet do spraw dekoracji, komitet do spraw menu i komitet do spraw zaproszeń, a poza tym

zbierzemy grupę kelnerów i komitet powitalny - ciągnął nie­wzruszony dyrektor. - Pani Ling, opiekunka Bradwell, wspa­niałomyślnie zgłosiła się na stanowisko koordynatorki imprezy. Do końca tygodnia każde z was stawi się u niej i zasili szeregi jednego z komitetów. W przeciwnym razie przydzielimy was tam, gdzie będziecie potrzebni. Zdecydowanie radzę doko­nać wyboru samemu. Uczniowie, którzy nie wykażą zaintere­sowania, mogą wylądować na zmywaku, by wspierać perso­nel hotelu do wczesnych godzin porannych.

-Ja nie zmywam - narzekał ktoś niedaleko ode mnie.

-Ja nie robię niczego - zażartował ktoś inny.

- Każde z was powinno dostrzec w tej kolacji okazję do za­prezentowania swego nieskazitelnego wizerunku naszym sza­cownym absolwentom - podjął dyrektor, zagłuszając pomru­ki i jęki. - Pokażmy im, jakie jest Easton. Pokażmy, że to in­stytucja, z której mogą być dumni.

-1 której nadal będą chcieli przekazywać pieniądze - do­dała szeptem Kiki.

- Pani Ling będzie dyżurować w Hull Hall codziennie do końca przyszłego tygodnia w godzinach od szesnastej do sie­demnastej, aby przyjmować wasze zgłoszenia - mówił dyrek­tor. - Dziękuję wszystkim za uwagę. Jesteście wolni.

- Powinnyśmy zgłosić się do grupy kelnerów - zasugero wała Sabine, kiedy wstałyśmy, a ławki zaskrzypiały, uwalnia jąc się od naszego ciężaru.

- Chcesz kelnerować? Dlaczego? - zapytałam, szukając wzrokiem Josha, co po powrocie do szkoły robiłam wręcz automatycznie.

- Bo dzięki temu będziemy mogły krążyć cały wieczór po sali, zapoznawać się z absolwentami i nawiązywać korzystne znajomości - wyjaśniła Sabine- Będzie fajnie.

Spojrzałam na nią z uznaniem. Byłam pewna, że nikt inny w tej szkole nie marzy o dobrowolnym zasileniu szeregów po­śledniego personelu kelnerskiego. Sabine miała jednak ra­cję. W sumie mogłam na tym skorzystać. Może jakiś bogaty absolwent tak bardzo zachwyci się moimi umiejętnościami w dziedzinie noszenia tacy, że natychmiast zapłaci za moją edukację. Mało prawdopodobne. Choć z drugiej strony dzia­ły się tu dziwniejsze rzeczy Znacznie dziwniejsze.

- Dobra. Zróbmy tak - zgodziłam się.

- Co chcecie zrobić? - zapytał Gage, stając obok nas z rę­ką w kieszeni szarych spodni. - I czy mogę popatrzeć?

Sabine zachichotała i oblała się rumieńcem.

- To nie to, o czym myślisz.

- Wielka szkoda, Martyniko - powiedział, odwracając się

i ruszając w stronę drzwi. - Nie miałbym nic przeciwko takie­mu przedstawieniu.

Sabine zaczerwieniła się jeszcze bardziej i musiała ukryć twarz za książkami. Niedobrze.

- Sabine, nie możesz się w nim zakochać - powiedziałam.

- Przepraszam! Nic na to nie poradzę! - spojrzała na mnie błagalnie. - On jest taki śliczny.

Taaa. Jak czarci pomiot".

Westchnęłam i przewróciłam oczami, porzucając na razie ten temat. Wiedziałam, że nie ma sensu wybijać dziewczynie z głowy irracjonalnej fascynacji tajemniczym chłopakiem. Wie­działam to aż nazbyt dobrze. Mogłam jedynie żyć nadzieją, że Gage pokaże swoją prawdziwą twarz, zanim Sabine zdąży wpaść po same uszy.

- Co tam się dzieje? - zapytała Sabine, unosząc brodę. Przed nami, niedaleko drzwi do kaplicy, Cheyenne prowadziła

ożywioną rozmowę z Astrid. Obie stały z pochylonymi głowami.

Astrid powiedziała coś z wielkim przejęciem, a wtedy Cheyenne chwyciła ją za nadgarstek i jeszcze niżej opuściła głowę, kieru­jąc do Astrid jakąś poważną tyradę. Astrid wyszarpnęła rękę, ale niechętnie pokiwała głową. Potem Cheyenne rozejrzała się, by sprawdzić, czy nikt się im nie przygląda. Gdy spostrzegła nasze spojrzenia, natychmiast się wyprostowała i wygładziła spódnicę, po czym wypchnęła Astrid na zewnątrz. Astrid obejrzała się przez ramię i mogłabym przysiąc, że na jej twarzy malowało się po­czucie winy. Nagle moje ręce pokryły się gęsią skórką i to wcale nie z powodu zimna panującego w kaplicy. Czyżby jakiś spisek?

- Cześć, dziewczyny! - powitała nas Cheyenne radosnym głosem. Zdecydowanie zbyt radosnym w zestawieniu z chło­dem, który zaczynał nas dzielić. - Kolacja dla absolwentów bę­dzie super. Zamierzam zgłosić się do komitetu do spraw menu. Babcia dała mi fantastyczny przepis na przepiórkę.

Cheyenne zawsze wykazywała dryg godny Marthy Ste­wart, z którym jednak się nie obnosiła od ubiegłorocznych świąt Bożego Narodzenia, kiedy zorganizowała imprezę w Bil— lings. Co ona knuła?

- Brzmi wspaniale - odpowiedziałam. - Coś nie tak z Astrid?

- Och, nic poważnego. - Cheyenne odwróciła się w stronę dziedzińca. - Po prostu tęskni za Barton i za Cole'em. Wiesz, że on nie wrócił z Francji? Zakochał się w tym kraju, kiedy był na wymianie uczniów, i zapisał się do tamtejszej szkoły.

- Naprawdę? Ale kicha - powiedziałam. Choć ani przez chwilę nie wierzyłam, że Astrid rozmawiała z Cheyenne o swo­im chłopaku.

-Taaa, ale Astrid wie o tym od miesięcy. Najwyższy czas, by o nim zapomniała. - Cheyenne pospiesznie zerknęła na swój złoty zegarek. - No cóż, muszę lecieć. Przed lekcjami powinnam coś kupić w sklepiku.

- No proszę! - zdumiałam się oczywistością jej wykrętu. O czym tak naprawdę rozmawiała z Astrid? Spiesząc się, Che­yenne wpadła na Ivy Slade i stanęła jak wryta. Spojrzenie, którym zmierzyła ją Ivy, mogłoby przeciąć dziesięć warstw stali. Cheyenne wbiła wzrok w ziemię i natychmiast pognała przed siebie. A Ivy dobre kilka sekund odprowadzała ją morderczym spojrzeniem.

No tak. Naprawdę nie pałały do siebie miłością.

- Wiem. Sama bliskość twojej osoby wytrąca ją z równowagi - zauważyła Sabine, sprowadzając mnie na ziemię. - Mo­że po prostu powinnaś ją zapytać, o co chodzi z nią i z Jo-shem. Zawsze twierdzę, że szczera rozmowa to najlepsze rozwią­zanie.

Moje serce zanurkowało do żołądka. Nawet o tym nie pomyś­lałam. Najnormalniej w świecie założyłam, że Cheyenne daje Astrid wskazówki dotyczące testu z Billings albo coś w tym ro­dzaju. Josh i ich rzekome migdalenie się w ogóle nie przyszło mi do głowy. Aż do tej chwili

-Jasne. Chyba masz rację - powiedziałam, nie chcąc dłu­żej drążyć tematu.

- Do zobaczenia na lekcjach! - Sabine pomachała mi na pożegnanie, po czym odeszła.

-Taaa. Do zobaczenia.

Czy Sabine miała rację? Czy Cheyenne naprawdę mnie uni­kała - a może nawet kopała pode mną dołki w Billings, bo podkochiwała się w Joshu?

- Oto i moja dziewczyna - szepnął mi do ucha Josh, obej­mując mnie ciepłym ramieniem. Wstrzymałam oddech i od­wróciłam się, by spojrzeć mu w twarz. Uśmiechnął się, a potem złożył mi na ustach długi, powolny pocałunek.

Kiedy się od niego odsunęłam, chciałam go zapytać. Po pro­stu zapytać, co sądzi o Cheyenne. Czy tego pierwszego ranka

rzeczywiście zafundowali sobie czute spotkanko na ławeczce. Nie chciałam jednak okazać się tego typu dziewczyną. Dziew­czyną, która zadaje swojemu chłopakowi żałosne, dociekliwe pytania. Dziewczyną, która jest zbyt mało pewna siebie, aby wierzyć, że jego oczy skierowane są wyłącznie na nią. Nie by­łam taka.

- Oto i mój chłopak - odpowiedziałam ze szczególnym na­ciskiem na „mój".

- Przecież wiesz - powiedział, splatając swoje palce z moimi. Właśnie. Ja wiedziałam. Musiałam się jedynie upewnić że

wie to także Cheyenne.






WŁAMANIE ZE WSPINACZKĄ

-1 co ja teraz pocznę? - jęczała Constance, siedząc na rattanowym dywaniku pośrodku mojego pokoju. Miała na sobie uroczą bluzę z kapturem z Harvardu, którą przysłał jej Whit, i parę szarych spodni do jogi, a włosy zaplotła w dwa długie warkocze. - Czego one właściwie chcą? Wiem, że nie możesz mi powiedzieć, ale... możesz mi powiedzieć?

Ledwie słyszałam, co mówiła. Byłam zbyt zajęta gapieniem się na nowy e-mail od Dasha, odpowiedź na moją wiadomość. Chwilami myślałam, że Dash już się do mnie nie odezwie. Że pewnie przysłał mi tamtą krótką, grzecznościową wiadomość, aby dać do zrozumienia, że tak naprawdę latem nie zaszło między nami nic poważnego. Ale nie: Dash natychmiast od­powiedział na mój e-mail. I ta wiadomość w pewnym sensie nawiązywała do tamtej nocy.

Być może ten cały Cromwell jest właśnie tym, czego potrzebu­je Easton. Teraz naprawdę żałuję, że nie mogę tam wrócić. Cieka­we, jaki będzie jego kolejny ruch.

"Teraz naprawdę żałuję". Zatem pamiętał, co powiedział tamtej nocy. A to oznaczało, że może również pamiętać, do czego prawie się posunął. Zastanawiałam się, czy przyjedzie na weekend absolwentów. Co się stanie, jeśli zachce mu się rozmawiać o tym, do czego omal nie doszło? Już na samą myśl czułam ucisk w żołądku. - Reed?

-Słucham? Przepraszam.

Zamknęłam okno poczty elektronicznej i obróciłam się na krześle. Skup się, Reed. Masz tu przed sobą prawdziwy dramat. Zapomnij o sprawach, które rodzą się wyłącznie w twojej głowie.

Dostrzegłam w Constance niemal taką samą desperację, ja­ką czułam rok wcześniej, kiedy w środku nocy Noelle kazała mi ukraść test dla Ariany. Miałam wrażenie, że znalazłam się w po­trzasku. Było mi źle. Rozpaczliwie chciałam zadowolić swoje przy­jaciółki, a równocześnie czułam się żałosna, wiedząc, że zrobię wszystko, aby je zadowolić. Jednak Constance na dodatek była blada. I zmizerniała. Jakby nie jadła przez cały dzień. Bo pewnie nie jadła. W ubiegłym roku dowiodłam, że jestem odważniejsza, niż mogłabym przypuszczać, ale Constance nie miała w sobie ani krztyny odwagi. Pewnie odchodziła od zmysłów.

- Constance, one po prostu chcą, abyś udowodniła, że prag­niesz tu być - wyjaśniłam jej, czując się bardzo mądra. Przynaj­mniej ubiegłoroczne doświadczenia na coś się przydały. - Tyl­ko o to.w tym wszystkim chodzi.

Rzecz jasna, w moim przypadku chodziło również o to, te Ariana chciała mnie trochę potorturować, ale nie było sensu poruszać tego wątku.

- Czy w takim razie nie mogłabym napisać im wiersza al­bo coś w tym rodzaju? - zażartowała, podciągając kolana pod brodę.

i Raczej nie.

- A co zamierza przynieść Sabine? - zapytała. - Mówiła ci?

- Właściwie nie wiem - powiedziałam, spoglądając na ide­alnie zasłane łóżko Sabine. Nie widziałam jej od popołudnia, gdy razem poszłyśmy do pani Ling, by zgłosić się do pomocy przy kolacji dla absolwentów. Nie było jej nawet w stołówce.

Wstałam i usiadłam naprzeciwko Constance. -Już ci mówiłam, jak włamać się do Heli Hall. Po prostu zabierz coś z gabinetu któregoś profesora.

- Ale to coś ma mieć swoją historię - powiedziała Con­stance, jeszcze mocniej ściskając kolana. - Poza tym nie mo­gę wyjść z bursy sama w środku nocy i włamać się do budyn­ku, Reed. Po prostu nie mogę. Dwa lata temu portier przy­łapał mnie, kiedy grzebałam w rzeczach za jego kontuarem, i po tym wszystkim zwymiotowałam przy Park Avenue. Jeśli mnie złapią, umrę. Najnormalniej umrę.

Nie wyglądało to najlepiej. W Billings nie było miejsca dla dziewczyny z wrażliwym żołądkiem. Ale musiało się znaleźć. Constance całym sercem pragnęła tu mieszkać. I to powinien być jedyny argument. Nie zamiłowanie do włamań połączo­nych ze wspinaczką. Zacisnęłam usta i również podciągnę­łam kolana pod brodę, naśladując jej pozę i usiłując coś wy­myślić.

- Dobra. Jak można zdobyć kawałek historii Easton, nie uciekając się do włamania?

-Josh! - zawołała Constance.

- Co Josh?

Zerknęłam na telefon, jakby Josh nadal tkwił na drugim końcu linii. Przed chwilą zakończyliśmy codzienną wieczorną rozmowę. Mnóstwo ckliwych tekstów, zbyt żenujących, by je powtarzać.

- Josh ma klucz do cmentarza sztuki, prawda? - szepnę­ła, chwytając mnie za rękę. - Myślisz, że pozwoli nam wypo­życzyć jakiś obraz?

- Eee... nie - powiedziałam. - Przykro mi. Po prostu nie chcę go w to wciągać. W ostatnich latach przeżył tyle drama­tów, że starczy mu chyba na całe życie. A gdyby wpadł w ta­rapaty, znienawidziłabym siebie.

-Jasne. - Constance wyglądała na przybitą. - Masz rację.

- Dobra, ale musi być ktoś, kto mógłby nam pomóc. Ktoś, kto wie o tej szkole więcej niż my. Ktoś, kto spędził tu po­nad rok.

Spojrzałyśmy na siebie i w tej samej chwili dotarto do nas najbardziej oczywiste rozwiązanie.

- Whit.

Oczy Constance rozbłysły jak światła hummera.

- Dlaczego od razu o tym nie pomyślałam?

- Zadzwoń do niego - powiedziałam. - Whit wie o tym miejscu dosłownie wszystko.

Constance podniosła się, wytarła spocone dłonie o spodnie do jogi i po raz pierwszy od rana wyglądała prawie normal­nie. Z torebki wyciągnęła komórkę i snickersa. Roześmiałam się, kiedy się w niego wgryzła. Kryzys zażegnany. Whittaker zaopiekuje się swoją dziewczyną. Teraz musiałam jedynie wy­myślić coś dla Sabine. I zrobiłabym to natychmiast, gdybym tylko wiedziała, gdzie ona się podziewa.

Drzwi do pokoju otworzyły się i Portia wsunęła do środka twarz wysmarowaną niebieską maseczką.

- Nie ma sprawy. Nie musisz pukać ani nic podobnego -oznajmiłam beznamiętnie.

Przewróciła oczami.

-Widziałaś Shy?

-Ostatnio na kolacji.

Portia jęknęła i uniosła komórkę.

- Ma wyłączony telefon, a obiecała mi pomóc z odżywką!

Poczułam dreszczyk niepokoju. Nie wiedziałam, co zamie­rzają odżywiać i nic mnie to nie obchodziło. Wiedziałam tyl­ko tyle, że Cheyenne i Sabine zaginęły w akcji. Jeśli Cheyen-ne miała jakieś niecne plany względem Sabine, zamierzałam się na nią wściec. Na poważnie.

- Whit! Cześć, to ja! - zapiszczała Constance w słuchawkę.

- Portia, czy mogłabyś zostawić nas same? - zapytałam nieco zdenerwowana.

Ostatnią osobą, której potrzebowałyśmy, była Portia przy­słuchująca się naszej rozmowie. Zmrużyła oczy i zmierzyła nas wzrokiem, instynktownie wyczuwając, że coś się święci, ale westchnęła z rezygnacją.

- Niech wam będzie. Jeśli spotkasz Shy, jestem u siebie.

- Będę pamiętać. - „Chyba", dodałam w duchu. Trzasnęła drzwiami i zniknęła. Teraz przez resztę wieczoru

musiałam już tylko gapić się na zegarek i czekać na Sabine.







WYPROWADŹ SIĘ Z BILLINGS

- Dlaczego ciągle zerkasz na zegarek? - zapytał Josh Constance, kiedy nazajutrz po południu drobnymi kroczka­mi posuwaliśmy się w kolejce w stołówce. - Szykuje się go­rąca randka?

Policzki Constance zaróżowiły się i biedaczka omal nie upuściła butelki z wodą.

-Nie, po prostu... przed lekcjami mam jeszcze zajrzeć na pocztę, więc muszę szybko wrzucić coś na ruszt.

- Po co ten pośpiech? - zainteresował się Josh. -Spodziewa się pilnej przesyłki - wyjaśniłam mu.

- Reed! Ciii! - syknęła Constance, blednąć. Jej oczy biega­ły na wszystkie strony, jakby bała się przyczajonych nieopo­dal duchów. - Nie możemy o tym rozmawiać poza... - spoj­rzała na Josha i udała, że się krztusi. Naprawdę brała na se­rio ten test z Billings.

- Constance, wyluzuj. Josh wie, o co chodzi - uspokoiłam ją. Wiedział, bo sama mu o tym powiedziałam. Jeszcze zanim

zostaliśmy parą. Zanim się dowiedziałam, że niektórzy ludzie traktują to niebywale poważnie.

- Zaczekaj. Mówicie o otrzęsinach? - syknął, a w jego nie­bieskich oczach pojawił się błysk. - Reed, co jest, u diabła?

No dobra. Pojechał trochę zbyt ostro. Constance skrzywi­ła się i posłała mi przepraszające spojrzenie.

- Muszę coś szybko zjeść - powiedziała, salwując się po­spieszną ucieczką.

- Co się z tobą dzieje? - zbeształam Josha. Chwyciłam kanapkę oraz jabłko i położyłam je na tacę.

Josh nigdy tak na mnie nie naskakiwał. Nigdy. Z drugiej stro­ny, od rana wydawał się trochę podenerwowany. Nawet te­raz miał nieco przekrwione oczy, a jego skóra była ziemista i zmizerniała. Bok szarego T-shirtu pokrywały plamy niebie­skiej i czerwonej farby, którą miał też za paznokciami. Pew­nie nie spał pół nocy, pracując nad nowym dziełem, a ran­kiem przysypiał na lekcjach.

- Przepraszam, po prostu nie mogę uwierzyć, że ten gów­niany obłęd nadal trwa - odpowiedział Josh. Wybrał trzy cia­steczka i sięgnął po miseczkę na jeden z rodzajów słodkich płatków, które jadał niemal podczas każdego posiłku. - My­ślałem, że to wszystko było tylko wymysłem...

Zamilkł i rzucił mi spojrzenie, jakby nie był pewien, czy ten temat nie jest przypadkiem zakazany. Westchnęłam.

- Noelle. Wiem - powiedziałam. - Najwidoczniej nie tylko ona miewa takie wymysły.

Wyglądało na to, że w otrzęsinach lubuje się także Che-yenne. Ale przynajmniej, wbrew moim obawom, ubiegłe­go wieczoru nie gnębiła Sabine. Sabine wróciła do bursy tuż przed zgaszeniem świateł, spędziwszy cały wieczór w biblio­tece, gdzie nadrabiała zaległości. Wyglądała zupełnie normal­nie, choć była trochę wyczerpana, i poszła prosto do łóżka, zanim zdążyłyśmy porozmawiać o teście z Billings. Nie miałam za to pojęcia, gdzie się podziewała Cheyenne ani kiedy wróciła do bursy

- Więc jeśli Constance chce zostać przyjęta do Billings, będzie musiała włączyć się do gry - ciągnęłam. - Na szczęś­cie ma po swojej stronie Walta Whittakera. Właśnie od nie­go jest ta paczka.

- Może w ogóle nie powinna marzyć, żeby przyjęto ją do Billings - zauważył rozgoryczony Josh. Nacisnął dźwignię po­dajnika płatków i napełnił miseczkę po sam brzeg. - Może tak naprawdę obydwie powinnyście się stamtąd wynieść.

- Słucham? - wydusiłam z siebie.

Chwycił kubek i postawił tacę przed maszyną do kawy, że­by napełnić go płynem.

- Mówię poważnie, Reed. Jaką właściwie masz korzyść z te­go, że tam mieszkasz? - szepnął Josh, rozglądając się wokół jak paranoik, choć jego słowa mógł usłyszeć tylko pracownik kawiarni, który układał grillowany ser pod podgrzewaczem. -Dobre rekomendacje? Świetne imprezy? Sama możesz zdobyć rekomendacje u nauczycieli, a na fajne imprezy zabiorę cię ja. Wiesz, wcale nie musisz babrać się w tym bagnie.

Dotknęłam diamentowego wisiorka na piersi, nie bardzo ro­zumiejąc, co Josh właściwie mówi. Wszyscy marzyli o miesz­kaniu w Billings. Mieszkanie w Billings oznaczało podziw. Oznaczało respekt. Oznaczało bycie najlepszą. Z czegoś ta­kiego nie można było ot tak zrezygnować. Nawet jeśli omal cię to nie zabiło.

- Nie mogę się przenieść - oznajmiłam. - nie chcę, by Constance, Sabine ani którakolwiek z nowych dziewczyn mu­siała się stamtąd wyprowadzać. ---„Może z wyjątkiem Missy i Lorny, ale po co to teraz wywlekać?", dodałam w duchu. - Uważam, że dzięki nim ten rok będzie zupełnie inny.

- Wątpię - powiedział Josh, podnosząc tacę. Poszedł sobie, a ja przystanęłam, czując ogarniającą mnie falę irytacji. Co z tego, że Josh był przemęczony? Mógł sobie darować złośli­wości. Nie miałam ochoty iść za nim i siedzieć z nim przy jed­nym stoliku, skoro zamierzał pozostać w takim nastroju.

Nadal się nad tym zastanawiałam, gdy jakieś dwie sekundy później obok przeszła Ivy. Zmierzyła mnie spojrzeniem swoich czujnych, czarnych oczu i oddaliła się z beznamiętną miną. O co jej właściwie chodziło? Prowadziła mentalny spis mojej garde­roby? Dostrzegając doskonałą okazję, by dać Joshowi szansę na ochłonięcie, powędrowałam za nią do stolika znajdujące­go się pod ścianą, gdzie od kilku dni samotnie jadała posiłki.

- Cześć - powiedziałam, stając naprzeciwko niej, gdy usiadła. Zerknęła na mnie.

- Witaj - powiedziała lekceważąco i oschle. Nie wywarła na mnie wrażenia. Radziłam sobie ze znacznie gorszymi re­akcjami.

-Jestem Reed Brennan - przedstawiłam się. -Wiem. Jesteś dziewczyną, przez którą zamordowano Tho­masa Pearsona. Od razu uszło ze mnie powietrze.

- Słucham? - wydusiłam z siebie.

-Jakiś problem? - Twarz Ivy była ucieleśnieniem czystej, nieskażonej niewinności. - To prawda, nie?

-Ja... - I tyle. Zabrakło mi słów. Jak, u diabła, miałam jej odpowiedzieć? Podeszłam do niej, żeby chwilę porozmawiać, żeby okazać uprzejmość dziewczynie, która nie ma tu przy­jaciół, może nawet zapytać, czy wie coś o Taylor. Sądząc po zachowaniu Ivy w szkole, nie należało oczekiwać uścisku ani ciepłego powitania, ale czegoś takiego w życiu się nie spo­dziewałam.

- Chciałaś coś? - zapytała, unosząc widelec, nadal bez cie­nia złośliwości.

- Nie - powiedziałam, - Chyba już nic.

Wpatrywała się we mnie. Ja też się na nią gapiłam, chcąc pokazać, że wcale się nie przejmuję jej zachowaniem. Że choć wydaje się niegrzeczna, dziwna i mroczna, nie zdołała mnie zastraszyć. Byłam dziewczyną z Billings. To ja traktowałam lu­dzi z góry, nie Ivy.

-Jeśli nic - mówiła powoli, jakby zwracała się do osoby o bardzo niskim ilorazie inteligencji - to chyba powinnaś już sobie pójść.

Cholera. Miała rację. Co zamierzałam robić: tkwić tak przez cały dzień?

- Dobra - odpowiedziałam z resztką godności, którą uda­ło mi się z siebie wykrzesać. Potem, odprowadzona skupio­nym, bezczelnym spojrzeniem ciemnych oczu Ivy, wycofałam się do swojego stolika.






PODPROWADZONY

W eastońskiej bibliotece panowała cisza, nie licząc dobie­gających z niedaleka odgłosów odkładania książek na półki. Było tak cicho, że wszyscy słyszeliśmy, jak Josh stuka stopami w podłogę. Czasami mu się to zdarzało. Był wiercipiętą.

- Musisz do toalety? - zapytała go Cheyenne, uśmiecha­jąc się zaczepnie.

Nie rozmawiaj z nim. Nawet na niego nie patrz". Stopy Josha uspokoiły się.

- Nie. Przepraszam.

Posłała mu wymowne spojrzenie - jakby dzielili jakiś dow­cip dla wtajemniczonych - a potem wróciła do swoich notatek. Miałam ochotę podnieść trzykilogramowy podręcznik i rąb­nąć ją w głowę. Z drugiego końca stołu Sabine spojrzała na mnie tak, jakby chciała powiedzieć: „A widzisz?".

To tylko twoja wyobraźnia. Przecież to Cheyenne. Flirciara. I może nawet jest zainteresowana Joshem, ale to wcale nie oznacza, że Josh jest zainteresowany Cheyenne.

Ale jak mogła grać w tak otwarte karty w mojej obecności? Nie wspominając o obecności Treya, który siedział obok Sabine,

tak głęboko wbity w krzesło, że jego tyłek wisiał pewnie w powietrzu. Od czasu do czasu Trey rzucał w stronę Cheyenne mordercze spojrzenia, a ja zastanawiałam się, co ta­kiego doprowadziło do ich rozstania. I dlaczego, na Boga. Trey siedział razem z nami, skoro przebywanie w towarzystwie Cheyenne najwyraźniej doprowadzało jego krew do wrzenia.

Stopy Josha znów zaczęły postukiwać. Gage wydał jęk zniecierpliwienia.

- Koleś, chyba musisz lepiej dobrać dawki leków - powie­dział, rzucając pióro na biurko. Przeczesywał swoje supernażelowane włosy, dopóki nie zaczęły sterczeć w górę. - Prze­stań napieprzać w tę podłogę!

- Koleś, są z nami panie - zbeształ go Trey

- No właśnie, pocałuj mnie w dupę, stary - dodał Josh, lecz przestał tupać.

Dotknęłam jego przedramienia, a on odpowiedział mi wy­muszonym uśmiechem.

- Wszystko gra? - zapytałam,

-Taaa. Po prostu denerwuję się egzaminem. - Odłożył ołó­wek i mocno potarł dłońmi twarz. Kiedy znów na mnie spoi rzał, miał zaczerwienioną skórę. - Chyba potrzebuję przerwy - szepnął. - Odwróć moją uwagę.

Uśmiechnęłam się zadowolona, czując się potrzebna.

- Wspominałam ci, że razem z Sabine zgłosiłyśmy się do obsługi kelnerskiej?

- Doskonale - prychnął Gage. - W końcu będziesz mogła włożyć robocze ciuchy.

Cheyenne roześmiała się, lecz szybko zatuszowała to udawanym kaszlem. Postanowiłam nie zwracać na nich uwag i zerknęłam na Sabine. Tego typu komentarze musiały zabić jej zauroczenie. Mimo to ciągle rzucała rozanielone spojrze­nia w stronę Gage'a. Może nie łapała językowych niuansów? Westchnęłam i skupiłam się na czymś innym.

- Ty też powinieneś zapisać się na kelnerowanie, spędzi­my ten wieczór razem - powiedziałam do Josha, ściskając go za ramię.

- Właściwie zapisaliśmy się już do komitetu do spraw me­nu - powiedział Josh, chwytając obydwa końce ołówka, jak­by zamierzał go złamać.

- My? - zdziwiłam się. Poczułam w gardle ten paskudny, kwaśny smak.

-Taaa, sorki. Normalnie podprowadziłam ci chłopaka - po­wiedziała Cheyenne, muskając drugą rękę Josha.

Postąpiłabym źle, gdybym połamała jej wszystkie palce?"

Spojrzałam na Sabine. Udawała, że skupia się na lekturze, ale wytrzeszczyła oczy. Doskonale wiedziała, co się dzieje.

- Komitet do spraw menu? - zapytałam Josha, mając na­dzieję, że w jego uszach brzmi to mniej piskliwie niż w mo­ich. - Dlaczego?

Wzruszył ramionami.

- Rozmawialiśmy o tym na zajęciach z literatury i po pro­stu uznaliśmy, że fajnie byłoby zrobić coś razem.

- Razem? - powtórzyłam.

- Razem ze wszystkimi uczniami czwartej klasy - wyjaśniła Cheyenne z wyższością, by wyraźnie podkreślić, że należą do grona, które dla mnie jest zamknięte. - To nasz ostatni rok. Chcemy spędzać wspólnie jak najwięcej czasu.

- Mniej więcej - dodał Josh.

- Aha. - To chyba miało sens. Ale dlaczego nie przyszło mu do głowy, że fajnie byłoby zrobić coś ze mną? Że dla nas też to to ostatni rok?

- Lepiej do tego przywyknij, Reed. Szykuje się mnóstwo imprez dla czwartoklasistów - powiedziała Cheyenne, notu­jąc coś w zeszycie. - Ale nie martw się o Josha. Dopilnuję, żeby nie czuł się samotny

Josh zerknął w jej stronę i obydwoje się roześmiali. Poczu­łam tak gorącą falę gniewu i zazdrości, że mogłaby ona zwę­glić cafą bibliotekę i wszystkich obecnych w niej ludzi. -Ja z wami pokelneruję - zaoferowaf Trey.

- Tak? - zapytałam.

- Tak. Ja, dla odmiany, nie mam najmniejszej ochoty uczestniczyć w imprezach dla czwartoklasistów. - Trey posłał Cheyenne drwiące spojrzenie. Spojrzenie, które nie uszto jej uwagi. - Jutro się zapiszę.

- Super.

- Doskonale, Trey - powiedziała Cheyenne zaczepnym to­nem. -I tak mam już mnóstwo pomocników.

Na widok władczego spojrzenia, które rzuciła Joshowi, po­czułam skurcz w stopach. Musiałam coś powiedzieć. Cokol­wiek. Ale co mogłam powiedzieć, nie wychodząc równocześnie na dziewczynę owładniętą paranoją i zazdrością? Jak to moż­liwe, że bez względu na wszystko ostatnie słowo zawsze na­leżało do Cheyenne?









POKAZ

W sobotni wieczór siedziałam na sofie w salonie, wciśnię­ta między Rose i Portię, która nie mogła przestać poprawiać fryzury i przy okazji trącać mnie łokciem. Przed kominkiem stało w szeregu pięć spośród sześciu nowych lokatorek Bil­lings - czy też potencjalnych lokatorek Billings, jak uparcie nazywała je Cheyenne, choć już z nami mieszkały - a przed każdą z nich na podłodze leżał fant przykryty prześcieradłem lub schowany w torbie.

Constance przygryzała usta i wpatrywała się we mnie z tłu­mioną radością. W odpowiedzi zdołałam jedynie wysilić się na uśmiech. Za bardzo martwiłam się o Sabine, która, nie wiedzieć czemu, jeszcze się nie pokazała.

- Gdzie ona jest? - nerwowo zapytała Rose.

- Nie mam pojęcia - odpowiedziałam.

W ciągu ostatniej doby wielokrotnie zapewniała mnie, że sprawę testu ma już załatwioną, choć nie miałam poję­cia, w jaki sposób. Może po prostu postanowiła się katapul-tować. Może, podobnie jak Josh, uważała, że nie warto się wysilać.

- No cóż. Miały być siedemdziesiąt dwie godziny, a upły­nęły siedemdziesiąt dwie godziny i dwie minuty - powiedzia­ła Cheyenne. - Moim zdaniem czas zaczynać.

Dokładnie w tej chwili trzasnęły frontowe drzwi i do środka wbiegła zdyszana Sabine. W dłoni trzymała wielki, czarny zwój.

- Już skończyłyście? - wręcz krzyknęła z przerażenia. -Spóźniłam się?

Wszyscy spojrzeli na Cheyenne. Jej wyprostowana sylwet­ka jakimś cudem wyprostowała się jeszcze bardziej. Delekto­wała się władzą. - Żeby to był ostatni raz - powiedziała oschle. Odetchnąwszy z ulgą, Sabine ruszyła, by zająć miejsce na końcu szeregu, obok Astrid, lecz Cheyenne zatrzymała ją.

-Nie, nie. Stań tutaj - powiedziała, wpychając Sabine mię­dzy Kiki i Constance.

O co tu chodziło? Zerknęłam na Rose, która wzruszyła ramionami. Po prostu Cheyenne zachowywała się jak żąd­na władzy Cheyenne. Teraz, kiedy już wszyscy byli na swo­im miejscu, Tiffany pstryknęła fotkę całej zdenerwowanej grupce.

- Zaczynajmy - powiedziała nasza przywódczyni, stając przed szeregiem. - Lorna? Co nam przyniosłaś?

Lorna głośno przełknęła ślinę i spojrzała na Missy, która znacząco zacisnęła usta, by okazać jej wsparcie. Lorna po­spiesznie odchrząknęła, sięgnęła do torby od Neimana Mar-cusa i wyciągnęła małą złotą tabliczkę, wybrzuszoną z jednej strony i trochę podrapaną. Na tabliczce widniał napis:

KU PAMIĘCI ROBERTA ROBERTSONA

ROCZNIK 1935


Kilka dziewczyn wokół mnie parsknęło śmiechem. Błysnął flesz aparatu Tiffany.

- Ukradłaś tabliczkę Wielkiego Bubby? - zapytała Cheyenne beznamiętnym tonem.

- To część historii Easton. - Głos Lorny był ledwie piśnięciem.

Wielki Bubba to ogromny dąb rosnący przed kaplicą, któ­rego nazwano tak na cześć zmarłego eastończyka - Rober­ta Robertsona. Lorna ukradła dowód upamiętniający to wy­darzenie.

Cheyenne prychnęła:

- Cóż, mamy za sobą niefortunny początek.

Lorna pobladła i włożyła tabliczkę do torby. Choć drżała jej broda, zdołała powstrzymać się od płaczu. Nagle, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zrobiło mi się jej żal. Właściwie Lorna zawsze pozostawała jedynie pachołkiem Missy. 1 może jej wy­stąpienie rzeczywiście nie wywarło ogromnego wrażenia, ale przynajmniej się starała.

- Missy, zobaczmy, czy stać cię na coś więcej - powiedzia­ła Cheyenne, podchodząc do wielkonosej dziewczyny.

- Och, stać - zapewniła ją Missy.

Fajnie. Jak na najlepszą przyjaciółkę Lorny trochę za bar­dzo się nadęła. Sięgnęła do torebki i wyjęła małą, oprawioną w skórę książeczkę. Z miejsca opadła mi szczęka. Rose wsta­ła, żeby lepiej widzieć.

-Czy to jest...

- Oryginał podręcznika Easton Academy. - Cheyenne naj­widoczniej była pod wrażeniem. I słusznie. Oryginał podręcz­nika trzymano pod kluczem, w hermetycznie zamkniętej gab­locie głównego hallu eastońskiej biblioteki.

- Cóż za szelmowskie zagranie, Miss - pochwaliła ją Portia.

- Mam pewne znajomości - odpowiedziała zadowolona z siebie Missy. Stojąca obok niej Lorna zzieleniała z zazdrości.

- No, no. Poprzeczka powędrowała nieco wyżej. - Che­yenne oddała Missy podręcznik. - Kiki? Teraz ty.

Żując gumę, Kiki zrobiła balona, odwróciła się i podniosła z poćłogi przedmiot, który wyglądał na ciężki. Położyła go na stole i odwinęła niebieskie prześcieradło. Wszystkie dziewczy­ny w pokoju wydały zduszony okrzyk. Był to mały, szary, kwa­dratowy kamień z wyrytą datą 1858. Cyfry były tak wytarte, że ledwie widoczne. Leżał przed nami kamień węgielny Gwen­dolyn Hall, pierwszego szkolnego budynku Easton Academy.

- Kiki, coś ty zrobiła? - nie mogłam powstrzymać zdumienia.

- To nic takiego - wzruszyła ramionami, po czym znów zro­biła balona. - Potrzebowałam tylko łomu. Od razu wyskoczył. Ten budynek i tak popada w ruinę.

- Podoba mi się ta dziewczyna - powiedziała Tiffany, strze­lając kilka fotek.

-Tiff, może lepiej to odłóż. - Cheyenne uniosła dłoń.

Po raz pierwszy odniosłam wrażenie, że Cheyenne wątpi w sens swojego testu. Wszystkie dziewczyny spoglądały na Kiki z mieszanką respektu i strachu. Kiki wróciła do szeregu i ponownie zrobiła balona.

- Racja - przyznała Tiffany, chowając aparat za plecami.

- Doooobra - powiedziała Cheyenne. - Sabine? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy uda ci się przebić Kiki.

Sabine podniosła głowę i rozwinęła swój zwój. Był to jeden z czarnych proporców, które na co dzień wisiały między witra­żowymi oknami kaplicy. Wyhaftowano na nim datę 1984 oraz nazwiska Susan Llewelyn i Gaylorda Whittakera. Nie miałam pojęcia, jak można było go ściągnąć bez drabiny i czyjejś po­mocy. Imponujące.

Cheyenne długo się przyglądała zdobyczy Sabine. - Co to takiego?

- To proporzec z uroczystości wręczenia dyplomów w 1984 roku - wyjaśniła Sabine. - Poszperałam w historii Billings i od­kryłam, że Susan Llewelyn jest jedną z naszych byłych miesz­kanek i zasiada w Radzie Dyrektorów. W tamtym roku wygła­szała mowę pożegnalną. Zatem to nie tylko historia Easton, lecz również historia Billings.

Rose rzuciła mi znaczące spojrzenie, jakby chciała powie­dzieć: całkiem nieźle. Zgadzałam się z nią w stu procentach.

- Kim jest Gaylord Whittaker? - zapytałam. - To jakiś krewny...

- Wujek Whita - wyrwała się Constance. - Wszyscy na­zywają go Guy.

Portia parsknęła śmiechem i poprawiła fryzurę, trącając mnie łokciem w policzek.

- Au - zaprotestowałam.

Rzuciła mi spojrzenie, jakbym to ja jej przeszkadzała, i nabzdyczona odsunęła kolana w drugą stronę.

- Dobra, idziemy dalej - zarządziła Cheyenne, odchodząc od Sabine.

Zacisnęłam pięści. I to wszystko? Żadnych komplemen­tów, nic? Czy Cheyenne nie pojmowała, jak trudno włamać się do kaplicy i ściągnąć proporzec ze ściany? Nie wspominając o dodatkowym wysiłku badawczym. Poza tym Sabine ani ra­zu nie poprosiła mnie o pomoc. Jeśli to nie był materiał na­dający się do Billings, to nie wiem, co nim było.

- Constance? - spytała Cheyenne.

Constance zerknęła na mnie i podniosła z podłogi wielką torbę na zakupy Barneysa. Nie zdradziła mi, co jej przysłał Whittaker. Chciała, żeby to pozostało niespodzianką. Posyłając mi uśmiech, sięgnęła do środka, ale cokolwiek tkwiło w tor­bie, utknęto tam na dobre, psując jej efektowny show. Che­yenne przewróciła oczami i cmoknęła z niesmakiem, co kom­pletnie wytrąciło Constance z równowagi. W końcu po pro­stu rozdarta torbę i naszym oczom ukazała się jej zawartość. Na drewnianym wieszaku wisiała granatowa marynarka z her­bem Easton na piersi, krawat w granatowo-żółte pasy i sta­ra granatowa czapka.

- No. no. Nieźle - powiedziała stojąca za moimi plecami Tif­fany. - To jeden ze starych mundurków Easton. prawda?

- Z początku dwudziestego wieku - potwierdziła Constance. Ktoś zagwizdał z wrażenia.

- Ciężko znaleźć coś bardziej związanego z naszą historią -zauważyła Rose.

Constance rozpromieniła się.

- Taaak. Ale wiesz co? Ciekawe, jak to zdobyłaś? - Che­yenne zgromiła Constance spojrzeniem. A Constance cofnęła się o krok, jakby z twarzy Cheyenne naprawdę bił żar.

-Jakiś problem? - wtrąciłam się.

- Chyba wyraźnie zaznaczyłam, że kandydatki nie mogą korzystać z cudzej pomocy - Cheyenne zerknęła na mnie. -Znalazłaś to na terenie kampusu? - zwróciła się do Constance.

.Nie odpowiadaj" - zawołałam w duchu. - .Powołaj się na piątą poprawkę do konstytucji".

- N-nie - wyznała Constance.

- No więc skąd to masz? - Cheyenne splotła ręce na piersi. -Od swojego chtoptasia?

- Cheyenne - powiedziałam ostrzegawczym tonem.

- Właściwie ciężko nazwać Whita chłoptasiem - zażartowała London.

- Daj jej spokój - powiedziałam stanowczo.

- Prawdę mówiąc, Cheyenne, właściwie nigdy nie powie­działaś, że dziewczyny muszą coś ukraść. Kazałaś im tylko przynieść coś związanego z Easton - zauważyła Rose. - Sa­me założyły, że chodzi o kradzież.

Uwaga Rose jak zwykle okazała cię celna. Takie wsparcie wyraźnie pokrzepiło Constance. Chwyciła wieszak i podnio­sła głowę.

Cheyenne spojrzała na Rose spod przymrużonych powiek i jej nozdrza zadrżały z gniewu.

-To nie zmienia faktu, że poszła na łatwiznę. I jestem pew­na, że jej koleżanki neofitki wcale tego nie pochwalają.

W rzeczywistości żadna z nich nie przejęła się sprawą, do­póki Cheyenne nie dała im do zrozumienia, że powinny się nią przejąć. Wówczas Lorna i Missy bez zastanowienia prychnęły w kierunku Constance. Z kolei Kiki przyglądała się zabytko­wej eastońskiej czapeczce, rozmyślając pewnie, czy nie mo­głaby zwędzić dla siebie podobnej, a Sabine po prostu stała ze współczującą miną.

W końcu Cheyenne odwróciła się i stanęła naprzeciw Astrid. -1 wreszcie ostatnia, ale nie mniej ważna kandydatka. Astrid spojrzała na nas z wahaniem. Czyżby była zdener­wowana? Potem spuściła głowę i przykucnęła. Podniosła naj­widoczniej ciężki i nieporęczny obiekt owinięty grubym ko­cem, a następnie położyła go na podłodze pośrodku pokoju. Dziewczyny za mną wstały, by lepiej widzieć. Astrid podnios­ła koc i odsunęła się. Pod spodem leżał stary, pokryty paty­ną, miedziany dzwon. Taki, jakiego używano w Małym domku na prerii, wzywając dzieci do szkoły.

- OMB - powiedziała Portia dramatycznym tonem, co zna czyło: O mój Boże.

- Jak go zdobyłaś? - zapytała Tiffany

- Oto coś, na co czekałam - z dumą oznajmiła Cheyenne, choć Astrid stała ze wzrokiem wbitym w podłogę.

- Niemożliwe - powiedziała London, kucając, żeby lepiej obejrzeć miedziany dzwon. - To nie może być oryginał. To

pewnie podróbka. - Podróbka szkolnego dzwonu? - parsknęła Tiffany. - Eee... dziewczyny - wtrąciłam się. - Co to takiego? - To Stary Dzwon - oznajmiła Cheyenne z uśmiechem. -Wisiał w wieży Gwendolyn Hall w latach 1838-1965, ale po­tem odkryto, że jego mocowania zupełnie spróchniały i zo­stał usunięty. Od tamtej pory leży pośrodku stołu w sali Ra­dy Dyrektorów.

Tylko taka tradycjonalistka jak Cheyenne mogła znać każ­de słowo z oficjalnej historii Easton Academy.

Spojrzałam na Astrid ze zdumieniem. Ja nie miałam nawet pojęcia, gdzie znajduje się sala Rady Dyrektorów. Jak Astrid dowiedziała się o dzwonie? Jak udało jej się tam dostać i wy­nieść coś tak wielkiego?

- Do diabła, dziewczyno - uśmiechnęła się London. - Od­ważna jesteś.

-Jak to zrobiłaś? - zapytała Tiffany.

- Pewnie teraz odpadają ci ręce.

Nagle salon wypełnił się paplaniną, bo wszyscy zebrali się wokół Astrid, by jej pogratulować i podziwiać dzwon.

- Skąd wiedziałaś o jego istnieniu? - zapytałam. Ja prze­cież nigdy wcześniej o nim nie słyszałam.

-Ja... no, ja... przeczytałam o nim - powiedziała Astnd i zaczerwieniła się, zerkając na Cheyenne.

W jednej chwili prawda uderzyła mnie w głowę jak ko­wadło. Cheyenne jej pomogła. To o tym rozmawiały na swo

jej szeptanej konferencji w kaplicy. To dlatego Cheyenne do­pilnowała, by Astrid wystąpiła na samym końcu. Wiedziała, że dzwon zapewni imponujący finał. Przed chwilą naskoczy­ła na Constance, która skorzystała z czyjejś pomocy, a sama od początku do końca wyręczyła Astrid.

Spojrzałam na Cheyenne, a ona na mnie, zdemaskowana. Już miałam otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, kiedy ona klasnęła w dłonie, by zwrócić na siebie uwagę.

- No, no, no. Muszę powiedzieć, że niektóre z was wy­warły na mnie wrażenie - oznajmiła Cheyenne, kiedy ucichł gwar. Chciałam coś powiedzieć. Naprawdę chciałam. Prag­nęłam jednak uniknąć zawstydzania Astrid, którą napraw­dę lubiłam i która stała teraz z głową spuszczoną tak ni­sko, że pewnie czuła woń swoich stóp. Dlatego ugryzłam się w język.

- Astrid, Missy, Kiki, dobra robota. Naprawdę dołożyły­ście wszelkich starań, by nam zaimponować. Dziękuję wam za to. Co do reszty... - Cheyenne spojrzała na Lornę, Con­stance i Sabine. - Nie wiem nawet, co powinnam powiedzieć. Chyba tylko: mogło być lepiej.

Constance skuliła się i oparła o ścianę. Sabine zacisnęła zęby. Lorna mocno oplotła się rękami. Wtedy zrozumiałam: na długo przed wymyśleniem testu Cheyenne postanowi­ła, że trzy osoby go zdadzą, a trzy nie. Astrid była jej przy­jaciółką i rodzina Astrid pijała herbatkę z księciem Willia­mem. Missy miała Billings we krwi. Kiki była jedną z najbystrzejszych dziewczyn w pierwszej klasie i absurdalnie bogatą córką magnata komputerowego. Wszystkie idealnie nada­wały się na materiał godny Billings. Za to Lorna była nie­atrakcyjnym popychadłem, Constance wydawała się słodka i skromna, a Sabine - no cóż - przyjaźniła się ze mną. Nie

widziałam innego powodu, dla którego należało ją odrzucić. Oprócz tego, że nie była materialistką i wobec ludzi zacho­wywała się uprzejmie.

- Cheyenne, daj spokój - powiedziałam. Kompletnie mnie zignorowała.

- Każdy ma na tym świecie swoje miejsce, dziewczęta.

Wy trzy powinnyście chyba poważnie się zastanowić, czy na­prawdę warto pchać się gdzieś, gdzie najwyraźniej nie pa­sujecie.

Constance spojrzała na mnie załzawionymi oczami. Mia­łam ochotę wydrzeć Cheyenne serce, żeby zobaczyła, jak czu­ją się te dziewczyny, słysząc jej słowa.

- Dzisiaj wieczorem musicie odnieść te rzeczy na swoje miejsce - zarządziła Cheyenne.

- Słucham? - wybąkała Astrid.

- Mówiłaś, że chcesz nimi ozdobić salon - dodała Sabine. -Jakby można było ozdobić salon kradzionymi fantami.

Uważacie mnie za idiotkę? - oburzyła się Cheyenne. - Ktoś zacznie szukać tych rzeczy, a przecież nie może ich znaleźć w naszym salonie. Oczekuję, że do rana każdy z tych przed­miotów wróci na swoje miejsce. Oczywiście, w niektórych przypadkach wymaga to jedynie wezwania kuriera - rzuci­ła Constance złośliwe spojrzenie. - Powodzenia! - zaświergotała.

London, Vienna. Portia i Wika innych dziewczyn roześmiało się na widok oszołomionych min nowicjuszek. opuszczając sa­lon w ślad za Cheyenne. Constance odwróciła się do ściany by ukryć toy, a Lorna wybiegła frontowymi drzwiami. Nigdy nie lubiłam tej dziewczyny ale w tamtej chwili jej współczu-łam. Współczułam im wszystkim. Nawet tym, które zdoby­ły uznanie Cheyenne. Musiały jeszcze raz wymknąć się potajemnie z bursy. I potem znów się włamać. A w przypad­ku Lorny i Kiki, odnieść rzeczy, które prawdopodobnie zosta­ły już nieodwracalnie zniszczone.

Nigdy nie pragnęłam nikogo udusić bardziej niż w tam­tej chwili Cheyenne. A biorąc pod uwagę moją przeszłość, to nie byle co.







GŁOSOWANIE

Obudziłam się w środku nocy. kiedy czyjaś dłoń zasłoniła i usta. Serce załomotało mi w piersi i próbowałam krzyczeć, lecz zdołałam wydusić z siebie jedynie stłumiony jęk. Błys­nęła latarka, oświetlając twarz Tiffany. Przestałam się szamo­tać. Spojrzałam na nią zdezorientowana. Miała na sobie zbyt duży T-shirt i jedwabne spodnie od piżamy. Uniosła palec do ust i wskazała łóżko Sabine. Zerknęłam w tamtą stronę. Sabine spała jak kamień.

- Chodźmy - szepnęła Tiffany, odsuwając dłoń.

- Dokąd? - wyrzęziłam.

Lekko przechyliła głowę. W drzwiach stały Rose i Portia. Portia miała na sobie zieloną, jedwabną koszulę nocną, któ­ra sięgała podłogi. Rose - kusą piżamkę od DKNY Obydwie trzymały migoczące świeczki. Zapowiadało się interesują­co. Wstałam, wsunęłam stopy w kapcie i wyszłam na kory­tarz. Tiffany cicho zamknęła za nami drzwi. Portia wcisnęła mi w dłoń świeczkę, po czym ją zapaliła. Drugą wręczyła Tif­fany Na dole słyszałam kroki i ściszone głosy

- Co się dzieje?

- Mamy głosowanie - wyjaśniła mi Rose. „Głosowanie? Naprawdę będziemy urządzać tę szopkę? Na­prawdę będziemy udawać, że sprawujemy kontrolę nad tym, kto tu mieszka, a kto nie? I dlaczego, u diabła, nic o tym nie wiedziałam?"

- Hej, dziewczyny! - z dołu dobiegł czyjś szept. - Czeka­cie na grawerowane zaproszenie? Idziemy!

Podreptałyśmy gęsiego na dół i weszłyśmy do hallu. My­ślałam, że pójdziemy do salonu, ale moje przyjaciółki skręciły w lewo, oddalając się od pogrążonego w ciemności miejsca spotkań. Ruszyły ku drzwiom na zapleczu, które, odkąd się tu wprowadziłam, były zamknięte i zapieczętowane.

- Dokąd idziemy? - szepnęłam.

Nikt mi nie odpowiedział. Portia skręciła za rogiem, pro­wadząc nas za schody, i w końcu zrozumiałam. Piwnica. Po raz pierwszy, odkąd zamieszkałam w Billings, drzwi do piw­nicy były otwarte.

- Idziemy do kotłowni? - zapytałam. Była to przecież jedy­na „atrakcja", która się tam znajdowała. A przynajmniej tak mi powiedziano.

Ktoś zachichotał. Portia rzuciła mi przez ramię spojrzenie mówiące: „Jesteś kretynką", i ruszyłam w dół skrzypiących schodów, osłaniając dłonią płomień świeczki. Gdy podeszłam do szczytu schodów, ujrzałam przed sobą sześć ufryzowanych głów idących na dół oraz stare ściany z cegieł, które oświet­lał leciutki płomień świec. Nie miałam pojęcia, co mnie cze­ka w piwnicy.

Nie wiedzieć czemu, serce zaczęło łomotać mi ze strachu. Choć może nie było to takie głupie, biorąc pod uwagę, co w przeszłości spotykało mnie ze strony dziewczyn z Billings.

i Co jest na dole? - szepnęłam przez ramię do Rose.

- Lochy - odszepnęła mi na ucho. Żartowała. Ale wcale nie poczułam się lepiej.

Portia była już pięć kroków przede mną. Gdy schodziła po schodach, jej koszula nadymała się z tyłu. Tiff i Rose czeka­ły za moimi plecami. Mogłam się ruszyć albo zostać tam na zawsze. Ruszyłam się.

Dygotały mi kolana, kiedy z wahaniem szłam nieznanymi i nierównymi schodami. W jednej chwili temperatura spad­ła o piętnaście stopni. Zadrżałam w piżamie, a płomień świe­cy niemal zgasł. Pospiesznie go osłoniłam, tak jak Portia, i wstrzymałam oddech.

Na końcu schodów zobaczyłam wielkie drzwi zbite z de­sek. Otwarte. A za nimi ciemno jak w grobie. Moje współloka­torki utworzyły krąg pośrodku pomieszczenia wyglądającego na małą, lodowatą izbę. Uderzyłam palcem o coś twardego i zaklęłam pod nosem. Z rwącym bólem stopy pokuśtykałam do środka i zajęłam miejsce obok Portii. Dokładnie naprze­ciwko mnie stały Vienna, London i Cheyenne. Gdy tylko zna­lazłyśmy się w środku, Tiffany zamknęła wielkie drzwi, które głośno zaskrzypiały.

Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że mogę cierpieć na klaustrofobię. Wyglądało na to, że chyba na nią cierpię. Czu­łam tętno w każdym skrawku ciała. Gdzieś niedaleko nieustannie kapała woda. Z tyłu moja łydka przywierała do jakiegoś pudła albo krzesła. Nie miałam pojęcia, co to takiego. Panowała tak wielka ciemność, że nie widziałam czubka swego nosa.

- Witajcie, siostry z Billings, w naszym wąskim gronie -powiedziała Cheyenne z dumą.

Serce zabiło mi mocniej z podniecenia.

- Wiele lat temu nasze siostry zapoczątkowały tę trady­cję, rytuał, który towarzyszy, jakże ważnemu dla nas, wyborowi mieszkanek Billings. Dziś w nocy kontynuujemy ten zwy­czaj - powiedziała Cheyenne z błyskiem w oku. - Moje panie, zajmijcie miejsca.

Wszystkie usiadły. Wahałam się chwilę, nic nie widząc w tych ciemnościach, ale poszłam za ich przykładem. Ude­rzyłam tyłkiem o poręcz krzesła, po czym osunęłam się na twarde siedzisko. Przygryzłam usta, by powstrzymać okrzyk bólu. Cheyenne wystąpiła naprzód w ślicznej, białej ko­szuli nocnej obrąbionej misternym ściegiem. Płomień jej świecy oświetlił staromodną srebrną lampę naftową tkwią­cą na stole pośrodku kręgu. Gdy Cheyenne ją zapaliła, ujrzałam wszystko skąpane w słabym świetle. Dziesięć twa­rzy. Dziesięć krzeseł. Sześć sztalug ustawionych pod ścianą, a przed nimi sześć czarnych miseczek z laki. W każdej mi­seczce zdjęcie jednej ze śpiących na górze nowych dziew­czyn. Obok poręczy krzesła znalazłam dwie płytkie miseczki. W prawej spoczywało sześć czarnych, marmurowych ku­lek. W lewej - sześć białych. Tuż obok prawej miseczki stał srebrny świecznik. Poszłam za przykładem Portii i ustawi­łam w nim swoją świecę.

- Będę wywoływać was wszystkie po kolei - powiedziała Cheyenne. - Kiedy usłyszycie swoje imię, wstańcie i do mi­seczki każdej z potencjalnych sióstr włóżcie jedną kulkę. Bia­łą, jeśli chcecie ją przyjąć, czarną - jeśli odrzucić. Zaczniemy od Portii Ahronian. Portia, wystąp, proszę.

Bacznie obserwowałam ją kątem oka. Wybrała trzy bia­łe kulki i trzy czarne. Co za szok. Byłam ciekawa, gdzie wy­lądują. Portia powoli przeszła przed rzędem zdjęć, jakby głę­boko się zastanawiała. Gdy już oddała głos, wróciła na miej­sce i usiadła.

- Dziękuję, Portia - powiedziała Cheyenne. - Reed Brennan?

Kolejność alfabetyczna, tak?" Przynajmniej raz nie by tam na szarym końcu. Chwyciłam wszystkie białe kulki, szurając paznokciami o drewno, na wypadek gdyby ktokolwiek wątpił w moje zamiary. Wrzucenie ich do miseczek zajęło mi dwie sekundy, choć krótko wahałam się przed zdjęciem Missy. Nie miałam zamiaru nikogo dyskryminować, nawet jej. Chciałam coś zamanifestować. Każda z nowych dziewczyn zasługiwała na szansę zamieszkania w Billings.

Przechodząc obok Cheyenne, wyzywająco spojrzałam jej w twarz. W odpowiedzi przewróciła oczami.

Głosowanie przebiegło szybko. Wyglądało na to, że każda z nas podjęła decyzję, zanim weszła do tego pomieszczenia. Gdy było po wszystkim, Cheyenne zbliżyła się i uniosła mi­seczkę Astrid. Wysypała kulki na czarną chustkę obok lampy. Dziesięć białych kulek.

-Astrid Chou została przyjęta jednogłośnie.

Wokół pojawiły się uśmiechy zadowolenia. Cheyenne po­deszła do miseczki Kiki. Znalazła się tam jedna czarna kulka. Poza tym - same białe.

- Kiki Rosen została przyjęta - oznajmiła Cheyenne.

Następna w kolejności była miseczka Constance. Wstrzy­małam oddech. Liczenie kulek zajęło mi chwilę, potem policzy­łam je ponownie. Cheyenne wciągnęła powietrze przez zęby.

- Uuu. Blisko. Sześć do czterech. Ale Constance Talbot zo­staje odrzucona - powiedziała.

Chwyciłam poręcze krzesła. Nie miałam zamiaru się wście­kać. A przynajmniej nie przed końcem tej archaicznej bzdu­ry. Kulki Lorny wylądowały na stole.

- Lorna Gross... odrzucona.

- Missy Thurber zostaje przyjęta jednogłośnie. Co za szok.

I wreszcie Sabine. Kulki wyturlały się z jej miseczki. Ujrza­łam w niej pięć białych i pięć czarnych.

- Remis! Jakie to ekscytujące - stwierdziła Cheyenne.

- Co dzieje się w przypadku remisu? - zapytała Rose. -W przypadku remisu seniorka Billings głosuje po raz dru­gi - wyjaśniła jej Tiffany.

- Czyli ja - radośnie oznajmiła Cheyenne. Wstałam.

- Chwileczkę. Jakim cudem jesteś seniorką? Widzę tu dzie­więć dziewczyn z identycznym stażem jak twój.

- Nie chodzi o staż w szkole, Reed. Chodzi o hist dziedzi - wyjaśniła Portia beznamiętnym głosem. - Cheyenne góru­je nad nami wszystkimi, bo ma dług dziedzi.

- Ma dług i dzieci? - zdziwiłam się.

- Długie dziedzictwo. Moja matka, babka i ciotka by­ły mieszkankami Billings - wyjaśniła Cheyenne z pogardli­wym prychnięciem. - Pozostałe osoby w tym pomieszcze­niu mogą pochwalić się co najwyżej dwiema członkiniami rodziny.

Nie wierzę. Jak Boga kocham, nie wierzę".

- I choć ciężko mi brać na siebie ten ciężar - ciągnęła, zgrywając męczennicę - jestem zmuszona powiedzieć... -Odwróciła się i sięgnęła po kulkę leżącą na krześle, a jej ide­alne, jasne włosy zalśniły w blasku świecy. Spojrzała na mnie z triumfalnym uśmieszkiem i dorzuciła swoją kulkę do pozo­stałych. - Odrzucona.

-Ty żądna władzy suko! - prychnęłam, splatając ręce na piersi.

- Reed! - London wydała z siebie zduszony okrzyk.

-To święte miejsce, Reed. Lepiej uważaj na słowa - ostrze­gła mnie Cheyenne.

dziewczyn na podstawie głupiego zadania, które wymyśliła Cheyenne! I które, nawiasem mówiąc, pomogła wykonać Astrid. Wiedziałyście o tym?

- Słucham? - zdziwiła się Cheyenne, kładąc dłoń na piersi.

- Nie udawaj niewiniątka. Naskoczyłaś na Constance za Whittakera, a obie doskonale wiemy, że to ty podsunęłaś Astrid pomysł z dzwonem. Nie zdziwiłabym się nawet, gdybyś użyła swoich wpływów, żeby załatwić jej klucz do sali posie­dzeń - powiedziałam. - Przyznaj się. Sama zadecydowałaś, kto zostanie przyjęty do Billings, zanim jeszcze przystąpiły­śmy do głosowania.

- Czy to prawda, Cheyenne? - zapytała Rose. -Oczywiście, że nie - warknęła Cheyenne, świdrując mnie

wzrokiem. - I właśnie dlatego Reed nie ma żadnych do­wodów.

- Nie obchodzi mnie, czy ktoś w to uwierzy. Wiem, że to prawda - powiedziałam. - Ten test był ustawiony. - Rozej­rzałam się, spoglądając na dziewczyny - Czy naprawdę tak chcecie wybierać osoby, z którymi przyjdzie wam mieszkać do końca roku?

- Nic nie rozumiesz, Reed. Nie chodzi wyłącznie o to, z kim będziemy mieszkać, ale kto będzie nas reprezentował przed resztą świata - wyjaśniła Cheyenne protekcjonalnym tonem. -Jeśli chcemy nadal przyciągać właściwe osoby, cały czas mu szą u nas mieszkać najlepsze dziewczyny. Loma, Sabine, Con­stance? One tu po prostu nie pasują.

-Twoim zdaniem - powiedziałam.

- Wygląda na to. że zdaniem wszystkich mieszkanek - zauważyła.

Zacisnęłam zęby.

- Dobrze. Zatem odrzuciłyście trzy osoby. Co zamierza­cie dalej? Umieścił je tutaj dyrektor, Cheyenne. To głosowa­nie jest tylko zwykłą szopką.

-Już ci mówiłam, Reed. Zawsze znajdzie się jakiś sposób. W tym przypadku, owszem, nie możemy ich wyrzucić z Bil­lings. Ale możemy sprawić, że same zapragną się wyprowa­dzić - powiedziała Cheyenne.

- Słucham? - zawołałam.

-Jeśli same postanowią się katapultować, dyrektor na pew­no ich nie powstrzyma. Uczniowie Easton mogą żądać przenie­sienia do innej bursy, kiedy tylko zechcą. To jeden z wielu przy­wilejów, za które tak słono płacą nasi rodzice. No cóż, przynaj­mniej nasi rodzice - dodała z protekcjonalnym uśmieszkiem.

Bardzo dojrzałe. Naśmiewać się ze stypendystki. Serce dudniło mi w uszach. Nikt się nie sprzeciwił Cheyenne. Nikt nie powiedział, że jej plan jest szalony.

- Więc zamierzasz je gnębić, dopóki nie zaczną błagać o przeniesienie - podsumowałam, ignorując przytyk pod mo­im adresem.

- Nie ujęłabym tego w aż tak okrutny sposób, ale zasadni­czo zgadłaś - przyznała Cheyenne, wzruszając ramionami.

- Nie pozwolę ci ich skrzywdzić - powiedziałam, gotowa na poważne starcie.

Cheyenne cicho zachichotała.

- A jak zamierzasz mnie powstrzymać?

- Z moją pomocą - powiedziała Tiffany, stając za mną. Dzięki Bogu, że niektórzy ludzie mają jeszcze odrobinę

serca.

- I z moją - dodała Rose z nieco mniejszym entuzjazmem. Po­czułam, że serce w moim przemarzniętym ciele staje się gorące. - Wielkie dzięki, Rose - rzuciła Cheyenne.

- Po prostu chcę, żebyśmy żyły w zgodzie, Cheyenne - wy­jaśniła Rose błagalnym tonem. - Bo czy naprawdę potrzebny nam ten dramat? Osobiście mam już dosyć.

Cheyenne obdarzyła Rose spojrzeniem zdradzonej przyja­ciółki, lecz szybko doszła do siebie. Zerknęła na sześć pozo­stałych mieszkanek bursy.

- Ktoś jeszcze ma ochotę zdezerterować? Ktoś jeszcze chce wziąć odpowiedzialność za zrujnowanie jedności Billings?

Nikt się nie poruszył.

- Cóż, w takim razie wygląda na to, że każda z nas oficjal­nie wybrała swój obóz. - Cheyenne uśmiechnęła się do nas, jakbyśmy były niezmiernie zabawne. Musiałam się potwor­nie starać, by nie rąbnąć jej w twarz.

- Zapowiada się nie­zła zabawa.











PIŁKA W GRZE

- Nie rozumiem, jak ci się udało ściągnąć ten proporzec - powiedziałam do Sabine nazajutrz przy śniadaniu, starając się nawiązać beztroską rozmowę i nie myśleć o tym, co zaszło w środku nocy - Musisz mi zdradzić, jak to zrobiłaś.

- Miałam pomocnika. - Pogrzebała w owsiance i spojrza­ła na mnie ze skruchą. - Gage'a.

- Gage'a? Zaczekaj. On naprawdę rozumie znaczenie sło­wa „pomoc"? - wypaliłam.

- A więc dlatego opuścił wczoraj koło naukowe - powie­dział Josh.

- On naprawdę jest bardzo miły. Przy bliższym poznaniu -powiedziała Sabine z powagą.

Josh i Trey parsknęli śmiechem. Sabine upuściła widelec i przygarbiła się.

- Chłopcy - zbeształam ich.

- Przepraszamy - powiedział Josh.

- Zresztą to i tak bez znaczenia - westchnęła Sabine, po­nuro wpatrując się w swoje stopy - Te dziewczyny nigdy mnie nie zaakceptują.

- Nieprawda - zapewniłam ją. ~ Wszyscy cię lubią. - Kłamstwo. - Cheyenne to wyjątek. Może się wydawać bardzo waż na, ale taka nie jest.

To z kolei nie było kłamstwem. Widziałam już arcyważne dziewczyny i w niczym nie przypominały one Cheyenne Martin

- Wczoraj wieczorem wyglądało to zupełnie inaczej - Constance oparta się łokciami o stół i zgarbiła nad blatem.

- Zupełnie inaczej - potwierdziła Sabine.

Rozparłam się na krześle przy stole dziewczyn z Billings, któ­re nadal wydawało mi się i pewnie już zawsze miało się wyda­wać krzesłem Noelle, po czym wydałam z siebie pełne frustra­cji westchnienie. Te dziewczyny nigdy nie podołają kolejnym zadaniom, skoro czuły się zdruzgotane jednym małym testem. Obok mnie Josh poruszył się na krześle, unikając kontaktu wzrokowego. Pewnie wiedział, że nie chcę widzieć malujące­go się w jego oczach: „A nie mówiłem?". Trey, który siedział za Joshem, postanowił zignorować tę rozmowę i skupił się na podręczniku do biologii. Constance i Sabine wyglądały na wy­czerpane, po tym jak pół nocy poświęciły na odnoszenie skra­dzionych przedmiotów. Zaproponowałam im pomoc, ale Sabine, Astrid i Kiki obiecały wesprzeć się nawzajem i nie mieszać mnie w swoje sprawy. Constance również się do nich przyłączy­ła, zapominając o strachu w imię solidarności. Najwidoczniej wszystko poszło dobrze, bo żadna z nich nie została wydalona, aresztowana ani nic z tych rzeczy. Wiedziałam jednak, ze za­stanawiają się, co Cheyenne wymyśli następnym razem. Nie byty w tym odosobnione.

Cheyenne wyłoniła się z kolejki po lunch i gdy tylko nas zobaczyła, na jej twarzy pojawiła się kwaśna mina. Podeszła ku nam wraz z Portią, London i Vienną, stukając obcasami,

- Bierze cię przeziębienie? - zatroszczyłam się.

- Bardzo śmieszne - odpowiedziała. - Nie, chodzi wyłącz­nie o to, że to stół Billings. Mogą przy nim siedzieć jedynie starsze mieszkanki bursy.

- Od kiedy? - zapytałam.

- Od zawsze - odparła.

-Siedziałam tu w ubiegłym roku, a byłam w drugiej klasie zauważyłam, wiedząc, że to wspomnienie boleśnie ją ubo­dzie. W tamtym roku Cheyenne siedziała przy drugim stole, podczas gdy Noelle i pozostałe dziewczyny z najfajniejszej paczki w szkole zaprosiły mnie do swego stolika.

-Tak, no cóż, było, minęło. Ty możesz tu zostać, ale two­je przyjaciółeczki będą musiały się przenieść - rzuciła prze­lotne spojrzenie w stronę Constance i Sabine, jakby były ry­są na jej nowych manolach.

- Boże, Cheyenne. Kiedy zdążyłaś tak zgorzknieć? - oschle zapytał Trey.

- Nikt z tobą nie rozmawia, Trey - odpowiedziała. - A więc moje panie?

Constance i Sabine wymieniły spojrzenia i wstały. Trey pod­niósł się razem z nimi, odsuwając krzesło tak gwałtownie, że rąbnęło w stolik za jego plecami.

- Nie, dziewczyny, nie musicie wstawać - powiedziałam.

- W porządku - wymamrotała Constance, odwracając się.

Postawiła tacę na sąsiednim stoliku i odsunęła krzesło. Sabine zajęła miejsce obok, a na końcu dołączył do nich Trey. Spojrzałam na Josha. Nie unikał już mojego wzroku. Wyglą­dał, jakby zbierało mu się na wymioty, gdyż Cheyenne usiadła obok niego, a pozostałe dziewczyny zajęły wolne miejsca.

- Astrid! Missy! Chodźcie tutaj! - głośno zawołała Che­yenne, unosząc dłoń.

O, chyba sobie żartujesz".

Astrid i Missy, nieświadome tego, co się dzieje, podeszły bliżej i usiadły przy końcu stołu. Constance naprawdę wyglą­dała, jakby miała się rozkleić.

- Cheyenne, od jakiegoś czasu chcę cię o coś zapytać -powiedziałam słodko.

- O co takiego, Reed? - spytała z fałszywą radością, włą­czając się do mojej gry.

- Dobrze sypiasz w nocy, czy może rogi i haczykowaty ogon trochę ci przeszkadzają?

- Och, Reed. Aleś ty zabawna - powiedziała, sącząc sok jabłkowy. - To wolny kraj. Mogę wybierać, z kim chcę jeść śnia­danie.

- Podobnie jak ja - odpowiedziałam, wstając i podnosząc tacę. -Twoje prawo - Cheyenne wzruszyła ramionami.

Wstał również Josh, ale Cheyenne chwyciła go za rękaw postrzępionej sztruksowej marynarki.

- Wiesz, możesz tu siedzieć, jeśli chcesz. - Wpatrywała się w niego wielkimi, niebieskimi oczami.

Miałam ochotę wydrapać jej te oczy. Tu i teraz. Wtedy Josh prychnął i wzruszył ramionami. -Gdzie Reed, tam i ja.

Cheyenne zrzedła mina. Mnie natomiast przepełniła duma. Powiedziałabym „A masz", gdyby nie były to najbardziej in­fantylne słowa w historii języka mówionego. Nie powstrzymało mnie to jednak przed wypowiedzeniem ich w myślach, kiedy opadłam na krzesło, spoglądając na Cheyenne z uśmiechem przyklejonym do ust. Josh sięgnął pod stolik, wziął mnie za rękę i uścisnął ją z dumą.

A masz!"







KOPCIUSZEK II

Usłyszałam walenie do drzwi, które pięć sekund później ot­worzyły się z impetem. Serce instynktownie podskoczyło mi do gardła, ale tym razem dziewczyny nie przyszły po mnie. Przyszły po Sabine.

-Wstawać, wstawać, wstawać! Wstawać, wstawać, wstawać!

W tym roku miały nawet swoją piosenkę.

Kiedy Cheyenne, London, Vienna i Portia wpadły do moje­go pokoju i podeszły do łóżka Sabine, zrzuciłam kołdrę z nóg. London i Vienna tłukły w garnki rączkami szczotek do wło­sów. Portia wytrzasnęła skądś megafon. Gdy Sabine usiad­ła na łóżku i zdezorientowana wytrzeszczyła oczy, Cheyenne zdarła z niej cieniutką kołderkę i podniosła dziewczynę za nadgarstki. Sabine miała na sobie jedynie maleńki niebieski T-shirt i parę białych majtek. Nie wiedzieć czemu, wydawa­ła się bardzo mała.

- O co chodzi? - zapytała, spoglądając na mnie ponad ra­mieniem Cheyenne.

- Hej, dziewczyny czy to naprawdę konieczne? - rzuciłam surowo.

Zignorowały mnie. Cheyenne włożyła Sabine przez głowę fartuszek w czerwono-białą kratę, po czym obróciła ją siłą, żeby go zawiązać. Gdy wypchnęły ją na korytarz, długie gęste włosy Sabine tkwiły przyciśnięte ramiączkami i ukryte pod materiałem.

- Pozwólcie jej przynajmniej włożyć spodnie! - zawołałam Ale one wyszły z pokoju bez słowa, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem. Jęknęłam i chwyciłam dżinsy Sabine, któ re wieczorem pozostawiła na krześle przy biurku. Wybiegi szy na korytarz, zastałam tam wszystkie swoje współlokatorki i sześć nowych dziewczyn ustawionych w szeregu pod ścianą. Cała szóstka była odziana w szkaradne kolorowe fartuszki Twarz Constance upstrzona była kremem na pryszcze. Na czole Astrid odcisnęła się poduszka. Missy wyglądała jak zawodnik rugby - pod oczami miała mnóstwo rozmazanego tuszu do rzęs. Kiki spała na stojąco. Lorna po prostu wyglądała na wystraszoną. Podeszłam do Sabine i podałam jej dżinsy, wytrzymując surowe spojrzenia połowy moich rzekomych przy­jaciółek. Sabine szybko wsunęła stopy w nogawki i podciągnęła spodnie.

- Dobra, dziewczyny, czas zacząć zabawę! - oznajmiła Cheyenne. - Musicie nam pokazać, jak bardzo chcecie tu mieszkać. Astrid, Missy, Kiki. czeka was akcja pościelowa Za­cznijcie od mojego pokoju. I mam na myśli, dziewczyny, szpi­talną staranność połączoną z wytrzepanymi poduszkami! Je­śli będziecie oszukiwać, na pewno się wyda!

Astrid potrząsała Kiki za ramiona, dopóki jej oczy w koń­cu się nie otworzyły, po czym cała trójka i piskiem popędziła do pokoju Cheyenne. Jakby się tego spodziewały. Zerknęłam na Rose, która odpowiedziała mi spojrzeniem mówiącym "Wiem.Ale co zrobisz?".

Coś zrobię. Musiało istnieć jakieś rozwiązanie.

- Reszta do łazienek - powiedziała Cheyenne, porzucając fałszywą radość. - Przygotowałyśmy już dla was clorox i szczo­teczki do zębów. Bierzcie się do roboty.

- Przepraszam, mamy za was sprzątać? - zapytała Sabine. -Nie, skarbie. To ja przepraszam. Nie przypuszczałam,

że aż tak wolno myślisz i jeszcze się nie połapałaś - po­wiedziała Cheyenne, klepiąc Sabine po ramieniu. Pochyli­ła się ku niej tak bardzo, że prawie zetknęły się nosami. -Chcesz tu mieszkać, więc musisz na to zapracować. Tak to wygląda.

Sabine rzuciła mi spojrzenie zdradzonej współlokatorki, a ja miałam chęć rwać sobie włosy z głowy.

- Cheyenne, przecież mamy sprzątaczki - wstawiłam się za dziewczynami. - Pozwól im wrócić do łóżek.

- Nie wtrącaj się, Brennan - warknęła Cheyenne; - Ta spra­wa cię nie dotyczy.

- O ile mi wiadomo, ja też tutaj mieszkam - odparłam. -I nie widzę sensu w tym, żeby zmuszać je do szorowania ła­zienek, skoro szkoła komuś za to płaci.

- Rzecz w tym, że wszystkie to robiłyśmy - powiedziała Cheyenne, podchodząc bliżej. - To część procesu stawania się pełnoprawną mieszkanką tego domu. Nazywamy to wspól­nym doświadczeniem.

- Pieprzone bzdury - odparłam. - Jasne, wszystkie musia­łyśmy to zaliczyć, ale każda z nas tego nienawidziła. Co właś­ciwie zyskujesz, gnębiąc kolejnych ludzi?

Twarz Cheyenne była czerwona jak burak.

- Reed, jeśli nie podobają ci się nasze zasady, dlaczego po prostu nie.., - Nagle zamknęła usta, a jej wzrok powędrował nad moim ramieniem.

- Co się tutaj dzieje? - surowo zapytała sztywna i zasadni cza pani Lattimer, pojawiając się niespodziewanie w korytarzu Opiekunka naszej bursy słynęła z prostej jak struna sylwet ki, postawionych kołnierzyków i władczego zachowania. Swe włosy zawsze upinała w kok, który dodatkowo podkreślał jej ostre, ptasie rysy i świdrujące spojrzenie. - Słyszałyście, co powiedział dyrektor. Jeśli bawicie się w otrzęsiny, będę zmu­szona o tym donieść.

Wszystkie stanęłyśmy jak mur, zasłaniając trzy dziewczy­ny w fartuszkach. Cheyenne i ja znalazłyśmy się nawet obok siebie, chwilowo zjednoczone przeciwko wspólnemu wrogowi

- Wypełniamy codzienne obowiązki, pani Lattimer - wy­jaśniła Cheyenne słodkim głosem. - Wie pani, że musimy się z nimi uporać przed lekcjami, bo w przeciwnym razie ten dom zmieni się w chlew.

Pani Lattimer zmierzyła ją przenikliwym spojrzeniem. Do­skonale wiedziała, co się święci. My wszystkie również wie­działyśmy, że ona wie. Pytanie polegało na tym. czy historyj­ka Cheyenne okaże się wystarczająco dobra, by nasza opie­kunka mogła ją powtórzyć dyrektorowi, gdyby jakimś cudem zwietrzył ten cyrk.

- Dobrze - powiedziała w końcu, przyciskając kołnierzyk bluzki do szyi. - Ostatecznie czystość to ważna zaleta mło­dych dam. Podziwiam waszą etykę.

- Dziękujemy, pani Lattimer - odpowiedziałyśmy chórem, odgrywając swoją rolę.

- Cóż, w takim razie wracajcie do pracy - rzekła.

Potem odwróciła się i zeszła po schodach. Wydałyśmy z siebie zsynchronizowane westchnienie ulgi. Nie trwało to jednak długo. Cheyenne ponownie odwróciła sfe do dziewczyn i warknęła:

- Dlaczego jeszcze tu stoicie"? Do roboty! Gdy trójka dziewcząt pospiesznie się oddaliła, Cheyenne spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.

- No to Jeden zero dla mnie! - zaświergotała. Odeszła, zanim zdążyłam sformułować odpowiedź, ale postanowiłam, że następnym razem będę szybsza, Może pierwszą rundę rzeczywiście wygrała dziewczyna z kijem w tyłku. Ale lepiej żeby się przygotowała na rundę drugą.






PRZYMIERZA

Dochodziła siódma rano. W ciągu pół godziny miały­śmy stawić się na śniadanie. Drukując wypracowanie na angielski, ciągle jeszcze słyszałam dziewczyny tłukące się po łazienkach, otwierające i zamykające okna. Z każdym kolejnym trzaśnięciem moje mięśnie napinały się trochę bardziej. Wrzuciłam wypracowanie do torebki, po czym wyłoniłam się z pokoju umyta, ubrana i gotowa do walki. Cokolwiek Cheyenne trzymała w zanadrzu swojego rękawa od Lacoste, czekała ją porażka. Rose, Tiffany i kilka innych dziewczyn zebrały się tuż pod moimi drzwiami i wydawały się tak spięte, jakby czekały na wyniki testu na obecność narkotyków.

- Nadal pracują? - zapytałam.

- Nadal - ponuro odpowiedziała Tiffany.

Cheyenne wymaszerowała z pokoju, klaszcząc w dłonie.

- Dobrze, moje panie, zapraszam na korytarz! - zawołała. Sześć dziewczyn wybiegło z różnych pokojów, czerwone,

spocone, wyczerpane. Pewnie miały nadzieję, że to już koniec. Że będą mogły wskoczyć pod prysznic i przygotować się na dal szą część dnia. Coś w spojrzeniu Cheyenne podpowiedziało mi jednak, że stanie się inaczej.

-Zanim załatwicie poranne obowiązki, otrzymacie zadanie specjalne - Cheyenne zerknęła na mnie z ukosa. „Co? Protestuję!"

- Chciałabym, żeby każda z was wybrała sobie siostrę i po­prosiła ją o jakieś zadanie - dokończyła Cheyenne.

Nikt się nie poruszył. Zobaczyłam, że niektóre dziewczęta wymieniają rozbawione spojrzenia. Już znalazły zadania dla nowicjuszek. Kolejny drobny szczegół, z którym Cheyenne za­pomniała mnie zapoznać.

- Migusiem! - ucięła Cheyenne. - Im dłużej zwlekacie, tym później pójdziecie na śniadanie. Astrid westchnęła i wystąpiła z szeregu.

- Cheyenne, czy mogę coś dla ciebie zrobić? - zapytała. -Och, dziękuję, Astrid. Jak miło z twojej strony! -zaświergotała Cheyenne. - W zasadzie w rogach szuflad mojego biur­ka zebrało się mnóstwo kurzu i innego paskudztwa. To takie wstrętne. Mogłabyś to dla mnie wysprzątać? Dzięki.

Chyba sobie żartowała, prawda? Zamierzała zaserwować coś takiego jednej ze swoich przyjaciółek? Astrid zniknęła w pokoju Cheyenne, a po chwili wszystkie usłyszałyśmy od­głos otwieranych szuflad i postukiwanie ich zawartości.

- Kto następny? - zachęciła Cheyenne. Missy wystąpiła z szeregu i zwróciła się do Vienny:

- Czy mogę coś dla ciebie zrobić, Vienna? - zapytała grzecznie. Widziałam, że jest dumna ze swojego hartu du­cha. Dumna z tego, że okazała się takim wspaniałym małym kadetem.

- Zamierzałam poukładać rzeczy w szafie według kolorów. Zajmij się tym, dobrze? - poprosiła Vienna. Missy pokiwała

głową i odwróciła się. Wyglądała na zadowoloną z tak pro­stego zadania. - Aha, ale włóż rękawiczki. Twoje paznokcie wyglądają, jakbyś grzebała w gnoju - dodała Vienna.

Kilka dziewczyn parsknęło śmiechem. Missy spuściła głowę i uciekła z hallu. Czułam, jak prężą się wszystkie moje mięś­nie i zapragnęłam, by ktoś, ktokolwiek, zwrócił się do mnie. „Zapytajcie, co możecie dla mnie zrobić. Ktokolwiek. Która­kolwiek z was".

Kiki odchrząknęła i podeszła do mnie. Wyciągnęła słuchaw­ki z uszu i usłyszałam dobiegające z nich agresywne dźwięki gitary.

- Reed? Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

Wiedziała. Poznałam to po pewności malującej się na jej twarzy. Wiedziała, że nie przyłączę się do tej gry.

- W zasadzie tak. Możesz iść wziąć prysznic i przygoto­wać się do lekcji.

Kiki nawet się nie zdziwiła. Pobiegła do swojego pokoju.

-Stój! Nigdzie nie pójdziesz! - zawołała Cheyenne.

Kiki trzasnęła drzwiami. To wystarczyło, by szok chwilowo odebrał Cheyenne pewność siebie. Constance pospiesznie podeszła do Rose.

- Rose? Czy jest coś, o co chciałabyś mnie poprosić? Rose rzuciła mi niepewne spojrzenie. Przygryzła dolną

wargę.

Uda ci się. Pieprzyć Cheyenne. Zakończ to czym prędzej".

- Nie, Constance - powiedziała w końcu Rose. - Nic nie przychodzi mi do głowy.

Moje serce urosło i wypełniło całą klatkę piersiową.

- Rose! - wrzasnęła Cheyenne. - Ty...

Sabine podeszła do London. Przygryzłam język. Zły wybór. Tiffany by jej odpuściła, tego byłam pewna, ale London...

- Czy jest coś, o co chciałabyś mnie poprosić? - zapyta­ła Sabine.

- Nie - London wzruszyła ramionami.

- London! - zawołały chórem Vienna i Cheyenne. Ten wrzask spokojnie zasługiwał na miano mrożącego krew w żyłach.

- No co? Niczego nie potrzebuję - niewinnie wyjaśniła London. - Potrzebowałabym, ale wczoraj zjawiła się Rosaline

i praktycznie zdezynfekowała cały pokój! Wyrzuciła nawet kon­domy i skonfiskowała zawartość schowka. Matka zrobiła z tej kobiety niewolnika.

Tym razem się roześmiałam. Nie mogłam się powstrzymać. Rosaline była gosposią rodziców London. Raz na dwa tygo­dnie matka London przysyłała ją do Easton aż z Nowego Jor­ku, żeby wysprzątała pokój jej córki, przywiozła paczki, któ­re zawsze zawierały całkowicie London niepotrzebne książki o dietach, oraz by szpiegowała jej latorośl. W tym tygodniu Rosaline nie tylko wywiązała się ze swych obowiązków wo­bec London, lecz również wyświadczyła mi ogromną przysłu­gę. Cheyenne wydała z siebie przeciągły wrzask i wpadła do swojego pokoju jak burza.

- Co? Co ja takiego zrobiłam? Cheyenne! - London po­gnała za nią w sandałkach na platformie. - Cheyenne! Jesteś na mnie wściekła?

Gdy hall opustoszał, Tiffany poklepała Rose po plecach. Constance, Sabine i Lorna nie ruszały się jednak z miejsca, rozglądając się niepewnie. Jeszcze nie załapały? Były wolne.

- Dziewczyny, naprawdę, idźcie wziąć prysznic. Na dzisiaj to koniec - powiedziałam.

Dopiero wtedy się rozeszły. Wyglądało na to, że mam tu jednak coś do powiedzenia.







GRA

- Dzień dobry, umęczone dusze! - Napuszony i głośny pan Winslow wkroczył do klasy języka angielskiego. - Zanim przejdziemy do naszej Elizabeth Bowen, zbiorę wasze wypra­cowania!

Wysunęłam z torebki niebieską teczkę z piętnastostronico-wą pracą na temat Edith Wharton i wstałam wraz z resztą klasy. Pan Winslow rzucał okiem na stronę tytułową kolejnych wypra-cowań, a następnie kładł je na biurku. Nad niektórymi z namy­słem marszczył brwi. Na widok innych uśmiechał się z wyraź­nym zadowoleniem. Byt jednym z niewielu - o ile nie jedynym - nauczycielem w Easton, którego w pewnych kręgach można byto uznać za przystojnego. Byt raczej młody - co w wypad­ku eastońskiego grona pedagogicznego oznaczało cztowieka przed czterdziestką - miał ciemnobrązowe włosy, które w bar­dziej rozczochranych dniach zachodziły mu na uszy, i niewymu­szony uśmiech. Poza tym w piątki zawsze rezygnował z golenia. Ten lekko zarośnięty image naprawdę mu służył. Jednak jego największą zaletą było to, że zachowywał się po Iudzku. Rzad­ko spotykana cecha wśród tutejszych dorosłych.

-A, panna Brennan! - powiedział, gdy podawałam mu swo­ją pracę. - Nie mogę się doczekać. - Odfajkował moje imię na liście.

Rzuciłam mu zaskoczone spojrzenie.

- Okeeej.

- Cóż to za zdziwiona mina? Każdy, kto zdobywa pierwszą nagrodę za wyniki w nauce dwa razy z rzędu w pierwszej kla­sie, a do tego jest uczniem przeniesionym z innej szkoły, wy­wołuje ożywienie w pokoju nauczycielskim - wyjaśnił. - Miej­my nadzieję, że okażesz się godna takiej sławy.

- Dzięki. Oby.

Obejrzałam się za siebie, a serce waliło mi z nerwów. Za­stanawiałam się, czy powinnam szaleć ze szczęścia, ciesząc się z opinii wzorowej uczennicy, czy raczej bać się, że nigdy nie zdołam na nią zasłużyć? Nie wiedzieć czemu miałam wraże­nie, że należy wybrać tę drugą opcję.

Już miałam usiąść, kiedy zauważyłam, że trzy uczennice jeszcze nie wstały. Constance w panice przetrząsała torebkę. Lorna wyjęła wszystkie książki z plecaka i zaciekle je werto­wała. A Sabine po prostu siedziała na krześle i ze stoickim spokojem gapiła się przed siebie.

- Co się dzieje? - szepnęłam do Sabine, wsuwając się na miejsce za jej krzesłem.

- Moje wypracowanie zniknęło - odpowiedziała. Nie ruszała się. Wciąż gapiła się przed siebie.

- Jak to zniknęło?

- Wczoraj wieczorem wydrukowałam je w bibliotece i wsa­dziłam do torebki. A teraz go nie ma - wyjaśniła beznamięt­nym tonem.

Zerknęłam na bliską płaczu Constance, która nadal grze­bała w torebce. Astrid spokojnie oddała swoje wypracowanie.

Kiki też. Missy należała do innej grupy, ale miałam przeczu­cie, że gdyby chodziła z nami na angielski, jej praca byłaby gotowa do oddania.

- Doskonale - powiedział pan Winslow, sunąc palcem po liście uczennic. - Zdaje się. że brakuje trzech prac. Pan­no DuLac? Ranno Gross? Panno Talbot? Co dla mnie dzisiaj macie?

Podniósł głowę z pełnym wyczekiwania uśmiechem, które­mu odpowiedziały trzy zbolałe spojrzenia. Jego radość zniknęła.

- Moje panie? - zdziwił się, okrążając biurko.

- Jeszcze rano wypracowanie było w mojej torebce, panie Winslow. - Constance niemal jęczała. - Przysięgam, że tam by­ło. Mogę pobiec do bursy i wydrukować je jeszcze raz...

- Znasz zasady. Constance. Jeśli nie masz wypracowania na zajęciach...

- Nie może pan wstawić nam wszystkim zer - powiedziała Lorna spanikowanym głosem. - Odrobiłyśmy lekcje.

- Możemy przynieść wypracowania później - dodała Con­stance.

- Czy byłoby sprawiedliwie, gdyby cała klasa musiała trzy­mać się terminu, a wy nie? - zapytał pan Winslow ze współ­czującym spojrzeniem. - Przykro mi, ale dziś muszę wstawić wam zera. Jeśli chcecie, po lekcji możemy porozmawiać na temat jakiegoś dodatkowego zadania.

-Ale panie Winslow...

- Przykro mi - powiedział, notując coś na podkładce z klip­sem. Trzeba przyznać, że rzeczywiście wydawał się przygnę­biony - Istnieją pewne zasady i muszę je respektować.

Gdy odwrócił się do tablicy, kilka osób w klasie zarechota ło. Sabine wydarła kartkę z notesu i zmięła ją w dłoni. Poczu łam ból w sercu. Najnormalniej w świecie nie mogłam uwie rzyć. że Cheyenne upadła tak nisko. Kraść dziewczynom wy­pracowana? To było infantylne posunięcie, nawet jak na jej zwyczaje.

- Jeśli Cheyenne chce grać w tę grę, zagramy w nią - po­wiedziałam cicho, po trosze do siebie, po trosze do Sabine. W końcu uczyłam się od najlepszych.






TWÓJ WYBÓR

- Czuję się taka niegrzeczna - zażartowała Tiffany, spo­glądając na stół podczas lunchu w stołówce. Uniosła aparat i pstryknęła nam zdjęcie. - I nawet mi się to podoba.

Wszyscy nerwowo się roześmiali, pomimo że okazywanie ner­wów nie miało najmniejszego sensu. Rozumiałam jednak, o co chodzi Tiffany Byliśmy - nasza ósemka: ja, Josh, Rose, Tiff, Trey, Constance, Sabine i Lorna - jedynymi uczniami w przestron­nym i słonecznym pomieszczeniu. Rano odszukałam ich na prze­rwach pomiędzy lekcjami i wtajemniczyłam w swój plan, a te­raz wszyscy sumiennie stawili się w stołówce. Constance i Lorna z początku się wahały, lecz po chwili przekonałam je do swojego pomysłu i żal do Cheyenne wziął w nich górę. Zwłaszcza Lorna miała dosyć tego, że Missy dostaje fory, podczas gdy ją samą nieustannie mieszają z błotem. Chyba jednak posiadała osobo­wość. Wyglądało zatem na to, że Lorna i Constance też są go­towe się postawić. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Scena, do której się szykowałyśmy, nie była dla mięczaków.

Do stołówki zaczął powoli napływać tłum wygłodniałych uczniów. Odgryzłam kęs kanapki i czekałam. Mój żołądek nie

chciał przyjmować pokarmu, ale tak czy siak musiałam coś jeść. Mieliśmy wyglądać naturalnie. To podstawa.

Wtedy z kolejki wyłoniła się samotna Ivy Slade, szukając mnie wzrokiem, co ostatnio często jej się zdarzało. Przeszła tuż obok nas, wpatrując się we mnie bez słowa.

- Cześć, Ivy! - przywitała ją Rose.

Serce zamarło mi w piersi. Przystanęła. Spojrzała na Rose, potem na mnie, a na końcu znów na Rose.

- Cześć, Rose - powiedziała.

A potem po prostu ruszyła dalej.

- No dobra, o co jej właściwie chodzi? - zapytała Con­stance, pochylając się nad stolikiem. - Ta dziewczyna jest dreszczodeliczna!

- Nie, nieprawda. Jest zupełnie normalna - zaprotesto­wała Rose.

Zerknęłam na oddalającą się Ivy. Nadal mnie obserwowała.

- Nie powiedziałabym, że zupełnie normalna.

- Po prostu wiele przeszła i tyle. - Rose pokręciła głową, po czym odgryzła kęs kanapki. - Kiedyś się przyjaźniłyśmy -dodała posępnie.

Zamierzałam wypytać ją o szczegóły, ale dokładnie w tej chwili Cheyenne, Vienna i Portia w końcu wyłoniły się z kolej­ki, gawędząc sobie, jak gdyby nigdy nic.

- No, to do dzieła - szepnęłam.

Gdy Cheyenne podniosła wzrok, potknęła się i musiała chwy­cić za oparcie krzesła, by nie stracić równowagi. Och, tak bym chciała, żeby się przewróciła. Wówczas ta chwila byłaby doskonała.

- Dobra, moi drodzy. Zachowujmy się normalnie - powie­działam do przyjaciół przy stoliku.

Tymczasem Cheyenne maszerowała na obcasach w naszą stronę, a każdy jej krok emanował furią.

- Myślisz, że jesteśmy gotowi na pierwszy mecz, stary? -Trey głośno zapytał Josha, odgryzając kawałek bułki. - Sły­szałem, że Barton odkryło w tym roku nowego, obłędnie uta­lentowanego zawodnika.

- Eee tam. Jesteśmy gotowi - powiedział Josh. Odchylił się do tyłu i luzacko przewiesił ramię przez oparcie krzesła. -Żaden superpierwszak nie zdoła nas pokonać.

- Co wy właściwie wyprawiacie? - syknęła Cheyenne, z hu­kiem stawiając tacę na sąsiednim stoliku, żeby móc spleść rę­ce na piersi. - One nie mogą tu siedzieć. Myślałam, że wy­raziłam się jasno.

Zerknęła na Constance, Lornę i Sabine, jakby miała do czynienia z komarami.

- To duża stołówka, Cheyenne - powiedziałam oschle. -Jeśli nasza obecność tak bardzo ci przeszkadza, dlaczego nie usiądziesz przy stoliku obok toalety? Naprawdę nie znajdziesz miejsca, które byłoby od nas bardziej oddalone.

- To nasz stolik - upierała się Cheyenne. - Zawsze nale­żał do Billings.

- I sąsiedni też - wzruszyłam ramionami, po czym wrzu­ciłam winogrono do ust. - Zatem chyba możesz usiąść przy tamtym.

- Ale ty jesteś śmiesz - parsknęła śmiechem Portia. - To znaczy, żałośnie śmiesz.

- Nikt się tutaj nie śmieje - odpowiedziałam. - I nikt się stąd nie ruszy. Więc możesz albo sterczeć nad nami przez ca­łą przerwę, albo sobie klapnąć. Twój wybór.

Cheyenne stała. My natomiast znów zajęliśmy się jedze­niem. Josh i Trey ciągnęli swoje futbolowe przechwałki. Rose i Tiffany głośno gawędziły o weekendzie absolwentów i o ko­lacji w Driscoll. Poprosiłam Constance o sól. A Cheyenne sta ła dalej. I stała. I stała. W zasadzie jej hart ducha zaczynał mi imponować. Ale z pewnością nie zamierzałam się poddać.

- Cheyenne? Bolą mnie nogi - powiedziała w końcu Vienna.

- Dobrze - wycedziła Cheyenne. Odwróciła się i szarp­nęła krzesło stojące za plecami Constance, celowo uderza­jąc nim o oparcie krzesła sąsiadki. Przygryzłam język. Wtedy ona z rozmysłem zajęła miejsce naprzeciwko, by patrzeć pro­sto na mnie z odległości dwóch stolików. - Ale to jeszcze nie koniec, o nie - powiedziała.

- Moim zdaniem to koniec! - odparłam.

- Cudnie - mruknęła Portia pod nosem, zajmując miejsce obok nas. - Czekam trzy lata, żeby usiąść przy tym stoliku, a teraz mnie regują.

- Mów po ludzku! - syknęła Cheyenne.

- Relegują! Boże! Weź tabletkę! - odpowiedziała ziryto­wana Portia.

Zasłoniłam usta, by powstrzymać śmiech. Wtedy zobaczy­łam, że z kolejki wyłaniają się Kiki, Missy i Astrid. Nadszedł czas, aby wkroczyć w drugą fazę.

- Kiki! Hej, dziewczyny! Tutaj! - zawołałam, wstając. - Za­jęliśmy wam miejsce.

Podeszły, a Josh i Trey, zgodnie z planem, wstali i oddalili się w stronę jednego ze stolików Ketlar.

- Dzięki, chłopaki! - zawołała za nimi Rose.

Ależ minę miała Cheyenne! Tiffany, bratnia dusza, pstryknę­ła jej fotkę z myślą o przyszłych pokoleniach. Kiki natychmiast wślizgnęła się na miejsce zwolnione przez Treya i otworzyła mro­żoną herbatę. Astrid wahała się przez ułamek sekundy, spogląda­jąc to na mnie, to na Cheyenne. Gdy jej wzrok padł na Constance i pozostałe dziewczyny, na ich pełne nadziei twarze, zrobiła to, na co liczyłam. Wybrała solidarność neofitek i zajęła miejsce Josha.

Wiedziałam, że jest w porządku. Po prostu wiedziałam. -Tak czy siak dzięki - prychnęła Missy i dołączyła do ko-

Nie byłam w szoku. Na samym końcu stołu czekało na nią wolne krzesło, ale tak naprawdę nikt nie liczył na to, że sko­rzysta z zaproszenia. Spuściłam wzrok na stół i uśmiechnęłam się. Miałam wokół siebie właśnie te osoby, z którymi chcia­łam siedzieć. Dla mnie to one były prawdziwymi dziewczyna­mi z Billings. Mogłam uznać, że runda druga dobiegła końca.





POZYTYWNE WIBRACJE

Nadal wypełniało mnie uczucie triumfu, kiedy nieco póź­niej weszłam za regały do komputerowej sekcji biblioteki, lecz w jednej chwili moje zadowolenie wyparowało. Stanę­łam jak wryta. Josh i Cheyenne. Josh i Cheyenne siedzieli, stykając się kolanami, szeptali do siebie, śmiali się i gesty­kulowali. Wydawali się - by użyć określenia Sabine - roz-anieleni. Cheyenne odgarnęła jasne włosy z twarzy i uś­miechnęła się jak kobieta z reklamy Colgate, a jej obez­władniające amerykańskie piękno jakimś cudem jeszcze bardziej biło po oczach, gdy prezentowała je mojemu chło­pakowi.

- Cześć? - usłyszałam swoje powitanie.

Josh zerknął przez ramię. Spoważniał i odsunął się od Cheyenne. Gdy podeszłam bliżej, ona jedynie uśmiechnęła się z wyższością.

- Co jest grane? - zapytałam zwięźle. Patrzyłam na niego, nie na nią. Z nią nie chciałam mieć nic wspólnego.

- Właśnie rozmawialiśmy o komitecie do spraw menu -wyjaśnił Josh, który jakimś cudem patrzył mi prosto w oczy.

- Próbowaliśmy zadecydować, czy przygotować zwyczajne, nie­modne przystawki, czy lepiej popołudniowy szwedzki stół.

-I nadal twierdzę, że szwedzkie stoły są zbyt prostackie -powiedziała do niego Cheyenne.

- A ja nadal twierdzę, że głodni faceci pragną siekanego mięcha - dodał Josh.

Flirtowali sobie w najlepsze. Flirtowali sobie w najlepsze na moich oczach.

- Możesz już iść - powiedziałam do Cheyenne. Josh na chwilę zaniemówił.

-Reed...

Cheyenne spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek.

- Świetnie. I tak nagle odechciało mi się tutaj siedzieć. -Potem zebrała swoje książki i wstała. - Zadzwoń do mnie póź­niej, Josh - posłała mu uśmiech.

-Jasne.

Kiedy Cheyenne mnie mijała, musiałam się bardzo powstrzy­mywać, by nie dać jej kopa, który powaliłby ją na podłogę. Od­wróciłam się i z łomoczącym sercem spojrzałam na Josha.

- Co to miało być? - zapytałam surowo. Josh westchnął.

- Wiem, że jej nie lubisz, ale pracujemy razem. Nie mog­łem tego uniknąć.

Położyłam książki obok sąsiedniego komputera i usiadłam.

- Naprawdę? Jak na rozmowę o weekendzie absolwentów, wyglądaliście na dość spoufalonych.

-To biblioteka. Rozmawialiśmy szeptem. Musieliśmy sie­dzieć blisko siebie, żeby się słyszeć. - Szybko przyjrzał się mo­jej twarzy. - Zaczekaj chwilę. Chyba nie jesteś o nią zazdros­na, co? - Moja twarz musiała wyjawić mu całą prawdę, bo Josh parsknął śmiechem. - No co ty? Daj spokój. Myślałem, że po prostu wściekasz się, bo jesteście skłócone. Ja i Che-yenne? Proszę cię!

Poczułam się paskudnie. Podejrzliwa i smutna oraz głupia z po­wodu tej podejrzliwości i smutku. Splotłam ręce na piersi i wbi­łam wzrok w herb Easton widniejący pośrodku ekranu komputera.

- Nie tylko ja to zauważyłam - powiedziałam beznamięt­nym tonem.

- Świetnie. Więc teraz dziewczyny z Billings same wymyś­lają sobie tematy do plotek? - Wziął mnie za rękę i przysu­nął się bliżej. - Reed, jesteś tylko ty, okej? To ciebie nazywam swoją dziewczyną. Cheyenne... nie jest w moim typie.

- Skoro tak twierdzisz - siliłam się na obojętność, nie chcąc tak po prostu przyjąć tego wyjaśnienia. Nie chcąc być dziew­czyną, która od razu zapomina o tym, co widziała, i bezwa­runkowo wierzy swojemu facetowi.

- Boże, chciałbym, żebyś wyprowadziła się z Billings. Miesz­kanie tam zmienia cię w paranoiczkę - westchnął.

-Już ci mówiłam. Nie mam zamiaru stamtąd odchodzić.

- Dlaczego? I tak zupełnie nie pasujesz do Billings - stwierdził.

- Co to miało znaczyć? - oburzyłam się.

Usiadł prosto i przez chwilę wydawał się skrępowany.

- No co? Po prostu uważam, że jesteś znacznie lepsza od tych dziewczyn. Bystrzejsza, milsza... po prostu lepsza.

Moje ramiona nieco się rozluźniły.

- Gdyby Cheyenne to usłyszała, dostałaby szału.

- Następny argument przemawiający za wyprowadzką z Bil­lings - powiedział Josh. - Nie chcę, żebyście ze sobą wojowały.

My. Nie ja. My. Troszczył się o nas obie.

-Zapomnij - odparłam ze stoickim spokojem, splatając rę­ce na piersi. - Nie mam zamiaru rezygnować. Raczej tam zo­stanę i postaram się wszystko zmienić.

Josh uroczo się uśmiechnął i wyciągnął dłoń, żeby piesz­czotliwie uszczypnąć mnie w policzek.

- Moja mała aktywistka - zażartował. Pocałował mnie w czoło. - Uwielbiam to.

-A ja uwielbiam, kiedy traktujesz mnie, jakbym była two­ją słodką bratanicą - powiedziałam zniesmaczona.

Josh spojrzał mi w oczy, pochylił się i zbliżył swoje usta do moich, a potem pocałował mnie tak, że zadrżałam na całym ciele. Zupełnie zapomniałam o Cheyenne i swoich podejrze­niach. Bo przecież nie mógłby mnie tak całować, gdyby po­dobała mu się Cheyenne, prawda? To zupełnie niemożliwe. Kiedy w końcu się odsunął, byłam tak oszołomiona, że pole­ciałam do przodu i omal nie stuknęliśmy się głowami. W ostat­niej chwili złapał mnie za ramiona i przytrzymał.

- Lepiej?

- Znacznie lepiej - zamrugałam oczami.

- To dobrze. Chyba już pójdę. Bibliotekarka zabija mnie wzrokiem - Josh przygryzł usta. - Zobaczymy się na kolacji?

- Będę na pewno - obiecałam.

Gdy szybkim krokiem opuszczał bibliotekę, uleciała ze mnie energia. Nie wiedzieć czemu, poczułam się zawiedziona. Zgnuś-niała. Zmęczona. Z westchnieniem odwróciłam się w stronę komputera i otworzyłam skrzynkę e-mailową. Czekała tam na mnie świeżutka wiadomość od Dasha. Wszystkie włoski na kar­ku stanęły mi dęba, a serce załomotało. Pospiesznie otworzy­łam wiadomość, mając wrażenie, że ktoś mnie obserwuje.







Hej Reed,

jak ci się układa z nowymi dziewczynami?

Odpisz.

Dash



Szybko wystukałam odpowiedź.



Cześć Dash,

w zasadzie jesteśmy na krawędzi otwartej wojny. Cheyenne chce wyeliminować trzy z sześciu nowych, a my tak jakby się odcięłyśmy. Rose, Tiff i być może kilka innych dziewczyn są ze mną, ale boję się, że nie zdołamy jej powstrzymać.

Jakieś rady?

Reed



Wysłałam wiadomość, a potem rozparłam się na krześle i nadal czując lekkie podenerwowanie, zerknęłam przez ra­mię. W zasięgu wzroku nie było nikogo z wyjątkiem starszej bibliotekarki, która jak zwykle ślęczała nad książką. Kompu­ter wydał niski dźwięk i serce zabiło mi mocniej. Najwidocz­niej Dash był online, bo natychmiast odpisał. Drżącą dłonią kliknęłam na jego wiadomość.


Reed,

nie przejmuj się. Jeśli w Easton był ktoś, kto zawsze potrafił sta­nąć po właściwej stronie, to tylko ty. Nie pozwól, żeby Cheyenne odebrała ci pewność siebie. Idziesz dobrą drogą. Będę o tobie my­ślał i wysyłał ci pozytywne wibracje.

Dash


Przeczytałam jego e-mail dwa razy. Potem trzeci. Coś drgnęło w mojej piersi. Po raz pierwszy tego dnia poczułam pewność siebie. I ogarnęła mnie duma. Nie mogłam uwie­rzyć, że Dash McCafferty postrzega mnie w taki właśnie spo­sób. Na dodatek obiecał, że będzie o mnie myślał. Że będzie myślał o mnie... Na policzkach zakwitł mi rumieniec. Dash

McCafferty siedział w akademiku uczelni należącej do Ivy League, myśląc o małej Reed Brennan.

Przestraszył mnie huk między regałami i szybko zamknęłam okno przeglądarki, ogarnięta niemal śmiertelnym przeraże­niem. Od razu pomyślałam o Noelle. Wyobraziłam sobie, jak by się wściekła, gdyby odkryła, że utrzymuję kontakt z Dashem. Gdyby wiedziała, że rumienię się pod wpływem jego e-maili. A to, rzecz jasna, przypomniało mi o Joshu. Co ja, do cholery, wyprawiam? Przed chwilą oskarżyłam go o flirtowanie z Che­yenne, a teraz robię prawie to samo z Dashem. Co się ze mną dzieje? Ogarnięta poczuciem winy, wykasowałam e-mail od Dasha i uciekłam z biblioteki.







SZEPTY

Tamtego wieczoru czas przeznaczony na naukę poświęci­łyśmy na konsumowanie pizzy w stylu Chicago (którą przy­jaciele Tiffany przysłali jej kurierem, a ona podgrzała w nie­legalnej mikrofalówce w pokoju) oraz wypicie kilku butelek szampana - lub też „Dommy Pw, jak nazywała go Portia -sprezentowanych przez jej dwudziestotrzyletniego chłopaka, magnata naftowego, by uczciła początek czwartej klasy lice­um. Wszędzie panował spokój, pomimo że dziewczyny z bur­sy otwarcie wypowiedziały sobie wojnę. Nie byłam tak naiwna, by wierzyć w tę sielankę, ale chciałam w nią uwierzyć. Prag­nęłam choćby pięciu sekund bez dramatu. Chwyciłam zatem kawałek pizzy i dołączyłam do dziewczyn w salonie, gdzie po raz dwudziesty piąty oglądały film Batman. Początek (albo raczej zatrzymywały film na szczególnie seksownych ujęciach z Christianem Balełem). Już zaczynałam dobrze się bawić, gdy zauważyłam, że brakuje Sabine. Nie było także Cheyenne i Vienny, ale to akurat mnie nie martwiło.

- Hej, widziałaś Sabine? - zapytałam Rose, gdy podniosła do ust kieliszek z szampanem.

- Chyba jest na górze - odpowiedziała. - Oooo! Bez ko­szuli! - krzyknęła, machając ręką przed ekranem. - Niech ktoś zatrzyma!

Rzuciłam brzeg pizzy na porcelanowy talerz podarowany nam przez jedną z byłych mieszkanek Billings i ruszyłam na górę. Przez cały dzień Sabine praktycznie nie odezwała się sło­wem. Miałam nadzieję, że nie zamierza prosić o przeniesienie. Po takim zwycięstwie Cheyenne byłaby nie do wytrzymania. A zresztą jedyną rzeczą, którą wiedziałam o Billings, było to, że w tej bursie trzeba być twardzielką. Fakt, że zaliczyłam wszyst­kie testy i zniosłam psikusy Noelle, był dla mnie źródłem wielkiej dumy. Gdyby nie to, nie stałabym się tym, kim teraz byłam. I tego samego pragnęłam dla Sabine. Chciałam, by była oso­bą, która umie się postawić Cheyenne.

Patrząc na sprawę z nieco bardziej egoistycznego punktu widzenia, nie chciałam, żeby mnie opuszczała. Właśnie za­czynałam zdobywać prawdziwych przyjaciół.

Popchnęłam drzwi do naszego pokoju, ale w środku nie zastałam żywej duszy. Paliła się lampka na biurku, lecz po Sabine nie było śladu. Wtedy usłyszałam głosy w korytarzu. Przejęte, ściszone. Dobiegały z pokoju Cheyenne. Poczułam ten sam dreszczyk niepokoju, którego doświadczałam zawsze, kiedy Noelle rozmawiała sam na sam z Arianą. Wstrzymałam oddech i zbliżyłam się na palcach.

Tuż przed drzwiami Cheyenne przystanęłam i zaczęłam na­słuchiwać.

- Nie, daj. Zrobię to - mówił ktoś ściszonym głosem.

Nie byłam pewna, kto to, ale ton podsłuchanych słów wy­dawał się tak naglący, że wszystkie włoski na moich rękach stanęły dęba. Kto coś daje? A kto ma zamiar coś zrobić? Wte­dy druga osoba odpowiedziała tak cicho, że niczego nie do-

słyszałam. Cholera. Musiałam wdrożyć plan B. Zamaszyście otworzyłam drzwi, gotowa rzucić jakiś sarkastyczny tekst. Ale wszedłszy do pokoju, zamarłam z wrażenia. Cheyenne nie roz­mawiała z Vienna. Zamiast Vienny ujrzałam... Sabine.

- Co się dzieje? - zapytałam.

Na łóżku Cheyenne leżały rozłożone ubrania, a na podło­dze koturny i buty na wysokim obcasie.

- Nic. - Sabine była spokojna jak woda w wannie.

- Będę tu czekać - oznajmiła jej Cheyenne znaczącym tonem.

Sabine kiwnęła głową i pospiesznie się oddaliła, unikając mojego spojrzenia. Wyszłam za nią na korytarz. - Dokąd idziesz?

- Cheyenne potrzebuje książkę z biblioteki. - Oczy Sabine dziwnie błyszczały. - Pobiegnę i przyniosę ją.

Spojrzałam przez okno na końcu korytarza. Było ciemno jak w grobie, a krople deszczu uderzały o szybę, jakby roz­paczliwie chciały dostać się do środka.

- Teraz? - zapytałam. Rzuciłam okiem na Cheyenne, któ­ra sztywno siedziała na łóżku ze złączonymi kolanami i rękami splecionymi na piersi. - Niech sama ją sobie przyniesie.

- Reed, wszystko w porządku - wycedziła Sabine. Pode­szła bliżej i szepnęła: - Cheyenne chyba rzeczywiście zaczy­na mnie akceptować. Właśnie doradziła mi w sprawie Gage'a. Obiecała, że pomoże mi go zdobyć, ale muszę włączyć się do jej gry.

- Obiecała, że ci pomoże?

Zatkało mnie. Sądząc po zachowaniu Gage'a, wystarczy­ło, by Sabine pozwoliła mu się poklepać po tyłku i już był jej. W każdym razie przynajmniej przez jeden dzień, któ­ry byłby chyba jego życiowym rekordem, jeśli chodzi o czas

skupiania uwagi na jednej osobie. Nie licząc Ivy, o ile plotki

0 nich były prawdziwe.

- Reed, wiem, że nie przepadasz za Gage'em, ale ja go lubię. Nic na to nie poradzę. - Sabine wydawała się zrozpa­czona. - Po prostu pozwól mi pójść.

Spojrzałam jej w oczy i zobaczyłam, że mówi poważnie. Cheyenne zagrała kartą nieodwzajemnionej miłości i miała Sabine w garści.

-Wiesz, wcale nie musisz tego robić - powiedziałam. Choć byłam pewna, że nic to nie da.

-Wiem.

Potem rzuciła mi spojrzenie, jakby chciała podziękować,

i wyszła z budynku. Wróciłam do pokoju Cheyenne. Właś­nie składała ubrania i na chwilę przestała się tym zajmować. Wpatrywałyśmy się w siebie, stojąc na przeciwległych krań­cach jej szerokiego, przestronnego pokoju. Usta Cheyenne wykrzywiły się w pogardliwym uśmieszku.

- Więc zamierzasz jej „pomóc", tak? - zapytałam. Westchnęła teatralnie.

- Naprawdę mam już dosyć twojego zachowania.

- Dlaczego to robisz, Cheyenne? - zapytałam surowym tonem.

- Widzę, że nie wyjdziesz z pokoju, dopóki nie dostaniesz, czego chcesz, więc dobrze - powiedziała, przewieszając swe­ter przez ramię. - Dziewczyna jest zakochana, a przecież do­skonale wiesz, że mam słabość do romansów. Poza tym przy­padkiem znam upodobania Gage'a. W sensie intymnym.

Dobry Boże, czy istniał ktoś, z kim tych dwoje jeszcze się nie migdaliło?

-I co? Zamierzasz przebrać ją za siebie i posłać do wiel­kiego, złego wilka?

Dlaczego myślisz, że wszystko, co robię, ma jakiś złośliwy tekst? - zapytała Cheyenne. - Może zaczynam dostrze­gać w Sabine pewien potencjał. Może chcę, żeby była szczę­śliwa.

No jasne. A może ja zostanę kolejną najlepszą top mo­delką Ameryki?"

- chyba powinnaś juz wyjść - powiedziała Cheyenne ze słodkim uśmiechem.

Przez dłuższą chwilę mierzyłam ją wzrokiem, próbując roz­gryźć jej plany, próbując wniknąć w jej diabelski mózg, wy­przedzić ją o trzy kroki i znaleźć jakąś lukę w jej rozumowa­niu ale niczego nie wskórałam. Byłam na to za zbyt cienka. Nie pozostało mi więc nic innego, jak opuścić jej pokój i cze­kać na rozwój wypadków.




PIERWSZY RAZ

Nazajutrz ukryłam się za ogromnym klonem przed bur­są Ketlar. W pewnej chwili dostrzegłam pana Crossa, leciwe­go doradcę Ketlar, który niespiesznie opuścił bursę tylnymi drzwiami, pogwizdując pod nosem. Za nim wyszło kilku chło­paków. Gdy tylko drzwi się zamknęły, wślizgnęłam się do środ­ka i pobiegłam na czwarte piętro. Na piętro Josha.

Musiałam go zobaczyć. Natychmiast. Musiałam go poca­łować i upewnić się, że wszystko między nami jest w porząd­ku. Od wczorajszego dnia, kiedy zobaczyłam go z Cheyenne, czułam w piersi przyprawiającą o mdłości niepewność. Gdy dodałam do tego poczucie winy z powodu e-maili od Dasha, zaczynały mi drżeć kolana. Nie mogłam żyć w Easton, czując przez okrągły rok mdłości i drgawki. To szkodziło moim ner­wom. Musiałam być z Joshem. Naprawdę z nim być. Spojrzeć mu w oczy i wyznać, co do niego czuję. Co naprawdę czu­ję. Po raz pierwszy. Dzięki temu wszystko będzie jak dawniej.

Gdy potwornie zasapana zbliżyłam się do drzwi, Trey właśnie wychodził z pokoju. Rzucił na mnie jedno spojrzenie i uśmiechnął się ze zrozumieniem.

-Jest twój - powiedział, przytrzymując drzwi.

W sumie wszyscy żyliśmy po to, by łamać panujące tu zasa­dy. Na przykład tę, która zakazywała mi wchodzenia do pokoju chłopców. Zasady łamał nawet taki porządny człowiek jak Trey.

- Dzięki - szepnęłam. Wślizgnęłam się do pokoju mojego chłopaka i zamknęłam za sobą drzwi. Josh spojrzał na mnie zaskoczony. Ale nie tak bardzo zaskoczony jak ja. Stał przy oknie, mokry po niedawnej kąpieli pod prysznicem, i miał na sobie jedynie ręcznik przewiązany wokół pasa. Jego gładka pierś była idealna i lśniąca, a linia ramion znacznie lepiej zary­sowana, niż ją pamiętałam. Zupełnie zaschło mi w gardle.

- Co tu robisz? - zapytał z uśmiechem. -Ja...

Zaraz, zaraz, po co ja tu właściwie przyszłam?" Nieważne. Bo już dwie sekundy później jego dłonie błądzi­ły w moich włosach, przywarliśmy do siebie ustami i całowa­liśmy się, dotykaliśmy, potykaliśmy i przewracaliśmy. Sprawa przybrała poważny obrót, i to nader szybko.

- Zaczekaj! - zawołałam, odsuwając się od niego na nie-zaścielonym łóżku.

Puścił mnie i wpatrywał się we mnie przymkniętymi oczami. -Co? Czyja... Jesteś... Co?

Serce waliło mi tak mocno, że pewnie zsiniało z wysiłku. Wstałam, zostawiając na łóżku swojego półnagiego chłopaka, zdezorientowanego i prawdopodobnie niesamowicie podnie­conego. „Oddychaj głęboko, Reed. Oddychaj głęboko".

- Nie po to tutaj przyszłam - oświadczyłam zdecydowanie, stając pośrodku pokoju. Josh usiadł prosto, spuścił nogi na podłogę i niezręcznie oparł łokcie o kolana. Spoglądał na mnie i próbował się skoncentrować.

- Dobra. W takim razie po co?

Spojrzałam w jego jasne, niebieskie oczy. Pierś Josha podnosi­ła się i opadała, gdy próbował odzyskać kontrolę nad oddechem. Ale skupił się na mnie. Na mojej twarzy. Cierpliwie czekał. Potra­fiłam to zrobić. Potrafiłam. Bo naprawdę to czułam. A poza tym mu ufałam. I nie obchodziło mnie, co będzie potem. Po prostu chciałam, żeby wiedział. Rozluźniłam zaciśnięte dłonie. Nabra­łam powietrza. A gdy wypuściłam je z powrotem, powiedziałam:

- Josh, kocham cię. - Rozpromienił się. Wstał i popatrzył mi w oczy z tak niezwykłą miną, jakbym właśnie podarowa­ła mu najbardziej niesamowity prezent w życiu. A potem po­całował mnie, tym razem powoli. Powoli, delikatnie, głębo­ko, a kiedy się odsunął, obejmował mnie tak, jakby miał już nigdy nie wypuścić.

-Ja też cię kocham.

Ulga. Chociaż wiedziałam, że to powie - że chciał to po­wiedzieć już wiele miesięcy temu, kiedy omal nie opuściłam Easton na dobre - jakaś część mnie czuła strach. Że zmienił zdanie. Że w ogóle nigdy niczego do mnie nie czuł. Ale czuł. Nadal czuł.

- Nie masz pojęcia, jak długo gryzłem się w język, żeby powstrzymać te dwa słowa - wyznał niemal szeptem. - Po tamtym dniu, kiedy mi nie pozwoliłaś...

- Wiem. Przepraszam - powiedziałam. - Ale teraz to już bez znaczenia. Teraz możesz je mówić, kiedy tylko zechcesz.

Josh cofnął się i uroczo uniósł brwi.

- Naprawdę? Chcesz powiedzieć, że mogę mówić: kocham cię, kocham cię, kocham cię, kocham cię?

Parsknęłam śmiechem.

- Podoba mi się, jak to brzmi w moich ustach - ciągnął, gestykulując. Pospiesznie wyjął z szafy T-shirt i wciągnął go

- No dobra. Nie wyczerpmy tych stów już pierwszego dnia -powiedziałam, czując zawroty głowy niemal ponad moje siły.

- Taaak. Ty i te twoje zasady.

Wyjął z szuflady bokserki i wciągnął je, nie zdejmując ręcz­nika, a potem powtórzył tę operację z parą sztruksów i do­piero wtedy na dobre pozbył się ręcznika. Następnie wcisnął stopy w zamszowe trampki i chwycił torbę na ramię.

- Śniadanie, moja ukochana? - zapytał, otwierając prze­de mną drzwi.

- Z miłą chęcią, mój ukochany - zażartowałam w odpo­wiedzi.

W progu jeszcze raz mnie pocałował, a potem szliśmy do stołówki, wymachując splecionymi rękami. Nie liczyło się już to, czy Cheyenne go chciała, czy nie. Josh byt mój. Nikt ni­gdy nie zdoła nas rozdzielić.






SZCZĘŚCIE

- Gdzie jest Sabine? - zapytał Trey podczas śniadania.

Jej puste krzesło, stojące naprzeciw mojego, wyraźnie rzu­cało się w oczy. Słońce wlewające się przez świetlik w suficie oświetlało je jasnym promieniem, jakby chcąc podkreślić fakt nieobecności Sabine.

- Kiedy wychodziłam, była jeszcze pod prysznicem - wy­jaśniłam Treyowi.

Josh sięgnął pod stół, wziął mnie za rękę i ścisnął. Czu­łam się tak, jakby moje serce wirowało na karuzeli. Josh po­chylił się, by szepnąć mi na ucho:

- Hej, mówiłem już, że cię kocham? Wszędobylskie dreszcze.

- Taaak, chyba gdzieś to już słyszałam. Szczęście. Właśnie tak wyglądało szczęście.

Gage przemaszerował obok nas z tacą i okularami pilota na nosie, lecz nawet jego widok mnie nie zirytował. Szczęś­cie. Potem Cheyenne wstała od sąsiedniego stolika i pod-frunęła do Gagea. Nic mnie to nie obchodziło. Ani trochę Szczęście.

- Gaaage! Mam dla ciebie niespodziankę! - zaświergota-ta Cheyenne.

Zmierzył ją wzrokiem.

-Już tam byłem, już to robiłem.

Zmusiła się do śmiechu, jakby niczym jej nie obraził.

- Nie chodzi o mnie. Po prostu zaczekaj jeszcze... jedną... chwileczkę.

Jak na komendę z kolejki po śniadanie wyłoniła się Sabine z tacą pełną jedzenia. Jednak zupełnie nie przypominała tej dziewczyny z Martyniki, którą znałam wcześniej. Wyglądała jak podlotek z Nowej Anglii. Miniówka w szkocką kratę. Go­łe kolana. Buty na wysokim obcasie. Obcisła, biała, zapina­na na guziczki bluzeczka. Lśniący, przylizany kucyk. Gdy mi­jała pierwszy stolik, jej stopy lekko się zachwiały, bo nie była przyzwyczajona do obcasów. Na szczęście zgrabnie odzyska­ła równowagę. Oczywiście Gage niczego nie zauważył. Jęzor niemal zwisał mu do ziemi.

Więc na tym polegała pomoc, którą Cheyenne zaoferowa­ła Sabine?! Przebrała ją za wylaszczoną cizię i puściła między ludzi. Nienawidziłam jej.

- Martynika zmieniła się w niegrzeczną uczennicę katolic­kiej szkoły - powiedział Gage z podziwem. - Nieźle.

Sabine uśmiechnęła się z wyższością, w przedziwny spo­sób naśladując jedną z ulubionych min Cheyenne, i otwo­rzyła usta, by powiedzieć coś, co niewątpliwie podsunięto jej w ramach „pomocy". Lecz nagle sytuacja przybrała fatalny obrót.

Jej już i tak niepewna stopa trafiła na kałużę wody. Sabine pośliznęła się i wytrzeszczyła oczy z przerażenia. Przez krótką chwilę myślałam, że zdoła uniknąć katastrofy, ale było to tylko złudzenie. Sabine ścięło z nóg i wyrżnęła o podłogę,

padając na tyłek i plecy. Cały świat ujrzał jej białe majtki. Ta­ca poszybowała w górę, a na śnieżnobiałą bluzeczkę Sabine spadł deszcz płatków kukurydzianych i jajek. Sok pomarań­czowy chlusnął jej w twarz. Przez dłuższą chwilę nikt się nie poruszył. A potem śmiech.

Cage zgiął się w pół. Cheyenne zanosiła się rżeniem. Sto­łówkę wypełniła kakofonia rechotu. Wstałam, by pomóc Sabine, a ona usiadła, rozejrzała się i jej twarz przepełnił ból. Pociągnęła spódniczkę w dół, żeby zasłonić majtki, kurczowo trzymając ją za rąbek. Nigdy nie widziałam nikogo, kto wy­glądałby równie żałośnie.

Kątem oka zobaczyłam, jak Cheyenne muska dłoń Portii. Był to ledwie zauważalny gest. Gdybym mrugnęła, nawet bym go nie dostrzegła. Ale nie mrugnęłam. Zauważyłam. I już wie­działam. Cheyenne rozlała wodę w przejściu. Pożyczyła Sabine buty na najwyższym obcasie, choć Sabine zawsze nosiła je­dynie sandałki na płaskiej podeszwie i japonki. Cheyenne wszystko dokładnie zaplanowała. A moja furia nie miała so­bie równych.

-To twoja sprawka - powiedziałam, trzęsąc się.

- Och, zejdź wreszcie z tego wysokiego konia, Reed - od­powiedziała Cheyenne. - Rzadkie powietrze tam w górze szko­dzi ci na mózg.

W końcu Sabine wstała z podłogi i chwiejąc się na wyso­kich obcasach, rzuciła się do drzwi.

- Będziesz bardzo żałować, że w ogóle mnie poznałaś - za­powiedziałam Cheyenne.

- Chyba o czymś zapominasz, Reed - odparła. - To ty zaczęłaś. Sama wyznaczyłaś granicę podczas głosowania. Cokolwiek się teraz stanie, to będzie twoja wina.

Miałam ochotę dać jej w twarz. Chciałam powalić ją na pod­łogę, żeby zobaczyła, jakie to uczucie. Stołówka nie była jed­nak odpowiednim miejscem na tego typu akcje, a poza tym nie miałam na nie czasu. Musiałam pobiec za Sabine.

- To jeszcze nie koniec, Cheyenne - obiecałam jej. - Na­wet na to nie licz.





SPARALIŻOWANA

Sabine spędziła cały dzień w izbie chorych. Kiedy poszłam ją odwiedzić, nawet nie pozwolono mi jej zobaczyć. Powie­dziano, że Sabine chce być sama. Po kolacji, z której zrezyg­nowała, wróciła do pokoju, zabrała książki i znowu wyszła, ignorując moje próby nawiązania rozmowy. Zwiesiła jedynie głowę i zniknęła.

Było już siedemnaście po dziesiątej wieczorem, a ona na­dal nie wracała. Bibliotekę zamknięto przed siedemnastoma minutami. Gdzie ona się podziewała, u diabła?

Boże, nie pozwól jej odpaść. Nie pozwól, by dała Cheyenne tę satysfakcję.

Głęboko westchnęłam i zerknęłam na komórkę. Josh też zaginął w akcji. Nie znosiłam być jedną z tych dziewczyn, któ­re siedzą i czekają na telefon, ale teraz właśnie to robiłam. Musiałam z nim porozmawiać. Musiałam się wyżalić i usły­szeć jego trzeźwą opinię na temat tego, gdzie może się podziewać Sabine. Josh zawsze dzwonił o dziesiątej. Codziennie przed zaśnięciem. Ale dzisiaj telefon był głuchy. I to po naj­cudowniejszym poranku w historii naszego związku. Po pocałunkach, które nadal przejmowały mnie gorącym dreszczem, ilekroć o nich pomyślałam. Telefon milczał.

Zegar wskazywał dziesiątą osiemnaście. Coś musiało się stać. Już sięgałam po telefon, kiedy drzwi do mojego poko­ju otworzyły się z hukiem. - Reed!

- O, mój Boże! Omal nie dostałam zawału! - powiedziałam ze śmiechem. Odwróciłam się do Constance i Sabine i, choć ucieszyłam się, widząc Sabine całą i zdrową, serce momen­talnie zamarło mi w piersi. Obie wyglądały, jakby przed chwi­lą były świadkami wypadku samochodowego. - Co się stało?

Wymieniły zatrwożone spojrzenia. Serce zabiło mi ze zdwo­joną siłą.

- Co jest? - zapytałam ze ściśniętym gardłem.

- Chodzi o Josha - mówiła przepraszającym tonem Con­stance i przez chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem nie wyrządziła mu jakiejś krzywdy.

- Co z nim? - Zerwałam się na równe nogi.

- Musisz pójść z nami - powiedziała Sabine, ujmując mnie za ramię. - Po prostu chodź.

Ogarnął mnie taki strach, że czułam go każdą komórką ciała. Nie byłam w stanie się poruszyć.

- Dokąd mam iść? -Reed...

- Nigdzie się nie ruszę, dopóki nie powiecie, co się dzieje - oświadczyłam zdecydowanym tonem. - Mówcie. I to już.

Znów wymieniły ponure spojrzenia.

- Widziałyśmy go, Reed... - wyznała w końcu Sabine. -




GODNOŚĆ

Pobiegłam.

Biegłam tak szybko, że paliło mnie w płucach i świat wiro­wał mi przed oczami. Biegłam tak szybko, że słyszałam tylko wiatr w uszach. Biegłam tak szybko, że potknęłam się o jed­ną z lamp rozstawionych wzdłuż ścieżki i padłam jak długa, zdzierając skórę z kolana, z dłoni, z policzka, a potem pod­niosłam się i pobiegłam dalej.

On mnie kocha. To się nie dzieje naprawdę. On mnie ko­cha! On mnie kocha!

Sabine znalazła się obok mnie, kiedy dopadłam wysokich okien cmentarza sztuki. Constance została daleko w tyle.

- Reed, najpierw odetchnij - powiedziała Sabine. — Uspo­kój się. -Nie, nie! - zawołałam.

Nie obchodziło mnie, czy ktoś usłyszy moje stówa. Nie ob­chodziło, czy zostanę wydalona z Billings. Po prostu chciałam zobaczyć Josha. Musiałam go zobaczyć. Zakradłam się mię­dzy krzakami pod okno cmentarza sztuki. Żaluzje były lek­ko uchyloneV wiec bez trudu mogłam zajrzeć do środka Za mknęłam oczy. Odmówiłam modlitwę. Zacisnęłam palce na zimnym, kamiennym gzymsie. I spojrzałam.

Coś zimnego i oślizłego popełzło mi wzdłuż kręgosłupa. Peryferia obrazu zamazały się i poszarzały. W ciepłym blasku cmentarza sztuki, naszego sanktuarium, miejsca, gdzie dzie­liliśmy z Joshem wiele skradzionych chwil, skradzionych po­całunków, skradzionych szeptów, mój chłopak leżał teraz na małej sofie, a Cheyenne siedziała na nim okrakiem.

Poczułam, że zbiera mi się na wymioty i w ostatniej chwili odwróciłam głowę od Sabine. Zwymiotowałam na mierzwę u moich stóp. Łzy rozpaczy popłynęły mi z kącików oczu, po nosie, po ustach.

Przecież Josh mnie kocha. Powiedział, że mnie ko...

- Reed, tak mi przykro - odezwała się Sabine.

- Nie! - usłyszałam swój głos. - Nie!

Otarłam usta grzbietem dłoni. Spojrzałam ponownie na scenę za oknem. Josh wyciągnął rękę i czule dotknął boku szyi Cheyenne. W jego oczach dostrzegłam uwielbienie. Zsu­nął dłoń trochę niżej i odkrył nagie ramię Cheyenne, która tymczasem powoli rozpinała bluzkę.

- Nie!

Dosyć. Koniec. Odwróciłam się i odepchnęłam Sabine. Z hukiem otworzyłam drzwi do Mitchell Hall. Już miałam za­cząć łomotać w drzwi cmentarza sztuki, gdy zauważyłam, że nawet nie są domknięte. Odepchnęłam je obiema ręka­mi. Uderzyły o ścianę. Jakiś obraz runął na podłogę. Che­yenne podskoczyła, tłumiąc okrzyk, i poprawiła bluzkę, zakry­wając koronkowy, zsunięty stanik. Jej spódnica poniewierała się na podłodze. Cheyenne pokazywała światu majtki i ide­alnie opalony tyłek.

- Reed - odezwał się Josh. - Reed, co ty...

- Zamknij się - czułam, jak po twarzy płyną mi łzy. - Nie chcę z tobą rozmawiać. Nie chcę nawet na ciebie patrzeć! -Pospiesznie otarłam twarz i wstrzymałam oddech, nie zamie­rzając dawać Cheyenne satysfakcji z oglądania mnie w ta­kim stanie.

Josh wsparł się na łokciach i gapił się na mnie. Jego T-shirt - ten sam, który wkładał przy mnie dziś rano - był podciąg­nięty aż do piersi. Guzik i rozporek sztruksów - rozpięte. Znów poczułam, jak w gardle wzbiera mi żółć i przełknęłam ją z naj­większym trudem. Dlaczego nie zerwał się w ślad za Cheyenne? Dlaczego natychmiast nie błagał mnie o przebaczenie? Czy każda minuta tego poranka była kłamstwem? Czy naprawdę tak niewiele dla niego znaczyłam?

- Uspokój się, Reed. - Cheyenne zapinała bluzkę, a w jej głosie dźwięczała uraza. - Wiem, że to dla ciebie trudne, ale przynajmniej spróbuj zachować odrobinę godności.

I wtedy wreszcie zrobiłam to, o czym od dawna marzyłam. Cienka bariera w moim wnętrzu w końcu ustąpiła i z całej si­ły walnęłam Cheyenne prosto w jej śliczną buźkę.





GORLIWY UCZESTNIK

-Ty mała, żatosna, dwulicowa dziwko! - krzyknęłam, wpa­dając jak burza do Billings. Tuż za mną biegły Sabine i Constance. Cheyenne pędziła z przodu, galopując po schodach na wysokich obcasach.

- Zostaw mnie w spokoju, psycholko! - odkrzyknęła. Wbiegłam po schodach, pokonując dwa stopnie na raz,

i pognałam za nią do pokoju. Wszystkie drzwi w korytarzu były już uchylone. Dziewczyny w piżamach cisnęły się w pro­gach, przyglądając się naszej gonitwie.

- Reed! Co się dzieje? - zapytała Rose.

Jakbym miała czas jej tłumaczyć. Najpierw musiałam wy­patroszyć pewną blondynę.

Powiedział, że mnie kocha. Powiedział, że mnie kocha.

A ona po prostu wszystko zniszczyła.

Cheyenne próbowała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, ale z całej sity pchnęłam je ręką i wdarłam się do środka.

- Wynoś się! - krzyknęła Cheyenne, wycofując się w stro­nę okna.

- Nie, dopóki nie przyznasz, jaka z ciebie oszustka - po­wiedziała m.

- Jesteś stuknięta, Reed. W końcu ci odbiło - wymyślała mi Cheyenne, śmiejąc się nerwowo.

- Och, jestem stuknięta? Ja jestem stuknięta? - wrzas­nęłam. - Łazisz i całymi dniami gadasz o Billings, o jednoś­ci, o wizerunku, o siostrzanym przymierzu i więziach, które przetrwają całe życie, a tymczasem każdą wolną chwilę po­święcasz na uwodzenie mojego chłopaka!

Za moimi plecami rozległ się zbiorowy zduszony okrzyk i ożywiona paplanina. Zerknęłam przez ramię. Wszystkie na­sze współlokatorki zgromadziły się pod drzwiami albo na ko­rytarzu.

- Właśnie tak, dziewczyny! Przed chwilą na cmentarzu sztuki wasza wspaniała, szlachetna przywódczyni siedziała okrakiem na moim chłopaku. - Byłam pewna, że i tak dowie­działyby się o tym z plotek. - A mimo to krąży tu w najlepsze

i poucza nas, kto zasługuje, by mieszkać w Billings, a kto nie jest tego godzien. Kto ma odpowiednie zalety. Ta podstępna szmata ma czelność nas oceniać!

- Nie byłam tam sama, Reed. Nie rzuciłam się na niego -powiedziała Cheyenne. - Przecież widziałaś, jak gorliwie przy­kładał się do dzieła. Josh osobiście mnie tam zaprosił.

Pociemniało mi w oczach. Jak Boga kocham, myślałam, że zemdleję. Kiedy znów się do niej odwróciłam, musiałam złapać się komody, by przeczekać zawroty głowy. Co innego, gdyby to Cheyenne do niego poszła. Gdyby przewidziała, że Josh jest na cmentarzu sztuki, jak co wieczór, i wkroczyła tam ubrana w małe seksowne wdzianko, ujędrniona, jasnowłosa i kipiąca seksem. I tak nigdy bym mu nie wybaczyła, ale łatwiej przy-szłoby mi zwalić winę wyłącznie na nią.

- Nie wierzę ci. Widziałam cię. Widziałam, jak bez przerwy się do niego lepiłaś. To wyłącznie twoja wina.

- Och, tak? To popatrz! - Cheyenne sięgnęła do toreb­ki od Kate Spade, wyciągnęła komórkę i rzuciła ją ku mnie. -Przeczytaj pierwszego SMS-a.

Blefowała. Musiała blefować. Otworzyłam okienko z SMS-ami i znów pociemniało mi przed oczami. U góry ekranu pojawił się numer komórki Josha, czarno na białym. Wiadomość brzmiała:

Nie mogę się doczekać. Pragnę CIĘ. Dziś na cmentarzu sztuki. Po posiedzeniu kom.

W tym momencie wybuchł we mnie każdy atom wściekło­ści, który w sobie nosiłam. Zamachnęłam się i cisnęłam tele­fonem o ścianę, roztrzaskując go na milion kawałków, z któ­rych jeden drasnął Cheyenne prosto w twarz. Cheyenne pis­nęła i zakryła brodę. Pani Lattimer wybrała sobie akurat ten moment, by wkroczyć do akcji.

- Dziewczęta! - krzyknęła. - Dosyć tego!

Gdy ogarniała wzrokiem całą scenę, na jej twarzy malo­wał się wyraźny szok, przerażenie i niesmak. Cheyenne, nadal w rozchełstanym ubraniu. Szczątki telefonu rozsiane po pod­łodze. Purpurowa maska wściekłości, która z pewnością widniała na mojej twarzy. Usta pani Lattimer zacisnęły się w determinacji. Nigdy nie widziałam jej równie ponurej.

- Proszę wracać do swojego pokoju, panno Brennan. Na­tychmiast!






POSIŁKI

- Za kogo ona się uważa, do cholery? Myśli, że może ro­bić, co jej się żywnie podoba? Że może mieć, co tylko zaprag­nie? - wściekałam się ochrypłym, ściszonym głosem, miota­jąc się przed Sabine. Sabine siedziała nieruchomo na środ­ku swojego łóżka i ze złączonymi kolanami patrzyła, jak krążę po pokoju. Poruszały się tylko jej oczy. Jakby podejrzewała, że jeśli zmieni pozycję, rzucę się na nią z pięściami. Nie że­bym miała do niej żal. Zupełnie nad sobą nie panowałam. -Kogokolwiek zechce?

Załamał mi się głos i przestałam się miotać. Zakryłam us­ta dłonią i znów dopadły mnie tamte obrazy. Dłoń Josha na nagiej skórze Cheyenne. Jego pełne uwielbienia spojrzenie, które do niedawna zarezerwowane było wyłącznie dla mnie. Josh spoglądał na Cheyenne tak, jak patrzył na mnie rano, kiedy wyznałam mu miłość. Identycznie.

Moja druga dłoń przywarła do brzucha. Jak mógł? Jak mógł mnie zdradzić? Czy właśnie dlatego tak bardzo pragnął, żebym odeszła z Billings? Bo pewnie gdybym nie mieszkała razem z Cheyenne w tej samej bursie, zmniejszyłoby się ry-

zyko, że dowiem się o ich flircie. I... o mój Boże! Tamta noc. Tamta noc, kiedy Cheyenne wróciła późno, a ja sądziłam, że gnębiła Sabine... Czy wtedy również spotkała się z Joshem? Nazajutrz Josh był przecież wyczerpany, rozdrażniony i nie­cierpliwy. Czy ich spotkania trwały przez okrągły tydzień? Czy okłamywali mnie od samego początku? Nie mogłam uwierzyć, że Josh jest takim manipulantem. Takim podstępnym typem. Nie. Nie Josh. To niemożliwe.

Lecz z drugiej strony nigdy bym nie przypuszczała, że mię­dzy nim a Cheyenne dojdzie do czegoś takiego. Nawet za mi­lion lat.

- Cheyenne jest nieobliczalna - przyznała Sabine. - Kiedyś się przyjaźniłyście, prawda? Nawet jeśli w tym roku poróżni­ły was jakieś problemy, to w żaden sposób jej to nie uspra­wiedliwia.

Wzięłam głęboki oddech, by powstrzymać mdłości. Otar­łam zbłąkaną łzę.

- Nieobliczalna to bardzo łagodne określenie - zawołałam. - Wiesz, że od twojego pierwszego dnia w Billings Cheyenne próbuje pozbyć się stąd ciebie, Constance i Lorny, prawda? Nie obchodzi jej, czy same opuścicie Billings, czy zostaniecie wydalone ze szkoły. Zadowoli ją każdy scenariusz waszego odejścia.

Sabine opadła szczęka.

- Wydalone? Chce, żeby nas wydalono? Ojciec by mnie zabił!

- Ona ma to gdzieś. Dla niej najważniejsze jest to, żebyś­cie nie mieszkały w Billings - mruknęłam.

-Ale... przecież niczym sobie na to nie zasłużyłam. - Sabine wstała z łóżka. - Robiłam wszystko, co kazała. Załatwia­łam dla niej różne sprawy... Sprzątałam jej pokój... Kradłam i zwracałam fanty. Nic złego nie zrobiłam. To ona wszystkimi manipuluje. To nie fair.

Oparłam się o biurko i spojrzałam przez okno na światła dziedzińca.

- Masz rację. To Cheyenne powinna zostać wydalona po tym wszystkim, co zrobiła.

Moje słowa zawisły między nami w powietrzu. Sabine sie­działa w milczeniu. Nieruchomo. Na nowo zaczęło bić mi ser­ce. Cheyenne. Wydalona. Cheyenne. Wydalona.

A przecież zapowiadał się wspaniały rok. Nowy i wolny od dramatów. I byłby taki, gdyby nie Cheyenne. Wszystko znisz­czyła. Zniszczyła Billings. Zniszczyła Josha. Zniszczyła wszyst­ko. Spojrzałam na Sabine. Spoglądała na mnie szeroko ot­wartymi oczami. Myślałyśmy o tym samym. Poczułam lekkie mrowienie na skórze.

- A jeśli naprawdę zostanie wydalona? - zapytałam powoli.

- Wtedy będzie po wszystkim, prawda? - nieśmiało szep­nęła Sabine.

- Boże, wyobrażasz sobie, jaki zapanowałby tu bez niej spo­kój? - mówiąc to, rozejrzałam się po pokoju. - Nikt by was nie dręczył. Nikt nie łaziłby, nie krzyczał i nie wydawał rozkazów.

- Znów mogłybyśmy być zwykłymi uczennicami - powie­działa Sabine rozmarzonym tonem. - Mogłoby być normalnie.

Miała rację. Gdyby Cheyenne odeszła, nowe dziewczyny uniknęłyby dalszych stresów. Nie musiałyby przeżywać tego syfu, który sama przeżywałam w ubiegłym roku. Byłam pew­na, że po zdetronizowaniu Cheyenne otrzęsiny w Easton już nigdy się nie powtórzą. Portia była za bardzo skupiona na sobie samej, by się na cokolwiek wysilać, a Vienna i London wolały stroić się i imprezować niż knuć niecne plany. Bez Che­yenne Billings byłoby wolne.

Marzyłam, by zobaczyć jej minę, kiedy zostanie wydalo­na z Easton. Marzyłam, by dowieść jej raz na zawsze, że nie warto ze mną zadzierać, Że nie zamierzam puścić Jej płazem ciosu w plecy,

Ale nie mogłam uwierzyć, że rozważam to na serio, Nie mogłam uwierzyć, że w ogóle jestem do tego zdolna, Jednak po chwili znowu pomyślałam o Joshu. O jego twarzy, O Je­go dłoniach. O oczach. I Już wiedziałam, że potrafię to zro­bić. Byłam do tego więcej niż zdolna.

- Myślisz, że może się udać? - zapytałam cicho. Sabine przygryzta usta.

- Nie wiedziałabym nawet, od czego zacząć,

Drżąc na całym ciele, usiadłam na krześle przy biurku, Ekran komputera był ciemny, lecz już sam Jego widok pod­sunął mi pewną myśl. Boże, gdyby była tu teraz Noelle, Ona doskonale wiedziałaby, jak zemścić się na Cheyenne I za ja­kie pociągnąć sznurki, by załatwić tę sprawę, Nie miałam jed­nak pojęcia, gdzie się podzlewa, jak się z nią skontaktować, Już dawno zmieniła numery telefonów 1 adresy e-mall, Jakby pragnęła zerwać ze mną wszelkie więzi. Wyeliminować mnie ze swojego życia, Miałam jednak wrażenie, że chciałaby usły­szeć, co się dzieje w Billlngs. Że chciałaby ml pomóc. Prze­cież dbała o Billlngs bardziej niż ktokolwiek Inny, I przeżyłaby jeden z najgorszych koszmarów, gdyby ujrzała, co tu się sta­nie, Jeśli władzę przejmie Cheyenne,

Gapiłam się na komputer, Znałam kogoś, kto mógł wiedzieć jak ją znaleźć, Kogoś, z kim „rozmawiałam" niemal codziennie. Może nadszedł czas, by wreszcie poruszyć temat, którego tak długo unikałam, Czy potrafiłabym zdobyć się na ten krok? A jeśli tak I Jeśli ten ktoś pomógłby ml ją odnaleźć, czy zechciałaby pomóc?

Stuknęłam w spację, przywracając ekran do życia.

- Co robisz? - zapytała Sabine. Wstukałam adres Dasha.

- Wzywam posiłki.

Napisałam krótką wiadomość, ale już w chwili, gdy kliknę­łam na „Wyślij", miałam ochotę się wycofać. Pierś przepełnił mi strach. Co ja sobie wyobrażam? Nie byłam Noelle. Wy­raźnie tego dowiodłam w ciągu kilku ostatnich tygodni. Nie mogłam doprowadzić do wydalenia kogoś ze szkoły. Nawet Cheyenne. Nie byłam intrygantką. Nie byłam do tego zdol­na. To nie w moim stylu.

A tak w ogóle, co się stanie, jeśli Dash mi nie odpisze? W naszych e-mailach nigdy nie wspominaliśmy o Noelle ani o Joshu. A jeśli wspomnienie o Noelle skazi naszą beztro­ską korespondencję? Sprowadzi ją na ziemię? Prawdopo­dobnie właśnie nawaliłam na wszystkich frontach. Straciłam Josha i Dasha w ciągu jednego okropnego, rozdzierającego serce dnia.

Zamknęłam komputer i próbowałam przełknąć ślinę, choć nagle zupełnie zaschło mi w gardle.

- Chyba powinnyśmy zmienić temat - powiedziałam bez­barwnym głosem.

Sabine nerwowo się roześmiała.

- Tak. Dobry pomysł.

Niebezpiecznie zbliżyłyśmy się do przepaści. Nadszedł czas, by zawrócić.







CZTERY GODZINY

Tamtej nocy leżałam na łóżku i nie mogąc zasnąć, gapiłam się w sufit. Nieustannie nawiedzały mnie różne obrazy Gołe nogi Cheyenne. Pierś Josha. Cheyenne siedząca na nim okra­kiem. Jego dłoń na jej szyi. Na jej ramieniu. Jego oczy, gdy na nią patrzył. Jej dłonie powoli rozpinające bluzkę. Jej sta­nik. Jej majtki. Jego rozpięty rozporek...

Przewróciłam się twarzą do poduszki i jęknęłam. Łzy ka­pały na poszewkę.

Jak Josh mógł mi to zrobić? Jak?

Z trudem łapałam oddech. Uniosłam głowę i serce zamarło mi w piersi. Na okiennej szybie połyskiwały czerwone i niebie­skie światła. Duszę przepełniły mi miliony wspomnień z ubieg­łego roku. Wyskoczyłam z łóżka i szarpnęłam zasłonę.

Obok burs dla dziewcząt przejeżdżała karetka. Zauważyłam ją, kiedy mknęła ku końcowi podjazdu. Ku drugiemu skupisku burs. Ku bursom chłopców. Nie dobiegał mnie dźwięk syreny. Nie do­biegały żadne odgłosy. Widziałam jedynie niemy krzyk świateł.

Wstrzymałam oddech i kurczowo ściskałam zasłonę, pó­ki karetka nie zniknęła mi z oczu. Potem otworzyłam okno

i zaczęłam nasłuchiwać. Z oddali dobiegł dźwięk zatrzaskiwa­nych drzwi. I głosy niesione przez bezwietrzną noc. A potem nastąpiła cisza.

Spojrzałam na zegarek. Do śniadania pozostały cztery go­dziny. Cztery godziny czekania i zastanawiania się, co tu się u diabła, dzieje.







MAŁA, SŁODKA SABINE

Nazajutrz chciałam jak najszybciej wyjść z bursy i dowie­dzieć się, co zaszło w nocy, ale musiałam zaczekać na Sabine. Biorąc pod uwagę ubiegły wieczór, nie czułam się na siłach, by samotnie przejść przez kampus i stawić czoło wszystkim kłapiącym językom i wścibskim spojrzeniom. Sabine ubra­ła się migiem i już miałyśmy opuścić pokój, gdy gdzieś roz­legł się wrzask Cheyenne. Usłyszałyśmy tupot stóp i dwie sekundy później Cheyenne stanęła przed nami na koryta­rzu w różowym szlafroczku, ściskając w dłoni coś, co wyglą­dało jak porwane, poplamione i pocięte resztki kostiumu wylaszczonego podlotka, który Sabine miała na sobie po­przedniego dnia.

- Co to jest? - krzyknęła do Sabine, podbiegając do nas z wściekłością. Potrząsała ubraniami ściskanymi w dłoni.

-Ach, tak. Próbowałam to uprać, skoro byłaś tak miła, by pożyczyć mi ciuchy, ale kampusowa pralka oszalała i porwa­ła wszystko na strzępy - wyjaśniła Sabine niewinnym głosem.

Opadła mi szczęka. Nieee. To niemożliwe. Nie zrobiłaby tego. Mała, słodka Sabine?

-To pralka? - z niedowierzaniem zapytała Cheyenne. Roz­łożyła bluzkę i spódniczkę. Zostały pocięte na wąskie paseczki przypominające frędzelki. A plamy na bluzce nie pochodzi­ły wyłącznie od soku i jajek. Widniały na niej wielkie, czarne ślady, jakby pechowa osoba, która ją włożyła, została potrą­cona przez samochód.

Sabine wzruszyła ramionami.

-To stara pralka.

- i domyślam się, że moje buty też przemieliła na miazgę - spiorunowała ją wzrokiem Cheyenne.

- Nie - odparła Sabine. - To sprawka psa dozorcy. Wpadł do pralni i po prostu je porwał. Nie sposób powstrzymać psa, kiedy chapnie prawdziwą skórę. Tak mi przykro. Oczywiście zwrócę ci pieniądze.

Parsknęłam śmiechem.

- Nie sądzę, by to było konieczne. - Otoczyłam Sabine ra­mieniem. - Myślę, że teraz jesteście kwita.

Obróciłam Sabine i ruszyłyśmy w stronę drzwi.

- Dzięki. Dziś rano potrzebuję rozweselenia. Ale muszę przyznać, że nie wiedziałam, do czego jesteś zdolna.

- Też bym się o to nie podejrzewała - odparła Sabine. -I gdyby nie Cheyenne, pewnie nadal żyłabym w błogiej nie­świadomości.

TO NIE JA

Kiedy szłam na śniadanie, każdy mięsień mojego ciała był napięty. Mój plan nie wypalił, bo Sabine, która musiała ode­brać jakieś papiery od doradcy zawodowego, ulotniła się, gdy tylko dotarłyśmy do frontowych schodów. Zostałam sama. Bezbronna. Mieliśmy pierwszy chłodny dzień tego roku i nie byłam odpowiednio ubrana. Nie zadałam sobie nawet trudu, by wcześniej sprawdzić pogodę. Drżałam na wietrze, który owionął moje odkryte ramiona. Rozejrzałam się w poszuki­waniu zrozpaczonych twarzy, szepczących ust, jakichkolwiek wskazówek związanych z wydarzeniami ostatniej nocy. Jed­nak wszystko wyglądało normalnie. Słoneczna, radosna so­bota w Easton Academy.

- Reed!

Trey szybkim krokiem zbliżył się od strony Ketlar, a na je­go przystojnej twarzy malował się niepokój. Stanęłam w pół kroku. Niepokój Treya nie wróżył niczego dobrego.

- Nic ci nie jest? Masz jakieś wieści od Josha? - zapytał.

- O czym ty mówisz? Zamilkł zmieszany.

- O Joshu. Wczoraj w nocy zabrali go do szpitala. Nie dzwonił do ciebie Gage?

- Nie.

Nie, nie, nie".

- Co się stało? - zawołałam.

- Miał atak. Nagle się obudziłem i zobaczyłem, że prawie spadł z łóżka i trzęsie się jak wariat. Musiałem zadzwonić pod 911 - powiedział Trey. - Przykro mi. Gage miał...

Zamilkł w pół słowa, gdy czarny sedan - jeden ze służbowych pojazdów Easton, który służył do odbierania z lotniska zapro­szonych uczniów innych szkół i absolwentów - wtoczył się pod­jazdem i zatrzymał między bursami. Drzwi sedana otworzyły się i z pojazdu powoli wysiadł Josh. Miał poszarpane dżinsy, po­targane włosy, ale poza tym wyglądał całkiem normalnie. Ulga, która ogarnęła mnie na jego widok, ulotniła się, gdy tylko na mnie spojrzał. W tej samej chwili przypomniałam sobie ból, jaki sprawił mi poprzedniego wieczoru. I przestało mnie ob­chodzić. Przestało mnie obchodzić, czy Josh jest cały i zdrowy. Po prostu musiałam stamtąd uciec. Odwróciłam się na pięcie i pognałam w stronę stołówki, zostawiając za sobą Treya.

- Reed! Zaczekaj! - zawołał Josh. Przyspieszyłam.

- Reed! Proszę! Muszę z tobą porozmawiać.

Jego dłoń opadła mi na ramię. Gwałtownie się odwróciłam i strąciłam ją jednym ruchem.

-Au! Cholera. - Złapał się za rękę i skulił, jakbym właśnie wyssała z niego całe życie.

- Właśnie skończyliśmy rozmawiać - wycedziłam przez zęby. Boże, wyglądał blado. Oczy miał czerwone i nabiegłe krwią.

Chciałam go przytulić i zapytać, co się stało. Czy bardzo się bał? Miałam ochotę po prostu go pocałować i...

Uderzyć w twarz. Nie. Rąbnąć pięścią. Prosto w brzuch.

- Reed, dziś w nocy miałem atak - powiedział błagalnym tonem.

-i co? Chcesz, żebym cię pocałowała i zapewniła, że wszyst­ko będzie dobrze? - zawołałam, szykując się do odejścia.

- Nie! Nie to miałem na myśli! Proszę cię, Reed. Proszę, po prostu zaczekaj chwilę. Nie mogę. W tej chwili nie mogę za tobą gonić.

W jego głosie pobrzmiewało coś, co mnie zatrzymało. Pew­na żałosna nuta, której z jakiegoś powodu moje serce nie po­trafiło zignorować. Gdy znowu na niego spojrzałam, siadał na jednej z kamiennych ławek. Powoli. Ostrożnie. Jakby bolał go każdy skrawek ciała.

- Co ci jest? - zapytałam wojowniczo.

- To następstwo ataku - wyjaśnił. - Bolą mnie wszystkie mięśnie. Chyba właśnie się zabiłem, biegnąc za tobą.

Posłał mi grymas/uśmiech, na widok którego do oczu na-

Płynęły mi łzy wściekłości. Dlaczego to robił? Czy naprawdę ChciaŁ mnie wziąć na litość i jakimś cudem wymazać swój po­stępek?

- Co do ubiegłego wieczoru...

- Nie chcę o tym rozmawiać - oświadczyłam, - Ale ja tak - warknął.

Warknął. Na mnie. Jakbym to ja pozwoliła, żeby Cheyenne Martin wgramoliła się na mnie okrakiem.

- Zostałem czymś odurzony, Reed. Nawet nie miałem poję­cia, co się dzieje - wyrzucał z siebie słowa w pośpiechu. - By­łem na cmentarzu sztuki i nagle Cheyenne też się tam znala­zła, a potem ty i... Połowy z tego wszystkiego nawet nie pamię­tam. Byłem zupełnie oszołomiony. Musisz mi uwierzyć. Nigdy bym ci tego nie zrobił. Wiesz o tym. Ja nawet nie...

- Przestań! - Oczy wypełniły mi się łzami. Gapił się na nas każdy kto akurat znajdował się na dziedzińcu. - Przestań kłamać.

- Nie kłamię! - zawołał Josh. - Uwierz mi! Ktoś podrzucił coś wczoraj do mojej kasetki z lekami. Zawsze wypełniam ją na początku tygodnia i dzielę potrzebne pigułki na dzienne dawki. Wczoraj wysypałem lekarstwa na dłoń i wrzuciłem do ust wszyst­kie na raz. Miliony razy widziałaś jak je zażywam, prawda?

Dlaczego nadal tam sterczałam? Dlaczego?

- Prawda? - powtórzył.

Jakimś cudem zdołałam pokiwać głową.

- No więc zanim wpadły mi do ust, coś zauważyłem. Taką małą białą pigułkę w niebieskie kropeczki. Nie ma jej wśród mo­ich leków. Ale było już za późno - powiedział z błagalnym spoj­rzeniem. - Tłumaczyłem sobie, że coś mi się przywidziało, ale teraz wiem, że nie. To musiała być jedna z tych tabletek gwał­tu albo coś w tym rodzaju. Nie widzę innego wytłumaczenia.

- A ja owszem - mruknęłam.

- W takim razie dlaczego miałem w nocy atak? - zapytał Josh. - Panuję nad nimi od lat. Miewam ataki tylko wtedy, gdy zażyję coś ekstra, za dużo wypiję i tak dalej. Kiedy w moim ciele dochodzi do zaburzenia równowagi chemicznej. Wszystko do­skonale się zgadza. Cokolwiek wziąłem... namieszało to w mo­im organizmie wystarczająco mocno, by doprowadzić do ataku.

Patrzyłam na niego z góry. Na te pełne nadziei niebieskie oczy. Na zmizerniałą twarz.

- Ktoś mi źle życzy, Reed. Ktoś nam źle życzy - powiedział. -Nigdy bym cię umyślnie nie skrzywdził. Jesteś dla mnie wszyst­kim, nie rozumiesz? Wszystkim.

Zacisnęłam zęby tak mocno, że załomotało mi w skroni.

- W takim razie dlaczego wysłałeś do niej SMS-a? - zapy­tałam cicho.

Josh zamrugał.

- Słucham?

- Dlaczego wysłałeś SMS-a do Cheyenne? To ty ją zapro­siłeś na cmentarz sztuki, Josh! Napisałeś, że nie możesz się doczekać. Że jej pragniesz! - krzyknęłam. - Skoro naprawdę zostałeś wykorzystany, jak, u diabła, to wytłumaczysz?

Kilku mijających nas pierwszaków przystanęło, by się poga­pić. Nic mnie to nie obchodziło. Niech zobaczą, co się dzieje, kiedy człowiek pozwala, by mu na kimś zależało. Niech po­traktują tę historię jako przestrogę. Może wreszcie wyniknie jakiś pożytek z mojego żałosnego życia.

- Reed, nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Przestań kłamać! - niemal na niego krzyczałam. - Wi­działam to w jej telefonie! Pokazała mi. Wysłane z twojej ko­mórki. To ty ją zaprosiłeś na tę schadzkę!

- Nieprawda. Nieprawda - powtarzał Josh, kręcąc głową. Mrużył oczy. Jakby próbował sobie przypomnieć, co się wczo­raj stało. - Mieliśmy zebranie komitetu w Mitchell Hall w związ­ku z kolacją w Driscoll. Kiedy było po wszystkim, wybrałem się na cmentarz sztuki. Cheyenne poszła za mną. Poszła za mną...

- Proszę, przestań - powiedziałam, a łzy pociekły mi po policzkach. - Nie mogę tu dłużej stać i tego słuchać.

Odwróciłam się, oplotłam rękami i odeszłam. Josh wstał, ale skrzywił się i nie ruszył z miejsca.

- Reed, proszę, nie rób mi tego. Wczoraj nie byłem sobą. Nie wiedziałem, co robię - błagał. - Kocham cię! Reed! Wiesz, że cię kocham!

Serce pękło mi z bólu. Tym razem jego słowa brzmiały jak okrutny żart. Jak tortura. Wciąż za mną wołał, ale nie odwróci­łam się. Postanowiłam, że już nigdy się do niego nie odwrócę.







OD NAJLEPSZYCH

Gdy rozległ się trzask frontowych drzwi Billings, usiadłam na łóżku. Natychmiast zauważyłam, że w pokoju nie ma Sabine. Spojrzałam na zegarek: cztery minuty po pierwszej w nocy. Potem usłyszałam dobiegający z korytarza lodowaty głos pa­na White'a. Dźwięki naprawdę dobrze się niosły w takim sta­rym, skrzypiącym domu jak Billings. Zwłaszcza że nikt nie próbował zachowywać się cicho.

- Do łóżek - powiedział pan White. - Natychmiast.

- Cholera - mruknęłam pod nosem, odrzucając kołdrę na bok.

Odgłos kilku par stóp na schodach podpowiedział mi, że Sabine nie jest sama. Kiedy drzwi stanęły otworem, ujrza­łam obok niej Constance i Lornę. Wszystkie miały spuszczo­ne głowy.

-Co, u diabła...

Nie zdążyłam dokończyć zdania.

-Co, u diabła, się stało? - ryknęła Cheyenne, wpadając do mojego pokoju ubrana jedynie w króciutką różową koszulkę nocną. Za nią zjawiły się London, Vienna, Portia, Rose, Tiffa ny i Astrid. Nie odzywałam się do niej przez cały dzień i mia­łam ochotę ją złapać i od razu wywalić na korytarz.

- Nikt cię tu nie zapraszał - syknęłam. Żadna z dziewczyn nawet na mnie nie spojrzała.

- Przyłapali nas - poinformowała Constance, zrzucając kurtkę.

- Co takiego? - zapytała Cheyenne piskliwym szeptem.

- O, po prostu cudów - zawołała Portia, dotykając swoje­go diamentowego B. - Wiedziałam, że tak będzie!

- Na czym was przyłapali? - zapytałam głośno z łomoczą­cym sercem.

- Miały wykraść test - wyjaśniła Portia.

- Wydalili was? - zapytała Cheyenne całą trójkę. W jej oczach wyraźnie malowała się nadzieja.

- Nie - oschle odparła Sabine, wiedząc, że Cheyenne chce się jej pozbyć. - Przyuważyli nas na dziedzińcu. Lorna powie­działa, że wyszłyśmy na nocny spacer i niczego nie mogli nam udowodnić. Jesteśmy na warunkowym.

- Główka pracuje, Lorna - powiedziała Tiffany, zmuszając Lornę do słabego uśmiechu.

- Na Na warunkowym? - zapytała Rose. - Co to właściwie znaczy?

- Ran White powiedział, że jeśli któraś z nas jeszcze raz zła­mie jakąś zasadę, pożegnamy się ze szkołą - wyjaśniła Cons­tance. Wyglądała, jakby całe życie przebiegało jej przed oczami.

i Nie do wiary - powiedziała Cheyenne, wyrzucając ręce w górę. - Wiecie, że w ciągu ponad osiemdziesięciu lat ist­nienia Billings ani jedna osoba nie została przyłapana na wy­kradaniu testu? To istna bułka z masłem!

Zamknij się, ty podstępna żmijo. Zamknij się, zamknij się, zamknij się!"

- Ja nigdy nie dałabym się przyłapać - prychnęła Missy. Wbiłam w nią wzrok. Czułam ciarki na każdym centymetrze

ciała. Missy stała pośrodku pokoju w jedwabnych spodniach od piżamy i koszulce wiązanej na szyi. Astrid też była w bok­serkach. A Kiki nie dostrzegłam wcale, bo pewnie nadal spa­ła. Za to Constance, Sabine i Lorna ubrały się na czarno.

- Dlaczego cię nie przyłapali? - zapytałam.

- Słucham? - warknęła Missy.

- Dlaczego nie było cię tam razem z innymi dziewczynami? -zapytałam, a potem spojrzałam na Cheyenne. Musiałam się nieco wysilić, by nie zwymiotować, ale byłam silna. - Skoro od zarania dziejów każda dziewczyna z Billings zalicza tę próbę, dlaczego nie przystąpiły do niej Missy, Astrid i Kiki?

Cheyenne prychnęła.

- Przecież nie mogłam wysłać sześciu dziewczyn na raz, żeby tłukły się po kampusie, prawda? - powiedziała, bawiąc się wło­sami. - Pozostałe dziewczyny miały zaliczyć próbę jutro w no­cy. Ale teraz to niemożliwe - dodała, rzucając zniesmaczone spojrzenie na trójkę w czerni. - Dzięki, że wszystko popsułyście.

Sabine. Loma i Constance gapiły się na swoje stopy jak przedszkolaki przyłapane na wyjadaniu ciasteczek ze słoika. To było takie poniżające. Takie upokarzające. I zupełnie na to nie zasłużyły.

Idziesz właściwą drogą", pomyślałam, słysząc w głowie głos Dasha.

- Dobra. Dość tego - powiedziałam. - Cheyenne, na korytarz. Sprawa była nie do przeskoczenia. Mieszkałyśmy w tym sa­mym budynku. Cheyenne systematycznie gnębiła moje przy­jaciółki. Musiałam jakoś się z nią ugadać. Ale storo nie było innego wyjścia, zamierzałam to zrobić na swoich warunkach

- Słucham? ~ warknęła.

-Ty i ja. Wychodzimy.

- Zapomnij. Nigdzie nie wychodzimy, jeśli znów zamie­rzasz się wczuwać w bohaterkę Za wszelką cenę*. - Cheyenne zbladła.

- Nie dotknę cię, przysięgam. - Stanęłam na progu. - Po prostu utniemy sobie małą pogawędkę.

Cheyenne spojrzała na swoje przyjaciółki, jakby chciała się upewnić, że ją wesprą, gdybym jednak zmieniła zdanie, a po­tem pospiesznie wyszła na korytarz, mijając mnie w drzwiach. Wzdrygnęłam się, czując jej bliskość, gdyż znowu dopadły mnie obrazy z nią i Joshem w rolach głównych. Wzięłam głęboki od­dech i odepchnęłam je od siebie, a następnie zamknęłam drzwi. Wcisnęłam pięści pod pachy i odwróciłam się, by stanąć twarzą w twarz z Cheyenne. Instynktownie zrobiła krok w tył, w stro­nę swojego pokoju. Musiałam się bardzo starać, by nie parsk­nąć śmiechem na widok tego tchórzostwa.

- To koniec - powiedziałam.

Roześmiała się. Głośno. Pewnie jej ulżyło, że nie zaczynam od prawego sierpowego w szczękę.

- Odbiło ci.

- Nie, myślę nawet, że po raz pierwszy od początku ro­ku jestem przy zdrowych zmysłach - oznajmiłam. - Natych­miast odczepisz się od tych dziewczyn albo pójdę do dyrek­tora i powiem, że to wszystko zaplanowałaś. Że to część tra­dycji korporacji uczennic, którą tu kultywujesz, pomimo że pan Cromwell tak jej nie znosi.

Znów się roześmiała i śmiała się, dopóki nie dostrzegła og­nia w moich oczach.




---------------------------------------------------------------------------------------------------------

* Film Clinta Eastwooda, którego bohaterka pragnie osiągnąć sukces w kobiecym boksie.











- Nie ośmieliłabyś się.

- Nie? Po tym wszystkim, co mi zrobiłaś, naprawdę my­ślisz, że wahałabym się choć sekundę przed spełnieniem tej groźby?

Cheyenne przyjrzała mi się uważnie. Jak Boga kocham, słyszałam, jak skrzypią trybiki w jej mózgu.

- Powiem wszystkim, że zdradziłaś naszą tajemnicę - oznaj­miła, unosząc głowę. - W Billings wszyscy będą wiedzieć, że wystąpiłaś przeciwko swoim.

- Po ubiegłej nocy jakoś nie wydaje mi się, żeby ktokol­wiek miał do mnie pretensje.

- Och, przekonasz się. Te dziewczyny to wyjątkowe ego­istki, jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś. Zaczną się zastana­wiać. Skoro możesz pogrążyć mnie, kogo zakapujesz w dru­giej kolejności? - teoretyzowała Cheyenne. - Czy te ciamaj­dy naprawdę znaczą dla ciebie więcej niż Billings?

- Nie - odpowiedziałam zdecydowanie. - Ale znaczą dla mnie więcej niż ty. - Lekko opadła jej szczęka, a policzki przy­brały kolor purpury. Jak mogły ją zdziwić moje słowa, nie mia­łam pojęcia, ale zbliżyłam się do niej jeszcze bardziej, czując, że wreszcie zapędziłam ją w kozi róg. - Z resztą bursy roz­liczę się, jeśli zechcę, i to we właściwym czasie. Ale jestem pewna, że dyrektor będzie wolał wyrzucić z Billings jedną zadymiarę, niż zamknąć całą bursę i tłumaczyć się szacownym byłym mieszkankom, nie uważasz?

Przyglądała mi się z wytrzeszczonymi oczami. Nigdy wcześ­niej nie widziałam, by Cheyenne zabrakło języka w gębie.

- Wiem, jak bardzo kochasz to miejsce - powiedziałam. -Wiem, jak by cię dobiła konieczność wyniesienia się do Pemberly i zamieszkania z pospólstwem.

- Nie możesz tego zrobić.

- Ależ mogę. Patrząc na nią z góry, czułam się silna. Pewna siebie. Byłam na dobrej drodze. Kontrolowałam sytu­ację. - Nie wystawiaj mnie na próbę, Cheyenne. Uczyłam się od najlepszych.

Po tych słowach odwróciłam się na pięcie i wróciłam do swojego pokoju, zatrzaskując Cheyenne drzwi przed nosem. Wreszcie ostatnie słowo należało do mnie.











KOMPETENTNE

Między ćwiczeniami z biologii i chemii dostałam od Rose SMS-a z wezwaniem na zebranie w Billings tuż po treningu piłki nożnej, Podczas meczu wciąż gubiłam podania, nie mogłam trafić do bramki i potykałam się, myśląc o wszystkim, tyl­ko nie o meczu. Myślałam o Joshu. O Cheyenne. O ich wy­wracającej wnętrzności zdradzie. I o zbliżającym się zebraniu.

0 co mogło znów chodzić? Nie byłam nawet w stanie zga­dywać, ale biorąc pod uwagę mój obecny stan umysłu, wie­działam, że nie szykuje się nic dobrego.

-Jak się trzymasz? - zapytała Astrid, kiedy truchtałyśmy w dół wzgórza ku szkolnym budynkom.

Jej pytanie sprawiło, że zacisnęłam pięści. W końcu bra­tała się z wrogiem. Po co w ogóle pytała? Żeby później do­nieść Cheyenne?

- W porządku - odpowiedziałam beznamiętnym tonem.

- Reed, nie jestem po jej stronie. - Astrid zatrzymała się w pół kroku.

Ja wyhamowałam kilka metrów dalej. Wstrzymałam oddech

i spojrzałam na nią, ale nie miałam pojęcia, co jej odpowiedzieć.

- Myślę, że postąpiła naprawdę po świńsku - ciągnęła Astrid, wsadzając pitkę pod ramię. - Właściwie nigdy nie byłyśmy przyja­ciółkami, znałyśmy się wyłącznie dzięki naszym rodzinom, a teraz jestem głęboko przekonana, że już nigdy się nie zaprzyjaźnimy.

Serce zalała mi fala ciepła połączonego z nieufnością.

- Nie wiem, co powiedzieć.

- Nie dziwię się, że mi nie ufasz, ale pewnego dnia to się zmieni - powiedziała Astrid, zupełnie niezrażona. - Potrafię zjednywać sobie ludzi.

Puściła do mnie oko, a ja się roześmiałam.

- Dobra. W porządku.

Zadźwięczała jej komórka. Astrid wyciągnęła ją z torby na ramię i jęknęła.

- A niech to.

- Co się stało?

- SMS od „nazistki" we własnej osobie. Wszystkie nowicjuszki mają iść prosto do biblioteki i czekać na dalsze instruk­cje. Niech to cholera. Miałam nadzieję na prysznic.

Małe włoski na moim karku stanęły dęba. Co się działo, u diabła? Musiałam się mocno powstrzymywać, żeby natych­miast nie pobiec do Billings, ale nie chciałam pokazać Astrid, że nie zostałam wtajemniczona w plany Cheyenne. Odprowa­dziłam Astrid do rozwidlenia ścieżek, a potem szybkim kro­kiem ruszyłam do bursy.

Z salonu dobiegały odgłosy ożywionych rozmów. Dźwię­czały kieliszki, dziewczyny chichotały, panowała atmosfera powszechnej radości. Podeszłam do drzwi i zastałam wszyst­kie swoje współlokatorki, z wyjątkiem sześciu nowych dziew­czyn, zebrane wokół tacy z lemoniadą i pochłonięte paplani­ną. Właśnie wkroczyłam w sam środek imprezy dla amery­kańskiej śmietanki towarzyskiej.

- Reed! - zawołała Vienna. Szybko nalała mi lemoniady do kryształowej szklaneczki i wstała, by mi ją podać. Tiffany pstryknęła nam zdjęcie. - Teraz możemy zaczynać!

Rzuciłam torbę sportową na podłogę.

- Co właściwie chcecie zaczynać?

- Planujemy ceremonię inicjacyjną - powiedziała Rose.

- Ja zajmę się zaproszeniami! - radośnie zaświergotała London, wachlując się katalogiem z papeteriami.

- Myślałam, że nie będzie żadnej inicjacji. Czy dyrektor przypadkiem tego nie zabronił? - zwróciłam uwagę, chociaż nie miało to żadnego znaczenia. Ale mimo wszystko ktoś po­winien był to powiedzieć.

- Istnieją pewne tradycje, które musimy podtrzymywać. - Cheyenne okrążyła kanapę i sofę, aby stanąć naprzeciwko mnie. Nawet jeśli ubiegłego wieczoru udało mi się ją zastra­szyć, teraz nie dawała tego po sobie poznać.

Zadziwiające: już na jej widok wrzała we mnie krew. Wrzała na widok jej zadowolonej z siebie, napuszonej twarzy. Przez ca­ły dzień, ilekroć ją widziałam, potrafiłam myśleć jedynie o niej i o Joshu. Czy byli teraz razem? Tworzyli parę? Josh siedział wyłącznie przy stoliku Ketlar, unikając nas obu, jakbyśmy prze­nosiły jakąś chorobę, ale możliwe, że spotykali się w tajemnicy. Kto wie, jak daleko się posunęli? Cheyenne uśmierciła najlep­szą rzecz w moim życiu. Ukradła mi chłopaka. A teraz poucza­ła mnie na temat czegoś tak absurdalnego jak tradycja.

- To świetnie, Cheyenne, tylko że za wierność tradycji wszyst­kie możemy wylecieć ze szkoły - powiedziałam w końcu.

Kilka dziewczyn wymieniło spojrzenia, jakby nie przyszło im to wcześniej do głowy. Popatrzyłam na Cheyenne z góry, prężąc się z całych sił. Niech pamięta, jaka potrafię być prze­rażająca.

- Spójrzmy na to inaczej, Reed - powiedziała Cheyenne, składając dłonie. Patrzyła na mnie z politowaniem, jakby mó­wiła do otępiałej staruszki. - Co byś czuła, gdybyś musiała zrezygnować z takiego doświadczenia jak inicjacja w Billings tylko dlatego, że nowemu dyrektorowi nagle zachciało się po­łożyć temu kres?

Tu mnie miała. Choć z początku moja inicjacja wydawała się dziwna, przerażająca i niespodziewana, ostatecznie oka­zała się całkiem fajna. Wtedy po raz pierwszy od przyjazdu do Easton poczułam, że stanowię część tej szkoły. Że jestem tu mile widziana. Ale tym razem pozostawała jeszcze drobna kwestia głosowania. Fakt, że praktycznie rzecz biorąc, niektó­re dziewczyny wcale nie były tu mile widziane.

- Pozwólcie, że zadam jedno pytanie - powiedziałam. -Kogo właściwie inicjujemy?

- Wszystkie! - radośnie oznajmiła Rose.

- Naprawdę? - zatkało mnie.

- Omówiłyśmy to przed twoim przyjściem i doszłyśmy do wniosku, że masz rację - powiedziała Cheyenne, powstrzymu­jąc kwaśną minę. - Nie możemy walczyć z dyrektorem. Poza tym nasze kandydatki nie są trędowate ani nic w tym rodza­ju. Wszystkie są... kompetentne.

- I możemy popracować nad tymi, które kompetentne jesz­cze nie są - dodała London.

W wolnym tłumaczeniu? Wygrałam. Wczorajszego wieczo­ru Cheyenne dostrzegła w moich oczach, że mówię poważnie. Naprawdę udało mi się kogoś zastraszyć i podporządkować własnej woli. Moje serce wypełniło się dumą. Musiałam się bardzo powstrzymywać, żeby nie odstawić wokół Cheyenne tańca radości, jakby była sombrero. Może i zabrała mi Josha, ale ja odebrałam jej dumę. Było to małe zwycięstwo.

- Poza tym nie możemy spędzić całego roku na knuciu przeciwko tym dziewczynom, Musimy się skupić na innych sprawach, Aplikacjach na studia, imprezach dla czwartokla­sistów,,.

Spojrzała na mnie niemal zaczepnie i poczułam, że się czer­wienię, Josh, Myślała o Joshu, Drwiła ze mnie,

Idź właściwą drogą. Reed, Nie wyrywaj jej jeszcze włosów z głowy. Właśnie oddaje ci zwycięstwo w tej wojnie, Po pro­stu próbuje zachować twarz,

-Super, Cieszę się. ze w końcu zmieniłaś zdanie - powie­działam, - Ale nie możemy pozwolić, żeby dyrektor się do­wiedział

- No jas, - Portia przewróciła wielkimi, brązowymi oczami, Marzę o tym. by kiedyś zobaczyć Portię podczas rozmo­wy kwalifikacyjnej. Serio, Chociaż wątpię, aby los kiedykol­wiek zmusił ją do poszukiwania pracy,

- A teraz bierzmy się do roboty - zarządziła Cheyenne, -Musimy zaplanować wielką imprezę i nie zostało nam zbyt dużo czasu,

Chociaż nadal miałam ochotę udusić Cheyenne. nie mo­głam powstrzymać uśmiechu, kiedy dołączyłam do reszty dziewczyn z Billings, Wygrałam, Dzięki mnie Billings stanie się lepszym miejscem. Pokonałam Cheyenne,

Jaka szkoda, że nie mogła mnie teraz widzieć Noelle,







ZNAJOME UCZUCIE

Kiedy po lunchu szłyśmy do klasy, Tiffany usiłowała za mną nadążyć. W stołówce każdym skrawkiem ciała czułam na sobie wzrok Josha, który siedział po drugiej stronie sali, i musiałam jak najszybciej stamtąd uciec. Za nic w świecie nie chciałam kolejnego dramatycznego spotkania. Po prostu pragnęłam, żeby to, co nas łączyło, dobiegło końca. Żeby się skończyło, ucichło i odeszło w niepamięć.

- Reed! Reed, zaczekaj!

To był on. Przyspieszyłam kroku.

- Reed, powinnaś zacząć startować na olimpiadzie - po­wiedziała Tiffany, dysząc u mojego boku.

- Reed! Proszę, nie rób tego!

- Przepraszam, Tiffany, muszę lecieć.

Puściłam się biegiem. Wiedziałam, że wyglądam jak wa­riatka z rozwianymi włosami i ciężką torbą obijającą się o bio­dro, ale miałam to gdzieś. Byłam już w połowie schodów pro­wadzących do szkolnego budynku, kiedy Josh mnie dogonił. Złapał mnie za rękaw. Dwaj drugoklasiści idący na lekcje zerk­nęli na mnie z niepokojem i odwróciłam wzrok.

- Czego chcesz, Josh?

Popełniłam błąd i spojrzałam na niego. Boże, był cudowny Nawet jeszcze bardziej, odkąd nie mogłam go mieć. Odkąd nie mogłam go dotknąć. Pocałować. Powinien być dla mnie martwy. Jak mógł wyglądać aż tak fantastycznie?

- Musimy o tym porozmawiać - dyszał ciężko. W jego oczach malowała się rozpacz. Błaganie, - To nie może się tak skończyć. Nie może.

Serce podeszło mi do gardła, Musiałam się stamtąd na­tychmiast ulotnić,

- Ale się skończyło, Skończyło się. Musisz zostawić mnie w spokoju.

Nigdy nie widziałam kogoś równie zdruzgotanego jak Josh. Może to wszystko było prawdą. Może rzeczywiście został odu­rzony, Może to nie była jego wina,,.

Nie. Nie, Nie zamierzałam być idiotką. Josh złamał mi ser­ce. Nikt nie dostanie szansy, żeby znów mnie zranić. Nie po raz drugi,

- Muszę iść, -Reed...

Wtedy dołączyła do nas Tiffany. dzięki Bogu, Ujęta mnie pod rękę i zmierzyła Josha spojrzeniem,

-Idziemy,

Właśnie tego potrzebowałam, Odwróciłam się i wpadłam do budynku. Ledwie zdążyłam postawić dwa chwiejne kroki, zatrzymał mnie czyjś głos:

-Znowu łamiesz czyjeś serce. Brennan?

To była Ivy Slade, Stała za nami. obok drzwi, ze szczupłymi rę­kami splecionymi na szczupłej piersi. Rozbawiona. Wyzywająca.

-Za kogo ty się, u diabła, uważasz? Nawet mnie nie znasz! - wypaliłam, stając z nią twarzą w twarz.

Po spotkaniu z Joshem czułam takie napięcie, że praktycz­nie rzecz biorąc, byłam jej wdzięczna za powód do wybuchu. Jednak Ivy nawet nie drgnęła.

- Och, ależ znam, znam cię lepiej, niż możesz sobie wy­obrazić.

Zrozumienie jej słów zajęło mi dobre pięć sekund. Tymcza­sem Tiffany próbowała odciągnąć mnie na bok.

- Nie słuchaj jej, Reed. To nie ma sensu.

Teraz nie mogłam już jednak obrócić się na pięcie.

- Co masz na myśli, Ivy? Kto ci o mnie opowiadał? Taylor? Nadal masz kontakt z Taylor Bell?

Jej wąskie usta wykrzywiły się w pogardliwym uśmieszku.

- Mam rację, prawda? Gdzie ona jest? Co się z nią dzieje, do cholery? - zapytałam, czując niekontrolowaną wściekłość w obliczu bezbrzeżnego spokoju Ivy. - Co ci o mnie powie­działa?

- Cała Reed - odparła Ivy. - Zawsze taka ciekawska. Wściekłam się. Nie mogłam uwierzyć, że ta dziewczyna

najzwyczajniej w świecie traktuje mnie z góry. Mówi do mnie, jakby znała mnie na wylot.

- Kim ty, u diabła, jesteś? - warknęłam.

Uśmiechnęła się tylko i ominąwszy nas, ruszyła przed sie­bie wolnym, beztroskim krokiem. Odwróciła się do mnie ple­cami, jakbym nie była godna jej cennego czasu.

- Suka - mruknęła Tiffany. Trzęsłam się jak osika.

- Co to było? - zapytałam Tiffany. - O co jej w ogó­le chodzi?

- Reed, oddychaj - powiedziała Tiffany. Wciągnęłam powietrze. Dopiero wtedy zdałam sobie spra­wę, że jakiś czas temu wstrzymałam oddech.

- Dobrze. A teraz posłuchaj. - Tiffany skierowała na mnie poważne spojrzenie brązowych oczu. - Nie myśl o Ivy Slade ani sekundy dłużej. Ona po prostu chce cię wkurzyć.

- Ale dlaczego?

- Bo taka już jest - wyjaśniła Tiffany spoglądając w ślad za oddalającą się od nas Ivy. - Właściwie to jej ulubione za-

lvy przystanęła przed drzwiami klasy, odrzuciła długie, czarne włosy na plecy i posłała mi wymowny uśmiech. Chłód przylgnął mi do serca, a strach chwycił za gardło. Opadłam na ławkę stojącą pod ścianą.

- Reed? Wszystko w porządku? - zapytała Tiffany.

- Nic mi nie jest. Po prostu mam za sobą kilka wyczerpu­jących minut - wyjaśniłam,

- Wezwać pielęgniarkę? Chcesz się napić wody? Musiałam wyglądać naprawdę kiepsko, skoro Tiffany tak

się zaniepokoiła. Pochyliłam się i włożyłam głowę między ko­lana. Wszystko było w porządku. A przynajmniej już za chwilę miało takie być. Musiałam jedynie przeczekać to uczucie. To dziwnie znajome uczucie.

Uczucie, którego nie doświadczałam od chwili, gdy po raz







TO TYLKO BURSA

- Co się stato? - zapytałam Sabine nieco później, kiedy podbiegła do mnie na schodach biblioteki.

Słońce właśnie skrywało się za horyzontem, a malutkie lam­py po obu stronach kamiennych ścieżek rozbłysły, tworząc cie­płą, przyjemną poświatę. Był piękny wieczór. Lato się kończyło. Nie mogłam się jednak doczekać, by wejść do budynku. Tak jak przez cały dzień. Ilekroć znalazłam się na otwartej przestrzeni, czułam się jak gazela w samym środku krainy lwów i ciągle się bałam, że za chwilę zza rogu wyjdzie Josh albo Ivy znowu mnie znajdzie i będzie systematycznie rozkładać mój mózg na kawałki. Sabine wydawała się jednak jeszcze bardziej zestresowana niż ja.

- Chodzi o Cheyenne? Co znowu wykombinowała?

- Nie, tym razem nie chodzi o Cheyenne. Właśnie się do­wiedziałam, że muszę wybrać jakąś dyscyplinę sportu. - Skrzy­wiła się, jakby sama myśl o wysiłku fizycznym wydawała jej się odrażająca.

- W nic nie grasz? - zapytałam, otwierając przed nią drzwi.

- Raczej nie - odpowiedziała. - Czasem w tenisa, ale tyl­ko wiosną. Teraz nie mogę czekać do wiosny.

- Czemu nie dołączysz do drużyny piłkarskiej? - podsu­nęłam.

Zachichotała.

- Och, dlatego że nie mam pojęcia o piłce nożnej i boję się wielkich dziewczyn żądnych krwi?

Roześmiałam się.

- Ładny obrazek. Ale nieważne. Astrid jest w drużynie, a żadna z niej atletka. Zawsze znajdzie się parę dziewczyn, które grzeją ławkę. Możesz być jedną z nich.

- Pewnie tak... - Trochę się rozchmurzyła. - Dobra. Prze­myślę to. Dzięki, Reed.

Uśmiechnęłam się i znalazłyśmy sobie stolik, a sprawa z Joshem na chwilę skurczyła się do lekkiego bólu. Cieszy­łam się, że ze wszystkich szkół w Nowej Anglii Sabine wybrała właśnie Easton.

- O mój boże, dziewczyny!

Zza regałów wyskoczyła Constance, potargana, z oczami wytrzeszczonymi jak jakieś milutkie, nadpobudliwe stworze­nie z bajki Disneya.

- Patrzcie, co dostałam! - zawołała.

Usiadła obok mnie i wysunęła z notesu małą karteczkę ko­loru kości słoniowej. Na jej widok Sabine odsunęła się obojęt­nie, ale ja postanowiłam sprawdzić, co to takiego. Kartecz­ka była z grubego papieru i wydrukowano na niej ozdobną czcionką jedynie kilka słów.

Constance Talbot Siostry z Billings

Proszą, byś zaszczyciła je swoją obecnością W salonie Billings O godzinie dziesiątej

(Obowiązują białe stroje)

- Czy twoje zaproszenie też tak wyglądało? - Constance ledwie oddychała z przejęcia.

- Właściwie moje zaproszenie wyglądało jak ogołocony po­kój w bursie, pamiętasz? - powiedziałam.

- A, tak. Racja. Ale to jest to, prawda? Inicjacja? - szep­nęła, rozglądając się wokół. - Dostaniemy nasze diamen­towe B?

Uśmiechnęłam się, szczęśliwa, że już niebawem skończy się jej niepewność i udręka.

- Chyba musisz przyjść i sama się przekonać - powiedzia­łam z konspiracyjnym uśmiechem.

Constance zachichotała jak szalona i wsunęła zaproszenie z powrotem do notesu. Siedząca po drugiej stronie stołu Sabine westchnęła.

- Co się dzieje? - zapytałam i nagle ogarnęły mnie podej­rzenia. -Ty też dostałaś zaproszenie, prawda?

- Tak. Ale nic z tego nie rozumiem - powiedziała z rozdraż­nieniem: - Wcale nie chciałam należeć do korporacji uczen­nic. To tylko bursa. Miejsce, w którym się mieszka. Do któ­rego mnie przydzielono. A teraz muszę zaliczać wszystkie te­sty i rytuały tylko po to, żeby zaakceptowano mnie w domu, do którego zostałam wysłana. To nie fair.

Constance i ja wymieniłyśmy spojrzenia.

- Nie chcesz mieszkać w Billings? - zapytała osłupiała Constance.

Sabine wzruszyła ramionami, a ja poczułam to dziwne ukłucie w sercu. Tę irytację osoby odrzuconej. Jak można nie chcieć mieszkać w Billings?

Z drugiej strony Sabine była outsiderką. W przeciwieństwie do mnie, nie wpajano jej od pierwszego dnia pobytu w tej szkole poczucia wyższości Billings nad resztą świata. Nigdy nie spotkała Noelle, Ariany, Kiran ani Taylor Nigdy nie widziała, jakie kuszące i fajne potrafią być dziewczyny z Billings. Rzuciła jedynie okiem na takie namiastki jak Cheyenne i Portia, a w dodatku od same­go początku była codziennie nękana albo publicznie upokarza­na. Dlaczego miałaby je podziwiać - podziwiać nas? Dla niej by­łyśmy tylko zgrają przypadkowych dziewczyn, które przymusza­ją ją do przypadkowych głupot mających jej zapewnić uznanie.

- Sabine, jeśli nie chcesz brać udziału w inicjacji, to nie mu­sisz - czułam się niemal jak obrazoburczyni, ale mimo to par­łam naprzód. - Jestem pewna, że uzyskałabyś zgodę na prze­prowadzkę. W kampusie są przecież inne pokoje.

Choć nie zniosłabym, nie zniosłabym, nie zniosłabym zwy­cięstwa Cheyenne.

- Tak, ale wtedy... - Sabine odwróciła wzrok i obracała pió­ro w dłoni, jakby zawstydzało ją to, co za chwilę powie.

- Co wtedy? - zapytała Constance.

- Wtedy nie mieszkałabym z tobą. - Sabine spojrzała na mnie. Teraz naprawdę poczułam bolesne ukłucie.

- Aaa! - zanuciła Constance. spoglądając na nas z nieco nadąsaną miną. - Czułam dokładnie to samo w ubiegłym ro­ku, kiedy Reed się przeprowadzała. Reed jest po prostu naj­lepszą współlokatorką.

Roześmiałam się i pokręciłam głową. Wygadywały bzdury, ale i tak zrobiło mi się miło.

- Nie przejmuj się, Sabine. Będzie lepiej. Po dzisiejszym wieczorze będzie znacznie lepiej. Obiecuję.

Sabine pokiwała głową i wyglądała na uspokojoną. Miałam tylko nadzieję, że moja obietnica nie okaże się pusta.




NOWY RYTUAŁ

Tamtego wieczoru stałam między Vienna a Rose ubrana w prostą czarną spódnicę i czarną koszulkę z półkolistym de­koltem, z włosami ściągniętymi z tyłu. Rose miała na sobie skromną czarną sukienkę, ale piersi Vienny jak zwykle wyska­kiwały z czarnej kreacji bez ramiączek, która w poprzednim wcieleniu mogła być poszewką poduszki. Pozostałe dziewczy­ny ustawiły się w półokręgu przed połyskującymi czarnymi,

świecami. Wszystkie z wyjątkiem Cheyenne, która naprzeciw nas zajęła miejsce Noelle. Miałam wrażenie, że jej twarz na stałe wykrzywiła się w pogardliwym uśmieszku.

Usłyszałyśmy skrzypienie podłogi na szczycie schodów. Moje tętno zaczęło pędzić jak szalone.

- Zaczyna się - szepnęła Rose.

- Ciii! - upomniała ją Cheyenne. Rost przewróciła oczami.

Wreszcie na schodach ukazała się London w nieco skromniejszej sukience niż jej Bliźniacze Miasto. Powoli sprowadzała sześć nowych dziewczyn z Billings na dół, w stronę pomieszczenia w piwnicy. Miały opaski na oczach i trzymały się

za ręce. Wszystkie ubrały się na biało i wyglądały jak szereg świeżo wyciętych lalek z papieru. Kiedy London się zatrzyma­ła, powpadały jedna na drugą i nawet mnie trudno było po­wstrzymać się od śmiechu. London przemknęła przed nami i stanęła obok Vienny. Głowa Constance nerwowo obracała się na wszystkie strony. Tak szalenie cieszyłam się jej szczęś­ciem. Za kilka minut jej niepewność miała odejść w przeszłość. Nie mogłam się tego doczekać.

- Moje panie, zdejmijcie opaski - rozkazała Cheyenne, zni­żając głos i próbując nadać mu władczy ton. Brzmiało to ra­czej ostro i nieprzyjemnie aniżeli złowrogo.

Dziewczyny zerwały z oczu białe opaski. Rozejrzały się zmieszane i zamrugały. Wzrok Constance padł na pudełecz­ka z biżuterią ułożone na gzymsie kominka i zobaczyłam, jak przygryza usta, by powstrzymać uśmiech.

- Witajcie na osiemdziesiątej piątej ceremonii inicjacyjnej w Billings - powiedziała Cheyenne. - Niech każda z was wy­stąpi, gdy usłyszy swoje nazwisko.

Płomień świecy ogrzał mi twarz, a na końcu szeregu ktoś cicho zaklął, sparzywszy się gorącym woskiem. Niesamowi­cie było oglądać ten rytuał z drugiej strony. W ubiegłym roku obrzęd inicjacji wydawał się taki upiorny i ważny. Dziewczyny były eteryczne i niedostępne. Teraz wiedziałam, że to tylko grupka uczennic, które stresują się pracą domową, wyciąga­ją majtki wchodzące w tyłek i nie mogą się doczekać szam­pana zachomikowanego w sąsiednim pokoju.

- Wystąp, Astrid Chou - rozkazała Cheyenne.

Astrid wystąpiła z szeregu. Cheyenne podała jej niezapa-loną świecę, którą Astrid przechyliła, czekając na ogień.

- Panie z Billings, czy przyjmujemy Astrid Chou do nasze­go grona? - zapytała Cheyenne.

Przećwiczyłyśmy to tuż przed rozpoczęciem ceremonii, lecz, nie wiedzieć czemu, i tak nasze powitanie brzmiało teraz ina­czej. Inaczej niż podczas mojej inicjacji. I nie była to jedyna róż­nica. Przed rokiem stałam tu sama. Nie założono mi opaski na oczy i nie byłam ubrana na biało. Zostałam dopuszczona do ry­tuału w ostatniej chwili. I szczerze mówiąc, szczegóły tamtego emocjonującego dnia nadal pozostawały dla mnie bardzo mętne.

Astrid uśmiechnęła się, gdy Portia sięgnęła po pudełecz­ko z biżuterią i otworzyła je, ukazując ukryte w środku dia­mentowe B. Astrid uśmiechnęła się jeszcze szerzej i wolną rę­ką sięgnęła po pudełeczko. Cheyenne dotknęła jej ramienia, kierując ją na koniec półokręgu. Znalazła się teraz po naszej stronie. Stała się jedną z nas.

- Wystąp, Melisso Thurber - rozkazała Cheyenne. Missy tak wysoko zadarta nos. że pewnie czuła zapach po­rannego śniadania. Powtórzyłyśmy rytuał.

- Panie z Billings, czy przyjmujemy Melissę Thurber do naszego grona?

- Melisso, witaj w naszym gronie!

Chyba tym razem powiedziałam to nieco ciszej.

Missy otrzymała naszyjnik i stanęła obok Astrid. Następ­nie przyjęłyśmy do swojego grona Kiki. która miała na sobie eastoński strój do tenisa - prawdopodobnie jedyne białe ubra­nie, jakie posiadała - a potem przyszła kolej na Sabine.

- Wystąp, Sabine DuLac - powiedziała Cheyenne. Płomień jej świecy zamigotał. Mogłabym przysiąc, że między roztańczonymi cieniami dostrzegłam złośliwy błysk w oku Cheyenne. Moje serce na chwilę zamarło, ale pomyślałam, że coś mi się przywidziało. Musiało mi się przywidzieć.

- Panie z Billings, czy przyjmujemy Sabine DuLac do na­szego grona? - zapytała Cheyenne, spoglądając na nas.

- Sabine, witaj w naszym gronie!

Z pomieszczenia wyssało cały tlen. Rose, Tiffany, London i ja byłyśmy jedynymi osobami, które przywitały Sabine. W piwnicy panowała tak martwa cisza, że słyszałam syk pło­mieni świec. W ich słabym świetle skóra Sabine przypomi­nała wosk.

- London! - wycedziła Vienna.

- Przepraszam! Zapomniałam - szepnęła London. Otworzyłam usta, by coś powiedzieć, lecz zaskoczył mnie

gwałtowny ruch Portii. Chwyciła pudełko z gzymsu kominka, otworzyła je i podała Sabine. Dłoń Sabine drżała, gdy po nie sięgnęła. Pudełko było puste.

- Wystąp, Constance Talbot! - powiedziała Cheyenne, przyspieszając ceremonię.

- Zaczekajcie - usłyszałam swój głos.

To było złe. Całkowicie złe. Stojąca obok Sabine Constance wyglądała na przerażoną. Przerażoną, lecz mimo to nadal pełną nadziei. Myślałam, że Cheyenne ustąpiła. Myślałam, że moja groźba zadziałała. Ale to...

- Panie z Billings, czy przyjmujemy Constance Talbot do naszego grona? - zapytała Cheyenne.

Cisza. Jak w grobie.

- Constance, witaj w naszym gronie! - powiedziałam głośno. Constance dostała puste pudełko.

- Wystąp, Lorno Gross.

Lorna nie ruszyła się z miejsca. Stała z opuszczoną głową. Już zaczynała szlochać. Dość. Nigdy w życiu nie widziałam ni­czego równie okrutnego. I nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to moja wina. Że byłam zbyt naiwna i uwierzyłam w sku-

teczność swojej taktyki wobec Cheyenne. Co ja sobie właś­ciwie myślałam? Cheyenne byta jedyną osobą, która zdoła­ła wyprowadzić w pole Noelle Lange. Tylko raz, ale zawsze to coś. Jak mogłam pomyśleć, że dam jej radę?

- Przestańcie! - krzyknęłam.

Wystąpiłam z szeregu i stanęłam naprzeciw Cheyenne, trzęsąc się z ledwie hamowanej złości.

- Reed, wracaj do kręgu - rozkazała Cheyenne.

- Ty rozwydrzona suko - wycedziłam przez zaciśnięte zę­by. - Nie możesz im tego zrobić.

- Reed! Zakłócasz odwieczny rytuał! - Cheyenne uniosła dłoń do piersi, udając oburzenie.

- Pieprzyć twój rytuał! - krzyknęłam. Zdmuchnęłam świe­cę i cisnęłam ją pod nogi Cheyenne, gdzie przełamała się na pół. - Nie takim chciałyby widzieć to miejsce twoje drogie siostry założycielki!

- Och, proszę cię. Co ty wiesz na temat Billings i jego historii? - warknęła Cheyenne. - Moja babka była w Bil­lings. Moja matka. I jej przyjaciółki. I gdyby zobaczyły, jak ty

i nasz nowy dyrektor chcecie wszystko zepsuć, byłyby prze­rażone.

- Myślę, że byłyby przerażone tobą - odparłam.

- Dosyć tego. Od tej chwili przestaję być dla ciebie miła. - Cheyenne zbliżyła się do mnie. - Nie ma tu dla ciebie miej­sca. Reed. Tak samo jak dla tych frajerek.

- Słucham? - warknęłam.

- Wiesz o tym. Wszyscy o tym wiemy. Przed rokiem nikt nie głosował za twoim przyjęciem. Byłaś pupilką Ariany. Aria-na bez naszej zgody doprowadziła do usunięcia Leanne. żeby przyjąć ciebie, ale wiesz co? Ariana, ta, jak się okazało, psytholka już ty nie mieszka. I nikt cię tutaj nie chce.

Gapiłam się na nią, nie umiejąc znaleźć słów, które odda­łyby moją wściekłość.

- Mylisz się.

- Czyżby?

Myliła się. Na pewno się myliła. A mimo to nikt nie stanął w mojej obronie. Wojowniczo spoglądałam w oczy Cheyenne, pragnąc, by ktoś, ktokolwiek, wstawił się za mną. Jednak nikt tego nie zrobił. No cóż, pieprzyć to. Jasne, może i inne dziewczyny zaliczyły wszystkie otrzęsiny, absurdalne zadania i testy, ale ja omal nie przypłaciłam mieszkania w Billings ży­ciem. Nikt w tym pomieszczeniu nie mógł powiedzieć tego samego o sobie. Zasługiwałam na miano dziewczyny z Bil­lings bardziej niż którakolwiek z nich.

- Eee, Reed? - powiedziała Rose. - Cheyenne?

- Co? - warknęłyśmy jednocześnie.

Odwróciłyśmy się, by na nią spojrzeć i, jak na komendę, opadły nam szczęki. Nagle zrozumiałam, dlaczego nie popar­ła mnie żadna z moich najbliższych sojuszniczek. W otwartych drzwiach stali dyrektor Cromwell, jego goryl pan White i opie­kunka naszej bursy pani Lattimer, która zaciskała dłonie na postawionym kołnierzyku bluzki. Dyrektor rozejrzał się wokół, spojrzał na świece, czarne i białe stroje oraz porzucone opas­ki na oczy, a na jego twarzy pojawiła się ponura mina. - No cóż - powiedział w końcu. - Bardzo się rozczarowałem.







PROWODYRKA

Dyrektor Cromwell i ja mierzyliśmy się wzrokiem, siedząc po obu stronach jego szerokiego biurka. W wielkim kamien­nym kominku za moimi plecami trzaskał ogień, niemal parząc mi skórę. Było dwadzieścia minut po północy. Dyrektor i pan White przemaglowali już większość sióstr z Billings. Później każda z nich minęła mnie w poczekalni ze spuszczoną głową, unikając kontaktu wzrokowego. Żadna nie spojrzała na mnie ani na Cheyenne, gdy nadal siedziałyśmy po drugiej stronie tych grubych drewnianych drzwi. Czekałyśmy

Jeśli dyrektor zamierzał wydalić mnie ze szkoły, pragnęłam jak najszybciej mieć to za sobą. Skórze na moim karku gro­ziło oparzenie trzeciego stopnia.

Dyrektor poruszył się w fotelu, odchylił do tyłu i zbliżył pa­lec do policzka, przyglądając mi się uważnie. Jeśli oczekiwał, że pęknę i zacznę się mazać, nie miał pojęcia, z kim rozma­wia. Mój żołądek zwijał się, zwijał i zwijał jak misterne origami, a poza tym chciało mi się sikać. Pociły mi się dłonie. Hucza­ło mi w głowie. Wyschły mi oczy. Ale to nie miało znaczenia. Zdążyłam już przeczytać tytuły wszystkich dwustu trzydziestu czterech tomów znajdujących się za biurkiem dyrektora i mo­głam powtórzyć to jeszcze raz. Jak przystało na ofiarę zabu­rzenia obsesyjno-kompulsywnego, dyrektor Cromwell miał je poukładane w porządku alfabetycznym, według nazwisk auto­rów. Idealnie zadbane. Podobnie jak reszta gabinetu. Wszyst­kie przedmioty poustawiane pod właściwym kątem, lśniące szyby i świeżo wypolerowane drewno.

Stojący za mną pan White odchrząknął. Dyrektor podniósł wzrok. Wrócił do pozycji wyjściowej. Dłonie splecione na biur­ku. Surowa mina.

-Co działo się dziś wieczorem w Billings, panno Brennan? - zapytał władczym głosem.

Uśmiechnęłam się pogardliwie.

- Rozmawiał pan z czternastoma moimi koleżankami. Chy­ba już pan wie.

Uniósł brwi. Ups. Zbyt zuchwale? Ale obydwoje wiedzieli­śmy, że to farsa. Zanim przestąpiłam ten próg, ktoś z pewnoś­cią sypnął. Constance na bank nie byłaby w stanie wytrzymać przesłuchania. Więc po co Cromwell ciągnął tę komedię?

- Chciałbym to usłyszeć od pani - powiedział.

- Nie mam nic do powiedzenia - oświadczyłam. Westchnął.

- Proszę posłuchać, panno Brennan, nie chcę stwarzać pani problemów. Znam pani historię. Czytałem pani akta. Nie wierzę, by stypendystka ze środkowej Pensylwanii była prowodyrką tej waszej korporacji uczennic. Chcę się jedy­nie dowiedzieć, kto może nią być. Powie mi to pani i pusz­czę panią wolno.

Omal nie zakrztusiłam się śmiechem. Czyżby naprawdę od­grywał przede mną dobrego glinę? I - co jeszcze zabawniej­sze - czy naprawdę mówił, że muszę jedynie wydać dziewczy nę, której gorąco życzyłam wykopania z tej instytucji, i będzie po sprawie? To wydawało się zbyt cudowne.

- Wiem, kto to jest, panno Brennan. I pani też wie - ciąg­nął dyrektor. - Ale jeśli chcę coś zdziałać, potrzebuję kogoś, kto oficjalnie przekaże mi tę informację.

Więc wszystko zależało ode mnie. Nikt inny jej nie wydał. Właśnie to próbował mi powiedzieć. Szokujące. W końcu zo­stałam tylko ja i Cheyenne. Mogłam wszystko zakończyć, tu i teraz. Pozbyć się dziewczyny, która skradła mi miłość moje­go życia. Dopilnować, by ona i Josh już nigdy się nie zobaczyli. No, może nie nigdy, ale na pewno nie codziennie. Zwiększyć dzielący ich dystans, uniemożliwiając im schadzki. Och, tak niesamowicie pragnęłam odebrać Cheyenne wszelkie szanse ponownego bycia z Joshem!

Jednak im dłużej o tym myślałam, tym wyraźniej czułam, jak moje emocje stygną. Choć bardzo nienawidziłam Cheyenne, choć była okropna i z łatwością mnie oszukała, to jednak stojąc przed takim wyborem, jaki zaproponował mi dyrektor, wiedziałam, że nie będę tą, która wyda Cheyenne. Wsypu­jąc ją. potwierdziłabym, że miała co do mnie rację. Dowiod­łabym, że nie jestem prawdziwą dziewczyną z Billings. Że nie rozumiem, co to znaczy. Być może nie podzielałam wszyst­kich opinii Cheyenne na temat tego, co oznacza mieszkanie w Billings, ale jednego byłam pewna. Dziewczyny z Billings chroniły siebie nawzajem. Nawet jeśli nie miały na to ocho­ty. Nauczyłam się tego od Noelle. Tego i wielu innych rzeczy. Jedynym powodem wydania Cheyenne byłaby chęć ocalenia samej siebie, a miałam wrażenie, że tak naprawdę nic mi nie grozi. Dopóki trzymałyśmy się razem, dyrektor nie mógł nam zaszkodzić. Nie mógł wydalić ze szkoły szesnastu dziewcząt i umknąć ostrego sprzeciwu ze strony absolwentów i prasy.

No więc jak będzie, panno Brennan? - zapytał dyrektor Cromwell z pewną siebie miną. - Powie mi pani, kto wpadł na pomysł tej inicjacji?

Wyprostowałam się; spojrzałam mu prosto w oczy i uśmiechnęłam się. Pewna siebie mina trochę mu zrzedła. Żało­wałam, że Cheyenne nie może tego zobaczyć.

- Panie dyrektorze - powiedziałam. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.






ZAŁATWIONE

Kiedy wróciłam do Billings, wszystkie dziewczyny siedziały w salonie. Wszystkie oprócz Cheyenne, która została wezwana do gabinetu dyrektora tuż po mnie. Rose i Portia wstały na mój widok. Wzrok Portii powędrował nad moim ramieniem.

- Gdzie jest Cheyenne? - zapytała.

- Nadal tam siedzi.

Poczułam nagłe wyczerpanie. Podeszłam do okna i usiadłam, wpatrując się w spowity ciemnością dziedziniec. Nękało mnie zbyt wiele myśli. Nie mogłam się skupić. Co ja narobiłam? Czyż­bym naprawdę zaprzepaściła szansę pozbycia się Cheyenne? Naprawdę miałam żyć z tą nienawiścią aż do końca roku?

Poczułam czyjąś dłoń na ramieniu i podniosłam wzrok. To była Rose.

- Chciałam tylko sprawdzić, czy nic ci nie jest - powiedzia­ła. - Po tym wszystkim, co powiedziała Cheyenne...

Poczułam pustkę w sercu.

- Dzięki. Czuję się dobrze.

Dziewczyny za jej plecami zaczęły mamrotać między sobą. Constance, Sabine, Astrid, Kiki i Lorna zebrały się w kącie

i prowadziły ożywioną rozmowę. Missy siedziała sama, gapiąc się w wygasły kominek.

- Wiesz, że to nieprawda. To, co powiedziała Cheyenne -zaczęła Rose, siadając naprzeciwko mnie na szerokim para­pecie. - To znaczy, częściowo tak. W twoim przypadku nie odbyło się normalne głosowanie. Ale myliła się, mówiąc, że nikt cię tutaj nie chce. Wszystkie cię kochamy.

Musiałam się roześmiać. Oparłam głowę o chłodną szybę i spojrzałam za okno. -No jasne.

- Mówię poważnie - zapewniła Rose. - Po tym wszystkim, przez co przeszłaś w ubiegłym roku, już sam fakt, że wróci­łaś w letnim semestrze... No wiesz, byłyśmy pod wrażeniem. To znaczy, żadna z nas nie miałaby tyle odwagi. Wiesz, że wszyscy cię lubią. Ubiegłej wiosny tak wspaniale się bawiły­śmy. Wycieczki do spa, szalony weekend zakupów w Bosto­nie, siedemnastka Vienny.

Uśmiechnęłam się na wspomnienie Vienny, która tak strasz­nie się spiła, że postanowiła wznowić treningi na równoważ­ni, odświeżając przeżyty w dzieciństwie krótki flirt z gimnastyką. Niestety, usiłowała to zrobić na barierce jachtu ojca, na pełnym morzu. Gdyby Gage jej nie złapał, dwie sekundy później wypad­łaby za burtę. Potem przez całą noc domagał się, żebyśmy go nazywali „naszym zbawcą". Bo Gage uważał, że jego wielka za­sługa polegała na uratowaniu imprezy. Nie na ocaleniu Vienny.

- To tylko Cheyenne - powiedziała Rose. - Z jakiegoś po­wodu od samego początku jest do ciebie uprzedzona.

- Chyba obydwie znamy ten powód. Zawsze uważała, że w Billings nie ma miejsca dla stypendystki w ciuchach z Gapa

i z fryzurą za dwadzieścia dolców - powiedziałam, przypomi­nając sobie dzień ubiegłorocznych otrzęsin, kiedy Cheyenne

nawiązała do mojego robotniczego pochodzenia i podepta­ła na dywanie róż w kulkach, każąc mi go posprzątać. Nie wiedzieć czemu, pozwoliłam sobie później o tym zapomnieć. A w zeszłym roku czasami nawet zdarzało mi się lubić jej to­warzystwo. Chwilowa niepoczytalność.

- Za dwadzieścia dolców? Serio? - zdziwiła się Rose i przez moment wyglądała na wstrząśniętą. Potem zreflektowała się i machnęła ręką. - Chciałam powiedzieć, że wcale nie widać.

- Dzięki, Rose - roześmiałam się.

- Nie ma sprawy! - zaświergotała Rose. - Więc między nami zgoda?

Nie zdążyłam odpowiedzieć. Frontowe drzwi Billings stanę­ły otworem. Cheyenne weszła do salonu sztywnym krokiem, z zaczerwienionymi oczami. Wyglądała, jakby przed chwilą się dowiedziała, że zostały jej dwa tygodnie życia.

- Co się stało? - zapytała Rose, wstając. -Odpadłam. - Cheyenne patrzyła prosto przed siebie, uni­kając naszych spojrzeń. - Zostałam wydalona.

Nagle zabrakło mi tchu. Nie mogłam się ruszyć. Nie mia­łam pojęcia, co o tym myśleć.

- Przecież nic nie zrobiłaś! - powiedziała Portia. - A przynaj­mniej nic, czego nie robiłybyśmy od zawsze. Mówiłaś mu, że...

- Nic ich to nie obchodzi - przerwała jej Cheyenne, po raz pierwszy podnosząc wzrok. - Nawet nie chcieli mnie wy­słuchać. Dziś wieczorem mam się spakować, a jutro już mnie tu nie będzie.

Odwróciła się i wyszła z salonu chwiejnym krokiem. Portia przeskoczyła nad nogami Tiffany i pobiegła za nią. Nikt inny się nie poruszył. Spojrzałam na Sabine, drżałam. Sabine utkwi­ła we mnie spojrzenie. Było po wszystkim. Cheyenne została wydalona. A my nie przyłożyłyśmy do tego ręki.





KARA NA MIARĘ ZBRODNI

Dwie sekundy później, kiedy żadna z nas nie zdążyła jeszcze otrząsnąć się z szoku, frontowe drzwi Billings znowu się otworzy­ły. Wszystkie rozglądałyśmy się w panice, jakby atakowano na­szą fortecę i nie było wiadomo, z której strony rozstawiono dzia­ła. Do salonu wszedł dyrektor Cromwell, a za nim, nie wiedzieć czemu, wkroczyła pani Naylor. Był środek nocy, lecz ona miała na sobie pełny rynsztunek: szary kostium i koszulę w kolorze bakła­żana, a jej załzawione oczy jak zwykle podkreślała gruba kreska.

- Proszę, żeby wszyscy usiedli - rozkazał dyrektor Cromwell.

Usiadłyśmy. Cała czternastka. Zastanawiałam się, czy do­strzeże nieobecność Portii, ale mało mnie to interesowało. O co im chodzi? Moje serce nie było w stanie wytrzymać zbyt wielu takich chwil. W pokoju brakowało powietrza. Puls mia­łam szybki i gwałtowny. Siedząca po mojej lewej stronie Sabine była tak spięta, że na pierwszy głośny dźwięk podskoczy­łaby pod sufit. Siedząca po prawej Constance pozieleniała na twarzy. Tiffany trzymała dłonie złożone na kolanach. O dziwo, nigdzie nie było widać jej aparatu.

Dyrektor odchrząknął.

- Moje panie, chyba już wiecie, jak niezmiernie jestem wa­mi rozczarowany, więc nie będę się teraz nad tym rozwodził -zaczął Cromwell. - Powinnyście wiedzieć, że Cheyenne Martin została wydalona ze szkoły i że zwolniłem panią Lattimer.

Wokół rozległy się zduszone okrzyki. Nawet ja nie mogłam w to uwierzyć.

- Zdaję sobie sprawę, że pracowała w szkole od lat, lecz najwidoczniej nie jest w stanie nad wami zapanować, a za­tem musiała odejść.

- O mój boże! - szepnęła Vienna.

Wiedziałam, co ma na myśli. Może i Lattimer była wynio­sła i sztywna, lecz równocześnie miałyśmy ją w garści. Wiele razy przymykała oko na nasze wybryki, nie tylko w tym roku, lecz również w ubiegłym. Zawsze się wyczuwało, że Noelle podsuwa jej pieniądze, buty albo cokolwiek sobie zażyczy, by kupić jej współpracę. Jeśli Lattimer miała odejść...

- Pani Naylor wspaniałomyślnie zgłosiła się na miejsce pani Lattimer - ciągnął dyrektor.

Pani Naylor uniosła głowę. Jej obwisłe policzki kołysały się tam i z powrotem pod brodą, gdy spoglądała na nas z góry. Constance chwyciła mnie za rękę, pewnie po to, żeby opa­nować drżenie.

- Pani Naylor będzie sporządzać codzienne raporty o sy­tuacji w Billings - ciągnął dyrektor. - Raporty, które będę czy­tał co wieczór. Gdy któraś z was kichnie, będę o tym wiedział. Jeśli któraś z was skieruje do koleżanki choćby jedno niemiłe słowo, dowiem się o tym. Zatem proponuję, żebyście od tej chwili poważnie podchodziły do kwestii własnego zachowa­nia. Pani Naylor, oddaję pani głos.

Dyrektor odsunął się na bok, a pani Naylor zaczęła kro­czyć tam i z powrotem przed frontowym oknem, mierząc nas

wzrokiem jak nowych rekrutów w swojej armii cierpienia. Jej buty ortopedyczne zostały wypolerowane na błysk, a gdy sta­wiała krok, przejmująco skrzypiały.

- Niektóre z was już mnie znają - zaczęła. - Niektóre nie. Tę drugą grupę zapewniam, że wkrótce się poznamy. No cóż. Będziemy spędzać razem mnóstwo czasu. Ta szkoła to sza­nowana instytucja edukacyjna. Wasze pokoje służą do nauki i spania. Nie do spotkań towarzyskich. Nie do imprezowania. O ile mi wiadomo, wy i wam podobni uczyniliście dużo, by w ciągu ostatnich lat splamić dobre imię Easton Academy. Zamierzam położyć temu kres.

Zerknęłam na London i Vienne. Obie wyglądały tak, jakby przed chwilą odebrano im karty American Express Black. Roz­pacz wisząca w powietrzu wydawała się wręcz namacalna.

Jeśli chodzi o kary, musiałam przyznać, że ta była pomy­słowa. Cromwell nie wyrzucił nas ze szkoły, ale dla większości moich współlokatorek to była kara znacznie gorsza niż wyda­lenie z Easton. Gdyby je wydalono, mogłyby się przenieść do jednej z wielu innych eleganckich szkół z internatem i nadal imprezować jak przystało na młode celebrytki. Lecz oddech pani Naylor na naszych plecach oznaczał koniec zabawy. Ży­cie w Billings już nigdy nie miało być takie samo.







SPOKÓJ

Drzwi do pokoju Cheyenne byty otwarte. Nie wiem, co mnie tam zawiodło, ale gdy pozostałe dziewczyny wypeł­niły rozkaz pani Naylor i poszły prosto do łóżka, ja skiero­wałam się do pokoju Cheyenne. Z trudem łapałam oddech, wiedząc, jak wielką przeżywa tragedię. Cheyenne kocha­ła to miejsce. Nie tylko Billings, ale również Easton. Była już w czwartej klasie. I tak po prostu wszystko się dla niej skończyło.

Zastałam Cheyenne siedzącą na krawędzi idealnie zasła­nego łóżka, ze złączonymi kolanami, rozstawionymi stopami, przygarbioną. Po prostu patrzyła przed siebie. Wreszcie mnie spostrzegła.

- Przyszłaś triumfować?

- Nie - odparłam odruchowo.

- Dlaczego? Czy nie tego właśnie pragnęłaś? - uniosła dłonie i wstała. - Czy nie na to pracowałaś od samego początku roku?

Zamrugałam zdziwiona.

- Pracowałam? To ty próbowałaś wykurzyć stąd trzy dziew­czyny. Ja po prostu ich broniłam.

- Och, proszę cię. Obydwie wiemy, że to wszystko twoja wina! - warknęła. - Nie obrażaj mnie, udając, że jest inaczej.

Zrobiłam kilka kroków w głąb pokoju.

- Moja wina? O co ci chodzi?

- Wiem, że to ty doniosłaś Cromwellowi o inicjacji - po­wiedziała Cheyenne, wstając. - Skąd w przeciwnym razie wie­działby, że właśnie dziś w nocy trzeba urządzić ten niedo­rzeczny nalot?

- Ja doniosłam? Po co miałabym donosić? - zapytałam, kompletnie zdumiona.

-Najwidoczniej się dowiedziałaś, że nie mam zamiaru przy­jąć twojej małej zgrai frajerek, i postanowiłaś wszystko popsuć

- wypaliła Cheyenne.

- Dobra, przede wszystkim, panno z wybiórczą pamięcią -zaczęłam - nie miałam pojęcia, że planujesz je wykluczyć. Nie pamiętasz, jak bardzo byłam wstrząśnięta?

Ciężko mi było przyznać się do naiwności, ale tak wygląda­ła prawda. A jeśli prawda mogła uspokoić jej ogarnięte psy­chozą Ja, byłam gotowa ją odsłonić.

- W takim razie jesteś dobrą aktorką. Brawa dla tej pani

- powiedziała Cheyenne.

- Brawa dla tej pani? Skąd bierzesz takie teksty?

- Wiem tylko tyle, że prawdziwa dziewczyna z Billings ni­gdy nie wystąpiłaby przeciwko swoim siostrom. - Cheyenne podeszła do mnie powoli. - To elitarna bursa, Reed. Ale ty tego nie rozumiesz, prawda? Nie rozumiesz, że nasze życie różni się od twojego. Że zawsze będzie się różniło. Że nasze więzi zrodziły się z czegoś znacznie głębszego, niż kiedykol­wiek byłabyś w stanie sobie wyobrazić.

- Z czego? Z pieniędzy? Z przywilejów? Z karty kredyto­wej tatusia? - O tak. To rzeczywiście głębokie.

Cheyenne prychnęła, mierząc mnie wzrokiem.

- Widzisz? Właśnie to potwierdziłaś. Nie należysz do na­szego świata. Nie masz pojęcia, co znaczy mieszkać w Billings.

Splotła ręce na piersi i diamentowe B wysunęło się zza dekoltu jej bluzki. To niedorzeczne świecidełko. Jej wyniosły sposób na oddzielenie nas od tłumu. Boże, tak bardzo ża­łowałam, że nie mogła mnie widzieć w gabinecie dyrektora. Ktoś ją wsypał, to prawda. Jedynie to mogło wytłumaczyć wydalenie jej ze szkoły. Constance? Sabine? Nie miałam po­jęcia. Ale nawet Cromwell nie mógłby bezkarnie wykopać Cheyenne, nie dysponując czyimiś zeznaniami. Lecz ja ich nie złożyłam. Och, jak pragnęłam móc jej udowodnić, że to nie ja.

Nie miałam jednak żadnych wątpliwości: w odwrotnej sy­tuacji Cheyenne wydałaby mnie bez mrugnięcia okiem. Nie zamierzałam przed nią stać i się bronić. Nie zamierzałam po­zwolić, by pomyślała, że błagam ją o uznanie i rozgrzeszenie.

- Moim zdaniem to ty nie masz pojęcia, co znaczy miesz­kać w Billings - wycedziłam przez zęby.

- Nienawidzę cię - wypaliła Cheyenne, stając ze mną twa­rzą w twarz. - Szkoda, że w ogóle trafiłaś do tej szkoły. Nie ma tu dla ciebie miejsca. Jesteś tylko prostaczką z prowincji

i na zawsze nią pozostaniesz.

Jad kapiący jej z języka zapiekł mnie do żywego. Zmru­żyłam oczy.

- Może i tak, Cheyenne, ale ja jutro nadal będę uczenni­cą Easton Academy. A kim będziesz ty?

O. Mój. Boże. Powiedziałam to. Idealna riposta w idealnej chwili. Twarz gorzała mi z dumy podszytej czymś, co jak na złość przypominało poczucie winy. Ale zasłużyła sobie, praw­da? Po tvm wszystkim co zrobiła.

- Wynoś się - wycedziła Cheyenne, a po jej policzku popły­nęła łza złości. Twarz miała niemal fioletową z gniewu.

-Cheyenne...

- Wynocha!

Złapała mnie, obróciła do drzwi i wypchnęła na korytarz. Zanim zdążyłam się obejrzeć, trzasnęła drzwiami. Stałam przez dłuższą chwilę, trzęsąc się i próbując złapać oddech. Nigdy wcześniej nie widziałam Cheyenne w takim stanie. To było niemal straszne.

- Panno Brennan?

Omal nie wyskoczyłam ze skóry, słysząc głos pani Naylor. Zatrzymała się na końcu korytarza i wyglądała jak ponura śmierć. Kilkoro drzwi w korytarzu cichutko się zamknęło. Naj­widoczniej dziewczyny z bursy podsłuchiwały moją rozmowę z Cheyenne.

- Zdaje się, że kazałam wam wszystkim iść do łóżek.

- Tak. Przepraszam - powiedziałam i popędziłam do swo­jego pokoju.

Zanim wślizgnęłam się do środka i zamknęłam drzwi, do­strzegłam jej pogardliwe spojrzenie. Sabine siedziała na łóż­ku. Świeczki na stoliku nocnym były zapalone i migotały, kie­dy Sabine się poruszała.

- Nic ci nie jest? - zapytała.

Usiadłam na narzucie, nadal roztrzęsiona, i wzięłam głę­boki oddech.

- Wszystko w porządku - odpowiedziałam. Głośno prze­łknęłam ślinę, niemal speszona. - No tak. Ciekawy rozwój sytuacji.

- Uhmm - odpowiedziała. - Bardzo ciekawy.

- Wsypałaś ją?

- Nie - natychmiast odpowiedziała Sabine. - A ty?

-Nie. Ale chyba nie musimy rozmawiać o tym, o czym miałyśmy nie rozmawiać.

Zerknęłam na nią szybko. Wzruszyła ramionami, Próbowa­ła powstrzymać uśmiech,

-Chyba nie.

Zrzuciłam strój z imprezy inicjacyjnej, wyciągnęłam z szu­flady górę od piżamy i włożyłam ją przez głowę. Żadnego prysznica. Żadnego szczotkowania włosów. Marzyłam jedy­nie o tym, by wgramolić się do łóżka i zapaść w głęboki sen. Moje ciato było tak wyczerpane, że wydawało się dziesięć ra­zy cięższe niż zwykle. Nawet wspomnienie Josha i Cheyenne nie mogło mnie powstrzymać od zaśnięcia.

- Dobranoc -powiedziałam do Sabine, odwracając się do

- Dobranoc.

Zdmuchnęła świece i pokój wypełnił się gryzącym zapa­chem dymu. Wciągnęłam go w płuca i westchnęłam, próbu­jąc oczyścić umysł ze wszystkich myśli o Cheyenne. Ona naprawdę przegrała. A nam wszystkim naprawdę będzie lepiej bez niej.

Może w końcu zyskamy odrobinę spokoju.






ZA PÓŹNO

Usiadłam na łóżku, a moja dłoń już dawno podskoczyła do serca. Ktoś krzyczał. Krzyczał bez przerwy. Spojrzałam na Sabine. Była już na nogach, a jej klatka piersiowa gwałtow­nie unosiła się i opadała.

- Co się dzieje? Co się dzieje? - zapytałam.

Trzaskały drzwi. Słychać było tupot stóp. Odrzuciłam kołd­rę na bok. Słabe promienie słońca przeciskały się przez okno. Na korytarzu rozległy się wrzaski. Wybiegłam z pokoju, a za mną pognała Sabine. Vienna siedziała na podłodze pod ścia­ną i płakała. London, Portia, Tiffany i Kiki zebrały się pod drzwiami Cheyenne. Missy i Loma przytuliły się do siebie. Ktoś gdzieś wymiotował. Dopadłam do drzwi i bez trudu wślizgnę­łam się do pokoju Cheyenne. Rose wciąż krzyczała. Krzyczała nad ciałem Cheyenne.

- Cheyenne! O mój Boże! Cheyenne!

Głos należał do mnie, ale zdawał się dobiegać gdzieś z da­leka. Opadłam na kolana. Ujęłam jej twarz w dłonie. Była jak lepki lód. Szara. Na skórze wokół oczu dostrzegłam maleń­kie czerwone plamki.

- Cheyenne! Obudź się! Cheyenne! - krzyknęłam. Poklepywałam ją po twarzy, wiedząc, że nic to nie da. Wie­dząc, że już za późno.

- Przestań się drzeć! - ryknęłam na Rose.

Tiffany podeszła bliżej, okrążając Cheyenne na palusz­kach, jakby mogła się czymś zarazić, i przytuliła Rose. Rose, na szczęście, zamilkła.

- Przedawkowała - powiedziała London, z trudem łapiąc oddech. - Musiała przedawkować.

Na podłodze leżały pigułki. Mała aksamitna torebeczka, z której wysypały się białe pigułki. Białe pigułki w niebieskie kropeczki. Poczułam, jak wali mi się cały świat. Poszarzało mi przed oczami.

Białe pigułki w niebieskie kropeczki... Białe pigułki w nie­bieskie...

Nagle Astrid wpadła do pokoju z panią Naylor. Astrid za­kryła usta dłonią i odwróciła się od ciała Cheyenne. Rani Naylor, ze żwawością, o jaką nigdy bym jej nie podejrzewa­ła, opadła na podłogę i zbliżyła palce do gardła Cheyenne. Wstałam. Odsunęłam się. Zrobiłam jej miejsce.

Pani Naylor przystąpiła do reanimacji. Wszyscy milczeli. Vienna płakała na korytarzu, a poza tym jedynym dźwię­kiem rozlegały się tylko odgłosy pompującej powietrze w płuca Cheyenne i odliczającej pani Naylor. Spojrzałam na Tiffany. Z wytrzeszczonymi oczami gapiła się na biur­ko. Podążyłam za jej wzrokiem. Obok różowego laptopa Cheyenne dostrzegłam lawendową karteczkę. Widniało na niej tylko kilka słów napisanych zamaszystym pismem Cheyenne:

Przepraszam. Nie mogę wrócić do domu.

Ciszę przerwała syrena karetki. Pani Naylor poddała się. Przycupnęła na stopach obutych w ranne pantofle. Zakryła usta żylastą dłonią. Usłyszałyśmy jak ratownicy medyczni trzaskają drzwiami i wbievgają do bursy, ale wszystkie wiedziałyśmy, że jest już za późno.

Cheyenne dawno nie żyła



FILM

Stałam przed Billings w ciepłym, porannym słońcu, ma­jąc wrażenie, że oglądam film, który już kiedyś widziałam. Wszystko wydawało się takie znajome. Samochody policyj­ne. Żółta taśma. Błyskające światła. Przerażeni uczniowie w piżamach zgromadzeni wokół bursy. Racz, niepewność, strach. Gliniarze z poważnymi minami i pocieszającym po­klepywaniem po ramieniu. Wszyscy doskonale odgrywali swoje role.

Tyle że tym razem nie mżyło. Nie było ciemno. Nie było rosy. Tym razem nie było niepewności. Nie było zamieszania. Nie było oskarżeń.

Cheyenne popełniła samobójstwo. Koniec historii. Wczoraj wieczorem zatrzasnęła za mną drzwi i - zanim Rose ponow­nie otworzyła je rano, by pomóc jej się spakować - Cheyenne odebrała sobie życie.

Wszyscy wokół mnie szeptali, rozmawiali i spekulowali. Wszyscy gapili się, czekali i snuli domysły. W ogóle ich nie słyszałam. Nie byłam w stanie się poruszyć ani skupić. Led­wie mogłam oddychać.

Czy planowała to, kiedy wyrzucała mnie z pokoju? Czy właśnie dlatego wyglądała jak niepoczytalna? Czy już wie­działa? Już planowała...

Frontowe drzwi Billings stanęły otworem. Wysoki, barczy­sty ratownik medyczny z ogoloną na łyso głową przepychał przez próg nosze na kółkach. Były przykryte grubym bia­łym prześcieradłem, ale pod nim dostrzegłam wyraźny za­rys ciała. Drobna sylwetka wydawała się mniejsza niż kiedy­kolwiek wcześniej. Pod tym prześcieradłem leżała Cheyenne. Cheyenne. Jeszcze wczoraj śmiała się z Portią podczas lun­chu, uczyła się na dziedzińcu. A dzisiaj była martwa. Ode­szła. Na zawsze.

Zobaczyłam Ivy, która wyłoniła się z tłumu. Wspięła się na jeden z kamiennych murków. Rose stanęła obok niej. Stały ramię przy ramieniu i patrzyły w ciszy, patrzyły ze stoickim spokojem, jak nosze toczą się ścieżką. Drzwi karetki otwo­rzyły się. Złożono kółka noszy. Cheyenne została zapakowa­na do środka. Martwa. Odeszła. Na zawsze.

I nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się Josh i znalazłam się w jego ramionach.

- Reed, o Boże. Nic ci nie jest? - zapytał z przejęciem. Wtuliłam twarz w jego ramię. Nie mogłam dłużej na to

patrzeć. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam. Nie mogłam. Nie mogłam.

Odchylił się do tyłu. Ujął moją twarz w dłonie. Próbował spojrzeć mi w oczy. Ale tego też nie byłam w stanie zrobić. Gapiłam się na jego pierś. Przed oczami wirowały mi małe kropeczki. Dręczące, śliczne, małe kropeczki...

- Reed, oddychaj - powiedział Josh. - Oddychaj!

Nie mogłam. Oddychaj, Reed! Kropeczki. Było ich bar­dzo... bardzo dużo...

Josh mocno mną potrząsnął. Wciągnęłam powietrze w płuca. Ból eksplodował mi w piersi. Zaczęłam kaszleć. Zgię­łam się w pół. Gwałtownie wciągałam powietrze. Kaszlałam. Brakowało mi tlenu. Robiło mi się niedobrze. Czułam ból w całym ciele.

- Z drogi! Z drogi! - Usłyszałam krzyk Josha. Zaprowadził mnie na niski kamienny murek otaczający jeden z ogrodów. Przez cienkie szorty poczułam zimno skały, dzięki któremu doszłam do siebie. Wsunęłam głowę między kolana i zaczę­łam oddychać... wdech i wydech...

- Już dobrze. Nic ci nie jest. - Josh kucnął przede mną, nie odrywając dłoni od moich ramion. - Po prostu oddychaj. Po prostu oddychaj.

Wdech i wydech. Wdech i wydech. Oddychałam. Mogłam oddychać. Za to Cheyenne...

- Dlaczego jesteś dla mnie taki miły? - wypaliłam, a po policzkach popłynęły mi łzy.

- Słucham?

Podniosłam głowę. Krew uderzyła mi do mózgu. Zacisnę­łam dłonie na kamieniach i czekałam, dopóki zawroty nie ustą­piły. Zamrugałam i otworzyłam oczy. Na twarzy Josha malo­wał się wielki niepokój. Niewinny, rozpaczliwy niepokój.

- Dobrze się czujesz? - zapytał, gładząc dłonią moje włosy.

- Nie. Nie, nie czuję się dobrze. Tak strasznie cię prze­praszam, Josh! - zawołałam. - Nie wierzyłam ci, ale mówiłeś prawdę. To wszystko była prawda.

- Jakie wszystko? - zapytał, kładąc ciepłą dłoń na mo­im kolanie.

- To. co mówiłeś! Ta pigułka. To Cheyenne. To ona ci ją podała. Widziałam je. Widziałam te pigułki - rozpaczałam, -Użyła ich, żeby... użyła ich, żeby...

I wtedy pękłam. Nic już nie czułam. Przytuliłam się do sil­nego ramienia Josha i zwyczajnie wybuchnęłam płaczem. Pła­kałam, płakałam, płakałam i płakałam. Cheyenne sama mu­siała wysłać do siebie tamtego SMS-a. Musiała zwędzić Jo-showi telefon i dokładnie zaplanować całą aferę z myślą o mnie. Najwidoczniej była wystarczająco zdesperowana.

- Dlaczego to zrobiła? Dlaczego? - biadoliłam.

- Już dobrze, Reed - szepnął Josh, tuląc mnie. Gładził mnie po głowie i szeptał do ucha: - Już dobrze. Wszystko będzie dobrze.




ZGUBNA CIEKAWOŚĆ

Nieco później Sabine weszła do naszego pokoju i zobaczy­ła, że pakuję rzeczy do eastońskiej torby sportowej. Zamarła w pół kroku z ręką na gałce drzwi.

- Dokąd się wybierasz? - zapytała zaniepokojona. Pra­wie warknęła.

- Josh uznał, że powinniśmy stąd zniknąć na parę dni -wyjaśniłam. - Nie martw się. Wrócę.

Sabine natychmiast się odprężyła.

- Dzięki Bogu. Myślałam, że się wycofujesz.

- Nie. W każdym razie jeszcze nie teraz - próbowałam żar­tować. Kiepski żart. Spojrzałyśmy na siebie i obie przewróci­łyśmy oczami.

- Dokąd jedziecie?

Podeszła do swojego biurka i sztywno przy nim usiadła. Od samego rana wszystkie nasze ruchy były takie sztywne. Jakby­śmy nie wiedziały już, jak się mamy zachowywać. Jakby ten po­kój na końcu korytarza nas paraliżował. Gdy karetka odjechała i policja wykonała swoją robotę, do Billings wróciły jedynie nie­liczne dziewczyny. Byłam pewna, że gdyby to wszystko wydarzyło

się w dzień powszedni, odwołano by lekcje, ale była sobota, więc moje współlokatorki zabijały czas w bibliotece, na dziedzińcu al­bo w innych bursach. Te nieliczne, które tutaj wróciły, pozamy­kały drzwi do pokojów, zupełnie inaczej niż w zwykły wolny dzień, kiedy wszystkie pokoje były otwarte, na korytarz wylewały się dźwięki muzyki i zewsząd dobiegały odgłosy rozmów i śmiechu. Na samą myśl o tym serce ściskało mi się w piersi. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy stąd ucieknę.

- Do Nowego Jorku - powiedziałam. - Rodzice Josha zgo­dzili się, żebyśmy przenocowali w ich miejskiej rezydencji. Są teraz we Francji, więc...

- Więc będziecie mieli cały dom tylko dla siebie - powie­działa Sabine.

-Wierz mi, to ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi teraz do głowy. Po prostu chcę się stąd wydostać. Zamknęłam torbę. Spojrzałam na drzwi.

- Z drugiej strony przykro mi, że zostawiam cię w takiej sy­tuacji - powiedziałam. - To trochę chamskie posunięcie, wiem.

- Och, tym się nie przejmuj - uspokoiła mnie Sabine, uno­sząc dłoń. - Moja siostra przyjechała na kilka dni do Bosto­nu, więc złożyłam wniosek o przepustkę. Nie mogę się do­czekać naszego spotkania.

- Jak miło - powiedziałam zaskoczona. Wcześniej Sabine nic mi o tym nie wspominała. - Szkoda, że nie będę mia­ła okazji jej poznać.

- Nie martw się. - Sabine posłała mi uśmiech. - Następ­nym razem. Jestem pewna, że ona też chciałaby cię poznać. - Wstała i wyjęła książkę z torebki. - Chyba pójdę poszukać Constance i reszty. - Jak już wspomniałam, dziś nikt nie był w stanie zagrzać miejsca w Billings. - Baw się dobrze w mie­ście. Postaraj się nie myśleć o kampusie.

- Postaram się - zapewniłam ją, godząc się na szybki uścisk.

Po wyjściu Sabine w pokoju zrobiło się cicho jak w grobie. Poczułam, jak moje tętno przyspiesza i pomyślałam, że chyba też pokręcę się po kampusie, zanim wyjadę z Easton. Już mia­łam chwycić torbę i wyjść, gdy mój wzrok padł na komputer i zatrzymałam się. Nie sprawdzałam poczty od wczorajszego po­ranka. Czując nagłe drżenie nerwów, zaczęłam się zastanawiać, czy napisał Dash. Czy w tym małym światku, po którym krą­żyliśmy, zdążył się już dowiedzieć, co zaszło w Easton. Nie odzy­wał się, odkąd zapytałam, czy wie, jak można się skontaktować z Noelle. Ale to... musiał coś napisać, jeśli się dowiedział. Czu­jąc rosnące napięcie, usiadłam i otworzyłam przeglądarkę. I rze­czywiście, pierwszy e-mail był od Dasha. Został wysłany wczes­nym popołudniem. Otworzyłam go szybkim kliknięciem i zer­knęłam przez ramię. Drzwi nadal byty zamknięte.

Wzięłam głęboki oddech i odwróciłam się w stronę ekra­nu. Wiadomość była krótka.

Reed,

nie martw się. Nic się nie dzieje bez przyczyny. Dash

Zamrugałam zdziwiona. Przeczytałam jeszcze raz. Miał na myśli Cheyenne czy coś, co napisałam wcześniej? Nie po­dejrzewałam Dasha o tak wielką beztroskę w obliczu śmierci kogoś, kogo znał. Kogoś, kogo mógł nawet nazywać przyja­ciółką. Ale czy poprzednim razem napisałam coś, co mogło­by wywołać taką odpowiedź? Odkryłam, że po wszystkim, co tu zaszło, nie potrafię nawet przypomnieć sobie swo­ich słów.

Zamknęłam wiadomość. Znów pojawiła się lista. Moje ser­ce zupełnie zamarło.

Druga wiadomość pochodziła od Cheyenne. Została wy­słana o 2.04 w nocy.

Wczoraj wieczorem Cheyenne zamknęła za mną drzwi i za­nim Rose ponownie je otworzyła, by pomóc jej się spakować, odebrała sobie życie.

W mojej skrzynce tkwił e-mail od osoby, która miała już do nikogo nie przemówić. Która już do nikogo nie napisze ani nie odezwie się słowem. Dlaczego Cheyenne wysłała e-mail akurat do mnie? Dlaczego chciała, by jedne z jej ostatnich myśli powędrowały w moją stronę?

Zaschło mi w gardle. Obezwładniające poczucie strachu sączyło się z moich ramion ku piersi i osiadło w wnętrzu, wi­jąc się w żołądku jak węże. Miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Obserwuje i czerpie chorą, sadystyczną przyjem­ność z tego przedstawienia.

Wzięłam głęboki oddech. Wyprostowałam się. Próbowa­łam wyglądać naturalnie. Czuć się naturalnie. Moja dłoń za­wisła nad myszką.

Po prostu to skasuj. Powinnam to po prostu skasować. Za­pomnieć o tym. Udawać, że nigdy tego nie widziałam.

Ale kogo chciałam oszukać? Nawet ja nie byłam odporna na zgubną ciekawość. W tej chwili miałam absolutną pew­ność, że nie zdołam przeżyć reszty życia w spokoju, jeśli się nie dowiem, co chciała mi przekazać Cheyenne.

Opuściłam dłoń. Kliknęłam na wiadomość. I natychmiast tego pożałowałam. Znalazłam tam tylko to:

Zignoruj liścik, który zostawiłam w pokoju. To twoja wina. Zruj­nowałaś mi życie.







NIESPODZIANKA!!!

Jak to: zrujnowałam jej życie? Jak? To nie przeze mnie Cheyenne została wydalona ze szkoły. Nie podałam żadnych

- isk. Powinnam była jej powiedzieć. Powinnam była po­wiedzieć, że chroniłam ją pomimo tego, co mi zrobiła. Dlacze­go jej nie powiedziałam? Wszystko przez dumę. Moją dumę. Czy moja duma przyczyniła się do śmierci Cheyenne?

-Reed?

Josh przytrzymywał dla mnie drzwi oszklonej restauracji przy Perry Street. Zapachy wydobywające się ze środka pobu­dziły moje kubki smakowe. Niestety, byłam absolutnie pewna, że mój żołądek zwróci wszystko, co poślę w jego stronę.

- Dzięki - powiedziałam, prześlizgując się obok Josha. Położył mi dłoń na ramieniu. Miał takie ciepłe palce.

- Dobrze się czujesz? Nie musimy jeść na mieście, jeśli nie chcesz.

Odbyliśmy półgodzinną debatę na temat tego, czy zostać w domu, czy może wyjść, przy czym obydwu opcji bronił sam Josh. Za wyjściem przemawiało to, że właśnie do siebie wró­ciliśmy I powinniśmy byli to uczcić. Przeciw: jak mogliśmy świętować, kiedy nasza znajoma właśnie popełniła samobój­stwo? Byłam tak rozkojarzona, że zgadzałam się ze wszyst­kimi argumentami. W końcu głód zmusił Josha do podjęcia decyzji za nas dwoje. Włożyłam ulubioną niebieską sukien­kę z H&M, nie dbając nawet o to, czy nadaje się do miejsca, do którego zamierzał mnie zabrać, ściągnęłam włosy w ku­cyk i wyszłam za nim z rezydencji.

- Nic mi nie jest - skłamałam. - Po prostu chce mi się jeść.

Uśmiechnął się, pokiwał głową i wszedł za mną do restau­racji. Kelner zaprowadził nas do stolika pośrodku sali. Najwięk­szy stolik przeznaczony był dla czterech osób i otaczały go wy­godne fotele z uszakami, które można spotkać w eleganckich salonach. Gdy opadłam na swój, poczułam się jak w kokonie. Było mi ciepło. Czułam się bezpiecznie. Gdybym tylko zdołała przez cały wieczór skupić się na Joshu, naprawdę z nim rozma­wiać, mogłabym nawet zapomnieć o tamtym e-mailu.

- A niech to! - Josh zamarł, zanim zdążył wygodnie usiąść.

Serce wyrżnęło mi w mostek. Zbyt gwałtowna reakcja.

- Słucham?

- Widzę znajomych rodziców - powiedział, po czym uniósł dłoń i posłał im sztuczny uśmiech. - Przepraszam, Reed, mu­szę do nich podejść. Tylko na chwilę.

Moje dłonie zacisnęły się na poręczach fotela. „Nie. Nie zostawiaj mnie. Nie zostawiaj mnie. Nie zosta­wiaj mnie. Nie mogę teraz być sarna".

- Nie ma sprawy - przełknęłam ślinę.

- Obiecuję, że wrócę za dwie sekundy - zapewnił.

Już w chwili, kiedy się oddalił, moje serce znów zaczęło ga­lopować. Pot łaskotał mnie w pachy i ciekł po plecach. Prze­cież Cheyenne nie mogła mnie winić. Nie mogła. Musiała znać prawdę. I nawet po tym wszystkim, co się stato, miała przed sobą całe życie. Mogła pójść do miliona innych prywatnych szkół, i tak bez trudu dostałaby się na dowolną uczelnię Ivy League. To nie była moja wina. To nie mogła być moja...

Dlaczego kobieta przy sąsiednim stoliku tak dziwnie mi się przygląda? Jakby wiedziała. Jakby potrafiła przejrzeć mnie na wylot i...

Dobra, głęboki wdech, Reed. Cheyenne była niezrówno­ważona. Najwidoczniej. Nawet jeśli rzeczywiście winiła cię za swoją śmierć, to nic nie oznacza. Zrównoważeni ludzie nie po­pełniają samobójstw. Zrównoważeni ludzie nie pozostawiają dwóch sprzecznych listów pożegnalnych.

Z drugiej strony zrównoważeni ludzie nie doświadczają ataków paranoi tylko dlatego, że ich chłopak oddalił się od stolika.

W restauracji było za gorąco. Świece pochłaniały ca­łe powietrze. Musiałam się stąd wydostać. I to już. Sięg­nęłam po torebkę. Wyjęłam telefon. Zamierzałam wyjść na zewnątrz i zadzwonić do brata. Musiałam usłyszeć jakiś po­krzepiający głos. Musiałam porozmawiać z kimś, komu mo­głam zaufać.

Trzęsły mi się ręce. Telefon wyślizgnął się z nich i upadł na podłogę. Czyjaś elegancka dłoń sięgnęła po niego i podała mi aparat.

- Zgubiłaś coś, Lorneto?

O. Mój. Boże!

Przechyliłam się, wyjrzałam za uszak fotela i zobaczyłam Noelle Lange w całej krasie. Miałam wrażenie, że za chwilę serce wyskoczy mi z piersi. Dopiero w tej chwili zdałam sobie sprawę, że gdzieś w głębi duszy myślałam, że już nigdy wię­cej jej nie spotkam.

- Noelle!

Zerwałam się na równe nogi. Omal nie przewróciłam cięż­kiego fotela. Noelle przytrzymała go wolną dłonią.

- Dobra, nie musimy się aż tak ekscytować - powiedziała, przewracając oczami. - Przecież nie powróciłam z martwych ani nic w tym rodzaju.

Nie wiedzieć czemu ton, jakim to powiedziała, uświadomił mi, że wie o Cheyenne. I nawet nie przeszkadzało mi tak bez­duszne podejście do jej śmierci. Liczyło się tylko to, że Noelle tu była. Jak jakiś nieoczekiwany cud. Zarzuciłam jej ręce na szyję i mocno ją uścisnęłam.

-Jak dobrze cię widzieć! - powiedziałam.

Odwzajemniła uścisk.

- Ciebie też.

Odsunęłam się i uważnie jej się przyjrzałam. Oczywiście wyglądała wspaniale. Jej długie, brązowe włosy lśniły i miała grzywkę, która idealnie opadała na brązowe oczy. Była ubra­na w czarną, kopertową sukienkę z obniżonym stanem, a na jej szyi połyskiwał prosty, ale przepiękny, diamentowy wisio­rek. Kolorowe buty z paseczków miały tak wysoki obcas, że górowała nade mną, a jej opalone nogi były ujędrnione do perfekcji godnej finałów rozgrywek futbolowych.

- Gdzie się podziewałaś? - zapytałam, dostrzegając jej ide­alną opaleniznę.

- Tu i tam - powiedziała jak gdyby nigdy nic. - Od po­czątku tego tygodnia jestem wolną kobietą. Genialni prawni­cy mojego ojca wreszcie złamali Bestię. Tak nazywam sędzię, która prowadzi moją sprawę - dodała konspiracyjnym szep­tem. - Więc dozór sądowy został oficjalnie uchylony. Cokol­wiek to znaczy.

- Właśnie, co to znaczy?

-W zasadzie znaczy to tyle, że mogę już wyjeżdżać z kra­ju - mówiąc to, sięgnęła po mój kieliszek z wodą i upita tyk. -I najwyższy czas. Mam już serdecznie dosyć Hamptons.

-Więc zamierzasz... wyjechać z kraju? - zapytałam, czu­jąc niewytłumaczalne rozczarowanie. Przecież nie mogła wró­cić ze mną do Easton. Nie mogłam liczyć na to, że znów za­mieszka po sąsiedzku na końcu korytarza. Że będzie przy mnie. Że będzie mnie chronić.

Noelle zmierzyła mnie wzrokiem.

- Właściwie nie jestem pewna. Pojawiły się pewne nowe ar­gumenty, które mogą mnie przekonać do pozostania w kraju.

Głośno przełknęłam ślinę.

-Chyba nie masz na myśli... To znaczy... Słyszałaś o Che­yenne?

- Tak. - Zacisnęła usta. Odstawiła kieliszek na stół. - Szko­da. Ale wiesz, co mówią, Reed.

Spojrzałam jej w oczy. W te znajome, błyszczące, figlarne oczy. Ledwie mogłam uwierzyć, że stoi przede mną Noelle. Niesamowite, jak bardzo mi jej brakowało. Jak bardzo bra­kowało mi tego uczucia. Przekonania, że wszystko może się zdarzyć.

-Co? Co mówią?

Noelle posłała mi porozumiewawczy uśmiech.

- Nic się nie dzieje bez przyczyny.


79




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brian Kate Reed Brennan 05 W wąskim gronie
Brian Kate Reed Brennan 05 W wÄ…skim gronie
Brian Kate Reed Brennan 06 Impreza musi trwać
Brian Kate Reed Brennan 02 Impreza zamknięta
Brian Kate (Scott Kieran) Idealny chłopak
Brian Tracy szkolenia 2010 05 13 1 zwycieska umiejetnosc
Scott Kieran (Brian Kate) Megan przewodnik po chłopcach
Brian Tracy szkolenia 2010 05 13 Psychologia Sukcesu E book 3
Scott Kieran (Brian Kate) Idealny chłopak
Brian Kate Megan Przewodnik Po Chłopcach
Brian Tracy szkolenia 2010 05 13 2 siedem etapow osiagania celow
Reed Brennan 02 Impreza zamknięta
Brian Tracy szkolenia 2010 05 13 wyznaczanie celow osobistych
Brian Kate (Scott Kieran) Księżniczka i żebraczka
Brian Kate Megan Przewodnik Po Chłopcach CAŁOŚĆ
Scott Kieran (Brian Kate) Megan przewodnik po chłopcach
Brian Tracy szkolenia 2010 05 13 4 uwalnianie kreatywnosci
Scott Kieran (Brian Kate) Klub niewiniątek
Brian Tracy szkolenia 2010 05 13 3 sila koncentracji(1)

więcej podobnych podstron