Scott Kieran (Brian Kate) Klub niewiniątek

Kate Brian

Klub niewiniątek

Przełożyła Anna Skucińska

















Dla M. W.

Rozdział 1

Spotkanie z doradczynią zawodową budziło w Evie Farrell większy popłoch niż wizyta u dentysty, egzaminy końcowe, a nawet koszmarne sprawdziany z historii. Jane Labella różniła się od Evy pod każdym względem. Była potężnie zbudowana, arogancka i hałaśliwa. Roztaczała wokół siebie intensywną woń papierosów i cynamonowej gumy do żucia, co wystarczało, aby rozmówcę przyprawić o mdłości. Jednak z niejasnych powodów postanowiła wziąć Evę pod swoje opiekuńcze skrzydła. Rozprawiała uporczywie o jej wyjątkowej inteligencji, niezwykłej intuicji, o tym, że Eva może osiągnąć, cokolwiek zechce, byle wyszła wreszcie ze swojej skorupy i spróbowała zdobyć gwiazdy! (Jane Labella miała poważne problemy z doborem metafor).

Zdobyć gwiazdy. Świetny pomysł. Eva nie potrafiła nawet zdobyć solniczki przy obiedzie.

Perspektywa spotkania z Labella zajmowała u Evy czołową pozycję na liście prywatnych męczarni, tuż obok wygłaszania referatów oraz wzajemnej analizy krytycznej podczas zebrań kółka literackiego. Kiedy więc tego ranka Eva po wejściu do klasy znalazła na swojej ławce kartkę z pilnym wezwaniem do sekretariatu doradców, pojęła natychmiast, że dzień nie zapowiada się różowo. Różowe dni nie zaczynały się od dziarskich przemówień Labelli.

Siedziała teraz na winylowej kanapie w sekretariacie, łącząc nogi w kolanach i rozstawiając stopy. Przyciskała do siebie plecak i obserwowała wskazówki zegara. Właśnie minęło dziesięć minut chemii. Niewykluczone, że kiedy wróci do klasy, sprawdzanie zadań już się zakończy. Tak czy owak, ominie ją nerwowe oczekiwanie na wywołanie do odpowiedzi (numer cztery na liście męczarni).

Energiczna sekretarka zerknęła na nią z uśmiechem, który miał zapewniać: „Nie zapomniałam o twojej obecności”. Eva błyskawicznie spojrzała w inną stronę. Nawiązywanie kontaktu wzrokowego nie należało do jej talentów.

- Eva! - znienacka zagrzmiał głos Labelli. - No, jesteś! Słuchaj, mam fantastyczną wiadomość! Dzisiaj w nocy Victoria Treemont wyciągnęła kopyta!

Oczy wszystkich w sekretariacie skierowały się na Labellę odzianą w liliową bluzkę w kwiatowy wzorek, z olbrzymią kokardą na obfitym łonie. Okulary zawieszone na ozdobnym łańcuszku dyndały jej pod wydatnym biustem. Trzeba było nie lada wyczynu, aby pracownicy biura doradców popatrzyli na Labellę ze zgrozą lub zdumieniem.

Przyzwyczaili się. Ale Labella poinformowała ich właśnie o odejściu najstarszej, najszacowniejszej i najbardziej tajemniczej mieszkanki Ardsmore w Pensylwanii. Powiadomiła ich o tym z radosnym uśmiechem.

Eva przemknęła do gabinetu, nie znajdując innego sposobu na przerwanie kłopotliwego milczenia. Labella weszła za nią, zamknęła drzwi i z plaśnięciem opadła na krzesło. Eva czekała, kurczowo ściskając plecak.

- Dzisiaj jest twój szczęśliwy dzień, Evo - oświadczyła Labella, klepiąc ją w kolano. - Stara Treemont za życia nie wyglądała na majętną, ale najwyraźniej siedziała na pieniądzach, szykując nam wszystkim potężną niespodziankę.

No, dobra - pomyślała Eva. - I cóż takiego zrobiła przed śmiercią? Urodziła parę ufoludków czy jak? Tyle że nie bardzo pojmuję, z jakiego powodu miałoby mnie to uszczęśliwić.

Labella wypiła łyk kawy i spojrzała wyczekująco. Eva uświadomiła sobie z przestrachem, że powinna teraz się odezwać. Nagle zaschło jej w ustach.

- Nie jesteś ciekawa, dlaczego ten dzień jest dla ciebie szczęśliwy?

Aha. Znowu te zagrywki. Labella niezmordowanie starała się nakłonić ją do rozmowy, prowokując do zadawania pytań. A przecież wystarczyło zobaczyć Evę wśród znajomych, aby zrozumieć, że onieśmielali ją wyłącznie nauczyciele. No, w zasadzie większość dorosłych. I chłopcy. Dziewczyny starsze od niej. Albo bardziej pewne siebie.

- Dlaczego ten dzień jest dla mnie szczęśliwy? - zapytała wreszcie.

Labella uśmiechnęła się triumfująco.

- Dlatego że Treemont ufundowała stypendium i nie mam najmniejszych wątpliwości, komu ono przypadnie - powiedziała. - Jej prawnicy przesłali nam informacje, zanim minęła godzina od zgonu. Faks czekał na nas od samego rana.

Podniosła leżącą na biurku kartkę, odchrząknęła i zaczęła czytać:

- Stypendium Victorii A. Treemont jest przeznaczone dla ucznia lub uczennicy ostatnich klas liceum w Ardsmore, którzy spełniają następujące warunki: średnia ocen przynajmniej dobra; głębokie zaangażowanie w życie szkoły i społeczności; trzy rekomendacje wydane przez grono nauczycielskie, przedstawicieli społeczności oraz rówieśników; pisemne umotywowanie swojego wniosku o otrzymanie stypendium; czystość duchowa i cielesna.

Eva zamrugała oczami. Jej zainteresowanie rosło z każdym warunkiem wymienionym w faksie. Ale czystość duchowa i cielesna?

Czy to stypendium nie powinno trafić do klasztoru?

Labella odłożyła papier na biurko i popatrzyła na Evę rozpromieniona.

- No, ostatnie wymaganie można interpretować rozmaicie, ale jestem pewna, że nie będziesz miała żadnych trudności, o ile nie wpuścisz królika do kurnika - jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Za drzwiami rozległy się chichoty. Eva wbiła wzrok w podłogę.

Ratunku. Moja doradczyni zawodowa to wcielony diabeł.

Osunęła się niżej na krześle, czerwona jak burak.

Z niejasnych przyczyn seks był ostatnio przedmiotem niezliczonych dyskusji, nawet wśród jej przyjaciółek. Wydawało się, że na świecie nagle zabrakło pasjonujących tematów do rozmowy i nie pozostawało nic innego, jak bez końca wałkować tę jedną kwestię, o której Eva nie miała najmniejszego pojęcia.

- Czyli...

- Nie wiem, jak zamierzają sprawdzić, czy kandydatka jest dziewicą, ale stara Treemont chyba to właśnie rozumiała przez czystość. Zresztą, spełniasz wszystkie inne wymagania i więcej jeszcze - mówiła Labella. - Słonko, stypendium Treemont oznacza czterdzieści tysięcy dolarów przez okrągłe cztery lata! Mogłabyś studiować na Wesleyan. Mogłabyś studiować, gdziekolwiek zechcesz!

Paniczne myśli Evy pierzchły nagle przed wizją wrzosowo - szarej bluzy Wesleyan University, spacerów po kampusie i rozmów ze studentami - studentami, którzy znają się na poezji i nie twierdzą, że rymowana relacja ze zwycięskich rozgrywek baseballu jest wyśmienitym materiałem dla czasopisma literackiego.

- Zebranie informacyjne jest jutro po czwartej lekcji. Oczekuję, że się tam stawisz - oznajmiła Labella. - Dotarło?

Eva wyprostowała się na krześle i ostrożnie wyciągnęła rękę. Labella położyła jej na dłoni kartkę z wiadomościami o stypendium.

Eva poczuła nieznaną dotąd, nieśmiało kiełkującą nadzieję. Średnią ocen miała przynajmniej plus dobrą. I trzy razy w tygodniu pracowała społecznie w domu młodzieży. I chyba zdołałaby znaleźć trzy osoby skłonne wystawić jej rekomendację. Pisemne umotywowanie wniosku? Łatwizna. No i zapewne była jedyną uczennicą ostatnich klas liceum w Ardsmore, której dotąd nawet nie pocałowano. Większej czystości nie można osiągnąć. Były szanse na sukces.

Spojrzała w rozpromienioną twarz Labelli, głęboko zaczerpnęła tchu i zadała kluczowe pytanie:

- Ale rozmowy kwalifikacyjnej nie będzie... prawda?

- Niewiarygodne. Dała mi detę z plusem! W życiu nie dostałam żadnej dęty! - wykrzykiwała Debbie Patel, potrząsając wypracowaniem z historii przed oczami Mandy i Kai. - Kompletny obłęd! Ta kobieta jest niespełna rozumu!

Mandy Walters i Kai Parker popatrzyły po sobie z uśmiechem.

- Może profesor Russo nie była zachwycona tezą, jakoby do wygrania drugiej wojny światowej przyczyniły się bardziej praktyczne mundury aliantów? - podsunęła Mandy.

- Co takiego? Więc myślisz, że praktyczność mundurów wojskowych nie ma związku z fasonem? Myślisz, że nasi chłopcy poradziliby sobie równie dobrze, gdyby musieli siedzieć w okopach w tych obcisłych niemieckich spodniach wpijających im się w tyłki? Akurat! Żołnierze potrzebują swobody ruchu.

Projektanci alianckich mundurów pomogli nam wygrać wojnę!

- W porządku, królowo mody. Jak uważasz - mruknęła Kai.

Wsunęła ręce do kieszeni bojówek i ruszyła ku szafkom.

Debbie wiedziała, że nie powinna szukać u niej uznania dla swoich nowatorskich argumentów. Kai ubierała się jak chłopak, przewyższając pod tym względem większość chłopaków w szkole. Zresztą cieszyła się nie najgorszym powodzeniem. Debbie nie mogła zaprzeczyć temu niezwykłemu zjawisku.

- Hej, dziewczyny! - zawołała Eva, odrywając się od ściany, gdzie czekała na przyjaciółki. - Nie uwierzycie. Powstało nowe stypendium i...

- Wiemy, wiemy - przerwała jej Debbie. - Wszyscy o tym mówią. Czterdzieści tysięcy rocznie. Fashion Institute - oto nadchodzę!

- O, nic z tego. Nadchodzę, Cornell University! - wtrąciła Kai. - Cornell albo cokolwiek innego, co przypadnie mi do gustu.

- Ach, to wy też jesteście zainteresowane? - zapytała Eva, markotniejąc.

- Ja nie - odpowiedziała Mandy, odgarniając z czoła jasne włosy.

Debbie zerknęła na nią - jak zawsze zadowoloną i pogodnie uśmiechniętą. Tej to dobrze. Mandy Walters z pewnością nie musiała martwić się o pieniądze. Ściśle mówiąc, Mandy Walters nie musiała martwić się o wiele innych rzeczy. O przyjęcie na wybrane studia, o znalezienie sobie faceta, o fryzurę, o cerę... Debbie zbyła te myśli wzruszeniem ramion.

Gdybym sama nie miała takiego wzięcia, pewnie bym ją zatłukła - stwierdziła z uśmieszkiem.

- No i dzięki Bogu - powiedziała Kai. - Gdyby nasza Miss Ameryki wystąpiła o stypendium, wszystkie miałybyśmy przesrane.

Eva wyglądała na przygnębioną.

- Skoro wy też zamierzacie się ubiegać...

- Evo Farrell, nawet nie próbuj skończyć tego zdania - przerwała jej Mandy. - Masz takie same szanse jak inni.

- Większe, jeśli ta historia z czystością jednak nie okaże się wygłupem - Kai szarpnięciem otworzyła szafkę, jak zwykle wysypując na podłogę kłąb splątanych ubrań, płyty kompaktowe i zeszyty. Wepchnęła je nogą do środka, a Debbie przesunęła drzwiczki ku ścianie, aby przejrzeć się w zawieszonym po wewnętrznej stronie lusterku.

- Jeśli to nie jest wygłup, mam kłopoty - westchnęła.

- Przecież nie potrzebujesz tej forsy - powiedziała Mandy. - Stypendium FIT i tak jest twoje.

Debbie poczuła skurcz żołądka. Nawet teraz w jej skrzynce na listy mogła leżeć wyczekiwana koperta. Koperta z nadrukiem Fashion Institute of Technology. Kilka tygodni temu Debbie posłała na tę nowojorską uczelnię podanie o stypendium, załączając próbkę swoich umiejętności: czerwoną suknię balową bez pleców, inspirowaną stylem azjatyckim, ze stójką i wykończeniem z tiulu. Niekiedy była pewna, że suknia załatwi jej miejsce wśród studentów FIT - pierwszy krok na drodze do paryskich pokazów mody i sączenia owocowych koktajli w towarzystwie Gwyneth Paltrow. Niekiedy zaś oczyma duszy widziała swoje dzieło w kącie biura rekrutacji, na samym spodzie sterty podpisanej: „Spalić!”.

- Zawsze lepiej mieć plan awaryjny - oznajmiła, zauważając z niezadowoleniem, że mówi zupełnie jak jej ojciec.

Potrząsnęła niecierpliwie głową i przeczesała swoje sprężyste, czarne loki.

- No tak, ale myślałam, że twoim planem awaryjnym jest olimpiada z przedmiotów ścisłych - powiedziała Mandy.

- Na szczęście, olimpiada może teraz być moim planem na wypadek awarii planu awaryjnego - stwierdziła Debbie. Wyjęła srebrzysty sztyft z kosmetyczki, nałożyła na wargi świeżą warstwę błyszczyku „Ciemny miód” i spojrzała z uśmiechem na swoje odbicie w lustrze. - Cel główny: stypendium FIT. Jeśli to nie wypali, stypendium Treemont, a jeśli to nie wypali, ewentualnie olimpiada.

Ojciec mógł wprawdzie liczyć na jej zwycięstwo w stanowej olimpiadzie przedmiotów ścisłych i honorowe miejsce na Wydziale Matematyczno - Fizycznym Penn State University, ale Debbie miała inne plany. Na przykład trzymanie się z dala od podręczników matematyki i fizyki do końca swojego żywota.

- Debbie? Zdaje się, że w piątek wieczorem miałaś randkę z Samem Crispo? - zapytała nagle Mandy, patrząc w głąb korytarza.

- Owszem, bo co?

- O ile się nie mylę, właśnie demonstruje kumplom twój stanik.

Rzeczywiście, wokół szafki Sama tłoczyła się grupa podekscytowanych matołów, a pomiędzy nimi połyskiwała czarna koronka. Debbie zdecydowanym ruchem zamknęła sztyft i pokręciła głową.

- Nie należy zadawać się z młodszymi - oświadczyła, wzdychając, i ruszyła korytarzem.

Kilku stojących z tyłu zauważyło jej nadejście i przezornie usunęło się z drogi.

- Cześć, Sam.

Twarz Sama błyskawicznie nabrała purpurowej barwy. Niezdarnie usiłował ukryć stanik za plecami.

Żenada - co, chłoptasiu? - pomyślała Debbie i wyciągnęła rękę.

- Byłabym wdzięczna za zwrot, o ile już skończyłeś ćwiczyć.

Sam otworzył usta, wydobywając z nich tylko nieartykułowany dźwięk. Debbie, ze stanikiem wepchniętym w dłoń, zaczęła się oddalać, pewna, że lada moment któryś z matołów zada jej pytanie.

- Ćwiczyć? - usłyszała za sobą.

Przystanęła, uśmiechnęła się do przyjaciółek, które bacznie obserwowały zajście, i odwróciła się do zaciekawionej grupy.

- Właśnie. Pożyczyłam Samowi, bo w piątek mordował się ze ściąganiem przez dobre pół godziny. Chyba nie ma wprawy - wyjaśniła i dodała słodkim głosem: - I jak, Sammy? Łatwiej poszło ze stanikiem zapiętym na poduszce?

Chłopcy ryknęli śmiechem, a Sam wybełkotał coś niewyraźnie. Debbie dołączyła do Mandy, Evy i Kai.

- Szkoda - powiedziała. - Był naprawdę słodki.

- Czy mnie pamięć zawodzi, czy nieboszczka Treemont faktycznie wspomniała coś o czystości duchowej i cielesnej? - zażartowała Kai, przytykając sobie palec do podbródka i wlepiając czarne oczy w sufit.

- Ha, ha - burknęła Debbie.

- No, jeśli poprzestaną na dziewictwie, Debbie nie ma się czym przejmować - powiedziała Mandy.

Kai spojrzała na Debbie z osłupieniem.

- Zaraz, zaraz. Chyba nie chcesz mi wmówić, że jesteś dziewicą?

- A czemu wszystkich to tak zaskakuje? - odparła Debbie z niewinną miną.

- Zasada tatuażu! - wykrzyknęły zgodnie Eva i Mandy.

- Że co? - zapytała zdezorientowana Kai.

- No, dobrze - powiedziała Debbie. - Trzymamy się razem już kawał czasu, odkąd trafiłaś do Ardsmore, i wyglądasz na osobę godną zaufania. Ale powinnaś czuć się zaszczycona. Klub Tatuażu nie jest dla byle kogo.

- Brzmi poważnie - mruknęła Kai.

Debbie sprawdziła, czy nikt niepowołany nie kręci się w pobliżu, i ruchem głowy wskazała drzwi do pustego pomieszczenia naprzeciwko. Kai wsunęła się za nią, wyraźnie zaintrygowana, a Mandy i Eva stanęły obok siebie na progu, aby zasłonić je przed wzrokiem ciekawskich. Debbie odpięła guzik dżinsowej spódnicy i zsunęła ją nieco, ukazując niewielki tatuaż w kształcie pszczoły na biodrze.

- Fantastyczne! - zawołała Kai, nachylając się, aby widzieć dokładniej.

- Dzięki. Mój projekt.

- Ale dlaczego pszczoła? - Kai ostrożnie dotknęła rysunku, jakby spodziewała się, że owad odfrunie.

- Deborah znaczy „pszczoła” po hebrajsku - wyjaśniła Debbie, zapinając spódnicę. - Pytanie, czemu Patelowie z Mumbaju w Indiach wybrali hebrajskie imię, nadal nie doczekało się odpowiedzi. Świat jest pełen zagadek.

- No dobrze, ale o co właściwie chodzi z tą zasadą tatuażu? - odezwała się Kai, kiedy wróciły we czwórkę na korytarz.

- Ta pszczoła kosztowała mnie w zeszłym roku sześć miesięcy nieoglądania telewizji - powiedziała Debbie z grymasem. - Facet, któremu zdecyduję sieją pokazać, musi być kimś naprawdę nadzwyczajnym.

Debbie nie potrafiła zrozumieć, dlaczego wszystkim wokół tak spieszno do pójścia na całość, zupełnie jakby nie można było znaleźć innych źródeł przyjemności. Doskonale bawiła się ze swoimi rozlicznymi chłopakami, stwierdziła więc, że z defloracją poczeka na kogoś, kto faktycznie będzie na nią zasługiwał.

O ile ktoś taki istnieje - pomyślała.

- Jestem wdzięczna za przyjęcie do klubu - oznajmiła Kai z powagą, przerzucając podręczniki. - Czyli, jak przypuszczam, nigdy nie byłaś zakochana?

- A przypatrzyłaś się facetom w tej szkole? - prychnęła Debbie. - Dajże spokój!

- Słuszna uwaga - przyznała Kai.

- A t y byłaś kiedyś zakochana? - zapytała Mandy.

Kai przeprowadziła się do Ardsmore zaledwie parę miesięcy przed rozpoczęciem roku szkolnego. Nowe przyjaciółki nie zdążyły jeszcze ustalić wielu istotnych szczegółów z jej życia.

- Owszem, raz. A przynajmniej tak mi się wydawało.

- I jak? - zapytała Eva.

- Jednym słowem? Koszmar - odparła Kai. Przez chwilę wyglądała na przygnębioną. Odchrząknęła, zerknęła na Mandy i skrzywiła się komicznie.

- Ale wiadomo, że jedna z nas tutaj jest przypadkiem beznadziejnym.

Mandy zmarszczyła brwi ze zdziwieniem i zaraz zachichotała, kiedy czyjeś ręce objęły ją w pasie.

- Czy wolno mi towarzyszyć pięknej pani w drodze na następną lekcję? - wymruczał Erie Travers z ustami przy jej uchu.

Debbie spojrzała na Evę, udając, że pakuje sobie palec do gardła. Mandy trzepnęła ją po ręce.

- Do zobaczenia później - powiedziała.

- Idę z wami - poderwała się Eva.

Kai odprowadziła Erica i Mandy wzrokiem.

- Zawsze tacy gruchający?

- Na początku było jeszcze gorzej - mruknęła Debbie. - Trzymanie się za ręce, tiu - tiu - tiu i wpatrywanie się sobie w oczy. Nie mogłam przy nich jeść. Od samego ich widoku robiło mi się niedobrze.

Odwróciła się do swojego odbicia w lustrze.

- Więc zamierzasz wystąpić o stypendium, tak? - zapytała. - Skoro twoi rodzice nie mają czasu na przyziemne, materialne sprawy, zajmując się ulepszaniem świata...

- A t y zamierzasz wystąpić o stypendium, bo studia trzech młodych braci Patel pochłonęły cały domowy budżet - stwierdziła Kai. - No i ta twoja walka o niezależność...

- Właśnie. Muszę skądś zdobyć fundusze - oznajmiła Debbie, wrzucając błyszczyk do kosmetyczki. - Nie rozumiem, jakim cudem Ravi Junior wylądował na Penn State University. Zapowiadał się na stałego bywalca poprawczaków i oddziałów psychiatrycznych.

- Jak widać, twój ojciec w każdym potrafi wzbudzić grozę.

Debbie pokiwała głową. Nikt, kto zetknął się z panem Patelem, nie odchodził bez głębokiego lęku. Nawet Kai nie była odporna na jego lodowate spojrzenie. Na samą myśl o ojcu Debbie poczuła dreszcz.

- Tu masz absolutną rację - powiedziała.

Szafka Evy znajdowała się na samym końcu korytarza, Eva więc zawsze docierała do bufetu przed przyjaciółkami i zajmowała dla nich miejsca przy stole. Chwile spędzane samotnie na obserwowaniu uczniów, którzy schodzili się na lunch, były jej ulubioną porą dnia.

Usadowiła się wygodnie z otwartym notesem na kolanach i spisywała uwagi na temat otoczenia.

Tisha Morales kontynuuje strajk zarostowy. Dzień trzynasty. Włosy na łydkach zaczynają splatać się jej w warkocze...

Ryan Gibraltor ponownie z erekcją. Pewno zdrzemnął się na lekcji biologii...

Czy Michelle Horowitz naprawdę nie zauważa, że jej podkład jest dziesięć razy ciemniejszy niż skóra na szyi?

I nagle go dostrzegła - mignięcie zmierzwionych, jasnych włosów w wąskiej szybie drzwi - i przestała oddychać.

Riley Marx.

Ze śmiechem wszedł do środka, spoglądając przez ramię na kolegów. Oddałaby wszystko, aby dowiedzieć się, co ich tak rozbawiło.

Dzisiaj ma na sobie T - shirt ze słoniem Dumbo - zanotowała dziwnie drżącą ręką. - Nie można nie kochać faceta w T - shircie ze słoniem Dumbo.

Prawdę mówiąc, Eva nie mogła nie kochać tego konkretnego faceta bez względu na to, w którym ze swoich licznych T - shirtów zdecydował się wystąpić. Kompletnie nie przejmował się tym, co myśleli o nim inni faceci, choć jego pozycja towarzyska w szkole nadal była niepewna. W przeciwieństwie do pozostałych uczniów liceum w Ardsmore, Riley Marx bez wątpienia był istotą ludzką.

A Eva marzyła o nim, odkąd się pojawił. Wyobrażała sobie ich pierwsze spotkanie: podchodził do niej na korytarzu po lekcjach i mówił, że jej wiersz z najnowszego magazynu literackiego poruszył go do głębi... Wyobrażała sobie ich pierwszy pocałunek: siedzieli nad jeziorem Huff, trzymając w rękach kieliszki szampana, wokół płonęły świece...

Przyjaciółki dobrze znały scenariusz wymarzonego pocałunku, lecz nie miały pojęcia, kim jest ów upragniony wielbiciel. Eva zatrzymała to dla siebie. Wiedziała zresztą, że jej życzenie nigdy się nie spełni. Ledwie znajdowała odwagę, aby odezwać się do jakiegokolwiek faceta - a cóż dopiero do takiej doskonałości jak Riley Marx! Beznadziejne perspektywy nie osłabiały jednak siły jej uczucia.

- Cześć.

Zamrugała. Riley w towarzystwie kolegów minął jej stolik, skinął głową i powiedział „cześć”.

Czyżby mówił do niej? Niemożliwe.

O Boże. A jeśli faktycznie mówił do mnie, a ja siedziałam i gapiłam się przed siebie jak narąbana?

Zmarszczyła brwi.

Zaraz, zaraz, czy naprawdę użyłam określenia „narąbana”?

Przerzuciła kartkę w notesie i zaczęła gorączkowo pisać. Niewykluczone, że Riley Marx właśnie wypowiedział do niej pierwsze słowo. Zasługiwało to przynajmniej na dziesięciostronicowy komentarz.

q - Jakieś specjalne życzenia w związku z urodzinami, skarbie? - zapytał tego wieczoru Erie.

Spotkali się po treningach - Erie po rozgrywkach futbolu, Mandy po meczu siatkówki - i odwiózł ją do domu swoim samochodem. Jej volkswagen garbus był rano w warsztacie, gdzie wymieniano mu olej i opony, a teraz stał przed rezydencją Waltersów, lśniąc w zachodzącym słońcu.

- Niczego nie musisz mi dawać - powiedziała Mandy.

- Nie muszę, ale dam.

- No to... cokolwiek. Każdy prezent od ciebie będzie wspaniały.

Niebieskie oczy Erica błysnęły szelmowsko.

- A skoro o tym mowa...

Sięgnął po plecak na tylnym siedzeniu. Mandy uśmiechnęła się.

Piętnasty października.

- Wiesz, jaki dzisiaj mamy dzień? - zapytał Erie, wyciągając z plecaka małe, szare pudełko.

- Erie, naprawdę nie trzeba było... - zaprotestowała uszczęśliwiona Mandy.

Erie przyglądał się z szerokim uśmiechem, kiedy podnosiła wieczko. W środku znajdował się maleńki, kryształowy pingwin z czarnymi oczami i zadartym dziobem.

- Jaki cudny!

Od pierwszego „jubileuszu” ich spotkania Erie regularnie, w połowie każdego miesiąca, obdarowywał ją zwierzątkiem z kryształu. Mandy zaczęła zbierać takie figurki, kiedy miała dziewięć lat, ale dzięki Ericowi kolekcja rozrosła się niepomiernie.

Mandy pamiętała swoje zaskoczenie i wzruszenie na widok pierwszego „jubileuszowego” zwierzątka: miniaturowego żółwia. Erie wcześniej tylko raz odwiedził jej pokój, a o kryształowe figurki zapytał jakby mimochodem. Ale taki właśnie był. Najwrażliwszy i najbardziej troskliwy chłopak na świecie.

Zamknęła pudełeczko i pocałowała Erica w policzek.

- Jesteś absolutnym ideałem - oznajmiła.

- Co mam na to odpowiedzieć? - zapytał żartobliwie.

- Teraz już naprawdę nie musisz mi niczego dawać na urodziny.

- Bo wiesz, zastanawiałem się - rodzice planują wtedy wyjazd, a skoro od jakiegoś czasu dużo rozmawiamy o tej sprawie...

Serce zabiło jej gwałtownie i poczuła dziwną słabość w miejscu, które - zdawałoby się - nie powinno reagować na parę zwykłych słów.

- Jeszcze nie podjęliśmy ostatecznej decyzji - powiedziała.

Ale w rzeczywistości już podjęła ostateczną decyzję. Tak, Erie będzie jej pierwszym facetem. Kochała go - to najważniejsze. Zresztą, gdyby zamierzali nadal robić to wszystko, co robili dotąd, nie przechodząc do prawdziwego seksu, istniało poważne niebezpieczeństwo, że Mandy samoistnie eksploduje.

Pochylił głowę, spoglądając na Mandy spoza brązowej czupryny. Ich wargi zetknęły się i wszystko zawirowało jej przed oczami. Przez kilka błogich minut nie pamiętała, że znajduje się tuż przed swoim domem, świetnie dla wszystkich widoczna. Kiedy Erie odsunął się, czuła na twarzy jego gorący, przyśpieszony oddech.

- Obiecaj, że o tym pomyślisz.

- Och, na pewno. Będę o tym myślała intensywnie.

Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo.

Nie, tego wieczoru nie zachowywała się nienagannie. Cóż za miła odmiana.

Rozdział 2

Nazajutrz rano Mandy siedziała przy kuchennym stole nad swoim codziennym śniadaniem złożonym z płatków owsianych z bananami. Przerzucała strony najnowszej broszury na temat studiów w Princeton, która nadeszła z wczorajszą pocztą. Ale przeglądając nazwy kursów uniwersyteckich - „Filozofia nowożytnego umysłu i rasy”, „Rasizm”, „Doświadczenie amerykańskie” - myślała wyłącznie o Ericu.

O Ericu, który bez skrępowania trzymał ją za rękę w szkolnym bufecie, narażając się na bezlitosne kpiny swoich kumpli. Który telefonował do niej w niedzielne przedpołudnie, aby podzielić się wrażeniami z komiksu ze świątecznej gazety. Który ostatnio zawiadomił całą rodzinę przy grillu, że jego dziewczyna trzeci rok z rzędu wystąpi ze szkolną reprezentacją w stanowych mistrzostwach siatkówki.

Mandy zachichotała, potem westchnęła.

Mc dziwnego, że Debbie ciągle się z nas nabija. Może jednak powinnam mu powiedzieć? - pomyślała, wyobrażając sobie reakcję Erica na wiadomość, że owszem, chce kochać się z nim w swoje urodziny.

Powiem mu przed wuefem. Dzięki temu będzie mógł wyładować entuzjazm na boisku. Albo jeszcze lepiej - powiem mu przed treningiem futbolu.

W tym momencie otworzyły się drzwi kuchni i Mandy skoncentrowała się na wykazie instytutów uniwersyteckich w nadziei, że matka nie zapyta o podejrzany rumieniec na jej twarzy. Właśnie podnosiła do ust łyżkę z płatkami owsianymi i plasterkami banana, kiedy matka usiadła po przeciwnej stronie stołu.

- Mandy... - powiedziała, pocierając dłonie. - Musimy porozmawiać.

Mandy odłożyła łyżkę, czując w żołądku skurcz niepokoju.

Pani Walters wyglądała z pozoru równie wytwornie jak zazwyczaj. Miała na sobie jasnobrązowe spodnie i czarną bluzkę z jedwabiu; jej fryzura nie budziła zastrzeżeń, złota biżuteria połyskiwała dyskretnie. Mandy jednak zauważyła pod oczami mamy ciemne podkowy, których nie zdołał ukryć makijaż. Coś było zdecydowanie nie w porządku.

- Co się dzieje? - zapytała nieswoim głosem.

- Nie chciałabym martwić cię bez potrzeby, ale... Chodzi o twojego ojca.

Mandy zdrętwiała.

- Tato zachorował?

- Nie, nie, nic z tych rzeczy. Tylko... widzisz, kochanie... jest podejrzewany o oszustwa podatkowe.

Mandy splotła palce pod stołem. Cóż to za historia, u diabła?

- Oszustwa podatkowe?

- Wszystko będzie dobrze - zapewniła szybko matka. - Ale przez jakiś czas może nam być trochę ciężko. Niewykluczone, że przez dłuższy czas.

Mandy zmusiła się do regularnego oddechu.

- Czy tato... to znaczy... tato przecież...

Nie potrafiła dokończyć tego pytania.

- Oczywiście, że nie - odpowiedziała matka stanowczo.

No jasne. Oczywiście, że nie.

- Ale widzisz, skarbie, prawdopodobnie zamrożą nam niektóre konta i sytuacja może się przeciągnąć...

Pani Walters spojrzała na broszurę uniwersytecką. Serce Mandy nagle załomotało.

- Chyba jednak warto rozejrzeć się wśród uczelni stanowych - stwierdziła z zakłopotaniem matka.

- Ale mamo...

- Penn State to świetny uniwersytet.

Mandy przełknęła słowa protestu cisnące się jej na usta. Sama myśl o Penn State zamiast Princeton przyprawiła ją o mdłości. Princeton było jej wymarzonym uniwersytetem - uczelnią jej rodziców, miejscem, gdzie się poznali. Co roku uczestniczyli w zjeździe absolwentów. Nigdy nie brała pod uwagę innych uczelni; zawsze widziała siebie na terenie wiekowego, okazałego kampusu Princeton. I teraz naprawdę mogła to stracić?

- Mandy, sprawy na pewno się ułożą. Wszystko wróci do normy... prędzej czy później. Musimy tylko zebrać siły i wspierać się wzajemnie.

Mandy zamknęła broszurę, czując ściskanie w gardle. Nie mogła nie studiować na Princeton! Jakim prawem zabierają jej fundusze, skoro tato nie zrobił nic złego? To niesprawiedliwe!

- Poradzisz sobie, prawda skarbie?

Skinęła głową, nawet nie usłyszawszy pytania.

Stypendium - myślała. - Stypendium Treemont.

Nigdy przedtem nie zastanawiała się nad szukaniem pomocy finansowej - ale nigdy przedtem nie sądziła, że taka pomoc będzie jej potrzebna.

Dziewczyny padną, jeśli się zgłoszę. Nie. Nie padną. Zabiją mnie.

- Mandy?

Odetchnęła i spróbowała się skupić. - A jak tato?

- Nieźle, chociaż trochę zestresowany - odpowiedziała matka. - Powinien wrócić dzisiaj przed kolacją.

- Aha.

- Słuchaj, Mandy... kiedy go zobaczysz... powiedz mu, że go kochasz, dobrze?

Mandy wyprostowała się na krześle. Dość panikowania. Rodzice liczyli na nią - liczyli, że będzie silna i zachowa się po dorosłemu.

- Oczywiście, mamo. Tak zrobię.

- Zuch dziewczyna! - zawołała matka z uśmiechem.

Wstała, podeszła do Mandy i ucałowała ją w czubek głowy.

Mandy poczuła się raźniej. Da sobie radę. Tato nie popełnił żadnego przestępstwa. Wkrótce zostanie oczyszczony z podejrzeń, a do tego czasu Mandy udowodni rodzicom, że jest osobą dojrzałą. I przypatrzy się temu stypendium Treemont. Przypatrzeć się przecież nie zaszkodzi.

Matka zajęła się parzeniem kawy, a Mandy wmusiła w siebie łyżkę płatków owsianych. Biedny tato.

Oczyma wyobraźni widziała go w gabinecie Marcel Corporation, gdzie był jednym z dyrektorów naczelnych: marszcząc brwi, zirytowany, postukiwał srebrnym piórem w blat biurka. Szkoda, że sam nie opowiedział jej o tych podejrzeniach - mogłaby od razu uściskać go i zapewnić, że wszystko dobrze się skończy.

Później. Powiem mu to później. Kiedy tylko go zobaczę.

Tymczasem powinna myśleć o dzisiejszym sprawdzianie z matematyki, treningu siatkówki, zebraniu samorządu szkolnego, a potem - o wieczornym spotkaniu z Erikiem. Trzeba skoncentrować się na rzeczywistości i chwilowo zapomnieć o tej głupiej sprawie. Było mnóstwo do zrobienia.

Podniosła się z krzesła i chwyciła torbę z książkami.

- Mamo, muszę lecieć - zawołała. - Do zobaczenia po południu!

Idzie tutaj, idzie tutaj...

Profesor Greenleaf człapał między rzędami, rzucając na ławki wypracowania z angielskiego. Eva walczyła ze straszliwym kurczem żołądka: oczekiwanie na zwrot pracy domowej lub sprawdzianu zajmowało na liście męczarni wysoką, piątą, pozycję.

Odetchnęła głęboko.

W porządku - niech będzie czwóra. No, czwóra z minusem. Będę zachwycona czwórą.

Greenleaf zatrzymał się przy jej krześle. Czuła drażniący, trudny do określenia zapach, który zawsze wydobywał się ze staromodnych marynarek profesora. Zdrętwiała. Greenleaf tkwił obok nieporuszony. Podniosła oczy i dostrzegła siwą szczecinę na jego podbródku - i uśmiech.

- Całkiem nieźle, Farrell.

Podał jej zapisane kartki.

Na pierwszej stronie, u samej góry, widniały drobne niebieskie litery cel. w zgrabnym kółeczku.

W ciągu sekundy puls Evy osiągnął rekordowe tempo. Rob Garner wychylił się z sąsiedniej ławki, a zobaczywszy ocenę, zasznurował usta i przyjrzał się Evie z respektem.

- Jeżeli ktoś chciałby się przekonać, czego oczekuję po wypracowaniu na temat Szekspira, proszę zwrócić się do Evy Farrell - obwieścił Greenleaf.

Siedzący wokół wpatrzyli się we własne oceny i Eva pożałowała - nie po raz pierwszy - że nie potrafi rozpłynąć się w powietrzu. Na szczęście, po chwili zabrzmiał dzwonek i wszyscy ruszyli na korytarz.

- Pokaż, pokaż! - zawołała Debbie, doganiając Evę przed drzwiami.

Eva przekazała jej kartki i narzuciła sobie plecak na ramiona.

- Szczęściara z ciebie! - powiedziała Debbie, wyraźnie pod wrażeniem. - Greenleaf nikomu nie daje szóstek! No, masz u niego zapewnioną rekomendację w sprawie Treemont.

Eva poczerwieniała i wbiła wzrok w podłogę.

- Nawet nie wiem, czy zgłoszę się do tego stypendium.

- Eva, jeżeli jeszcze raz to usłyszę, zedrę z ciebie spodnie na oczach całej szkoły. Tylko mnie nie prowokuj. Chcesz, żeby wszyscy cię zobaczyli w tych twoich różowych majtasach?

- Wcale nie są różowe - odparła uśmiechnięta Eva.

Są w kolorze lila.

Podeszła do szafek. Zanim Debbie zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, obok pojawił się Danny Brown. Złapał Debbie za rękę i gwałtownie przyciągnął do siebie.

- Debbie, Debbie, Debbie! - mruczał, wzmacniając uścisk, aż zabawnie wybałuszyła oczy.

Eva potrząsnęła głową i odwróciła wzrok. Danny, najczęstszy partner jej przyjaciółki, z jakiegoś powodu budził w niej niesmak. Chwytał Debbie i miotał nią dookoła, zupełnie jakby była piłką. Wyraźnie nie miał wątpliwości, że dostanie od niej, cokolwiek zechce i kiedy zechce. A nawet nie byli parą. Eva nie potrafiła zrozumieć, co przyjaciółka w widzi w tym facecie. Był taki... obleśny.

- Więc wpadniesz dziś wieczorem? - zapytał Danny, wypuściwszy dziewczynę z objęć.

Sięgnął do włożonej na opak bejsbolówki, muskając piersi Debbie. Z chichotem odepchnęła jego rękę.

- Jasne - powiedziała, odrzucając loki w tył. - Będę koło ósmej.

Danny wsunął kciuk za szlufkę spodni i obejrzał Debbie od stóp do głów tak, że Eva wzdrygnęła się z obrzydzeniem.

- Cudnie. No to na razie.

Mrugnął i pomaszerował w głąb korytarza.

- Jak to, znowu Danny? - zapytała Eva. - A co z Samem?

- Sam był w piątek wieczorem - odparła Debbie niedbale.

- Nie wiem, jak ty nad tym wszystkim panujesz.

- Moja droga, od tego mam listę randkowych przebojów! - zawołała Debbie, wyjmując z torby mocno podniszczony brulion oprawiony w czarny aksamit, z przeraźliwie różowymi ustami wymalowanymi na okładce. To właśnie tutaj prowadziła swoją słynną listę: przegląd chłopców, z którymi się spotykała, plus informacje o tym, jak daleko się posunęli i na ile byli w tym dobrzy.

- Przyniosłaś to do szkoły?

- Dla Kai - wyjaśniła Debbie. - Jest w Klubie Tatuażu, więc już może poznać wszystkie moje sekrety.

Otworzyła brulion na ostatniej zapisanej stronie.

- Sprawdźmy. Musiałam odebrać Samowi parę gwiazdek za tę wpadkę ze stanikiem...

Obok imienia i nazwiska Sama były cztery gwiazdki, trzy z nich przekreślone. Poniżej zanotowano niebieskim atramentem: Sam to mistrz niespiesznego, namiętnego pocałunku. Dłuuugo dojrzewał do tego, żeby rozpiąć mi stanik. Pozwoliłam mu go ściągnąć, bo taki z niego słodziak. Dopisek czarnym atramentem, wyraźnie późniejszy, głosił: Przyniósł stanik do szkoły. Natychmiast usunąć z grona zaufanych.

- Jesteś stuknięta - powiedziała Eva.

- Czemu? Uważam, że to dobrze zorganizowana i kształcąca działalność.

Eva roześmiała się.

- Ilu facetów masz obecnie na liście?

- Och... sporo.

Eva uniosła brwi.

- O co chodzi? To przecież nic poważnego. Nie łamię niczyich serc - oznajmiła Debbie. - Po prostu... całuję żaby.

Eva westchnęła. Dlaczego wciąż szokowało ją to beztroskie zachowanie przyjaciółki?

Powinnam już się przyzwyczaić. Może gdybym sama znalazła tylu chętnych do całowania, też kupiłabym sobie brulion z różowymi ustami na okładce.

Natychmiast zawstydziła się tych złośliwych myśli.

Debbie po prostu jest popularna. I co w tym złego?

- Dziewczyno - odezwała się Debbie, potrząsając głową. - Nie wiesz, co tracisz.

- Możliwe - mruknęła Eva bez przekonania.

Jej zdaniem, w liceum Ardsmore była tylko jedna żaba godna uwagi. A na pocałunek raczej się nie zanosiło.

Eva siedziała w przedostatniej ławce, co pozwalało jej dyskretnie obserwować pozostałych uczestników zebrania - z notatnikiem przygotowanym na wypadek, gdyby zauważyła coś zasługującego na komentarz.

Westchnęła i zerknęła na zegarek. Peter Simon, kierownik zespołu doradców zawodowych, odczytywał warunki stypendium Victorii Treemont.

Dlaczego zebranie musi się odbywać po czwartej lekcji? Riley może teraz wchodzić do bufetu. A mnie tam nie ma!

Drzwi otworzyły się i Evie zamarło serce.

A jednak nie.

Riley Marx wchodził teraz do klasy, ubrany w brązowy T - shirt z napisem: „Żyję czekoladą”.

Eva poczuła dreszcz. Przed oczami stanął jej wyraźny obraz: Riley z dłońmi zanurzonymi w jej włosach, z głęboką miłością w tym swoim niewiarygodnie zielono - błękitnym spojrzeniu, przyciągają do siebie... Minionej nocy posunęła się w marzeniach dalej niż kiedykolwiek przedtem - aż do momentu kiedy Riley odchylają do tyłu, pomiędzy świece, w długim, namiętnym pocałunku...

- Ten facet musi mieć niezłe jaja, żeby tak tu sobie wparować - szepnęła Kai z sąsiedniej ławki.

Riley wytarł dłonie w dżinsy, uśmiechnął się promiennie i popatrzył dokoła.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedział z tą swobodną pewnością siebie, która nie przestawała Evy zadziwiać. Eva, gdyby się spóźniła, wemknęłaby się z opuszczoną głową, opadła na najbliższe krzesło i cierpiała męki co najmniej przez kwadrans. A Riley najspokojniej w świecie rozglądał się za dogodnym miejscem do siedzenia.

- Mara, jesteś pewien, że znalazłeś się we właściwej sali? - zapytał Simon, marszcząc krzaczaste brwi za okularami.

- Czy to zebranie w sprawie stypendium Treemont?

- Tak.

Riley uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- No to znalazłem się we właściwej sali.

W klasie rozległy się chichoty. Nadal szukając miejsca, Riley spojrzał na wolne krzesło obok Evy. Temperatura podskoczyła jej natychmiast o kilka kresek.

Przesunął się na środek. Eva przestała oddychać. Kierował się w jej stronę. Zamierzał usiąść obok niej.

O Boże. O Boże.

- Riley, tutaj!

Odwróciła się i zobaczyła Debbie machającą z długiej ławy pod parapetem. Riley zamrugał, skręcił pod ścianę i prześliznął się ku oknom. Debbie szybko strząsnęła sobie włosy na czoło i potarła tył głowy. Eva rozpoznała opatentowany gest przyjaciółki. „Wygląda to tak, jakby coś mnie swędziało, ale w rzeczywistości burzę sobie loki” - usłyszała od Debbie kilka miesięcy temu.

Riley opadł na ławę. Debbie skrzyżowała nogi, przygryzła wargę i uśmiechnęła się zalotnie.

Fuj! Zupełnie jak paw stroszący pióra - pomyślała Eva. - Tylko że w przyrodzie zachowują się tak na ogół samce.

Żołądek podszedł jej do gardła. Poczerwieniała od nagłego gniewu. Dotąd Riley zdołał uniknąć bezwzględnych szponów Debbie, ale - o ile Eva znała swoją przyjaciółkę - wkrótce miało się to zmienić. W piątek Debbie zabawiała się z Samem, dzisiaj wieczorem czekała ją randka z Dannym, a Riley będzie następny. Kolejna żaba na trasie zdobywczego marszu Debbie Patel.

Eva wyjęła długopis i wyładowała swoje uczucia w notatniku, zasłaniając kartki przed wzrokiem Kai. Czy Debbie naprawdę nie mogła zostawić innym choćby jednego faceta?!

Rozdział 3

RILEY MARX MIAŁ W SOBIE COŚ POCIĄGAJĄCEGO. PONAD ROK TEMU, zobaczywszy go po raz pierwszy w liceum Ardsmore - siedział na schodach i beztrosko brzdąkał na gitarze - Debbie natychmiast zrozumiała, że nowy kolega jest jakiś inny.

Wysoki i szczupły, z grzywą jasnych włosów i czarującym uśmiechem, Riley Marx stanowił absolutną zagadkę. A ponadto był szalenie seksowny z tymi niewiarygodnie zielono - błękitnymi oczami, z palcami stwardniałymi od strun gitary i z małą, tajemniczą blizną na lewym policzku.

Należał też do bardzo nielicznego grona chłopców, którzy nigdy nie okazali Debbie zainteresowania - nigdy z nią nawet nie flirtowali. Była więc przekonana, że Riley jest gejem.

Z przodu sali Simon właśnie kończył przemowę na temat stypendium, która - jak większość jego przemów - nie zawierała niczego nowego dla słuchaczy.

- To wszystkie potrzebne informacje. Rozdam wam teraz formularze do wypełnienia, a jeśli macie jakieś wątpliwości, będzie później okazja do zadawania pytań. Pamiętajcie, że to tylko wstępna, orientacyjna ankieta. Właściwe formularze dostaniecie za parę dni.

Debbie pochwyciła dwa egzemplarze ze stosika, który Liana Hull przekazywała siedzącym w tylnych ławkach. Liana spojrzała na nią i Rileya, po czym nachyliła się do swojej przyjaciółki Melissy Bonny i szepnęła na tyle głośno, aby Debbie mogła słyszeć:

- Niektórzy najwyraźniej nie wiedzą, że spotkanie Anonimowych Seksoholików odbywa się piętro niżej.

Debbie przewróciła oczami. Liana po prostu wkurzała się na nią z powodu randek z Dannym, jej byłym chłopakiem. Zresztą, co z tego? Niech Liana i Melissa wygadują, cokolwiek przyjdzie im do głowy. Debbie nie uprawiała prawdziwego seksu - i wiedzieli o tym wszyscy jej faceci. Tylko to się liczyło.

Uśmiechnęła się i przesłała Lianie całusa, wywołując pełen niesmaku grymas na jej twarzy. Obok Riley cierpliwie wypełniał ankietę, nie zwracając uwagi na otoczenie. Leworęczny - spostrzegła Debbie. Czyli uzdolniony artystycznie. Żadna niespodzianka.

Odrzuciła w tył włosy tak, że musnęły jego ramię. Podniósł wzrok.

- Fascynująca przerwa międzylekcyjna, co? - powiedziała wesoło.

- Aż dostałem wypieków - odparł uśmiechnięty. - To jak, zamierzasz ubiegać się o stypendium, a równocześnie startować w olimpiadzie?

Postukał długopisem w podręcznik geometrii, na którym Debbie opierała łokieć.

- Wolałabym nie. Raczej nie pasjonuję się przedmiotami ścisłymi.

- Nigdy bym na to nie wpadł.

- Czemu?

- Bo masz najlepsze stopnie.

Ku swojemu zdumieniu Debbie poczerwieniała.

- Skąd wiesz?

- Wszyscy wiedzą - oznajmił, wzruszając ramionami. - W kole mat - fizu utworzyła się nawet frakcja przeciwników Debbie Patel, bo ciągle zawyżasz średnią. Wydrukowali już specjalne T - shirty i w ogóle.

- Daj spokój. Wygłupiasz się.

- Jasne, że się wygłupiam. Ale jeżeli odpuścisz sobie olimpiadę, chyba oszaleją ze szczęścia. Urządzą imprezę albo coś.

- Życzę sukcesu.

- Więc czym się pasjonujesz?

Serce Debbie nieoczekiwanie załomotało. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio usłyszała od faceta jakieś osobiste pytanie inne niż: „Masz długopis?”, „Co robisz dzisiaj wieczorem?” lub jej ulubione „Czy jak dziewczyny przebierają się po wuefie, to - hehe - biorą też razem prysznic?”.

- Pasjonuję się modą - powiedziała. Własne słowa zabrzmiały w jej uszach całkiem obco. - Projektowaniem ubrań.

Była niemal pewna, że swojej prawdziwej pasji nie zdradziła nikomu poza najbliższymi przyjaciółkami. Wcale przyjemnie było teraz o tym porozmawiać.

- Nieźle. Nie, żebym znał się na ciuchach, ale niewątpliwie masz na sobie coś oryginalnego.

Wskazał na jej strój - czarny podkoszulek, który własnoręcznie przerobiła na bluzkę bez pleców zawiązywaną na karku, i falbaniastą spódnicę w kolorowe, ukośne pasy.

- Dzięki.

Była zadowolona, kiedy Riley ponownie zajął się swoim formularzem. Czuła rumieniec na policzkach - a Debbie Patel nigdy się nie rumieniła.

Riley postukał długopisem w kartkę.

- No i tu zaczynają się schody. Od przeprowadzki do Ardsmore nie zaliczyłem żadnej pracy społecznej. Na wiosnę pomagałem w sprzątaniu naszego kościoła, ale to chyba marne osiągnięcie.

- Mama co sobotę zabiera mnie z sobą do Harrisburga, do jadłodajni dla ubogich - powiedziała Debbie. - Zdaje się, że wreszcie przyniesie to jakiś pożytek.

- Ach, wspaniałe owoce dobroczynności. Szkoda, że moi staruszkowie nigdy nie przejawiali podobnych upodobań.

Debbie uśmiechnęła się. Riley mówił jak dorosły, a jednak nie był denerwujący. Jak mu się to udawało, u diabła?

- Powinieneś pogadać z Evą Farrell. To działaczka domu młodzieży. Może znajdzie coś dla ciebie.

- Serio?

Debbie zerknęła na Evę pochłoniętą wypełnianiem formularza - zgarbioną nad kartką, w rozciągniętych ciuchach, z włosami domagającymi się porządnego szczotkowania.

I co ja mam zrobić z tą dziewczyną?

- Jasne. Jest trochę nieśmiała, ale na pewno nie odmówi wsparcia.

- Dzięki - powiedział Riley, obdarzając ją swoim promiennym uśmiechem. - Co za szczęście, że usiadłem obok ciebie, no nie?

Serce Debbie znowu zabiło mocniej. Zdarzało jej się to wyłącznie wtedy, kiedy całowała kogoś po raz pierwszy. A przecież nawet nie dotykali się z Rileyem.

Dziwne.

- Faktycznie. Co za szczęście.

Wstała i podeszła do Simona, aby wręczyć mu formularz.

I w tej chwili pojawiła się Mandy.

Co, u diab...?

Debbie i Eva porozumiały się wzrokiem. Co, u diabła, Mandy tutaj robi? Stypendium było jej tak potrzebne jak kolejny nowiutki volkswagen!

- Przepraszam, że się spóźniłam.

- Nie wątpię, że zatrzymało cię coś pilnego, Mandy - powiedział Simon, podając formularz.

Pospiesznie udzielił Mandy szeptem informacji i wkrótce siedziała pochylona nad kartką. Debbie oczekiwała, że lada moment przyjaciółka się odwróci i podchwyci jej spojrzenie. Ale nic takiego nie następowało.

Czegoś tu nie rozumiem.

Przygryzła wargi. Mandy nadal nie podnosiła głowy znad formularza. Najwyraźniej traktowała sprawę poważnie. A skoro traktowała sprawę poważnie, stypendium miała już jakby w kieszeni. Nie mogło być inaczej.

Debbie z trudem hamowała niecierpliwość. Niechże to zebranie wreszcie się zakończy! Ktoś tu będzie musiał porządnie się wytłumaczyć!

Kiepsko to wygląda.

Kai wpatrywała się w niemal puste rubryki formularza. Chociaż wiele dokonała w swoim siedemnastoletnim życiu, w dokumentach sprawiała wrażenie kompletnej niedojdy. Przeprowadziła się z rodziną do Ardsmore zaledwie parę miesięcy temu. Skąd miała wytrzasnąć wszystkie te prace na rzecz lokalnej społeczności, których wymagano przy ubieganiu się o stypendium? I właśnie przyszło jej na myśl, że zupełny brak aktywności na lekcjach raczej nie pomoże jej w zdobyciu rekomendacji od któregoś z nauczycieli. Czekało ją sporo lizania tyłków. Warto już gromadzić zapasy balsamu do ust...

- A zatem - jakieś pytania? - zawołał Simon, stając na środku sali.

Ręka Kai wystrzeliła w górę.

- Tak, słucham - powiedział Simon z rozbawioną miną.

Skrzyżował ramiona i oparł się wygodnie o metalowe biurko. Był doradcą zawodowym Kai i - jak zaobserwowała - z niezrozumiałych powodów uznawał wszystkie jej wypowiedzi za komiczne.

- Zastanawiam się, w jaki sposób komisja zamierza sprawdzać naszą czystość - wyjaśniła Kai.

Jak należało się spodziewać, Simon parsknął śmiechem. Podobnie jak większość zebranych. Kai uniosła brwi i rozejrzała się wokoło. Ostatecznie zadała tylko pytanie, które wszystkim krążyło po głowach.

- Tak, czystość to jedno z... hm, bardziej interesujących wymagań Victorii Treemont - powiedział Simon. - Prawdę mówiąc, jeszcze nie podjęliśmy decyzji, jak je potraktujemy. Kiedy coś wymyślimy, zawiadomimy was od razu.

Wyprostował się i poszukał wzrokiem następnych podniesionych rąk.

- Skoro nie ma więcej wątpliwości, kończymy zebranie. Wypełnione formularze proszę składać na biurku. Będziemy was informować o terminach rozmów kwalifikacyjnych. I dziękuję wszystkim za przybycie.

Mandy natychmiast wymknęła się za drzwi. Debbie pośpieszyła za nią - wyraźnie w krwiożerczych zamiarach.

Kai spakowała torbę i wręczyła ankietę Simonowi, żałując, że nie uzyskała dokładniejszej odpowiedzi na swoje pytanie. Tak czy owak, dopóki nie poddadzą kandydatów dogłębnemu badaniu ginekologicznemu - co na pewno byłoby niezgodne z prawem - nie miała powodu do zmartwień.

Muszę czym prędzej wstąpić do paru organizacji i załatwić sobie jakąś pracę społeczną.

Zwłaszcza teraz, kiedy Mandy postanowiła przyłączyć się do wyścigu. Kai potrzebowała tego stypendium i dla jego zdobycia była gotowa na wiele.

q - Mandy, zaczekaj! - krzyknęła Debbie.

Mandy przymknęła oczy. Jak mogła zakładać, że uniknie wyjaśnień? Kiedy spojrzała za siebie, Debbie, Kai i Eva pędziły korytarzem w jej stronę.

Zaczyna się.

- Cześć, dziewczyny! - zawołała pogodnie.

- Cześć - powiedziała Debbie, hamując.

- To co, występujesz o stypendium?

- Owszem - Mandy nonszalancko wzruszyła ramionami. - Każdemu wolno, nie?

- Oczywiście - przytaknęła Debbie. - Tylko że niektórym te pieniądze naprawdę są potrzebne.

Mandy przełknęła ślinę.

- Na pewno wygrasz - odezwała się Eva cicho. - Wystarczy spojrzeć na wymagania. Jakby napisano je specjalnie dla ciebie.

Mandy oblała się rumieńcem. Rozumiała, jak przyjaciółki postrzegają sytuację. Oto Mandy, mieszkanka jednego z najokazalszych domów w Ardsmore, posiadaczka nowiutkiego samochodu...

Gdyby tylko wiedziały.

- Co się dzieje, Mandy? - zapytała Kai niemal łagodnie. - Wszystko gra?

Mandy wpatrywała się w zaniepokojone twarze swoich przyjaciółek. Właściwie, czemu nie miałaby wytłumaczyć? Ostatecznie tato nie popełnił żadnego przestępstwa. Może uśmieją się z tego wszystkiego we czwórkę...

Z drugiej strony, skoro nie popełnił przestępstwa i podejrzenia wkrótce się rozwieją, po co trąbić o tym naokoło? Cała sprawa była taka... krępująca. Tatuś małej bogaczki podejrzewany przez służby państwowe...

- No, więc jest pewna przyczyna i... - Mandy zamknęła usta. Po chwili znów je otworzyła. - Po prostu... po prostu nie mogę wam powiedzieć, o co chodzi.

Spojrzała Debbie w oczy.

- Przykro mi, naprawdę nie mogę.

Serce waliło jej jak młotem.

- Odkąd to nie mówisz nam, co się dzieje? - zapytała Debbie, która sprawiała wrażenie jeszcze bardziej dotkniętej.

Mandy odwróciła wzrok. Wystarczy tego przesłuchania. Czy dziewczyny myślą, że ubieganie się o stypendium sprawia jej uciechę?

- Słuchajcie, Mandy ma swoje powody. Jak my wszystkie. Więc dajmy temu spokój - odezwała się Kai stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.

Prawdziwa przyjaciółka. Zorientowała się, że chodzi tu o kwestie, w które nie należy się wtrącać, i okazała jej zaufanie. Mandy chętnie by ją uściskała.

Popatrzyła na Debbie i pytająco uniosła brwi.

- Niech ci będzie, Walters - mruknęła Debbie z westchnieniem. - Ale prędzej czy później będziesz musiała się wytłumaczyć.

- Wiem. Obiecuję.

- Świetnie, zatem wszystkie składamy podania - podsumowała Debbie, ruszając do bufetu. - Zresztą nie mamy się czym martwić. Mandy na pewno nie dotrwa w dziewictwie do ostatniego etapu.

Przyjaciółki wybuchnęły śmiechem.

Mandy próbowała do nich dołączyć - z marnym skutkiem. Wciąż nie powiedziała Ericowi o stypendium i nie miała pojęcia, jak poradzi sobie z nieszczęsnym wymaganiem czystości.

Jeśli zdecyduje się na seks z Erikiem w swoje urodziny, czy naprawdę przestanie być czysta? I czy będzie zobowiązana ujawnić, co zrobiła, jeśli komisja uzna dziewictwo za czynnik rozstrzygający? Wszystko to wydawało się tak bardzo nie w porządku. Jej życie seksualne nie powinno nikogo interesować. I kropka.

- Ej, żartowałyśmy tylko! - zawołała Debbie, obejmując ją mocno. - Do tej pory byłaś wcieleniem cnoty. Cóż znaczy dla ciebie jeszcze parę miesięcy?

Mandy pchnęła drzwi bufetu i zobaczyła Erka odchodzącego z talerzem od kontuaru. Serce zamarło w niej na moment, a potem zaczęło bić jak oszalałe. Erie podniósł wzrok, zobaczył ją i przesłał specjalny, przeznaczony tylko dla niej uśmiech. Niemal zawirowało jej przed oczami. Przesunęła ręką po czole, wycierając kropelki potu pod grzywką, i odetchnęła głęboko.

Jeszcze parę miesięcy? Wcześniej będą chyba musieli zebrać ją ścierką z podłogi.

Rozdział 4

- Eva! Hej, Eva! Zaczekaj!

Na dźwięk męskiego głosu wołającego ją po imieniu Eva huknęła czubkiem buta w krawężnik, potknęła się, przeleciała parę kroków do przodu i w ostatniej chwili odzyskała równowagę.

- Wszystko w porządku? - zapytał Riley Marx, kładąc na jej ramieniu pomocną, ciepłą dłoń.

Boże. Właśnie potknęłam się w obecności Rileya Marksa. Boże, Riley Marx odezwał się do mnie. Boże, Riley Marx mnie dotyka. Kręciło jej się w głowie, szumiało w uszach.

- W porządku - wybąkała.

Czy tak właśnie czuli się ludzie na moment przed omdleniem? Miała ogromną nadzieję, że nie. - Jestem Riley.

- Wiem - odparła, czerwieniejąc.

- Och... no tak. Słuchaj, Debbie wspomniała, że działasz w miejscowym domu młodzieży i...

Mówi do mnie. Riley Marx ze mną rozmawia - powtarzała sobie w osłupieniu. - A teraz Riley Marx patrzy na mnie jak na obłąkaną.

- ... byłyby z tym jakieś kłopoty?

Oj. Najwyraźniej przegapiła parę kwestii.

- Yyy...

- Ze znalezieniem dla mnie pracy w domu młodzieży? - podpowiedział.

- Tak. To znaczy nie. Znaczy... zawsze potrzebują tam chętnych, pewno więc mógłbyś... no, wiesz... być jednym... z tych chętnych.

Brawo. Co za popis elokwencji.

- Świetnie! Więc kiedy się tam wybierasz?

Znam odpowiedź na to pytanie. Znam odpowiedź na to pytanie.

- Yyy... jutro po południu?

- Pasuje. To jak, spotkamy się na miejscu?

- No.

Jasny gwint.

Miała spotkać się gdzieś z Rileyem Marksem.

Riley Marx podbiegł do niej tuż przed budynkiem szkoły. Zawołał ją po imieniu przy dziesiątkach świadków. Uśmiechnął się do niej. Położył dłoń na jej ramieniu. A wszystko to dzięki Debbie! Gdzież podziewała się ta dziewczyna - teraz, kiedy Eva zamierzała przyrzec jej swoje dozgonne oddanie?

- Aha, chciałem jeszcze powiedzieć, że czytałem twój wiersz w ostatnim magazynie literackim. Mocna rzecz - odezwał się Riley z błyskiem w oczach. - Te pęcherzyki powietrza to my, nie?

My. Użył słowa „my”.

- Czyli jakby... ludzie w szkole... próbujący dostać się na samą górę? - podsunął. - A kiedy już tam się dostaną, muszą się rozpaść, prysnąć?

Rozumie moją poezję. Naprawdę ją rozumie. Marzenie numer jeden spełnia się na moich oczach! - No.... - Jesteś naprawdę dobra.

- Tak myślisz? - wydusiła i poczerwieniała, słysząc swój nienaturalnie piskliwy głos. - To znaczy... niesamowite, jak mnie złapałeś. Znaczy... jak złapałeś... to . Sens wiersza.

Nie tak przebiegała rozmowa w jej marzeniach. Zdecydowanie nie tak.

- Nie sądziłam, że ktoś w ogóle czyta licealny magazyn literacki - brnęła dalej. - Poza ludźmi, których tam drukują, no i naszymi rodzicami, naturalnie. To znaczy, moja babcia też czasami czyta...

Zamilcz. Zamilcz.

Riley uśmiechnął się szeroko.

- No cóż, w liceum Ardsmore można jednak znaleźć inteligentnych ludzi...

- Te, Mara!

Zbliżała się grupa kolegów Rileya. Szli w niemal doskonałym szyku trzybocznym, ze Scotem Gibbinsem - najsilniejszym z nich, najbogatszym i najbardziej zarozumiałym - na przedzie. Eva zastanawiała się, czy ten sposób przemieszczania się jest dla nich czymś naturalnym, czy wynika z długotrwałych ćwiczeń.

- Chłopie, właśnie słyszałem od Melissy, że startujesz do stypendium Treemont - powiedział Scot, zatrzymując się obok. Reszta grupy zajęła pozycje za jego plecami.

- Owszem - potwierdził Riley wyraźnie rozbawiony.

Scot pokręcił wygoloną głową i wydał z siebie głośny rechot. Obejrzał się na kumpli. Zarechotali jak na komendę.

- A przypadkiem nie trzeba być dziewicą, żeby przejść kwalifikacje?

- Rzeczywiście, Scot, takie są wymagania - odparł Riley. - A co, chciałbyś się zgłosić?

- Daj spokój, człowieku. Ja i dziewictwo? Wystarczy spytać Melissę - Scot znacząco poruszył brwiami. - Wszystko ci opowie. Gibbins tańczy przez caaałą noc!

Wykonał w spowolnionym tempie kilka dziwacznych gibnięć w przód i w tył.

- Dzięki, nie omieszkam zapytać - powiedział chłodno Riley i znowu skupił uwagę na Evie.

- Zrób to, Harcerzyku, zrób! - zawołał Scot, wywołując kolejny wybuch rechotu. - Na razie, Mara.

Formacja ruszyła dalej, nie zaszczycając Evy nawet spojrzeniem.

Riley westchnął.

- Jak mówiłem, można w tej szkole znaleźć inteligentnych ludzi. Ale trzeba dobrze poszukać.

Eva kiwnęła głową.

- Czyli zobaczymy się jutro po południu, w domu młodzieży - powiedział Riley, odchodząc o parę kroków.

- Tak.

- Fantastycznie. Dzięki!

Oszołomiona Eva stała na miękkich nogach, patrząc za oddalającym się Rileyem.

Mandy okrążała biegiem salę gimnastyczną u boku Kai, zastanawiając się, jak sformułować dręczące ją pytanie, aby nie wydać się pruderyjną snobką, za jaką powszechnie uchodziła. Po części chciała zrezygnować, po części - a była to część znacznie większa - umierała z ciekawości. Spojrzała na skupioną twarz przyjaciółki, nabrała tchu i otworzyła usta.

I właśnie w tym momencie profesor Davis, ich trenerka, dmuchnęła w gwizdek. No jasne.

- Wystarczy! - zawołała Davis, podczas gdy drużyna siatkarek hamowała, skrzypiąc podeszwami butów na wyfroterowanym parkiecie. - Proszę dobrać się w pary i ćwiczyć celność podań. Wolałabym już nie oglądać takich rozpaczliwych odbić, jakimi popisywałyście się w ostatnim meczu!

Mandy potruchtała do kosza z piłkami, chwyciła jedną i dołączyła do Kai, która zarezerwowała dogodne miejsce w odległym kącie sali. Kai stała lekko pochylona, z luźno zwieszonymi rękami, obserwując piłkę i czekając na serwis.

- Co za szczęście, że Simon nie odpowiedział na twoje pytanie o ten pomysł z czystością - odezwała się Mandy. - Nie chciałabym słyszeć, jak mój doradca zawodowy analizuje ten temat!

- Daj spokój. Facet pewnie całymi godzinami przesiaduje w łazience nad pisemkami porno. Co wieczór zamyka się tam w samotności i...

- Kai! Bo zwymiotuję! - zawołała Mandy, nie trafiając w piłkę, która przemknęła jej koło ucha.

- No, ale sama powiedz, czy nie potrafisz sobie tego doskonale wyobrazić?

- Doskonale wyobrażam sobie koszmary dzisiejszej nocy. Wielkie dzięki, Kai.

- Robię, co mogę - odparła Kai z uśmiechem.

- A czemu - powiedziała Mandy, odbierając kolejne podanie - w ogóle go zapytałaś?

Ot, uwaga od niechcenia. Dla podtrzymania rozmowy.

Kai zmrużyła oczy, śledząc lot piłki, i odbiła ją wprawnie.

- Z ciekawości. Ciebie to nie ciekawi?

- I owszem - Mandy wzruszyła ramionami.

Puls wyraźnie jej przyśpieszył - z nerwów. A może był to skutek trzydziestu rundek wokół sali?

- Chodzi mi o to, że... ten pomysł Treemont... chyba cię nie niepokoi ani nic takiego?

- Nie - odpowiedziała Kai, po czym grzmotnęła w piłkę, kierując ją prosto w głowę przyjaciółki.

Mandy uniosła ręce i zablokowała uderzenie, ledwo unikając przefasonowania swojego nosa. Zapiekły ją nadgarstki. Piłka potoczyła się z powrotem do Kai, która zatrzymała ją i poderwała stopą z podłogi.

- Przepraszam - mruknęła nonszalancko. - Podałaś za wysoko.

- Jasne. Nic się nie stało - odpowiedziała Mandy, choć nie miała wątpliwości, że jej podanie było celne.

Cóż, najwyraźniej nie jest to dobry temat do rozmów z Kai - pomyślała, kiedy znowu przystąpiły do ćwiczeń. Ale cała sytuacja wydała jej się niesprawiedliwa. Jej życie seksualne było przedmiotem gruntownych analiz przy każdym spotkaniu z przyjaciółkami. Skoro tak, czemu ona nie mogła zadać jednego niewinnego pytanka, nie prowokując Kai do ataku?

- Więc... gdybyś kiedykolwiek... chciała o czymś pogadać... - odezwała się Kai.

Mandy zaczerwieniła się lekko.

- Jasne, wiem. Dzięki.

- Zdecydowałaś już, kogo poprosisz o rekomendację?

- Nie, jeszcze nie - odpowiedziała z ulgą. - Może Russo, może Davis. A ty?

- Nie spodziewam się wielkiego entuzjazmu. Ale ty nie powinnaś mieć problemów - stwierdziła Kai, odbijając do niej piłkę. - Jesteś tu otoczona powszechnym kultem.

Mandy uśmiechnęła się, zapominając o nieprzyjemnym zajściu. Kiedy przyjaciółki osaczyły ją dzisiaj po zebraniu w sprawie stypendium, Kai okazała jej zaufanie i jako jedyna nie wyglądała na wstrząśniętą czy podejrzliwą. Mandy mogła przynajmniej odpłacić jej tym samym i nie wtrącać się w jej życie prywatne.

Bez względu na to, jak dziwacznie Kai się zachowywała.

Kai przecięła trawnik przed domem i podeszła do skrzynki na listy, podrzucając fioletowo - niebieską piłkę do siatkówki. Trening właśnie się zakończył. Czuła się wspaniale, rozluźniona i gotowa na odświeżający prysznic. Pytania zadane przez Mandy na początku ćwiczeń nieco ją wkurzyły, ale przez dwie godziny wyładowywała się później na boisku i dobry nastrój powrócił.

Kai bynajmniej nie była niechętna zwierzeniu się Mandy. Przez całe życie przenoszona z jednego krańca świata na drugi, nauczyła się trafnie oceniać ludzkie charaktery. A spośród wszystkich osób, z którymi zaprzyjaźniła się w ostatnich latach, Mandy zdecydowanie należała do najbardziej otwartych i godnych zaufania. Chodziło po prostu o to, że Kai wolała wstrzymać się z ujawnianiem swoich sekretów, nigdy nie mając pewności, kiedy znowu będzie musiała ruszyć w drogę. Na myśl o pozostawieniu za sobą ogona znajomych, których wtajemniczyła w swoje życie prywatne, robiło jej się cokolwiek nieswojo.

Zapomniała jednak o tym wszystkim, kiedy otworzyła skrzynkę i zobaczyła w niej stertę wypchanych kopert.

- Tak! - szepnęła do siebie.

Upuściła piłkę na trawnik, wygarnęła koperty i zaczęła je przerzucać.

Cornell... Michigan... Colorado...

Stanford... Miami... UCLA...

Zebrała listy i pomknęła do domu, obijając sobie biodro workiem marynarskim. Nie mogła już się doczekać, kiedy zasiądzie nad tą najnowszą dostawą uczelnianych materiałów informacyjnych. Perspektywa wypełniania podań o przyjęcie na studia budziła w jej klasie istny popłoch, ale Kai pragnęła zacząć jak najszybciej. Sama myśl o znalezieniu sobie miejsca, w którym pozostanie przez cztery lata bez przerwy, przyprawiała ją o zawrót głowy.

Wpadła do domu i cisnęła wszystko na blat pośrodku kuchni. Koperty rozsypały się, przewracając pudełko muesli, które tkwiło tam jeszcze od śniadania. Kai wyjęła z lodówki butelkę mrożonej herbaty malinowej i otworzyła ją kciukiem.

- Pięknie, Kai! - zawołała matka, wchodząc do kuchni z Yukio, bratem Kai, w ramionach. - Rano zostawiasz po sobie straszny bałagan, a po południu wracasz i bałaganisz jeszcze bardziej!

Kai porwała Yukio na ręce, obsypując go pocałunkami. Maluch wyrywał się ze śmiechem i odpychał jej twarz pulchną łapką.

- Kolejne broszury? - zapytała matka, układając koperty w równy stosik. - Ile uczelni cię interesuje?

- Piętnaście lub dwadzieścia co najmniej - odparła Kai, marszcząc nos i pocierając nim o nosek Yukio. - Ciągle powtarzacie, że powinnam zadbać o możliwość wyboru.

- Prawda, ale rozsyłanie podań kosztuje dosyć dużo - powiedziała matka, wyciągając spinkę z luźnego koka. Włosy opadły jej falą na plecy. - Nie śpimy na pieniądzach, Kai.

- Ach, to dlatego jeszcze nie ma tu dzisiaj pokojówki! - zażartowała.

Matka Kai zajmowała się zawodowo fotografią, a ojciec był adwokatem wciąż przeprowadzającym się z rodziną ze stanu do stanu, aby pomagać ludziom, którzy potrzebowali porady prawnej. Kai doskonale wiedziała, że rodzice niezupełnie panują nad rodzinnym budżetem. Chyba nawet nie założyli rachunku oszczędnościowego.

- A rozglądałaś się za jakimś stypendium? Kredytem studenckim?

- Tak się składa, że właśnie wystąpiłam o całkiem solidne stypendium w szkole - oznajmiła Kai, rozmasowując sobie nagły kurcz w barku.

- Słusznie. Nigdy nie jest za wcześnie na robienie planów - pokiwała głową matka.

Kai zmierzyła ją wyćwiczonym, surowym spojrzeniem.

- I to mówi kobieta, która nigdy nie załatwia sobie pracy, zanim nie przeniesie się do nowego miasta. Która nawet nie posiada kalendarza. Czy ty znasz chociaż kolejność miesięcy?

- Bardzo zabawne. Ale nie rozmawiamy o mnie. Rozmawiamy o tobie.

- Dobrze już, dobrze! Cóż to za przypływ odpowiedzialności rodzicielskiej? - zawołała Kai, oddając Yukio matce.

Kai łączyły z rodzicami przyjacielskie, niemal kumpelskie stosunki. Ostatnio jednak - od narodzin Yukio - ojciec i matka zaczęli zadawać jej pytania, których nie zadawali nigdy przedtem: kiedy wróci do domu, z kim wychodzi, kiedy należy oczekiwać sprawozdania z jej postępów w nauce. Wyglądało na to, że pojawienie się nowego dziecka wyzwoliło w nich jakieś długo uśpione hormony odpowiedzialne za troskliwość. A Kai nie bardzo wiedziała, co o tym myśleć.

Drzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły. Kai spojrzała na matkę: było trochę za wcześnie na powrót ojca. Z jej przejętej miny odgadła, że coś się szykuje.

- Gdzie jesteście? Kai? - zawołał ojciec.

- Tutaj! - odkrzyknęła matka radośnie.

Tato stanął w drzwiach kuchni. Jak zawsze, strzecha jasnych włosów sterczała mu na wszystkie strony, a okulary spoczywały na czole na podobieństwo opaski. Uśmiechał się do Kai, jakby właśnie miał wręczyć jej bon na dożywotnią dostawę herbatników w czekoladzie.

Kai poczuła ucisk w żołądku.

Och, nie. Proszę, tylko nie to. Tylko nie kolejna przeprowadzka.

- Kai - odezwał się ojciec tajemniczo.

Proszę. Proszę. Proszę.

- Kai, pamiętasz Andresa?

Mrugnęła oczami. Raz. Dwa razy.

I oto - Andres Cortez. Andres Cortez z Toledo w Hiszpanii, ze swoją śniadą cerą, długimi, czarnymi włosami i dołkiem w podbródku, stał na progu kuchni w Ardsmore w Pensylwanii, jakby to było coś najnormalniejszego na świecie.

- Niespodzianka! - zawołali rodzice chórem.

Kai rozdziawiła usta. Zamarła.

- Cześć, Kai.

Podszedł, ujął jej dłonie i pocałował ją w policzek. Poczuła dreszcz - dreszcz, który napełnił ją wstrętem do samej siebie.

- Kai, wspaniale znowu cię zobaczyć.

- Co tu robisz? - przemówiła, z trudem poruszając wargami.

- Andres na trochę u nas zamieszka - wyjaśnił ojciec, po przyjacielsku obejmując go ramieniem.

Wzdrygnęła się.

- Muszę wziąć prysznic! - powiedziała szybko.

Odwróciła się i pobiegła do swojego pokoju w suterenie.

Opiekuńcze instynkty jej rodziców najwidoczniej nie działały jeszcze jak należy. W przeciwnym razie mama i tato nigdy nie sprowadziliby tu tego faceta.

Mandy zaparkowała obok bmw ojca, niepewna, czy powinna interpretować jego obecność jako dobry czy zły znak. Tato rzadko przyjeżdżał do domu przed kolacją - nigdy przed powrotem Mandy z treningu siatkówki.

Po prostu chce spędzać teraz więcej czasu z mamą i ze mną. I to nic dziwnego w tej okropnej sytuacji - powiedziała sobie Mandy. - Dość pesymizmu!

Wyskoczyła z samochodu. Zamierzała wziąć prysznic, przebrać się i pośpieszyć do Erica na pizzę i „wspólną naukę”. Nie wykluczone, że - jeśli okoliczności będą sprzyjające - wyjawi mu swoją decyzję co do świętowania urodzin.

Do diabła z nieboszczką Treemont i jej stypendium! I tak nigdy się nie dowiedzą.

Jestem istotą seksualną. Nie mają prawa mi zabraniać!

Chichocząc, otworzyła drzwi - i zatrzymała się na progu. Z wnętrza dochodziły gniewne głosy: baryton ojca przedostający się przez zaciśnięte zęby i przenikliwy, rozwścieczony sopran matki.

- Kiedy zamierzałeś mnie o tym poinformować? Przed moją pierwszą wyprawą do...?

Nie zamknąwszy drzwi frontowych, Mandy z wahaniem podeszła bliżej.

- I po co dramatyzujesz, Shirley? Nie uwierzysz, ale wcale nie jest mi lekko, kiedy myślę o tobie i Mandy.

Serce Mandy załomotało. Przesunęła się jeszcze parę kroków w głąb salonu. Miała wrażenie, że cofnęła się o kilka lat w czasie, do gimnazjum, kiedy to po raz ostatni słyszała kłótnię rodziców.

- Nie, Charles, jeszcze nie skończyliśmy rozmowy!

Głosy rozlegały się teraz bliżej. Rodzice musieli przejść na oszkloną werandę obok salonu. Mandy instynktownie skryła się za ścianą.

- W ogóle cię to nie porusza? Oświadczasz, że wkrótce zaciągną mnie na przesłuchanie i...

- Nikt cię nigdzie nie zaciągnie. Uspokój się.

- Uspokoić się! A czego jeszcze się od ciebie dowiem? Będą chcieli przesłuchiwać Mandy? - krzyczała matka. - I co, każą jej tłumaczyć się z każdej buteleczki lakieru do paznokci? Jak mogłeś zrobić nam coś takiego?

Mandy z trudem przełknęła ślinę. Jak mogłeś zrobić nam coś takiego? Nie brzmiało to jak słowa skierowane do osoby niewinnej.

Nie, nie, po prostu się kłócą - powiedziała sobie. - Podczas kłótni wygaduje się byle co, bezmyślnie...

- Charles...

- Nie będę dłużej o tym dyskutował.

- Chcę...

- Dosyć! - ryknął ojciec. - Dosyć na dzisiaj!

Najwyraźniej ruszyli w jej kierunku. Przemknęła na palcach z powrotem i zatrzasnęła drzwi frontowe, udając, że właśnie weszła do domu - że niczego nie słyszała. Chwilę później rodzice pojawili się obok niej z beztroskimi uśmiechami przylepionymi do twarzy. Jedynym dowodem na to, że coś się wydarzyło, była niezwykła bladość matki.

- Witaj, skarbie! - zawołał ojciec, zamykając Mandy w niedźwiedzim uścisku. - Jak minął dzień?

- Nieźle - wymamrotała.

To jakiś koszmar.

- A co z twoją pracą z historii? Znasz ocenę? - zapytała wesoło matka.

Żartuje sobie? Praca z historii?

- Profesor oddała nam prace wczoraj, mamo. Dostałam piątkę.

- Wspaniale, kochanie. A tak się niepokoiłaś!

- Powinniśmy to jakoś uczcić - oznajmił ojciec, obejmując Mandy trochę za mocno. - Może lody na deser, co, Shirley?

Matka zaśmiała się pogodnie. Mandy miała ochotę krzyczeć. Co oni wyprawiają, do cholery?

- Właściwie to obiecałam Ericowi, że wieczorem wpadnę na pizzę. Chcemy się trochę pouczyć.

- No to będziemy świętować innym razem - powiedział ojciec z nieodmiennym uśmiechem. Pochylił się i ucałował Mandy w czoło. - Jestem z ciebie dumny.

- Dzięki.

Dopiero na schodach do sypialni Mandy przypomniała sobie o porannej obietnicy: przy najbliższym spotkaniu miała zapewnić tatę, że go kocha. Już odwracała się, aby zejść do salonu, ale wzdrygnęła się na samą myśl o ponownej rozmowie.

W tym momencie marzyła tylko o ucieczce.

Rozdział 5

Debbie odsunęła się od maszyny do szycia, spoglądając na wykończony przed chwilą ścieg. Z przyjemnością pogładziła jedwabisty materiał. Ojciec na pewno ucieszy się z tradycyjnego stroju sherwani. W przyszłym miesiącu pójdzie w nim na wesele kuzyna Debbie, a kiedy wszyscy będą pytać, czy kupił sherwani podczas wakacyjnego pobytu w Indiach, odpowie z dumnym uśmiechem: „Nie. To dzieło mojej córki. Jest wybitnie uzdolniona”.

Ktoś energicznie zastukał do drzwi. Debbie ledwo zdążyła wepchnąć materiał do szuflady, zanim do pokoju wkroczył ojciec.

- Poczta! - oznajmił, rzucając na tapczan kilka kopert.

Debbie wstrzymała oddech. Z trudem mogła usiedzieć na miejscu. Wśród przesyłek połyskiwało coś białego i obszernego. Czyżby to...?

- Deborah... szyjesz? Znowu? - na pobrużdżonej twarzy ojca pojawiło się jeszcze więcej zmarszczek. - Czy już ci mówiłem, że Bob Schneider przygotował dla ciebie listę tematów do powtórzenia przed olimpiadą? Wiesz, Bob jest w komisji doradczej...

- Wiem, tato.

Ojciec zachowywał się tak, jakby przyjaźń z pracownikiem Instytutu Chemii Penn State University zasługiwała na równie wielkie uznanie jak intymna zażyłość z J. Lo.

- Debbie, nie tym tonem - zganiła matka, wsuwając się do pokoju ze stosem wyprasowanych rzeczy.

- Przepraszam.

- Zaraz przyniosę listę - powiedział ojciec, wychodząc.

- Cudownie - mruknęła Debbie pod nosem.

Hurra. Kolejna dyskusja naukowa z tatą.

Matematyka i fizyka były najmniej lubianymi przez Debbie przedmiotami w szkole, a zarazem - dziwacznym zrządzeniem losu - przedmiotami, z których otrzymywała najlepsze stopnie. Jeszcze w gimnazjum przepadała za rozwiązywaniem zadań i to zainteresowanie związało ją mocno z ojcem, profesorem fizyki na Lock Haven University. W ostatnich latach jednak znudziła się równaniami, twierdzeniami i dowodami. Teraz, ilekroć ojciec poruszał ten temat, uświadamiał jej tylko, jak bardzo oddalili się od siebie - pokazywał, że zupełnie jej nie rozumie. Że nawet nie próbuje.

- Przejrzałam informacje o stypendium Victorii Treemont - odezwała się pani Patel.

- Tak? - zapytała Debbie z udawaną niedbałością.

- Ale nie będziesz potrzebowała tych pieniędzy, jeśli wygrasz olimpiadę - oznajmiła matka, układając wyprasowane ubrania na tapczanie.

- Prawda, ale jeśli uzyskam stypendium, nie będę musiała iść na Penn State. Będę mogła studiować, gdziekolwiek zechcę.

- Myślałaś o jakiejś konkretnej uczelni?

Ton głosu wyraźnie sugerował, że nie jest to pytanie, lecz ostrzeżenie. Matka mogła równie dobrze powiedzieć: Lepiej nie myśl o żadnej konkretnej uczelni, bo jeśli wybierzesz cokolwiek innego niż Wydział Nauk Ścisłych Penn State University, to będzie tak, jakbyś ojcu i mnie wyrwała serca i przespacerowała się po nich w podkutych butach. Matka była mistrzynią agresji pasywnej.

- Nie, właściwie nie - odparła Debbie.

- Deborah, tylko bez takich spojrzeń.

Olimpiada to wielka szansa, a Penn State jest znakomitą uczelnią. Sądzisz, że posłalibyśmy tam Raviego Juniora, gdyby było inaczej?

Debbie przewróciła oczami, przeniosła się na tapczan i zabrała się do ponownego układania wyprasowanych T - shirtów. Matka zawsze składała je na pół - zupełnie jakby Debbie miała ochotę paradować z głęboką zmarszczką biegnącą przez sam środek koszulki.

- Wiem, mamo, ale zobacz - gdybym wzięła udział w olimpiadzie i gdybym ją wygrała, musiałabym pójść na Penn State i studiować jakiś przedmiot ścisły. Trochę mnie to ogranicza...

Popatrzyła na matkę, bez słowa błagając o zrozumienie. Naprawdę nie cieszyła jej perspektywa spędzania całych dni w dusznych salach i rozwiązywania równań w towarzystwie bladolicych młodzieńców o imieniu Alvin.

Jak to możliwe, że Sandya Patel patrzyła na dziewczynę, która siedziała przed nią we własnoręcznie uszytej dżinsowo - jedwabnej spódnicy i T - shircie z koronkowymi rękawami, i myślała: Tak, moja córka to typowy szczur laboratoryjny. Z palnikiem bunsenowskim będzie jej do twarzy. A wszystko po to aby sprawić przyjemność jej ojcu.

Dlaczego nikt nie zastanawiał się nad tym, co sprawiłoby przyjemność Debbie?

- Musisz tylko napisać test - powiedziała matka. - Przekonamy się, co będzie.

- Pomyślę nad tym.

Zerknęła na budzik na biurku i wstała.

- Powinnam już lecieć. Obiecałam Danielle, że się pouczymy.

- Pozdrów ode mnie Danielle i jej rodziców - zawołała za nią matka.

- Dobrze.

Wiedziała doskonale, że nikogo nie pozdrowi. Nie mogła pozdrowić, bo Danielle nie istniała. Wymyśliła sobie tę koleżankę, aby wytłumaczyć częste wyprawy do Danny’ego - wyprawy, którym rodzice kategorycznie by się sprzeciwili. Czuła się okropnie, ilekroć matka przekazywała pozdrowienia dla nieistniejących rodziców nieistniejącej Daniele. Okropność jednak mijała na ogół dosyć prędko.

Chwyciła torbę z książkami - kamuflaż - i wybiegła z pokoju.

- Dokąd się wybierasz? - zapytał ojciec, napotykając ją u podnóża schodów.

- Do koleżanki. Będziemy się uczyć.

- Miałem nadzieję, że razem przejrzymy tematy do olimpiady.

Debbie zatrzymała się z dłonią zaciśniętą na klamce. Czy ojciec naprawdę nie myślał o niczym innym? I jak to się działo, że ilekroć poruszał ten temat, natychmiast miała ochotę coś potłuc?

- Następnym razem, tato - powiedziała. Wyjęła z torby pudełeczko z truskawkowym balsamem do ust i nałożyła sobie na wargi lśniącą warstwę. - Jestem już umówiona.

Wyszła, zanim zdążyła się przyjrzeć jego zawiedzionej minie.

- A więc...

- A więc...

Kai i Andres mieli właśnie przygotowywać dla Andresa posłanie na wysuwanym łóżku w gabinecie pana Parkera. Zadanie byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby Kai zechciała się ruszyć.

- A więc jesteś... tu - powiedziała.

- To prawda.

Kai pstryknęła palcami i kilkakrotnie uderzyła zaciśniętą pięścią w dłoń.

- Przypomnij mi, z jakiego to powodu?

Andres uśmiechnął się i Kai omal nie opadła na stare, skrzypiące krzesło ojca. Jak to możliwe, że ten chłopak nadal tak na nią działał?

I dlaczego wydawał się zupełnie beztroski? Nie pamiętał, co wydarzyło się między nimi przed dwoma laty? Długie godziny wspólnego leniuchowania w gorącym hiszpańskim słońcu, rozmowy trwające aż do świtu, noc, którą spędzili razem, biwakując na pustyni? Noc, kiedy przyjaźń i niewinne pocałunki doprowadziły do...?

Bo jeżeli pamiętał i potrafił zachowywać się tak normalnie, to był jeszcze większym draniem, niż myślała poprzednio.

- Chcę tu studiować... w Stanach - powiedział Andres, choć rodzice wyjaśnili to wszystko Kai przed momentem. - Przyjechałem rozejrzeć się wśród uczelni i może postarać się o wejście do którejś z drużyn piłkarskich.

- Tak, ale dlaczego zatrzymałeś się t u t a j? - zapytała Kai, obiema rękami wskazując na kosmaty dywan.

- Twoja i moja matka zawarły umowę. Przyjaźnią się od bardzo dawna.

- W i e m, że przyjaźnią się od dawna, ale to wcale nie tłumaczy, dlaczego masz zamieszkać u nas - burknęła, cofając się, kiedy wysunął tapczan. - Ledwo mieścimy się tu we czwórkę.

Andres odwrócił się i spojrzał na nią. W tym ciasnym pokoju, jeszcze ciaśniejszym po rozłożeniu sporego posłania, tłoczyli się na skrawku podłogi o rozmiarach metra kwadratowego. Kai, patrząc prosto na dołek w podbródku Andresa, podniosła z biurka poszewki i przycisnęła je do siebie.

- Boisz się być tak blisko - stwierdził Andres z zadziornym uśmiechem. - Dlatego tyle protestujesz.

Zobaczyła, że sięga ku jej policzkowi - i znienacka ogarnęła ją dziwna niecierpliwość. Ale na sekundę, zanim poczuła dotyk jego palców, wepchnęła mu powłoczki w ręce i wycofała się za próg.

- Niczego się nie boję - warknęła.

Była to prawda - zazwyczaj. Tyle że w tym momencie Kai była jak sparaliżowana. Odkąd znalazła się ponownie w towarzystwie Andresa, miała wrażenie, że każda komórka jej ciała aż wyrywa się do niego.

- Nie pomożesz mi? - zapytał Andres.

- Duży chłopiec z ciebie. Chyba umiesz pościelić sobie łóżko - odparła, mrużąc oczy, i odwróciła się na pięcie.

- Dobranoc, bonita! - zawołał za nią. Pokręciła głową i zatrzasnęła drzwi.

Eva włączyła palnik pod garnkiem z zupą pomidorową Campbella, wzięła do ręki informator Wesleyan University i opadła na rozchwierutany taboret, pamiętając, że trzeba uważać na pękniętą poprzeczkę. Podciągnęła jedną nogę na siedzenie i oparła brodę na kolanie.

Przeglądała informator tak często, że już nadwerężyła mu okładkę. Kiedy przesunęła dłońmi po gładkich stronicach, zaszeleściły zachęcająco.

Spojrzała na ulubione zdjęcie: troje studentów spacerowało po ceglastej alei, a drzewa wokół płonęły jaskrawymi odcieniami żółci i czerwieni.

I po co się nad sobą znęcasz?

Westchnęła. Wiedziała, że nie ma co marzyć o Wesleyan University. Jeżeli w ogóle zdecyduje się na studia, czeka ją Wyższa Szkoła w Ardsmore, położona w odległości kilkunastu minut marszu - uczelnia, której wściekle różowe ulotki rekrutacyjne pojawiały się regularnie jesienią i wiosną na miejskich latarniach. Uczelnia, na którą wybierali się wszyscy nieudacznicy, ćpuny i inni niezamożni licealiści z Ardsmore - jeśli dokądkolwiek się wybierali.

Jednak nie potrafiła się pohamować.

Ignorując bulgotanie zupy na kuchence i cowieczorny koncert rur w suficie, pogrążyła się w marzeniach. Myślała o przepięknym kampusie uniwersyteckim, o wykładach w wiekowych, przestronnych budynkach, o nieformalnych dyskusjach na wspaniale utrzymanych trawnikach, wśród studentów, którzy rozumieli, czym jest literatura, rytm i głębia. Widziała siebie na Wesleyan University.

Być może, być może... Gdyby udało jej się zdobyć stypendium Treemont - gdyby jakimś cudem pokonała innych kandydatów - marzenie mogłoby się urzeczywistnić. Wyrwałaby się stąd. Rozpoczęłaby życie, jakiego zawsze pragnęła.

Tego popołudnia odezwał się do niej Riley Marx. Wszystko mogło się wydarzyć.

Nagle usłyszała brzęk kluczy za drzwiami mieszkania i zeskoczyła z taboretu. Wepchnęła informator do najbliższej szafki i zabrała się do smarowania masłem chleba na grzanki z serem.

- Witaj, kochanie.

Matka zdjęła szary, podniszczony trencz i rzuciła go na krzesło wraz z kluczami i torebką.

- Przepraszam, że tak późno. Samochód znowu nie chciał zapalić.

- Nic nie szkodzi - odpowiedziała Eva.

Matka oparła ręce na jej ramionach i ucałowała ją w tył głowy.

Eva obserwowała kątem oka, jak matka podchodzi prosto do szafki i otwiera drzwiczki. Informator sfrunął z szelestem na podłogę.

No jasne. To pierwszy raz, kiedy tuż po powrocie do domu nie usiadła z nogami do góry.

- Co to jest? - zapytała matka, podnosząc kolorową broszurę.

Zmarszczyła brwi. - Informator Wesleyan University? Zamawiałaś go?

- Tak - powiedziała, czerwieniąc się gwałtownie.

- Eva, nigdy nie będzie nas stać na takie studia.

Matka upuściła informator na stół, prosto w małą kałużę zupy pomidorowej, której Eva nie zdążyła wytrzeć. Wyjęła szklankę i podstawiła ją pod kran. Eva chwyciła broszurę i pośpiesznie osuszyła ją ścierką.

- Wiem, mamo, ale jest takie nowe stypendium...

- Ludzie tacy jak my nie dostają stypendiów - stwierdziła matka z goryczą.

Eva zamknęła usta i pochyliła się nad grzankami.

Nie poszłaś na studia, ale to wcale nie oznacza, że ja też nie pójdę...

Nigdy nie wypowiedziałaby tej myśli na głos. Mama nie odbyła studiów, bo najpierw podjął je ojciec Evy, tłumacząc, że nie mogą studiować równocześnie: jedno musiało zarabiać na wspólne utrzymanie. Później ukończył uczelnię i urodziła się Eva, a ojciec zniknął. Był to temat, którego z matką nie poruszały.

- Po prostu nie chciałabym, abyś robiła sobie próżne nadzieje - powiedziała matka łagodniejszym tonem, opadając na krzesło. - Musisz spojrzeć prawdzie w oczy. Marzenia są piękne, ale nie najesz się nimi, nie ogrzejesz mieszkania ani nie zapłacisz za opiekę lekarską.

- Wiem. Nie mówmy już o tym.

Matka popatrzyła na nią ze współczuciem, a potem odchyliła głowę w tył i jęknęła, poruszając głową na boki.

- Nie uwierzyłabyś, jak koszmarny miałam dzisiaj dzień - powiedziała.

Oparła policzek na dłoni i rozpoczęła swoją cowieczorną relację z wydarzeń w całodobowym ambulatorium, gdzie pracowała jako recepcjonistka - opowieść o stale powracających narkomanach, dzieciach, którym trzeba było zakładać szwy, o wrednej babie z towarzystwa ubezpieczeniowego, traktującej ją zawsze jak osobę niedorozwiniętą.

Eva nie żałowała matce tego rytualnego, półgodzinnego wyładowywania emocji. Ostatecznie mama przynajmniej przez dwanaście godzin dziennie znosiła obelgi i lekceważenie. Za każdym razem Eva wysłuchiwała jej sprawozdania i reagowała w oczekiwany sposób...

- Kretyn!

- Nie do wiary!

- Co za świństwo!

Mama stanowiła całą jej rodzinę, a rodzina była właśnie od tego: od wspierania się wzajemnie, od wysłuchiwania.

Ot, i moja prawda. Mam się czemu przyglądać - myślała Eva, nakładając matce grzankę na talerz. - Aż do przesytu.

Rozdział 6

Danny szarpnięciem zdarł z Debbie podkoszulek, złapał ją za kark i gwałtownie przyciągnął do siebie. Straciła oddech. Musiała przyznać - z zadowoleniem - że Danny Brown zupełnie się nie waha. Nie tak, jak wszyscy ci faceci umierający ze zdenerwowania: niezdarnie zawadzali nosem o jej nos, a potem nie wiedzieli, co począć z językiem. Nie. Danny nie żywił najmniejszych wątpliwości. Nic dziwnego, że Liana Hull wciąż nie mogła go odżałować.

Opadli razem na tapczan i Danny znalazł się na niej. Po chwili poczuła jego dłoń na zapięciu spódnicy.

- Nie, Danny - powiedziała stanowczo, odpychając jego palce.

- Daj spokój, Deb - mruknął jej do ucha. - Mam gumki.

- Świetnie. Możesz je nadmuchać i pomalować w kolorowe wzorki. Bo na pewno nam się nie przydadzą. Ile razy będziemy dyskutować na ten temat?

- W porządku. Jak chcesz. Ale złamię cię niedługo - oświadczył, wodząc wargami po jej szyi.

Chyba we śnie - pomyślała.

- Rany, jesteś niesamowita - szepnął.

W ciemnościach jego głos i dotyk sprawiały jej jeszcze większą przyjemność.

Przesunął się niżej, całując jej ramiona, dzięki czemu w polu widzenia znalazł się regał z budzikiem. Spojrzała na fosforyzujące wskazówki. Za pięć dziesiąta.

- Cholera! Muszę lecieć!

Usiadła raptownie, strącając z siebie Danny’ego.

- Coś ty? Teraz? - zapytał chrapliwie.

- Miałam wrócić do domu przed dziesiątą - mruknęła, po omacku szukając T - shirta.

Tapczan zatrzeszczał. Danny podniósł się i przeszedł przez pokój. Zabłysło światło i Debbie spostrzegła swój błękitny podkoszulek zwinięty w kłębek pod nogami. Włożyła go pośpiesznie.

- Przepraszam, że tak ekspresowo - powiedziała, naciągając wysokie buty.

- Żaden problem. Obiecałem staremu, że załatwię dzisiaj podanie o przyjęcie na studia.

Wziął z biurka formularz i otworzył go na pierwszej stronie, skrobiąc się po krótko ostrzyżonej, jasnej czuprynie.

- Startujesz na Penn State? - zapytała Debbie, przekręcając spódnicę do właściwej pozycji.

- No. Najbardziej mi pasuje. W dodatku mam szanse trafić do uniwersyteckiej drużyny piłkarskiej.

Debbie zauważyła na biurku grubą, niebieską broszurę Penn State University.

Sięgnęła po nią nad ramieniem Danny’ego.

Czemu by nie przejrzeć? Zorientuje się w kierunkach studiów - na wszelki wypadek. Jakkolwiek nieprzyjemnie było o tym myśleć, jej miejsce w FIT wcale nie wydawało się pewne. Kto wie, może nawet nie było prawdopodobne, biorąc pod uwagę rywalizację o stypendium Treemont. Może nadal powinna traktować Penn State jako plan awaryjny? Jak stwierdziła mama, sprawiłoby to radość ojcu, a chociaż Debbie co chwilę zmieniała poglądy na temat tego argumentu, mogła przynajmniej rozważyć i taką drogę kariery.

- Pożyczysz? - zapytała Danny’ego, przerzucając kartki informatora.

- Bierz.

- Dzięki - Debbie wsunęła broszurę do torby. - No to do zobaczenia jutro.

- Nara.

Pognała schodami w dół, a potem do samochodu. Jeżeli światła na skrzyżowaniach będą jej sprzyjały, spóźni się tylko pięć minut. Sposób na rodziców Debbie Patel polegał na umiejętnym zapewnianiu im niezłego samopoczucia i równie umiejętnym utrzymywaniu ich w nieświadomości.

* * *

Erie odchylił Mandy na oparcie kanapy. Stopniowo zmieniał pozycję, aż ułożył się obok i wsunął rękę pod jej sweter, łaskocząc ją delikatnie. Mandy próbowała skoncentrować na nim uwagę. Na jego wargach i dłoniach, i łagodnym dotyku. Nic z tego. Jej palce spoczywały płasko na narzucie, zamiast chwytać Erka za ramiona, zamiast wyciągać mu koszulę z dżinsów, aby gładzić go po plecach. Nie przestawała myśleć o podsłuchanej kłótni. A jeżeli coś mogło skutecznie stłumić jej libido, były to twarze rodziców, które wciąż majaczyły jej przed oczami, podczas gdy Erie sięgał ku jej piersiom.

Uch.

Przesunął wargami po jej policzku. Usiadła. Z zaskoczenia omal nie spadł z kanapy.

- Hej, słonko, co się dzieje?

Założył jej za ucho kosmyk włosów i popatrzył na nią z niepokojem.

- Nic - odpowiedziała, wyjmując z torby zeszyt do francuskiego. - Po prostu... jestem trochę zdenerwowana.

- Masz jutro sprawdzian albo coś?

Usiadł obok i zerknął na notatki.

- Jutro nie. W piątek. Ale materiał jest koszmarny i chyba wolałabym nad nim popracować.

- Och. Rozumiem. - odchrząknął i uśmiechnął się. - W takim razie ja też popracuję.

Wziął z biurka egzemplarz Hamleta i wrócił z nim na kanapę.

Mandy wpatrywała się w zeszyt.

Materiał z francuskiego znała na wyrywki, ale nie potrafiła zapomnieć kłótni rodziców. Czy to możliwe? Czy tato naprawdę zrobił to, o co go podejrzewano? A jeśli tak, co z nimi będzie?

- Aha, słuchaj - odezwał się nagle Erie. - Myślałaś o swoich urodzinach?

- No... nie bardzo.

- Och. W porządku - powiedział z wymuszoną niedbałością.

Mandy odetchnęła głęboko. Dzisiaj zamierzała wyjawić Ericowi swoją decyzję. I nie wyjawiła mu jej ani przed wuefem, ani przed treningiem futbolu. Teraz nadszedł znakomity moment, lecz nadal coś ją powstrzymywało. Chciała, aby ich pierwszy raz był doskonały. A wobec tego wszystkiego, co działo się wokoło... czuła, że n i c nie może być doskonałe. Nie wobec podejrzeń urzędu skarbowego, wobec kłótni rodziców, wobec konieczności znalezienia funduszy na studia w Princeton. Było tego po prostu za wiele.

Jest łatwe wyjście z sytuacji - pomyślała. Doskonała wymówka.

Popatrzyła na Erka. Boże, jaki był przystojny. Tak bardzo go pragnęła. Straszne, że w ogóle potrzebowała jakiegokolwiek wyjścia.

- Tak? - zapytał Erie, zauważywszy jej spojrzenie. - O co chodzi?

- Nic takiego, tylko... Słyszałeś o tym nowym stypendium? Treemont?

- No, owszem. A co?

- Bo zamierzam się o nie ubiegać.

- Czemu? - zapytał zdziwiony.

- Nie wiem, po prostu...

- Przecież nie jest ci potrzebne.

Dlaczego wszyscy musieli to podkreślać?

- Nie, tylko... jest dostępne dla każdego, pomyślałam więc, że spróbuję.

- W porządku - powiedział powoli. - Ale nie bardzo rozumiem. Co to ma wspólnego z twoimi urodzinami?

- No, bo... zdaje się, że Treemont przeznaczyła fundusze wyłącznie dla dziewic.

- Fakt, coś o tym słyszałem. A po czym poznać, czy jesteś dziewicą, czy nie?

- Nie wiem, ale... jesteśmy razem od tak dawna... chyba wszyscy sądzą, że mamy to już za sobą...

- I och, jakże się mylą.

- Erie - powiedziała prosząco.

- Wybacz.

Odrzucił Hamleta i spojrzał jej prosto w oczy. - Ale widzisz, skoro wszyscy tak sądzą... już przegrałaś, równie dobrze więc moglibyśmy mieć to za sobą, prawda? Niespodziewanie ogarnęła ją fala mdłości.

- Ach. Dzięki. Bardzo to było romantyczne - powiedziała, wstając i odchodząc o parę kroków. Natychmiast zakręciło jej się w głowie i musiała przymknąć powieki, aby się nie zachwiać.

- Przepraszam, skarbie - Erie podszedł od tyłu i pocałował ją w policzek. - Dobrze wiesz, że czekam, aż będziesz gotowa. Chodzi o to, że... kiedy już będziesz gotowa, nie pozwólmy, aby przeszkodziło nam jakieś stypendium. Zwłaszcza że nie jest ci bardzo potrzebne...

Mandy otworzyła oczy i odetchnęła głęboko.

- Tak - mruknęła z wysiłkiem. - Tylko... sama nie wiem, wolałabym jeszcze pomyśleć.

- Nie ma sprawy - Erie odwrócił ją do siebie i przytknął czoło do jej czoła. - Kocham cię.

- Ja też cię kocham - szepnęła i nagle poczuła straszliwy skurcz żołądka. - Zaczekaj chwilę.

Pomknęła do łazienki, opadła na zamknięty sedes i pochyliła się mocno do przodu, opierając głowę na kolanach.

Oddychała powoli, nakazując sobie spokój.

Po prostu nie przywykła do ukrywania czegokolwiek przed Erikiem.

Przycisnęła ręce do brzucha. Od rana zjadła niewiele - miała problemy z żołądkiem, które wyraźnie pogłębiały się z biegiem czasu. A teraz przybył kolejny powód do zdenerwowania: stypendium. Wspomniała o nim tylko dla wymówki, ale Erie niewątpliwie miał słuszność. No, bo jak osoba, która bez osłonek całowała się z chłopakiem w szkolnej auli, pod schodami, nawet w damskiej szatni, przekona komisję stypendialną o swojej czystości duchowej i cielesnej?

Oddychaj. Po prostu oddychaj.

Wyprostowała się ostrożnie. Było jej słabo, ale zdołała stanąć na nogach. Kiedy odwracała się do drzwi, jej wzrok przyciągnęło jedno ze starych czasopism, które matka Erica trzymała w koszu obok sedesu. Mandy ponownie usiadła i podniosła wymięty egzemplarz „Newsweeka”, ledwo wierząc własnym oczom.

Nastoletnie dziewice - wielkimi literami głosił napis nad zdjęciem, które przedstawiało pięć uśmiechniętych dziewcząt w jej wieku. Zaintrygowana, przerzuciła parę stron i zaczęła czytać.

Poczekać do ślubu... czystość z wyboru... zdrowe zasady... wzajemne wspieranie się w wytrwałości... kluby dziewictwa wchodzą w modę... „

Po chwili na ustach Mandy pojawił się uśmiech. Miała pomysł.

Rozdział 7

- Witam na pierwszym zebraniu Klubu Dziewic liceum w Ardsmore!

Piętnaście osób zgromadzonych w sali - czternaście dziewcząt i Riley Mara - odpowiedziało uprzejmymi brawami. Mandy uśmiechnęła się do Debbie, Kai i Evy, które siedziały w przednich ławkach środkowego rzędu, gotowe ją wesprzeć.

Pełny sukces - pomyślała z dumą.

Rano pośpieszyła do gabinetu dyrektorki, jeszcze przed rozpoczęciem lekcji uzyskała jej zgodę na powołanie klubu i na dziesięć sekund przed pierwszymi ogłoszeniami dostarczyła tekst obsłudze szkolnego radiowęzła. Leo Katz wprawdzie chichotał, wypowiadając do mikrofonu słowo „dziewic”, a wszyscy w klasie parsknęli śmiechem, ale Mandy zupełnie się tym nie przejmowała. Klub należał do jej najlepszych projektów.

- Przypuszczam, że zastanawiacie się, skąd ten pomysł - mówiła dalej. - Nie mylicie się, sądząc, że ma coś wspólnego ze stypendium Victorii Treemont. Komisja ciągle nie zdecydowała, jak potraktować warunek czystości przewidziany w regulaminie, pomyślałam więc, że możemy ją nieco uprzedzić. Wstępując do klubu, deklarujecie chęć powstrzymywania się od seksu.

- Klub działa jako grupa wsparcia - miejsce, gdzie można rozmawiać o swoich poglądach i doświadczeniach - ale także jako organizacja społeczna. Wyrobimy sobie markę, pracując w lokalnym środowisku. Wszelkie propozycje dotyczące działalności klubu są mile widziane. Załatwiłam nam już zajęcie na najbliższy weekend: w sobotę o dwunastej spotykamy się w Domu Seniora przy placu Vincent, gdzie będziemy pomagać w przeprowadzeniu turnieju scrabble. Wiem, że zostawiam wam mało czasu, ale przyjdźcie, jeśli macie wolne popołudnie.

Przerwała dla zaczerpnięcia oddechu.

- Są pytania?

Liana Hull podniosła rękę.

- Będziemy ślubować wstrzemięźliwość? Gdzieś o tym czytałam, ale trochę to archaiczne.

Kilka osób zachichotało.

- Są kluby, które tworzą własny kodeks honorowy i proszą chętnych o podpisanie, zamiast wymagać jakichś rytualnych przyrzeczeń - wyjaśniła Mandy.

Wzięła z ławki egzemplarz „Newsweeka”.

- Czy ktoś chciałby ułożyć dla nas taki kodeks?

Znowu zgłosiła się Liana. Mandy wręczyła jej pismo.

- Może znajdziesz tu jakieś wskazówki. Postaraj się przygotować coś na następne zebranie.

Podeszła do biurka profesor Kopeć. Nauczycielka rozsiadła się wygodnie z paczką krakersów, najwyraźniej niezbyt zaaferowana swoją rolą opiekunki klubu. Mandy sięgnęła po notatki. Nagle wyśliznęły jej się z rąk. Kiedy prostowała się, pozbierawszy je z podłogi, zrobiło jej się ciemno przed oczami. Przymknęła powieki, aby nie stracić równowagi.

W porządku, nikt się nie zorientował - pomyślała, zerkając na pełne wyczekiwania twarze. - Koniecznie powinnam zjeść coś po treningu.

Całe to zdenerwowanie nie poprawiało jej apetytu. Trudno: trzeba coś w siebie wmusić. Od rana miała zawroty głowy.

- Najpierw przygotujemy listę kandydatów do zarządu - powiedziała. Odwróciła się powoli do tablicy, wzięła kawałek kredy i przełknęła ślinę, walcząc z atakiem mdłości. - Zarząd opracuje założenia klubu i w zasadzie będzie decydował o jego działaniach. Wybory zorganizujemy za tydzień. Czy są jakieś kandydatury na stanowisko prezesa?

Zgodnie z umową Eva podniosła rękę.

- Eva? - zapytała Mandy z uśmiechem.

- Zgłaszam kandydaturę Mandy Walters.

- Dziękuję.

Zanotowała na tablicy swoje nazwisko. Kiedy znowu stanęła twarzą do sali, zobaczyła uniesioną rękę Kai. - Tak? Kai spojrzała jej prosto w oczy.

- Chcę zgłosić własną kandydaturę.

Debbie i Eva popatrzyły na Kai zaskoczone.

- Chcesz...?

- Wolno mi, prawda? - zapytała Kai, wzruszając ramionami.

- No... chyba tak - powiedziała Mandy. - To znaczy, tak, oczywiście.

Odwróciła się i zapisała nazwisko Kai pod swoim, starając się opanować drżenie ręki. Co ta Kai wyprawia, u diabła? - Jeszcze ktoś? - zapytała z wymuszoną niedbałością. Nikt się nie odezwał.

- W takim razie przechodzimy do kandydatów na stanowisko wiceprezesa...

Notowała kolejne nazwiska, ledwie zdając sobie sprawę z tego, co robi.

Klub był jej projektem - jej klubem. Dlaczego Kai usiłowała go zagarnąć?

q - Co się dzieje z Mandy? - zapytała Kai po zakończeniu zebrania. Mogłaby przysiąc, że przyjaciółce trzęsły się ręce przy pakowaniu torby. - Wygląda jakoś tak... boja wiem... niewyraźnie.

- Fakt. Wcześniej, kiedy upuściła notatki, miałam wrażenie, że zaraz zemdleje - powiedziała Eva. - Strasznie zbladła.

- Po prostu wkurzyła się, kiedy Kai zgłosiła swoją kandydaturę - stwierdziła Debbie.

- Myślisz?

- Kobieto, nie przeszkadzaj Mandy w drodze na szczyty - ostrzegła Debbie. - Zostanie po tobie mokra plama.

- Bez przesady. To tylko jeden klub. Muszę coś napisać w podaniu o stypendium, a Mandy prezesuje już chyba wszystkim organizacjom w okolicy.

- To prawda - przyznała Eva.

Mandy była teraz pogrążona w rozmowie z Lianą. Kai postanowiła zaczekać na zewnątrz.

- No więc, Kai, kiedy nas zapoznasz z tym swoim gorącokrwistym Hiszpanem? - zapytała Debbie, przepuszczając w korytarzu kilka członkiń klubu.

- Wcale nie jest taki interesujący.

- Daj spokój! To Hiszpan. Z Hiszpanii - podkreśliła Debbie. - Kogo obchodzi, czy jest interesujący? Albo nawet przystojny? Założę się, że ma niesamowicie seksowny akcent!

Kai odwróciła wzrok, przypomniawszy sobie poranne spotkanie z Andresem przed drzwiami łazienki. Andres właśnie wyszedł spod prysznica. W Hiszpanii najwyraźniej nie uczono, jak należy się osuszyć: cały lśnił od wilgoci. Ręcznik wokół bioder z trudem cokolwiek skrywał. Kai zamarła, doznając chwilowej niezdolności do trzeźwego myślenia, a Andres powiedział „Dzień dobry” bardzo prowokującym tonem. Patrzył tak, jakby wiedział, że Kai ma na niego ochotę. A w tym momencie miała na niego ogromną ochotę. I gardziła sobą z tego powodu.

- W porządku. Skoro nie chcesz puścić farby, lecę na trening - oznajmiła Debbie.

- Ja też. Davis pewnie dołoży mi parę rundek wokół sali - odpowiedziała Kai.

Zerknęła jeszcze raz na Mandy w nadziei, że zdoła przesłać jej porozumiewawczy uśmiech. Jednak przyjaciółka nawet nie zamierzała spojrzeć w jej kierunku.

Mandy zapatrzyła się w nieregularne kwadraty siatki. Po drugiej stronie boiska Cheryl Christiansen przygotowywała się do serwisu.

- Mandy! Do ciebie!

Mandy podniosła wzrok, zobaczyła piłkę nadlatującą zza pleców i podskoczyła do ścięcia. Chybiła, kantem dłoni posyłając piłkę ku trybunom. Koleżanki z drużyny jęknęły i popatrzyły na nią poirytowane.

Davis dmuchnęła w gwizdek.

- Przerwa!

Mandy zeszła z boiska razem z pozostałymi, lecz trenerka zatrzymała ją ruchem ręki.

- Słuchaj, Walters, co się z tobą dzieje? - zapytała, puszczając gwizdek na swój płaski biust. - Od wczoraj zupełnie nie przykładasz się do gry!

- Przepraszam - powiedziała Mandy z oczami utkwionymi w podłodze.

- Nie chcę twoich „przepraszam” - zagrzmiała Davis. - Chcę usłyszeć, że się pozbierasz. A potem chcę widzieć, że się pozbierałaś. Za tydzień półfinały mistrzostw stanu. To nie jest pora na spadek formy u mojej najlepszej zawodniczki!

Wiem, że za tydzień są półfinały - odwarknęła w myślach Mandy. - Zdaje się, że od trzech łat regularnie biorę w nich udział. I dwukrotnie zdobyłam puchar. Wiec łaskawie odczep się ode mnie!

Sama była zaskoczona swoim gniewem.

- Masz mi coś do powiedzenia, Walters?

- Pozbieram się, pani profesor.

- To mi się podoba - oznajmiła Davis, huknąwszy ją w plecy. - Biegnij napić się wody i wracaj na koniec treningu.

Mandy pośpieszyła na korytarz. Kai właśnie szła do sali gimnastycznej, ocierając usta wierzchem dłoni. Mandy odwróciła wzrok. Kombinacje ojca, niecierpliwość Erica, kazanie trenerki, podstępny cios ze strony Kai - wszystko to sprawiało, że czuła się bliska załamania nerwowego.

Jeszcze dwadzieścia osiem minut - mówiła sobie, pochylając się nad kranem. - Jeszcze tylko dwadzieścia osiem minut i wreszcie się stąd wyrwę.

Niestety, nie przychodziło jej na myśl żadne miejsce, dokąd chciałaby się udać.

Rozdział 8

- Ostatni przystanek na trasie zwiedzania - powiedziała Eva, zatrzymując się przed drzwiami sali opieki dziennej.

Riley spojrzał wyczekująco i wsunął ręce do kieszeni dżinsów. Miał na sobie czarny T - shirt z logo Atari, w jakiś niewytłumaczalny sposób niezwykle seksowny.

Eva była dumna z siebie. Od pół godziny oprowadzała Rileya po domu młodzieży i powoli zaczynała sprawiać wrażenie normalnej ludzkiej istoty - nawet można rzec: inteligentnej ludzkiej istoty. Nie palnęła ani jednego głupstwa, odkąd minęli ciemną portiernię, gdzie dzieciaki z gimnazjum chętnie zaszywały się parami. Jak oznajmiła, wolała nie wchodzić tam z Rileyem, „bo wtedy wszyscy pomyśleliby, że zamierzamy się obłapiać”.

Wzdrygnęła się na samo wspomnienie.

- Nie trzymaj mnie w niepewności - odezwał się uśmiechnięty Riley.

- Skąd. Tutaj spędzam większość czasu - powiedziała, otwierając drzwi, zza których dobiegał gwar dziecięcych głosów. - Ośrodek opieki dziennej.

Riley wszedł do środka i popatrzył wokół siebie: dwadzieścia kilkoro brzdąców przy czterech niskich stołach, wielkie płachty papieru pokryte jaskrawymi plamami, pojemniczki pełne gęstych, kolorowych farb, w których mali Picassowie z przejęciem zanurzali palce.

Eva przepadała za tym miejscem, wiedziała jednak, że niektórzy mogą czuć się tu nieco przytłoczeni.

Riley odwrócił się i uniósł brwi.

- Gdzie mam szukać sobie fartucha?

Wszystko, co mówił, było absolutnie doskonałe.

Sharon Bates, zawsze pogodna kierowniczka ośrodka, krążyła po sali, zachęcając maluchy do prób malarskich. Na widok Evy twarz jej pojaśniała.

- Zobaczcie, kto do nas przyszedł! Dzień dobry!

Podbiegła do nich, powiewając długą spódnicą i podzwaniając srebrnymi bransoletami.

- Eva, tak się cieszę, że tu jesteś - powiedziała, zakładając sobie za ucho kosmyk włosów unurzany w zielonej farbie. - Za chwilę muszę pędzić na zebranie. Zastąpisz mnie na trochę?

- Chętnie. Sharon, poznaj naszego nowego pomocnika. Mój kolega Riley Marx.

- Bardzo mi miło - Sharon obdarzyła Rileya swoim zaraźliwym uśmiechem. - Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci odrobina bałaganu.

- Bałagan wręcz mi służy – odparł Riley.

- Podoba mi się ten facet - powiedziała Sharon do Evy.

I mnie też, mnie też - pomyślała Eva, kiedy Riley powędrował w stronę kosza ze starymi, poplamionymi farbą fartuchami.

Sharon nachyliła się nad nią.

- Uważaj na Haydena, bo trochę dzisiaj rozrabia. Za dużo cukru: drań wsunął nadprogramowe ciastko, kiedy nie patrzyłam. Miej go na oku.

Riley włożył obszerny, błękitny fartuch z jaskrawożółtą plamą na kieszeni i przysiadł się do jednego ze stolików, obok malucha o imieniu Mesach.

- Cześć, chłopie. Co tam tworzysz? - zapytał, wskazując na malowidło Mesacha.

Eva zakryła dłonią uśmiech. Riley Marx we własnej osobie był jeszcze wspanialszy niż w jej marzeniach.

Wtem otworzyły się drzwi i do sali weszła Mandy w szortach i T - shircie.

- Cześć! - zawołała Eva z zaskoczeniem. - Co tu robisz?

- Zgłosiłam się do sprzątania sali gimnastycznej, ale mają już za wielu chętnych - wyjaśniła Mandy.

Ściągnęła gumkę z włosów, zaczęła ponownie zbierać je w koński ogon i znieruchomiała, spostrzegłszy Rileya.

- Czy mnie oczy mylą, czy to naprawdę Riley Marx w towarzystwie pięciolatków?

Riley właśnie zanurzył palec w czerwonej farbie i przejechał nim po nosie sąsiadki, wywołując gwałtowny atak chichotu.

- To naprawdę on - powiedziała Eva.

- Słuchaj, doceniam gościa, który ma odwagę ujawnić swój brak doświadczenia seksualnego i kumplować się z dzieciakami, ale czy on świadomie prowokuje innych facetów, aby zatłukli go na śmierć? - zażartowała Mandy, poprawiwszy sobie fryzurę.

- Oj! - krzyknęła czteroletnia Lisa.

Pulchny, naładowany cukrem Hayden sięgał ku niej wysmarowaną na pomarańczowo łapką. Zanim nadciągnęła pomoc, zostawił na nosie Lizy imponujących rozmiarów kleks.

- Ej, nie rób tak! - zawołał Riley, zrywając się z miejsca.

- Czemu? - burknął Hayden. - Ty tak zrobiłeś!

- Bo...

Ale Lisa właśnie odwzajemniała się Heydenowi, wylewając mu na głowę pojemniczek niebieskiego płynu.

- Lisa, nie!

Za późno. Mesach wybuchnął śmiechem i chlapnął zielenią na siedzącego naprzeciw chłopca. Zaatakowany wepchnął palce do jaskrawego różu i zamachnął się na Mesacha, trafiając prosto w rudowłosą Tinę.

I nagle zewsząd dobiegały piski i chichoty umorusanych dzieciaków.

Eva, Riley i Mandy usiłowali opanować sytuację. Zanim się spostrzegli, wyglądali jak krążące bezradnie obrazy Jacksona Pollocka.

- Kompletna anarchia! - zawołał Riley.

Troje brzdąców uganiało się wokół jego nóg, potrząsając pojemnikami z farbą. Eva zapędzała dzieciaki w przeciwległe kąty pomieszczenia, ale ilekroć się odwróciła, z zapałem wracały do walki. Mandy, wyczerpana, usiadła i rozglądała się wokoło, nie zważając na różnokolorowe bryzgi, które spadały na nią ze wszystkich stron. Wkrótce skręcała się od niepohamowanego śmiechu.

Eva spojrzała na Rileya. Rozłożył ręce w geście kapitulacji.

- I co teraz? - zapytała, przekrzykując coraz głośniejszą wrzawę.

Chwycił pojemnik z niebieską farbką i podszedł bliżej.

- Znasz chyba to stare powiedzenie...

Zanurzył palec w pojemniku i zerknął na nią szelmowsko.

- Co chcesz z tym zrobić? - zapytała, cofając się o krok.

- ... kto z kim przestaje, takim się staje!

Błyskawicznie wyciągnął rękę i namalował jej na czole błękitny szlaczek. Eva zamarła, czując na skórze chłodną lepkość. Wybuchnęła śmiechem, popatrzyła Rileyowi w oczy i nagle zapomniała, kim jest i kogo ma przed sobą. Myślała tylko o zemście.

Wyczerpana i obolała, pokryta sztywniejącą warstwą farbek Mandy dowlokła się do domu. Przed drzwiami przystanęła, zamknęła oczy i wypowiedziała w duchu życzenie: spokojny, nudny wieczór. Samochód ojca znowu parkował na podjeździe, a ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było kolejne widowisko.

Weszła do środka, zamknęła drzwi i zatrzymała się, nadsłuchując. Słodka cisza. Kto wie, może walki dobiegły końca. Albo przynajmniej ogłoszono zawieszenie broni.

Ruszyła na górę, myśląc z przyjemnością o gorącym prysznicu. Dotarła do połowy schodów, kiedy usłyszała kroki ojca na parterze. Serce zabiło jej gwałtownie. Przełknęła ślinę, opierając dłoń na balustradzie.

Odkąd to obawiała się spotkania ze swoim tatą?

- Cześć, słonko! - zawołał, kiedy się odwróciła. Zrobił komicznie przerażoną minę i parsknął śmiechem. - Cóż ci się przydarzyło?

- Wojna farbkowa - powiedziała, uśmiechając się niewyraźnie.

- A nie jesteś trochę za duża na farbki?

Przypatrywała się jego twarzy, jasnym oczom, sylwetce, ubraniu. Wyglądał jak zwykle. Jakby nie działo się nic szczególnego. Może kryzys naprawdę już minął?

- Jak widać, jeszcze nie całkiem dorosłam.

Zeszła o parę stopni, aby znaleźć się na poziomie jego wzroku. Głęboko zaczerpnęła tchu i podjęła decyzję. Tato nigdy przed nią niczego nie ukrywał. Nie chciała, aby teraz to się zmieniło.

- A jak u ciebie? - zapytała.

Zamrugał.

- Nieźle - oznajmił pogodnie. - Całkiem nieźle.

- Tak? - powiedziała z nadzieją. - Więc nie jesteś już... no wiesz...?

Wpatrywał się w nią, nadal uśmiechnięty. Ale uśmiech powoli tracił swoją naturalność.

- ... podejrzewany? - dokończyła kulawo.

- Mama ci mówiła, co?

Wsunął ręce do kieszeni spodni i przestąpił z nogi na nogę. Mandy poczuła się tak, jakby popełniła straszliwą gafę.

- No... owszem, mówiła. Nie powinna?

- Ależ naturalnie - odparł, przyglądając się swoim lśniącym butom. - Naturalnie. Tylko... widzisz - znowu spojrzał jej w oczy, przywoławszy uśmiech na miejsce - nie chciałbym, abyś się martwiła. Wszystko będzie w porządku. To nie są sprawy, którymi powinnaś się niepokoić.

- Tak, tato, ale...

- Wiesz co, może pójdziesz na górę, usuniesz te przeraźliwe barwy, a przy kolacji opowiesz mi o dzisiejszych działaniach wojennych?

Ze ściśniętym żołądkiem dotarła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Po kilkunastu sekundach na parterze rozległy się gniewne krzyki. Nie rozróżniała słów, ale nie było to konieczne.

Zadrżała. Chodziło przecież ojej ojca. A ojciec nie złamałby prawa i - tym bardziej - nigdy by jej nie okłamał. Po prostu... żył w ciągłym napięciu. I chciał ją chronić. Jasne?

Nie mogła dłużej o tym myśleć. Usiadła na tapczanie, sięgnęła po telefon i wcisnęła klawisz automatycznej sekretarki.

- Cześć, to ja - głos Erica brzmiał jakoś mniej łagodnie. - Chciałem się tylko dowiedzieć, jak poszło z nowym klubem. Chłopaki nie dawali mi spokoju przez cały trening. Bo... zresztą, nieważne. Oddzwoń.

Brzęknięcie.

Zamknęła oczy, słysząc huk zatrzaskiwanych drzwi piętro niżej.

- Mandy, mówi Kai. Chyba powinnyśmy porozmawiać. Odezwij się.

Kolejne brzęknięcie.

Położyła się i nasunęła kołdrę na poplamione farbkami ramiona.

- Cześć, tu znowu Erie. Próbowałem dodzwonić się do ciebie na komórkę.

Gdzie jesteś?

Automatyczna sekretarka brzęczała i przewijała taśmę, na parterze rodzice kontynuowali trzecią wojnę światową. Mandy obróciła się na bok, mocno przyciskając do siebie kołdrę.

Kiedy zadzwonił telefon, poczuła tak potężny gniew, że skoczyła na równe nogi i wyszarpnęła wtyczkę z gniazdka, a potem wyłowiła z torby komórkę i wyłączyła ją gwałtownym ruchem, ignorując sygnał otrzymanej wiadomości. Przekręciła klucz w drzwiach i zgasiła światło.

Nie, nie zamierzała oddzwaniać do Erica i przepraszać za prymitywne reakcje kolegów. Nie zamierzała telefonować do Kai i wysłuchiwać jej teorii na temat swojego nierozsądnego zachowania. Nie zamierzała siedzieć z rodzicami przy kolacji i udawać, że wszystko jest w absolutnym porządku.

Wczołgała się do łóżka i zwinęła wokół siebie przykrycia. Leżała wsłuchana w swój przyśpieszony oddech i bicie serca. Piętro niżej bój przybierał na sile. Zacisnęła powieki i wtuliła twarz w kołdrę.

Dosyć. Dosyć, dosyć, dosyć.

q - Zainteresowani stypendium Victorii Treemont, uwaga! - powiedziała profesor Russo w czwartek rano. - Mam dla was materiały informacyjne i formularze wniosku. Proszę podchodzić i odbierać.

- Chwila prawdy - szepnęła Kai do Debbie, kiedy zbliżały się do biurka.

Russo z uśmiechem wręczyła im stosiki papieru. Wracając na miejsce, Kai szybko przerzucała kartki.

Rekomendacje... rozmowa kwalifikacyjna... średnia ocen...

Poszukiwaną informację znalazła na ostatniej stronie.

- Kandydaci są proszeni o dostarczenie eseju o objętości przynajmniej dwóch tysięcy słów, w którym przedstawią swoją definicję czystości oraz sposób, w jaki wykazują czystość w codziennym życiu? - głośno przeczytała Debbie.

- Chyba kpią - stwierdziła Kai, opadając na krzesło.

- Jeszcze jeden esej?

- Och, nie przejmuj się, Debbie - powiedziała Marni Raab, zatrzymując się w drodze do ławki. - Twoje przemyślenia na pewno zrobią furorę: „Dotąd nie zaraziłam się żadnym paskudztwem, a zatem jestem czysta”.

Kai spojrzała na Debbie.

- W każdym razie nie jestem śmiertelnie odrażająca - odparła Debbie złośliwie.

Marni zmrużyła oczy i ruszyła dalej bez słowa. Kai klepnęła Debbie po ramieniu i znów wpatrzyła się w ostatnią stronę formularza.

Przynajmniej nie postawiono bezwzględnego warunku dziewictwa. To już coś.

Ale jak brzmiała jej definicja czystości?

Zasługuję na uznanie - pomyślała. - Od paru dni nie zbliżam się do Andresa na odległość mniejszą niż półtora metra. Gdyby komisja wiedziała, jakiej to wymaga samokontroli, przyznałaby mi stypendium przez aklamację. I prawdopodobnie urządziłaby defiladę na moją cześć.

Nie, esej nie będzie łatwy. Nigdy nie zastanawiała się nad znaczeniem pojęcia „czystość”.

Zabrzmiał dzwonek. Wsunęła papiery do plecaka. Esej mógł zaczekać: miała teraz pilniejsze zadania. Choćby namówienie któregoś z nauczycieli, aby napisał jej rekomendację. I zdobycie prezesury Klubu Dziewic. O czystości - lub jej braku - będzie czas pomyśleć później.

Rozdział 9

Debbie przysunęła bliżej krzesło do odosobnionego stolika w bibliotece i oparła głowę na pięści. Drobny druk na stronach grubego informatora Penn State University rozmazywał jej się przed oczami. Westchnęła. Pomimo wielokrotnych i gruntownych przeszukiwań nie znalazła tu ani jednej wzmianki o modzie. Architektura - owszem. Historia sztuki - owszem. Teatrologia - proszę bardzo. Projektowanie mody - brak.

- Hej!

Riley Marx wyrósł niespodziewanie przy jej stoliku, kładąc dłonie na ściance działowej.

- Nie jestem pewien, ale w bibliotece chyba drzemać nie wolno.

- Nie drzemię - oznajmiła Debbie, prostując się i odgarniając włosy zamaszystym ruchem. - Rozmyślam nad swoją przyszłością. I bardzo mnie to wyczerpuje.

- Zły znak.

Przysunął sobie krzesło i usiadł obok Debbie, musnąwszy ją kolanem. Uśmiechnęła się.

- Myślałem, że nie jesteś zainteresowana olimpiadą przedmiotów ścisłych.

- Bo nie jestem. Nie byłam. Sama nie wiem.

Zatrzasnęła broszurę.

- Cóż za stanowczość decyzji, panno Patel - zażartował Riley z udawaną surowością.

- Och, a ty zapewne należysz do osób, które dokładnie wiedzą, gdzie spędzą najbliższe pięć lat? - zapytała buntowniczym tonem.

Przerzuciła sobie włosy przez ramię, uniosła brwi i pochyliła się nieco, opierając łokieć na stole. Riley zapuścił szybkie spojrzenie w jej dekolt. Z trudem ukryła uśmiech.

A może jednak nie jest gejem...

- Niezupełnie - odparł. - Ale mam nadzieję, że będzie to któraś ze szkół medycznych. Dlatego muszę zdobyć stypendium albo wysokie miejsce na olimpiadzie.

- No to będziesz w kłopocie, jeśli ja też zechcę się o nie ubiegać.

- Doprawdy? Skoro jesteś takim geniuszem, może powinniśmy połączyć siły? Widziałaś listę tematów do przerobienia?

Spojrzał na swoje dłonie i zaczerwienił się lekko. Już był jej.

- No więc? Chciałabyś się wspólnie uczyć?

Tak, tak, tak!

Niedbale wzruszyła ramionami.

- Czemu nie? Tak sobie myślę, że jeśli będziesz dla mnie miły, może nawet pozwolę ci wygrać.

Uśmiechnął się szeroko.

Miał w spojrzeniu coś takiego, co sprawiało, że włoski na jej ramionach stawały dęba.

Lada chwila zaproponuje jej randkę. Czuła to po prostu.

- Sie masz, Harcerzyku!

Danny wynurzył się zza przepierzenia i klepnął Rileya w plecy.

- Ostrożnie z tą dziewczyną, ostrożnie! Bo całkiem cię zdeprawuje!

- Ha, ha - prychnęła Debbie, ku swojemu przerażeniu oblewając się rumieńcem. - Danny, nie powinieneś teraz zająć się czymś ambitnym? Krzesaniem ognia, na przykład?

- Przyszedłem po swój informator. Skończyłaś czytać?

Nie czekając na odpowiedź, chwycił broszurę i odmaszerował. Debbie odprowadziła go wściekłym wzrokiem. Danny zachowywał się czasami jak kompletny kretyn.

- Harcerzyk? - zapytała, unosząc brwi.

- Och, zyskałem ten przydomek, występując o stypendium - wyjaśnił Riley. - Sądziłem, że chłopaki wpadną na coś bardziej oryginalnego, ale chyba oczekiwałem zbyt wiele.

- Poważny błąd - przyznała. - Aż boję się pomyśleć, co przygotowali dla mnie. Debbie Bezwstydnica?

- Debbie Skalana?

Roześmiała się.

- Miss Pocałunku? Jak myślisz?

- Mistrzyni numerków? - dorzucił żartobliwie.

Zapadła cisza. Debbie zamarła.

- Co powiedziałeś?

- O Boże, przepraszam. Posunąłem się za daleko. Przepraszam.

Miała takie wrażenie, jakby ktoś zdarł z niej ubranie i postawił przed Rileyem Marksem kompletnie nagą.

- Ale przecież ja wcale...

- Debbie, strasznie mi przykro - przerwał jej, czerwieniąc się gwałtownie. - Proszę. Nie musisz się tłumaczyć.

- Skąd... to znaczy... kto ci mówił, że...?

Przełknęła z trudem. Co się z nią działo? Czemu była tak zdenerwowana? Wiedziała przecież, że jest ulubionym tematem rozmów w szkole!

Ale usłyszenie czegoś takiego z ust Rileya - Rileya! - wstrząsnęło nią do głębi.

- Debbie, proszę. Zapomnij, że cokolwiek powiedziałem. Boże, to w ogóle nie moja sprawa. Puśćmy to w niepamięć, dobrze?

- Jasne.

Chwyciła plecak i wstała. Czuła się koszmarnie. Jedyne, czego teraz pragnęła, to uciec jak najdalej - uciec od tego przenikliwego, błękitnego spojrzenia.

Uważa mnie za dziwkę.

- Debbie - złapał ją za ramię. - Nie wściekaj się. Naprawdę nie chciałem...

- Wiem. Po prostu muszę już iść. No to... to zobaczymy się na biologii i wtedy pogadamy o olimpiadzie.

Po drodze minęła rechoczących Danny’ego i jego kumpli. Z najwyższym trudem powstrzymała się od przyśpieszenia kroku i rzucenia się do wyjścia.

Ostatni z opatulonych pledem dzieciaków zapadł właśnie w sen, kiedy do ośrodka zajrzał Riley. Eva potrząsnęła głową ostrzegawczo. Ostrożnie zamknął drzwi. Puls Evy przyśpieszył jak rakieta.

Spokojnie. Nie ma powodu do ataku serca. To tylko facet. Wprawdzie dość niezwykły... wyjątkowy... jeden na milion...

- Cześć - szepnął. - Czyżby przerwa w pracy?

- Tak jakby. Nie musisz zostawać, jeśli nie chcesz.

- Och. Mam sobie pójść? - zapytał, marszcząc brwi.

- Nie!

Hayden poruszył się lekko. Eva wstrzymała oddech. Sharon podeszła po cichutku i położyła im ręce na ramionach.

- Kochani, może wyjdziecie na dziedziniec i posiedzicie razem na świeżym powietrzu? Teraz poradzę sobie bez pomocy.

Zanim Eva zdążyła zaprotestować, Sharon popchnęła ją i Rileya ku tylnemu wyjściu z sali.

Usiedli na skórzanych huśtawkach, kołysząc się w przeciwnych kierunkach, twarzami do siebie. Eva wpatrywała się we własne kolana. Zapadło niezręczne milczenie. W każdym razie takie wydawało się Evie.

- Eva, podaj mi trzy najbardziej fascynujące informacje na swój temat - ni stąd, ni zowąd odezwał się Riley. - Masz piętnaście sekund na przygotowanie odpowiedzi.

- Co takiego?! - zawołała rozbawiona.

- To cytat z mojej rozmowy rekrutacyjnej na Penn State University. Kretyństwo, nie?

- Kompletne.

- No więc?

- Co więc?

- Trzy najbardziej fascynujące informacje - przypomniał.

- Myślałam, że żartujesz - zaprotestowała, oblewając się rumieńcem.

- Bo żartowałem. Trochę. Ale naprawdę chciałbym wiedzieć.

Przyjrzała mu się bacznie. Huśtał się lekko, nie spuszczając z niej wzroku.

- No... - uchwyciła łańcuchy po obu stronach siedzenia. - Sama nie wiem. To znaczy, nie wiem, czy cokolwiek na mój temat można nazwać fascynującą informacją.

- Zero punktów, Eva - pokręcił głową. - Jesteś poetką, to raz. A słyszałaś, że Greenleaf rozpływa się z zachwytu nad twoim wypracowaniem o Hamlecie} Po prostu czci papier, na którym piszesz. Chyba się w tobie zakochał.

- Poważnie? - zapytała wstrząśnięta.

- Nie, niepoważnie. Byłoby to rażącym przekroczeniem obowiązków.

Roześmiali się oboje.

- Więc widzisz, mamy już dwie fascynujące informacje. Musisz tylko podać jedną.

Eva z udawaną zadumą spojrzała w niebo.

- W porządku. Jeszcze jedna fascynująca informacja. Więc... yyy... nie znoszę kanapek z masłem orzechowym i dżemem.

- Coś podobnego! A myślałem, że wszyscy za nimi przepadają!

- Fuj. Robi mi się niedobrze od samego zapachu. W trzeciej klasie zwymiotowałam w autobusie, bo jakiś dzieciak jadł to obrzydlistwo tuż pod moim nosem.

- Naprawdę fascynujące. Przecież kanapka z masłem orzechowym i dżemem to najlepsza kanapka na świecie.

Eva rozhuśtała się nieco wyżej.

- No, to też fascynująca informacja - stwierdziła. - Czy właśnie o tym mówiłeś podczas rozmowy rekrutacyjnej?

- Nie. Nie chciałem zaszokować komisji. Powiedziałem, że nieźle gram bluesa na gitarze, że wybieram się na kurs medyczny, ale skrycie marzę o zawodzie krytyka filmowego i że postanowiłem zaczekać z seksem do ślubu.

Wbiła pięty w ziemię, aby zatrzymać huśtawkę, i omal nie runęła głową naprzód.

- To im powiedziałeś? - zapytała z niedowierzaniem.

- Tak. Zdaje się, że wytrąciłem ich z równowagi. Przewodniczący wypił chyba pół szklanki wody, zanim znowu się odezwał. Ale nic nie szkodzi. Właściwie nie zależało mi na Penn State.

Eva wpatrywała się w swoje buty, lekko zwrócone czubkami do siebie, i starannie rozważała następne słowa.

- Mogę cię o coś zapytać? - powiedziała z wahaniem.

- Strzelaj.

- Dlaczego? To znaczy dlaczego chcesz czekać do ślubu?

- A znasz jakiś piękniejszy dar dla osoby, z którą zamierzasz spędzić resztę życia? Piękniejszy niż to, że czekałaś właśnie na nią?

Była to najwspanialsza wypowiedź, jaką Eva kiedykolwiek usłyszała.

- A ty? - zapytał.

- Co ja?

- Byłaś na zebraniu klubu, ubiegasz się o stypendium. Co myślisz o tych wszystkich sprawach z seksem?

- Nic - odparła machinalnie.

- Jak to: nic?

- Nie myślę o tych wszystkich sprawach z seksem - wyjaśniła, znowu rozkołysawszy huśtawkę. - Jest zbyt wiele innych spraw do przemyślenia.

Choćby to, ze najpierw powinnam popracować nad pierwszym pocałunkiem.

Spoglądała na drzewa, które wynurzały się i znikały przed jej oczami. I nagle poczuła się swobodna i lekka - tak lekka, że mogłaby wzlecieć nad nimi w powietrze.

Rozdział 10

EVA KRĄŻYŁA Z BIJĄCYM SERCEM W POBLIŻU BIURKA GREENLEAFA.

Musiał zdawać sobie sprawę z jej obecności. Wszyscy inni wyszli już na korytarz. Czuła się tak ostentacyjnie widoczna, jakby była szkolnym autobusem zaparkowanym pośrodku sali. A Greenleaf wciąż nie podnosił głowy, niewzruszenie przesuwając długopisem po papierze.

Odezwij się - powtarzała sobie. - Chyba nie zamierzasz sterczeć tu do wieczora?

Ale Greenleaf był od niej starszy. Był jej nauczycielem. Powinien się nad nią zmiłować. Czy naprawdę był aż takim potworem?

Czci papier, na którym piszesz - zabrzmiały jej w pamięci słowa Rileya. I gdzieś w głębi zapaliła się w niej iskierka.

- Panie profesorze?

- Eva.

Nawet na nią nie spojrzał.

- Chciałam... to znaczy... ubiegam się o stypendium Victorii Treemont i zastanawiałam się, czy... czy pan profesor nie byłby zbyt zajęty... i może zechciałby... yyy... napisać mi rekomendację?

Zerknął na nią przelotnie.

- Oczywiście, zrozumiem, jeżeli pan profesor nie zechce. To pewnie straszny kłopot, a jest mnóstwo zajęć i...

- Evo, będę zaszczycony, pisząc rekomendację dla ciebie - powiedział Greenleaf. A potem zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego: uśmiechnął się. - Przyniosłaś formularz?

Podała mu arkusik. Popatrzył na niego znad okularów.

- Zwrócę go, kiedy skończę - oznajmił.

I zabrał się znowu do pisania.

- Dziękuję - wyjąkała, nie wierząc własnemu szczęściu. - Bardzo dziękuję.

- Do zobaczenia na jutrzejszej lekcji.

- Tak jest.

Uśmiechnięta od ucha do ucha, odwróciła się i niemal wyfrunęła z klasy. Od podłogi dzieliło ją kilkanaście centymetrów bąbelkującego powietrza. Udało się! Poprosiła Greenleafa i wyraził zgodę!

Dotarła do końca korytarza, prawie podskakując z radości, skręciła i zatrzymała się jak wryta. I z hukiem opadła na ziemię. Tuż przed sobą - w odległości nie większej niż dwa metry - ujrzała Rileya i Debbie zaśmiewających się tak serdecznie, że Debbie schwyciła go za ramiona, aby nie stracić równowagi.

- Hej! - zawołała Debbie, zanim Eva zdążyła umknąć. - I jak? Odważyłaś się?

- Na co? - zapytał Riley.

- Tak - wymamrotała Eva.

Nie mogła oderwać wzroku od dłoni Debbie, spoczywających teraz na górnej połowie T - shirta z reklamą najnowszej płyty Bad Religion.

- Chyba nie odmówił, co? - zapytała Debbie.

- Nie. Zgodził się.

- Fantastycznie! Eva załatwiła sobie rekomendację u Greenleafa - Debbie wytłumaczyła Rileyowi.

- A widzisz! Mówiłem, że tak będzie! - zawołał z rozjaśnioną twarzą.

- Tak... dzięki - powiedziała Eva. - A co tu robicie?

- Och, rozmawialiśmy właśnie o moich ulubionych przedmiotach ścisłych - oznajmiła Debbie, trącając Rileya ramieniem. - Zamierzamy razem zakuwać do olimpiady.

Przestań go obmacywać. Czy przez pięć sekund nie potrafisz utrzymać rąk przy sobie?

- Wydawało mi się, że olimpiada cię nie interesuje.

- Wolę jednak mieć możliwość wyboru - wyjaśniła Debbie, mrugając porozumiewawczo.

Zaraz puszczę pawia. Prosto na jej buty. Będzie miała nauczkę.

- Powinienem już lecieć - odezwał się Riley. - Zobaczymy się później. Gratulacje, Eva. Świetna sprawa z tym Greenleafem.

Eva zaczerwieniła się gwałtownie i poczuła do siebie pogardę. Skoro ci dwoje planowali wspólną naukę, przed upływem tygodnia pierwszą randkę mieli jak w banku.

- Dzięki - powiedziała, patrząc w bok.

- Ależ on słodki - stwierdziła Debbie, gdy tylko Riley znalazł się poza zasięgiem głosu. - Nie rozumiem, czemu wcześniej tego nie dostrzegłam. Widziałaś kiedyś takie niesamowite oczy?

Wpisze go na swoją listę. Ze szczegółowym komentarzem i odpowiednią liczbą gwiazdek.

- Muszę pędzić do klasy - wymamrotała, wycofując się pośpiesznie.

Uciekała już przed wieloma ludźmi - przed chłopcami, przy których nie potrafiła wykrztusić ani słowa, przed wszelkimi osobami obdarzonymi autorytetem. Nigdy jednak nie sądziła, że będzie uciekać przed Debbie.

q - Myślisz, że pozwolą nam korzystać ze ściąg ze wzorami? - zapytał Riley. Rzucił ołówek na otwarty podręcznik fizyki i przetarł oczy. - Muszą pozwolić, nie? Kto by to wszystko spamiętał?

Siedzieli razem przy dużym, okrągłym stole w Miejskiej Bibliotece Publicznej. Mieli powtarzać tematy do olimpiady, ale Debbie potrafiła myśleć tylko o tym, że Riley jest jeszcze słodszy, kiedy czymś się niepokoi.

- Na pewno - powiedziała, z trudem powstrzymując się od wlepiania w niego wzroku.

Jakiś kwadrans wcześniej, podczas zamieszania z prędkością i przyśpieszeniem poruszających się obiektów, Riley zmierzwił sobie jasną czuprynę i włosy nadal sterczały mu nad czołem. Debbie nic o tym nie wspominała, bo bardzo jej się taki podobał: Riley Mara, szalony naukowiec.

Chociaż wyglądał niezwykle kusząco, postanowiła zapanować nad kokieterią. Nie wiedziała, co słyszał na jej temat, chciała jednak udowodnić, że jest to absolutny fałsz. Przybyła do biblioteki w swoim najbardziej przyzwoitym stroju - w dżinsach z szerokimi nogawkami i czarnej koszulce polo - i od godziny ani razu nie poprawiała fryzury ani nie oblizywała warg. Nowy rekord osobisty.

- Chyba czas na przerwę - stwierdził Riley. Przeciągnął ręką po włosach, odetchnął i rozejrzał się po cichej czytelni. - Skoczę po M&M - sy. Przynieść ci coś?

- Pójdę z tobą - oświadczyła.

I natychmiast zaczęły targać nią wątpliwości. Czy towarzyszenie Rileyowi nie wyda się natręctwem?

Co ja wyprawiam, u diabła? Odkąd to muszę się starać, żeby zrobić wrażenie na facecie? I odkąd przejmuję się tym, co ktoś o mnie myśli?

Nagle przystanęła, uświadomiwszy sobie odpowiedź. Nie przejmowała się tym, co ktoś o niej myślał. Przejmowała się tym, co myślał o niej Riley. Z jakiegoś powodu jego opinia była ważna. A w końcu przezywano go Harcerzykiem. Jeżeli szukała jego sympatii, musiała podważyć całą tę gadaninę.

Do tej pory żadne z nich nie nawiązało do dramatycznej sceny w szkolnej bibliotece. Debbie odetchnęła z ulgą: najwyraźniej Riley równie mocno pragnął zapomnieć o tamtym incydencie. Przez ostatnie kilka nocy nie mogła zasnąć, rozważając, co takiego usłyszał i czy zupełnie skompromitowała się w jego oczach.

Ale przecież nie wstydziła się swojego postępowania, poglądy Rileya nie powinny więc mieć znaczenia.

Niestety, miały.

- Jakie M&M - sy lubisz? Zwyczajne, z orzeszkami, chrupkie?

- Dla mnie zawsze zwyczajne.

Splotła ręce z tyłu, z najwyższym trudem powstrzymując się od manewrowania włosami.

- Coś podobnego! Nie wyglądasz mi na zwolenniczkę zwyczajności - stwierdził wesoło.

Aż poczerwieniała od wysiłku tłumienia ciętych odpowiedzi, które cisnęły jej się na usta.

Po co dolewać oliwy do ognia plotkarzy?

- Dzięki - mruknęła tylko.

Riley wyjął z automatu brązowe opakowanie.

- Wszystko w porządku? - zapytał, marszcząc brwi.

- Jasne.

Wytrząsnął sobie trochę M&M - sów na dłoń.

- Słuchaj, bo jeżeli chodzi o to, co wydarzyło się w bibliotece...

- Myślałam, że uznajemy to za niebyłe - przerwała mu z bijącym sercem.

Wyciągnęła stulone dłonie, aby mógł nasypać jej cukierków. W normalnej sytuacji po prostu otworzyłaby usta i czekała, aż położy jej M&M - sa na języku.

- No tak. Słusznie. Jeśli wybaczysz mi tamto kretyńskie zachowanie.

- Wybaczam - odpowiedziała z uśmiechem. Nie zanadto prowokacyjnym uśmiechem.

- Świetnie. No to mamy jeszcze godzinę, zanim trzeba będzie lecieć na turniej scrabble. Do tego czasu zamierzam zostać geniuszem fizyki.

- Staruszkowie na pewno będą zachwyceni.

Ruszyła z powrotem, starając się nie kołysać biodrami ani nie wichrzyć sobie włosów. W towarzystwie jakiegokolwiek innego faceta robiłaby to z takim zapałem, że za chwilę wokół nich zaparowałyby szyby. Ale nie w towarzystwie Rileya. Chciała, aby zapomniał o wszystkim, co o niej wygadywano. Chciała udowodnić, że nie jest jakąś rozpustnicą.

Zamierzała przekonać Rileya Marksa, że Debbie Patel jest typem dziewczyny, na jakiej mu zależ). I zamierzała przekonać samą siebie, że naprawdę jest czegoś warta - warta nawet Rileya.

Mandy obserwowała spomiędzy bibliotecznych półek, jak Debbie i Riley wracają do zarzuconego podręcznikami stołu. Miała nadzieję, że jej nie zauważą. Siedziała z tyłu, w dużym, odosobnionym fotelu pod ścianą. Przyszła wcześnie, na długo zanim przyjaciółka i jej partner od przedmiotów ścisłych pojawili się w czytelni. W normalnej sytuacji przywitałaby się z nimi od razu - ale dzisiaj wybrała bibliotekę właśnie po to, aby spędzić przedpołudnie w samotności.

Kiedy Debbie i Riley ponownie pochylili się nad książkami, zerknęła na swoje kartki - niemal puste. Planowała ułożyć przemowę wyborczą na najbliższe zebranie Klubu Dziewic. Do tej pory napisała zaledwie: Ubiegam się o stanowisko prezesa, ponieważ...

Nawet w tym cichym pomieszczeniu, kilometry od domu, który znajdował się dokładnie po drugiej stronie miasta, Mandy nie potrafiła się skoncentrować.

Źle spała tej nocy, nękana koszmarnym, uporczywym snem, w którym rodzice tonęli w wodach jeziora Huff, a ona nie mogła zrobić ani kroku, aby ich ocalić. Stała tylko i patrzyła, jak raz po raz znikają pod powierzchnią - aż do piątej nad ranem, kiedy obudziła się oblana zimnym potem, włączyła telewizor i nie pozwoliła sobie powtórnie zasnąć.

A za niecałą godzinę mam się zjawić w Domu Seniora, promienna i radosna. Cóż za wspaniała perspektywa.

Kątem oka dostrzegła jakieś poruszenie przy stole i podniosła wzrok.

Erie.

Na sam widok serce zabiło jej gwałtownie. Usłyszała wypowiedziane szeptem swoje imię. Debbie i Riley rozglądali się dokoła. Nie spostrzegli jej, lecz Erie skierował się ku tylnym regałom i wkrótce wynurzył się zza półek po prawej stronie. Wstrzymała oddech.

- Cześć, słonko.

Patrzył na nią zatroskany. Kiedy podchodził, szelest jego ortalionowej kurtki wydawał się w panującej ciszy potwornie głośny.

W pobliżu nie było krzesła, przykucnął więc przed fotelem i położył dłonie na jej kolanach. Natychmiast poczuła się spokojniejsza. Towarzystwo Erica zawsze podnosiło ją na duchu. Jak mogła o tym zapomnieć?

Powiedz mu, co się dzieje. Powiedz mu i zaraz będzie lepiej.

Może Erie potrafi wszystko naprawić.

- Twoja mama mówiła, że tu jesteś - szepnął, muskając palcami jej twarz. - Czemu do mnie nie zadzwoniłaś? Przyszlibyśmy razem.

- Naprawdę chcesz się uczyć w sobotę? - zapytała z lekkim uśmiechem.

- Nie. Naprawdę chcę w sobotę być z tobą - odparł, a jej uśmiech się rozszerzył.

- Mam wrażenie, że nie widzieliśmy się od tygodnia.

- Tak - szepnęła, wpatrując się w swoje dłonie.

Przyglądał się jej uważnie.

- Wszystko w porządku? Bo... sam nie wiem... może to zabrzmi głupio, ale czy przypadkiem mnie nie unikasz?

- Skąd! - zaprzeczyła, choć nie był daleki od prawdy. - Ciężki tydzień, nic więcej.

- No tak, ale nie oddzwoniłaś do mnie tamtego wieczoru, a przecież zawsze rozmawiamy przed snem - powiedział, przysuwając się bliżej. - Chyba nie gniewasz się za to mówienie o seksie? Bo jeśli tak, przestanę od razu.

- Nie, nie o to chodzi.

Gdyby chodziło tylko o to - gdyby to było wszystko, o czym musze myśleć, już mielibyśmy to za sobą.

Spojrzała mu w oczy. Tak bardzo go kochała. Czemu ta koszmarna historia musiała wszystko skomplikować?

- No więc o co chodzi?

Potrząsnęła głową.

- O co chodzi, Mandy? Nie jestem ślepy. Widzę, że coś się dzieje.

Miała wrażenie, że serce w niej nabrzmiewa i powoli wypełnia klatkę piersiową. Patrzyła na Erica, ledwie powstrzymując łzy. Boże, jak pragnęła mu powiedzieć. Wprost umierała z chęci wyrzucenia tego z siebie, ale kiedy otworzyła usta, natychmiast same jakby się zatrzasnęły.

- Powiedz mi - szepnął łagodnie.

Nie mogę. Nie mogę powiedzieć, bo myślę, że tato jest winny.

Nagle poczuła tak wszechogarniający smutek, że z trudem chwytała oddech. Tłumiona myśl wypłynęła na powierzchnię jasna i niezaprzeczalna. Jeżeli Mandy nie mogła powiedzieć Ericowi o tym, co się dzieje, jeżeli nie mogła mu powiedzieć, że jej ojcu postawiono zarzuty, ale nie ma powodu do niepokoju, bo to tylko głupie nieporozumienie - kierowała się jednym jedynym motywem. Podejrzewała, że zarzuty są trafne. Ojciec popełnił oszustwo. Był przestępcą.

- Mandy?

- Erie... chciałabym, żebyś teraz sobie poszedł.

- Co mówisz?

- Przysięgam, nie chodzi o ciebie. Po prostu... po prostu muszę trochę pobyć sama.

Zmienił się na twarzy. Zdjął dłonie z kolan Mandy. Wyprostował się, szeleszcząc ortalionem, i przez chwilę stał bez ruchu, spoglądając na nią jak obcy człowiek. Pragnęła powiedzieć mu coś miłego, ale nie znajdowała żadnych słów pociechy.

- Świetnie. Daj znać, kiedy będziesz miała ochotę porozmawiać - odezwał się w końcu i odszedł.

Podciągnęła nogi na siedzenie fotela i oparła czoło na kolanach, zbyt przygnębiona, aby choćby zapłakać.

Kai stała w świetlicy Domu Seniora w Ardsmore, przypatrując się, jak pani Buerkle ogrywa swoich partnerów w scrabble. Niemal natychmiast po wejściu zauważyła tę starszą panią i uznała ją za najbardziej interesującą z całego towarzystwa. Po pierwsze, pani Buerkle nosiła dżinsy i bluzę ozdobioną logo drużyny hokejowej Pittsburgh Penguins zamiast kwiecistej sukienki i wydzierganego na szydełku swetra, wyraźnie preferowanych przez koleżanki. Po drugie, miała w sobie coś znajomego, coś, z czym Kai się utożsamiała - jakby sama mogła być taką kobietą za sześćdziesiąt pięć lat.

Didżej! Ha! Potrójna premia słowna! - oznajmiła pani Buerkle, starannie wykładając płytki na planszę.

- A cóż to niby za słowo? - zaprotestował pan Consuelo, który wyglądał tak, jakby edukację muzyczną zakończył w czasach swingu.

- O ile wiem, można je znaleźć we wszystkich nowszych słownikach ortograficznych - oświadczyła pani Buerkle. - Mam rację, Kai?

- Poległ pan - powiedziała Kai z uśmieszkiem. - Chyba że zamierza pan kwestionować...

Pan Consuelo popatrzył na nie buntowniczo, a później machnął ręką.

- Nieważne. Ona i tak zawsze wygrywa.

Eva i Debbie dołączyły do nich, nadchodząc z różnych stron sali. Mandy krążyła między stolikami, nadzorując klubowiczów, jakby już zajmowała stanowisko prezesa. Ale przez całe popołudnie omijała Kai szerokim łukiem.

Muszę porozmawiać z tą dziewczyną - zdecydowała Kai - i sprawdzić, co ją tak uwiera w tyłek.

Na razie jednak bawiła się zbyt dobrze, aby zawracać sobie głowę dziwactwami przyjaciółki. Tego ranka obudziła się z myślą, że pomoc w organizowaniu turnieju scrabble wśród starych ramoli to ostatnia rzecz, na jaką kiedykolwiek miałaby ochotę. Ale turniej pozwolił jej wymówić się od zwiedzania okolicy z Andresem i rodzicami, no i zamiana okazała się więcej niż korzystna.

- Jak idzie gra? - zapytała Debbie dziarsko.

- Znakomicie, kochanie. Znakomicie - odezwała się pulchna dama nazywana przez wszystkich Babs. Do tej pory Babs uzbierała zaledwie trzydzieści cztery punkty, i to dzięki słowom w rodzaju bo, lub i tak, ale marny wynik najwyraźniej jej nie przeszkadzał. - A powiedz mi, właściwie do jakiej organizacji należycie?

Będzie ubaw - pomyślała Kai.

- To taki licealny klub - wyjaśniła Debbie. - Klub Dziewic.

Eva zarumieniła się i wbiła wzrok w podłogę.

- Co takiego? - zapytał pan Consuelo w osłupieniu.

- Klub Dziedzin? - odezwała się pani Hallstrom, czwarta z grających przy stoliku, nachylając ku Debbie ucho z aparatem słuchowym. - Coś jak szkolne kółko zainteresowań?

Kai zaśmiała się.

- Och... niezupełnie. To stowarzyszenie dziewic dumnych ze swojego dziewictwa.

- A niech mnie! - sapnął pan Consuelo, zdejmując okulary i pocierając nasadę nosa.

- Więc wszystkie jesteście dziewicami?! - zapytała pani Buerkle, akurat w chwili kiedy do stolika przywędrowała Mandy.

Dlaczego mam wrażenie, ze wpatrują się właśnie we mnie? - pomyślała Kai, czując gorąco na twarzy.

- Tak, same dziewice - odpowiedziała. - Każda z nas.

Mandy i Debbie porozumiały się wzrokiem. Dziewictwo Kai najwidoczniej budziło ich wątpliwości. Nie była tym zaskoczona: Mandy całkiem jasno wyraziła swoje podejrzenia podczas treningu siatkówki. Irytująca była tylko świadomość, że przyjaciółki rozmawiały na ten temat za jej plecami.

- I bardzo słusznie! - stwierdziła Babs. Przechyliła się ponad stolikiem i złapała Evę za nadgarstek. - Pilnuj swojego wianka, dziewczyno. Nie pozwól, aby odebrał ci go pierwszy lepszy łobuz.

Kai była pewna, że lada moment Eva osunie się na podłogę.

- A ja uważam, że to jakiś obłęd! - zawołała pani Buerkle, mierząc Kai gniewnym spojrzeniem, jakby ta zawiodła jej długoletnie zaufanie. - W dzisiejszych czasach? W waszym wieku? Dziewczyny, zaszłyście już tak daleko! Po co narzucać sobie takie ograniczenia?

Kai i Debbie popatrzyły po sobie. Dobre pytanie.

- To nie jest ograniczenie - oznajmiła Mandy, ruszając na odsiecz. - To dobrowolna decyzja. Sensowna decyzja.

- Otóż to - poświadczyła Babs, moszcząc swoją szeroką pupę na wąskim krzesełku. - Szkoda, że nie znalazłam podobnego klubu, kiedy zaczął się koło mnie kręcić ten smarkacz Richard.

- Richard? - zapytała Kai z błyskiem w oku.

- Och, niezłe było z niego ziółko - Babs potrząsnęła głową z dezaprobatą. - Udawał przyjaciela. Taki wrażliwy i troskliwy, i niby zainteresowany mną i moją rodziną, i każdym moim słowem. A potem, kiedy już dostał, na czym mu zależało, zabrał się i odszedł w siną dal. I tyle go widziałam. Mężczyźni to dranie.

- Nie zamierzam dłużej tego słuchać! - zagrzmiał pan Consuelo i poderwał się na nogi (dziwnie prędko jak na człowieka poruszającego się o lasce).

- Dziewczyny, nie zwracajcie uwagi na Babs - przemówiła pani Buerkle. - Nie wszyscy mężczyźni są tacy. Seks bywa naprawdę wspaniały. Nie powinniście zamykać się na to doświadczenie.

- Czyżby porada seksuologa? - zażartowała Kai.

- Niestety, nie - powiedziała pani Buerkle z ubolewaniem. - Gdybym wybrała ten zawód, wiecie, ile bym teraz miała forsy?

- A mój Harold - odezwała się pani Hallstrom gromko - potrafił to robić całymi godzinami!

W świetlicy zapadło nagłe milczenie.

- Oj, pora na poczęstunek! - wykrzyknęła Mandy. - Debbie, Kai! Będziemy roznosić kawę!

Schwyciła je za ramiona i pociągnęła ku zastawionemu stołowi.

Słowa Babs bezustannie krążyły Kai po głowie.

... Udawał przyjaciela... kiedy już dostał, na czym mu zależało, zabrał się i odszedł w siną dal...

Najwyraźniej sytuacja Kai wcale nie była taka wyjątkowa.

Rozdział 11

- Dzięki za podwiezienie! - zawołała Debbie, wysiadając wieczorem z samochodu Rileya.

Była zachwycona swoją samokontrolą. Przez cały dzień żadnego dotykania, żadnych aluzji, nic. Debbie Patel była naprawdę czegoś warta.

A jej brak skłonności do flirtu bynajmniej nie przeszkodził flirtować Rileyowi. Może Riley wcale nie przejmował się plotkami. Może nadal nie było wykluczone, że zechce się z nią umówić.

Wbiegła do domu i popędziła na górę. Ojciec wkroczył do pokoju tuż po niej. Podskoczyła.

- Kto cię tu przywiózł? - zapytał surowo.

- Och, to tylko Riley.

W całym tym podekscytowaniu zapomniała podać jakieś imię żeńskie. Zrozumiawszy swój błąd, czym prędzej uprzedziła ruch przeciwnika.

- Powtarzam z Rileyem tematy do olimpiady.

Twarz ojca rozjaśniła się uśmiechem. Nieczęsto widywanym.

- Och, więc jednak postanowiłaś pójść za moją radą? - zapytał, krzyżując ramiona.

Z poirytowaniem wychwyciła satysfakcję w jego głosie, ale nie pozwoliła wyprowadzić się z równowagi. Dzień był na to zbyt udany.

- Owszem, tato.

- Jestem z ciebie dumny, Deborah.

Uśmiechnęła się. Całkiem miło było słyszeć, że ojciec jest z niej dumny. Ostatnio zdarzało się to niezwykle rzadko. Ze zdziwieniem poczuła napływ serdeczności.

- A wiesz, tato - odezwała się, zaskakując samą siebie - w piątek mam mecz lacrosse. Może byś przyszedł?

- W piątek? Tak. Powinienem zdążyć. Dawno już zamierzałem się przekonać, jaki z ciebie gracz.

- No to wpadnij! Zaczynamy o piątej, na boisku za szkołą.

- Dobrze. Bardzo się na to cieszę.

Po wyjściu ojca rzuciła się na tapczan i sięgnęła po aparat telefoniczny. Wystukała numer poczty głosowej i nacisnęła klawisz odsłuchiwania.

- Cześć, mała, tu Danny. Gdzie moja cotygodniowa porcja Debbie? Jeżeli jesteś wolna, moglibyśmy dzisiaj wypróbować materac wodny moich starych...

Na ogół lubiła takie wiadomości, ale tym razem ogarnęło ją jakieś trudne do określenia uczucie. Skasowała wiadomość, nie odsłuchawszy jej do końca, i odłożyła telefon. Nie rozmawiała z Dannym od jego zeszłotygodniowych rechotów z kumplami w bibliotece i nie zamierzała zaczynać z nim rozmów dzisiejszego wieczoru.

Jeżeli liczyła na powodzenie u Rileya, musiała wystrzegać się typów w rodzaju Danny’ego Browna.

Ale co on o mnie wygadywał? - pomyślała, niezdolna już ignorować tego pytania. - Co naopowiadał ludziom na mój temat?

- Nieważne - stwierdziła głośno.

Tato wybierał się na jej piątkowy mecz lacrosse, a tego popołudnia cały klub, łącznie z nią i Rileyem, bawił się doskonale podczas pracy społecznej. Świat nie kończył się na Dannym Brownie i jego rozdętym ego.

Szarpnięciem otworzyła szufladę i wyciągnęła brulion w oprawie z czarnego aksamitu. Relacje ze spotkań z Dannym zajmowały tu kilka kartek. Chwyciła czerwoną kredkę i u dołu ostatniej poświęconej mu strony nagryzmoliła wielkimi literami: Nigdy więcej nie będę zadawać się z Dannym Brownem. Podkreśliła napis trzykrotnie, wrzuciła brulion z powrotem do szuflady i zatrzasnęła ją zdecydowanym ruchem.

Wstała i sięgnęła po torbę z książkami. Zbliżał się comiesięczny test z matematyki. Wiedziała, że powinna przejrzeć notatki, ale na samą myśl o ponownym ślęczeniu nad równaniami straciła kolejną porcję dobrego humoru. Miała też do napisania ten nieszczęsny esej dla komisji stypendialnej, tyle że absolutnie nie była teraz w nastroju do udowadniania swojej czystości. Nie ze słowami Danny’ego wciąż brzmiącymi w jej uszach.

Zerknęła na maszynę do szycia i na skrawek ojcowskiego sherwani wystający z szuflady z bielizną.

Odstawiła torbę, usiadła przy maszynie i wyjęła jedwabisty materiał. Szycie zawsze pozwalało jej zapomnieć o całym świecie, a teraz nadeszła właściwa chwila, aby o nim zapomnieć.

- Podsumowując - powiedziała Mandy, uśmiechając się z wysiłkiem do piętnastu wyraźnie znudzonych twarzy przed sobą - uważam, że mam mnóstwo dobrych pomysłów, wiem, że mam mnóstwo energii...

Kłamstwa, kłamstwa...

... i jeżeli wybierzecie mnie na prezesa Klubu Dziewic, dołożę wszelkich starań, abyście byli ze mnie dumni. Dziękuję.

... przynajmniej jest już po wszystkim.

Rozległy się uprzejme brawa. Mandy klapnęła na krzesło obok Evy, kompletnie wyczerpana. Przez cały dzień szykowała się do tego przemówienia, a teraz, kiedy je wygłosiła, miała jedynie ochotę zemdleć.

Eva posłała jej krzepiący uśmiech. Równocześnie Kai podniosła się i wyszła na środek sali. Mandy oparła się wygodniej i próbowała stłumić poirytowanie. Chciała wydawać się pełna spokoju, pogody, pewności siebie. Niestety, cechy te - kiedyś tak dla niej naturalne - coraz częściej ją zawodziły.

- Powiem krótko a dosadnie - mówiła Kai. - W tym klubie nie chodzi o pilnowanie dziewictwa. Chodzi o dokonywanie wyborów - wyborów dobrych dla nas, wyborów, które ukształtują nasze życie i nas samych. Chodzi o pokazanie ludziom, że istnieją sprawy, w które warto wierzyć, w które my wierzymy.

Mandy poczuła w sercu nieprzyjemne drgnienie lęku. Poruszyła się na krześle. Zobaczyła, że Debbie, wyraźnie pod wrażeniem, spogląda porozumiewawczo na Rileya. Melissa Bonny potakiwała z aprobatą. Eva wpatrywała się w Kai jak zauroczona.

Klubowicze nagrodzili Kai burzą oklasków - znacznie bardziej entuzjastycznych niż te po wcześniejszym wystąpieniu.

Mandy wbiła wzrok w linoleum na podłodze, mrugając szybko, aby powstrzymać napływające łzy.

Kai nie mogła usiedzieć ze zdenerwowania. Yukio leżał już w łóżeczku, rodzice wybierali się na cotygodniową kolację we dwoje, a Andres kręcił się po kuchni, przygotowując sobie chyba siódmą z kolei wieczorną przekąskę. Kai ze strachem oczekiwała momentu, kiedy za mamą i tatą zamkną się drzwi. Pierwszy samotny wieczór z Andresem. Możliwości były nieskończone.

Jedną z nich było niezręczne milczenie, drugą - przyjacielska rozmowa o przeszłości: obie w równym stopniu odstręczające. Kai jednak ani myślała chronić się w swoim pokoju jak smarkula. To był jej dom. Zamierzała tkwić na tyłku przed telewizorem i oglądać powtórkę Przyjaciół. I niech no ktoś spróbuje jej przeszkodzić.

- Dobranoc, Kai - powiedziała matka. Uniosła włosy i ojciec narzucił jej kurtkę na ramiona. - Sprawuj się dobrze.

- Czyli jak zawsze - mruknęła.

Rodzice uśmiechnęli się kpiąco i wyszli.

- Chcesz czegoś z kuchni? - zawołał Andres.

- Nie!

W dwie sekundy później wkroczył do pokoju, niosąc ogromniastą kanapkę, miskę chipsów i opakowanie czekoladowych herbatników. Kai chwyciła pilota i zwiększyła głośność do niemal ogłuszającego poziomu. Andres usiadł obok, wybierając sobie miejsce o dobre kilkadziesiąt centymetrów bliższe Kai niż to, które zajmował poprzednio.

Zleź mi z pleców razem z tą kretyńską kromką!

- Na wszelki wypadek przyniosłem ci ciasteczka - oznajmił uśmiechnięty, machając paczką herbatników. - To twoje ulubione, prawda?

- Dzięki.

Złapała opakowanie i rzuciła je niedbale na stolik.

- Zrobiłem coś złego?

- Czemu jesteś dla mnie taki milusi? - warknęła.

Zirytowała się swoim obronnym tonem, ale nic nie mogła poradzić. Po spotkaniu z Babs otworzyły się w niej stare rany i wydawały się boleśnie świeże.

- Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.

- A to dopiero! - zawołała. I prychnęła dla lepszego efektu.

- Nie rozumiem, bonita. Gniewasz się o tamten wieczór przy rozkładaniu łóżka? Przykro mi, jeśli wyprowadziłem cię z równowagi. Już więcej cię nie dotknę.

Milczała, gotując się ze złości. Chciała wykrzyczeć mu w twarz tyle oskarżeń, że nawet nie potrafiła ich uporządkować. Noga zaczęła podskakiwać jej gwałtownie.

- No, chyba że sama sobie tego zażyczysz...

Musnął jej ramię koniuszkami palców. Poderwała się z kanapy, huknąwszy go łokciem w nos.

- Kpisz sobie?!

- Co? - zapytał skonsternowany. - Czego ty właściwie chcesz?

- Chcę, żebyś się ode mnie odczepił!

- Dlaczego, Kai? Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Przeżyliśmy razem coś szczególnego. Powinniśmy to docenić.

Zaśmiała się szyderczo.

- Co za bzdury. Nie mogę uwierzyć, że kiedyś w ogóle cię lubiłam!

Andres najwyraźniej nie przejął się tym oświadczeniem. Oparł się wygodnie i spojrzał na nią, zadzierając podbródek. Kiedyś pociągała ją ta pewność siebie. Teraz doprowadzała ją do szału.

- O ile sobie przypominam, Kai, nie skończyło się na lubieniu.

- Doprawdy? - zapytała, splatając ramiona i czując gorąco na policzkach.

- O ile sobie przypominam, kochałaś się ze mną.

- Tak? A o ile ja sobie przypominam, później nie raczyłeś mi nawet odpisać!

Zamrugała. Chyba nie wymówiła tych słów? Chyba nie wymówiła słów, których obiecała sobie nigdy nie wymawiać?! Co było nie tak z jej aparatem głosowym?

- Kai, chciałem odpisać. Naprawdę. Ale mieszkaliśmy na dwóch różnych kontynentach. Po co się oszukiwać? Nic by z tego nie wyszło.

- Wiem - mruknęła, usiłując zachować twarz. - Nieważne.

- Przeciwnie, ważne.

Podniósł się i stanął obok niej.

- Wtedy nic by nie wyszło, ale to nie znaczy, że teraz nie można trochę się zabawić. No, chodź, siadaj koło mnie.

Poklepał najbliższy fotel.

- Andres, idź do diabła - wycedziła.

- No, co jest z tobą? - zapytał, wreszcie okazując poirytowanie.

Spojrzała na niego z furią.

- Zabieraj się stąd.

- Co?

- To mój dom. Chcę oglądać telewizję i nie życzę sobie, abyś był ze mną w jednym pokoju.

Przez chwilę patrzył w oszołomieniu.

- Kai, proszę. Nie bądźmy wrogami.

Jego słowa zabrzmiały tak szczerze, że poczuła ukłucie w sercu. Ale nie pozwoliła sobie na słabość. Potrzebowała zwycięstwa, choćby najdrobniejszego. W końcu Andres wziął miskę z chipsami i powlókł się do swojej tymczasowej sypialni.

Usiadła na kanapie, kipiąc gniewem. Nie mogła uwierzyć, że Andres potrafi do tego stopnia zaleźć jej za skórę. O nie, nie będzie żałowała przeszłości. Dużo się z niej nauczyła. I nie zamierzała patrzeć wstecz.

Czemu musiał się tu zjawić i wciągać ją z powrotem w tamte emocje, w tamte doznania, które tak starała się zostawić za sobą?

W porządku, skoncentruj się na czymś innym. Nie daj się sprowokować.

Złapała za telefon i wystukała numer Mandy. Nie mogła w tej chwili dojść do porządku z uczuciami wobec Andresa, ale mogła przynajmniej naprawić relacje z przyjaciółką. Chciała odzyskać kontrolę nad którąkolwiek z dziedzin swojego życia.

Mandy wyraźnie miała kłopoty z podniesieniem słuchawki.

- Halo?

Płakała. Kai poczuła ściskanie w sercu.

- Mandy? Co się dzieje?

- Kai, chyba odezwę się później - wymamrotała Mandy przez łzy.

- Czekaj! Co jest? Wszystko w porządku?

- Nie. Nie bardzo.

I połączenie zostało przerwane.

Kai odłożyła słuchawkę, a potem wcisnęła klawisz powtórnego wybierania numeru. Złapała pilota i ściszyła telewizor, ale linia była zajęta. Spróbowała więc dodzwonić się na komórkę.

- Cześć! Mówi Mandy. Uwaga na sygnał!

Odchyliła się na oparcie, odetchnęła głęboko i usiłowała zebrać myśli. Było jasne, że Mandy nie chce rozmawiać o swoich kłopotach, czymkolwiek były. Kai nie zamierzała jednak rezygnować. Osoba, na której naprawdę jej zależało, przeżywała coś niedobrego - coś, co wykraczało poza sprawę nieszczęsnej prezesury klubu. Bez względu na okazywaną jej ostatnio niechęć Kai musiała spróbować pomóc.

Podniosła słuchawkę i wystukała numer.

- Halo? Tu dom mody Debbie Patel!

- Deb - powiedziała stanowczo - trzeba działać.

Rozdział 12

Mandy siedziała z głową wspartą na dłoni, przesuwając makaron plastikowym widelcem po talerzu. Jak zwykle podczas przerwy na lunch, w bufecie panowała wrzawa. Tyle że teraz wszystko brzmiało tak nonsensownie.

- Zadzwoniłam do niego, a on odpowiedział mi e - mailem. Czy to się liczy...?

- Wybierasz się dzisiaj na imprezę u Devona? Chciałabym pójść, ale przypuszczam, że będzie tam mój były...

- Od rana paraduje w tej koszmarnej kurtce. Widziałaś? Jezu! Co ona sobie wyobraża?...

- Słuchaj, spójrz na moje włosy. Nie wiem, czy wieczorem nie nałożyłam za dużo odżywki...

Ach, gdyby jej problemy mogły być znowu tak nieskomplikowane.

- Mandy? - usłyszała nieśmiały głos Evy.

Odłożyła widelec, podniosła wzrok i odczekała chwilę, aż osłabną zawroty głowy.

- Co?

Eva spojrzała na Kai siedzącą po drugiej stronie stolika, a Kai spojrzała na Debbie. Serce Mandy załomotało niespokojnie. Chyba nie kolejne złe wieści?

- Co? - powtórzyła.

- Mandy, martwimy się o ciebie - odezwała się Debbie cicho.

Mandy zamrugała, czując się tak, jakby właśnie stanęła w pełnym świetle reflektorów. Akurat tego najmniej teraz potrzebowała.

- Ale o co chodzi? - zapytała z udawaną nonszalancją.

- Marnie wyglądasz. I prawie nic nie jesz - powiedziała Debbie, zerknąwszy na jej spaghetti. - Kai mówi, że wczoraj wieczorem płakałaś, kiedy zadzwoniła...

Mandy popatrzyła posępnie na Kai, która nie miała nawet tyle przyzwoitości, aby spuścić oczy.

- No i wszyscy zauważyli, że ostatnio gorzej idzie ci na boisku - dodała Kai.

Mandy nagle zakipiała gniewem.

- Och, wielkie dzięki - warknęła. - Miło słyszeć, że wszyscy zauważyli. Więc co, zamierzacie udzielić mi paru wskazówek?

Eva zbladła, jakby ją uderzono, i Mandy zirytowała się jeszcze bardziej. Co, do cholery? Nie można trochę się wyładować, żeby wszyscy naokoło od razu nie doznali szoku? Miała już dość roli wcielonej doskonałości!

- Nie o to mi chodziło - odparła Kai, potrząsając głową.

Zupełnie jakby Mandy była czteroletnim dzieckiem.

- Po prostu chcemy się dowiedzieć, czy wszystko u ciebie w porządku - wtrąciła Eva łagodnie. - Powiedz, jeśli coś jest nie tak.

- Czy to przez Erica? - zapytała Debbie.

- A co? Martwisz się? Byłabyś zachwycona, gdybyśmy z sobą zerwali!

- Mandy, co się z tobą dzieje? Co ty wygadujesz? To zupełnie do ciebie nie podobne.

- Może nie lubię, kiedy wszyscy zmawiają się przeciwko mnie! - krzyknęła, czując dławienie w gardle. - I co to w ogóle znaczy? Co mianowicie jest do mnie podobne?

- Nie to - powiedziała Kai wpatrzona w swój talerz.

- Ach, oczywiście! Nie to. Bo nieskazitelna Mandy Walters nigdy nie mówi nic niemiłego. Nigdy nie mówi, jak naprawdę się czuje.

Eva poruszyła się nerwowo na krześle.

Mandy zaczynała ściągać na siebie uwagę.

- Mandy...

- No to mam dla was wiadomość - oznajmiła Mandy, wstając. - Właśnie tak czuję się naprawdę.

Złapała plecak i niemal biegiem ruszyła do bocznego wyjścia. Serce łomotało jej tak szybko, że przez chwilę zastanawiała się nad wystukaniem numeru pogotowia. Nie była pewna, dokąd się wybiera, i niejasno zdawała sobie sprawę, że włóczenie się po terenie szkoły w trakcie lekcji grozi poważnymi konsekwencjami. Ale nie dbała o to w najmniejszym stopniu.

Jak dziewczyny mogły tak się na nią zasadzić? Nie miały pojęcia, co dzieje się w jej życiu!

- Mandy!

Nie zwolniła, słysząc wołanie Erica. Nie chciała z nim rozmawiać. Nie chciała rozmawiać z nikim.

- Mandy, zaczekaj!

Podbiegł, ujął ją za ramiona i zajrzał jej głęboko w oczy. Nagle wybuchnęła płaczem. Ledwo chwytała oddech. Ledwo panowała nad myślami.

Przytulił ją i łagodnie gładził po włosach, kiedy łkała rozdzierająco - prosto w jego koszulę.

- Już... nie... mogę... nie mogę... Zostawcie... mnie... w spokoju...

Ale mówiąc to, kurczowo obejmowała go rękami.

- Nigdzie się nie wybieram i nie zamierzam cię zostawiać - powiedział Erie miękko. Pocałował ją w czoło i dławienie w gardle zmniejszyło się odrobinę. - Wszystko będzie w porządku. Cokolwiek to jest, będzie w porządku.

Pociągnęła nosem, zacisnęła powieki i próbowała uwierzyć w jego słowa.

Na liście osobistych męczarni Evy Farrell następowały rewolucyjne zmiany. Po raz pierwszy od lat o czołową pozycję rywalizowały dwie nowe tortury: oczekiwanie na rozmowę kwalifikacyjną i nieudana próba pomocy przyjaciółce.

Oczywiście, w sali konferencyjnej, przed stołem komisji stypendialnej, na pierwsze miejsce wysunie się najświeższy konkurent: odbywanie rozmowy kwalifikacyjnej.

- Dobrze się czujesz? - zapytał Riley, zaglądając jej w twarz.

- Nie.

Im mniej wypowiadała sylab, tym lepiej. Siedziała na brzeżku kanapy wyprostowana jak struna, kołysząc się nieznacznie w przód i w tył i wciskając spocone dłonie w materiał spódnicy. Nie przestawała myśleć o ucieczce Mandy z bufetu. A kiedy usiłowała pomyśleć o czymś innym, natychmiast oczyma duszy widziała siebie wchodzącą do sali konferencyjnej i wymiotującą na członków komisji.

W najbliższej przyszłości groził jej atak paniki. Nie miała co do tego wątpliwości.

- Chyba powinnaś trochę pooddychać - powiedział z troską Riley.

- Myślisz, że nie próbuję?

I wtedy nastąpiło coś niewiarygodnego.

Riley położył dłoń na jej plecach i zaczął rysować kręgi.

O ile to możliwe, zesztywniała jeszcze bardziej.

- Wdech... wydech... wdech... wydech... - powtarzał Riley cichym, uspokajającym głosem.

Zaryzykowała ukradkowe spojrzenie. Przypatrywał jej się bacznie spod zmarszczonych brwi. Zastosowała się do jego wskazówek, powoli wdychając i wydychając powietrze, i stopniowo poczuła lekkie rozluźnienie mięśni. Tętno opadło z poziomu zagrażającego życiu do poziomu ledwie niepokojącego. Przesunęła się odrobinę w tył na winylowej kanapie.

- Widzisz? Będzie dobrze - powiedział, odsuwając rękę.

Miał na sobie marynarkę i krawat. Wyglądał jak młody bankier. Nigdy dotąd nie wyobrażała go sobie w oficjalnym stroju. Otwierały się przed nią całkiem nowe obszary marzeń.

Oczywiście, fantazjowanie nie przebiegało już tak gładko: Debbie pojawiała się, nieproszona, za każdym razem, kiedy Riley nachylał się nad Evą, aby złożyć na jej wargach pierwszy pocałunek. I zanim Eva zdążyła wyłączyć wyobraźnię, Debbie chwytała Rileya i pakowała mu język prosto do gardła.

Zerknęła na Rileya. Czy uważał Debbie za atrakcyjną? Może już ją pocałował? Czy naprawdę powtarzali razem tematy do olimpiady? A może raczej spędzali czas na zajęciach, którymi Debbie zazwyczaj wypełniała godziny „wspólnej nauki”?

Boże, jak bardzo pragnęła to wiedzieć. I nigdy nie ośmieli się zapytać.

- Spróbujmy porozmawiać o czymś innym - zaproponował Riley. - Wybierasz się dzisiaj do Devona?

- Raczej nie. A ty?

- Tak, chyba wypadnę. Przyda się trochę odprężenia. Tobie też by dobrze zrobiło.

Eva znowu straciła oddech.

Czyżby Riley prosił ją o przyjście na imprezę?

Akurat.

W tym momencie otworzyły się drzwi sali konferencyjnej i stanęła w nich Liana Hull z tajemniczym, pełnym zadowolenia uśmieszkiem na ustach. Puls Evy przyśpieszył zdecydowanie.

- W porządku, teraz twoja kolej - powiedział Riley, przesuwając się do przodu na kanapie. Opierał stopy płasko na podłodze i kolana sterczały mu zabawnie: nogi miał długie, a kanapa była niska. - Posłuchaj: za chwilę wejdziesz tam i skopiesz parę tyłków.

- Nie liczyłabym na to - mruknęła posępnie.

- Czemu? Może nie zdajesz sobie sprawy, ale jesteś murowaną kandydatką do stypendium.

- Nonsens - żachnęła się, czerwieniejąc.

- Ależ skąd. Słyszałem wczoraj, jak Becca Rabinowitz mówi Melissie Bonny, że jesteś nie do pobicia. Elise West, Jennifer Shaloff i Christina Sfekas też to słyszały i wszystkie przyznały jej rację.

- Naprawdę? - zapytała, prostując się odrobinę. - Wszystkie?

- Wszystkie. I całkowicie się z nimi zgadzam. Zastanów się: od lat działasz w domu młodzieży, masz świetne stopnie, regularnie publikujesz wiersze w magazynie literackim - wyliczał na palcach - i załatwiłaś sobie rekomendację u Greenleafa. A odmówił trzem osobom, które poprosiły go o to samo.

- Poważnie?

- Poważnie. Byłem jedną z tych osób. Oświadczył, że obiecał już napisać rekomendację dla ciebie i popieranie kogoś innego byłoby hipokryzją - Riley z zabawnym grymasem potrząsnął głową. - Nadęty bufon.

- Okropnie mi przykro. Nie miałam pojęcia, że...

- Daj spokój! Chcę tylko powiedzieć, że nie powinnaś się denerwować. Nie masz powodu. Stypendium jest już prawie twoje.

Uśmiechnęła się.

- Dzięki.

- Eva Farrell? - zawołała profesor Davis, wychylając się zza drzwi sali konferencyjnej.

Serce Evy załomotało, ale bardziej umiarkowanie niż kilka minut wcześniej.

W zasadzie była nastrojona nawet... można rzec... bojowo?

- Pamiętaj, co mówiłem - szepnął Riley, przysuwając się zachwycająco blisko. - Wejdź tam i porządnie skop im tyłki.

Skinęła głową, wstała i zdecydowanym ruchem poprawiła na sobie bury sweter. Profesor Davis z uśmiechem przepuściła ją na progu.

W komisji stypendialnej zasiadało pięć osób: Labella (która mrugnęła porozumiewawczo, kiedy Eva zajmowała samotne krzesło pośrodku sali), Simon, profesor Davis, wicedyrektor Stravinski i profesor Russo. Eva po raz pierwszy ucieszyła się na widok swojej doradczyni zawodowej. Pozostali członkowie komisji budzili w niej zupełny popłoch.

- Witamy, Evo - odezwał się Stravinski. - Jak tam, wygodnie? Chcielibyśmy, aby ta rozmowa przebiegła w miarę bezboleśnie.

- W miarę bezboleśnie. Ach. To brzmi zachęcająco. Za stołem rozległy się śmiechy. Rozbawiła komisję. Nie do wiary. Ja!

- Pierwsze pytanie jest dosyć ogólne - oznajmił Simon. - Jak sądzisz, dlaczego powinniśmy przyznać ci stypendium Victorii Treemont?

Zaczerpnęła oddechu, wspomniała na słowa Rileya i wypowiedziała pierwszą myśl, jaka przyszła jej do głowy - posunięcie niezwykle ryzykowne, na które nigdy dotąd się nie odważyła:

- Poprosiłam profesora Greenleafa o rekomendację, co oznacza, że ze względu na stypendium zdobyłam się na wyczyn prawdziwie bohaterski. Myślę, że to dowodzi mojego zaangażowania.

Czy to rzeczywiście mój głos?

Znowu śmiechy.

Ku swojemu zaskoczeniu Eva poczuła się swobodniej. Patrząc na Labellę zarumienioną z dumy, obawiała się tylko, że lada chwila jej doradczyni zawodowa zaintonuje pieśń triumfalną.

- Ale mówiąc poważnie...

Odpowiedź na pytanie Simona już kształtowała jej się w myślach. Naprawdę dobra odpowiedź.

Poradzę sobie. Autentycznie sobie poradzę!

Debbie próbowała powstrzymać się od ciągłego rzucania spojrzeń na trybuny. Próbowała skupić się na grze. Bez powodzenia. Choć rozum wyraźnie podpowiadał, że ojciec już nie przyjdzie, oczy bezustannie przesuwały się po tłumie widzów, szukając znajomej twarzy. Do końca meczu pozostały jeszcze trzy minuty. Dostrzegła Kai. Dostrzegła Evę. Nie dostrzegła Mandy, która unikała jej od czasu awantury w bufecie. I - niespodzianka! - nie dostrzegła też ojca.

- Patel! Co wyprawiasz? - krzyknęła z ławki trenerka profesor Grenier. - Rusz się wreszcie!

Debbie mocniej ujęła rakietę, utkwiła wzrok w piłce i pobiegła. I nagle nie widziała już nikogo poza dwiema zawodniczkami przeciwnej drużyny, które zbliżały się do bramki. Przyśpieszyła kroku, czując dudnienie w skroniach, odgadując następne posunięcia rywalek. Jedna z nich zamierzyła się do podania - i Debbie znalazła się we właściwym miejscu i czasie. Przechwyciła piłkę w powietrzu, odwróciła się i pognała jak wicher.

Pędziła z niewiarygodną szybkością, omijając obrońców, jakby walczyła o życie.

Tuż przed bramką wyhamowała, pozbywając się ostatniej przeciwniczki. Wzięła szeroki rozmach i posłała piłkę w górny róg. Tłum na trybunach oszalał; koleżanki z drużyny biegły ku niej, krzycząc z radości. Zapewniła im zwycięstwo.

Dołączyła do Kai i Evy z nieco wymuszonym uśmiechem. Kai uściskała ją serdecznie.

- Niesamowite! W życiu czegoś takiego nie widziałam!

- Dzięki - mruknęła Debbie, ocierając czoło. - Mandy nie przyszła, co?

- Nie - powiedziała Eva smutno.

- Chyba nie pała teraz do nas sympatią - stwierdziła Kai. - Dziewczyny, nie chcecie czegoś przegryźć? Pogadałybyśmy o tym, co jeszcze można zrobić.

Debbie wiedziała, że to bezcelowe, ale pragnęła jak najszybciej wrócić do domu i sprawdzić, czy ojciec nie zostawił dla niej wiadomości. Kiedy parę dni temu obiecywał przyjść na dzisiejszy mecz, kiedy mówił, że od dawna planował zobaczyć ją w grze, pomyślała, że może znowu dojdą do porozumienia - może znajdą wspólny temat niezwiązany z przedmiotami ścisłymi. Jeszcze nie chciała rezygnować z tej nadziei.

- Nie mogę - powiedziała do Kai, odwracając się ku swojej drużynie, która powoli zbierała się wokół trenerki w oczekiwaniu na podsumowanie meczu. - Ale zobaczymy się dzisiaj u Devona.

Devon Randall urządzał wieczorem imprezę po ważnych rozgrywkach futbolu. Wybierali się do niego wszyscy znajomi Debbie. W tym, jak przypuszczała, Riley. Od pojednania z ojcem mogły dzielić ją mile, ale - czuła to wyraźnie - była już bliziuteńko nakłonienia Rileya do pierwszego kroku.

Wystarczy parę subtelnych sygnałów i Harcerzyk będzie należał do niej. Tego wieczoru.

Chyba jedynie pocałunek Rileya Marksa mógłby teraz poprawić jej humor.

Rozdział 13

- Dziękuję, że przyszłaś - powiedziała Eva, nerwowo obserwując Kai, która atakowała jej szafę z zawziętością diabła tasmańskiego.

- Nie ma sprawy. I tak już przebierałam nogami, żeby tylko wyrwać się z domu - stwierdziła Kai, rzucając na tapczan kłąb splątanych bluzek.

Eva wyciągała je kolejno ze sterty i rozprostowywała starannie.

- Andres nadal siedzi ci na plecach?

- Tak jakby - mruknęła Kai. Podeszła do lustra, przykładając do siebie różowy T - shirt, i z namysłem przyjrzała się swojemu odbiciu. - Dziwię się, że nie zatelefonowałaś do Mandy albo Deb.

- Obie pędzą na imprezę prosto z meczu - wyjaśniła Eva, przycupnąwszy na skraju łóżka. - Ale wreszcie udało mi się porozmawiać z Mandy. Przykro jej z powodu tamtej awantury w bufecie.

- Powiedziała ci, na czym polega problem?

- Nie. Nie doszłyśmy do tego. Musiała jeszcze jechać po Erica.

- Aha.

Kai przekopała stertę ubrań na tapczanie, wydobyła z niej stare, sprane dżinsy i wepchnęła je Evie do rąk razem z różowym podkoszulkiem.

- To i to - zawyrokowała.

- Na pewno? Nie nosiłam tych spodni od moich fatalnych eksperymentów z haiku.

- Zaufaj mi. Po prostu je włóż - powiedziała Kai z uśmiechem.

Eva pomaszerowała do łazienki i wciągnęła na siebie T - shirt. Była przekonana, że dżinsy nie będą dobrze leżały, jednak ich pasek, który dawniej sterczał jej komicznie wokół talii, przepięknie ułożył się teraz na biodrach. Spojrzała na swoje odbicie w łazienkowym lustrze. Całkiem nieźle. Oprócz tego kawałka gołego ciała pomiędzy dżinsami a podkoszulkiem.

- Nie mogę tak się pokazać - oznajmiła, wracając do sypialni z rękami zaciśniętymi na brzuchu.

Kai przewróciła oczami i rozpostarła jej ramiona jak parę skrzydeł.

- Wyglądasz świetnie. A o to właśnie chodzi, tak? - powiedziała i popatrzyła na Evę badawczo. - Powiesz mi wreszcie, dla kogo te starania?

Eva zaczerwieniła się i zerknęła do lustra. Faktycznie, nie wyglądała najgorzej. Biały haft wokół wycięcia T - shirtu sprawiał dość sympatyczne wrażenie. Niestety, nie przyciągał uwagi na tyle, aby fragment obnażonej skóry nad paskiem stał się niewidoczny. Czy naprawdę miała przez cały wieczór paradować z pępkiem na wierzchu?

- W porządku. Ale zastrzegam sobie prawo do dodatkowego okrycia - powiedziała, porywając z tapczanu czarny sweter.

- Proszę uprzejmie. I nie myśl, że nie widziałam, jak wymigujesz się od odpowiedzi.

- Oczywiście. Jeszcze raz dzięki.

- Od czego są przyjaciele? - powiedziała Kai, chwytając torbę i kluczyki. - Idziemy?

Eva z bijącym sercem rozejrzała się po pokoju. Nigdy dotąd nie szykowała się na imprezę. I nie mogła udawać, że dzisiaj nie ma szczególnego powodu. Chciała, aby zauważył ją Riley Marx. Po raz pierwszy w życiu chciała zostać zauważona.

- Idziemy.

Zamknęła za sobą drzwi sypialni. I wtedy zadzwonił telefon. Spojrzała na aparat wiszący na ścianie w kuchni. Nie podnoś słuchawki - przemknęła jej przez głowę buntownicza myśl. - Wiesz, że to nie będzie nic dobrego.

- Odbierzesz? - zapytała Kai z dłonią na klamce.

Eva przełknęła ślinę i powlokła się do kuchni zrezygnowana. Bez najmniejszego zdziwienia rozpoznała po drugiej stronie głos matki.

- Eva, samochód zupełnie się rozkraczył. Utknęłam przy stacji benzynowej na Sheridan Road. Może namówisz kogoś ze znajomych i przyjedziecie po mnie razem?

Sheridan Road. Oczywiście. Jedyna ulica odległa przynajmniej o milę od jakiegokolwiek przystanku autobusowego. Eva zerknęła na Kai i westchnęła głęboko.

- Dobrze, mamo. Będziemy za dwadzieścia minut.

Jutro przyjdzie tu parę osób. Zabiorą trochę rzeczy, ale nie chcę, obyś się martwiła. Nie ma powodu do obaw...

W piątkowy wieczór Mandy stała w kuchni Devona, trzymając szklankę wody w jednej ręce, a drugą przyciskając do brzucha, i wpatrywała się w kwiatowy deseń na płytkach podłogowych. Ojciec zagadnął ją tuż przed wyjściem na mecz i jego słowa nieustannie krążyły teraz w jej pamięci, podczas gdy wokół szalała zabawa.

Zabiorą trochę rzeczy... Nie ma powodu do obaw...

Nie ma powodu do obaw?

Nie pojmowała, jak zaczął się ten koszmar. I czym się zakończy. Czy dojdzie do procesu? Stracą dom? Czy tato wyląduje w więzieniu? A mama? Czy będą musieli utrzymywać się z zasiłku? Przeprowadzą się do dziadków? Ojciec nadal nie wyjaśnił jej niczego. Oboje z matką byli zbyt zajęci udawaniem, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zajęci stwarzaniem pozorów wobec reszty świata.

Podobnie jak Mandy.

Wiedziała, że wkrótce będzie musiała wytłumaczyć się przed Erikiem. Unikała go od tamtego wybuchu w trakcie lunchu. Ale nie była jeszcze gotowa. Najpierw musiała przetrwać jutrzejszy dzień.

* * *

- Przestań poprawiać ten T - shirt. Wygląda doskonale.

Kai otworzyła drzwi domu Devona. Trawnik na podjeździe zalała fala dudniącej muzyki.

Obie z Evą właśnie odwiozły panią Farrell do mieszkania, tracąc całą godzinę zabawy.

A jeżeli Riley znudził się i wyszedł?

Od przedpołudniowej rozmowy o imprezie wyobraźnia Evy wyreżyserowała kilka nowych scen: Riley i Eva dostrzegają się wzajemnie z przeciwległych krańców zatłoczonego pokoju, Riley widzi Evę w olśniewającym stroju wieczorowym, kieruje się prosto do niej i mówi, jak bardzo jest piękna.

Nie była to historia oryginalna, owszem, ale wystarczyła, aby przyprawić Evę o zawrót głowy.

Naturalnie, znalazłszy się na imprezie, Eva uświadomiła sobie natychmiast, że nie znosi tłoku, ma spore wątpliwości co do swojego olśniewającego stroju, a wobec tylu przemyślnie ufryzowanych dziewczyn czuje się jak kompletny wypłosz.

Niech to szlag.

W tym momencie Mitch Mascarenhas wyskoczył zza uchylonych drzwi, uciekając przed gromadą kumpli, którzy ścigali go w jakichś złowrogich zamiarach, zderzył się z Evą i z impetem wepchnął ją na Kai.

- Ostrożnie, ostrożnie - powiedziała Kai kpiąco, pomagając Evie odzyskać równowagę. - Musisz złapać właściwy rytm!

Eva uśmiechnęła się, ale wewnątrz dygotała ze strachu. Co też strzeliło jej do głowy?! Przecież nigdy nie chadzała na imprezy. Nie zajmowała się flirtem. Nie stroiła się dla facetów. A już zwłaszcza nie robiła tego po godzinie spędzonej na użeraniu się z przerośniętym mechanikiem samochodowym i wysłuchiwaniu utyskiwań matki na zdzierstwa w warsztatach naprawczych. Teraz Kai dokładnie znała ich kiepską sytuację finansową, a Eva była przekonana, że roztacza wokół siebie woń benzyny, i do reszty straciła pewność siebie, jaką jeszcze odczuwała, stojąc przed lustrem w sypialni.

- Skoczę po coś do picia - powiedziała Kai.

Zanim Eva zdążyła uwiesić się jej na ramieniu i zażądać, aby nie odstępowała jej na krok, przyjaciółka zniknęła w tłumie, manewrując z ogromną wprawą wśród rozbawionych gości.

Podróżowanie po świecie jest jednak kształcące - pomyślała smętnie Eva.

Kiedy następny przechodzień omal nie zrzucił jej ze stopni prowadzących do salonu, przywarła plecami do ściany i stamtąd obserwowała ponuro, jak Melissa i Scot podrygują do rytmu, obłapiając się, jakby uczestniczyli w castingu do pornosa, a połowa drużyny futbolistów w przeciwległym kącie urządza sobie zawody w piciu duszkiem. Nigdzie nie widziała Rileya. Nabierała coraz większej pewności, że jednak się rozminęli, kiedy nagle usłyszała, jak ktoś wykrzykuje jego imię.

- Te, Riley! Tak jest! Spraw się ładnie, Harcerzyku!

Rozejrzała się wśród tłumu i spostrzegła wołającego. Roześmiany Chris Chin gapił się na schody, po których Riley Mara wspinał się za jakąś dziewczyną. Nie, nie za jakąś dziewczyną. Wspinał się po schodach za Debbie Patel.

- No i diabli wzięli stypendium za dziewictwo - zawołał któryś z przygłupów otaczających Chrisa, wywołując zbiorowy rechot.

Debbie i Riley szli dalej - albo nie słyszeli zaczepek, albo postanowili je zignorować - lecz Eva miała przeczucie, że słowa Chrisa i jego kumpla będą długo rozbrzmiewały jej w uszach.

Riley i Debbie. Debbie i Riley. Riley i Debbie. Na górze. Razem.

Naciągnęła sweter na różowy podkoszulek i objęła się ciasno ramionami. Żałowała, że nie jest wystarczająco tępa, aby nie pojmować zamiarów Debbie i Rileya. Po co w ogóle tu przyszła? Czy w jej życiu brakowało dramatycznych doświadczeń młodości? Czyż już wcześniej nie było widać - z odległości paru mil! - co się szykuje między tą dwójką? Czy to wprost nie biło w oczy?

Usiadła na stopniu i westchnęła. Czuła się koszmarnie. Z jakichś względów wierzyła, że coś dla Rileya znaczy. Ze ich rozmowa na huśtawkach, wsparcie, jakie okazał jej przed salą konferencyjną, a nawet ich wariacka wojna na farbki miały na niego taki sam wpływ jak na nią. Najwyraźniej się pomyliła.

Może jednak była tępa.

Rozdział 14

Debbie oparła się o framugę drzwi. Piętro było wyludnione - i dobrze: nikt nie mógł obserwować jej przygotowań. Strząsnęła sobie włosy na ramię, oblizała wargi i wygięła się lekko w tył. Serce biło jej mocno, ale nie czuła zdenerwowania. To była jej chwila.

Spotykała się z Rileyem od tygodnia, a jeszcze nie zrobiła decydującego kroku. Była z siebie dumna - tym bardziej że nadarzyło się sporo okazji do działania: w bibliotece, w samochodzie, po zebraniu Klubu Dziewic, kiedy wyszli we dwoje na prawie opustoszały parking. Tak, zachowywała się z wzorową powściągliwością. Zasłużyła na nagrodę.

I nie wątpiła, że Riley myśli o tym samym. Był dla niej tak sympatyczny, spędzał z nią mnóstwo czasu. Zresztą nie ruszyłby za nią na piętro, gdyby nie miał ochoty.

Tylko nie zapomnij, że to Harcerzyk - powtarzała sobie. - Należy postępować delikatnie.

Otworzyły się drzwi łazienki i Riley wyszedł na korytarz. Spojrzał na Debbie i uśmiechnął się.

- Nie musiałaś na mnie czekać.

Stropiła się odrobinę. Oczywiście, że musiała na niego czekać. Chyba nie przypuszczał, że towarzyszyła mu tylko po to, aby wskazać drogę do łazienki. A może...?

- Pomyślałam, że moglibyśmy spędzić tu parę minut - powiedziała, przechylając głowę ku pustej sypialni za plecami. Proponując, ale nie natrętnie.

Aluzja, Riley. Rozumiesz? Aluzja!

- Dlaczego? - zapytał zdziwiony. - Przecież wszyscy są na dole.

- No tak - odparła z nieco wymuszonym chichotem. - Ale tu jest o wiele spokojniej, nie sądzisz?

- Pewnie, ale jesteśmy na imprezie. Spokój jest potrzebny w domu, kiedy idziemy spać.

Szturchnął ją lekko w ramię. Poczuła okropne gorąco na policzkach. Próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jej tylko grymas.

- Chodź, Debbie. Wracajmy na parter.

Ruszyła za nim po stopniach. Musiała chwycić za balustradę, aby powstrzymać drżenie rąk. Czy to możliwe, że Riley nie rozpoznał wysyłanych przez nią sygnałów? Czy raczej dawał jej do zrozumienia - pośrednio, lecz dobitnie - że w ogóle nie jest nią zainteresowany?

Miała wrażenie, że wewnątrz uszło z niej całe powietrze.

Kai niemal osłupiała na widok Mandy, która zmierzała w jej kierunku, lawirując pomiędzy tańczącymi. Początkowo myślała, że przyjaciółka chce rozmawiać z Evą, która kuliła się obok na kanapie, w swetrze zapiętym pod szyję. Mandy jednak usiadła po drugiej stronie, przycisnęła ręce do brzucha i westchnęła.

- Nie możecie mnie znieść, co? - zapytała, patrząc przed siebie.

- Co takiego? Skąd!

- To świetnie. Bo... byłam wtedy strasznie zmęczona i... niepotrzebnie tak wybuchłam. Przepraszam.

- Nie ma sprawy - zapewniła ją Kai. - Nie chciałyśmy cię atakować. Po prostu... martwiłyśmy się o ciebie.

- No... jak już mówiłam - mruknęła Mandy, spoglądając na Evę, która uniosła dłoń na znak potwierdzenia - ostatnio nie sypiam najlepiej. Trochę mnie to wykańcza.

- Nie ma sprawy - powtórzyła Kai.

Zamierzała wydobyć z Mandy więcej informacji - przekonać się, czy zdoła dotrzeć do źródła problemu - kiedy spojrzała przypadkiem w stronę drzwi frontowych i zamarła.

Niemożliwe.

A jednak.

Podczas gdy Eva tłumaczyła nieporadnie, że wszystkim zdarzają się gorsze dni, Kai koncentrowała się tylko na jednym. Na jednym błyskającym zębami w szerokim uśmiechu. Na Andresie.

Stał sobie pod ścianą, pociągał piwo z plastikowego kubka i śmiał się do Abby Alessi, stosując tę sztuczkę z ustami, która - jak uważał - upodobniała go do Antonio Banderasa.

Kai nie wierzyła własnym oczom.

- Ten cholerny gnojek.

- Kto taki? - zapytały równocześnie Mandy i Eva.

Powiodły wzrokiem za jej spojrzeniem i już nie musiała odpowiadać. Andres zdecydowanie wyróżniał się swoimi hiszpańskimi, lśniącymi włosami i jedwabną koszulą wciśniętą w wyblakłe dżinsy.

- Boże. Czy to...?

- A owszem, owszem.

- Cholera. Ale przystojniak - stwierdziła Mandy, wywołując lekki skurcz w żołądku Kai. - Przyprowadziłaś go?

- Skąd. Nawet mu nie mówiłam, że tu będę.

- No to jak cię odnalazł? - zapytała Eva nerwowo.

- Zaraz się tego dowiem.

Kai poderwała się z kanapy i przemaszerowała przez pokój. Tłum rozstępował się przed nią jak Morze Czerwone.

Bonita! - zawołał Andres, wyciągając do niej wolną rękę.

- Próbujesz mnie śledzić? - warknęła.

- Nie bądź śmieszna - prychnęła Abby, odrzucając w tył długie, jasne włosy. - Andres jest tutaj ze mną.

Uśmiechnął się przepraszająco. Kai przeszyła Abby morderczym spojrzeniem. Chwyciła Andresa za przegub ręki i brutalnie szarpnęła go ku drzwiom. Piwo chlapnęło nad brzegiem kubka, Andres protestował, ale nie zwracała na to najmniejszej uwagi.

Czy już nie było miejsca, gdzie mogłaby uwolnić się od tego faceta?

Kiedy minęło pięć minut, a Kai nadal nie wracała, Mandy zaczęła się zastanawiać. Owszem, ostatnio bywała przewrażliwioną, ale w tej historii z Andresem coś wydawało się zdecydowanie nie w porządku. Kai unikała wszelkich rozmów o swoim hiszpańskim znajomym, a ilekroć ktoś - zazwyczaj Debbie - poruszał ten temat, zajmowała pozycję obronną i w ogóle zachowywała się dziwacznie.

Kai zawsze sprawiała wrażenie osoby nieulękłej. Od ich pierwszego spotkania podczas wakacyjnych treningów siatkówki, kiedy Kai z zawziętością ćwiczyła ścięcia w sali gimnastycznej, Mandy podziwiała jej wewnętrzny ogień i trochę jej go zazdrościła. Jednak ów europejski przybysz najwyraźniej niepokoił jej przyjaciółkę. A skoro ktoś potrafił zaniepokoić Kai...

Mandy sama stawała się niespokojna.

- Pójdę sprawdzić, co się z nimi dzieje - oznajmiła, podrywając się z kanapy.

- Popilnuję ci miejsca - powiedziała Eva.

Mandy prześliznęła się wzdłuż ścian, szukając najkrótszej drogi przez coraz bardziej zatłoczony salon. Ostrożnie otworzyła drzwi frontowe i wyjrzała na zewnątrz. Ani śladu Kai i Andresa.

Kraniec trawnika przed domem ginął w ciemnościach, dalej majaczyły zaparkowane byle jak samochody. Przez chwilę nadsłuchiwała uważnie. W końcu usłyszała głosy dobiegające skądś po lewej. Gniewne głosy.

Z bijącym sercem pośpieszyła do najbliższego narożnika.

Nie miała wpływu na spór rodziców, ale tu sytuacja była inna. Musiała sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Może przynajmniej teraz będzie w stanie pomóc.

Zbliżając się do bocznej ściany i nisko opadającego dachu, zaczynała rozróżniać poszczególne słowa.

- ... siedzieć i całymi dniami patrzeć w sufit, bo obawiasz się pokazać mnie swoim znajomym - mówił głos z wyraźnie hiszpańskim akcentem.

- Wracaj do domu - stanowczo zabrzmiał głos Kai.

- Czego się boisz? Boisz się, że opowiem, co nas łączy? Tak się tego wstydzisz? O to chodzi? To przecież tylko seks, bonita? Z czego tu robić wielki problem?

Mandy miała wrażenie, że znienacka wyszarpnięto jej trawnik spod nóg. Przycisnęła dłoń do szorstkiego gontu. Czy to możliwe? Andres i Kai uprawiali seks? Czy właśnie dlatego Kai tak bardzo się zdenerwowała podczas treningu, kiedy Mandy próbowała z nią porozmawiać?

Boże święty. Okłamała nas wszystkie. Wtedy, w Domu Seniora, popatrzyła na Evę, Debbie i na mnie i powiedziała: „Same dziewice. Każda z nas „!

Niewiarygodne: tu daje do zrozumienia, że przejmuje się problemami Mandy, jakby ogromnie zależało jej na przyjaciółce, a równocześnie kłamie w żywe oczy! Gorzej - rywalizuje o stypendium, do którego nie ma najmniejszego prawa!

Na samą myśl o tym Mandy zawrzała gniewem.

Usłyszała kroki i uprzytomniła sobie, że Kai i Andres umilkli. Zawróciła pospiesznie.

Sądziła, że będą z Kai bliskimi przyjaciółkami, że nawet już nimi są, ale im więcej dowiadywała się o nowej koleżance, tym wyraźniej czuła, jak bardzo się różnią. Ona sama nigdy nie okłamałaby przyjaciółek.

Tyle że je okłamałaś.

Nie, to całkiem coś innego - powiedziała sobie. Kłamała wyłącznie po to, aby chronić rodzinę. Kai natomiast kłamała dla własnej ochrony, a w dodatku krzywdziła innych, ubiegając się o stypendium, na które nie zasługiwała, i prezesurę klubu, do której nie miała uprawnień.

- Chcesz wracać? - zapytała Evę, wyszarpując swoją kurtkę ze sterty ubrań na podłodze.

Eva niemal sfrunęła z kanapy.

- Tak. Proszę!

Mandy gwałtownym ruchem otworzyła drzwi prowadzące do garażu.

- Nie powinnyśmy powiadomić Kai, że idziemy? - zapytała Eva niespokojnie.

- Jest już duża - odparła Mandy lodowatym tonem. - Doskonale poradzi sobie sama.

Rozdział 15

Panowało ciężkie milczenie.

Debbie wpatrywała się gniewnie w tył ojcowskiej głowy. Właśnie zajeżdżali przed dom. Zanim ojciec wyłączył silnik, wyskoczyła z tylnego siedzenia i z rozmachem zatrzasnęła za sobą drzwiczki.

Nie odzywała się do rodziców przez całe przedpołudnie. Milczała przy śniadaniu, milczała w drodze do jadłodajni. W świątyni czym prędzej poszła uporządkować spiżarnię, aby spędzić parę godzin w odosobnieniu, z dala od wszelkich istot ludzkich. Przez całe przedpołudnie czekała na przeprosiny od ojca - na przyznanie, że nie obejrzał jej meczu i jest mu z tego powodu przykro. Nie doczekała się.

Wpadła do domu i ruszyła po schodach. Nie dotarła daleko: ojciec wkroczył do środka tuż za nią.

- Deborah, natychmiast do mnie - powiedział swoim najbardziej przerażającym tonem.

Matka przemknęła za jego plecami prosto do kuchni - na terytorium neutralne.

- Żądam, abyś wytłumaczyła swoje zachowanie - wycedził ojciec. - Od rana okazywałaś całkowity brak szacunku wobec mnie i matki.

- I co? A ty okazujesz brak szacunku wobec mnie!

Wyglądał, jakby uderzyła go w twarz. Oczy niemal wyszły mu z orbit.

- Jestem twoim ojcem i zabraniam ci odzywać się do mnie w ten sposób!

Głęboko zaczerpnęła powietrza. Powoli wypuściła je z płuc.

- Dlaczego nie przyszedłeś na mój mecz?

Spojrzał w górę, jakby kompletnie znudzony tym pytaniem, choć zadała mu je po raz pierwszy.

- Miałem pracę do wykonania, Deborah. Praca jest ważniejsza od sportu.

Chciałeś powiedzieć: jest ważniejsza ode mnie - pomyślała bliska łez. Nie mogła ścierpieć, że porusza ją to tak głęboko. Przecież znała tę śpiewkę, słuchała jej od lat: musiał zapewnić utrzymanie rodzinie, był to jego obowiązek jako ojca. Powtarzał jej to bezustannie.

- Jasne - burknęła. - Nie ma sprawy.

- A teraz idź do swojego pokoju i zabierz się do nauki. Masz mnóstwo do zrobienia.

Nauka. Najwyraźniej to było jej obowiązkiem jako córki.

- Jasne - powiedziała ponownie, tym razem przez zaciśnięte zęby.

Zanim dotarła na piętro, gotowała się ze złości. Stanąwszy na progu, zobaczyła skraj ojcowskiego sherwani zwisający z szuflady i do reszty straciła panowanie. Chwyciła lśniący materiał, nad którym ślęczała tyle godzin, zwinęła go w kłębek i wepchnęła na dno kosza na papiery. Złapała stos podręczników i z furią cisnęła je w to samo miejsce. Właśnie rozglądała się wokoło, szukając następnych obiektów do zniszczenia, kiedy jej wzrok padł na telefon.

Eva.

Prędko wystukała numer. Eva zawsze wysłuchiwała jej pretensji wobec ojca i doskonale wiedziała, co powiedzieć, aby poprawić jej nastrój.

Po drugiej stronie odebrano dopiero po czterech sygnałach.

- Halo?

- Och... dzień dobry - powiedziała zaskoczona, słysząc głos pani Farrell: matka Evy rzadko bywała w domu. - Mówi Debbie Patel.

- Cześć, Debbie.

- Jest Eva?

- Nie. Wyszła, niestety. Chyba ma zajęcia w domu młodzieży.

Debbie westchnęła, rozczarowana.

- Rozumiem. Proszę jej przekazać, że dzwoniłam, dobrze?

- Oczywiście. Przekażę.

Nagle usłyszała sygnał czekającej rozmowy telefonicznej.

- Dziękuję - mruknęła i pośpiesznie wcisnęła klawisz. - Halo?

- Cześć, Deb, mówi Riley.

Na dźwięk jego głosu błyskawicznie wyparowała z niej cała złość. I wróciły wstydliwe wspomnienia poprzedniego wieczoru.

- Wybieram się do biblioteki na krótką sesję matematyczną. Nie chciałabyś się przyłączyć?

Uśmiechnięta zerknęła na porysowane okładki podręczników wystające znad krawędzi kosza. - Jasne. Oczekuj mnie za kwadrans.

- Więc czemu muszę okłamywać twoją najlepszą przyjaciółkę? - zapytała pani Farrell.

Odłożyła słuchawkę i skrzyżowała ramiona na różowym frotte.

Ilekroć otrzymywała dzień urlopu, większość przedpołudnia spędzała w piżamie i szlafroku, ciesząc się wolnością od szpitalnych woni i szorstkiego, białego uniformu.

- Po prostu... jakoś nie mam teraz ochoty na rozmowę - powiedziała Eva wpatrzona w otwarty tomik poezji.

I nie zamierzam wysłuchiwać relacji z wczorajszych rozgrywek Debbie - Riley.

Jej wyobraźnia i tak pracowała niestrudzenie. Znakomicie obywała się bez konkretnych szczegółów. I bez rozentuzjazmowanego głosu Debbie wymieniającej owe szczegóły.

- Wszystko dobrze, Eva? - zapytała matka, siadając obok na kanapie. - Chciałabyś pogadać?

- Raczej nie.

- No to może skoczymy na jakiś film? Do popołudnia bilety są po obniżonych cenach.

Evę ogarnęło poczucie winy. Mama niezwykle rzadko wydawała pieniądze na rozrywkę. Musiała naprawdę się niepokoić. Eva jednak wiedziała, że tego dnia kino nie sprawi jej najmniejszej przyjemności.

- Dziękuję, ale wolałabym zostać w domu.

Spoglądała na strony zadrukowane słowami, które nic dla niej nie znaczyły, chociaż przeczytała je ze dwadzieścia razy.

- Daj mi znać, jeśli zmienisz zdanie - powiedziała matka, zakładając jej za ucho kosmyk włosów. Był za krótki i po chwili wysunął się znowu, łaskocząc w policzek. - Idę pod prysznic.

- Aha.

Kiedy matka zniknęła za drzwiami, Eva z rozmachem zamknęła książkę. Wszystko na darmo, dopóki nie pozbędzie się wspomnienia Debbie i Rileya wchodzących razem na piętro.

Niestety, poza lobotomią nie widziała żadnej metody osiągnięcia tego celu.

Rzeczywistość przechodziła najbardziej ponure wyobrażenia.

Mandy siedziała z kolanami podciągniętymi pod brodę pośrodku świeżo pościelonego łóżka, przysłuchując się, jak pół tuzina urzędników przetrząsa jej dom. Któryś z nich, starszy mężczyzna o życzliwym spojrzeniu, polecił wcześniej, aby nie przejmowała się nimi i tylko pozostawiła drzwi pokoju otwarte.

Nie przejmować się. Jasne. Co za problem.

Podskoczyła, usłyszawszy gwałtowne pukanie w szybę.

Erie.

Zerwała się z tapczanu i pobiegła otworzyć okno. Wgramolił się do środka, zziajany i spocony po wspinaniu się po kratownicy na murze. Poprzednia próba takiej wspinaczki skończyła się dla niego skręceniem nogi w kostce.

- Erie! Co tu robisz? - zapytała z ulgą i przestrachem równocześnie.

- Przyszedłem porozmawiać, a tu jakiś facet na dole kazał mi natychmiast opuścić teren - powiedział, patrząc na nią w oszołomieniu. - Co się dzieje, u diabła?

Zerknęła szybko na korytarz. Głosy, które przez całe przedpołudnie dochodziły z parteru, rozbrzmiewały teraz jakby bliżej. Miała serdecznie dosyć. Obcy ludzie zaanektowali dom, jej chłopak musiał szukać do niej drogi przez okno. Wszystko to przypominało jakiś idiotyczny film w telewizji. Było całkowicie nierealne.

- Mandy, proszę. Dostaję już kompletnego świra. Musisz mi powiedzieć, co się dzieje.

- Dobrze. Tylko nie tutaj.

Chwyciła go za łokieć i pociągnęła do garderoby. Włączyła światło i ostrożnie zamknęła drzwi.

- No więc... jest taka sprawa... - zaczęła, nerwowo nadsłuchując odgłosów z zewnątrz.

Skrzyżował ręce na piersi i czekał. Wciąż zwlekała.

Nie powinna tego robić. Nie powinna nikomu wyjaśniać położenia rodziny. Ale co miała powiedzieć? Erie wszedł w sam środek rewizji. Nie mogła przecież twierdzić, że to przygotowania do przeprowadzki!

Powiedz mu prawdę. Powiedz mu!

- Mój ojciec jest podejrzewany o oszustwa podatkowe - wymamrotała, zacisnąwszy powieki.

- Co takiego?!

- Ciii!

- Przepraszam - szepnął, uginając kolana, aby zrównać się z nią wzrostem. - Ale co takiego?

I wtedy Mandy wybuchnęła potokiem słów. Zupełnie nie mogła go powstrzymać.

- Już dobrze, dobrze, jestem przy tobie - powtarzał Erie, przytulając ją mocno, dopóki łkanie nie przerodziło się w łzy ulgi. - Jestem przy tobie.

Były to trzy najpiękniejsze słowa na świecie.

Erie był przy niej. Miała wrażenie, że trucizna, która powoli wgryzała się w jej wnętrzności, wyparowała z niej w jednej chwili.

Już dobrze. Nie jestem sama.

- Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej?

- Nie mogłam - szepnęła, odsuwając się trochę, prosto w wieszaki pełne ubrań. - Było mi strasznie wstyd. Bo jak powiedzieć swojemu chłopakowi, że ojciec jest przestępcą?

- Mandy, przecież wiesz, że możesz mówić mi o wszystkim - ujął ją za ręce i zajrzał jej w oczy. - Nie zamierzam cię osądzać z powodu czegoś, co twój ojciec być może zrobił. W ogóle nie zamierzam cię osądzać. Kocham cię.

- Ja też ciebie kocham.

- Ale musisz mieć do mnie zaufanie.

Popatrzyła na niego i wszystko wydało się zupełnie proste. Oczywiście, że ufa Ericowi. Zawsze mu ufała. Nie musiała zmagać się z tym w samotności - Wiem. Ufam ci.

Znacznie pogodniejsza niż ostatnio, otworzyła drzwi garderoby i pociągnęła Erica do pokoju. Usiedli obok siebie na tapczanie i włączyli jakiś głupkowaty program w telewizji. Przytuliła się do Erica. Objął ją mocno ramionami. Nie dbała o to, czy nakryją ich rodzice. Nie dbała o urzędników skarbówki. Po raz pierwszy od wielu dni czuła się bezpieczna. I za nic nie zamierzała z tego rezygnować.

Rozdział 16

Nie istniało nic poza jej oddechem, szumem wiatru w uszach, jesiennym powiewem, który łączył się z potem, aby chłodzić rozgrzaną skórę. Kiedy Kai zatrzymała się przed domem, była całkowicie zdecydowana. Wiedziała, co ma zrobić.

Najwyższa pora podyktować warunki.

Przez kilka minut rozciągała mięśnie na trawniku, po czym pomaszerowała do kuchni, gdzie zastała Andresa bez koszuli, z czasopismem sportowym i paczką czekoladowych chrupek. Promienie słońca wpadające przez okno podkreślały jego śniadą cerę. Kai po raz tysięczny przeklęła bogów, którzy stworzyli go tak cholernie przystojnym.

Samo spoglądanie na niego przypominało jej straszliwe błędy, jakie popełniła: zaufanie mu, dopuszczenie go na tyle blisko, aby mógł rozwalić jej serce na kawałki. Błędy, których nie powtórzy.

- Cześć - powiedziała.

Chciała wydać się życzliwa i opanowana. Rozpoczynanie od awantury nie miało sensu.

- Cześć - odparł dokładnie tym samym tonem.

Otworzyła lodówkę i przyglądała się jej zawartości. Nie chciała patrzeć na Andresa: ryzykowałaby, że zahaczy wzrokiem o jego obnażony tors, a wtedy wszystko byłoby stracone. Na pewno zauważyłby jej spojrzenie i wykorzystał je przeciwko niej. A ich rozmowa miała rozstrzygnąć, kto zyska przewagę.

- Musimy pomówić.

Wyjęła butelkę soku i pociągnęła łyk, dyskretnie obserwując Andresa. Nawet nie mrugnął.

- Pomówić o czym? - zapytał i władował sobie do ust kopiastą łyżkę chrupek.

- O wczorajszym wieczorze.

Podeszła do blatu, który oddzielał ją od kuchennego stołu.

- To nie może się powtórzyć.

- Co nie może się powtórzyć? - zapytał, nadal nie odrywając wzroku od artykułu.

- Wiesz, o czym myślę. Nie możesz tak po prostu... przychodzić sobie na imprezę.

Zamachała w powietrzu wolną ręką.

- A w ogóle skąd się tam wziąłeś?

- Byłem w wypożyczalni wideo. Słyszałem, jak kilkoro ludzi rozmawia o imprezie, odezwałem się do nich i zaprosili mnie - oznajmił nonszalancko.

- No to następnym razem nie przyjmuj zaproszenia.

- Nie ma sprawy.

Odwrócił stronę i zapatrzył się w zdjęcie pod wielkim nagłówkiem, marszcząc brwi, jakby roztrząsał poważny problem matematyczny.

- W końcu nie przyjechałem tu po to, aby zadawać się z niedojrzałymi dziewczynkami.

- Ja jestem niedojrzała? - warknęła wściekle. - To ty wpakowałeś się do nas, myśląc, że natychmiast rzucę ci się na szyję!

Wreszcie na nią spojrzał. Jego oczy miały jakiś twardy wyraz - wyraz, którego nigdy wcześniej u niego nie widziała. Znała jego zadziorne spojrzenie, spojrzenie bezczelne, żartobliwe, namiętne. Ale nie takie: twarde i zimne.

- Właściwie mogłem sobie darować - powiedział powoli. - O ile pamiętam, wcale nie byłaś taka dobra.

Poczuła, że cała kurczy się w środku, jakby oblano jej wnętrzności lodowatą wodą.

Niemożliwe. Nie powiedział tego. Nie mógł tego powiedzieć w żadnym razie.

Zacisnęła dłoń na butelce. Oczyma duszy ujrzała, jak rąbie nią Andresa prosto w łeb.

Na jego szczęście zadzwonił telefon.

Podniosła słuchawkę.

Zamorduje go. Zamorduje go we śnie. A przynajmniej zgoli mu te cholerne, lśniące kłaki.

- Halo? - warknęła.

- Och... Kai?

- A kto mówi? - zapytała, wypadając z kuchni.

Byle znaleźć się jak najdalej od tego typa.

- Tu Erie Travers.

- Och... cześć.

Erie nie telefonował do niej nigdy przedtem. Dziwne, że w ogóle znał jej numer.

W jej głowie zabrzmiał sygnał ostrzegawczy. Mandy.

- Wszystko w porządku?

- Tak, najzupełniej - odpowiedział pogodnie.

Rozluźniła się i przystanęła ze słuchawką na trawniku przed domem.

- Dzwonię w sprawie urodzin Mandy...

q - Myślę, że nie ma potrzeby przysięgać dożywotniego dziewictwa - oznajmiła Melissa w poniedziałkowe popołudnie. - Chodzi nam o osobistą decyzję, tak? No więc niektórzy zechcą czekać do czasu, kiedy się zakochają, niektórzy do osiągnięcia pewnego wieku. Przecież należenie do klubu nie oznacza, że rezygnujemy z wolnej woli!

- Słusznie. Uważam, że kodeks powinien nas zobowiązywać do podejmowania rozsądnych, zdrowych wyborów - zawtórowała Liana.

- Ale to nie jest Klub Rozsądnych, Zdrowych Wyborów - burknęła Debbie. - Po co nazywać go Klubem Dziewic, jeżeli kodeks zupełnie pomija dziewictwo?

Liana obrzuciła Debbie nieprzychylnym spojrzeniem.

- A ty co w ogóle tutaj robisz?

W sali rozległy się pomruki i nerwowe szepty. Kai wetknęła sobie palce do ust i zagwizdała dla przywrócenia spokoju. Zerknęła na Mandy, oczekując wsparcia, ale przyjaciółka patrzyła przed siebie nieruchomym wzrokiem. Siedziała tak od pięciu minut, odkąd profesor Kopeć - bezstronna obserwatorka - opuściła salę, aby przeliczyć głosy oddane na kandydatki do prezesury. Klubowicze próbowali właśnie przedyskutować swój kodeks honorowy. Do tej pory zdążyli tylko się pokłócić.

- Zgadzam się z Debbie. Jeżeli ktoś nie zamierza zobowiązać się do zachowania dziewictwa, chyba nie powinien wstępować do naszego klubu - powiedziała Kai, ignorując nieprzyjemne uczucie w żołądku.

Debbie uśmiechnęła się z triumfem.

Mandy wydała głośne westchnienie, które trochę przypominało prychnięcie.

- No więc co? Mamy pozostać dziewicami - do kiedy? Do ślubu? - zapytała Becca Rabinowitz z grymasem powątpiewania.

- A dlaczego nie? - odezwał się Riley, wywołując tu i ówdzie chichoty.

- Powiedzmy, do ukończenia liceum - zaproponowała Kai.

- Regulamin nie może dotyczyć absolwentów, no nie? Przyjmijmy, że pozostajemy dziewicami do opuszczenia szkoły - tak długo, jak długo będziemy należeć do klubu.

Melissa i Liana wymieniły spojrzenia.

- To dość rozsądne - stwierdziła Liana.

Melissa sposępniała i zaczęła bazgrać coś w swoim notesie.

Oho - pomyślała Kai. - Czyżbyśmy były w takiej samej sytuacji?

Może Melissa też kłamała na temat swojego dziewictwa i usiłowała znaleźć dla siebie jakąś furtkę?

- Czekaj no - powiedziała Marni, zwracając się do Rileya.

- To ty chcesz wstrzymać się z seksem aż do ślubu?

- I owszem.

- A jeśli totalnie się w kimś zakochasz? - zapytała Melissa.

- Jeśli totalnie się zakocham, to - mam nadzieję - ożenię się z tą osobą.

- No, no - mruknęła Liana pod nosem. - Trzeba sporo samozaparcia.

- A ty jak długo zamierzasz czekać? - zapytała ją Debbie.

- W zasadzie nie powinno cię to obchodzić, ale przypuszczam, że jeśli w kimś się zakocham i będę naprawdę mu ufała, to będzie to właściwy moment.

- Niekoniecznie - odezwała się Kai bez zastanowienia i zobaczyła utkwione w sobie kilkanaście par oczu. - No co?

Często tak się dzieje. Człowiek myśli, że kogoś dobrze zna, ufa mu i w ogóle, i wszystko wygląda właściwie, a potem tamten ktoś okazuje się oszustem, który przez cały czas udawał.

- Czemu tak mówisz? - zapytała Mandy, nagle ożywiona. - Sądzisz, że faceci są gotowi na wszystko, byle zaciągnąć nas do łóżka?

- Nie Riley - bąknęła Eva i oblała się rumieńcem.

- Dziękuję - powiedział Riley.

- Dobrze, ale czy Riley jest jedynym wyjątkiem od reguły? Tak uważasz, Kai?

- Nie. Oczywiście, że nie - odparła Kai, zaskoczona agresywnym tonem Mandy. - Nie mówię przecież o tobie i Ericu...

Znowu rozległy się chichoty. Mandy poczerwieniała.

- No to o kim mówisz?

- O nikim szczególnym! Po prostu... - przerwała, aby uporządkować myśli. - W porządku, niech będzie. Weźmy ciebie i Erica jako przykład.

Mandy skrzyżowała ramiona i osunęła się niżej na krześle. Na jej twarzy coraz wyraźniej występowały plamy.

- Tylko jako przykład! - zawołała Kai. - Jesteśmy wszyscy w liceum. Nie wiadomo, czy resztę życia spędzimy w towarzystwie osób, z którymi jesteśmy teraz. Nie można wykluczyć, że któregoś dnia rozstaniesz się z Erikiem, i jeśli zdecydujecie się na seks, rozstanie będzie o wiele trudniejsze. Więc czemu się przed tym nie zabezpieczyć?

Zapadło pełne namysłu milczenie. Mandy uporczywie wpatrywała się w ławkę. Kai zrozumiała, że popełniła błąd. Ale Mandy zaatakowała ją gwałtownie, a w takich sytuacjach Kai zwykle mówiła pierwsze, co przyszło jej do głowy.

- Wiesz, nad czym się zastanawiam? - odezwała się Mandy, przerywając ciszę.

Kilka osób wzdrygnęło się z zaskoczenia. - Jak to jest, że tak doskonale znasz się na tych sprawach?

W tym momencie otworzyły się drzwi.

- Mam wyniki głosowania! - oznajmiła profesor Kopeć, wybawiając Kai z opresji.

Mandy obserwowała profesor Kopeć, czując niespokojne kołatanie pod mostkiem. Publiczna dyskusja nad jej związkiem z Erikiem, gniew na Kai, wybory prezesa klubu - wszystko to sprawiało, że była kompletnie roztrzęsiona. Odetchnęła głęboko. Nie mogła pozbyć się myśli, że coś jest nie w porządku z jej sercem. Już wcześniej bywała zmartwiona i zdenerwowana, ale takich objawów nie miała nigdy. A jeśli naprawdę była chora? Następna katastrofa w jej życiu?

- Hej, niech zwycięży najlepsza - szepnęła Kai pojednawczym tonem.

Patrzyła wyczekująco, Mandy skinęła więc głową i uśmiechnęła się blado. Ale słowa Kai rozdrażniły ją jeszcze bardziej. Kai była nadmiernie pewna siebie. Jakby już wiedziała, że wygra.

Możliwe, że to autentyczny atak serca. Za chwilę Mandy poczuje ostry ból w lewej ręce, o którym tyle opowiadano - Powitajmy pierwszego prezesa Klubu Dziewic...

Mandy Walters, Mandy Walters, Mandy Walters...

Kai Parker!

Wokół powstało zamieszanie, wszyscy śpieszyli z gratulacjami, a Mandy nie potrafiła zmusić się do najmniejszego ruchu. Nie zniosłaby triumfalnej miny Kai. W zamian dostała litościwe spojrzenie Debbie. Parę minut później, kiedy Kopeć zamknęła zebranie, zerwała się z krzesła.

Kai mówiła jeszcze - prezesowskim tonem - o planach na następny tydzień, o wspólnym opracowaniu kodeksu honorowego, co dało Mandy dosyć czasu na ucieczkę.

Wypadła za drzwi na miękkich nogach. Korytarz rozmazywał jej się przed oczami, czuła się okropnie słaba, lecz nie zwalniała kroku. Nie zatrzymała się, kiedy usłyszała za sobą przyjaciółki wołające ją po imieniu. Obok schodów zakręciło się jej w głowie i oblała ją fala gorąca. Przystanęła i oparła się o chłodną ścianę, broniąc się przed upadkiem.

Wiedziała, że powinna wreszcie coś zjeść. Ale jak miała to zrobić, skoro żołądek ciągle się buntował? Tego rana ledwo przełknęła parę krakersów.

- Mandy! Zaczekaj!

Zostawcie mnie w spokoju - ostrzegła poprzez mgłę kotłującą się jej pod czaszką. - Zostawcie mnie!

- Słuchaj... - Debbie popatrzyła ze współczuciem. - Bardzo mi przykro.

Głosowałam na ciebie.

- Wielkie dzięki - burknęła żartobliwie Kai, dołączając do nich.

- Kopeć mówiła, że głosy rozłożyły się prawie po równo - powiedziała nieśmiało Eva, przenosząc spojrzenie z Mandy na Kai.

- Bez urazy, tak? - zapytała Kai z uśmiechem.

Co za protekcjonalność.

- Oczywiście. Bez urazy.

Mgła rozrzedzała się, gorąco ustępowało. Mandy wyprostowała się i skoncentrowała wzrok na twarzy Kai.

- Masz przecież wszelkie cechy, jakich można oczekiwać od prezeski Klubu Dziewic, prawda?

Przez mgnienie oka Kai spoglądała na nią z otwartymi ustami. Opanowała się, zanim ktokolwiek inny zdążył zauważyć. Mandy jednak dostrzegła wystarczająco wiele.

- Co, u diabła, dzieje się z wami dwiema? - zapytała Debbie, podparłszy się pod boki.

Mandy popatrzyła na Kai triumfalnie.

- Wybaczcie - rzuciła, mijając ją niedbale - za chwilę mam trening.

Oddalała się niespiesznie, z wysoko podniesioną głową, modląc się w duchu, aby słabość i gorąco nie wróciły. Utrata przytomności na środku korytarza niewątpliwie zepsułaby jej efektowne zejście ze sceny.

q - Pomoce do zajęć plastycznych idą na samą górę - powiedziała Eva, dumna ze swojego opanowania w niezwykle stresujących okolicznościach.

Niezwykle stresujące okoliczności polegały na przebywaniu z Rileyem w odosobnionym, ciasnym pomieszczeniu. Zbliżał się wieczór, zapadały ciemności i właśnie porządkowali zapasy w magazynie opieki dziennej, przygotowując materiały na następny tydzień.

Riley wspiął się na drabinkę i wepchnął plastikowe pudło z kredkami na najwyższą półkę. T - shirt z apetycznym wafelkiem lodów malinowych przesunął się do góry, ukazując maleńki skrawek gołego ciała. Eva oblała się rumieńcem. A później zarumieniła się jeszcze bardziej, przypomniawszy sobie własny obnażony brzuch z zeszłotygodniowej imprezy, przyczynę, dla której go obnażyła, i swoje ostateczne rozczarowanie.

- Więc co wydarzyło się po wczorajszym zebraniu klubu? - zapytał Riley, zeskakując na podłogę. - Wyglądało to tak, jakbyście w korytarzu odbywały spotkanie na szczycie.

- Spotkanie zakończone fiaskiem - powiedziała Eva, zabierając się do organizowania półki z klejami. - Mandy i Kai nie są teraz w najlepszych stosunkach.

- Polityka pozalekcyjna nigdy nie jest przyjemna - stwierdził wesoło.

- Coraz częściej z sobą rywalizują. Chyba nie wychodzi im to na dobre.

- Rywalizacja potrafi namieszać między przyjaciółmi - mruknął już poważniejszym tonem.

Najwidoczniej wyczuł jej przygnębienie i odpowiednio się dostroił. Uśmiechnęła się lekko.

Przestań - powiedziała sobie, chwytając garść nożyczek i wrzucając je do blaszanej puszki. - W piątek obściskiwał się z Debbie. Nie pozwól sobie na żadne zaangażowanie emocjonalne.

Natychmiast wróciło do niej wspomnienie Rileya i Debbie wchodzących na piętro u Devona. Poirytowana, opadła na pudło z papierowymi ręcznikami.

- Hej, co się dzieje?

Riley przyciągnął drabinkę i usiadł obok na najwyższym szczeblu.

- Nic, tylko... mam wrażenie, że wszystko się rozlatuje - wymamrotała. - Dziewczyny tyle dla mnie znaczą, no i...

- I co?

Nachylił się, aby lepiej widzieć jej twarz.

- Po prostu... jakbyśmy już nie mogły na siebie patrzeć... Mandy i Kai, i... ja i Deb...

- Co jest nie w porządku z tobą i Deb?

Zamknęła oczy. Za dużo powiedziała. Błąd.

My też rywalizujemy. o ciebie. Tyle że ona nie ma o tym pojęcia, a ja przy was dostaję umysłowego paraliżu.

- Nic.

Nie znosiła siebie za ten lęk przed mówieniem, przed otwarciem się, wyjawieniem czegokolwiek.

Przygarbiła się i ścisnęła dłonie kolanami.

I wtedy to się wydarzyło. Riley objął ją ramieniem.

Wstrzymała oddech. Objął ją ramieniem i lekko potrząsnął. Czuła słodko - piżmowy zapach jego mydła zmieszany z wonią materiałów do zajęć plastycznych. I wiedziała, że zapach kredek będzie już zawsze przywodził jej na myśl tę chwilę.

- Zobaczysz, wszystko się ułoży. Między przyjaciółmi bywa różnie, ale wy naprawdę się lubicie, wyjdziecie więc z tego.

- Wiem.

Ośmieliła się zerknąć. Twarz Rileya znajdowała się w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów. Eva widziała maleńkie piegi na jego skórze. Patrzył na nią. A jego oczy sprawiały wrażenie cokolwiek przymglonych.

Zamarła.

Boże święty! Chce mnie pocałować?

Zerwała się z pudła, przewracając stos rolek papieru toaletowego.

- Cholera.

Zarumieniona, opadła na czworaki, aby wydostać zabłąkaną rolkę spod regału. Wyciągnęła ją całą w kurzu.

- Chyba dawno nie mieliśmy tu sprzątania - stwierdził Riley, wstając.

Wziął rolkę i rzucił ją w kierunku kosza na śmieci. Uderzyła o krawędź i odskoczyła.

- Żenujące - powiedział.

Ha, ha.

Ten chłopak nie miał pojęcia, co oznacza słowo „żenujące”. Jak mogła przypuszczać, że chce ją pocałować? Ją! Evę Farrell! Riley Marx, który niedawno całował się z Debbie Patel!

- O czym teraz myślisz? - zapytał.

- Tak się zastanawiam, czy w piątek obściskiwaliście się z Debbie - usłyszała własny głos.

Jezu Chryste. Nie powiedziałam tego. Niemożliwe. Patrzyła nieruchomo na rząd buteleczek z gumą arabską. Czas się zatrzymał. Nie oddychała.

- Co takiego? Skąd! Dlaczego? Tak mówiła?

- Nie. Nie mówiła. Ale...

Spojrzała na Rileya. Wydawał się wstrząśnięty.

- Czemu tak pomyślałaś?

- Bo... no, wiesz... poszliście wtedy we dwójkę na piętro...

Zabrzmiało to jakoś idiotycznie.

- I to znaczy, że się obściskiwaliśmy? Przecież...

Urwał i popatrzył na drzwi magazynu. Nagle zmienił się na twarzy.

- Ach. Chyba rozumiem, dlaczego mogłaś tak pomyśleć.

- Ale... nie miałam racji.

- Nie. Debbie pokazywała mi drogę do łazienki.

Przesunął dłońmi po włosach i podszedł o krok bliżej.

- Lubię Debbie. Ale tylko się przyjaźnimy.

- Och.

Serce Evy fikało koziołki. Goniło w kółko i podskakiwało z uciechy. Rzucało się w dół na bungee i wrzeszczało na całe gardło.

- Słuchaj... chciałem cię zapytać... - odezwał się Riley, przykucając przed pudełkami farbek.

Zerknął w górę. Eva mogłaby przysiąc, że w jego oczach zabłysło wahanie.

- Czy... robisz coś w piątek wieczorem?

Uwaga, najwyższa pora się obudzić.

- Yyy... nie sądzę.

Przez głowę przemknęły jej przeczytane gdzieś słowa o potrzebie bycia niedostępną. Zignorowała je.

- Nie, nic nie robię.

- A nie miałabyś ochoty gdzieś się przejść? Ze mną?

Tak! Tak! Taaaaak!

- No - mruknęła, drapiąc się za uchem. - Brzmi nieźle. Znaczy... przejście się gdzieś.

Zamilcz. Zamilcz. Zaaamiiilcz!

- Wspaniale - powiedział. Twarz powoli rozjaśniała mu się uśmiechem - No to jesteśmy umówieni.

- Okay.

I tym razem nawet nie speszyła się swoim paraliżem umysłowym.

Rozdział 17

- Moja! Moja! - zawołała Mandy.

Piłka mknęła w jej kierunku. Kai przyglądała się, jak przyjaciółka podnosi ręce do odbicia i wycofuje się w ostatniej chwili.

Co się dzieje?

- Nie! - krzyknęła rozpaczliwie.

Piłka uderzyła w boisko, kilka milimetrów od bocznej linii.

Po drugiej stronie siatki drużyna Wolverines z Waszyngtonu wybuchnęła radosną wrzawą. Nieprawdopodobnie wysoka dziewczyna, autorka zwycięskiego ścięcia, uśmiechnęła się do Mandy szyderczo i przybiła piątkę z koleżankami.

- Walters! Co ty mi robisz? - zawołała profesor Davis.

- Myślałam, że to aut - powiedziała Mandy, zwieszając głowę.

Kai współczuła jej z całego serca. Była to już trzecia pomyłka Mandy w tym secie. Pierwszym secie. Każdemu od czasu do czasu zdarzał się kiepski mecz, ale Mandy właśnie ustanawiała absolutny rekord.

- Hej, wszystko w porządku - szepnęła do niej. - Poradzisz sobie!

Mandy spojrzała na nią ze złością.

Pięknie - pomyślała Kai. A sądziła, że po niedawnej scenie w korytarzu okazuje jej prawdziwą wielkoduszność.

Przeciwniczki zaserwowały i piłka znowu zmierzała prosto do Mandy. A Mandy znowu gapiła się w przestrzeń.

Popatrz w górę, Mandy. Popatrz! W górę!

Ale Mandy najwyraźniej pogrążyła się we własnym świecie. W ostatniej chwili Kai rzuciła się na parkiet. Piłka, przeleciawszy nad siatką, wpadła pomiędzy trzy nurkujące Wolverines.

Kai krzyknęła triumfalnie i klepnęła uniesione dłonie koleżanek. Davis dmuchnęła w gwizdek.

- Parker, do mnie!

Zmarkotniała. Czuła, że dostanie jej się za opuszczenie pozycji. Ale co miała zrobić? Pozwolić, aby Mandy zawaliła mecz? Spoglądała na przyjaciółkę, nachylając się do trenerki.

- Co to było, u diabła? - mówiła cicho Davis. - Piłka należała do Walters. Uważasz, że sobie nie radzi?

- Skąd - sapnęła, starając się wyrównać oddech. - Po prostu... miałam szansę na lepsze uderzenie.

- Doceniam twoją dyplomację, Parker, ale to są mistrzostwa stanu. Wracaj do gry.

Kai westchnęła ciężko. Wiedziała, co zaraz nastąpi. Popatrzyła na Mandy, próbując ją ostrzec, ale przyjaciółka uparcie ignorowała jej obecność.

- Zmiana! - oznajmiła Davis. - Sheridan, wchodzisz. Walters, na ławkę.

Mandy spojrzała na Kai oskarżycielskim wzrokiem, jakby obwiniała ją o odwołanie z boiska. Niewiarygodne. Podejrzewała ją o taką małostkowość?

A niech sobie podejrzewa - myślała Kai, obserwując Mandy wędrującą poza boczną linię. - Niech sobie podejrzewa, cokolwiek strzeli jej do tego głupiego łba.

q - Nie mogę uwierzyć, że Davis ściągnęła Mandy z boiska - powiedziała Eva, spoglądając z trybuny na przyjaciółkę.

Mandy siedziała na ławce blada i wymizerowana, i wyraźnie bliska łez.

- Poradzi sobie - mruknęła Debbie, opierając łokcie na stopniu z tyłu.

- Nie byłabym taka pewna. Patrzy na Kai, jakby chciała ją zamordować.

- Nie wiem, co się z nimi dzieje ostatnio - stwierdziła Debbie. - Przy obiedzie ledwo się do siebie odzywały.

- No właśnie. Powinny porozmawiać otwarcie, a nie tak...

- Zaczęło się od Klubu Dziewic. Więc niedługo się skończy, skoro jesteśmy po wyborach. Nie mogą wiecznie się wściekać. Przecież to tylko klub.

Na parkiecie Kai ścięła po mistrzowsku, zdobywając zwycięski punkt pierwszego seta. Debbie i Eva klaskały z grupą kibiców na trybunach, kiedy drużyna zbierała się wokół trenerki.

- A co u ciebie? Mam wrażenie, że nie rozmawiałyśmy już od paru dni.

Eva zarumieniła się i zaczęła skubać paznokcie.

- Nic, tylko... dużo zajmowałam się dziećmi... z Rileyem.

- Rany, czy on nie jest słodki? - zawołała Debbie uśmiechnięta. - Też spędzam z nim dużo czasu. Koniecznie musimy zejść się kiedyś we trójkę.

- Tak.

Eva przełknęła z trudem. Czy Debbie naprawdę lubiła Rileya, czy po prostu traktowała go jak kolejną żabę? Czy powtórzyć jej to, co Riley mówił wczoraj na jej temat? Że tylko się przyjaźnią?

- We trójkę byłoby... hm... świetnie.

Powiedzieć jej o naszej ewentualnej randce?

Nie. Poczekam. Przekonam się, czy to prawdziwa randka, czy jedynie przyjacielskie spotkanie.

Tak. To najrozsądniejsze wyjście. Nie musiała działać już teraz. Poczekać - to dobry pomysł. Zawsze lepiej było poczekać.

W piątek, podczas przerwy na lunch, Mandy weszła do poczekalni gabinetu doradców i zobaczyła Kai siedzącą na winylowej kanapie.

No tak. Należało się tego spodziewać. Rozmowy kwalifikacyjne dokładnie w tym samym terminie - pomyślała z goryczą.

Od meczu siatkówki nie odezwała się do Kai ani słowem. Nawet na nią nie spojrzała. A widząc ją teraz w poczekalni, poczuła się jeszcze gorzej niż dotychczas.

- Wybierasz się na rozmowę? - zapytała Kai.

- Co za niebywała zdolność dedukcji.

Jakoś coraz częściej zdarzały jej się tego typu wypowiedzi.

- Co jest z tobą? - warknęła Kai, przyciągając uwagę kilku osób pracujących za biurkami.

- Co jest ze mną? - szepnęła Mandy zjadliwie. Usiadła na przeciwnym krańcu kanapy, cała spięta. - Przez ciebie wylądowałam na ławce rezerwowych!

- O rany, wiedziałam. Wiedziałam, że tak pomyślisz.

- I owszem, tak właśnie myślę. Bo to jasne.

- Doprawdy? No to przyjmij do wiadomości, że nie wylądowałaś tam przeze mnie - syknęła Kai. - Nie, żebym miała coś przeciwko temu. Nie kiwnęłabyś palcem, nawet gdyby piłka spadła ci na głowę!

Mandy pobladła.

- A ty kto jesteś, wcielenie doskonałości?

- Czy to przypadkiem nie twój przydomek?

- Dziewczęta! - zawołała sekretarka karcąco. - Bardzo proszę!

Mandy przeniosła wzrok na przeciwległe okno. Założyła nogę na nogę i skrzyżowała ramiona. Tego już za wiele. Kai nawet nie ma prawa się tu pokazywać.

- Mogę cię o coś spytać? - zwróciła się ponownie do Kai.

- Och, umieram z ciekawości.

- Dlaczego występujesz o stypendium, skoro nie jesteś dziewicą?

Ostatnie słowo wymówiła najcichszym szeptem.

Kai zamrugała. W milczeniu zaczęła wyłamywać sobie palce.

- Uważam, że powinnaś wycofać swoją kandydaturę.

- A czemu ty nie wycofasz swojej? - warknęła Kai. - Bez stypendium padniesz z głodu, co?

- A co ty o tym wiesz? Nie masz pojęcia, co się ze mną dzieje!

- Racja. Nic nie wiem. Ale z jakiej to przyczyny? - Kai przytknęła palec do policzka i spojrzała w sufit z udawaną zadumą.

- Przynajmniej nie okłamuję swoich przyjaciół!

- Och, a ja okłamuję?

- Mówiłaś nam, że jesteś dziewicą! Ze nie możesz znieść Andresa! A jak słyszę, w najlepsze używacie sobie w łóżku!

Kai zamarła.

- Nie wiem, skąd wyciągnęłaś te informacje - wycedziła - ale to na pewno nie twoja sprawa.

- Tak? Więc może jest coś, o czym ci nie mówię, bo to nie twój a sprawa!

- No i świetnie - oznajmiła Kai, znowu odwracając się bokiem.

- Świetnie.

Mandy zamrugała, powstrzymując łzy. Drzwi sali konferencyjnej otworzyły się i stanęła w nich profesor Davis.

- Mandy? Twoja kolej!

Mandy podniosła się chwiejnie i odetchnęła.

Decydujący moment. Zaraz rozstrzygnie się jej przyszłość.

Zanim weszła w nieprzyjazne środowisko poczekalni, miała w głowie całą listę tematów do poruszenia. Była przygotowana, spokojna - na tyle, na ile mogła być spokojna w tych okolicznościach.

Ale teraz wszystko to przepadło. Zniknęło bez śladu. Koncentrowała się jedynie na tym, aby nie wybuchnąć płaczem.

Rozdział 18

- Łatwizna - powiedziała Debbie, wsiadając do wielkiego żółtego autobusu, który czekał z włączonym silnikiem przed budynkiem liceum w Oakridge. - Kompletna łatwizna, nie sądzisz?

- Ciszej! - szepnął Riley i rozejrzał się z komicznie ostrożną miną. - Zaraz dopadnie cię horda wściekłych kujonów!

Debbie roześmiała się i pomaszerowała ku tyłowi autobusu. Wiedziała, że test poszedł jej świetnie, i wciąż unosiła się na fali poegzaminacyjnej euforii.

Podekscytowanie poczuła - właściwie wbrew sobie - już przed południem, kiedy wybrani uczniowie liceum w Ardsmore jechali do Oakridge, gdzie odbywała się olimpiada przedmiotów ścisłych dla kandydatów z ich okręgu. Po drodze wszyscy powtarzali twierdzenia i wzory, panikowali i snuli przypuszczenia. W bufecie liceum w Oakridge panowało wprost zaraźliwe napięcie i później Debbie, ujrzawszy przed sobą kartki z pytaniami, nie mogła opanować zdenerwowania.

Ale teraz, po wszystkim, czuła się całkiem dobrze. A nawet doskonale. Pokazała, co potrafi. Gdyby kiedykolwiek zechciała poświęcić życie przedmiotom ścisłym...

Niestety, nadal nie było to życie, o jakim marzyła.

Opadła na siedzenie, markotniejąc z sekundy na sekundę. Co też strzeliło jej do głowy? Owszem, odniosła sukces i, owszem, lubiła odnosić sukcesy - ale czy koniecznie musiał to być sukces w tej dziedzinie? Jeśli wygra olimpiadę, będzie załatwiona - rodzice wyślą ją do Penn State, zanim zdąży mrugnąć. Po co tak się starała? Z nadmiaru ambicji? Czy zawsze musiała błyszczeć?

Boże, więc jednak jestem kujonem - pomyślała ze ściśniętym sercem. - Nawet nie przyszło mi na myśl, ze powinnam celowo zawalić test!

- Ej, marudo - powiedział Riley, siadając obok.

Mimo przygnębienia poczuła przyjemny dreszczyk, kiedy musnął ją ramieniem.

- Co się wydarzyło między drzwiami a tyłem autobusu? Przypomniałaś sobie, że nie podałaś swojego nazwiska na teście?

- Nie - mruknęła, opierając czoło na dłoni. - Po prostu... nie mogę uwierzyć, że spędzę resztę życia jako Debbie naukowiec.

- Brzmi nieźle - stwierdził wesoło. - Zupełnie jak człowiek nietoperz albo Buffy, postrach wampirów.

- Mówię poważnie.

Osunęła się niżej i przymknęła oczy, ogarnięta straszliwym lękiem.

- Słuchaj, a nie jesteś przypadkiem zbyt pewna siebie? W końcu stajesz przeciw tysiącom wybitnych umysłów. Wliczając mój.

- Racja - mruknęła. - Wybacz. Jakie właściwie mam szanse na zwycięstwo?

- Zobaczymy za parę dni. Nie musisz już teraz martwić się nieuchronnym sukcesem.

Debbie odetchnęła i wyprostowała się odrobinę.

- Słusznie. Powinnam raczej martwić się dzisiejszą rozmową kwalifikacyjną. Zaraz po powrocie pędzę przed komisję.

- Żartujesz? - powiedział, marszcząc czoło. - No to masz faktycznie ciężki dzień.

- Tak jakby.

Autokar wymanewrował z parkingu i po chwili wjechał na autostradę. Debbie próbowała się rozluźnić. Rozmowa kwalifikacyjna była jedynym elementem całej procedury stypendialnej, który nie powinien sprawić jej żadnych trudności. Świetnie radziła sobie na papierze, ale w bezpośrednim kontakcie była wręcz rewelacyjna. Tyle że nie mogła liczyć na aplauz, pojawiając się w sali konferencyjnej z tak posępną miną.

Popatrzyła na Rileya. Przymknął oczy i odchylił głowę na oparcie. Z twarzą oświetloną słońcem wyglądał przeuroczo. Chętnie by go pocałowała. Ciekawe, jaka byłaby reakcja. Wiadomo. Który facet nie zechce odwzajemnić całusa pięknej dziewczyny? Riley byłby najpierw zaskoczony, oczywiście, ale później objąłby ją i całował tak, jakby przez całe życie czekał na tę chwilę.

Autobus zakołysał się nagle. Riley otworzył oczy i zauważył jej spojrzenie. Czym prędzej odwróciła wzrok, udając, że studiuje napis nagryzmolony na fotelu.

- Co jest?

- Tak się zastanawiam, czy masz plany na dzisiejszy wieczór - wyjaśniła szybko. - Przeszłabym się na jakiś film. Wiesz, coś zupełnie idiotycznego, co ukoiłoby mój przegrzany umysł.

Zerknęła uśmiechnięta i natychmiast odgadła, że czeka ją rozczarowanie. Co za wspaniały dzień.

- Właściwie to już się gdzieś wybieram.

Odchrząknął i zaczął skubać podniszczone obicie.

- Z Evą.

- Och - powiedziała z uśmiechem przyklejonym do twarzy.

Poczucie odprężenia ulotniło się błyskawicznie. Riley wybierał się gdzieś z Evą? Z jej najlepszą przyjaciółką? Czemu Eva nic o tym nie wspomniała?

- Ale... wiesz... może kiedy indziej - dodał.

Przez cały tydzień Debbie prawie nie rozmawiała z Evą przez telefon... w zasadzie od wielu dni nie odbyły porządnej, długiej rozmowy. Podczas meczu Eva wprawdzie napomknęła coś o Rileyu, ale z pewnością nie mówiła nic o randce. Randkę Debbie by zapamiętała.

Czy wszyscy mieli przed nią tajemnice? Mandy nie wytłumaczyła, dlaczego występuje o stypendium Treemont, Kai gościła u siebie seksownego Hiszpana, którego Debbie nie zdążyła nawet poznać, a teraz Eva i Riley?

Co się stało z jej przyjaciółkami?

Drrrrrrryyyyyyyyyyńńńńń.

Dzwonek na początek lekcji. Zanim brzęczenie umilkło, Riley wśliznął się do klasy. Eva wstrzymała oddech. Przez ostatnie pięć minut trzęsła się ze zdenerwowania, niepewna, czy Riley zdąży wrócić z olimpiady przed końcem zajęć. Wciąż jeszcze nie umówili się na dzisiejszy wieczór i powoli ogarniała ją obawa, że całe popołudnie spędzi przy telefonie, czekając na sygnał od Rileya, zastanawiając się, czy naprawdę wybiorą się gdzieś razem. I chociaż nigdy nie doświadczyła tej konkretnej męczarni, wiedziała, że byłby to absolutny przebój jej prywatnej listy.

Profesor Gilson właśnie rozpoczynał wykład z historii. Riley opadł na krzesło z tyłu, pochylił się nad ławką i wyszeptał „cześć”. Eva usiłowała przybrać naturalną pozę. Jakieś trzydzieści sekund później na skraju pola widzenia pojawiła się złożona na pół karteczka. Eva pośpiesznie przejęła ją z palców Rileya, ignorując ciekawskie spojrzenia sąsiadów, i rozwinęła ją pod blatem.

Wpadnę po ciebie o 19, dobrze?

Przygryzła wargę, przeniosła karteczkę na otwarty zeszyt do historii i napisała poniżej:

Wpadnij. Jakie mamy plany?

Opuściła rękę, lekko przesunęła ją ku tyłowi i Riley przechwycił wiadomość. Usłyszała za sobą skrzypienie jego pióra. Zobaczywszy odpowiedź, omal nie zleciała z krzesła.

To niespodzianka. Ale podaj mi swój adres.

Niespodzianka. I zamierzał przyjść do jej mieszkania. Wyglądało to naprawdę randkowo. Niewiarygodne.

Szybko nagryzmoliła adres i numer telefonu i przekazała karteczkę do tyłu, a potem próbowała skupić się na słowach Gilsona - co w tak bliskim sąsiedztwie Rileya okazywało się niezwykle trudne. Nie mogła opędzić się od dawnych marzeń. Czyżby na horyzoncie jednak majaczył pocałunek? Oszałamiające. I straszne.

Dam sobie radę - pomyślała, notując tematy do powtórzenia przed najbliższym sprawdzianem, które Gilson wypisywał na tablicy. - Jeśli tylko nie wydarzy się jakaś katastrofa, dam sobie radę.

Kolejna karteczka śmignęła nad jej ramieniem i wylądowała na samym środku ławki. Eva rozprostowała papier drżącymi palcami i odkryła, co czuje człowiek, który roztapia się wewnętrznie. Zwięzły tekst głosił:

Już nie mogę się doczekać.

Rozdział 19

RILEY I EVA... RILEY I EVA... RILEY I EVA...

Nic z tego. Jakkolwiek wymawiała te słowa, brzmiały całkiem nieprawdopodobnie.

Siedziała w sali konferencyjnej z elegancko skrzyżowanymi nogami, lekko kołysząc prawą stopą. Odpowiedziała już na podstawowe pytania i czekała teraz w milczeniu, podczas gdy członkowie komisji przeglądali jej dokumenty, naradzając się szeptem. Bardzo ucieszyłaby się z zakończenia tej rozmowy: chciała jak najprędzej dotrzeć na boisko lacrosse i wyładować wzburzone uczucia na jakiejś niczego niepodejrzewającej przeciwniczce.

- Debbie, nie dostaliśmy twojego eseju na temat czystości - odezwał się Simon niepewnie.

- Ach, prawda. Ostatnio przygotowywałam się do olimpiady przedmiotów ścisłych, ale to już za mną, wezmę się więc zaraz do pisania.

- Olimpiada przedmiotów ścisłych? - zapytała Labella. - Czy to nie dzisiaj?

Debbie odetchnęła głęboko.

- Właśnie. Dosyć ciężki dzień.

Paru członków komisji uśmiechnęło się życzliwie. Mogę już iść?

- Hm... - mruknęła profesor Russo, przerzucając papiery. - Tak, przedmioty ścisłe są chyba bardziej w twoim guście. Życzymy powodzenia.

Bardziej w moim guście? Czy ja dobrze rozumiem?

- Dziękuję - powiedziała z wahaniem. - Ale... przepraszam, dlaczego pani profesor uważa, że przedmioty ścisłe są bardziej w moim guście? Coś jest nie tak z moim podaniem o stypendium?

Russo niemal się zakrztusiła. Zapadła cisza. Debbie czuła gwałtowne bicie serca. Wcale nie chciała, aby matematyka i fizyka były bardziej w jej guście. Chciała dostać pieniądze Victorii Treemont i wyrwać się do Fashion Institute w Nowym Jorku.

- Gdybym mogła w jakiś sposób... no... poprawić podanie, proszę mi powiedzieć - odezwała się zdesperowana. - Potrzeba lepszych rekomendacji?

Russo wymieniła spojrzenia z Simonem. Wszyscy członkowie komisji poruszyli się nerwowo na krzesłach.

- Nie, Debbie, twoje rekomendacje są w porządku - powiedziała wreszcie Russo. - Po prostu postaraj się dobrze przemyśleć esej.

- Właśnie - dołączył Simon. - Dobrze go sobie przemyśl.

Zaraz, zaraz. Czy to harce nadwrażliwej wyobraźni, czy faktycznie pięcioro siedzących tu nauczycieli dawało jej do zrozumienia, że nie zasług uje na stypendium Treemont, bo zanadto się puszcza? Czy trafnie odczytywała atmosferę w sali? I czy dobrze rozumiała ten szczególny wyraz twarzy Simona: Nie sądzę, abyś zdołała napisać porządny esej na temat czystości, ponieważ nie masz pojęcia, co to czystość}

Chwyciła torbę i wstała.

Złośliwości dziewczyn jej nie wzruszały. Potrafiła znieść chłopaków o dwucyfrowym ilorazie inteligencji. Ale nauczyciele? Oni też plotkowali za jej plecami? I kiedy stąd wyjdzie, pewno uśmieją się do rozpuku?

- Dziękujemy, Debbie - zawołał wicedyrektor.

Bez słowa zamknęła za sobą drzwi. Z najwyższym trudem powstrzymała się od trzaśnięcia nimi z rozmachem.

Nie. Nienienienienienie.

- Mamo, daj spokój! Naprawdę nie masz tam kogoś innego?

Kurczowo ściskając słuchawkę, Eva spojrzała na zegar. Riley zjawi się za pół godziny. Prawdopodobnie był już w drodze.

- Cheryl jest na zwolnieniu, Missy obiecała mnie podwieźć, ale właśnie dostała pilne wezwanie do dziecka. Nikogo innego nie znajdę.

- Nie mogę znowu prosić dziewczyn o ratunek. I tak robię to za często. Nie są firmą taksówkową!

- Evo, jeśli twoje uprzywilejowane przyjaciółki nie są gotowe czasem cię wspomóc, dlaczego w ogóle nazywasz je przyjaciółkami?

Niekiedy naprawdę nie znosiła matki. Nie znosiła jej goryczy i przekonania o własnej nieomylności, i - tak, dokładnie jak w tym momencie - wyraźnych pretensji o to, że Eva ma jakichkolwiek przyjaciół. A teraz będzie jej nie znosiła za zniszczenie jej szans na pierwszą randkę, być może zakończoną pierwszym pocałunkiem. Zniszczenie najpiękniejszego wieczoru w jej życiu.

- Nie zapomnij zabrać książeczki czekowej - dodała matka. - Musimy zapłacić w warsztacie.

Eva odłożyła słuchawkę gwałtownym ruchem.

Niestety, nie widziała wyjścia z sytuacji. Mama nie mogła tkwić w ośrodku pogotowia przez cały wieczór, a nie miała pieniędzy na taksówkę. Zresztą potrzebowała czeków. Zatem nie pozostawało nic innego jak ruszyć jej na odsiecz. Znowu.

Wystukała numer Mandy, z furią uderzając w klawisze.

- Zaraz tam będę - powiedziała Mandy.

- Na pewno w niczym nie przeszkadzam?

- Eva, nawet nie wiesz, z jaką radością stąd wychodzę.

Ostatnio przyjaciółki mówiły to nader często. Nie, żeby ich nie rozumiała. Pragnęła teraz być wszędzie, byle nie w domu.

Mandy stawiła się przed upływem kwadransa, bijąc wszelkie poprzednie rekordy.

- Ho, ho - zawołała, obrzucając ją spojrzeniem. - Wyglądasz rewelacyjnie!

Eva włożyła dżinsy - te z imprezy u Devona - i czarny T - shirt, niegdyś luźny, a teraz zaskakująco dopasowany. Zdołała nawet jako tako uporządkować fryzurę i wreszcie wykorzystała cienie do powiek i tusz do rzęs. Zanim skończyła przygotowania, czuła się tak, jakby szykowała się na zabawę z okazji Halloween.

Niestety, wszystkie te wysiłki okazały się bezcelowe.

- Masz w komórce numer Rileya Marksa? - zapytała błagalnym tonem.

Mandy, zaangażowana w życie szkoły, przechowywała numery telefonu i adresy e - mailowe połowy uczniów liceum w Ardsmore.

- Hm... chyba tak - mruknęła, wyławiając zielony aparat z kieszeni. - Czemu chcesz do niego dzwonić?

- Mieliśmy spotkać się wieczorem, a w książce telefonicznej nie znalazłam jego numeru, nie mogłam więc go uprzedzić i...

- Umówiłaś się z Rileyem Marksem? - zapytała Mandy, podnosząc wzrok znad ekranu komórki. - Kiedy? Jak?

- Wyjaśnię ci w samochodzie - powiedziała Eva, niemal wyrywając jej telefon.

Siedząc w volkswagenie, wybrała numer Rileya i natychmiast odezwała się poczta głosowa. Eva zacisnęła powieki, aby nie wybuchnąć płaczem.

- Riley, strasznie mi przykro, mam nadzieję, że odbierzesz tę wiadomość, muszę odwołać spotkanie - wyrzuciła z siebie pośpiesznie. - Coś mi wypadło... coś bardzo ważnego. Przepraszam i... no... to na razie.

Mandy zerknęła na nią znad kierownicy.

- Wszystko w porządku?

- Tak - powiedziała, ocierając zabarwioną tuszem łzę.

Jej życie legło w gruzach, ale poza tym wszystko było w porządku wręcz wyśmienitym.

Mandy opierała się o volkswagena obok Evy, obserwując, jak pani Farrell za szybą budynku stacji benzynowej płaci właścicielowi warsztatu. Nawet nie potrafiła wyrazić, jak głęboko współczuje przyjaciółce. Pierwsza randka - i to randka ż Rileyem Marksem - zaprzepaszczona.

Czy już nikogo nie mogło spotkać nic dobrego?

- Jakoś nie mam ochoty wracać do domu - powiedziała Eva, wpatrując się w kałużę, w której snuły się różnokolorowe pasma benzyny i smarów.

- No to wymyślmy sobie jakąś atrakcję.

- Może zadzwonimy do Debbie i Kai i spotkamy się we czwórkę? - zaproponowała Eva z ożywieniem. - Dawno nie nocowałyśmy u ciebie.

- Tak - powiedziała Mandy z grymasem - tylko... Miałam dziś starcie z Kai. Raczej nie darzy mnie sympatią.

- Naprawdę? - zapytała Eva zmartwiona. - Co się stało?

- Trochę trudno to wytłumaczyć.

- Ale... przecież idziemy jutro do centrum handlowego?

Mandy westchnęła. Od lat umawiały się z Debbie i Evą w centrum handlowym w sobotę poprzedzającą urodziny którejś z nich, aby wspólnie znaleźć prezent dla jubilatki. Zawsze czekała niecierpliwie na to urodzinowe spotkanie, ale w tym roku nawet o nim nie pamiętała.

- Sama nie wiem - odparła. - Chyba nie jestem w zakupowym nastroju.

- No, teraz naprawdę się martwię - stwierdziła Eva z udawaną wesołością.

Obie równocześnie odsunęły się od samochodu. Pani Farrell wyłoniła się z budynku, wyraźnie zmęczona i podenerwowana.

Wygląda dokładnie tak, jak ja się czuję - pomyślała Mandy krytycznie.

Ale mama Evy przynajmniej nie obawiała się ujawniać emocji. Przynajmniej nie zachowywała się jak automat - czyli tak jak zachowywali się państwo Waltersowie, ilekroć Mandy była w pobliżu.

A raczej ilekroć zauważali, że jest w pobliżu.

- Dzięki, Mandy - powiedziała pani Farrell, odgarniając włosy z czoła. - Cieszę się, że Eva ma tak wspaniałe przyjaciółki.

Eva spojrzała gdzieś w bok.

- Żaden problem - oznajmiła Mandy z uśmiechem.

Pożegnały się i wsiadły do volkswagena. Mandy zerknęła na zegar. Ósma. Rodzice wybierali się wieczorem na imprezę charytatywną i mieli wyjść właśnie o tej porze. To znaczy, że przynajmniej przez parę godzin w domu będzie panowała normalna, niewykańczająca atmosfera.

- W porządku, jedziemy do mnie - powiedziała, włączając silnik. - Będziesz mogła stamtąd zadzwonić znowu do Rileya.

- I porozmawiamy o tym, co się wydarzyło między tobą i Kai.

Cudownie. Co za fascynująca perspektywa na piątkowy wieczór.

Na podjeździe przed domem parkowały oba samochody rodziców, ale Mandy nie dostrzegła w tym nic dziwnego. Kiedy państwo Waltersowie brali udział w imprezach charytatywnych i oficjalnych przyjęciach, niemal zawsze wynajmowali limuzynę. Dopiero wewnątrz, na piętrze, usłyszała ich głosy i zamarła.

- Wiesz co? Zadzwoń z telefonu na moim biurku - powiedziała do Evy.

Przyjaciółka popatrzyła na nią z wahaniem.

- No, idź. Dam znać mamie i tacie, że jesteśmy.

I ostrzegę, żeby nie wrzeszczeli na siebie na całe gardło.

Eva zniknęła w pokoju, a Mandy zbliżyła się do sypialni rodziców.

- Jutro? - właśnie pytała pani Walters. - Już jutro? To urodziny Mandy!

- Wiem, Shirley. Wiem.

Z bijącym sercem zapukała do otwartych drzwi. Rodzice odwrócili się zaskoczeni. Mama miała na sobie lśniącą suknię wieczorową, tato włożył smoking. Twarz ojca była purpurowa, matki - kredowo biała.

- Co się dzieje? - zapytała Mandy, tkwiąc w progu.

Wymienili spojrzenia.

- Lepiej wejdź i usiądź, skarbie - westchnął ojciec.

- Dlaczego? Co się stało?

- Tato chciałby ci coś powiedzieć - odezwała się matka.

- No... ale jest u mnie Eva. Zaprosiłam ją na noc i...

- To chyba nie najlepszy pomysł - powiedziała matka, podchodząc do niej z wyciągniętymi rękami.

Mandy miała wrażenie, że porusza się zupełnie niezależnie od swojej woli.

Sztywno trzymała dłoń w wilgotnej dłoni matki. Usiadły obok siebie na skraju kanapy. Ojciec opadł na wyściełany taboret przed toaletką i powoli, głęboko nabrał powietrza.

- Amando, nie da się powiedzieć tego w przyjemny sposób, więc po prostu to powiem.

Podniósł na nią oczy. Były pełne ciepła i smutne.

- Idę do więzienia.

- Co? - zapytała nieswoim głosem.

- Zrobiłem to, o co mnie oskarżano. Znaleźli potwierdzenie. Jutro tu po mnie przyjdą.

- O co cię oskarżano?

Własne słowa dochodziły do niej jakby z daleka. Matka mocniej uścisnęła jej dłonie.

- Od paru lat fałszowałem dane o naszych dochodach. Włączyłem nas do niższej grupy podatkowej i nie musieliśmy oddawać tylu pieniędzy...

- Więc... przyjdą cię zamknąć?

- Mandy, bardzo mi przykro...

- Czyli od początku miałam rację - powiedziała w odrętwieniu. - Wszystko to... zachowywanie się, jakby nic nie zaszło, uśmiechy... to wszystko było kłamstwo.

- Kochanie, nie chcieliśmy, abyś się martwiła - odezwała się matka.

- Na litość boską, mamo! Nie jestem kretynką! - krzyknęła z gwałtownością, która zdumiała nawet ją samą. - Martwiłam się i tak! Nie sądzicie, że mam prawo wiedzieć, co się dzieje?!

- Ależ oczywiście...

- Oczywiście, dopóki nie trzeba mi powiedzieć, że ojciec jest przestępcą!

- Mandy, posłuchaj...

- Pytałam cię, tato. Pytałam cię tydzień temu. Twierdziłeś, że wszystko jest w porządku!

Rodzice spojrzeli po sobie.

- Okłamywaliście mnie dla własnej wygody - zawołała ze łzami. - Tato, jak mogłeś nam to zrobić?

- Słuchaj, skarbie, każdemu zdarzają się błędy...

- Nie tobie! Nie mnie! Nie mamie!

Gniew wypełniał ją aż po czubki palców.

- Ty nie popełniasz błędów. I nikomu nie pozwalasz na błędy. Masz nawet pretensje, jeśli przynoszę ze szkoły czwóry zamiast piątek!

Stała teraz, zupełnie nie pamiętając, kiedy zerwała się z kanapy.

- Okłamałeś mnie! I mamę! Mówiłeś, że jesteś niewinny, że wszystko się wyjaśni. Jak mogłeś nas okłamać? Wiesz co? Cieszę s i ę, że idziesz do więzienia. Zasługujesz na to!

Łzy spływały jej po policzkach. Nigdy nie podejrzewała, że istnieją tak straszliwe uczucia - niepohamowane, jadowite.

- Nie chcę cię więcej widzieć!

Odwróciła się i trzaskając drzwiami, wybiegła z pokoju. Wpadła na Evę.

- Co słyszałaś? - zapytała, już nie hamując płaczu.

- Mandy...

- Nieważne. Wiesz? Kompletnie nieważne. Chcę stąd wyjść.

- W porządku - powiedziała Eva, obejmując ją ramieniem. - Możesz spać u mnie. Spakujesz sobie trochę rzeczy?

Kiwnęła głową.

Z sypialni rodziców zaczęły dochodzić podniesione głosy. Ruszyła korytarzem, walcząc z przemożną chęcią rzucenia się do ucieczki.

Byle dalej od niego. Od nich. Od wszystkiego.

- Nie. Chodźmy już. Po prostu stąd chodźmy.

Rozdział 20

Następnego rana tuż po przebudzeniu Debbie przypomniała sobie, że wczorajszego wieczoru Eva i Riley mieli randkę.

Siedziała teraz od pół godziny przy kuchennym stole, wpatrzona w pudełko muesli, myśląc, że poprzedniego dnia Eva i Riley może się pocałowali. Być może Riley pocałował Evę. Nie chodziło już o to, że Eva zainteresowała się Rileyem. Ani nawet o to, że utrzymywała swoje zainteresowanie w tajemnicy.

Najważniejsze, najbardziej wstrząsające, było to, że Riley zainteresował się Evą.

Do tej pory Debbie żywiła przekonanie, że jej sprawy z Rileyem posuwają się naprzód. Skoro jednak Riley wybrał Evę - najczystszą z czystych, dziewczynę, której nigdy jeszcze nie pocałowano - sytuacja była całkiem jasna.

Nie jestem dla niego dość dobra - myślała Debbie, gryząc palce. - Uważa mnie za bezwstydną. On i wszyscy pozostali.

Powinna była to przewidzieć. Każdy by przewidział - każdy, kto by tylko zauważył, że upatrzyła sobie Harcerzyka. Nawet piątka nauczycieli z komisji stypendialnej mogłaby jej to wskazać: „Chłopak typu Danny’ego Browna jest chyba bardziej w twoim guście. Mniej wybredny”.

Za ścianą trzasnęła odkładana słuchawka. W chwilę później do kuchni wtargnął ojciec. Za nim sunęła matka, w podekscytowaniu wykręcając sobie ręce. Debbie zmarszczyła brwi, tknięta złym przeczuciem. Znała te objawy.

- Rozmawiałem z Bobem Schneiderem - oznajmił ojciec. - Wygrałaś!

Serce wpadło jej do żołądka. - Jesteśmy z ciebie bardzo dumni, Deborah. Niemożliwe. To nie działo się naprawdę. Mama podeszła do stołu, ucałowała ją i uściskała. Debbie miała wrażenie, że właśnie wyciśnięto z niej życie.

- Widzisz, jak dobrze jest słuchać ojca? - wołał zachwycony pan Patel. - Mobilizowałem cię, wierzyłem w ciebie i masz przed sobą wspaniałą przyszłość. Możesz teraz być, kim zechcesz!

Debbie spojrzała na rozmiękłe muesli na talerzu.

- Nie, nie mogę - powiedziała cicho. Tak cicho, że sama ledwie słyszała swój głos.

- Co mówisz? - zapytał ojciec, nadal uśmiechnięty.

Chwycił telefon i już naciskał klawisze. Pewno dzwonił z nowinami do któregoś z jej braci.

- Powiedziałam: nie, nie m o g ę - powtórzyła.

- Debbie - odezwała się matka.

Ojciec znieruchomiał z palcami na klawiaturze.

- Co to znaczy?

- Nie mogę być, kim zechcę, ponieważ nie chcę być matematykiem ani fizykiem, ani lekarzem.

Serce waliło jej mocno, ale odwaga wzrastała z każdym wymówionym słowem.

- Tak? Więc kim chcesz zostać? - zapytał ojciec.

Odłożył słuchawkę na widełki. Zaczynała mu pulsować żyłka w skroni.

Nie potrafiła mu powiedzieć. Jeszcze nie.

- Kimś innym! - zawołała. - Kimkolwiek! Nienawidzę tych przedmiotów! Czemu mam zajmować się czymś, czego nienawidzę?

- No proszę. Sama nie wiesz - stwierdził ojciec z uśmiechem, rozbawionym i zarazem pełnym ulgi. - Pójdziesz na Penn State, rozejrzysz się za czymś dla siebie. Znajdziesz dziedzinę, którą pokochasz, tak jak ja znalazłem, i...

- Nie! - wrzasnęła.

Matka odskoczyła w tył.

- Nie pójdę na Penn State, nie skorzystam z olimpiady i nie zostanę fizykiem! Musisz wreszcie coś zrozumieć, tato! N i e jestem tobą!

Ojciec pobladł.

- Deborah, nie będziesz odnosić się do mnie w ten sposób!

- Nie! Ty nie będziesz się tak odnosić do mnie!

Bała się ojca, bała się własnych słów, ale jeszcze bardziej bała się ich nie wypowiedzieć. Gromadziły się w niej od dawna. Musiała je z siebie wyrzucić.

- To m oj e życie! Ważne, czego ja chcę!

- Więc nie wybierzesz się na uczelnię?

Tego właśnie chcesz? - zapytała cicho matka.

Debbie umilkła.

Po wczorajszej rozmowie nie miała wątpliwości, że stypendium Treemont jest poza jej zasięgiem. Wciąż nie otrzymała odpowiedzi z FIT, a minęły prawie dwa miesiące. Jeżeli nie skorzysta ze zwycięstwa w Oakridge, prawdopodobnie straci szansę na jakiekolwiek studia.

Nie mogła odpowiedzieć matce.

Złapała torebkę i kluczyki i pędem wybiegła z domu.

q - No, dalej... podnieś słuchawkę... podnieś...

Eva okręcała sznur telefoniczny wokół palca, niespokojnie popatrując na drzwi łazienki. Była sobota, godzina dziesiąta. Bardzo prawdopodobne, że Kai wybrała się na poranny jogging, ale szansa dodzwonienia się do niej pod nieobecność Mandy mogła już się nie powtórzyć.

Wreszcie ktoś odebrał telefon.

- Halo?

Eva odetchnęła, słysząc głos przyjaciółki.

- Cześć, Kai. Tu Eva.

- O, cześć! Co jest?

- Nic, tylko... nadal wybierasz się dzisiaj do centrum handlowego?

- Czemu tak szepczesz?

- Bo... nie chcę robić hałasu. Więc jak? Przyjdziesz?

- Och. Raczej nie. Wątpię, czy Mandy chciałaby mnie widzieć w swoje urodziny.

W łazience ucichł szum wody.

- Mylisz się! - zaprotestowała Eva, choć właśnie dlatego dzwoniła do Kai w tajemnicy.

- Słuchaj, Eva, bardzo mi przykro, ale naprawdę nie sądzę, żebym była mile widziana.

W tym momencie odemknęły się drzwi łazienki.

- Muszę kończyć - wymamrotała Eva. - Zadzwonię!

Rzuciła słuchawkę w chwili, gdy Mandy, owinięta ręcznikiem, wchodziła do przedpokoju.

- Cześć. Kto to był?

Eva oparła się o szafki, ściskając dłońmi krawędź blatu.

- Mama. Dzwoniła mama. Pytała, jak się czujesz.

- To miło z jej strony.

- Więc... jak się czujesz?

Mandy przystanęła, nie odwracając głowy.

- Jakoś sobie radzę - powiedziała. - Dzięki za nocleg, Eva. I za to siedzenie do późna, i za rozmowę. Pogadałyśmy i... i jakoś nie mam już wrażenia, że muszę tkwić w tym całkiem sama.

Spojrzała na Evę i uśmiechnęła się lekko.

- No, idę do pokoju. Pora się ubierać.

Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Eva sięgnęła po telefon i ponownie wystukała numer Kai. Tym razem odebrano po jednym sygnale.

- Halo?

- Kai, posłuchaj - powiedziała pośpiesznie. - Mandy jest naszą przyjaciółką. Bardzo nas teraz potrzebuje. Koniec, kropka. Wiem, że ostatnio porobiło się z nami coś dziwnego, ale to bez znaczenia. Przychodzisz po południu do centrum. Zrozumiałaś? I nie chcę już o tym słyszeć ani słowa.

- O ho, ho! - zawołała Kai ze śmiechem. - Walnęłaś sobie potrójną porcję kawy czy jak?

- Przychodzisz dzisiaj do centrum.

- W porządku, w porządku. Przyjdę. Ale jeśli będzie z tego awantura, nie miej do mnie żalu.

- A wtedy Jenny stwierdziła, że chce koniecznie wyjść za Heydena, urządziliśmy więc pełną ceremonię ślubną, z Mesachem jako urzędnikiem stanu cywilnego - paplała Eva, spoglądając na przyjaciółki, które siedziały w milczeniu wokół stolika. - I Mesach zapytał, czy są gotowi na małżeństwo, nawet gdyby jedno podkradło drugiemu budyń czekoladowy. Strasznie się wszyscy uśmialiśmy.

Przerwała dla zaczerpnięcia oddechu i upiła łyk wody mineralnej. Kai dłubała widelcem wśród frytek. Debbie przerzucała strony najnowszego numeru „Vogue”.

- Więc... co u was, dziewczyny?

Mandy jeszcze nie wspomniała o ojcu. Eva nie zamierzała jej zmuszać, ale byłaby wdzięczna, gdyby ktoś wreszcie przemówił.

Spojrzała ponaglająco na Kai, która wzruszyła ramionami. Mandy wpatrywała się posępnie w nietknięty pojemnik z hamburgerem, jakby oczekiwała, że lada moment wyjawi jej sens życia.

- Mandy... może poszukamy dla ciebie prezentu na urodziny? - zapytała Eva z nadzieją.

- Nie, dzięki - Mandy oparła podbródek na dłoni. - Jakoś nie jestem w nastroju.

- Powiesz nam w końcu, co się dzieje czy nie? - odezwała się Kai niezbyt życzliwym tonem.

- Och. Jakby cię to w ogóle obchodziło.

- Bo obchodzi! Na jakiej podstawie twierdzisz, że nie?

- O, niech pomyślę. Okłamałaś mnie, przejęłaś drużynę siatkówki, wykradłaś mi prezesurę klubu - warknęła Mandy, prostując się raptownie. - Faktycznie. Bardzo cię obchodzę.

- Słuchajcie, dziewczyny... - zaczęła Eva.

- Ile razy mam to wyjaśniać? - zawołała Kai, opuszczając ręce dramatycznym gestem. - Zgłosiłam swoją kandydaturę, bo potrzebowałam jakiejś funkcji w szkole. Nie ze złośliwości. A jeśli nawet skłamałam, co z tego? Ty nie mówiłaś nam o niczym!

- A w jakiej sprawie skłamałaś? - zapytała Debbie.

Eva nie miała pojęcia, w jakiej sprawie Kai skłamała lub nie, ale stanowczo nie podobał jej się przebieg tego spotkania.

- Słuchajcie, nie tak miało to wyglądać - powiedziała. - Może się uspokoimy i...

- Och, daj już spokój - przerwała jej Debbie. - Daruj sobie te napuszone pozy.

Eva zamarła z otwartymi ustami. Mandy i Kai popatrzyły na Debbie zaskoczone.

- No, co? - warknęła Debbie, coraz gwałtowniej przerzucając strony „Vogue”. - Siedzisz tu i zachowujesz się, jakbyś była cudowną przyjaciółką, strasznie przejęta naszym dobrem i tak dalej, a latasz na randki z facetem, na którym mi zależy, o czym świetnie wiesz, i nawet nie raczysz nas poinformować. Więc co to za przyjaźń?

Eva nagle odkryła, jak to jest, kiedy otrzyma się cios w żołądek. Przez chwilę nie mogła złapać tchu.

- Skąd... jak...?

- Zaraz, zaraz, Debbie, t y interesujesz się Rileyem Marksem? - zapytała Mandy z niedowierzaniem.

- Och, czyli ciebie poinformowała. Wspaniale. Wiedzieli wszyscy oprócz mnie.

- Czekajcie, a który to jest Riley Marx? - odezwała się Kai.

Nie zwróciły na nią uwagi.

- Debbie, nie wiedziałam, że ci na nim zależy - przekonywała Eva (choć swojego czasu miała w tej kwestii solidne podejrzenia). - Nie... nie byłam pewna.

- Chwileczkę. To dlatego tak się odstrzeliłaś na imprezę u Devona? - zapytała Kai.

- Mówiłam, że jest cudowny. Że jest słodki! - krzyknęła Debbie, szeroko otwierając oczy.

- Nie wygłupiaj się - wtrąciła Kai. - Mówisz tak o każdym facecie z naszej szkoły.

- A co t y możesz o tym wiedzieć? - syknęła Debbie. - Zdaje się, że mieszkasz tu ledwie od tygodni!

- Ach, więc będziesz mi to teraz wytykała?

- Dziewczyny, dziewczyny! - zawołała Mandy, przenosząc wzrok z Evy na Debbie. - Nie pozwólcie, żeby was rozdzielił jakiś facet! Przyjaźnicie się od pieluch!

- Jasne, ale wystarczy małe, niewinne kłamstwo i z przyjaźnią koniec - stwierdziła Kai sarkastycznie.

- Nie było małe! Ani niewinne! - wybuchnęła Mandy, wyrzucając ręce w górę.

- O Boże, mam tego dosyć - oznajmiła Kai i hałaśliwie odsunęła krzesło. - Wychodzę.

- Ja też - dołączyła Debbie. Chwyciła czasopismo i wstała.

- Przepraszam, Mandy - rzuciła przez ramię. - Wszystkiego najlepszego.

Eva przygryzła wargi. Cała się trzęsła.

- No, poszło nam rewelacyjnie.

- Tak - mruknęła Mandy posępnie, zgarbiona nad stolikiem.

- Wiesz co? Chodźmy na zakupy - powiedziała Eva, podrywając się na nogi. - Może to poprawi ci nastrój. W końcu dzisiaj są twoje urodziny.

- Faktycznie. Moje urodziny. Hip, hip, hurra.

Rozdział 21

Mandy wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Włożyła ulubioną czarną sukienkę, w której zwykle czuła się seksowna, fascynująca i niezwykle elegancka. Dzisiaj jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że byłby to znakomity strój na pogrzeb. Wydawała się znużona, przygnębiona i gotowa lada chwila wybuchnąć płaczem. Ale przebieranie się nie miało sensu. Tego wieczoru we wszystkim wyglądałaby koszmarnie.

Trzeba załatwić to jak najszybciej.

Wzięła torebkę i zeszła na dół, na spotkanie z rodzicami. Urzędnicy federalni - czy jak ich nazwać - mieli pojawić się za godzinę. Zamierzała być wtedy daleko stąd.

Siedzieli we dwoje po przeciwnych stronach kuchennego stołu, nad nietkniętymi filiżankami kawy. Kiedy weszła, spojrzeli z nieukrywaną nadzieją. Poczuła falę odrazy. Byli żałośni - prawie błagali ją o wybaczenie. A później napłynęła fala wstydu.

To twoi rodzice! Tato zaraz pójdzie do więzienia! Nie okażesz im trochę serca?

Nie wiedziała, jak mogła stać się tak bezlitosna. Ale taka właśnie się stała.

- Wychodzisz?

- Erie zaprosił mnie na kolację.

- To dobry pomysł - odezwała się matka. - Nie musisz być tutaj, kiedy...

- Amando, mam nadzieję, że mi wybaczysz - powiedział ojciec. Głos mu się łamał. - Nie chciałem, aby to się wydarzyło. Nigdy nie myślałem, że nie przyjdę na rozdanie świadectw w twojej szkole. Że nie zobaczę, jak wyjeżdżasz na studia.

- Wiem, tato - wymamrotała.

Pochyliła się i szybko ucałowała go w policzek. Mocno uchwycił jej dłonie, jakby próbował zapamiętać ich dotyk. Nie mogła znieść tego ani chwili dłużej. Odwróciła się i zalana łzami, wybiegła. Zatrzymała się przy volkswagenie; nagle pociemniało jej w oczach i musiała chwycić się drzwiczek, aby nie stracić równowagi.

Wsunęła się do środka. Serce biło jej w dzikim rytmie. Najgorszy atak słabości, jakiego doznała do tej pory.

Ruszyła sprzed domu. Ręce drżały jej na kierownicy, kiedy jechała przez pogrążone w mroku miasto. Czuła straszliwe ssanie w żołądku; miała wrażenie, że od tygodnia nie przełknęła ani kęsa.

Byle tylko dotrzeć do Erica, zjeść coś i zapomnieć, ze ten dzień kiedykolwiek się wydarzył.

Zaparkowała na podjeździe, na miejscu zajmowanym zwykle przez samochód pani Travers, i wygramoliła się na zewnątrz.

Powoli podeszła do drzwi, walcząc z dziwną miękkością w kolanach, i odetchnęła przed naciśnięciem dzwonka.

Zamierzała wtulić się w Erica, gdy tylko stanie na progu. Nie pragnęła niczego więcej.

- Cześć! - powiedziała, kiedy drzwi się otworzyły.

- Cześć, skarbie - odpowiedział z zabójczym uśmiechem.

Pochylił się do pocałunku. Już unosiła ręce, aby zarzucić mu je na szyję, gdy nagle dom eksplodował światłem i wrzawą!

- Niespodzianka!!!

q - Dobry pomysł? Mam nadzieję, że dobry - szepnęła Eva, obejmując Mandy wśród chaosu.

Wszyscy cisnęli się z życzeniami. Patrząc na przyjaciółkę, która trzymała jej się kurczowo, Eva zapragnęła zabrać ją w bezpieczne miejsce.

- Bardzo dobry. Wspaniały. Dzięki.

- Plan Erica - wyjaśniła Eva i cofnęła się, robiąc miejsce innym. - Dla poprawienia ci nastroju.

- Tak, to wyłącznie moja zasługa - powiedział Erie, przytulając Mandy.

Uśmiechnęła się niewyraźnie i musnęła dłonią jego policzek. Eva mogłaby przysiąc, że palce przyjaciółki drżą.

Wszystko w porządku? - zapytała bezgłośnie.

W porządku - odpowiedziała Mandy stanowczo.

Wtem Eva wyczuła obok siebie czyjąś ciepłą obecność i dreszcz przebiegł jej po plecach, zanim jeszcze uświadomiła sobie, że to Riley.

Fantastycznie.

Chociaż właściwie... wcale nie fantastycznie. Nie rozmawiała z Rileyem od poprzedniego wieczoru.

- Można na słówko? - szepnął jej do ucha.

Następny dreszcz.

- Jasne - powiedziała z sercem w gardle.

Poprowadził ją przez hałaśliwy tłum, obok gromady spierającej się nad wieżą stereo, na taras za domem. Zasunął szklane drzwi i ogarnęła ich względna cisza.

- Więc... - powiedział, wkładając ręce do kieszeni.

W luźnych spodniach khaki i niebieskiej koszuli z przypinanym kołnierzykiem wyglądał wprost olśniewająco.

- Więc... - zaczęła.

Zamierała na myśl, że może palnąć jakieś głupstwo, lecz wiedziała, że powinna odezwać się pierwsza.

- Przykro mi z powodu wczorajszego spotkania.

I proszę. Chyba nie najgorzej.

- No, jak mówiłaś przez komórkę, coś ci wypadło.

- Właśnie. Coś wypadło. Coś... pilnego.

- Coś, o czym chciałabyś porozmawiać?

Miała wrażenie, że Riley znajduje się w odległości dziesięciu mil od niej, chociaż dzieliło ich zaledwie kilka płyt z nieregularnie ciosanego kamienia.

Nie, nie chciałabym. Ale może porozmawiamy o tym, ze jestem w tobie totalnie zakochana? Jak ci się podoba ten temat?

- Yyy... nie bardzo.

- Wszystko w porządku? - zapytał.

- W porządku. Doskonale.

Nie, nie doskonale. Czuła się tak, jakby lada moment groziła jej eksplozja. Riley przysuwał się coraz bardziej i pachniał tak miło, i był tak niesamowicie przystojny, i gdyby odezwał się do niej jeszcze jednym słowem, niewątpliwie powiedziałaby coś okropnie głupiego.

Na przykład, „Kocham cię. Kocham od chwili, kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy”.

Ale czy naprawdę byłoby to takie głupie? I cóż by się stało, gdybym to powiedziała?

Riley odetchnął i przybliżył się o kolejny krok. Huczało jej w głowie, serce łomotało jak rozpędzony parowóz.

Zrobi to. Zrobi to za sekundę. Nieważne, czy Riley jej się odwzajemni.

Bo jeśli teraz tego nie powie, nigdy już nie zdobędzie się na odwagę.

- Eva, chciałem...

- Bardzo cię lubię Riley.

Oczy mu pojaśniały. Zupełnie jak jej serce.

- Możesz powtórzyć to wolniej?

Poczerwieniała.

- Nie, raczej nie.

- W porządku - powiedział ze śmiechem. - Nie musisz.

Głęboko wciągnął powietrze, przyciskając dłoń do przepony.

- Uff. A właśnie zamierzałem poprosić, żebyś potraktowała mnie łagodnie.

Roześmiała się i popatrzyła na niego, szeroko otwierając zielone oczy. W domu ktoś włączył najnowszy album Nelly’ego; dudnienie basu wstrząsało szklanymi drzwiami i znajdowało oddźwięk wewnątrz Evy.

- Chcesz powiedzieć, że ty... znaczy, że my...

- Ja też bardzo cię lubię Eva.

- Naprawdę?

Jakoś zupełnie nie przejęła się tym, że mówi jak osoba opóźniona w rozwoju.

- Naprawdę - powiedział uśmiechnięty.

Nie drgnęła, kiedy delikatnie założył jej kosmyk włosów za ucho. Zatrzymał dłoń przy jej policzku, a w zielono - błękitnym spojrzeniu pojawiło się pytanie.

Coś w niej wzbierało, ale nie było to oczekiwane uniesienie. Było to coś niedobrego - coś kompletnie niezrozumiałego. Poczuła, że wpada w popłoch. Tyle razy wyobrażała sobie tę chwilę. Niemożliwe. Nie mogło jej się to przydarzyć. Nie teraz. Wykluczone.

W ciągu sekund temperatura podskoczyła jej o parę kresek. Serce waliło jak szalony werbel.

Riley nachylił się nad nią z przymkniętymi powiekami. Zesztywniała z paniki.

Boże święty! Nie potrafię!

Cofnęła się - sama nie pojmując tego, co robi. Zaskoczony, otworzył oczy i krew odpłynęła mu z twarzy.

Najchętniej zapadłaby się przed nim pod ziemię. Nie miała już wątpliwości. Była nienormalna. Właśnie zniszczyła coś, co mogło być najpiękniejszym momentem jej życia. Nie z powodu matki ani Debbie, ani kogokolwiek innego. Cała wina leżała po jej stronie.

- Eva? - zapytał cicho.

Ale nie znalazła słów wyjaśnienia, odwróciła się więc i odeszła.

- Więc wytłumacz mi jeszcze raz, co właściwie tu robię.

Kai mięła w palcach wstążkę zwisającą z jednego z dziesiątek balonów unoszących się dokoła. Patrzyła, jak gospodarze krążą wspólnie między gośćmi. Mandy uśmiechała się, dziękując wszystkim za przybycie.

- Mandy na mój widok dostaje wysypki. Nie pamiętasz dzisiejszej wymiany ciosów?

Debbie westchnęła i szarpnęła balon ku sobie. Mocno złapała za węzeł i uderzyła z rozmachem.

- Jest twoją przyjaciółką, pewnego dnia się pogodzicie i będziesz żałowała, że nie przyszłaś na jej osiemnaste urodziny - oznajmiła. - Poza tym potrzebuję kogoś, kto dotrzyma mi towarzystwa.

- Jeśli nie zauważyłaś, jest tu chyba setka osób. Czy Mandy kumpluje się z wszystkimi mieszkańcami Ardsmore?

- Możliwe.

- Słuchaj, Deb, nie bądź taka smętna. Nawet mnie zaczynasz dołować - Kai rozejrzała się i odetchnęła, widząc wchodzącego Danny’ego Browna. - Zobacz! Jest Danny. Przy nim na pewno poprawi ci się humor.

- Akurat.

Kai już miała zapytać, co właściwie dzieje się pomiędzy nią, Evą i Rileyem - w najdziwniejszym trójkącie miłosnym, o jakim słyszała - kiedy Danny odwrócił się, wprowadzając kogoś jeszcze do pokoju. Kogoś bardzo znajomego.

Andres.

Zanim w pełni zarejestrowała jego obecność i pomyślała o kontrataku, Danny skierował się do niej i Debbie, z Andresem depczącym mu po piętach.

- Co z tobą, Parker? - huknął. Od jego oddechu mogłoby zapłonąć ognisko. - Gdzie, do cholery, chowałaś tego faceta?

Niezdarnie objął Andresa za szyję, pociągając go naprzód.

- Och, to wy dwaj się znacie?

Debbie trąciła ją łokciem.

- Debbie, Andres. Andres, Debbie - mruknęła ponuro Kai. - Andres właśnie wychodzi.

Spojrzał gniewnie, podnosząc dłoń Debbie do ust. Kai odpowiedziała mu równie gniewnym spojrzeniem.

- Nie ma mowy! - oświadczył Danny. - Gościu jest niesamowity! Zwiedzaliśmy dzisiaj razem Penn State i wiecie, co? Widział na żywo mecz Manchester United!

- Niezła drużyna - stwierdził Andres. - Nie tak dobra jak Real Madrid, ale niezła.

Oczy miał szkliste, zalatywało od niego alkoholem. Najwyraźniej zdążyli już z Dannym urządzić sobie prywatną imprezkę. Typowe.

Chwyciła go za łokieć i zawlokła do kąta, pozostawiając Debbie - sztywną i niezadowoloną - w towarzystwie Danny’ego.

- Co tu robisz? - syknęła.

Wyrwał ramię z jej uścisku.

- Słuchaj, ciągle mnie obłapiasz. To prowokujące - pochylił się, jedną rękę opierając nad jej głową. - Wysyłasz sprzeczne sygnały, bonita.

- Tak? A jak ci się podoba taki sygnał?

Obiema dłońmi pchnęła go w pierś. Mocno. Zatoczył się na jakąś rozdyskutowaną grupę. Natychmiast odepchnęli go z powrotem.

- Przepraszam - powiedział do nich zażenowany. Poprawił na sobie skórzaną kurtkę i spojrzał wściekle na Kai. - Obawiam się, że ta mała kobietka robi się nerwowa. pi - Mała kobietka. Ha! Nikt cię chyba dotąd tak nie nazwał, co, Parker? - zapytał Devon Randall, chichocząc.

Devon był najniższym chłopakiem w klasie. Kai górowała nad nim przynajmniej kilkanaście centymetrów.

- Nie mieszaj się w to, Randall - ostrzegła.

- Zawsze tak traktujesz mężczyzn? - zapytał Andres kpiąco. - Nic dziwnego, żeś taka oziębła.

Wokół rozległy się ochy i śmiechy. Zaczynali zwracać na siebie uwagę. Kai poczuła na karku gorąco: sytuacja wymykała się spod kontroli.

q - Deb, nareszcie - powiedział Danny, wsuwając dłoń pod zasłonę jej włosów.

Trzepnęła go po ręce i spojrzała ostrzegawczo. Zaśmiał się, odrzucając głowę w tył, i lekko zachwiał się na nogach. - Jesteś pijany.

- I co? - zapytał i pochylił się nad nią, jakby zamierzał wyjawić jakiś sekret. - Dotąd ci to nie przeszkadzało. No, skarbie. Stęskniłaś się za swoim Dannym. Wiem, że mnie chcesz.

Znowu wyciągnął rękę. Debbie wymknęła mu się bez trudu. Boże, był obrzydliwy. Jak mogła kiedykolwiek się z nim zadawać?

- Nie masz pojęcia, czego chcę - powiedziała.

Odwróciła się i zanurkowała w tłumie.

Każdy usiłował jej dyktować, czym powinna się zająć, kim zostać, czego chcieć. Robiło jej się od tego niedobrze. Robiło jej się niedobrze od głosu ojca rozbrzmiewającego w jej głowie, od Danny’ego Browna i całej reszty szkolnego towarzystwa, które uznawało ją za dziwkę. Robiło jej się niedobrze nawet od własnych myśli, które przekonywały, że nie jest godna Rileya - że Riley należy już do Evy.

Bzdury. Eva nie miała żadnego pierwszeństwa do Rileya. Co z tego, że była nim zainteresowana? Debbie też się nim interesowała! O ile jej wiadomo, zainteresowała się nim wcześniej! I przynajmniej dała to Evie do zrozumienia. Jeśli Eva chciała Rileya, powinna ją o tym poinformować. Co było z tą dziewczyną, że nie potrafiła po prostu powiedzieć, czego chce, kim jest, co czuje? Zachowywała się jak dziecko. Ale Debbie nie zamierzała dłużej jej chronić. Nie jej problem, jeśli Eva nie umiała radzić sobie w życiu.

Dotarła na tyły domu, złapała uchwyt szklanych drzwi i rozsunęła je gwałtownie. I na moment zamarła. Spośród wszystkich obecnych na imprezie jedynym, który trafił na taras, był Riley. Uśmiechnęła się.

To znak. Nie mogło być inaczej.

- Cześć.

Siedział zgarbiony, podpierając głowę rękami, ale na jej widok wyraźnie się ożywił.

- Cześć - zawołała, zasuwając drzwi. - Sam jesteś?

- Na to wygląda.

Podeszła do niego swobodnym krokiem, usiadła mu na kolanach i zarzuciła mu ręce na szyję.

- No to już nie sam.

Przyciągnęła go do siebie i pocałowała. Nie poruszył się, nie zareagował. Poczuła skurcz lęku. Ale skoro zaczęła, nie zamierzała się wycofać.

- To tylko pocałunek, Riley - szepnęła mu w zamknięte usta. Poprowadziła jego dłonie tak, że obejmował ją w pasie. - Nie chcesz mnie pocałować?

W jego oczach coś zabłysło. Chciał jej, chciał. Nie była wcale taka niegodna. Znowu dotknęła go wargami i tym razem odpowiedział. Zamknął oczy i prawie odetchnęła z ulgą, kiedy językiem odnalazła jego język.

Całowała się z Rileyem Marksem! Nareszcie! Harcerzyk należał do niej!

Dlaczego więc poczuła się nagle tak bezwstydna, za jaką powszechnie ją uważano?

Rozdział 22

Mandy zrozumiała, że coś jest nie tak, kiedy pełen gości salon zaczął wirować. O ile wiedziała, rodzice Erica nie zamontowali pod domem obrotowej platformy, zatem wirowanie było bez wątpienia niepokojące. Ludzie nieustannie podchodzili do niej z życzeniami; rozbrzmiewające wokół głosy przeszywały jej czaszkę i z trudem utrzymywała się na nogach. Kiedy Liana uścisnęła ją na powitanie, Mandy musiała uchwycić się jej rękawów, aby nie upaść.

- Kiedy zobaczysz Erica, powiedz mu, że poszłam na górę, dobrze? - poprosiła.

- Okay. Wszystko w porządku?

- Troszkę jestem zmęczona.

Powoli wspięła się po schodach, niezdolna dłużej tłumić myśli, których unikała przez cały wieczór. Jedno pytanie powracało do niej uporczywie, targając jej nerwami, zalewając ją poczuciem krzywdy.

Dlaczego?

Dlaczego spotykało ją to wszystko? Dlaczego ojciec zrobił to, co zrobił? Dlaczego kłamał? I - najgorsze - dlaczego zachowała się wobec niego tak potwornie?

Dotarła do pokoju Erica, sądząc, że tuż za progiem wybuchnie płaczem. Najwyraźniej jednak wyczerpała zasób łez. Położyła się twarzą w dół na tapczanie, przygarnęła do siebie poduszkę i wciągnęła powietrze.

Ach. Zapach Erica.

Wirowanie ustało i pojęła, jak okropnie jest znużona. Zamknęła oczy i zaczęła pogrążać się w drzemce.

Na wpół uśpiona, usłyszała dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi, a później zbliżające się kroki. Poczuła na plecach czyjąś ciepłą dłoń. Uśmiechnęła się i spojrzała Ericowi w oczy. Była gdzieś pomiędzy jawą a snem i chciała tam pozostać, pewna, że kiedy całkiem się rozbudzi, znowu zawładną nią złe myśli.

- Hej, skarbie - powiedział. - Wszystko w porządku?

Właśnie tych słów było trzeba, aby natychmiast wróciła do rzeczywistości. Za każdym razem, kiedy ją pytano, czy wszystko jest w porządku, miała ochotę krzyczeć.

Nie! Nie w porządku! Cholernie, cholernie nie w porządku!

- Tak - mruknęła półprzytomnie.

Popatrzył współczująco i usiadł obok na tapczanie. Ułożyła mu się w ramionach, wsłuchana w bicie jego serca, ukojona regularnym wznoszeniem się i opadaniem jego piersi. Było jej dobrze. Miło. Gdyby jeszcze zdołała wyłączyć umysł...

- Będzie w porządku. Zobaczysz.

- Wiem - szepnęła, choć miała wrażenie, że jej serce skurczyło się nieodwracalnie.

Zajrzała Ericowi w oczy i pocałowała go szybko. Jego objęcia nie wystarczały. Chciała się w nim zagubić.

Obróciła jego twarz ku sobie. Łomotało jej w skroniach. Tym razem postarała się, aby dobrze zrozumiał jej pocałunek - długi, namiętny. Właśnie tego pragnęła. Pragnęła poczuć Erica. Poczuć coś innego.

Przyciągnął ją do siebie; uchwyciła się go niemal kurczowo. Zaczął ją rozbierać i myśli o ojcu i matce, o pieniądzach i stypendium, o przyjaciółkach zniknęły bez śladu. Wyjął spod materaca kondom i słyszała już tylko swój oddech i szaleńcze bicie serca.

A potem słyszała swój głos wymawiający „tak”, słyszała słowa Erica o tym, że ją kocha, i ułożyła się na tapczanie, czekając. Czekając na wymarzoną więź. Pragnąc poczuć cokolwiek oprócz bólu.

Eva dostrzegła Kai obok Andresa i pośpieszyła do nich pomiędzy rozbawionymi gośćmi, próbując odsunąć się jak najdalej od swojej straszliwej klęski. Riley na pewno wrócił już z tarasu i krążył teraz po parterze, opowiadając, jaką okazała się prowokatorką. W zasadzie było to nawet zabawne. Eva Farrell, prowokatorką.

Zabawne w niezabawny, upiorny sposób.

- Kai, muszę z tobą pomówić - szepnęła, kiedy wreszcie dotarła do przyjaciółki.

- Pora rozglądnąć się za jakimś drinkiem - oznajmił Andres.

- Jeszcze z tobą nie skończyłam! - zawołała za nim Kai.

- Sprzeczne sygnały, bonita? - odkrzyknął z tłumu.

- Uch! - jęknęła Kai, zaciskając pięści.

- Dobrze, Eva, w czym mogę pomóc?

- Coś nie tak? - zapytała Eva niespokojnie.

- Skąd! - Kai potrząsnęła głową. - A u ciebie?

- No... myślę, że Riley chciał mnie pocałować i spanikowałam - wykrztusiła, wykręcając sobie palce.

- Zaraz. Myślisz, że chciał cię pocałować, czy jesteś tego pewna?

- Jestem pewna - stwierdziła, smakując te słowa na języku. - Jestem pewna, że chciał mnie pocałować.

- Eva, mogę cię o coś spytać?

- No - powiedziała ostrożnie.

- Czy Riley jest facetem od twojego wymarzonego pierwszego pocałunku?

- Yyy... tak.

- I właśnie chciał cię pocałować?

- Tak - wymamrotała, czerwieniejąc.

- Więc w czym problem, do cholery? - Kai dramatycznie rozłożyła ręce. - Chłopak wyraźnie podjął decyzję. Trójkąt zamienił się w prostą. Ty jesteś na jednym końcu, Riley jest na drugim. Masz natychmiast ruszyć tyłek, złapać gościa za uszy i wpakować w niego język!

Eva zamrugała. Wyprostowała się i z uśmiechem popatrzyła na Kai. Jakkolwiek brutalna, rada przyjaciółki była absolutnie słuszna.

Riley ją lubił. A ona lubiła Rileya.

- Dobrze - powiedziała. - Idę. Znajdę go i pocałuję.

- Tak jest! - Kai skinęła z aprobatą. - Bądź niemoralna!

Ujęła Evę za ramiona, uściskała ją szybko i ponownie rozejrzała się za Andresem.

Otóż to - pomyślała Eva, ruszając na poszukiwanie Rileya. - Niemoralna. Taka właśnie będę.

* * *

- Mandy, co się dzieje? Co mam robić?

Mandy z trudem chwytała powietrze, wstrząsana straszliwym łkaniem. Zachłysnęła się i ponowiła próbę, z tym samym rezultatem. Nie mogła oddychać, nie mogła myśleć. Mogła jedynie ryczeć wniebogłosy.

- Bolało? Zraniłem cię?

Erie klęczał obok niej na tapczanie, jeszcze w niezapiętych dżinsach.

Skrzyżowała nogi, walcząc z piekącym bólem, który umiejscowił się między jej udami. Przycisnęła do siebie prześcieradło. Chciała powiedzieć Ericowi, że nie jest niczemu winny, ale nie miała pewności. Nie miała żadnej pewności poza tą, że wszystko się zawaliło.

Myślała, że poczuje się po tym lepiej. Myślała, że seks z Erikiem będzie czymś dobrym i czystym i pozwoli jej zapomnieć o całym tym zamęcie i cierpieniu. Ale wszystko jeszcze się spotęgowało i jej mury obronne, już kruche, runęły.

- Mandy, odezwij się. Proszę.

Ujął jej dłonie - taki zdesperowany i smutny, i przerażony.

- Nie... nie... mogę - wykrztusiła pomiędzy bolesnymi łykami powietrza. - Nie mogę.

Chodziło jej o to, że nie może przestać płakać. Nie może tego wszystkiego znieść. Nie może... być. Nie w ten sposób. Nie przy takim rozdzierającym serce bólu.

- Nie możesz ze mną mówić? Dlaczego? Mandy, na litość boską, jeśli nie miałaś ochoty, trzeba było tylko powiedzieć!

- Nie bądź zły...

- Nie jestem - w jego głosie zabrzmiała nuta paniki. - Po prostu... po prostu nie rozumiem!

Oczywiście, że nie rozumie! Kochaliście się pierwszy raz, a ty rozpadasz się przy nim na kawałki! Dosyć tego!

Ale nie potrafiła się uspokoić. Za dużo kłębiło się w niej emocji. Nawet ona ich nie rozumiała.

Powinnam teraz być szczęśliwa. Pełna uniesienia. Miłości.

Było tego za wiele. Za wiele w jej głowie. Musiała to uporządkować - jakoś.

- Erie, ja... muszę... pobyć sama...

- Sama. Jasne.

Wstał, szybko zapiął spodnie i schwycił koszulę leżącą na podłodze.

- Niczego więcej już nie potrzebujesz, prawda? Nie chcesz ze mną rozmawiać, nie chcesz mi powiedzieć, co zrobiłem. Właśnie się kochaliśmy i nawet na mnie nie spojrzysz...

Odwróciła się od niego i ukryła twarz w poduszce.

- Wiesz, co? Świetnie. Chcesz być sama - proszę bardzo.

Trzasnęły drzwi. Odczuła to tak, jakby zatrzaskiwały się przed nią. Tłumienie łez wszystko pogarszało, zrezygnowała więc z wysiłków ich opanowania.

Wiedziała, że powinna iść za Erikiem, wytłumaczyć. Powinni pomówić. Miał rację. Właśnie uprawiali seks... kochali się... po raz pierwszy. Nie tak miało to wyglądać. Miało być romantycznie i olśniewająco, i doskonale. Nie tak, jak było - z tym dławieniem w gardle i łzami, i krzykiem.

Czymkolwiek zajmowała się ostatnio, wszystko wychodziło źle. Na pewno był jakiś właściwy sposób porozumienia się z tatą, ale zawaliła iście po królewsku. Niewątpliwie był jakiś sposób załatwienia pierwszej poważnej kłótni z Kai, ale i tu poległa. A teraz schrzaniła to, co mogło być najważniejszym momentem jej życia - i osiągnęła to z największą łatwością.

Kariera Mandy była kiedyś pasmem sukcesów. Teraz najwyraźniej nastał czas nieprzerwanych klęsk.

Rozdział 23

Kai zbyt długo pozwoliła Andresowi swobodnie hasać. Poznała to po tłumie, jaki gromadził się wokół niego pod przeciwległą ścianą. Wydawali się trochę zanadto zaintrygowani, zanadto zaciekawieni tym, co miał do powiedzenia. Zaczęła przedzierać się w tamtą stronę i z odległości około dwóch metrów usłyszała, jak Andres oznajmia głosem jak dzwon:

- Prezesem Klubu Dziewic? Niemożliwe!

Wtem jej palce zacisnęły się na jego ramieniu. Nie pamiętała nawet, kiedy przebyła te ostatnie metry.

- W porządku, Andres. Pora wracać do domu - powiedziała dziarsko.

Bonita! Wiesz, co mówiła ta dziewczyna? - zawołał, szeroko otwierając szkliste oczy. - Mówiła, że jesteś prezesem jakiegoś klubu dla dziewic!

- Tak! Zgadza się! A teraz naprawdę powinieneś się pożegnać, dopóki trzymasz się w pionie.

Popatrzyła po słuchaczach, skrzywiła się i bezgłośnie wypowiedziała słowa: Kompletnie zalany.

Kilka osób parsknęło śmiechem i pociągnęło Andresa ku drzwiom.

- Nic nie rozumiem - oświadczył, odsuwając ich ręce i zataczając się lekko. - Prezeska Klubu Dziewic powinna być dziewicą, no nie?

Nagle ogarnęło ją wrażenie, że wszyscy w jej sąsiedztwie ślinią się jak sfora dzikich psów, spragnieni soczystej plotki, która lada moment miała trafić im w łapy.

- Andres, milcz - syknęła przez zęby.

Ale nie zdążył jeszcze otworzyć ust, kiedy po błysku w jego oczach poznała, że już przepadło.

- Nie wiem, jaka jest definicja dziewicy w Pensylwanii, ale tam, skąd pochodzę, Kai na pewno się nie kwalifikuje - Andres zwrócił się do nowych przyjaciół, wznosząc trzymany w ręku plastikowy kubek. - Postarałem się o to dwa lata temu, na polu za rancho rodziców.

I teraz chłopcy poklepywali go po plecach i przybijali piątki, a dziewczyny patrzyły na Kai z zaskoczeniem i drwiną. Zamknęła oczy. Pragnęła, aby wszyscy się rozeszli, aby salon rozpłynął się w powietrzu, aby Andres zniknął pod ziemią, wessany prosto do piekła. Nic takiego nie nastąpiło. Kiedy znowu spojrzała, właśnie przechodził do szczegółów.

- Była wtedy o wiele bardziej miękka - mówił, taksując ją wzrokiem. - Nie taka wysoka i umięśniona...

- W porządku, Andres! Nasłuchali się już dosyć! - schwyciła go za barki i popchnęła ku drzwiom, spoglądając hardo dokoła. - Mam nadzieję, że ubawiliście się setnie. Programy wieczorne to jednak coś zupełnie innego niż poranki, prawda?

Bonita, czemu to robisz? - zawołał ku ogólnej uciesze. - Czemu tak się wstydzisz, że odbyliśmy z sobą piękny akt miłosny? Wolałabyś nadal być dziewicą? Nie ma powrotu, bonita?

- Nie, Andres - powiedziała, zatrzymując się raptownie. - Nie wolałabym być dziewicą. Nie żałuję tamtego wieczoru. Nie żałuję nawet, że dzieliłam go z tobą - a przynajmniej z człowiekiem, za jakiego wtedy cię uważałam.

- Co to znaczy?

- To znaczy, Andres, że uważałam cię wtedy za przyjaciela. Za człowieka godnego zaufania. Człowieka wrażliwego i poetycznego, i pełnego głębi.

Uśmiechnął się arogancko. Mało brakowało, a zdzieliłaby go pięścią w twarz.

- Ale teraz rozumiem, że dałam się ponieść nastrojowi. Albo w tamtejszej wodzie były środki halucynogenne.

Parę osób zachichotało. Andres patrzył na nią ze złością, ale wyraźnie tracił pewność siebie.

- Teraz rozumiem, Andres, że jesteś oślizgłym, egoistycznym, śmierdzącym kłamcą, który mnie wykorzystał. Nic oryginalnego, ale cóż robić. Jeśli czegoś żałuję, to momentu - nanosekundy - kiedy znowu wkroczyłeś w moje życie.

Słuchacze zamarli, czekając na dalszy ciąg.

Widziała, jak Andresowi nieruchomieje twarz. Wygrała. Spoglądał na nią z mieszaniną gniewu i urazy tak dotkliwej, że serce zabiło jej gwałtownie. Nie pozwoliła sobie jednak na poczucie winy. On pierwszy próbował ją upokorzyć. Odwzajemniła mu się tylko.

Eva prześliznęła się obok Danny’ego Browna i jego przyjaciół skupionych wokół baryłki piwa w kuchni, złapała za uchwyt szklanych drzwi i odetchnęła głęboko. Teraz. Oto nadszedł jej moment. Nie zamierzała powtórnie dopuścić do katastrofy.

Odsunęła drzwi zamaszystym ruchem, przestąpiła próg i odwróciła się ku stolikowi i krzesłom. Chóralny wybuch śmiechu za jej plecami rozległ się dokładnie w chwili, kiedy serce wyrwało jej się z klatki piersiowej.

Na wprost siebie ujrzała najstraszliwszy widok, jaki napotkała w życiu. Debbie siedziała Rileyowi na kolanach, trzymając go w objęciach, i miarowo poruszała głową, atakując wargami jego twarz. Oczy Rileya były przymknięte, ręce opasywały Debbie w talii, a palce wpijały się w jej sweter, jakby gorąco pragnęły powędrować jeszcze dalej.

Wiej stąd - pomyślała Eva.

Nakazała sobie ewakuację. Nakazała sobie natychmiastowy odwrót, zanim ktokolwiek ją zauważy. Nadal jednak stała nieruchomo, kiedy Riley powoli otworzył oczy. W momencie, w którym ją spostrzegł, odepchnął Debbie, a Debbie, z rozmazaną szminką i zamglonym wzrokiem, też spojrzała ku drzwiom.

- Eva...

I wtedy Eva rzuciła się do ucieczki.

- Eva, zaczekaj! - zawołał Riley.

Ani myślała czekać. Popędziła przez krzaki i z poślizgiem skręciła za róg domu. Ale Debbie, wysportowana dzięki wieloletnim treningom na boisku, dogoniła ją bez trudu. Zanim Eva dopadła frontowego podjazdu - ślepego zaułka, tak czy owak, skoro nie miała samochodu - Debbie schwyciła ją za rękę.

A wówczas w Evie coś eksplodowało.

A - Co jest z tobą? - krzyknęła na całe gardło, odwracając się na pięcie.

Wraz ze słowami trysnęły łzy.

Debbie przystanęła spłoszona i przez ułamek sekundy czuła się jak przed kilkunastu laty, gdy była karcona za podjadanie ciasta.

- Eva...

- Nie! Nie zamierzam nawet tego słuchać! - powiedziała Eva, mimowolnie cofając się o krok.

- Eva, nie ma z czego robić problemu...

- Jasne! Nie dla ciebie! Dla ciebie jest tylko kolejnym nazwiskiem na twojej liście! Ale dla mnie, dla mnie to je s t wielki problem!

- Uspokój się...

- Na miłość boską, Debbie, wystarczyło, żebyś zostawiła dla mnie jednego faceta - jednego! Czy z każdym musisz się całować? Musiałaś całować się z nim?

- O Boże, chodziło o Rileya, tak? - zapytała Debbie. - To Riley. Ten wymarzony chłopak, o którym wciąż opowiadałaś.

- W porządku, przejrzałaś mnie! - zawołała Eva zalana łzami. - Owszem, Riley jest tym chłopakiem! A raczej był. Teraz jest po prostu jedną z twoich zdobyczy. Jedną z twoich cholernych żab.

I zanim Debbie zdążyła powiedzieć coś jeszcze, Eva odwróciła się i zniknęła w mroku.

Kai. Znaleźć Kai - powtarzała sobie Eva, wracając frontowymi drzwiami. Chciała wyrwać się stamtąd jak najszybciej. Kai była jedyną nadzieją na odwiezienie jej do domu.

Wsunęła się do pokoju - i jakimś trafem, pośród całego tego tłumu, pierwszym spojrzeniem, które napotkała, było spojrzenie Rileya. Serce podeszło jej do gardła. Odwróciła się błyskawicznie, gotowa uciec dokądkolwiek, byle dalej.

Niestety, nie miała drogi ucieczki. U podnóża schodów po lewej jakaś para obłapiała się w najlepsze, jakby wokół nie było nikogo. Na wprost czterech futbolistów blokowało wejście do jadalni. Gdyby Eva ruszyła w prawo, znalazłaby się ponownie na zewnątrz, a to do niczego nie prowadziło. Zanurkowała więc pomiędzy gości stłoczonych w salonie i prześliznęła się wzdłuż ściany, rozglądając się za przyjaciółką.

- No, Kai - szeptała. - Gdzie jesteś? Gdzie?!

Wiedziała, że musi się śpieszyć: lada moment groziła jej konfrontacja z Rileyem.

Dobrnęła do kominka. Dalszą wędrówkę uniemożliwiało parę osób pogrążonych w rozmowie. Eva kilkakrotnie powtórzyła słowo „przepraszam”, ale nikt nawet nie mrugnął. Właśnie purpurowiała, kiedy czyjaś ręka zamknęła się łagodnie na jej ramieniu.

Spojrzała prosto w oczy Rileya. Serce waliło jej jak młotem.

- Eva, nie było tak, jak myślisz.

- Puść mnie - jęknęła.

Była zła na siebie za ten żałosny ton. Na pewno wyglądała koszmarnie: czerwona, ze łzami schnącymi na policzkach.

- Nie mam zamiaru.

- Mówiłeś, zdaje się, że mnie lubisz.

- Bo lubię! - odpowiedział gwałtownie. - Chciałem pocałować ciebie!

Zamarła. Jakąś cząstką siebie pragnęła rzucić się Rileyowi w objęcia za same te słowa, ale w znacznie większej, racjonalnej części była śmiertelnie urażona.

- Och, jak dobrze, że Deb była pod ręką, aby mnie zastąpić!

- Nie chciałem, aby tak to wyszło...

Przycisnął sobie pięść do czoła i zamknął oczy. Czym prędzej skorzystała ze sposobności. Przemknęła obok, prosto w niespodziewanie otwierającą się przestrzeń między grupą rozchichotanych dziewczyn a tyczkowatym chłopcem, który podskakiwał komicznie ku rozbawieniu kumpli.

Gdzie, u diabła, jest Kai? - myślała, z trudem powstrzymując kolejny potok łez.

- Evo, wysłuchaj mnie, proszę - powiedział Riley, znowu ją doganiając.

Drogę zablokował jej teraz Hiro Wakasuki, najpotężniejszy rozgrywający w drużynach trzech sąsiednich okręgów, który właśnie relacjonował kolegom ostatni zwycięski mecz.

- Proszę bardzo. Słucham - warknęła, sama zaskoczona swoją szorstkością.

Splotła ramiona. Miała wrażenie, że wszyscy przypatrują się jej krytycznie.

- Bo... myślałem... kiedy próbowałem cię pocałować, a ty się odsunęłaś... myślałem... nie wiedziałem, co myśleć. Bo... mówiłaś, że mnie lubisz, a potem... sam nie wiem, pomyślałem, że najwyraźniej nie mam u ciebie szans. Wiem, że nie powinienem z tego powodu iść i całować kogoś innego, ale... ale kiedy mnie pocałowała, ciągle byłem taki... nie wiem... zdezorientowany... tym, co się wydarzyło... no i...

Słuchając tej przemowy, z wolna łagodniała. Rozluźniła się odrobinę; jej opory topniały. Riley Marx bełkotał. Bełkotał z jej przyczyny. Niewzruszony Riley Marx. Chłopak, u którego nigdy przedtem nie zauważyła bodaj śladu rumieńca.

Uśmiechnęła się leciutko. Zupełnie tego nie pojmowała, ale fakt był niezaprzeczalny. Była dotknięta jak nigdy dotąd, a jednak Riley wywoływał u niej uśmiech. A potem zaczął coraz mocniej się czerwienić, coraz gwałtowniej gestykulować, plącząc się w słowach. Zachowywał się dziwnie znajomo. Zachowywał się jak Eva.

Poczuła wewnętrzne ciepło.

Riley Mara nie odznaczał się niezmąconą pewnością siebie.

Ja, Eva Farrell, jestem powodem zamętu!

- Boże, taki jestem wkurzony, że do tego dopuściłem - powiedział. - Przepraszam. Lepiej już dajmy temu spokój.

Odwrócił się powoli. Zrozumiała, że jeśli nie zrobi czegoś natychmiast, będzie tego żałowała do końca życia.

- Riley! - zawołała, tym razem rzeczywiście przyciągając parę spojrzeń. - Poczekaj...

Uniósł brwi i wsunął ręce głęboko do kieszeni. Wyglądał niemal bezbronnie.

Zastanawiała się szybko. Czy będzie mogła z tym sobie poradzić? Czy będzie mogła zaakceptować kogoś, kto całował jej najlepszą przyjaciółkę? Czy naprawdę chce pierwszego pocałunku z chłopakiem, którego można nazwać resztkami po Debbie?

- To było bez znaczenia - zapewnił, jakby czytając w jej myślach. - I nigdy się nie powtórzy, przysięgam.

Wpatrywała się swoje dłonie, walcząc z uciskiem w krtani. Nadal pragnęła Rileya. Jak zawsze. Nieważne, gdzie wylądowały jego usta.

Już nie o usta tu chodziło. Chodziło o serce. Pragnęła jego serca. I miała przeczucie, że jego serce należy do niej. Niepodzielnie.

- W porządku - powiedziała.

Oczy mu zalśniły, jakby przed chwilą tonął w ruchomych piaskach, a Eva rzuciła mu linę.

- Naprawdę? - zapytał i zaraz zmarszczył brwi. - Czekaj. Co jest w porządku?

- No... chyba większość. Znaczy, rozumiem, co się wydarzyło. Tak jakby.

Rozejrzał się po zatłoczonym salonie, zbierając myśli - wciąż zdezorientowany.

- Znaczy, że... mogłabyś... mogłabyś nadal... no, wiesz...

- Mogłabym nadal... no, wiesz - odpowiedziała z lekkim uśmiechem. A potem ostrzegawczo uniosła dłoń. - Ale nie będę się z tobą całowała.

Mina mu trochę zrzedła.

- Rozumiem - kiwnął głową. - Ale dla jasności: mówimy o dzisiejszym wieczorze czy o zawsze?

- O dzisiejszym wieczorze. Nad „zawsze” jeszcze popracujemy.

- To jestem w stanie przyjąć - oznajmił, zerkając na szybko pogłębiający się wokół chaos. Stali tak blisko siebie, że niemal dotykali się ramionami. - Jestem ogromnie pracowity.

Otwierały się możliwości. Nadchodziły zmiany. Wielkie zmiany. Było tak, jakby powietrze drżało wokół od migotliwych świetlików. Nie czuła strachu. Nie - była pełna oczekiwania.

Właśnie próbowała stłumić uśmiech, kiedy na skraju rozbawionej gromady pojawiła się Mandy chwiejąca się na nogach. Eva z miejsca zrozumiała, że dzieje się coś niedobrego. Skoczyła ku przyjaciółce, a ta zatoczyła się na nią całym ciężarem.

- Mandy? Co ci jest? - zapytała Eva, obejmując ją z troską.

- Chyba muszę wrócić do domu - odpowiedziała słabym głosem.

Wyprostowała się na moment, zamknęła oczy i osunęła się bezwładnie. Riley schwycił ją, zanim uderzyła o podłogę. Eva krzyknęła przeraźliwie. Tłum - przed paroma sekundami tak nieprzenikniony - cofnął się, pozostawiając wokół ich trojga wolną przestrzeń.

- Mandy? - wołała Eva rozpaczliwie. - Mandy!

- Co się dzieje? - zapytała Kai, która znalazła się nagle u ich boku.

Riley podniósł wzrok, opierając głowę Mandy na swoich kolanach.

- Nieprzytomna. Trzeba wezwać pogotowie.

Rozdział 24

Debbie Patel była śmieciem. Nie tylko czuła się jak śmieć. Była śmieciem.

Niewątpliwie popełniła w życiu wiele błędów. Nigdy jednak nie uważała się za osobę, która świadomie rani bliskich. Rani swoje przyjaciółki. Najlepsze przyjaciółki.

Co było z nią nie tak?

Odsunęła szklane drzwi i dołączyła do tłumu w kuchni. Nie zrobiła nawet trzech kroków, kiedy spostrzegł ją Danny Brown.

- Ej, Patel! Jeśli skończyłaś z Harcerzykiem, może teraz moja kolej? - zapytał, wywołując huragan śmiechu.

- O tak - mruknęła któraś z dziewczyn, mierząc Debbie spojrzeniem. - Ta z pewnością zdobędzie stypendium Treemont.

Debbie obróciła się ku szklanej tafli i zerknęła na swoje odbicie. Szminka była rozmazana, spódnica zmarszczyła się z jednej strony - strony Rileya. Głęboko zaczerpnąwszy tchu, Debbie poprawiła ubranie i przeciągnęła wierzchem dłoni po policzku.

- Rany, co za dziwka - usłyszała czyjś szept.

- Mam pytanie do wszystkich tu zebranych - powiedziała Debbie głośno.

Trzeba z tym skończyć. Natychmiast.

- Skąd to przekonanie, że puszczam się na prawo i lewo? - zapytała równym, mocnym tonem.

Następny wybuch śmiechu.

- Każdy o tym wie - zawołała Melissa Bonny ze swojego stanowiska na kuchennym blacie.

- Powszechnie znany fakt - zawtórowała jej Melanie Altarescu, wsparta o framugę drzwi.

- Ciekawe - stwierdziła Debbie. - Oznacza to, jak rozumiem, że uprawiałam seks przynajmniej z jednym spośród tu obecnych?

Rozejrzała się dokoła. Danny wpatrywał się w swoje buty. Mitch Mascarenhas nagle zainteresował się deseniem na płytkach podłogowych. Paru innych unikało jej wzroku - w tym chłopak, z którym nigdy nawet nie rozmawiała.

Chcieli, aby po prostu odeszła. Aby zrezygnowała, przyjęła rolę ofiary. Ale to nie było w stylu Debbie Patel.

- Danny, uprawialiśmy więc seks?

Kilka osób przestąpiło z nogi na nogę, spoglądając po sobie z zakłopotaniem. Psuła im dobry nastrój. No i świetnie.

Danny otworzył usta. Serce zabiło jej mocno.

- Jasne. Mnóstwo razy!

Szeroko uśmiechnięty, zaczął poklepywać się z kumplami. Debbie poczuła gorąco na karku. Danny kłamał. Stał przed nią i kłamał w żywe oczy.

- Mitch? Przypomnij, kiedy się kochaliśmy?

- Może oszczędź nam drastycznych szczegółów - odezwała się Liana wyniośle. - Uch.

- Mitch? - powtórzyła Debbie przez zęby, uciszając Lianę spojrzeniem.

- Po zjeździe absolwentów - rzucił niedbale. - U mnie w samochodzie, na tylnym siedzeniu.

- Ach taaak - pokiwała głową, jakby mgliście kojarzyła tamten wieczór. - A podpowiedzcie mi, bo pamięć trochę mi szwankuje, z kim jeszcze spośród tu zebranych poszłam do łóżka? Albo na tylne siedzenie samochodu?

Z wolna, wstydliwie, kilku podniosło ręce.

- Świetnie... doskonale - stwierdziła, świadomie opóźniając zadanie ciosu. - A zatem, skoro uprawiałam z wami wszystkimi tyle seksu, może ktoś potrafi mi powiedzieć, jak wygląda rysunek, który mam wytatuowany o, tutaj.

Dotknęła prawego biodra. Nikt się nie odezwał.

- Śmiało, Danny - zachęciła, krzyżując ramiona, coraz bardziej pewna siebie. - Kochaliśmy się mnóstwo razy, mnóstwo razy więc widziałeś mnie bez ubrania. Na pewno umiesz opisać mój tatuaż.

- Tak - mruknął, otrząsając się z zaskoczenia. - Tak... jasne. Jasne.

Przełknął głośno i z desperacją popatrzył jej w oczy. Prosił o ratunek.

Zawahała się przez mgnienie.

Nie. Trzeba pokazać tym dupkom, gdzie ich miejsce.

- Serce! - oznajmił Danny, triumfalnie wznosząc trzymany w ręce kubek. - Oczywiście, masz tam wytatuowane serce!

- Właśnie! - podchwycił Mitch. - Niezła próba, Deb. Naprawdę niezła.

Pozostali dołączyli do nich jeden po drugim, skwapliwie korzystając z okazji. Tak, tak - serce. Czerwone. Nieduże. Całkiem zwyczajne.

Uśmiechnęła się z drwiną. Powoli, z rozmysłem, niemal prowokacyjnie odpięła górny guzik dżinsowej spódnicy. Odpięła drugi, później trzeci, wywołując zbiorowe gwizdy i pohukiwania. Melissa poczuła się tak urażona, że złapała torebkę i z zadartą głową wymaszerowała z kuchni. Debbie nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi. Nieco obsunęła z biodra czerwone majtki, podniosła wzrok i znieruchomiała.

Oczy wszystkich wpatrzyły się w żółtą pszczołę otoczoną wirem różowych, żółtych i liliowych kręgów - tatuaż, którego nie sposób pomylić ze zwyczajnym, czerwonym sercem. Danny wyglądał tak, jakby lada moment miał puścić pawia. Ponownie zapadła cisza. Debbie powiodła spojrzeniem po swoich rzekomych kochankach, czekając na jakieś słowa. Na przyznanie się do błędu, na przeprosiny. A potem zrozumiała, że samo milczenie wystarczy. Załatwiła ich. Było to jasne dla wszystkich: dla nich i dla niej, i dla każdej spośród zgromadzonych tutaj dziewczyn.

Właśnie złamała zasadę Klubu Tatuażu na oczach dwudziestu paru osób i wiedziała, że absolutnie, totalnie było warto.

Sięgnęła do zapięcia spódnicy, czując się niezwyciężona. Kto wie, może nawet zdoła odszukać Evę i przeprosić - może zdoła błagać o wybaczenie. Zanim jednak dotarła do górnego guzika, do kuchni wbiegła Kai, szara na twarzy.

Odnalazła wzrokiem Debbie, której natychmiast ścisnęło się serce.

- Co jest?!

- Źle z Mandy. Ruszamy, Deb.

W poczekalni oddziału pomocy doraźnej Eva siedziała na twardym krześle, spoglądając na swoją dłoń, która trafiła jakoś do dłoni Rileya. Po raz pierwszy trzymała się z chłopcem za ręce, a ledwie zdawała sobie z tego sprawę. Nie tak to opisywano.

- Powinnyśmy były to przewidzieć - powtarzała po raz setny Debbie. - Przecież ta dziewczyna nie jadła od tygodnia!

- Od dwóch, Debbie, od dwóch - poprawiła ją Kai, która krążyła nerwowo, obgryzając paznokieć kciuka. - Wszystkie to zauważyłyśmy. Próbowałyśmy z nią porozmawiać...

- Trzeba było zmusić ją do słuchania! - przerwała Debbie tonem bliskim histerii.

- Do słuchania nie można zmusić - odezwała się Eva cicho. - Człowiek słyszy tylko to, co chce usłyszeć.

Popatrzyła na Kai i Debbie, a potem znowu opuściła wzrok na swoje buty.

Riley mocniej uchwycił jej dłoń. Poczuła nagłe ciepło.

Niechby wszystko było dobrze z Mandy - mówiła sobie, obserwując sekundnik szpitalnego zegara. - Tylko to naprawdę się liczy.

Zasłona za kontuarem rozsunęła się i Erie wszedł do poczekalni. Wyglądał - pomyślała Eva - doroślej niż tego popołudnia. Bardziej jak mężczyzna niż jak chłopak. Nikt nie miał wątpliwości, kto jest tu przywódcą.

Kiedy do nich podchodził, Debbie zerwała się z krzesła, a Eva i Riley usiedli wyprostowani.

- Będzie dobrze - ogłosił, wywołując zbiorowe westchnienie ulgi. - Po prostu... bardzo spadł jej poziom cukru we krwi, podłączyli ją więc do kroplówki.

- Możemy ją zobaczyć?

Eva drgnęła zaskoczona, słysząc, że Kai pierwsza zadaje to pytanie.

- Lekarze mówią, że nie dzisiaj. Musi odpocząć - powiedział Erie. - Ale przyjdźcie jutro.

- Co z jej mamą? - zapytała Eva.

- Jest w drodze. Dzwoniłem do niej. Nieźle spanikowała.

- Trudno się dziwić - mruknęła Debbie pod nosem.

- Więc co robimy? - zapytała Eva, wodząc spojrzeniem od jednego do drugiego.

- Chyba idziemy do domu - powiedziała Kai.

Przez chwilę nikt się nie poruszył. Eva miała wrażenie, że wszyscy pomyśleli to samo. Jakoś za prędko się to skończyło, jakoś bez rozstrzygnięcia. Czegoś brakowało.

Riley wstał i podniósł jej kurtkę.

- Podwieźć cię? - zaproponował.

Spojrzała na Debbie, której twarz nie zdradzała niczego, później na Kai.

- Zobaczymy się jutro.

Kolejno uściskali Erka i opuścili poczekalnię, rozchodząc się w różne strony.

Rozdział 25

Niebo rozjaśniało się szybko, kiedy Debbie w niedzielę nad ranem wykańczała ostatni szew ojcowskiego sherwani. Piekły ją oczy, drżały place, którymi przeciągała igłę przez miękki, połyskliwy materiał. Zawiązała nitkę, osunęła się na oparcie krzesła i westchnęła.

Przepiękne. Jedwabny szantung układał się idealnie, a złocista lamówka przy kołnierzu, rękawach i mankietach nogawek wspaniale kontrastowała z bordowym materiałem. Olśniewające. Ojciec będzie zachwycony, nie miała wątpliwości. Jeżeli chodzi o pozostałe pytania, trzeba będzie poczekać na odpowiedź.

Wyjęła z szuflady papeterię, którą dostała od rodziców na szesnaste urodziny - koperty i papier w kolorze kości słoniowej, z jej imieniem i nazwiskiem wydrukowanymi fioletowym atramentem u samej góry - i napisała list do ojca. Pominęła wewnętrzne rozterki i obawy. Po tym, co wydarzyło się z Evą i Mandy poprzedniego wieczoru, Debbie pragnęła jasnego, prostego przedstawienia sytuacji.

Tato, uszyłam to dla Ciebie, na wesele Nirava. Właśnie tym chcę zajmować się w życiu. Chcę projektować ubrania. Jestem w tym dobra. I chcę, abyś był zadowolony z mojej decyzji, ale jeśli nie potrafisz, w porządku. To moja decyzja. Bez względu na wszystko, bardzo Cię kocham.

Deborah

Zawiesiła sherwani na wyściełanym wieszaku i przypięła list do kołnierza. Po cichu zeszła do ojcowskiego gabinetu i zahaczyła wieszak o karnisz nad oknem przy biurku. Cofnęła się o krok, aby jeszcze raz podziwiać swoje dzieło. Nie było już odwrotu. Kiedy ojciec przyjdzie tu popracować, zrozumie wszystko.

Zapowiadała się walka do samego końca. Tutaj, w domu Patelów.

Debbie nie zamierzała przed nią uciekać. Była nawet na nią gotowa. Ale jeżeli za parę godzin miała zginąć na placu boju, powinna najpierw załatwić dwie sprawy.

Wróciła do swojego pokoju, otworzyła szufladę przy tapczanie i wyjęła brulion w czarnym aksamicie. Nie wciągnęła Rileya na listę. Po raz pierwszy szanowała faceta tak bardzo, że nie chciała pisać komentarzy na jego temat.

Wysunęła z szafy stare, tekturowe pudło. Wewnątrz znajdowały się wszystkie listy i liściki, jakie otrzymała od przyjaciółek i chłopaków, wszystkie kartki przysyłane przez Mandy z letnich wakacji, wszystkie numery licealnego magazynu literackiego z zaznaczonymi wierszami Evy. Wepchnęła brulion na samo dno tego stosu i odłożyła pudło na półkę.

Nie potrzebowała już listy randkowych przebojów. Nadszedł czas, aby zacząć wszystko od nowa.

Westchnęła. Jeszcze jedna sprawa do załatwienia. Chwyciła torbę i kluczyki, które przeleżały noc na podłodze, tam gdzie rzuciła je po powrocie ze szpitala, i wymknęła się z domu. Przypuszczała, że o tej porze Riley będzie nadal spał, ale nie mogła czekać. Miała mu coś ważnego do powiedzenia, coś, co koniecznie powinien usłyszeć - i to jak najszybciej.

Mandy obudziła się w niedzielny poranek i zobaczyła swoją matkę, która zasnęła, trzymając ją za rękę, z głową wspartą o szpitalne łóżko. Mandy uśmiechnęła się i przez kilkadziesiąt minut leżała z otwartymi oczami, nie poruszając się, aby nie zakłócić jej snu.

Z wybiciem godziny, o której zaczynała się pora odwiedzin, na progu stanął Erie, zmagając się z pękiem balonów tak ogromnym, że nie mieścił się w drzwiach. Zamieszanie obudziło panią Walters i obie z Mandy obserwowały wysiłki Erka, chichocząc. Wreszcie przepchnął się do środka.

- Dzień dobry - powiedział zarumieniony. - Nie śpisz.

- W tych warunkach byłoby trudno.

- Och... wybacz.

Przywiązał wstążki do poręczy łóżka. Były tam balony z napisami „Wracaj do zdrowia” i „Najlepsze życzenia”, i na dodatek parę ozdobionych postaciami z kreskówek. Pokój pojaśniał od błękitu, bieli, fioletu, zieleni, różu i złota.

- No, idę rozejrzeć się za kawą - oznajmiła pani Walters, przygładzając włosy. - Sprawdzę, co z twoim śniadaniem.

Po jej wyjściu zapadła niezręczna cisza. Erie kołysał się na piętach, Mandy obserwowała przewód kroplówki. Czuła się lepiej, wypoczęta, nie tak głodna, trochę mocniejsza. Nadal jednak nie wiedziała, jak rozmawiać z Erikiem o poprzednim wieczorze.

Szkoda, że nie było tu kroplówki, która dostarczyłaby jej właściwe słowa.

- Jak się miewasz? - odezwał się Erie.

- W porządku... lepiej. Nie usiądziesz?

Przysiadł na brzegu łóżka i wziął ją za rękę. Poczuła miłe ciepło. - Co?

- Nic, tylko... - spojrzała mu w oczy, po raz pierwszy, odkąd wszedł do pokoju. - Kocham cię.

- Ochbogudzięki - powiedział bez tchu. - Myślałem, że znienawidziłaś mnie na zawsze!

- Czemu?

Przesunęła głowę na poduszce, aby lepiej go widzieć. Przygarbiony, wpatrywał się w ich splecione dłonie.

- No, wiesz... po tym, co się wczoraj wydarzyło... a potem się pokłóciliśmy i wylądowałaś tutaj...

- Erie, nie jestem tu z twojej winy!

- Wiem - mruknął. - To znaczy... tak przypuszczam. Sam nie wiem.

- Erie, popatrz na mnie.

Odchylił głowę, strząsnął sobie włosy z czoła i wreszcie spojrzał na nią.

- Od dwóch tygodni nie byłam w stanie niczego zjeść. Dlatego tu jestem.

Oddychał głęboko, usiłując nie odwracać oczu. Dobrze rozumiała jego ból i zagubienie.

- Źle to wszystko przeprowadziłem. Zupełnie źle. Strasznie mi przykro, Mandy.

- W porządku.

- Nie chciałbym, abyś żałowała wczorajszego wieczoru. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby...

- Nie żałuję. Nie żałuję tamtej decyzji...

Szukała słów - chciała je wypowiedzieć. Miała dosyć przemilczeń, dosyć półprawd i kłamstw. Pragnęła dla odmiany zagrać w otwarte karty i przekonać się, jakie to uczucie.

- A jednak czegoś żałujesz - powiedział powoli.

- Żałuję... żałuję, że podjęłam decyzję z niewłaściwych powodów. Po prostu... czułam się wczoraj bardzo nieszczęśliwa, wiesz? Ścięłam się z Kai, przyjechałam do ciebie po rozmowie z tatą, który miał zaraz iść do więzienia... Absolutny przebój na liście koszmarnych urodzin... to znaczy, jestem wdzięczna za imprezę i w ogóle. Ale chyba nie byłam w należycie imprezowym nastroju.

Parsknął śmiechem i delikatnie przesunął palcem po jej dłoni.

- Myślałam, że dzięki temu wszystko będzie jakoś lepsze - zakończyła.

- Ale nie było.

- Nie. Tylko zrobiłam się strasznie emocjonalna.

- Czemu nas przed tym nie przestrzegli na lekcjach biologii?

Tym razem Mandy też się roześmiała.

- Więc... może powinniśmy zaczekać, zanim spróbujemy znowu.

Odetchnął, pochylił się i dotknął wargami jej czoła.

- Kocham cię - szepnął. - Wszystko to bez znaczenia. Po prostu chcę, abyś wyzdrowiała i uciekła stąd jak najszybciej.

- I tu się zgadzamy - odparła, przymykając oczy i z przyjemnością wdychając jego zapach.

- Śniadanie!

Ubrana na niebiesko pielęgniarka wkroczyła do pokoju, niosąc pełną tacę. Erie usunął się na bok. Postawiła jedzenie na obrotowym stoliku i umieściła je tuż przed nosem Mandy. Sam widok jajecznicy i grzanek przyprawiał o mdłości, ale Mandy wiedziała, że musi choćby spróbować.

- Potrzebna pomoc? - zapytała pielęgniarka, wyjmując plastikowe sztućce z opakowania.

Mandy zerknęła na Erica. Poderwał się natychmiast.

- Ja się tym zajmę - oświadczył, przyciągając krzesło do łóżka.

- Proszę dopilnować, aby jadła - nakazała pielęgniarka surowo. - Nie wypuścimy jej do domu, dopóki nie zacznie jeść.

- Oczywiście - nabrał jajecznicy na widelec i spojrzał Mandy prosto w oczy. - Już ja się nią zaopiekuję.

Popatrzyli na siebie z uśmiechem i Mandy zrozumiała, że powiedział to zupełnie poważnie. Nie miała co do tego wątpliwości. I nagle poczuła się tak, jakby zdjęto z niej ciężki, duszący koc. Owszem, czekało ją sporo problemów. Naprawdę sporo. Ale z Erikiem i mamą, i przyjaciółkami u boku poradzi sobie na pewno.

Uśmiechnęła się od ucha do ucha.

- Pierwszy raz widzę, że ktoś tak się cieszy ze szpitalnego żarcia - mruknął.

- Przecież wiesz, że uwielbiam modyfikowane jajka!

Pielęgniarka zniknęła za drzwiami. Erie trzymał pełny widelec przed twarzą Mandy.

- Nie zmuszaj mnie do użycia siły - pogroził.

Otworzyła usta, odgryzła kęs i przełknęła z trudem.

Będzie coraz lepiej. Już od tej chwili.

Kai wbiegła po schodach zirytowana. Przespała spory kawał niedzielnego poranka. Zamierzała dotrzeć wcześnie do szpitala i porozmawiać z Mandy, zanim nadejdą inni. Teraz przepadło. Miss Popularności nie opędzi się od odwiedzających aż do wieczora - ale może Kai zdoła jakoś wynegocjować krótkie spotkanie w cztery oczy.

Otworzyła drzwi prowadzące z sutereny i niemal potknęła się o plecak i walizkę Andresa, wypchane po brzegi. Zatrzymała się z dłonią na klamce, niepewna, co o tym myśleć. Nadal tam stała, kiedy Andres zjawił się w przedpokoju, zwijając w kłębek swoją nową bluzę z nadrukiem Penn State University.

Na widok Kai zawahał się na moment, a potem przeszedł obok i wsunął bluzę do plecaka.

- Wynosisz się?

- Tak. Tego przecież chcesz.

- Chciałam tego od dwóch tygodni. Dlaczego teraz? - zapytała, idąc za nim do kuchni.

Stanął po przeciwnej stronie kuchennego blatu, wsparł się na nim dłońmi i westchnął. Kiedy podniósł wzrok, patrzył jakoś tak łagodnie i przepraszająco. Było to coś nowego.

- To ze względu na to, co powiedziałaś wczoraj. Byłem pijany. Nie powinienem wygadywać wszystkich tych rzeczy. Ale... ty nie byłaś pijana, prawda?

- Tak. To znaczy nie. Nie byłam pijana.

Na samo wspomnienie tamtej awantury ogarnęła ją fala gorąca.

- A więc mówiłaś poważnie - stwierdził. W jego głosie nie było pytania. - Kai, jest coś, o czym powinnaś wiedzieć. Sugerowałaś, że chciałem cię skrzywdzić. Mówiłaś, że cię wykorzystałem. Ale tak nie było.

Poczuła ściskanie w gardle i nagle zabrakło jej odpowiedzi. Niejasno, niewyraźnie pojęła, że od dwóch lat czekała właśnie na te słowa.

Obyś tego nie spieprzył.

- Byliśmy przyjaciółmi, Kai. Prawdziwymi przyjaciółmi. Pamiętasz tamtą huśtawkę nad strumieniem?... A popołudnie, kiedy pozbyliśmy się tej koszmarnej Tiny Torres i godzinami ukrywaliśmy się w lesie?...

- Pamiętam - powiedziała cicho.

- Przyjaźniliśmy się, Kai. Niedobrze, że próbowałem zamienić tę przyjaźń w coś więcej. Byłem głupi. Wiem, że to żadne usprawiedliwienie. Naprawdę mi przykro. Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić.

- W porządku, wystarczy! - zawołała, unosząc dłoń. - Tylko bez sentymentalizmu!

Groził jej wybuch płaczu, a to byłoby całkiem niedopuszczalne.

- I przykro mi z powodu tego, co mówiłem tu, w kuchni, przed paroma dniami. Po prostu... byłaś dla mnie niemiła, więc ja byłem niemiły dla ciebie.

Bez sensu.

Brzmi znajomo.

Zeszłego wieczoru zachowała się dokładnie to samo.

- Nie chciałem, żebyś mnie znienawidziła.

- Wcale cię nie nienawidzę - powiedziała, zaskakując ich oboje.

- Och. Nigdy bym się tego nie domyślił.

- Ale to prawda.

Dla niej też było to odkryciem.

- Owszem, kiedyś cię nienawidziłam. Dwa lata temu. A teraz po prostu...

Po prostu co?

Właśnie powiedział to, co należało. Po wszystkich tych miesiącach potrzebowała tylko tego: przyznania, że postąpił źle. I nie czuła już gniewu ani przygnębienia. Nawet nie wydawał jej się tak nieodparcie pociągający. Gdzieś pomiędzy wczorajszą kłótnią a dzisiejszymi przeprosinami usunęła Andresa Corteza ze swojego wewnętrznego systemu.

- Po prostu chcę zapomnieć, że te dwa tygodnie kiedykolwiek się zdarzyły.

Oboje zachowywali się nieznośnie, niedojrzale. Żałowała, że nie zdoła tego cofnąć.

Mieli z Andresem wspólną przeszłość i nic nie mogło tego zmienić. Kai mogła jednak zdecydować, czy będą mieli przyszłość. I jaka ta ewentualna przyszłość będzie.

- Całkiem by mi to odpowiadało, bonita - oznajmił z uśmiechem.

- Ej! Tylko bez takich! - ostrzegła. - Jeżeli mamy być przyjaciółmi, nie chcę więcej słyszeć tego słowa. I żadnego klejenia się do mnie. Wiem, że to niełatwe...

- Będziemy znowu przyjaciółmi? - zapytał z nadzieją.

- Okażę ci miłosierdzie - powiedziała, wzruszając ramionami. - Wczoraj wystarczająco upokorzyliśmy się nawzajem, może więc warto ogłosić remis i zacząć od nowa.

Zabębnił palcami po blacie.

- Zacząć od nowa. To mi odpowiada.

- Tak - stwierdziła uśmiechnięta. - Mnie też.

W niedzielne popołudnie Kai weszła do szpitalnego pokoju, kiedy Mandy z pomocą oddziałowej próbowała podnieść się z łóżka. Spojrzały sobie w oczy ponad ramieniem pielęgniarki.

- Cześć - powiedziała Kai, z rękami w tylnych kieszeniach spodni.

- Cześć.

Pielęgniarka popatrzyła na Kai z namysłem.

- Przyjaźnicie się? - zapytała.

Kai zerknęła na Mandy, jakby niepewna odpowiedzi.

- Tak - oświadczyła Mandy, prześlizgując się na skraj łóżka.

- Może wolisz pospacerować z przyjaciółką zamiast ze mną? Wygląda na mocną dziewczynę. Podtrzyma cię, gdybyś zamierzała upaść.

- Wchodzę w to - powiedziała Kai.

Mandy uchwyciła się jej wyciągniętego ramienia, podźwignęła się do góry i natychmiast poczuła gigantyczny zawrót głowy. Zacisnęła powieki.

- W porządku? - zapytała Kai.

- Nie najgorzej - mruknęła Mandy po chwili. - Ruszajmy.

Ciasno splecione, powoli wyszły na korytarz. Mijały kolejne sale chorych: niektórzy byli starsi, niektórzy młodzi, niektórzy leżeli samotnie, innych otaczały rodziny i zaaferowani przyjaciele. Mandy z trudem posuwała się na miękkich, drżących nogach. Zupełnie jakby dopiero uczyła się chodzić. Niewiarygodne.

- Więc... jest coś, co powinnaś wiedzieć na mój temat - odezwała się Kai. Okrążyła wózek stojący pośrodku korytarza i uniosła rękę, ubezpieczając Mandy. - Nigdy nie umiałam przepraszać.

- Aha.

- Ale powinnaś wiedzieć, że jest mi przykro. Z powodu... z wielu powodów.

- Wiem.

- Mam chyba problem z ludźmi... to znaczy...

- Z otwarciem się na ludzi? - podsunęła Mandy.

- Właśnie.

- Znam to doskonale. Wkurzałam się na rodziców, kiedy mi nie mówili, co się dzieje, i udawali, że wszystko jest cudownie, a w stosunku do was zachowywałam się tak samo.

- No, tak jakby. Czyli cecha dziedziczna?

- Najwyraźniej.

- Co za pech! - użalała się uśmiechnięta Kai.

- Niestety - Mandy uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Później jednak straszliwie zaburczało jej w brzuchu i poczuła mdłości.

- Chcę trochę odpocząć - stwierdziła, opierając się o chłodną ścianę.

- Sprowadzić kogoś?

- Nie, po prostu zaczekaj chwilę. Mów. Muszę skoncentrować się na czymś innym.

- Hm... dobrze, może na czymś, co jeszcze powinnaś o mnie wiedzieć? Nigdy nie miałam przyjaciół. To pewnie symptom tego nieotwierania się na ludzi.

Mandy parsknęła śmiechem.

- Akurat - mruknęła.

- Och, oczywiście, jestem lubiana. Dostarczam mnóstwo rozrywki.

Rozbawiona Mandy uniosła głowę. Mdłości mijały. Patrząc na Kai, pojęła, że mimo lekkiego tonu rozmowa nie przychodziła jej łatwo. Mandy dobrze znała ten stan - doświadczała go codziennie od pierwszej kłótni rodziców. I nagle, ku swojemu zaskoczeniu, poczuła potężny napływ serdeczności, a wszystko, o co ostatnio spierały się z Kai, wydało się... głupie.

Do licha z siatkówką i prezesurą Klubu Dziewic - stanowiskiem, do którego żadna z nich nie miała już kwalifikacji. Naprawdę liczyło się to, że Kai próbowała pomóc, próbowała uchronić ją przed wylądowaniem tutaj, w cholernym szpitalu.

- Po prostu nigdy nie mieszkałam przez dłuższy czas w jednym miejscu - wyjaśniła Kai. - No i nie starałam się o przyjaciół. Nie o prawdziwych przyjaciół. Takich, z którymi byłabym zupełnie szczera. Z którymi rozmawiałabym na ważne tematy. Rozumiesz?

- Chyba tak.

Ruszyły powoli korytarzem.

- Więc pomyślałam... gdybyś miała ochotę... może zostałabyś moją pierwszą...

- Pierwszą prawdziwą przyjaciółką? - zapytała Mandy, zatrzymując się ponownie.

Kai poczerwieniała i spuściła wzrok, a potem spojrzała Mandy prosto w oczy.

- Tak - mruknęła, wzruszając ramionami.

- W porządku - Mandy kiwnęła głową. - Mogę zaryzykować.

- Świetnie - powiedziała Kai, szeroko uśmiechnięta.

- A teraz zawlecz mnie z powrotem do pokoju, zanim gruchnę na ziemię.

- Służę uprzejmie. Dopóki nie poprosisz mnie o czyszczenie basenów...

Roześmiały się obydwie. Mandy oparła głowę na ramieniu Kai.

Jakimś cudem, wśród całego tego koszmaru, niektóre sprawy naprawdę zmieniły się na lepsze.

Rozdział 26

Kiedy w niedzielny wieczór zabrzmiał dzwonek u drzwi, Eva doznała wrażenia, że coś ściągają z innego wymiaru z powrotem do rzeczywistości. A przynajmniej sądziła, że byłoby to właśnie takie wrażenie. Wydarzenia ostatnich kilku dni zerwały w niej wewnętrzne tamy i większość tego popołudnia spędziła na pośpiesznym notowaniu pomysłów, wierszy i fragmentów wierszy. Tak była tym pochłonięta, że nawet nie miała pewności, czy naprawdę usłyszała dzwonek, dopóki nie rozległ się znowu.

Zatrzasnęła notes i powędrowała do przedpokoju. Przypuszczała, że matka wcześniej wróciła z pracy i nie chciała wywracać torby w poszukiwaniu kluczy. Otworzyła drzwi i zobaczyła Rileya z wielkim bukietem słoneczników w ręce.

- Cześć - powiedział.

- Cześć.

Chłopak, o którym marzyła od ponad roku, stał sobie w samym środku jej rzeczywistości.

- Zabieram cię na małą wycieczkę - oświadczył, przechodząc obok niej do kuchni.

Obserwowała bezradnie, jak przetrząsa szafki. Chwycił stary, szklany wazon, napełnił go wodą, wetknął do niego słoneczniki i ustawił tę kompozycję na kuchennym stole. Eva błyskawicznie ściągnęła gumkę z włosów, przeczesała je palcami, zdarła z siebie podniszczony sweter i wygładziła T - shirt.

- Więc... zabierasz mnie? - wybąkała.

- Tak - potwierdził z uśmiechem. - Chyba że masz coś przeciwko temu.

W popłochu spojrzała na telefon, pewna, że zaraz zniweczy jej kolejną szansę. - Nie. Schwyciła Rileya za rękę i porwała klucze z wieszaka.

- Ruszajmy.

Zatrzasnęła za nimi drzwi i zbiegła pędem po schodach, pragnąc jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem dzwonka.

- Nie jesteś nawet ciekawa, dokąd się wybieramy? - zapytał Riley ze śmiechem.

- Nie - odparła. - Byle prędko.

Dwadzieścia minut później siedzieli nad brzegiem jeziora Huff. Latarnie jarzyły się w mroku za ich plecami. Eva, okryta skórzaną kurtką Rileya, patrzyła na maleńkie świeczki, które zapalał pośrodku koca. Po chwili rozpiął plecak i wyjął z niego szklane naczynia, każde z inną potrawą.

- Co to wszystko znaczy? - zapytała.

- Zapomniałem o jeszcze jednej fascynującej informacji na swój temat - powiedział, zacierając ręce. - Moja matka zawsze robi za dużo do jedzenia. Ale to właściwie nie o mnie, prawda?

Wkrótce leżała przed nimi pełna kolacja: pieczony kurczak na zimno, sałatka, pieczywo, makaron w wyraźnie ciężkostrawnym włoskim sosie. Riley otworzył butelkę Sprite’a, napełnił dwa plastikowe kieliszki do szampana i jeden z nich podał Evie.

Zarumieniła się. Piknik, jezioro, szampan. Nie było wątpliwości: sceneria pierwszego pocałunku z jej marzeń.

- Riley, mogę o coś zapytać?

Przysunął się, muskając ją ramieniem. Poczuła nieprawdopodobne gorąco.

- Strzelaj.

- Co tu robimy?

- Hm... dzisiaj rano odwiedziła mnie jedna z twoich znajomych. Otóż odniosła wrażenie, że przydałoby mi się trochę wsparcia przy... no... przy zabieganiu o twoje względy.

- Zabieganiu...? - powtórzyła roześmiana.

- ... o twoje względy - potwierdził ze śmiertelnie poważną miną. - Udzieliła mi więc paru wskazówek co do upodobań Evy Farrell, jeśli chodzi o romantyczny wieczór.

- Och. I mówisz to tak prosto z mostu?

Zastanawiała się, czy podskoki jej serca są widoczne dla obserwatora z zewnątrz.

Riley nabrał tchu.

- Evo, może nie będziesz skłonna w to uwierzyć po wczorajszych wypadkach, ale jestem uczciwy - powiedział, wpatrując się w jej profil. - Pewnie wolałabyś, abym to udowodnił, i słusznie. Ale taka jest prawda.

Objęła kolana ramionami, obserwując bąbelki w kieliszku. - To była Debbie, tak? Debbie poradziła, abyś mnie tu przyprowadził.

- Zawaliliśmy. Oboje zdajemy sobie z tego sprawę. Ale szkoda, że nie słyszałaś, jak o tobie mówi. Jest... jest przewodniczącą fanklubu Evy Farrell.

Pochyliła głowę, wzruszona.

- Debbie to dobra przyjaciółka - powiedział. - Bardzo jej na tobie zależy.

- Wiem. Wiem, że jest dobrą przyjaciółką.

Uśmiechnął się. Był to uśmiech z rodzaju tych, którymi uśmiechamy się, czując wobec kogoś podziw. Z rodzaju tych, które towarzyszą zapamiętywaniu jakiegoś słowa lub gestu podziwianej osoby - zapamiętywaniu na zawsze.

- Słuchaj, muszę ci o czymś powiedzieć i nie chcę, abyś spanikowała - oznajmił, siadając przodem do niej i odstawiając kieliszek.

O Boże. To nie będzie nic dobrego.

Żołądek podszedł jej do gardła. Nie uciekła jednak, nie spuściła wzroku. Wciskając dłonie w szorstki koc, odwróciła się do Rileya.

- W porządku. O co chodzi?

Spojrzał na nią, błyskając zielono - niebieskimi oczami w ciepłym świetle latarni. I nagle ogarnęło ją znajome uczucie: niecierpliwe oczekiwanie, jakiego tylokrotnie doświadczała w marzeniach. Włoski na ramionach stanęły jej dęba. Tym razem nie było w tym nic panicznego.

- Wczoraj mówiłem, że cię lubię. Ale to niezupełnie prawda.

O Boże.

- Evo, chyba właśnie się w tobie zakochuję.

- Och - powiedziała z westchnieniem. Pełnym ulgi, cudownym, ekstatycznym westchnieniem.

- Zakładam, że to było dobre „och”? - zapytał ostrożnie.

- O tak. Bardzo dobre.

Przysunął się bliżej. Ujął jej twarz w dłonie i przyciągnął do siebie. Zanim ich wargi się spotkały, zobaczyła ich oboje - zobaczyła dokładnie tak, jak wyobrażała sobie zawsze.

W tym momencie Eva Farrell odkryła, co znaczy spełnione marzenie.

q - Deborah.

Och. Niedobrze. Taki ton nigdy nie wróżył nic dobrego.

Debbie zatrzymała się na najniższym stopniu schodów i odwróciła się powoli w stronę ojca. Uniosła podbródek i próbowała nie wyglądać tak, jakby serce właśnie wspinało jej się do gardła. Ojciec stał w drzwiach gabinetu, trzymając okulary w opuszczonej ręce.

Jak to możliwe, że wydawał się dwa razy wyższy niż wczoraj przed południem?

- Proszę do środka.

Ruszyła za nim na miękkich nogach. Sherwani nadal zwisało z karnisza nad oknem, zasłaniając światło ulicznych lamp, ale listu nie było. Ojciec przeczytał list.

Pierwszy raz w życiu Debbie pożałowała, że nie przysłuchiwała się uważnie, kiedy matka uczyła ją modlitw do Buddy.

- Jest coś, co powinienem ci przekazać - powiedział ojciec, plecami do niej, idąc do biurka.

Ze stosu papierów wyciągnął dużą białą kopertę. Spojrzał na adres i westchnął, ale kiedy podawał ją Debbie, na jego pobrużdżonej twarzy pojawił się lekki uśmiech.

Zerknęła na adres zwrotny i zaschło jej w ustach. Koperta nosiła nadruk Fashion Institute. I była bardzo gruba.

- Skąd... skąd to się wzięło?

- Przyszło z wczorajszą pocztą - powiedział, siadając w obitym skórą fotelu. - Pięć minut po twoim dramatycznym wyjściu.

Rozerwała kopertę drżącymi palcami.

Na podłogę posypały się broszury, ulotki, formularze, mapa kolejki podziemnej, lecz Debbie ściskała w dłoni jedną jedyną kartkę, na jakiej teraz jej zależało. List.

Z przyjemnością informujemy, że otrzymała Pani pełne stypendium oraz została przyjęta na studia w Fashion Institute of Technology, na kierunku...

- Dostałam się - wyszeptała i popatrzyła na ojca. - Dostałam się.

- Widzę - mruknął, spoglądając na bałagan na podłodze. - FIT. Szkoła projektantów, jak przypuszczam.

Nigdy jeszcze nie czuła takiej euforii, a równocześnie totalnego strachu. Nie wiedziała, czy wytrzyma napór tak sprzecznych emocji. Oczyma duszy ujrzała siebie osuwającą się bezwładnie jak Mandy poprzedniego wieczoru. Albo rozpadającą się z hukiem na milion drobnych kawałeczków.

- Tak, tato. To właśnie taka szkoła.

Powoli pokiwał głową, wpatrzony w rozsypane papiery. Miała wrażenie, że minęła wieczność, zanim znowu podniósł wzrok. Nie potrafiła odgadnąć jego myśli.

- Cóż, sądzę, że to dla ciebie miejsce idealne.

Serce uderzyło jej mocno, jakby dla zaakcentowania ostatniego słowa.

- Mówisz poważnie? - zapytała.

- Czy ja kiedykolwiek mówię niepoważnie? - odparł z uśmiechem.

Wrzasnęła i rzuciła mu się w ramiona, zanim jeszcze zdążył wstać z fotela.

- Na pewno nie masz nic przeciwko temu? - zapytała, odsuwając się po chwili.

Odwrócił się i zdjął sherwani z wieszaka. Z nabożeństwem ułożył je na biurku i delikatnie musnął palcami materiał.

- Deborah, może i nieźle radzisz sobie w przedmiotach ścisłych, ale to...

Popatrzył na nią oczami błyszczącymi dumą - tak jak pragnęła od dawna. Tyle że teraz było to jeszcze wspanialsze. Teraz oczy błyszczały mu dumą z powodu czegoś, z czego Debbie też była dumna. Czegoś, czym naprawdę chciała się zajmować.

Przygarnął ją do siebie.

- ... to, Deborah - powiedział - jest artyzm.

Kiedy pani Walters weszła do pokoju w poniedziałkowe popołudnie, Mandy natychmiast zauważyła zmianę. Matka odzyskała rumieńce, poruszała się jakoś inaczej. Wydawała się trochę bardziej energiczna, bardziej dziarska niż w minionych tygodniach.

- Witaj, skarbie - powiedziała, całując ją w policzek.

Przed lunchem Mandy uniosła górną połowę łóżka i wciąż jeszcze siedziała wysoko podparta. Matka przyjrzała jej się bystro.

- Wyglądasz znacznie lepiej - stwierdziła.

- To samo pomyślałam o tobie. Co się dzieje?

Pani Walters postawiła torebkę na podłodze i usiadła na skraju łóżka.

- Mam dobre wieści - oznajmiła uśmiechnięta.

- E, tam - zakpiła Mandy. - Nabierasz mnie.

- Wiem. To prawie cud.

Mandy uśmiechnęła się szeroko. Miło było znowu pożartować z mamą. Czułaby się jak dawniej, w normalnym życiu - gdyby nie tkwiła tu w piżamie, z kroplówką podłączoną do ręki.

- Rozmawiałam dzisiaj rano z Jimem Morrowem - pamiętasz? To księgowy ojca.

- Tak...

- Zadzwonił, aby mi powiedzieć, że fundusze na twoje studia znajdują się na bezpiecznym koncie. Tato zdeponował je wyłącznie na twoje nazwisko, urząd skarbowy nie może więc ich ruszyć. W dniu ukończenia osiemnastu lat stajesz się ich pełnoprawną właścicielką.

Mandy ledwo wierzyła własnym uszom.

- Ale osiemnaście lat skończyłam w sobotę...

- Właśnie - przytaknęła matka z uśmiechem. - Jim mówi, że z przyjemnością spotka się z tobą, kiedy tylko poczujesz się lepiej i będziesz mogła popisać dokumenty.

- Niesamowite - sapnęła Mandy, prostując się na poduszkach. - Zaraz... to znaczy, że... nadal mogę myśleć o studiach w Princeton?!

- Tak, możesz o nich myśleć jak najbardziej - powiedziała rozpromieniona matka.

Mandy uściskała ją, śmiejąc się i płacząc równocześnie. Objęły się mocno. Ale Mandy odsunęła się raptownie i popatrzyła matce w oczy.

- Czekaj, przecież będziemy potrzebowały tych pieniędzy! Musimy się wyprowadzić, tak? Co z opłatą za mieszkanie?

- To nie twój problem, Mandy. Zostaw go ojcu i mnie.

- Ale, mamo...

- Mandy, twój ojciec i ja zawsze pragnęliśmy, abyś miała przyszłość, jaką sobie wymarzysz - powiedziała matka cicho. - I będziesz ją miała. Pieniądze należą do ciebie. Chcemy, abyś wydała je na studia.

Mandy zamrugała oczami, powstrzymując łzy. Spojrzała na swoje dłonie splecione z dłońmi matki. Zobaczyła, że z palców mamy zniknęły pierścionki, ale nie pytała, co się z nimi stało.

Rodzice wciąż pragnęli otaczać ją opieką. Chwilowo nie miała nic przeciwko temu. Ostatnio na tyle popróbowała rzeczywistości, że zapamięta to na długo.

Postąpi zgodnie z ich życzeniem. Wyjedzie do Princeton, będzie wybitną studentką, ukończy uczelnię z najwyższym wyróżnieniem. A potem będzie mogła zaopiekować się rodzicami.

- W porządku - powiedziała, wzdychając radośnie. - Skoro chcecie, abym studiowała w Princeton, będę tam studiować.

Zupełnie jakby była to przygnębiająca perspektywa. Matka roześmiała się i uściskała ją serdecznie.

- Zuch dziewczyna!

Delikatnie odsunęła jej włosy z czoła.

- A kiedy będziesz gotowa, możesz odwiedzić tatę i przekazać mu, co postanowiłaś.

Mandy powoli skinęła głową. Na myśl o wizycie w więzieniu poczuła skurcz w gardle. Wiedziała jednak, że odwiedzi ojca. Cokolwiek zrobił, nadal mu na niej zależało. Nadal ją kochał. I ona go kochała. Jeżeli nauczyła się czegoś w tych ostatnich tygodniach, to tego, że ludzie popełniają błędy. Mnóstwo błędów. Nie mogłaby przejść przez życie, nie umiejąc wybaczać.

- W porządku - oznajmiła z uśmiechem. - Pojadę do niego i wszystko mu opowiem.

Rozdział 27

W poniedziałkowe popołudnie kai stała w sekretariacie gabinetu doradców, obserwując wskazówki zegara. Komisja stypendialna kończyła ostatnią tego dnia rozmowę kwalifikacyjną. Serce Kai łomotało z determinacji i zdenerwowania. Dziewczyny będą uważały jej pomysł za szalony, ale naprawdę musi to zrobić. Jeżeli nie powie czegoś teraz, będzie za późno.

Kiedy Marni Raab wyszła z sali konferencyjnej, Kai błyskawicznie chwyciła za klamkę i wtargnęła do środka. Członkowie komisji podnieśli wzrok znad papierów, które właśnie wkładali do teczek, i zdumieni, popatrzyli na jej pełną zdecydowania twarz.

- Kai! Chcesz nam oddać esej na temat czystości? - zapytał Simon.

- Nie - oświadczyła, zatrzymując się na środku. - Nie chcę.

Profesor Russo i Labella wymieniły spojrzenia.

- Wszystko w porządku, Parker? - zapytała Russo, marszcząc brwi.

Kai odetchnęła głęboko.

- Niestety, nie. Mam coś do powiedzenia i byłabym wdzięczna za parę minut uwagi.

Tym razem Simon nawet się nie uśmiechnął. Pięcioro nauczycieli z powrotem zajęło krzesła i spoglądało na Kai wyczekująco. Zawahała się. A potem przeszła prosto do rzeczy.

- Chodzi o to, że nikt nie powinien nas zmuszać do wykazywania, jak bardzo jesteśmy czyste. To, co robimy w życiu prywatnym, jest wyłącznie naszą sprawą. To, jak rozumiemy czystość, to też wyłącznie nasza sprawa. Ta cała Treemont musiała mieć źle w głowie! Co za pomysł, żeby stawiać taki warunek zdobycia stypendium! Co chciała przez to udowodnić? Że jeśli uprawiamy seks, nie zasługujemy na nic dobrego w życiu? Przecież to kompletne bzdury i wszyscy o tym wiemy!

Urwała, spodziewając się komentarzy, ale członkowie komisji przypatrywali jej się bez słowa. W żadnym ze scenariuszy, jaki sobie wyobrażała, odpowiedzią na jej przemowę nie było milczenie.

- Niewiarygodne, co to stypendium z nami porobiło! Okłamywaliśmy przyjaciół, martwiliśmy się decyzjami, których już od lat nie można cofnąć. Wszyscy są totalnie zestresowani, nie wiedzą, co myśleć, kwestionują to, kwestionują tamto. Kompletny chaos!

Simon pochylił się i oparł łokcie na stole.

- Rozumiem, Kai, ale czy nie sądzisz, że to pozytywne zjawisko?

- Jakie pozytywne zjawisko?

- To, że z powodu stypendium zaczęliście się zastanawiać... kwestionować, jak mówisz. Moim zdaniem, sposobność do namysłu w tej dziedzinie jest czymś pozytywnym. To nie są proste sprawy.

O cholera. Tu mnie załatwił.

- W porządku, ale nadal uważam, że to warunek bezsensowny - zakończyła kulawo.

Davis westchnęła.

- Tak się składa, Kai, że podzielamy twoją opinię.

Serce zabiło jej mocniej.

- Serio?

- Owszem - powiedział Simon. - Niestety, nic nie poradzimy. Musimy przyznać stypendium zgodnie z wymaganiami Victorii Treemont.

- Rozumiem - mruknęła, posępniejąc. - Ale w takim razie chcę wycofać swoje zgłoszenie.

- Jesteś pewna? - zapytała Davis.

- Tak.

Podjęła decyzję i zamierzała się jej trzymać. Nie będzie ubiegała się o stypendium, które zamieniło ją i przyjaciółki w bandę nieufnych, złośliwych, zdezorientowanych matołów.

- To świetnie - powiedziała Davis.

- Świetnie?

- Chciałam ci o tym powiedzieć po treningu. W zeszłym tygodniu byli na trybunach obserwatorzy z kilku uczelni. Wrócą obejrzeć cię w finałowym meczu. Jeżeli zagrasz tak jak w półfinałach, za rok nie powinnaś mieć problemów z uzyskaniem funduszy na studia.

Coś podobnego! Tego absolutnie się nie spodziewała.

- Naprawdę? - zapytała głosem wyższym o jakieś dwie oktawy.

Stypendium sportowe? Będzie mogła grać w siatkówkę i dostawać za to wynagrodzenie?

Wiedziała, że jest dobrą siatkarką - ale aż tak dobrą?

- Naprawdę - odparła Davis, wstając.

Wtem Kai zmrużyła oczy.

- Zaraz, a z jakich uczelni byli ci obserwatorzy?

Simon roześmiał się i komisja znowu zaczęła zbierać materiały ze stołu. Davis podeszła do Kai, objęła ją ramieniem i poprowadziła do drzwi.

- Porozmawiamy po treningu - powiedziała.

- Nie, chwileczkę, skąd byli? - dopytywała się Kai, sunąc u boku trener ki.

Miała nadzieję, że chodzi o uczelnie położone blisko plaży lub stoków narciarskich. A najlepiej blisko jednego i drugiego.

- Bo mam pewne wymagania co do miejsca, gdzie chciałabym znaleźć się w przyszłym roku...

* * *

Debbie przygasiła światło, Kai zapaliła świeczki, Eva ustawiła tort na obrotowym stoliku. Mandy uśmiechała się szeroko, kiedy przyjaciółki śpiewały jej cichutkie Happy Birthday..., próbując ukryć przed personelem szpitala tak bezczelne pogwałcenie zasad przeciwpożarowych.

- A teraz pomyśl sobie życzenie - powiedziała Eva.

Mandy zamknęła oczy. Wybór jednego spośród tylu życzeń wydawał się ryzykowny. Postanowiła zdać się na los i po prostu zdmuchnęła świeczki.

Przyjaciółki nagrodziły ją brawami. Debbie włączyła światło, Eva zabrała się do krojenia tortu.

- Więc kiedy wreszcie cię stąd wyrzucają? - zapytała Kai.

- Jutro. Ale do szkoły wracam dopiero za tydzień.

- Szczęściara - mruknęła Debbie.

- Czyli ominą cię finały mistrzostw - powiedziała Kai.

- Niestety. Skopcie tyłki w moim imieniu.

- Żaden problem - zapewniła Kai, unosząc ramię i napinając sobie mięsień trójgłowy. - Jestem królową parkietu!

Mandy przewróciła oczami i wzięła od Debbie kawałek ciasta i plastikowy widelec. Dziewczyny siadły dokoła, każda ze swoją porcją. Patrzyła na nie rozpromieniona: wszystkie tak samo cieszyły się z tego, że znowu są razem.

- Mam dla was nowiny - oznajmiła Debbie, zlizując lukier z widelca. - Przyjęli mnie do FIT!

- Nie żartuj! - wykrztusiła Eva.

Były to chyba pierwsze słowa, jakie skierowała bezpośrednio do niej od sobotniego wieczoru. Debbie zerknęła na nią zarumieniona.

- Wiedziałam! - zawołała Mandy radośnie. - Wiedziałam od początku!

- Ale pytanie brzmi: czy Debbie będzie tam studiować? - odezwała się Kai, z widelcem znieruchomiałym w powietrzu.

Wszystkie w napięciu czekały na odpowiedź.

- Będę!

Eva i Kai uściskały Debbie serdecznie, strącając na podłogę parę kawałków tortu. Broniła się, ale z uśmiechem od ucha do ucha.

- To fantastycznie, Deb! - powiedziała Eva, pochylając się, aby uprzątnąć bałagan. - Uch... ja chyba też mam dla was nowiny.

Jej twarz i szyja błyskawicznie nabierały koloru purpury.

- Całowałam się z Rileyem - poinformowała podłogę.

- Co takiego? - krzyknęła nad nią Mandy. - Kiedy? Gdzie? jak?

- No... wczoraj wieczorem - wymamrotała, prostując się z naręczem tekturowych talerzyków. - I dzisiaj po lekcjach... i teraz w samochodzie przed szpitalem...

- O rany! - zawołała Kai. - Ty kocico!

- Wiem. Jestem wszeteczna.

- Bardzo się cieszę - powiedziała Debbie, kiedy Eva znowu usiadła na łóżku.

- Wszystkie się cieszymy - oznajmiła Kai. - Czas był najwyższy.

- Wiem - powiedziała Eva z uśmiechem. - To znaczy wiem, że się cieszycie. A czas był najwyższy, bez wątpienia.

- No, skoro już jesteśmy przy nowinach, powiem wam coś, czego chyba dawno się domyślacie - oświadczyła Kai, klepnąwszy się po udach. - Zamierzam zrezygnować z prezesury Klubu Dziewic, ponieważ tak się składa, że nie jestem dziewicą.

Popatrzyła Mandy w oczy.

- Andres? - zapytała Eva.

- Tak, Andres.

- Ale szczęściara - mruknęła Debbie, kręcąc głową z respektem.

- Cóż, to kwestia dyskusyjna. W każdym razie nasza Mandy może przejąć obowiązki prezesa.

Mandy odetchnęła głęboko i położyła talerzyk z niedojedzonym tortem na stoliku. Usiadła wyprostowana, przenosząc wzrok z jednej przyjaciółki na drugą.

- Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy pomysł.

- Czemu? - zapytała Debbie.

Mandy uśmiechnęła się. Serce biło jej gwałtownie.

- Bo jeśli dziewictwo jest warunkiem zdobycia prezesury, to straciłam wymagane kwalifikacje.

Przez moment panowała cisza, a potem - kiedy w pełni zrozumiano sens tych słów - nastąpiła eksplozja.

- Boże święty! Zrobiliście to? - wrzasnęła Debbie, zrywając się z krzesła. - Kiedy? Dlaczego nam nie powiedziałaś?

- Niewiarygodne - sapnęła Eva. - Gdzie? Jak było?

- Padamy z wrażenia jak muchy - biadoliła Kai, łapiąc się za głowę.

Zgromadziły się wokół łóżka. Mandy opowiedziała im całą historię - prawdziwą i cokolwiek smutną historię swojego pierwszego razu. Nie był to doskonały pierwszy raz, ale już wiedziała, że niedoskonałość jest w porządku - jest naturalnym elementem życia. I właśnie zaczynała sobie uświadamiać, że Mandy Walters potrafi pogodzić się z niedoskonałością.

Ale kiedy przyjaciółki słuchały i załamywały ręce, i śmiały się, i ściskały ją, i pocieszały, i snuły nadzieje na przyszłość, pojęła, że przy całej tej niedoskonałości zdarzają się momenty doskonałe. I to był jeden z nich.

Epilog

- Dziewczyny, Pensylwania jest po prostu lodowata - oznajmiła Kai, niedbale wyciągając gołe nogi w poprzek przejścia w restauracji.

- Może nie powinnaś nosić szortów w listopadzie - mruknęła Debbie.

- Słuchaj no, nie potrzebowałam twoich porad odzieżowych w zeszłym roku i nie potrzebuję ich teraz, nawet jeśli jesteś największą dumą FIT! Zresztą - dodała Kai, podziwiając swoje obcięte bojówki - w Los Angeles wszyscy takie noszą.

- Oczywiście. Bo jest tam o trzydzieści stopni cieplej - powiedziała Mandy.

Na Święto Dziękczynienia Kai zatrzymała się u Mandy i jej matki w ich nowym, mniejszym, ale wciąż eleganckim domu, podczas gdy państwo Parkerowie spędzali kilka miesięcy w Australii. Odkąd Kai wyszła z samolotu przed paroma godzinami, nie przestawała dygotać z zimna, nie zamierzała jednak rezygnować ze swojego plażowego stroju.

- Nawet mi nie przypominaj! - jęknęła. - Kiedy tam wrócę?

- No, coś ty! Dopiero przyjechałyśmy! - zawołała Eva, szturchając ją łokciem.

- Au! - Kai teatralnie rozmasowała sobie żebra. - Odkąd to stałaś się hałaśliwa i agresywna?

- Wesleyan wywiera na mnie pozytywny wpływ - oświadczyła Eva, wzruszając ramionami.

- Jakiś wpływ wywiera, nie wiem tylko, czy pozytywny - stwierdziła Kai z uśmiechem.

- O, pozytywny na pewno! Uwierzycie, że wczoraj podniosłam rękę na zajęciach?

- Niemożliwe! - zawołały chórem.

- Tak jest! - spojrzała na nie dumnym wzrokiem. - Nie udzielono mi wprawdzie głosu i byłam bliska apopleksji, ale mam wielkie nadzieje na przyszłość.

Mandy i Debbie pokręciły głowami z rozbawieniem. Kai objęła Evę i potrząsnęła nią mocno. - Jeszcze nas wszystkie zaszokujesz!

- A co u ciebie, Kai? - zapytała Mandy. - Nasza trenerka wciąż rozpływa się w zachwytach nad nową sławą piłki siatkowej z UCLA.

- Owszem. Jestem sławna - potwierdziła Kai, pogryzając hamburgera. - Ale nie martwcie się, dziewczyny. Nie zapomnę o was, kiedy już znajdę się w drużynie olimpijskiej.

- A ja o was nie zapomnę, kiedy zaproszą mnie do Paryża na jesienne pokazy mody - wtrąciła Debbie.

- Ja też o was nie zapomnę, kiedy zostanę pierwszą kobietą prezydentem - zapewniła Mandy.

- A jak spodoba się Ericowi rola pierwszego męża? - zapytała Kai. - Pierwszego mężczyzny? Pierwszego... dżentelmena? Jaka jest stosowna nazwa?

- Nie wiem - roześmiała się Mandy, zarumieniona na samą wzmiankę o Ericu. - Może pozwolimy mu wymyślić ją samodzielnie.

Po spotkaniu z przyjaciółkami wybierała się wprost do domu Traversów. Od ostatniej wyprawy Erica z Villanova do Princeton minęły dwa długie tygodnie: fizyczna i emocjonalna rozłąka niezwykle trudna do zniesienia. Druga próba seksualna wyszła Mandy i Ericowi znacznie lepiej od poprzedniej i odtąd przy każdej sposobności... hm... nadrabiali stracony czas.

Mandy nigdy nie przypuszczała, że ma zadatki na boginię seksu, w pewnym sensie jednak nią została. Choć nie zamierzała nikomu o tym opowiadać.

- No, a ty? - Debbie zwróciła się do Evy. - Obiecujemy tu sobie dozgonną pamięć. Co chcesz osiągnąć, a potem o nas nie zapomnieć?

Na progu restauracji właśnie stanął Riley. Serce Evy fiknęło koziołka.

- Czyja wiem? - westchnęła radośnie. - Może... wyjdę za mąż?

- Co takiego?! - wrzasnęły chórem. Debbie upuściła widelec na podłogę.

- No... kochamy się, nie mamy wątpliwości, że chcemy być z sobą, więc... tak. Jesteśmy zaręczeni.

Riley przeciskał się w ich stronę, a uszczęśliwiony wyraz jego twarzy doskonale harmonizował z wyrazem twarzy Evy. Od porannych oświadczyn Rileya żadne z nich nie potrafiło powstrzymać się od uśmiechu.

- Och, przestań! - zawołała Mandy, trzepnąwszy Evę po ramieniu.

- O Boże, będę uprawiała seks jako ostatnia z naszej czwórki - jęknęła Debbie, osuwając się na krześle.

Jeżeli Ardsmore wydawało jej się pozbawione wartościowych mężczyzn, FIT okazało się pod tym względem jałową pustynią. Studiowało tam mnóstwo świetnych facetów; niestety, w większości byli zainteresowani tą samą płcią. Ostatnio Debbie i jej koleżanki zaczęły w celach towarzyskich odwiedzać wszystkie uniwersyteckie knajpy w okolicy, ale dotąd nie znalazł się kandydat godny powtórnego złamania zasady tatuażu. A Debbie postanowiła teraz przestrzegać jej surowo. Bez gwałtownego bicia serca, bez spoconych dłoni, bez głębokiego uczucia jej pszczoła miała pozostać ukryta przed ludzkim wzrokiem.

- Nie martw się, Deb. Zamierzamy czekać aż do końca studiów, co daje ci trzy i pół roku na nakłonienie kogoś do miłości - stwierdziła Eva łobuzersko.

- Ha, ha - burknęła Debbie.

- Miau! - odezwała się Kai.

- Cześć, dziewczyny - zawołał Riley, dotarłszy wreszcie do ich stołu.

- Riley! Słyszymy, że zdecydowałeś się na krok desperacki - zażartowała Kai.

Eva zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałowali się na środku przejścia - zupełnie jakby nie widzieli się ledwie parę godzin temu, kiedy Riley przywiózł Evę z Wesleyan. Przyjechał tam z Yale, a przez całą długą drogę do Ardsmore rozmawiali wyłącznie o swoich zaręczynach, o wstrzemięźliwości, którą przyrzekł zachowywać aż do ślubu, a którą tak cudownie utrudniało istnienie Evy.

- Hola, hola! - zawołała Debbie. - Zaraz mnie zemdli!

- I co by na to powiedziała nieboszczka Treemont? - zapytała wesoło Mandy.

Eva odsunęła się od Rileya i oboje z uśmiechem popatrzyli na przyjaciółki.

- Uznałaby pewnie - powiedział Riley - że komisja rozdzieliła jej fundusze między dwoje najbardziej godnych kandydatów.

- Najbardziej godnych i obdarzonych najpotężniejszą siłą woli, jaką umiałaby sobie wyobrazić - dodała Eva, splatając palce z palcami narzeczonego.

- Jeżeli naprawdę zamierzacie czekać trzy i pół roku, zgadzam się z tą oceną - stwierdziła Kai, zanurzając frytki w keczupie. - Nikt bardziej niż wy nie zasłużył na stypendium.

- Dobra, dość gadania o seksie - przerwała Debbie. Wyprostowała się i pstryknęła palcami na przechodzącego obok kelnera. - Garcon! Pięć czekoladowych koktajli dla uczczenia zaręczyn!

- Służę szanownemu państwu - odparł uśmiechnięty chłopak.

W chwilę później cała piątka zanurzała usta w koktajlu - zyskując czekoladowe wąsy - podczas gdy Riley opowiadał o swoich oświadczynach. Mandy myślała o dniu, kiedy Erie też poprosi ją o rękę, Kai próbowała wyobrazić sobie scenariusz, w którym dobrowolnie wiąże się z jakimś facetem na resztę życia, a Debbie cichutko, ukradkowo, zanotowała numer telefonu sympatycznego kelnera.

Eva z uśmiechem rozglądała się wokół. Nie było powrotu do liceum, do czasów, kiedy można było dzielić się każdym, najdrobniejszym nawet doświadczeniem, do przyjaźni, jaką tworzy codzienne przebywanie razem.

Ale to w porządku. Nadal kochała swoje przyjaciółki i wiedziała, że może liczyć na wzajemność. Zycie po prostu biegło naprzód. Przynosiło zmiany. A zmiany były czymś pozytywnym.

- Za Evę i Rileya! - zawołała Debbie, wznosząc na wpół opróżnioną szklankę.

Wszyscy przyłączyli się ochoczo. Serdeczne wiwaty napełniły Evę ciepłem, które już zawsze miała wspominać ze wzruszeniem. - Za Evę i Rileya!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Scott Kieran (Brian Kate) Megan przewodnik po chłopcach
Scott Kieran (Brian Kate) Idealny chłopak
Scott Kieran (Brian Kate) Megan przewodnik po chłopcach
Brian Kate (Scott Kieran) Idealny chłopak
Brian Kate (Scott Kieran) Księżniczka i żebraczka
Brian Kate Reed Brennan 06 Impreza musi trwać
Brian Kate Reed Brennan 05 W wąskim gronie
Brian Kate Megan Przewodnik Po Chłopcach
Brian Kate Reed Brennan 02 Impreza zamknięta
Brian Kate Reed Brennan 05 W wÄ…skim gronie
Brian Kate Megan Przewodnik Po Chłopcach CAŁOŚĆ
Brian Kate Reed Brennan 05 W wąskim gronie
!Połowa tłumaczenia! Last Christmas Kate Brian PO POLSKU (nieoficjalne tłumaczenie)
Klub Malawi Budowa denitrifikatora
klub pickwicka t 1 dickens ch DBBRDHLSX6HGICIFTSBVFNJV474RMFOJXNUFQ4I
WARIANT C, FIR UE Katowice, SEMESTR IV, Ubezpieczenia, chomik, Ubezpieczenia (kate evening), Ubezpie

więcej podobnych podstron