Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód

Anne - Lise Boge

CHŁÓD

Grzech pierworodny 16

Przełożyła Lucyna Chomicz - Dąbrowska


Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny” rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

Anne - Lise Boge


























Skorupę każdej rzeczy człowiek może dostać za pieniądze.

Jądra, niestety, nie; ono nie jest do kupienia.”

Anne Garborg


DZIEJE BOHATERÓW PIERWSZEJ CZĘŚCI SAGI „GRZECH PIERWORODNY”

W pierwszej, złożonej z trzynastu tomów, części sagi Anne - Lise Boge poznaliśmy kilka pokoleń rodziny osiadłej we dworze Stornes, pięknym, bogatym gospodarstwie, położonym nad fiordem w środ­kowej Norwegii.

Główną postacią sagi jest Mali Stornes, z domu Buvik, którą czytelnik poznaje w 1910 roku jako dziewiętnastoletnią dziew­czynę i towarzyszy jej losom w kolejnych tomach serii. Mali jest córką komornika, pochodzi z najbiedniejszej warstwy społecznej na ówczesnej norweskiej wsi. Ojciec licznej rodziny nie był w sta­nie spłacać wszystkich zobowiązań wobec właściciela ziemi, po­padł w długi i rodzinie groziła katastrofa. Mali, najstarsza z có­rek, została przyjęta na służbę w bogatym dworze Gjelstad i tam spotkała Johana Stornesa, jedynego syna i dziedzica wielkiego majątku, starego kawalera, mężczyznę blisko czterdziestoletnie­go, który z jakichś powodów do tej pory nie znalazł sobie żony. Johan Stornes zakochał się w pięknej Mali od pierwszego, wejrze­nia, ale jego miłość była niczym opętanie, pożądał tej dziewczyny jak niczego na świecie, gotów był nawet walczyć z własną matką, która do tej pory rządziła nim i całą rodziną żelazną ręką, i któ­rej Johan po prostu się bał. Matkę zdołał przekonać, gorzej było z samą Mali, która mówiła otwarcie, że nic do niego nie czuje i że Johan nie jest takim mężczyzną, o jakim ona marzy.

Wkrótce Mali zdała sobie jednak sprawę, że małżeństwo z Jo­hanem mogłoby uratować jej rodzinę. On, bowiem gotów był pokryć wszystkie długi rodziny Buvików, wykupić dla nich gospodarstwo, czyli dać im niezależność. To oznaczało lepszą przyszłość dla licz­nego rodzeństwa Mali, spokój jej matki. I Mali się zgodziła... Nie mogła tylko przestać myśleć i mówić, że ona nie wyszła za mąż do Stornes, tylko została tam sprzedana.

Została sprzedana czy sprzedała się sama, to już bez znaczenia, tak czy inaczej Johan, który przed ślubem zapewniał, że będzie ją kochał i nosił na rękach, a Mali na tych jego zapewnieniach budo­wała kruchą nadzieję, że może im się jednak jakoś życie ułoży, natychmiast po ślubie poczuł się w prawach właściciela, a młodą żonę potraktował jak przedmiot, narzędzie zaspokajania własnej żądzy, i w noc poślubną brutalnie ją zgwałcił. Mali musiała także wałczyć z surową teściową, która nie tak wyobrażała sobie żonę jedynego syna, a na małżeństwo zgodziła się tylko, dlatego, iż Johan zapowie­dział, że innej nie weźmie, co z kolei oznaczało brak dziedzica dla wielkiego majątku. Nędzarka Mali musiała, więc odpokutować za to, że ów jedyny syn zapłonął do niej taką namiętnością. Pociechą dla nieszczęsnej dziewczyny jest przyjaźń z babką Johana, bardzo mądrą staruszką, która wiele w życiu doświadczyła, no i jej własne marzenia, że może z czasem los okaże się łaskawszy.

Jednym z ostatnich wydarzeń przed ślubem Mali, kiedy jeszcze była służącą u dawnych chlebodawców, było pojawienie się w oko­licy cygańskiego taboru, prowadzonego przez niezwykle urodziwego młodzieńca Jo. Ów Cygan Jo i Mali rozmawiali ze sobą kilkakrot­nie, w niej jego obecność budziła gwałtowne uczucia. Zresztą w nim również. W rok później, po bardzo bolesnych przeżyciach w roli mężatki, bita i poniewierana przez męża, źle traktowana przez teś­ciową, przekonana, że nigdy w życiu nie zazna już szczęścia, Mali ponownie spotyka Jo. W dodatku tym razem Cygan zostaje zatrud­niony w Stornes, jako robotnik sezonowy na całe lato. Mali kom­pletnie traci spokój.

Ona też nie jest mu obojętna, nie trzeba długo czekać, a sprag­niona miłości dziewczyna przestaje nad sobą panować. Uczucie trwa kilka tygodni, jest gwałtowne i wspaniałe, Mali oddaje się ukocha­nemu mężczyźnie bez reszty, kiedy jednak Jo musi wyjechać i prosi Mali, by rzuciła wszystko i poszła z nim, ona odmawia. Jeśli opuści Stornes, jej rodzina z pewnością znowu znajdzie się w nędzy, Mali nie może na to pozwolić, poświęca się po raz drugi.

W jakiś czas po wyjeździe Cyganów okazuje się, że Mali będzie miała dziecko. Z Johanem dotychczas w ciążę nie zachodziła, jest przekonana, że z jego winy, a zatem urodzi dziecko Jo! Ogarnia ją wielka radość, ale z drugiej strony przerażenie, co będzie, jeśli prawda wyjdzie na jaw?

Sam Johan i jego rodzice są uszczęśliwieni - nareszcie urodzi się dziedzic dworu! Tylko babka Johana wie, jak jest naprawdę, ona od początku znała tajemnicę Mali, na szczęście mądra staruszka jest po stronie dziewczyny i przekonuje ją, że wszystko będzie dobrze.

Na świat przychodzi chłopiec, Sivert. Jest niczym skórka zdjęta z ojca, ale jakoś nikt ani w rodzinie, ani we wsi za bardzo nie do­myśla się, co się stało. Przynajmniej na razie nikt nie mówi, że to cygański bękart.

Życie Mali nareszcie zyskuje sens, będzie ona teraz za wszel­ką cenę dążyć do tego, by owoc jej jedynej miłości, ukochany syn, został dziedzicem Stornes. Samotnie dźwiga swoją tajemnicę, ów grzech pierworodny, którym się okryła, zdradzając męża, grzech, z którego konsekwencjami będzie się zmagać do końca swoich dni, ale wie, że robi to wszystko dla Siverta. Johan jest nieprzy­tomnie zakochany w chłopcu i niczego złego nie podejrzewa. Ona myśli tylko o Jo, wciąż bardzo za nim tęskni i po kilku latach on znowu się pojawia. Mali jest akurat z dzieckiem na górskim pastwisku, tam przychodzi do nich Jo, który o istnieniu syna nie miał pojęcia. Po raz drugi prosi Mali, by z nim odeszła, ale ona ponownie odmawia - Sivert jest przecież dziedzicem Stornes! Na pastwisku zjawia się też Johan i nagle, kiedy widzi Małego Siverta obok Jo, dociera do niego prawda. W strasznym gniewie spycha rywala w przepaść. Jo ginie, Mali z Sivertem wracają do domu. Johan nie pozwoli im odejść, ale odpycha od siebie uwiel­bianego dotychczas syna, a życie Mali zamienia w jeszcze większe piekło. On sam płaci za to chyba największą cenę, świadomość, że utracił wszystko, że z człowieka bogatego, który miał piękną żonę i wspaniałego syna, stał się zwyczajnym rogaczem, a żona wolała Cygana, podkopuje jego zdrowie i po jakimś czasie Johan umiera na zawał. Wkrótce się jednak okaże, że Mali ponownie jest w ciąży, tym razem nie ma wątpliwości, że nosi dziecko Joha­na! Po kilku miesiącach na świat przychodzi chłopiec Ola Johan Stornes, którego w rodzinie będzie się nazywać Oja.

Mali wciąż tęskni za zmarłym kochankiem, ale teraz przynaj­mniej już na nic nie czeka, uważa, że wszystko, co w życiu najważ­niejsze, ma za sobą. Jest jednak w gospodarstwie sama, tylko ona i służba, bo wcześniej teść, stary Sivert Stornes, zginął w wypadku, teściowa Beret już się nie miesza do prowadzenia dworu, Mali, po­trzebuje więc zarządcy i kogoś, kto by jej doradzał. I wtedy pojawia się Havard Gjelstad. Znają się z czasów, kiedy Mali była służącą u jego rodziców, Havard zawsze okazywał jej specjalne zaintereso­wanie, a nawet więcej, nie ukrywał, że gdyby tylko zechciała, on zro­biłby dla niej wszystko. Młodzi nie potrzebują wiele czasu. Wkrótce po urodzeniu synka Mali wychodzi za mąż za Havarda, on przyjmu­je nazwisko Stornes.

I w końcu można by powiedzieć: żyli długo i szczęśliwie. Ale los nie jest dla Mali aż taki łaskawy. Owszem, znalazła nareszcie życio­wą przystań u boku ukochanego i kochającego mężczyzny, jest za­można, cieszy się coraz większym szacunkiem sąsiadów, ale przecież popełniła grzech, grzech pierworodny, jak sama o tym myśli, i musi za niego pokutować.

Nieustannie trawi ją lęk, że sprawa pochodzenia Siverta wyj­dzie na jaw, i wie, że ludzie by jej tego nie wybaczyli. A co by powie­dział mąż? Mali obawia się, że musiałaby wraz z dzieckiem opuścić dwór. Sam Sivert też dostarcza matce powodów do zmartwienia. Chłopiec rośnie, ale jakoś nie widać, żeby się szykował do roli gospodarza. Któregoś roku do dworu znowu przyjeżdżają Cyga­nie z tego samego rodu, z którego pochodził Jo, i stary skrzypek stwierdza, że Sivert jest niezwykle uzdolniony muzycznie. Doradza Mali, by kupiła synowi skrzypce. Te skrzypce staną się przyczyną jej wieloletniej udręki. Bo Sivert odkrywa, że tak naprawdę pocią­ga go wyłącznie muzyka i jej chce się poświęcić, a nie prowadzeniu dworu, choćby i najbogatszego.

Mali i Havard mają córeczkę, Ruth, wszystkie dzieci chowają się zdrowo, tylko z Oją są kłopoty. Mali jakoś nie ma serca do tego syna, zbyt jej przypomina Johana i straszne lata, które przeżyła z pierw­szym mężem. Malec wyczuwa matczyny chłód, robi się krnąbrny, uparty i złośliwy, przez co staje się jeszcze bardziej podobny do ojca. Tylko, że to on wykazuje ogromne zainteresowanie gospodarstwem, Mali sama musi przyznać, że z niego to by dopiero był wspaniały dziedzic!

Tymczasem kolejnego lata znowu przyjeżdżają Cyganie. Ten sam, od dawna znajomy tabor. Mali przeżywa szok, bo nieocze­kiwanie staje przed nią mężczyzna dokładnie taki sam jak Jo. Gdyby nie wiedziała, że Jo nie żyje, byłaby pewna, że to on! Ale to młodszy brat Jo, Torgrim. Ożywają pogrzebane wspomnienia, wraca tęsknota za pierwszą miłością. Choć Mali od dawna była pewna, że wszystko, czego pragnęła, jako kobieta, daje jej Havard, nie jest w stanie się powstrzymać, marzy, by jeszcze raz przeżyć tamte uniesienia, jeszcze raz znaleźć się w ramionach Jo. Jest jak opętana, tropi i śledzi młodego mężczyznę, który nie bardzo wie, co to oznacza. W końcu dochodzi do spotkania, ale będzie ono rozczarowaniem. Torgrim uważa, że Mali mu się oddaje, bo nie znalazła spełnienia w małżeństwie, on sam nie ma w sobie nic z Jo, nie ma w nim miłości ani czułości tamtego, Mali musi, przy­znać, że popełniła błąd. Drugi raz popełniła błąd i teraz będzie już tylko pragnąć, żeby wymazać go z pamięci. Zapomnieć jednak nie jest łatwo, bo w jakiś czas później Mali stwierdza, że znowu jest w ciąży, i nie wie, czy to dziecko Havarda, czy może Torgrima. Jest w rozpaczy. Gdyby urodziła drugie czarnowłose, podobne do Jo i do Siverta maleństwo, ludzie z pewnością domyśla się prawdy... Mali nie znajduje innego wyjścia, postanawia pozbyć się płodu. Przygotowuje bardzo silny wywar ziołowy, stosowany w takich sytuacjach przez wiejskie akuszerki, i pije go systematycznie. Po paru tygodniach przychodzi krwotok, Mali jest pewna, że poroni­ła, wyznaje Havardowi, że była w ciąży, ale straciła dziecko, czym on strasznie się martwi, ale też stara się pocieszać żonę.

Tymczasem krwotok był fałszywym alarmem, wkrótce wycho­dzi na jaw, że ciąża nadal się rozwija, i teraz nic już nie można na to poradzić. Rodzi się synek, dziecko Havarda, ma jego włosy, jego niebieskie oczy, ale jest słabiutki, niezdolny do życia i wkrót­ce umiera. Skutki pierworodnego grzechu Mali zatoczyły kolejny krąg, teraz będzie musiała żyć również ze świadomością, że zabiła Havardowego syna. To kolejne brzemię, które musi dźwigać sama tak jak poprzednie, nikt jej w tym nie pomoże, przede wszystkim, dlatego, że nikt nie może poznać prawdy. Mali bardzo by chciała jednak dać Havardowi syna, po śmierci Małego Havarda stara się znowu zajść w ciążę i w końcu jej się udaje, dziecko przychodzi na świat zdrowe, ale widocznie Bóg jej nie przebaczył tego, co zrobiła, bo to nie jest syn. Córeczka Dorbet będzie wielką miłością Havarda, ale syna Mali ukochanemu mężowi dać nie może.

Mija kilka spokojniejszych lat, Mali bardzo intensywnie rozwija talent, który posiada i który od dawna był dla niej źródłem radości. Gospodyni Stornes jest mianowicie bardzo uzdolnioną tkaczką, tka z wełny makaty, kilimy i narzuty. Z upływem lat staje się prawdzi­wą artystką, co zresztą zostaje zauważone nie tylko przez najbliższe otoczenie. Ludzie bardzo chcą kupować jej piękne wyroby. Talent artystyczny zaczyna też przeważać w poczynaniach Siverta, chłopak wyjeżdża z domu, żeby uczyć się muzyki, i odnosi sukcesy. Mali jest coraz bardziej zaniepokojona, że najstarszy syn nie zechce przejąć dziedzictwa, o które tak walczyła z losem właśnie dla niego.

Najgorsze jednak mają dopiero spotkać. Otóż pewnego dnia dorosły już Sivert przyjeżdża do Stornes w towarzystwie bardzo pięknej czarnowłosej dziewczyny imieniem Tordhild i oznajmia, że to jego ukochana. Mają zamiar się pobrać, i to jak najszybciej, bo Tordhild jest w ciąży. Mali z przerażeniem patrzy na dziewczynę. To Cyganka, co do tego nie może być wątpliwości, poza tym tak zdumiewająco podobna do Jo, że Mali ogarnia przerażenie. Jak się okazuje, uzasadnione - Tordhild jest córką Jo! Mali nie wie­działa o nim wszystkiego. Wtedy, tamtego lata, kiedy połączyło ich uczucie, on miał już żonę i córkę. Pewnie chciał je opuścić, skoro proponował Mali, żeby z nim pojechała, ale to nie zmienia faktu, że ją oszukał, zataił prawdę.

Co zrobić teraz, skoro Sivert i Tordhild są przyrodnim rodzeń­stwem? I ona jest w ciąży... Przecież to straszny grzech, ale też prze­stępstwo wobec prawa. Mali nie może postąpić inaczej, musi obojgu młodym powiedzieć, kim są. Szok przeżywają oboje, ale większy jed­nak Sivert, bo okazuje się, że do tej pory niewiele wiedział o sobie samym, żył w przekonaniu, że jego ojcem był Johan Stornes, który najpierw bardzo go kochał, a potem od siebie odepchnął. Sivert nie może tego matce wybaczyć, ciska jej w twarz, że jej nienawidzi i nie chce jej znać, po czym oboje z Tordhild w największym pośpiechu wyjeżdżają. Mali musi wyznać prawdę Havardowi.

Dla niego jest to też straszny wstrząs. Wzburzony wybiega z domu. Spotyka Laurę, młodą kobietę z sąsiedztwa. Od najmłod­szych lat Havard bardzo jej się podobał, posyłała mu powłóczyste spojrzenia, on jednak nie widział nikogo poza Mali. W tym stanie ducha, w jakim znajduje się teraz, Havard jest wobec Laury bez­bronny i spędza z nią noc.

Wkrótce wraca do Mali, jest pewien, że ta sprawa z Laurą to nic takiego, jest mu wstyd, ale znajduje dla siebie rozmaite, usprawied­liwienia. I tak będzie, dopóki się nie okaże, że Laura jest w ciąży. Wprawdzie niedawno owdowiała, więc wszyscy sądzą, że to dziecko zmarłego męża, ona jednak wie, że ojcem jest Havard, i nie zamierza tego przed nim ukrywać. Ma też wobec niego sprecyzowane plany. Małżeństwo Mali wkracza w bardzo poważny kryzys. Ona wie, że musi Havardowi wybaczyć, skoro on jej wybaczył grzechy, które mu wyznała. Wciąż jednak żyje w lęku, że zatajona mroczna historia Torgrima i malutkiego Havarda, który żył ledwie kilka tygodni, wyj­dą na jaw, a wtedy na pewno utraci męża. Bo są granice tego, co człowiek może wybaczyć, nawet jeśli tym człowiekiem jest Havard i w dodatku jest tak zakochany jak on w Mali.

Wybacza Havardowi zdradę, choć nigdy nie pozbędzie się stra­chu, że miłość do tego nieślubnego synka może zwyciężyć i Havard porzuci ją i dzieci po to, by żyć dalej z Laurą i synem. Havard zapewnia, że nigdy do tego nie dojdzie, ale cóż człowiek wie o uczuciach? Tak, więc Mali żyje na pozór szczęśliwie i dostatnio, nieustannie jed­nak uczucie szczęścia przeplata się z lękiem, że prawda o jej zatajo­nych przed światem grzechach wyjdzie na jaw.

Z ulgą przyjmuje do wiadomości, że Sivert po kilku latach już nie żywi do niej nienawiści, ale umiera ze strachu na myśl o tym, że jej syn, który tymczasem zdobył światową sławę, jako znakomi­ty skrzypek, będzie kiedyś musiał ponieść konsekwencje tego, że ożenił się ze swoją przyrodnią siostrą i w dodatku ma z nią dziec­ko. Dla niego jednak miłość była wartością największą. Miłość do Tordhild oraz do muzyki, dla nich zrzekł się - na rzecz młodszego brata - prawa dziedziczenia dworu. Może z czasem zdoła też pojed­nać się z matką?

ROZDZIAŁ 1

- Herborg...

Cichy, ostry głos od strony drzwi sprawił, że Herborg odwró­ciła się gwałtownie. Twarz miała bladą i zmienioną. Rozpuszczo­ne włosy w nieładzie. Popatrzyła na Oję oczyma zaczerwienio­nymi od płaczu i ciemnymi od bezgranicznego żalu, w rękach trzymała jakieś ubranie. Oja zobaczył, że walizka dziewczyny stoi otwarta na łóżku. Więc już zaczęła się pakować, pomyślał zdesperowany, bo przecież dopiero, co bryczka z Gjelstad opuś­ciła podwórze.

- Herborg - powtórzył i zrobił niepewny krok w głąb po­koju. Bał się, że dziewczyna każe mu się wynosić. - Herborg, pozwól sobie wyjaśnić...

- Tu nie ma nic do wyjaśniania - odparła ochrypłym gło­sem.

- Ale ja nie wiedziałem, że...

Ogarnęła go spojrzeniem szarych oczu. Złożyła starannie ja­kiś sweter i umieściła w walizce, zanim znowu się odezwała.

- W to ja też nie wierzę. Nie wierzę, że oszukiwałeś mnie z pełną świadomością. Nie, nie mogę uwierzyć.

- Ja pragnę tylko ciebie!

Dziewczyna wyszeptała cicho:

- Mogłam pogodzić się z tym, że byłeś kiedyś z Ruth Liną - wykrztusiła, siadając na łóżku. - Nie mogę się jednak zgodzić na to, że między tobą i mną już zawsze będzie dziecko, Oja. Bo ta dziewczyna oczekuje twojego dziecka.

Oja poczuł, że żołądek kurczy mu się boleśnie. W dalszym ciągu był ogłupiały i załamany po tym, co się stało. Dzień zaczął się tak wspaniale, a potem w ciągu kilku minut pełen złośliwości glos Helgi obrócił całe jego życie w ruinę. Helga poinformowa­ła mianowicie, że Ruth Lina jest w ciąży. I że on będzie musiał wziąć odpowiedzialność za to, co zrobił.

Na dole w izbie Oja próbował odszukać wzrok Ruth Liny, ona jednak nieustannie wpatrywała się w podłogę. Tylko, kiedy drzwi zatrzasnęły się, za Herborg, na moment podniosła oczy. Ale i wtedy na niego nie popatrzyła. Potrząsnęła jedynie głową. Oja nie miał pojęcia, jak to rozumieć.

Czuł się przyparty do muru. W głowie miał kompletny cha­os. Najchętniej wysłałby obie do diabła, i matkę, i córkę. Dobrze, będzie płacił na dziecko, ale żenić się z Ruth Liną nie chciał za nic. Nie teraz, kiedy poznał, czym jest miłość. I co by to było za życie? Kiedy jednak zobaczył wzrok Helgi, zrozumiał, że trudno mu będzie się wykręcić. Widział, że ona jest zdecydowana na wszystko.

- Nie będzie żadnego przyśpieszonego ślubu - syknął przez mocno zaciśnięte zęby. - Biorę odpowiedzialność za dziecko, ale żenić się nie chcę. Możemy o tym porozmawiać, jak dziecko się już urodzi, później.

- Ale ja chcę ślubu teraz! - Helga zaprotestowała stanow­czo. - Ruth Lina nie może iść do ołtarza z...

- Powiedziałem, że niczego nie będę przyśpieszał.

Potem odwrócił się i wyszedł. Zatrzymał się w sieni i oparł głowę o ścianę. Uczucie bezradności przytłaczało go do zie­mi. Poszedł, więc prosto do sypialni Herborg. Musi z nią poroz­mawiać. Wytłumaczyć. Chociaż tak naprawdę nie było, co tłu­maczyć.

Oja podszedł i usiadł, obok Herborg na łóżku. Wziął jej dło­nie w swoje ręce. Były lodowato zimne.

- Dziecko potrzebuje ojca, Oja. A tym ojcem jesteś ty - wy­szeptała. - Oczekuję, że zachowasz się odpowiedzialnie. Ty nie jesteś z tych, co to beztrosko porzucają dzieci, ani z tych, którzy by woleli... wiem, że ty... ty nie jesteś taki - zakończyła cicho.

- Ale ja chcę ciebie - powtórzył. - Chodzi przecież wyłącz­nie o ciebie i o mnie, Herborg!

- Akurat to się teraz nie liczy, Oja. Skoro Ruth Lina jest w ciąży, to my się nie liczymy.

Powoli zdjęła z palca pierścionek. Przez chwilę siedziała, ważąc go w ręce. Potem czule przyłożyła go do warg, tylko na moment, i zaraz wyciągnęła do Oi rękę z pierścionkiem. On zamknął oczy. Miał wrażenie, że nigdy nie zdoła znowu wstać. Chciał się położyć na jej łóżku i żeby tak już zostało. Jego życie dobiegło końca.

- Herborg...

- Nie dręczmy się więcej, niż to konieczne - szepnęła cicho dziewczyna i wstała. - Chcę, żebyś teraz sobie poszedł. Opusz­czę dwór, jak tylko się spakuję.

Oja wstał na zupełnie sztywnych nogach. Przed oczyma tańczyły mu czarne punkciki. Położył rękę na ramieniu Her­borg, a ona odwróciła się ku niemu. Przez dłuższą chwilę stali tak i patrzyli na siebie nawzajem. Po czym Herborg wróciła do pakowania.

- Idź - powtórzyła ochryple.

Oja leżał na łóżku, kiedy Mali zapukała i weszła do pokoju. Nie powiedział nic. Nie patrzył na matkę. Leżał po prostu i gapił się pustym wzrokiem w sufit. Mali przysunęła sobie krzesło do łóż­ka i usiadła.

- Nie możesz tak po prostu leżeć - stwierdziła. - Życie musi toczyć się dalej.

Oja nie odpowiadał.

- Ja rozumiem, że cierpisz, Oja. Z czasem jednak to wszystko...

- Nie - zaprotestował gwałtownie. - Nigdy nie będzie le­piej. Ja nigdy nie zapomnę Herborg. Nigdy nie przestanę o niej myśleć.

- Powinieneś by raczej myśleć, że Ruth Lina może zajść w ciążę - wtrąciła Mali wolno. - Byliście razem bardzo długo...

Oja skulił się. Rzeczywiście, tej sprawie nie poświęcał zbyt wiele uwagi. Skoro tak długo wszystko szło dobrze... Zresztą na­wet gdyby się wtedy nad tym zastanowił, uznałby z pewnością, że świat się nie zawali, jeśli Ruth Lina zajdzie w ciążę. Bo wtedy to właśnie jej pragnął, więc ożeniłby się tylko trochę wcześniej, niż wszyscy oczekiwali, a to już naprawdę drobiazg. Tak by my­ślał wtedy, ale jeszcze wtedy w jego życiu nie było Herborg.

- Helga domaga się, żebyś powiedział, na kiedy ma zapra­szać weselnych gości - mówiła dalej Mali. - Ona nie chce dopuś­cić, żeby Ruth Lina stawała przed ołtarzem z wydatnym brzu­chem.

- A niech idzie do diabła! - warknął Oja. - Ja nie rozumiem, jak ona może zrobić własnej córce taką krzywdę i wydać ją za mąż pod przymusem. Ja jej przecież nie chcę. Nasze życie będzie piekłem. Dla wszystkich - dodał ponuro.

- Ale z czasem...

- Nie, czas niczego tu nie zmieni!

- Urodzi się dziecko, Oja.

Oja milczał. Przypomniał sobie, jak tęsknił przez całe lata za prawdziwym ojcem. Matka zawsze była taka zajęta, miała prze­cież czworo dzieci. I chociaż on złego słowa o Havardzie powie­dzieć nie mógł, to zawsze uważał, że życie byłoby o wiele lepsze, gdyby miał prawdziwego ojca. Teraz sam ma zostać ojcem. Wi­nien jest swojemu dziecku to, by przy nim być. I dlatego ożeni się z Ruth Liną. Ale tylko, dlatego.

- Nie będzie żadnego wesela przed żniwami - rzekł w koń­cu. - Być może w sierpniu...

- O tym możesz po prostu zapomnieć, Oja. Helga powie­działa jasno, że wesele powinno być jak najszybciej, zaraz po za­kończeniu wiosennych prac. I ona nie ustąpi. Nie chce, żeby jej córka paradowała przez kościół z wielkim brzuchem. W którym miesiącu jest Ruth Lina?

- Skąd ja mam to wiedzieć? - warknął Oja.

- Kiedy spałeś z nią po raz ostatni?

Oja zarumienił się i odwrócił twarz do ściany. Próbował sobie przypomnieć. Jeździł do Gjelstad kilka razy w lutym. I zawsze wtedy sypiał z Ruth Liną, przypominał to sobie teraz skrępowa­ny. Ostatni raz? Jakoś w połowie lutego... bo potem już jej nie tknął. Wtedy widział już tylko Herborg, chociaż między nimi do niczego nie doszło aż do końca tego miesiąca. Wtedy jed­nak od jakiegoś czasu wiedział, że albo ożeni się z Herborg, albo z żadną, więc tamto musiało być w środku lutego... albo jeszcze wcześniej? Nie pamiętał, to naprawdę mogło być kiedykolwiek. Tak czy inaczej dziecko jest w drodze.

- W środku lutego - mruknął niechętnie. - Tak myślę...

Mali przez chwilę siedziała w milczeniu.

- Herborg pojechała do Innstad - poinformowała spokoj­nie. - Rozmawiałam z Sigrid. Herborg przenocuje u nich i jutro rano wróci do rodziców w Surnadalen. A ty powinieneś wstać - dodała, szturchając go w ramię. - Leżenie nic ci nie pomoże. Myślę, że wesele trzeba wyznaczyć na koniec maja. I po prostu musisz się na to zgodzić, Oja.

Mali wstała i odsunęła krzesło na miejsce.

- Nie ma innego wyjścia - dodała.

- Mogę po prostu stąd wyjechać - mruknął Oja.

- Nigdzie ze Stornes nie wyjedziesz - rzekła Mali spokoj­nie. - Dwór jest twoim życiem, Oja, dobrze o tym wiesz.

Syn nie odpowiedział, nie spojrzał też na matkę, kiedy wy­chodziła. Przesłonił twarz ramieniem, jakby chciał ukryć, że płacze.

Jaskrawa wiosenna zieleń z każdym dniem przesuwała się, co­raz wyżej i wyżej na hale. Żółte kwiatki podbiału mieniły się złociście na wyścigi ze słońcem, na tarninach pokazały się już pączki. Strumyk za pralnią zmienił się w wartki potok, bo wciąż spływała do niego woda z topniejącego w górach śniegu. Służące wracały z obolałymi, czerwonymi rękami, kiedy płukały w lodo­watej wodzie ubrania lub myły bańki na mleko. Wiosenne prace były w pełnym toku. Raz już zaorano pola, potem wywieziono gnój i znowu go przyorano. Teraz pola czekały gotowe na siew.

W Stornes siewem zajmował się Havard. Szedł wolno przez pole z workiem ziarna przewieszonym przez ramię, opierającym się na brzuchu, i małą łopatką rozrzucał siewne ziarno. Cho­ciaż słońce mocno świeciło, dzień był chłodny. Zimny wiatr od Stortind w dalszym ciągu przynosił zimowe pozdrowienia z lo­dowatych, pokrytych śniegiem szczytów. Mimo to Havard cho­dził z odkrytą głową. Pielęgnował dawną tradycję, według której siać należy z gołą głową, by okazać w ten sposób szacunek Panu Bogu. Nie wszyscy już teraz tak robili. Wielu z młodszych nazy­wało to „starymi przesądami”. Chociaż jednak Havard nie był człowiekiem szczególnie pobożnym, nie rozmyślał wiele o Bogu ani o dziele stworzenia, to do siewu wychodził z odkrytą głową. Tego ranka włożył wprawdzie czapkę, ale zaraz potem ją zdjął. Nie umiałby nawet powiedzieć, dlaczego.

Na mniejszych poletkach za letnimi oborami Oja i parobcy zajęci byli sadzeniem ziemniaków i sianiem rzepy. Kiedy wszy­scy zrobili sobie małą przerwę, by rozprostować plecy i zaciągnąć się parę razy dymem z fajki w słońcu pod ścianą letniej obory, Oja nie brał udziału w rozmowie. On nadal pracował. Milczący i przygnębiony sadził ziemniaki z takim samozaparciem, jakby chodziło o życie.

- Oja w ostatnich czasach nie jest w najlepszym nastro­ju - zauważył Olav, przyglądając się przez chmurę tytoniowego dymu pochylonemu nad ziemią młodemu człowiekowi.

- Możliwe, że nie ma się tak bardzo czemu dziwić - wes­tchnął Aslak i oparł obolałe plecy o ścianę. - Myślę, że on nie może zapomnieć o Herborg.

- Tak, tak, tak to się kończy, kiedy człowiek próbuje jeździć we dwa konie za jednym razem - skwitował Olav cierpko.

- Ale on tak nie robił - bronił dziedzica Knut. - Zerwał z Ruth Liną Gjelstad.

- No i mimo wszystko się przeliczył - upierał się przy swoim Olav. - Dziewczyna jest przecież w ciąży.

- A mnie żal chłopaka - wtrącił Aslak. - Nietrudno zauwa­żyć, jak się męczy. Schudł, zrobił się szary. Dwoje teraz mamy takich we dworze - dodał w zamyśleniu. - Ruth wcale lepiej nie wygląda.

- Nie, no ale ona poślubiła samego diabła - mruknął Knut ponuro.

- A co to znowu za gadanie? - upomniał go Olav i wydmuch­nął w powietrze kolejny kłąb dymu.

- To święta prawda - zaprotestował Aslak. - Ten cały misjo­narz to nie jest dobry człowiek.

- Teraz przynajmniej będą mieć własny dom - stwierdził Olav, spoglądając w dół, w stronę placu, gdzie trwała budowa. - A nie wszyscy przecież mają - dodał skwaszony.

- Ruth pochodzi ze Stornes - rzekł Aslak spokojnie. - A poza tym to nie będzie jakiś wielki dwór ten dom, do którego się wpro­wadzą. Zawsze jednak jakiś dach nad głową będą mieć, i to jesz­cze tej jesieni. Ciekawe, jak szybko to pójdzie - zastanawiał się.

- W przyszłym tygodniu ma przyjechać jakiś cieśla - objaś­nił Knut. - Słyszałem, jak Havard mówił. On liczy, że młodzi będą się mogli wprowadzić w październiku, jeśli wszystko pój­dzie dobrze. Tak, być może już we wrześniu. Myśli pewnie, że my będziemy też musieli trochę pomóc - dodał. - Przy robotach ciesielskich.

- Tylko skąd brać na to czas? - oburzył się Olav. - My prze­cież będziemy mieć pełne ręce roboty aż do późnej jesieni.

- A ciebie co tak gryzie, Olav? - spytał Aslak, spoglądając na niego spod oka. - Jesteś na coś zły? Zrobiłeś się taki cierpki, że trudno cię poznać.

Olav zarumienił się i wytrząsnął popiół z fajki.

- Nie, nie miałem zamiaru niczego... ale zdarza się, że my­ślę, że ja też powinienem dać jakiś własny kąt Ingeborg. Żeby­śmy nie musieli już do końca życia sypiać na obcych strychach. Ale... no w każdym razie sam się powinienem o to zatroszczyć - dodał. - Ja nie oczekuję...

- Pogadaj z Havardem - doradził mu Aslak. - Gdybyś dostał kawałek ziemi tam na górze, to mógłbyś zbudować małą zagro­dę. Może on i Mali się zgodzą. Oni pewnie nie wiedzą, że chodzi­cie z takimi myślami, ty i Ingeborg.

- Bardziej chyba ja - przyznał Olav. - Wiesz, człowiek chęt­nie miałby coś swojego. Chciałby dać kobiecie dom. Chociaż nie mamy dzieci - dodał cicho.

Spoglądał w górę ponad letnimi oborami, ku lasom.

- Może i wspomnę Havardowi któregoś dnia parę słów na ten temat - powiedział jakby sam do siebie.

Nikt się już nie odezwał. Aslak wstał.

- No, chłopy, bierzmy się do roboty. Jeszcze sporo nam zo­stało do obiadu.

Mali znalazła Oję w stajni. Teraz rzadko zostawał w domu po obiedzie. Znikał i pojawiał się dopiero po południowej przerwie, kiedy trzeba było się brać do nowej pracy.

- Znowu telefonowała Helga - poinformowała Mali. - Pyta­ła, kiedy zamierzasz przyjechać do Gjelstad.

Oja wciąż czyścił kobyłę.

- Wcale się tam nie wybierałem - burknął po chwili milcze­nia.

- Ale musisz, Oja - upierała się Mali. - Masz się przecież żenić z...

- To oni tak postanowili - syknął przez zęby. - Rozumiem, że muszę to zrobić. Ale powiedziałem ci już przedtem, że Ruth Lina nic mnie nie obchodzi. I nie zamierzam jeździć do Gjelstad, nie i już - zakończył..

- Z czasem się jakoś wszystko ułoży - Mali znowu próbowa­ła pocieszać syna, tak jak robiła za każdym razem, kiedy miała okazję z nim porozmawiać. Tyle tylko, że sama w to nie wierzy­ła. - Przez tak długi czas ci przecież na Ruth Linie zależało. To ją chciałeś sprowadzić do dworu, jako młodą gospodynię. Czyżbyś już o tym zapomniał?

- Ale to było dawno, zanim spotkałem Herborg! - burknął ochryple. - A teraz jestem zmuszany do czegoś, co nikomu na dobre nie wyjdzie. Czy ty nie możesz zrozumieć, mamo, jak ja się czuję?

Mali milczała. Myślała o tym, jak ona sama była zmuszana wtedy, kiedy wychodziła za mąż za jego ojca. I jej ślub oznaczał nieszczęście dla wszystkich. Któregoś wieczoru rozmawiała o tym z Havardem, mówiła, że być może powinni wesprzeć Oję, pomóc mu, by nie wiązał się tym małżeństwem. Że przecież może płacić na dziecko, chociaż i tak będzie mnóstwo gadania i nienawiści.

- Tylko widzisz, chodzi o to, kto liczy się bardziej - odparł jej wtedy Havard. - Czy Oja, czy to dziecko, które jest w drodze.

- Ale w jakich warunkach to dziecko będzie żyło? - zastana­wiała się Mali udręczona. - Naprawdę nie wiem, co jest gorsze, czy żeby dziecko mieszkało w Gjelstad u swojej matki i przy­jeżdżało w odwiedziny do ojca w Stornes, czy żeby dorastało w domu, w którym rodzice przeważnie ze sobą nie rozmawiają.

- Miejmy nadzieję, że to się zmieni - powiedział Havard. - Dajmy całej sprawie trochę czasu, Mali. Kiedy dziecko się uro­dzi, to moim zdaniem Oja zupełnie inaczej popatrzy na sprawę.

Mali nie mówiła nic. Nie była taką optymistką jak Havard. Bała się, że Oja nie zmieni swojej postawy, nawet po dłuższym czasie, nawet, kiedy będzie już miał dziedzica. Prędzej może się stać taki jak jego ojciec: rozgoryczony, złośliwy, gwałtowny. Przeniknął ją dreszcz i starała się odepchnąć od siebie ponure myśli. Musi spróbować przemówić Oi do rozsądku, jeśli to jesz­cze możliwe.

- Ze względu na dziecko, Oja...

- Tak, przecież zamierzam się z nią ożenić... ze względu na dziecko.

- Może być lepiej, niż przypuszczasz - rzekła Mali, kładąc rękę na grzbiecie kobyły. - Ale spróbuj jednak...

- Myślę, że powinnaś już iść - burknął zasępiony Oja. - Po­wiedziałem już wszystko, co myślę o tej sprawie. Nigdy inaczej nie będzie. Więc zostaw mnie po prostu w spokoju.

Mali odczuwała gwałtowną potrzebę przytulenia syna. Ro­zumiała go lepiej, niż mógł przypuszczać. I bała się. Oja był teraz kimś zupełnie innym niż ten trudny, milczący chłopiec, z któ­rym tak często się kłóciła. Sama była zaskoczona, jaki rozsądny i dojrzały młody mężczyzna z niego wyrósł. Choć przecież nie żyło mu się łatwo, Mali dobrze o tym wiedziała. I wciąż miała wobec młodszego syna poczucie winy. To w dużej mierze przez nią Oja nie miał szczęśliwego dzieciństwa. Dlatego, że ona za­wsze bardziej kochała Siverta. I to właśnie, dlatego teraz tak bar­dzo się cieszyła, że ostatnio dobrze mu się układało. Wszystkie jego sympatyczne cechy po prostu rozkwitły, stał się spokojnym, radosnym i pracowitym młodym człowiekiem. I oto znowu mat­ka nie sypia po nocach ze strachu, czy przypadkiem mroczne siły w jego charakterze nie wezmą góry. Bo one wciąż w nim są. Może się skończyć tym, że w Stornes pojawi się nowy Johan, myślała zrozpaczona.

- No a poza tym data ślubu została wyznaczona - poinfor­mowała cicho. - To ma być pierwsza niedziela czerwca. Helga powiada, że nie będzie o tym dyskutować. Tak ma być i koniec.

Oja jęknął. Oparł czoło na szyi zwierzęcia. Mali widziała, że jego palce trzymające zgrzebło zrobiły się białe. Pośpiesznie po­głaskała go po dłoni. Potem bez słowa wyszła ze stajni. Ale serce jej krwawiło z powodu syna.

ROZDZIAŁ 2

W drugim tygodniu maja Samuel wrócił do Stornes. Mali po­czuła skurcz żołądka, kiedy zobaczyła wjeżdżającą na dzie­dziniec bryczkę. Chociaż Ruth podczas jego nieobecności nie zwierzała się matce z niczego, to jednak wyglądała spokojniej. Było jasne, że sypia lepiej, choć zrobiła się teraz bardzo gruba i bezkształtna, poza tym opowiadała, że dziecko bywa nocami bardzo niespokojne. Chyba bardziej niż w ciągu dnia, domyślała się Mali. Mimo wszystko Ruth już dawno nie wyglądała tak do­brze. W miarę upływu czasu zaczęła też przychodzić wieczorami do domu rodziców. Siedziała na krześle, robiła na drutach jakieś ubranka dla maleństwa, przysłuchiwała się rozmowom, od cza­su do czasu uśmiechała się i sprawiała wrażenie, że jej tu dobrze. Mali patrzyła na nią z przyjemnością. Czasami nawet próbowała zapomnieć, że pewnego dnia Samuel wróci, choć nie była tego taka bardzo pewna. No i oto tego majowego popołudnia stanął na dziedzińcu, w czarnym garniturze i w czarnym kapeluszu z szerokim rondem, z walizką przy nodze.

- O rany boskie! - jęknęła na jego widok Dorbet. - Znowu ten cholerny drań.

Obie z matką siedziały w popołudniowym słońcu, każda ze swoją filiżanką kawy.

- Dorbet, mówisz o mężu Ruth - upomniała ją Mali, spoglą­dając w stronę domu dziadków.

- Tak, niestety to mąż mojej siostry - westchnęła Dorbet po­nuro. - Ale jest to po prostu cholerny drań.

Pokazała się Ruth. Pośpiesznie szła przez dziedziniec na spotkanie męża, przygładzając przy tym włosy i sprawdzając, czy sztywny warkocz jest porządnie upięty na głowie. Samuel tego wymagał.

- Musimy chyba tam pójść i się przywitać - mruknęła Mali niechętnie, odstawiając filiżankę.

- O nie, beze mnie - warknęła Dorbet. - Już miałam nadzie­ję, że nigdy więcej tego faceta nie zobaczę.

Mali nie dała po sobie poznać, że i ona żywiła taką samą na­dzieję. Teraz wstała i ruszyła w stronę tamtych dwojga.

- A więc znowu jesteś w domu - powiedziała, gdy zrównała się z córką i zięciem.

Przyglądała się Samuelowi badawczo. Wyglądał znakomi­cie. Świetnie ubrany i uczesany, z tą samą zadowoloną z siebie, zarozumiałą miną, którą zazwyczaj prezentował. Niczym obłok unosił się nad nim zapach kosztownej wody po goleniu. Ruth natomiast w ciągu jednej chwili zmieniła się całkowicie. Spra­wiała wrażenie osoby niemal załamanej, jakby powrót męża do domu był dla niej zbyt ciężkim brzemieniem. Wzrok miała roz­biegany.

- Jestem, tak, ale właśnie mówiłem Ruth, że nie na długo przyjechałem - odparł Samuel zadowolony, z uśmiechem i źle skrywaną dumą w głosie. - Mam przejąć odpowiedzialność za całą parafię i pracę w Berkak tego lata. To wielkie wyróżnienie dla mnie - dodał na wypadek, gdyby któraś z kobiet nie zrozu­miała. - Władze miały wielu do wyboru, ale padło na mnie.

- I nic dziwnego - bąknęła Ruth. Uśmiechała się niepewnie, ujmując męża pod rękę. - Nikt nie jest zdolniejszy od ciebie, Samuelu.

- Cóż...

Przeciągał to słowo, Mali widziała jednak, że całkowicie się z Ruth zgadza. We własnych oczach właśnie on nadawał się naj­lepiej do wszystkiego.

- A co to oznacza w praktyce? - spytała Mali z kiełkującą w sercu nadzieją, że pozbędą się go niedługo na całe lato i je­sień.

- Oznacza to tyle, że za jakieś dwa, trzy tygodnie muszę znowu wyjechać - poinformował. - Nie będzie mnie tutaj, kiedy urodzi się maleństwo. Ale przecież jesteś w bardzo dobrych rękach, Ruth - zwrócił się do żony. - I sama wiesz, jaka ważna jest moja praca.

Ruth w milczeniu skinęła głową, nie patrząc mu w oczy.

- O nic nie musisz się martwić - zapewniła Mali i musiała zapanować nad sobą, by nie okazać, jak wielką ulgę sprawiła jej ta perspektywa. - Dobrze wiesz, że zajmiemy się Ruth. Sama rozumiem, jakie ważne zadanie ci powierzono - dodała, bardziej po to, by Samuel się czasem nie rozmyślił.

- Tak, masz rację - przytaknął. - Z czasem pewnie otrzymam zupełnie inną pozycję w parafii. Wspomniano o tym - dodał, podnosząc z ziemi walizkę. - Nawet więcej, niż wspomniano.

- Ale to chyba nie oznacza, że będziecie się musieli prze­prowadzić do Berkak? - spytała Mali z bijącym niespokojnie sercem. - Budowa domu ruszyła pełną parą, jak widzisz - do­dała, wskazując ręką w stronę działki, na której wzniesiono już fundamenty i cieśle pracowali od rana do wieczora.

- Tak daleko moje przewidywania jeszcze nie sięgają - rzekł Samuel, spoglądając w stronę budowy. - Nie, zakładam raczej, że Ruth i dziecko będą mieszkać tutaj. Tak, jeśli do tego dojdzie - dodał. - Bo jeszcze za wcześnie na robienie konkretnych planów.

Mali wolno wypuszczała powietrze przez na pół otwarte usta. Myśl o tym, że mogłaby wysłać Ruth i dziecko razem z Sa­muelem, była bolesna i trudna do zniesienia. Musi mieć córkę przy sobie, nie może spuszczać z niej oka. I musi ją nakłonić, by zerwała z Samuelem, gdyby sprawy ułożyły się bardzo źle. Jeśli już nie z innego powodu, to przynajmniej ze względu na dzie­cko, pomyślała nagle. Jeśli Mali wykorzysta dobro dziecka, jako środek nacisku, Ruth będzie musiała jej usłuchać. Może jednak Samuel się zmieni, kiedy zostanie ojcem. Nawet Johan się zmie­nił, przypomniała sobie Mali. W głębi duszy jednak sama w to nie wierzyła. Samuela nie zmieni nic.

- Cóż, no to chodźmy do siebie - rzekł misjonarz i ruszył w stronę domu dziadków, z Ruth trzymającą go pod rękę.

Mali stała i patrzyła w ślad za nimi. Zastanawiała się, co też przyniosą najbliższe tygodnie. Niewiele dobrego, jeśli zdążyła poznać Samuela. Pociechą było tylko to, że ten człowiek znowu wkrótce wyjedzie.

- Podwieczorek jest gotowy - oznajmiła Ruth, kiedy weszli do izby. - Czekałam na ciebie. I upiekłam wafle do kawy - dodała.

Czuła, że serce bije jej niespokojnie, i zerkała pośpiesznie na męża. On zdjął okrycie i odwiesił kapelusz. Walizkę zostawił przy drzwiach. Nie powiedział ani słowa, że dobrze jest znowu być w domu ani nic w tym rodzaju. Jej też nawet nie tknął. Led­wie na nią spojrzał raz czy drugi.

Ruth zresztą wiele nie oczekiwała. Przez kilka nocy jednak leżała, nie śpiąc, i marzyła o tym, że kiedy Samuel wróci do domu, będzie zupełnie odmieniony. Że okaże jej czułość, będzie dobry i miły, taki, jak był na samym początku, kiedy dopiero, co się spotkali. Może zechce nawet okazać, że mu na niej zależy? Będzie się do niej uśmiechał tak, jak tylko on potrafi.

Teraz zrozumiała, że to wszystko musi pozostać jedynie w marzeniach. A na dodatek czuła, że ogarniają ów dawny, tak dobrze znany strach. Otóż to, Ruth bała się swojego męża. Jego mroczne spojrzenie sprawiało, że się kuliła spłoszona. Prze­wróciła filiżankę i kawa wylała się na świeżo uprasowany biały obrus, którym nakryła stół na powitanie męża.

- Jesteś tak samo niezdarna jak przedtem - warknął Samuel chłodno, wpatrując się niechętnym wzrokiem w coraz większą brązową plamę. - Kiedy ty nareszcie zaczniesz się zachowywać jak prawdziwa gospodyni, Ruth? Jaka będzie z ciebie matka, skoro jesteś takim beznadziejnym brudasem?

- Ja... ja przecież nigdy...

- Nie tłumacz się! - przerwał jej ze złością. - Do niczego się nie nadajesz. Jesteś głupia i niezdarna, prawda?

Ruth poczuła, że łzy pieką ją w oczach. Sięgnęła po ścierkę i zaczęła wycierać kawę. Potem zdjęła obrus, na którego upra­sowanie przeznaczyła tyle czasu, i jeszcze raz nalała kawy do filiżanki. Samuel usiadł i przysunął sobie tacę z kanapkami.

- Jestem na najlepszej drodze, by zostać ważną osobą, Ruth - oznajmił po chwili. - W Berkak mają wobec mnie wielkie plany. Fakt, że będę w lecie odpowiadał za całą pracę, to dopiero początek. Nie wykluczam, że z czasem mogę zająć najwyższe sta­nowisko w okręgu Berkak. Już o tym wspomniano. A wtedy...

Uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Wtedy nic już nie stanie na przeszkodzie, bym awansował dalej - dodał. - Bym otrzymał wysokie stanowisko w Oslo.

- Ale to by chyba oznaczało... chciałam zapytać, czy mu­siałbyś wyjechać do Oslo, kiedy.

- Nad tym się jeszcze nie zastanawiałem - odparł i ukroił sobie gruby plaster sera. - Jeśli jednak miałabyś mi kiedyś to­warzyszyć, jako moja małżonka, musiałabyś się bardzo zmienić. Ja nie chcę mieć takiej... takiej niezdary u swojego boku. Do ni­czego niezdolnej, niepojętnej i głupiej jak krowa - dodał z obrzy­dzeniem.

Ruth zrobiła się czerwona i spuściła wzrok. Jedzenie rosło jej w ustach.

- Chcesz ode mnie odejść? - spytała szeptem, płacz dławił ją w gardle.

Samuel roześmiał się krótko i przeciągnął swoje rosłe ciało.

- Przyszła mi taka myśl do głowy - przyznał obojętnie. - Ale przy mojej pozycji rozwód nie byłby dobrym rozwiązaniem. Poza tym małżeństwo z tobą daje mi pewne korzyści ekonomiczne, choć znacznie mniejsze, niż początkowo sądziłem - westchnął. - Dopóki mam cię tutaj, a sam mogę prowadzić własne życie... oczywiście w pełnej dyskrecji...

- Prowadzić własne życie...?

- No bo chyba nie sądzisz, że moje życie może się ograni­czać do siedzenia na wsi razem z tobą, moja Ruth - rzekł szyder­czo. - To nie dla takiego mężczyzny jak ja. Życie polega na tym, by piąć się do góry, znaczyć coś, jeździć po kraju i zbawiać ludzi. No i są poza tym kobiety...

Na jego twarzy pojawił się paskudny, obleśny uśmiech.

- Bo kobiet to nie brakuje, Ruth. Nie dla mężczyzny z moją pozycją. Już ci to kiedyś mówiłem, prawda?

Ruth milczała. Podniosła się sztywno z miejsca, wzięła filiżan­kę z kawą, podeszła do miski do zmywania i wylała wszystko.

- Nie odchodzi się od stołu bez...

- Nie czuję się dobrze - bąknęła Ruth cicho. - Muszę się położyć, idę na górę.

- Ale chyba powinnaś tu posprzątać, a poza tym moja walizka czeka. Należy ją rozpakować. Niektóre rzeczy trzeba uprać...

Ruth odwróciła się do niego plecami. Bez słowa poszła na górę, zamykając za sobą drzwi.

Obudziła się nagle, bo ktoś wszedł do sypialni. Usiadła oszo­łomiona na łóżku i poczuła, że zmarzła. Nie okryła się, kiedy tu przyszła, położyła się po prostu i płakała z rozpaczy i samotności. Miała zamiar wkrótce znowu zejść na dół. Przygotowała przecież wafle do kawy. Chyba jednak zasnęła, zmęczona pła­czem.

- Co ty sobie wyobrażasz? - spytał Samuel, pochylając się nad nią. - Ja tu wracam do domu po wielu tygodniach, a ty po prostu odwracasz się na pięcie i idziesz do łóżka. Czy wiesz, któ­ra godzina?

Nie, Ruth nie miała pojęcia. Zerknęła w stronę okna i zdała sobie sprawę z tego, że cienie zrobiły się długie. Musiała tu leżeć co najmniej ze dwie godziny.

- Jestem chora - wyjaśniła i położyła się znowu.

- Twoja matka nie wspomniała o tym, że coś ci dolega, kiedy przyjechałem do domu - uciął Samuel krótko. - A z pewnością by to zrobiła, gdybyś była chora. Ona niczym jastrząb obserwuje wszystko, co dotyczy ciebie.

- Ja... ja poczułam się chora od tego, co powiedziałeś - wy­mamrotała Ruth.

- Powiedziałem, owszem, i tak właśnie myślę - syknął szy­derczo. - A ty nie potrafisz znieść, jeśli ktoś ci mówi prawdę. I jeszcze nie zrozumiałaś, że to ja tutaj o wszystkim decyduję, co? Jesteś moją żoną i twoim obowiązkiem jest mi pomagać, bym jak najlepiej mógł wykonywać swoją ważną pracę. To jest jedyne zadanie twojego życia, Ruth!

Ruth milczała. Podciągnęła pierzynę pod brodę i skuliła ra­miona. Miała wrażenie, że w pokoju panuje mróz. Że nigdy wię­cej się nie rozgrzeje. Że nigdy już nic jej nie ucieszy...

- Bóg wyznacza każdemu życiowe zadanie. I mężczyźnie dał władzę nad kobietą, po prostu, dlatego, że tak musi być. To męż­czyzna jest dziełem Boga, Ruth. Kobieta powstała tylko z jego żebra. Przecież o tym wiesz?

Wsunął ręce do kieszeni spodni i chodził tam i z powrotem po pokoju, wyprostowany i napuszony. Jakby znajdował się na podium w sali domu ludowego podziwiany przez wszystkie ko­biety, pomyślała Ruth. Widywała takie sceny na własne oczy.

Kiedy nie odpowiadała, odwrócił się gwałtownie w jej stronę.

- Mam tego dość! Przyjeżdżam do domu, a tu same szlochy i narzekania! Żądam, żebyś zachowywała się tak, jak przystoi małżonce człowieka Bożego, kiedy jestem w domu. Człowiek mojego stanu i z moją pozycją może tego żądać - dodał. - Zrozu­miałaś? Wiele kobiet chciałoby zająć twoje miejsce, moja Ruth. Nigdy o tym nie zapominaj.

Ruth wolno skinęła głową.

- A co powiedziałaś swojej matce?

- Powiedziałam...?

- Tak, coś jej powiedziała?

- Nie pisnęłam ani słowa o... o niczym.

- I nigdy nie powinnaś tego robić - oznajmił cicho i groźnie, zatrzymując się tuż przy niej. - Oni by cię tylko wyśmiali, pomy­śleliby, że jesteś zwyczajną histeryczką. A jeśli mimo wszystko spróbujesz, to już ja się postaram, żebyś została uznana za chorą psychicznie! Rozumiesz mnie? To nie będzie trudne dla męż­czyzny z moją pozycją i z moimi znajomościami. Byłaś przecież nerwowa i wystraszona już w czasie, kiedy cię spotkałem. A jeśli zostaniesz uznana za psychicznie chorą, to nigdy nie zobaczysz swojego dziecka - dodał. - Rozumiesz to?

Ruth cofnęła się gwałtownie na łóżku. Wpatrywała się w męża wytrzeszczonymi oczyma, które pociemniały ze strachu. Co też on mówi? Nie zobaczę dziecka... uzna mnie za osobę chorą psychicznie? Co on sobie wymyślił? Nigdy przecież nie marzyła o niczym innym, tylko żeby żyć razem z nim, kochać go i szanować. I próbowała tak robić mimo wszystko. Wypełniała dokładnie, co powiedział, podporządkowywała mu się pod każdym względem. Kiedy jednak poprzednim razem wyjeżdżał z domu, pomyślała, że Samuel musi być chory psychicznie. Ża­den normalny mężczyzna nie narażałby jej na coś takiego. Ni­komu jednak o niczym nie powiedziała. Bo przecież zgrzeszy­ła, uległa namiętności, choć nie była jeszcze mężatką. A żaden grzech nie może pozostać nieukarany. Tak napisano w Biblii. Oko za oko, ząb za ząb... Jeśli jednak on spróbuje odebrać jej dziecko...

- Nie rozumiem, co masz na myśli - wyszeptała Ruth ochryp­le. - Przecież ja nie jestem umysłowo chora, Samuelu. Tylko sprawiasz mi ból, kiedy przyjeżdżasz do domu i mówisz, że masz inne kobiety... a ja myślałam... że to mnie pragniesz...

Samuel roześmiał się lodowato. Powoli zdjął szelki, a potem zaczął rozpinać spodnie.

- Ciebie też - oznajmił spokojnie. - Kiedy nie ma innych, wystarczysz i ty.

Ruth poczuła, że mdłości podchodzą jej do gardła, kiedy, po­jęła, co on zamierza. Cofnęła się jeszcze bliżej ściany i mocniej otuliła się pierzyną.

- Samuelu, nie...

Jego oczy były czarne niczym kawałki węgla. Mienił się w nich jakiś nienaturalny blask, kiedy rozpiął spodnie i pozwo­lił, by opadły na podłogę. Stał teraz przed nią ogromny, w całej swojej zmysłowej okazałości. Ruth widziała, że w tym momen­cie misjonarz czuje się niczym sam Bóg. Że posiada władzę nad wszystkim i wszystkimi. I może robić, co mu się podoba. Poczu­ła, że potworny strach dławi ją w gardle.

- Czy mam wykopać z ciebie tego bachora? - warknął ci­cho.

Brzmiało to niczym szatański szept.

Ruth przestała ściskać kołdrę i przeczołgała się na skraj łóż­ka. To on jest chory, pomyślała przerażona, ale nikt mi nie uwie­rzy, kiedy o tym powiem. Nawet mama. Mama też nie uwierzy, uważała Ruth, ponieważ mama dotychczas o niczym nie wie. Powinnam była powiedzieć już wcześniej, nie pozwolić, żeby sprawy zaszły tak daleko. Bo żaden człowiek nie byłby w stanie uwierzyć, że jakiś mężczyzna może zachowywać się tak jak Sa­muel i na dodatek uważać siebie za narzędzie Boga.

Przez chwilę przyglądała się mężowi i jej ciało pokryło się gęsią skórką. Została przez tego człowieka wciągnięta do piekła. Nie ma ratunku ani dla niej, ani dla jej nienarodzonego dziecka. Musi robić to, co on jej każe. Milczeć i znosić jego zachcianki, bo jak nie, to on jest zdolny do wszystkiego. Teraz to zrozumiała, i pewność, że nie ma wyjścia, paraliżowała jej ciało.

Potem zamknęła oczy i robiła wszystko, czego od niej żądano.

- Nietrudno się zorientować, że misjonarz znowu jest w domu - mruknęła Dorbet ponuro, śledząc z kuchennego okna przechodzącą przez podwórze Ruth. Siostra szła wolno, z pochyloną głową.

- Co masz na myśli? - spytała Mali, podchodząc i stając obok młodszej córki.

- I ty się jeszcze pytasz? Ruth była smutna i milcząca od cza­su swojego ślubu, ale teraz...

Wpiła swoje ciemnobrązowe oczy w matkę.

- Dlaczego wy nic nie zrobicie?

- A co mamy zrobić? Ruth mówi przecież sama, że...

- A co ona ma powiedzieć? - prychnęła Dorbet. - Ona cho­dzi przecież i rozmyśla o tym swoim przeklętym grzechu, uwa­ża, że nie ma prawa zaprotestować ani słowem. A ten diabeł z pewnością bardzo się stara, żeby jej to przypominać wiele razy w ciągu dnia. Ona jest przekonana, że nie ma prawa swobodnie oddychać ani nawet żyć. Ktoś musi jej pomóc, mówię ci... ktoś musi coś zrobić, zanim będzie za późno.

Mali z drżeniem wciągnęła głęboko do płuc powietrze. Kiedy Samuel wrócił do domu przed mniej więcej dwoma tygodniami, leżała długo w nocy, nie śpiąc, zrozpaczona i bezradna, przerażo­na rozmyślała, co ten człowiek zrobił Ruth. Bo coś jednak między nimi się dzieje. Coś potwornego! W krótkim czasie Ruth znowu stała się szara, milcząca niczym duch, unikała domowników.

- Jestem tak samo zatroskana o Ruth jak ty - powiedziała teraz ochrypłym głosem. - Ale nie chcę się wtrącać, żeby jeszcze bardziej nie pogorszyć jej sytuacji...

- Gorzej to już chyba być nie może, i ty wiesz o tym tak samo dobrze jak ja - prychnęła Dorbet ze złością. - Skoro Ruth sama nie może zadbać o siebie, to ty musisz to zrobić, mamo. Ty i tata. Czego wy się, do diabła, boicie? Wyrzućcie tego przeklę­tego świętoszka, tego całego misjonarza z domu, zanim całkiem zrujnuje życie Ruth. Wierz mi, to jest podstępny drań, i jestem pewna, że ją krzywdzi. Czyście wy poślepli, i ty, i ojciec?

Drzwi do izby się otworzyły i w progu stanęła Ane. Mali ostrzegawczo położyła rękę na ramieniu Dorbet. Nie chciała, żeby inni domownicy mieszali się w te sprawy. Dorbet posłała jej wściekłe spojrzenie, strząsnęła rękę matki z ramienia i zniknęła za drzwiami.

- Coś Dorbet dzisiaj w nie najlepszym humorze? - zauważy­ła Ane, wrzucając do skrzyni przy kuchni naręcze drewna.

- Chyba nie - odparła Mali wymijająco. - Tę dziewczynę często trudno zrozumieć.

W głębi duszy jednak wiedziała, że to Dorbet ma rację. Coś powinni zrobić. Zresztą powinni byli to zrobić już dawno temu. Tylko, że Ruth nie chce o niczym rozmawiać... co robić, skoro ona protestuje przeciwko każdej interwencji... będę musiała wieczorem porozmawiać o tym z Havardem, pomyślała Mali. Pewne jest tylko to, że dalej tego ciągnąć nie można. Niech sobie Ruth protestuje, jak chce.

Sprawy przybrały jednak całkiem nieoczekiwany obrót, bo jesz­cze tego popołudnia Samuel otrzymał wiadomość. Telefono­wano do niego z Berkak. Długo stał w sieni i rozmawiał. Mali słyszała od czasu do czasu jego głos, niczym cichy szum, ale nie rozumiała, o czym mówi.

W chwilę potem Samuel przyszedł do izby razem z Ruth.

- Będę musiał zmienić swoje plany - oznajmił i pogładził starannie przyczesane włosy. - Zostałem wezwany do Berkak. Tam panuje choroba, będę więc musiał objąć nowe obowiązki wcześniej, niż planowałem.

Ruth stała obok niego ze wzrokiem utkwionym w podłogę, bezbarwna, pochylona, nie odezwała się ani słowem.

- I co to oznacza? - spytała Mali.

- Oznacza to tyle, że muszę wyjechać jeszcze dzisiaj przed wieczorem - poinformował Samuel. - Już zamówiłem podwodę.

Uczucie ulgi wypełniło serce Mali. Samuel wyjeżdża!

- A kiedy wrócisz?

- No cóż, to bardzo trudno przewidzieć. To chyba oczywiste. Myślę jednak, że nie wcześniej niż jesienią. Ale chciałbym, natu­ralnie przyjechać na chrzciny dziecka - dodał, kładąc rękę na ramieniu Ruth. - Naturalnie - powtórzył.

Wydawało się, że Ruth się kuli pod ciężarem jego ręki. W dalszym ciągu jednak nie podniosła wzroku. Nie odezwała się też ani słowem.

- Możemy ochrzcić dziecko bez twojej obecności - wtrąci­ła Dorbet bezczelnie. - Dla ciebie z pewnością ważniejsze jest zbawienie ze stu dusz w Berkak niż obecność w kościele, kiedy twoje dziecko będzie wpisywane do wielkiej księgi Pana Boga.

Samuel zrobił się czerwony. Mali nie wiedziała, czy ze złości, czy ze skrępowania. Kiedy jednak usłyszała jego głos, nie miała już wątpliwości, że targa nim gniew. Zresztą czy on w ogóle wie, co to takiego skrępowanie? - pomyślała.

- Ktoś musiał zaniedbać swoje obowiązki, jeśli chodzi o two­je wychowanie, Dorbet - syknął, przeszywając ją wzrokiem.

Dorbet patrzyła na niego nieporuszona.

- Wtrącasz się w sprawy, które do ciebie nie należą - syczał dalej Samuel. - A do tego jesteś bezwstydna!

- Ruth jest moją siostrą i z nas dwojga to chyba ja bardziej ją kocham - odparła Dorbet chłodno. - A jeśli człowiekowi na kimś zależy, to zależy i już. W każdym razie ja taka jestem.

- Przestań, Dorbet! - przerwała Mali. Zwróciła się znowu do Samuela.

- Wiesz, że zajmiemy się Ruth, jak najlepiej potrafimy. I za­telefonujemy do ciebie, kiedy dziecko przyjdzie już na świat. Chrzest planowaliśmy dopiero w sierpniu, jeśli wszystko dobrze pójdzie - dodała. - Bardzo byśmy chcieli, żeby Sivert z rodziną wtedy przyjechał, a on jest teraz bardzo zajęty...

- Maleństwo powinno zostać ochrzczone natychmiast po urodzeniu - przerwał jej Samuel. - Bo dopóki nie zostanie ochrzczone, nie będzie dzieckiem Bożym i...

- Co za głupstwa! - przerwał mu ostro Havard. - Każde stworzenie, które przychodzi na świat, jest dzieckiem Boga. Ale oczywiście dziecko powinno zostać ochrzczone, co do tego nikt nie ma wątpliwości. Po to tu wszyscy jesteśmy, żeby o takie spra­wy zadbać. Teraz nie ma co planować, bo przecież nie wiemy nawet, kiedy ono przyjdzie na świat - dodał. - Nikt zresztą nie będzie ciągnął noworodka do kościoła, zanim się nie upewni, że wszystko z nim w porządku, chociaż to lato.

- Gdyby, broń Boże, powstały jakieś komplikacje, to dziecko musi zostać ochrzczone z wody - zażądał Samuel wzburzony.

- I tak też zrobimy - oznajmiła Mali. - Zawsze tak robiliśmy. Jeśli o to chodzi, możesz być spokojny. Teraz powinieneś myśleć wyłącznie o swoich nadzwyczaj ważnych zadaniach, jakie cię czekają. Wiedz, że Ruth znajduje się w dobrych rękach.

Samuel jeszcze bardziej wyprostował plecy i znowu przygła­dził fryzurę. Nie był w najlepszym humorze, ale to akurat Mali nie martwiło. Najbardziej zajmowało ją to, żeby jak najszybciej się stąd wyniósł. I żeby się, broń Boże, nie rozmyślił.

- No dobrze - skinął łaskawie głową. - Chyba masz rację. Ale z ciężkim sercem opuszczam moją małżonkę w jej stanie.

Ty łgarzu, pomyślała Mali ze złością. Ale głośno tego nie po­wiedziała.

- Teraz musimy się zająć pakowaniem - oznajmił Samu­el. - Wszystko stało się tak nagle. Podwoda przyjedzie po mnie za niecałą godzinę.

Ponieważ nikt już się nie odezwał, Samuel poprowadził Ruth do wyjścia.

- Możliwe, że mimo wszystko Bóg jednak istnieje - wes­tchnęła Dorbet, kiedy za tamtymi drzwi się zamknęły. - Musiał tylko być bardzo zajęty albo bardzo długo spać. Całe szczęcie, że się już obudził i spojrzał na nas w swojej łaskawości. Czas najwyższy. Bo wy to się jednak nie obudziliście - cisnęła w twarz rodzicom z roziskrzonym wzrokiem. - Wy nadal śpicie z otwar­tymi oczyma!

Po czym wybiegła z izby, z całej siły trzaskając drzwiami.

ROZDZIAŁ 3

Rozległo się lekkie pukanie do drzwi tkalni. Mali spojrzała znad pracy, którą była zajęta, do środka weszła Sigrid.

- Chyba ci przeszkadzam? - witała się trochę przeprasza­jąco.

- Nie, siedzę tu już wiele godzin i potrzebuję trochę odmia­ny - odparła Mali. - Cieszę się, że przyszłaś.

- Ja nie rozumiem, jak ty możesz jeszcze coś tworzyć przy tylu nieustannych zmartwieniach, z którymi się zmagasz - dzi­wiła się Sigrid. Oparła się o ramię Mali i przyglądała niemal go­towemu gobelinowi na krosnach.

- Rany boskie, jakie to piękne, Mali. W jej głosie brzmiał szczery podziw.

- Podoba ci się?

- Po prostu wspaniałe - westchnęła Sigrid wzruszona i ostrożnie dotknęła tkaniny. - Czy to również masz zamiar za­brać ze sobą do Ameryki?

- Tak, tak myślałam.

Mali odsunęła stołek nieco w tył i popatrzyła na Sigrid. - Je­śli kiedykolwiek w ogóle tam pojadę - dodała zmęczonym gło­sem. - Wydaje mi się, że ostatnimi czasy spadają na mnie tylko troski i nieszczęścia. Oja, który musi się żenić wbrew swojej woli, poza tym Ruth...

Sigrid skinęła głową. Odsunęła jakieś rzeczy i usiadła na krześle naprzeciwko Mali.

- Tak, rzeczywiście sporo się tego nazbierało - przyznała. - To dlatego nie rozumiem, jak możesz jeszcze tkać te wszystkie piękne rzeczy.

- Czy ty wiesz, Sigrid, że ja sama czasem tego nie rozu­miem? - uśmiechnęła się Mali niepewnie. - Czasem czuję się taka pusta w środku, chora i zrozpaczona, kiedy jednak usiądę tutaj i zacznę pracę... to jest niczym leczniczy plaster - dodała wolno. - To jedyne miejsce, w którym mogę odetchnąć. Uwolnić się na chwilę od tego wszystkiego... przemyśleć...

- A twoje prace są coraz lepsze i lepsze - pochwaliła Sigrid nieco zdumiona. - to właśnie wydaje mi się takie niezwykłe.

- A chciałabyś zobaczyć, co utkałam jako prezent ślubny dla waszego Olausa i Helene?

Mali wyjęła spory gobelin, który leżał pod innymi makatami na ławie.

- Myślisz, że im się spodoba? - zapytała, podając tkaninę Sigrid.

Sigrid ujęła obraz w ręce, rozłożyła go i uśmiechała się.

- Czy im się spodoba?! - zawołała z wielkim przekona­niem. - Powieszą go na pewno na honorowym miejscu, możesz mi wierzyć. Że też zdążyłaś zrobić również i to, przy tym wszyst­kim, co się stało!

- Zaczęłam pracę tuż po świętach Bożego Narodzenia, kie­dy dowiedziałam się, że wesele w Innstad odbędzie się w czerw­cu - tłumaczyła Mali. - Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że Oja musi się ożenić pierwszy - westchnęła. - I że odbędzie się to w ten sposób.

- Nie, no cóż, tak bywa - rzekła Sigrid wolno. - Ja sama przeżyłam szok, kiedy zadzwoniłaś do mnie i powiedziałaś, jak się sprawy mają. Dobrze, że mnie przygotowałaś - dodała. - W przeciwnym razie nie wiem, jak bym sobie poradziła z przy­jęciem Herborg, kiedy przyjechała do nas zapłakana tamtego popołudnia, po wizycie Helgi tutaj u was.

- No a co z Herborg? - spytała Mali. - Słyszałaś, co się u niej dzieje?

- Od samej Herborg to nie, ale rozmawiałam z moją siostrą. No cóż, w domu panuje po prostu żałoba, chyba rozumiesz.

- Tak, zresztą tutaj też - potwierdziła Mali z wysiłkiem. - Prosiłam Oję, żeby pojechał do Gjelstad, ale on stanowczo od­mawia. A Helga się wścieka, wiesz. Rozmawiałam z nią przez telefon. Pytałam, czy mogłabym pomóc w przygotowaniach do ślubu. Ale nie, ona nie chce mnie widzieć. Ledwo się orientuję, kto będzie zaproszony na to wesele.

Przez chwilę obie siedziały w milczeniu.

- Z Sivertem też chyba rozmawiałaś? - spytała Sigrid po chwili.

Mali skinęła bez słowa. Rozmowa z najstarszym synem nie była łatwa.

- Co ty mówisz? - spytał Sivert, kiedy powiedziała mu, z ja­kiego powodu dzwoni.

- To Oja się żeni z dziewczyną z Gjelstad? Ale kiedy ostatnio pisałaś, to stało tam wyraźnie, że oni ze sobą skończyli i że Oja jest bardzo szczęśliwy z tą Herborg?

- Bo tak było - przyznała Mali. - Było im razem ze sobą bardzo dobrze. Powiem ci, że nigdy nie widziałam twojego bra­ta takiego szczęśliwego. Nagle jednak przyjechała do nas Helga i oznajmiła, że Ruth Lina jest w ciąży i że Oja musi wziąć odpo­wiedzialność za swoje czyny.

- A czy on przedtem o tym nie wiedział, to znaczy kiedy zry­wał z dziewczyną z Gjelstad?

- Nie, wtedy nie było o niczym takim mowy. Chyba rozu­miesz. No ale potem...

- Ale się narobiło - westchnął Sivert. - No ale chyba on nie musi się z nią tak zaraz żenić?

- Dobrze wiesz, że musi, Sivercie. To on sam nawarzył tego piwa, ludzie już gadają, a dziecko jest w drodze. Człowiek nie ucieka od takich spraw, nie to chyba chciałeś powiedzieć?

- Nie, nie to chciałem powiedzieć - przyznał Sivert. - Ale wydaje mi się to jakieś dziwne, że dziewczyna zaszła w ciążę akurat w chwili, kiedy Oja znalazł szczęście z inną. On i dziewczyna z Gjelstad chodzili ze sobą bardzo długo i jakoś dzieci z tego nie było.

- Co ty masz na myśli?

- Nic takiego - uciął Sivert. - Zapomnij o tym. Po prostu żal mi Oi.

- Chciałabym zapytać, czy będziecie mogli przyjechać na wesele? - zaczęła Mali po krótkiej przerwie. - Ja wiem, że czasu jest mało, ślub wyznaczono na pierwszą niedzielę czerwca. Ale to przecież twój brat i...

- Rany boskie, po co ten pośpiech? - wykrzyknął Sivert. - Mie­liśmy zamiar przyjechać na chrzciny dziecka Ruth, wiesz o tym. Czy nie moglibyście przesunąć tego ślubu na sierpień, tak żeby obie uroczystości odbyły się jednocześnie? Bo my mieliśmy zamiar zro­bić sobie wtedy małe wakacje w Stornes. Zostać na kilka tygodni. W czerwcu to niemożliwe. Ja znowu jadę do Ameryki. Tordhild i Johannes tym razem jadą ze mną. Tego się już nie da zmienić.

- Ale...

- Jeśli o to chodzi, to tu nie ma żadnego „ale”, mamo - oznajmił Sivert krótko. - I wciąż nie mogę zrozumieć, dlacze­go nie można ze ślubem chwilę zaczekać. Dziecko przecież nie przepadnie. Dlaczego to się tak śpieszy?

- Helga powiada, że jej córka nie będzie paradować przez kościół z wielkim brzuchem - bąknęła Mali.

- Rany boskie, jakie to wszystko fałszywe - westchnął Sivert. - Przecież tak czy inaczej dziewczyna jest w ciąży, więc po co...

- Nic na to nie poradzę, tak po prostu jest - przerwała mu Mali. - Helga chce, żeby tak było, i już.

- No a ty?

- Ja nie mam tu wiele do gadania - przyznała Mali. - Z jed­nej strony rozumiem, oczywiście, że...

- No cóż, my w każdym razie przyjechać nie możemy - prze­rwał Sivert. - Przykro mi bardzo, ale nic na to nie poradzę. Przy­jedziemy natomiast na chrzciny. Jak się czuje Ruth?

- Marnie - odparła Mali ciężko.

- Chyba nie choruje?

- Ja naprawdę nie wiem, co powiedzieć, Sivercie - Mali wes­tchnęła niepewnie z myślą o Astrid, która nadstawia uszu i na­słuchuje w centrali. - Z Ruth nie jest dobrze, jeśli mogę tak to określić.

- Cóż, rozumiem, że nie jest z nią dobrze - powtórzył Sivert z naciskiem w głosie. - Spodziewałem się tego przecież. Boże, jak to się wszystko teraz u was pokomplikowało.

- No właśnie, tak bym chciała zobaczyć ciebie, i Tordhild, i Johannesa - westchnęła Mali żałośnie. - Bardzo cię teraz po­trzebuję, Sivercie.

Przez chwilę po tamtej stronie łącza panowała cisza. Mali słyszała, że Sivert z trudem wciąga powietrze.

- Pozdrów Oję ode mnie - rzekł w końcu. - Zrobimy sobie poprawiny wesela, kiedy przyjedziemy na chrzciny. I pozdrów wszystkich, mamo.

Po czym odłożył słuchawkę.

Mali drgnęła, kiedy Sigrid dotknęła jej ramienia.

- Długo cię tu nie było - powiedziała i poklepała dłoń Mali.

- Tak, myślałam o Sivercie - przyznała Mali. - On nie przy­jedzie. Nie wcześniej niż na chrzest dziecka Ruth. Wiesz, że jest bardzo zajęty...

- Tak, no i to wszystko stało się tak nagle - westchnęła Sigrid.

- Ale ja i tak miałam nadzieję - szepnęła Mali dziwnie pisk­liwym głosem. - On... on wszystko widzi tak wyraźnie, mój Sivert. On wszystko potrafi załatwić. Miałam nadzieję...

- Teraz to chyba myślisz o Ruth, prawda?

- Tak, myślę o Ruth - przyznała Mali i skierowała dwoje piwnych, zrozpaczonych oczu na Sigrid. - Tak strasznie się boję, byśmy nie stracili Ruth. Szara, milcząca i nieszczęśliwa. Ja nie rozumiem, co się dzieje, Sigrid. Ruth nie chce powiedzieć ani słowa. Ucieka tylko na nasz widok, nieustannie przestraszona. Naprawdę nie wiem, o co chodzi - dodała Mali. - Czy ty potra­fisz coś z tego zrozumieć?

- No właśnie - rzekła Sigrid cicho. - Mnie ona też unika, cho­ciaż spotykamy się rzadko. Widzę jednak, jak bardzo się zmieniła. Jest wystraszona, jak mówisz. Ale skąd się to wszystko bierze?

- Nie wiem - westchnęła Mali. - Wiem tylko, że Samuel Langmo nie jest dobrym człowiekiem. Ja się go boję... boję się, że on w jakiś sposób dręczy Ruth.

Nagle wyprostowała się, jej oczy miotały skry.

- Powinniśmy go wyrzucić z dworu - oznajmiła gniewnie. - Dorbet ma całkowitą rację. Ona mówi, że to oszust i człowiek fałszywy, że robi Ruth krzywdę. Że Havard i ja... że zdradzili­śmy Ruth. Możliwe, że tak właśnie jest.

- Jakim sposobem...

- Powinniśmy teraz się z Ruth rozmówić. Powiedzieć, że Sa­muel musi się stąd zabierać. Widzimy przecież, że ona cierpi, Sigrid. Niełatwo jest jednak mieszać się w cudze małżeństwo. A już zwłaszcza jeśli dotyczy to własnej córki.

- Może coś się zmieni, kiedy przyjdzie dziecko - rzekła Si­grid uspokajająco. - Często tak bywa, sama wiesz.

Kiedyś Mali też miała taką nadzieję. Teraz jednak nie była już za bardzo pewna.

Dorbet siedziała na schodach spichlerza w popołudniowym słońcu, kiedy Ruth przyszła z miską po mąkę.

- Chodź i usiądź przy mnie na chwilę - zaproponowała Dor­bet i poklepała dłonią miejsce przy sobie. - Chyba ci się tak bar­dzo nie śpieszy, skoro misjonarz wczoraj wyjechał.

Ruth przeciągnęła dłonią po mocno napiętym warkoczu i rozejrzała się niespokojnie wokół. Jakby nie była pewna, czy Samuela rzeczywiście nie ma.

- No chodź, Ruth - poprosiła Dorbet znowu. - Ostatnio wcale z tobą nie rozmawiam.

Ruth z wahaniem podeszła do schodów i usiadła trochę sztywno obok siostry. Ciężko i sztywno.

- Ależ on urósł, ten twój malec - uśmiechnęła się Dorbet, kładąc dłoń na brzuchu Ruth. - Rozwiązanie się zbliża.

Po szarej twarzy Ruth przemknął delikatny uśmiech. Przez króciutką chwilę w jej matowych oczach zajaśniało światło.

- Strasznie się cieszę, że zostanę ciotką - mówiła Dorbet da­lej. - A jak ty się musisz cieszyć, to trudno mi sobie wyobrazić.

Pomyśl, będziesz mieć własne malutkie dziecko, Ruth!

Ruth wolno skinęła głową. Popołudniowe słońce przydało nieco koloru jej bladej twarzy. Dorbet ujęła w rękę jej sztywno spleciony warkocz.

- To dobrze, że zaplatasz włosy - powiedziała, głaszcząc warkocz palcami. - Ale splatasz je tak mocno, że o mało nie po­wyrywasz z głowy. Czemu to ma służyć?

- Samuel powiada, że...

- O rany boskie, jak ja już mam dosyć słuchania tego, co Samuel mówi i myśli! - prychnęła Dorbet. - Czy ty sama nie masz już własnych poglądów? Ty, która dawniej wypowiadałaś je z takim przekonaniem? Co się z tobą stało, Ruth?

Ruth zaczęła wstawać, ale Dorbet pociągnęła ją znowu na miejsce.

- Nie, posiedzisz tu trochę ze mną - oznajmiła. - Jesteś moją siostrą i ja się o ciebie troszczę. Czy ty tego nie wiesz? Jest nas tutaj wielu we dworze takich, którzy troszczą się o ciebie, Ruth. Nawet służba się martwi. Tak samo jak teraz martwią się sytua­cją Oi - dodała. - Widzieli, jaki był szczęśliwy z Herborg, i teraz mu szczerze współczują. Jest im go naprawdę serdecznie żal. Bo rzeczywiście chłopak się zaplątał!

Pogłaskała policzek Ruth.

- Wiesz, oni są z nami od tylu lat, służba w tym dworze. My dla nich jesteśmy bardziej jak ich własne dzieci, rozumiesz. To jasne, że się o nas martwią.

Ruth zerknęła spod oka na opaloną, piękną siostrę.

- Naprawdę się martwią? - spytała szeptem.

- Oczywiście, że tak - stanowczo potwierdziła Dorbet. - Nawet o mnie się martwią, chociaż ja jestem taka beznadziejna - roześmia­ła się. - No w każdym razie od czasu do czasu - dodała beztrosko.

- Ty wcale nie jesteś beznadziejna.

- Musiałaś być na mnie wściekła, nawet ty, kiedy tak napad­łam na twojego misjonarza - uśmiechnęła się Dorbet.

- No właśnie, ty mówisz... a Samuel zasługuje na szacunek, powinnaś wiedzieć.

- Niech mnie diabli, jeśli to prawda! - parsknęła Dorbet. - On zniszczył ci życie. Jesteś teraz ledwie cieniem samej siebie, Ruth, a stało się to wszystko, odkąd się tu pojawił. I ty naprawdę uważasz, że on zasługuje na szacunek?

- To nieprawda, co mówisz. W głosie Ruth pojawiła się siła, dziewczyna obgryzała i tak już złamany paznokieć.

- Spójrz no tu - powiedziała Dorbet, wyciągając w stro­nę siostry butelkę, którą miała przy sobie. - Byłam w piwnicy i ukradłam butelkę mocnego piwa. Pociągnij łyk, ty także!

Ruth spojrzała na nią przestraszona i gwałtownie odskoczyła w tył.

- Ale Boże drogi, Ruth, przecież ty jesteś mężatką! Czy na­prawdę na nic już sobie nie możesz pozwolić?

- Picie nie jest zgodne z przykazaniami Bożymi...

- Zapomnij o tym - przerwała jej Dorbet i wepchnęła butel­kę w dłoń siostry. - Poza tym kompletnie się mylisz, zresztą sama wiesz. Jezus przecież przemienił wodę w wino i sam też pił - doda­ła z tryumfującym uśmiechem. - Tak jest napisane w Biblii.

Ruth musiała się uśmiechnąć.

- A od kiedy ty czytasz Biblię?

- No więc nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam - chicho­tała Dorbet. - Ale to, co mówię, jest prawdą.

- Owszem, ale to było wesele...

- A dzisiaj mamy piękny majowy wieczór, ty zaś potrzebu­jesz się trochę rozluźnić. Naprawdę nie jest dobrze dla twojego dziecka, kiedy jesteś taka... taka nieszczęśliwa, blada i przygnę­biona. Nienarodzone dzieci zauważają, jak się czuje ich matka. Czytałam o tym w jakiejś gazecie. To je także może unieszczęśliwić. To znaczy te nienarodzone dzieci.

Ruth patrzyła na nią wytrzeszczonymi oczyma.

- Gdzieś ty to wyczytała?

- Też już nie pamiętam - kłamała Dorbet bez mrugnięcia okiem. - Ale mówię ci najprawdziwszą prawdę. Myślę więc, że powinnaś zastanawiać się trochę nad losem tego, którego nosisz tam - uśmiechnęła się i poklepała Ruth po brzuchu.

Potem Ruth nie bardzo już pamiętała, co ją do tego skłoniło, ale jednak pociągnęła spory łyk z butelki, którą podała jej Dor­bet. Przez cały dzień pracowała, wymyła starannie dom, uprała rzeczy i jadła bardzo niewiele, więc kiedy napiła się piwa, na­tychmiast poczuła się głodna i spragniona. Wypiła jeszcze jeden łyk. Nie przywykła do mocniejszych rzeczy, w dodatku na pusty żołądek, poczuła, że piwo działa na nią bardzo mocno. Zrobiła się spokojniejsza, mięśnie nie były już takie napięte, odstawi­ła od siebie miskę z mąką i wygodnie się oparła. Głowę miała lekką, słońce ogrzewało jej twarz, a kiedy zerknęła na Dorbet, miała wrażenie, że widzi anioła. Kiedy Dorbet zaczęła wyjmo­wać spinki z jej włosów i rozplotła warkocz, Ruth protestowała bardzo słabo.

- Jakie ty masz piękne włosy - zachwycała się Dorbet, prze­czesując je palcami. - Nie powinnaś ich aż tak mocno zaplatać, Ruth. Niszczysz je po prostu.

Ruth zwróciła ku siostrze rozpłomienioną twarz i popatrzyła na nią uważnie.

- Teraz jesteś piękna - uśmiechnęła się Dorbet.

- Ja? - Ruth patrzyła na nią, jakby nie rozumiała tych słów. Przecież jest po prostu głupia, paskudna i do niczego się nie na­daje. Jest poza tym pospolitą grzesznicą. Samuel wciąż to powta­rza. A tu Dorbet mówi, że Ruth jest piękna! Dobroć płynąca do niej od siostry, mocne piwo i gorące słońce sprawiły, że zakręciło jej się w głowie. I nagle Ruth się uśmiechnęła. Był to otwarty, ciepły uśmiech. Delikatnie położyła rękę na swoim brzuchu.

- Czy on jest teraz szczęśliwy, ten malec, tam?

- Bardzo szczęśliwy - potwierdziła Dorbet, odrzucając wło­sy do tyłu. - Częściej powinniście tacy być, i ty, i on.

Nagle w oczach Ruth pojawiły się łzy. Oparła głowę na kola­nach i zaczęła szlochać. Dorbet objęła ją ramieniem.

- Co się dzieje, Ruth? - wyszeptała. - Nie możesz mi tego powiedzieć? My chcielibyśmy ci pomóc, wiesz o tym, niezależ­nie od tego, o co chodzi. Ale musisz nam dać takie prawo. Powiedz mi teraz!

- Ja... bo Samuel...

Płacz wstrząsał nią tak, że nie była w stanie mówić.

- Ja nie mówię, że wiara w Boga nie ma sensu, Ruth - rzekła Dorbet z naciskiem. - Ale jaki jest ten Bóg, w którego ty wie­rzysz? Bóg zesłał Jezusa na ziemię, by pomóc ludziom, tak po­stąpił Bóg. A Jezus nigdy nie osądzał. On wybaczał każdemu, kto go o to prosił. A misjonarz Bogiem nie jest. Nigdy nie powin­naś o tym zapominać!

- Ale ja... ja zgrzeszyłam - szlochała Ruth.

- A kto nie grzeszy? Czy jesteś taka całkiem pewna, że mi­sjonarz też nie popełnia grzechów? - mówiła Dorbet, przytula­jąc do siebie Ruth. - Jest tylu ludzi, którzy cię kochają, Ruth. Tylu, którzy chcieliby ci pomóc. Czy nie możesz powiedzieć, co się z tobą dzieje?

- To jest tak, że Samuel... - nagle obraz Samuela pojawił się przed oczyma Ruth. Stał przed nią mroczny, górujący, strasz­ny. Usłyszała jego groźny głos, który mówił, że może uznać ją za chorą psychicznie, jeśli komukolwiek piśnie chociaż słowo. A wtedy nigdy nie zobaczy swojego dziecka!

Przerażona zerwała się na nieco chwiejnych nogach. Gęste, teraz rozplecione włosy opadły jej na twarz.

- O mój Boże - wyszeptała zrozpaczona. - Ja chyba nic nie powiedziałam, prawda? Powiedziałam coś?

Po czym pobiegła w stronę domu dziadków. Tylko miska z mąką została po niej na schodach.

ROZDZIAŁ 4

Oja siedział oparty plecami o ścianę szopy na łodzie i patrzył w dal ponad lśniącym fiordem. Woda miała leciutko zielonkawy odcień. I nie ma się czemu dziwić, pomyślał Oja. W ostatnich ty­godniach śnieg w górach topniał gwałtownie, wszystkie rzeczki i strumyki napełniały się wzburzoną wodą.

Wszyscy rozmawiali o pogodzie. Bo z wyjątkiem kilku dni, kiedy wiał chłodny wiatr, te trzy pierwsze tygodnie maja były najcieplejsze, jak daleko ludzie sięgali pamięcią. Natura wybuch­ła zielenią i kwiatami w rekordowym tempie. Świeżo obsiane pola pokryły się już lekką zieloną mgiełką, koniczyna i trawy stały już na chwiejnych łodyżkach, a na łąkach słodko pachniały wczesne kwiaty. Klomby przy ścianach domu też wyglądały już bardzo ładnie.

Oja odchylił głowę do tyłu i mrużąc oczy, patrzył na drugą stronę fiordu. Na masztach wisiały niemal bez ruchu narodo­we flagi. Ci, którzy organizowali w tym roku święto 17 Maja, rzeczywiście mieli dużo szczęścia, pomyślał. Wypadało w nie­dzielę, więc uroczystości trwały od wczesnego ranka i potrwają do późnego popołudnia. Tutaj, nad fiordem, pochód przejdzie z Oppstad aż do domu ludowego, gdzie kierownik szkoły wy­głosi przemówienie, potem będą zabawy i rozmaite konkursy, w bufecie będą sprzedawać oranżadę i bułki.

Zazwyczaj świętowano tego dnia tylko po południu. Nikt bowiem o tej porze roku nie ma czasu, żeby stracić cały dzień, nawet jeśli chodzi o 17 Maja. Kiedy jednak święto wypada w nie­dzielę tak jak w tym roku, to już coś całkiem innego.

- Chodź z nami, Oja - prosiła Dorbet, pociągając go za ra­mię. - Ty tak świetnie skaczesz, z pewnością byś wygrał! Poza tym naprawdę potrzebujesz czasami spotkać się z ludźmi - dodała, spoglądając z troską na bladą, zaciętą twarz brata.

On jednak tylko potrząsnął głową. Nie odczuwał potrzeby wychodzenia z domu. Od kiedy zostało postanowione, że musi się ożenić z Ruth Liną, przeważnie kręcił się gdzieś we dworze. Nawet do sklepu się nie wybierał. Wiem, oczywiście, że muszę spotykać się z ludźmi, pomyślał ponuro. Niedługo zacznę. Ter­min ślubu zbliża się nieubłaganie.

- Oja...

Drgnął, słysząc ten cichy głos, i odwrócił się. Ruth Lina stała tuż przy narożniku szopy. Przyszła tak cicho, że tego nie zauważył.

- Co się stało...

Poczuł, że się zaczerwienił i zaschło mu w ustach. Była jedną z ostatnich osób, z którymi chciałby teraz rozmawiać. Nie rozu­miał też, jakim sposobem go tu znalazła. Domyślał się, że ktoś musiał widzieć, dokąd on się wybiera.

- Siedź, nie wstawaj - powiedziała Ruth Lina i podeszła bli­żej. - Ruth cię widziała, jak szedłeś przez ogród. Ona została w domu, bo mówi, że nie czuje się całkiem dobrze. Pozostali po­szli do domu ludowego. To dzięki Ruth cię tutaj znalazłam.

Ujęła rękami spódnicę i usiadła obok niego.

- Czego chcesz? - mruknął niechętnie, odsuwając się lekko w bok.

- Chciałabym z tobą porozmawiać - odparła cicho.

Spojrzał na nią pośpiesznie. Również i ona zrobiła się szczup­lejsza, tak mu się przynajmniej zdawało. Oczy miała ciemne, twarz poważną.

- Chyba nie mamy już wiele do gadania - rzekł krótko. - Wiem, że chciałaś, bym przyjechał do Gjelstad, ale ja...

- To mama uważała, że powinieneś przyjechać - rzekła Ruth Lina, wygładzając spódnicę. - Ja dobrze rozumiem, że nie miałeś na to ochoty.

- Naprawdę?

Oja patrzył na nią zaskoczony. Ona jest jakaś inna, pomyślał zdumiony. Jakby nagle od ostatniego razu, kiedy ją widział, wy­doroślała. Zrobiła się starsza i poważniejsza. Jest teraz jak obca.

- Tak...

Wzięła jakieś źdźbło trawy i zaczęła je skubać. Drobne ka­wałki spadały na jej kolana, ale ona tego nie zauważała. Przez dłuższą chwilę tak siedziała w milczeniu i skubała suche źdźbło. W końcu, kiedy już prawie nic nie zostało między jej niespo­kojnymi palcami, strzepnęła resztki ze spódnicy i spojrzała na niego.

- Czy ty kiedykolwiek mnie kochałeś? - spytała nagle.

Oja patrzył na nią zbity z tropu.

- Czy ciebie kochałem... tak, oczywiście, że kochałem - mruknął trochę niechętnie.

- Więc to nie było tak, że tylko się mną bawiłeś przez ten czas, kiedy chodziliśmy ze sobą?

- Dobrze wiesz, że tak nie było - oznajmił Oja. - Byłem przekonany, że my... że my się... no ale potem...

- Ale potem w twoim życiu pojawiła się Herborg - uzupełni­ła Ruth Lina cicho.

Oja bez słowa skinął głową i odwrócił wzrok.

- Być może tobie się wydaje, że ja nie dość byłem tobą zajęty?

Oja popatrzył na nią. Rozmowa rozwijała się inaczej, niż po­czątkowo przypuszczał. Sądził, że Ruth Lina przyszła tutaj, żeby mu nagadać. Z grozą przypominał sobie, jak to było, kiedy po­szedł, żeby z nią zerwać. Teraz wyglądało jednak na to, że Ruth nie zamierzała się kłócić. Była smutna, ale opanowana. Oja nie pojmował, co się dzieje, i poruszył się niespokojnie.

- Tak, ja... nic na to nie poradzę - przyznał cicho. - Nie miałem zamiaru cię krzywdzić, Ruth Lino, musisz mi uwierzyć. Ale ja... ja czułem, że wyrządzę ci większą krzywdę, jeśli nie będę z tobą szczery. Poza tym...

Umilkł na chwilę i stwierdził, że uszy go pieką.

- Poza tym okazało się, że ja pragnę tylko Herborg - dodał cicho. - Nic na to nie mogę poradzić - powtórzył z przejęciem.

Wyprostował się i ze złością zaczął wyszarpywać z ziemi kępę trawy. Ruth Lina dotykała wszystkiego, co najboleśniejsze.

Wszystkiego, co zostało zniszczone. Czuł pieczenie w żołądku, a serce tłukło mu się w piersi z tęsknoty i rozpaczy.

- Po co siedzisz tutaj i wypytujesz mnie o takie rzeczy? - wark­nął gniewnie. - Wszystko przecież wiesz, powiedziałem zresztą, że się z tobą ożenię. Ze względu na dziecko - dodał. - Bóg wie, jakie to będzie życie...

Ruth Lina objęła ramionami kolana i oparła na nich głowę. Długo tak siedziała, nie mówiąc nic. Jakiś żuraw krzyczał na cyplu Stornes. Tuż przy brzegu z wody wyskoczyła wysoko w po­wietrze ryba i spadła z powrotem do wody, wywołując szerokie kręgi.

- Byłam w tobie zakochana, odkąd pamiętam - powiedziała nagle Ruth Lina i wyprostowała się. - W moich oczach nikt inny nie mógł się z tobą równać. I byłam taka szczęśliwa, kiedy ty chciałeś... kiedy zostaliśmy parą. Byłam szczęśliwa i dumna - dodała z wolna. - Dobrze wiedziałam, co to znaczy zostać młodą gospodynią w Stornes. Bardzo mi się ta myśl podobała - wyzna­ła szczerze.

Oja siedział, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć. Właści­wie najchętniej by wstał i poszedł sobie, ale w Ruth Linie było coś, co sprawiło, że jednak został na miejscu. Pojęcia nie miał, co to takiego.

- Ja nadal cię kocham, Oja.

Nie odpowiedział. Czuł się marnie.

- To dlatego nie mogę ci tego zrobić - ciągnęła dalej Ruth Lina. - Dlatego, że zdaję sobie sprawę, że zniszczyłabym ci życie. Zresztą sobie pewnie też - dodała wolno. - Nie wiem...

Oja odwrócił głowę i patrzył na nią pytająco. Dziewczyna siedziała oparta o ścianę szopy, oczy miała zamknięte. Na jej długich ciemnych rzęsach mieniły się wielkie łzy. Akurat teraz była piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem.

- O czym ty mówisz? - spytał cicho.

- O tym, że nie musisz się ze mną żenić - odparła drżącym głosem.

- Nie muszę się żenić... ale ja... ty przecież jesteś...

- Ja nie jestem w ciąży, Oja.

Minęło trochę czasu, zanim słowa dotarły do jego świadomo­ści. Siedział z na pół otwartymi ustami i gapił się na nią. Ruth Lina w dalszym ciągu opierała głowę o ścianę szopy.

- Nie jesteś w ciąży...

Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Łzy nadal wisiały na jej rzęsach.

- Nie, nie jestem, Oja - powtórzyła.

Tym razem głos brzmiał bardziej zdecydowanie.

- To moja mama wszystko wymyśliła. Ona bardzo chciała wydać mnie za mąż do Stornes, przecież wiesz. Zawsze tego pragnęła. Za wszel­ką cenę. I ja...

Przez twarz Ruth Liny przemknął bolesny uśmiech, a ręka dziewczyny dotknęła pośpiesznie jego dłoni.

- Ja też ciebie pragnęłam - dodała. - Bo byłam w tobie taka zakochana. Myślałam więc, że niech no tylko połączy nas ślub, to wszystko się jakoś ułoży. Ale tamtego dnia... tamtego dnia, kiedy my obie, mama i ja, kiedy byłyśmy tutaj i ty przyszedłeś z Herborg... wtedy zdałam sobie sprawę, ile ona dla ciebie zna­czy. I ile ty znaczysz dla niej. Od tamtego dnia wiedziałam, że nie mogę ci tego zrobić. Że to egoizm, że myślałam tylko o sobie...

Oja wciągnął powietrze z drżeniem, co przypominało szloch.

- Dlaczego przychodzisz tutaj i mi to mówisz? - wyszeptał.

- Już ci powiedziałam - odparła. - Dlatego, że wciąż jesteś mi bliski. Nie mogę zrobić ci czegoś takiego, Oja. Nie musisz sta­wać obok mnie przed ołtarzem w pierwszą niedzielę czerwca.

- Ale twoja matka...

- Matka jest wściekła i nie chce ze mną rozmawiać. Ale ja­koś to przeżyję. Matka ma również swoje dobre strony, wiem to od dawna. Zresztą uniknę awantur, bo wyjeżdżam. Mama ma siostrę w Trondheim. Pojadę tam i nie wiem, kiedy wrócę. Jeśli w ogóle kiedykolwiek tu jeszcze wrócę - dodała wolno. - Nie tak znowu wiele mnie tu teraz trzyma.

Przeciągnęła dłonią po twarzy.

- A ty powinieneś pojechać do Herborg i ożenić się z nią. Bo tylko to jest słuszne, Oja. Jesteście sobie pisani, ty i Herborg.

- Ruth Lina...

Oja przyciągnął ją do siebie i pogłaskał po włosach. Przepeł­niało go szczęście i wielka ulga. Zarazem jednak zdawał sobie sprawę, ile to musiało kosztować Ruth Linę, żeby przyjść tutaj, wyjawić mu paskudny podstęp matki, która chciała za wszelką cenę wydać ją za mąż do Stornes. Przyznać się także do tego, że początkowo również ona w tym uczestniczyła. Nigdy nie przy­puszczał, że Ruth Lina może być taka dorosła i dojrzała. Nie przypuszczał nawet, że jest aż tak w nim zakochana. Bo tylko z miłości mogła zrobić to, co zrobiła, myślał ze zdziwieniem. Z wielkiej miłości do niego.

- No to ja już pójdę - wyszeptała na - pół z płaczem, z ustami przy jego szyi. - Chciałam tylko wytłumaczyć sprawę. I mam na­dzieję, że wy w Stornes znajdziecie jakieś wyjaśnienie, dlaczego nie będzie wesela. Powiedzcie coś takiego, co by nie postawiło mojej matki w zanadto złym świetle - dodała. - Ona naprawdę chciała dobrze.

- Ja powiem, że ty mnie nie chcesz - obiecał Oja pośpiesz­nie. - Powiem, że to z ciążą okazało się pomyłką, a skoro tak, to ty mnie nie chcesz...

- Och, gdybyś wiedział, jak bardzo chcę - westchnęła spo­kojnie i uwolniła się z jego ramion. - Ale cieszę się, że masz za­miar tak to ująć. To znaczy cieszę się ze względu na moją mamę. Chociaż ona na to nie zasługuje - dodała z goryczą. - Tyle tylko, że chciała dla mnie jak najlepiej. Sama nie wiem...

Przez chwilę stali naprzeciwko siebie. Ruth Lina powoli wy­ciągnęła rękę i dotknęła koniuszka jego ucha. To była pieszczo­ta, którą bardzo lubiła. I często ją powtarzała.

- Życzę ci szczęścia, Oja Stornes - powiedziała cicho. - Bądź naprawdę szczęśliwym mężem.

Oja też chciał coś powiedzieć. Chciał życzyć jej szczęścia. Po­dziękować za wszystko. Ale stał w milczeniu, trzymając w swojej dłoni jej rękę. Ruth Lina powoli ją puściła. Na moment spojrzeli sobie w oczy. Po czym ona odwróciła się i zniknęła za rogiem szopy na łodzie, równie bezszelestnie, jak przyszła.

Oja siodłał konia lodowatymi, drżącymi rękami. Kręciło mu się w głowie od tego uczucia ulgi. Czasem musiał szczypać się w ra­mię, by pojąć, że to prawda. Jest wolny! Naprawdę wolny! Potem znowu ogarniał go strach. Lęk, czy Herborg będzie chciała mieć z nim do czynienia, kiedy do niej przyjedzie. Bo miał w głowie tylko jeden plan: musi pojechać do Surnadalen co koń wyskoczy. Żadne takie sposoby jak na przykład przespać się najpierw ze sprawą czy też porozmawiać z matką nie wchodziły w rachubę. Jedyne, co teraz miał w głowie od chwili, gdy wrócił od szopy na łodzie, było pragnienie, by znaleźć się przy Herborg tak szybko, jak to tylko możliwe. Poprosić ją, by znowu przyjęła pierścionek. Nosił oba, i jej, i swój, w kieszeni marynarki. Trzymał je tam od chwili zerwania. Wiele razy w ciągu dnia dotykał obu pierścionków i czuł się wtedy w jakiś sposób bliżej niej, mimo wszystko, chociaż widok klejnotów sprawiał mu ból. A już myśl o tym, że Herborg jest dla niego na zawsze stracona, była po prostu nie do zniesienia.

Kiedy kobyła została już zaprzężona do bryczki, pobiegł do domu dziadków. Bez pukania otworzył z rozmachem drzwi do kuchni. Ruth stała przy piecu. Spojrzała na niego przestraszona.

- Rany boskie - jęknęła ze zgrozą. - Czy stało się coś złego?

- Nie... nie, nic złego. Tylko że ja muszę jechać do Surnada­len, i to zaraz. Czy mogłabyś powiedzieć mamie... żeby się nie denerwowała? Myślę, że wrócę do domu dopiero jutro.

- Do Surnadalen?

- Tak, muszę jechać do Herborg.

- Ale Ruth Lina była tutaj i...

- Rozmawiałem z nią. To dlatego muszę jechać.

- Ale co ty...

- Powiedz tylko, że wyjechałem - przerwał jej Oja.

Po czym drzwi znowu się za nim zatrzasnęły.

Kiedy wjechał na podwórze, dom, w którym mieszkała rodzi­na Herborg, pogrążony był w popołudniowej ciszy. Przywiązał konia do słupa, otrzepał ubranie z kurzu i przeciągnął ręką po włosach. Serce biło mu mocno i ciężko.

Wyglądało na to, że w domu nikogo nie ma. Drzwi były za­mknięte, nikt nie wyszedł mu na spotkanie. Serce w piersi Oi zamarło. Żeby tylko Herborg nie wyjechała! Dotychczas nawet o tym nie pomyślał.

Zdał sobie sprawę, że buty ma szare od kurzu, wyjął z kiesze­ni chusteczkę, napluł na nią i starannie wyczyścił buty. Jeszcze raz otrzepał ubranie. Muszę wyglądać porządnie, skoro mam spotkać jej rodziców, pomyślał. Nie miał pewności, że będą nim zachwyceni tak samo jak wtedy, kiedy przyjechali do Stornes na zaręczyny. Nie wiedział nawet, czy matka do nich telefonowa­ła, sądził, że tak. Może też i Sigrid z nimi rozmawiała. Teraz to zresztą nie ma już żadnego znaczenia, pomyślał. To, co się stało, musiało ich również boleć, cierpieli w imieniu córki.

A Herborg była taka zrozpaczona, kiedy wyjeżdżała ze Stor­nes. Była załamana, podobnie jak on. Wina jednak leżała po jego stronie, to on spowodował nieszczęście. W każdym razie wtedy oboje tak sądzili. Aż do dzisiaj!

Nikt nie odpowiedział na jego pukanie. Niepewny i zanie­pokojony spoglądał w okna pierwszego piętra, nikogo jednak nie dostrzegł. Przecież nie mogę tak po prostu odjechać, myślał zdesperowany. Prędzej czy później ktoś w końcu wróci do domu. A jeśli Herborg wyjechała, to Oja powinien wiedzieć, gdzie się teraz podziewa. Musi z nią porozmawiać! Nawet gdyby trzeba było jechać do Oslo, to pojedzie.

Podszedł do konia i uwiązał go luźniej przy płocie, tak by zwierzę mogło jeść świeżą, zieloną trawę i sięgało do wody w stru­myku, przepływającym koło domu. Potem ruszył w dół, żeby po­dejść do domu od frontu. Nagle zobaczył, że Herborg siedzi na stołku pod ścianą z jakąś robótką w rękach. Oja stanął jak wryty i gapił się na nią. Dziewczyna pochylała głowę nad robótką i po­południowe słońce mieniło się w jej miedzianych włosach.

- Herborg...

Drgnęła, słysząc jego głos. Uniosła głowę i siedziała potem długo bez ruchu, patrząc na niego wytrzeszczonymi oczyma. Jakby nie wierzyła, że to on.

- Oja?

Kilkoma susami Oja dopadł do ukochanej. Kiedy jednak chciał ją objąć, coś go powstrzymało. Co ma jej powiedzieć? Może ona nie zechce więcej mieć z nim do czynienia? Herborg wstała wolno, robótka upadła na ziemię, dziewczyna wciąż bez słowa patrzyła na gościa.

- Co ty tu robisz? - wyszeptała w końcu.

Była szczuplejsza, niż ją zapamiętał. I szare oczy zrobiły się ciemniejsze.

- Chciałem ci powiedzieć, że jestem wolny - oznajmił cicho.

- Wolny?

- Ruth Lina przyszła dzisiaj przed południem do Stornes i wyznała mi, że wcale nie jest w ciąży. To historia, którą wymy­śliła jej matka, bo chciała, żeby Ruth wyszła za mąż do Stornes.

Z drżeniem wciągał powietrze do płuc.

Herborg patrzyła na niego oszołomiona.

- Ona... ona nie jest w ciąży?

- Nie.

- Ale dlaczego przyszła, żeby ci to powiedzieć?

- Bo nie chciała mnie oszukiwać, nie chciała wciągać mnie w to małżeństwo, które mnie unieszczęśliwi. Tym bardziej, że to przecież było kłamstwo. Pojęła, że zniszczyłaby mi życie. Swoje zresztą też - dodał. - Tak mówiła. I zrozumiała, że ja już jej nie kocham... tylko inną.

Wyciągnął ramiona i dotknął Herborg. Dziewczyna drgnęła gwałtownie. Potem ze szlochem rzuciła się do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i płakała rozpaczliwie.

- Herborg, kochana - szeptał ochrypłym głosem i głaskał ją po plecach. - Herborg, Herborg...

- Ja tak strasznie cierpiałam - wykrztusiła Herborg mię­dzy jednym a drugim szlochem. - Nie wiedziałam, czy po tym wszystkim będę jeszcze mogła żyć, Oja.

Oja ujął jej twarz w swoje ręce i uniósł ku sobie. Łzy nadal płynęły z oczu, ale w ciemnym spojrzeniu pojawił się błysk światła. Oczy dziewczyny mieniły się niczym srebro.

- Ja też myślałem, że moje życie się skończyło - powiedział Oja cicho. - Aż do dzisiaj byłem tego pewien. Teraz mam na­dzieję, że zechcesz przyjąć mnie z powrotem. Że jeszcze raz po­wiesz mi „tak”.

Przez dłuższą chwilę Herborg patrzyła na niego bez słowa, jak­by starała się zapamiętać jego rysy, każdą kreseczkę w jego twarzy. Oja zaczął się niepokoić. A co będzie, jeśli Herborg go nie zechce?

Wtedy ona ponownie uniosła ramiona i objęła go. Oja przy­ciągnął ją mocno do siebie i odszukał jej wargi. Wilgotne usta uchyliły się i nagle Oja roześmiał się głośno, uszczęśliwiony.

- Ty smakujesz jak truskawki - wyszeptał do jej ucha. - Wie­działaś o tym? Zawsze smakowałaś jak truskawki, Herborg.

Znowu ją pocałował. Długo. Jej ręce mocno splatały się na jego karku, przytulała się do niego całym ciałem.

- Czy to na pewno prawda? - westchnęła cicho, spoglądając na niego tym swoim roziskrzonym wzrokiem. - Czy naprawdę już nic złego się nie wydarzy?

- Nic a nic - zapewnił Oja i przeczesał palcami jej włosy. - Naprawdę nic a nic.

Wsunął ręce do kieszeni i wyjął z niej dwa pierścionki. Mie­niły się teraz na jego dłoni, którą wyciągnął w stronę Herborg.

- Czy zechcesz ponownie przyjąć pierścionek?

Herborg skinęła głową, a po jej twarzy przemknął uśmiech tak piękny, że Oja stał jak zaczarowany i tylko na nią patrzył.

- Przyjmę, jeśli mi obiecasz, że nigdy już nie będę musiała ci go zwracać - szepnęła Herborg cicho.

- Nigdy, nigdy - zapewnił stanowczym głosem.

Wyciągnęła prawą rękę i Oja wsunął pierścionek na serdecz­ny palec. Potem Herborg wzięła drugi pierścionek i włożyła na palec Oi. Stała przez chwilę, trzymając jego rękę w swojej. Po­tem westchnęła i przyłożyła wargi do palca z pierścionkiem.

- Mój Boże, że też człowiek może być taki szczęśliwy - szepnęła.

Odskoczyli od siebie, słysząc rżenie konia.

- Chyba muszę tam zajrzeć. Przywiązałem kobyłę do płotu.

- Powinieneś wprowadzić ją do stajni - zaproponowała Her­borg. - Jest tam miejsce dla dwóch koni, a my teraz mamy tylko jednego. Myślę, że zostaniesz na noc? - spytała i zarumieniła się.

- A gdzie twoi rodzice? - spytał Oja zakłopotany.

- Na uroczystościach majowych u naszych przyjaciół - od­parła Herborg i poszła z nim w stronę bryczki. - Ja nie chciałam wychodzić z domu.

Oja wyprzągł kobyłę i wprowadził ją do stajni. Przyniósł jej naręcze siana i rzucił do żłobu.

- Mogę oczywiście zostać do powrotu twoich rodziców - rzekł, obejmując ją ramieniem.

- Zajmie ci to całą noc - szepnęła, spoglądając na niego.

Oja poczuł mrowienie w dole brzucha i z drżeniem wciągnął powietrze.

- Ale co oni powiedzą...

- Oni wrócą dopiero jutro przed południem - wyjaśniła Her­borg. - Pojechali aż do Rindalen. A poza tym jesteśmy znowu zaręczeni, o ile mi wiadomo - roześmiała się, wyciągając przed siebie rękę z pierścionkiem.

Oja przytulił ją mocniej.

- Ja bym chętnie został nawet przez cały tydzień - wyszeptał z ustami przy jej włosach. - Gdyby mi tylko pozwolono...

Rozpoznawał jej ciało. Mimo wszystko przeżywał to tak, jakby po raz pierwszy leżeli nadzy obok siebie w łóżku. Włosy Herborg spływały falą na poduszkę, brodawki jej piersi napinały się, kie­dy pieścił je językiem.

Oja uniósł się, oparł na łokciu i przyglądał się ukochanej. Wodził dłonią po delikatnej skórze. Głaskał po brzuchu, po bio­drach, przesuwał rękę w dół, na uda. Dotykał wszystkich krągłości. Ona odchyliła głowę w tył i pojękiwała. Oja położył się na niej. Czuł, że dłużej nie zniesie napięcia. Tyle tygodni za nią tęsknił. Teraz, kiedy poczuł pod sobą jej gorące, delikatne ciało, jęknął z rozkoszy i pożądania.

- Czy ty naprawdę mnie kochasz? - wyszeptała Herborg i skrzyżowała nogi na jego plecach. - Naprawdę, naprawdę...

- Bardziej, niż być może przypuszczasz - wykrztusił gorącz­kowo.

Wszedł w nią z jękiem. Chciał być jeszcze bliżej niej. Jej pier­si przylegały do jego piersi z każdym ruchem bardziej. Dziew­czyna napinała ciało, tuliła się do niego, jakby też odczuwała to samo: że chce być jeszcze bliżej niego. Oja usłyszał jakby z dużej odległości czyjś cichy krzyk. Nie wiedział, czy to on sam krzyczy, czy też to głos Herborg. Nagle jakby na niebie nad nim rozsypało się mnóstwo wirujących gwiazd.

ROZDZIAŁ 5

- No, nareszcie Oja wraca!

Dorbet wsunęła głowę przez kuchenne drzwi, włosy zakry­wały jej twarz i promienne, uradowane oczy.

- I nie wraca sam!

- Nie sam?

Mali podbiegła do okna i pośpiesznie wyjrzała na dwór. Rzeczywiście, ich bryczka wjeżdżała właśnie na dziedziniec, Oja powoził. A obok niego siedziała... Mali zmrużyła oczy. To chyba naprawdę Herborg! No tak, pomyślała. Przecież czegoś takiego właśnie mogła się spodziewać, kiedy Ruth opowiedzia­ła poprzedniego dnia, że Oja pojechał do Surnadalen. Mali nie pojmowała jednak, o co w tym wszystkim chodzi. Co prawda Ruth wspomniała też, że Ruth Lina odwiedziła Stornes i że Oja wyjechał w największym pośpiechu zaraz po jej wyjściu. Ale co się właściwie mogło stać?

Poprawiła fartuch i wyszła na ganek powitać przyjezdnych. Chciała się wypytać o wszystko sama, bez obecności nadstawia­jących uszu służących. Zresztą i tak się zaraz dowiedzą, pomy­ślała zdenerwowana.

- Czy możesz pójść do kurnika i przynieść jajka, Dorbet?

- Ale chciałabym się najpierw przywitać z Herborg - prote­stowała Dorbet. - I dowiedzieć się, o co chodzi - dodała. - No bo przecież coś się musiało stać, skoro Oja wraca do domu z...

- Przynieś jajka! - przerwała jej Mali i sama ruszyła w stronę bryczki. - Będziesz miała dość czasu i na powitanie, i na to, żeby dowiedzieć się, czego tylko chcesz.

Dorbet już zaczynała protestować, ale spojrzenie na mat­kę sprawiło, że umilkła. Niechętnie, wolnym krokiem poszła w stronę kurnika.

Mali nie potrafiła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziała dwoje tak promiennie szczęśliwych ludzi jak Oja i Herborg.

- No to przyjechaliśmy - oznajmił Oja z szerokim uśmiechem i pomógł Herborg wysiąść z bryczki.

- Owszem, widzę - odparła Mali i uścisnęła wyciągniętą rękę Herborg.

Natychmiast spostrzegła, że na serdecznym palcu dziewczyny mieni się złoty pierścionek.

- Byłabym bardzo rada, gdyby ktoś mi nareszcie powiedział co się tu dzieje - ciągnęła, a Oja tymczasem zdejmował walizki Herborg. - Chodzi mi o to, co się stało wczoraj. Bo musiało się stać coś, o czym nie wiem.

- Masz, oczywiście, rację - przyznał Oja, zwracając się ku matce. - I chyba dobrze, żebyśmy sobie wyjaśnili sprawy tutaj. Bo myślę, że nie wszyscy muszą znać całą prawdę - dodał. Obiecałem to Ruth Linie.

Mali słuchała z wytrzeszczonymi oczyma. W miarę jak do­cierała do niej ponura prawda, czuła coraz większy gniew na Helgę. Mdliło ją od tego wszystkiego. Żołądek zaciskał się w bo­lesną kulę, a serce biło mocno i coraz szybciej. Wiele złego moż­na powiedzieć o tej kobiecie, myślała Mali, zaciskając zęby, ale nigdy bym nie uwierzyła, że Helga potrafi wymyślić coś takiego! Że zdecydowała się kłamać, iż córka oczekuje dziecka, tylko po to, by wydać ją za mąż do Stornes! To naprawdę niepojęte. Im dłużej jednak nad tym myślała, tym mniej niepojęte wydawało jej się to, co zrobiła Helga. Ta kobieta jest zdolna do wszystkiego, byleby tylko osiągnąć wymarzony cel. Mali zawsze o tym wie­działa. A to, co się stało teraz, jest najlepszym dowodem, że mia­ła rację.

- Musiało dużo kosztować Ruth Linę, żeby tutaj przyjść - westchnęła Mali zamyślona. - No i poza tym wystąpiła przeciw­ko własnej matce. To nie ujdzie jej płazem.

- Rzeczywiście, zachowała się wspaniale - przytaknął Oja. - Myślę jednak, że Ruth Lina w końcu przejrzała na oczy i sama się przekonała, że jej matka... no właśnie, że jej matka ma swoje za uszami, jeśli można tak powiedzieć. Sama to zresztą przyzna­ła. I dlatego postanowiła wyjechać z domu, zamieszka u swojej ciotki w Trondheim - dodał.

- O, jak ja się cieszę, że to się nareszcie wyjaśniło! - zawołała Mali. - Całe to małżeństwo ściągnęłoby na wszystkich nieszczę­ście. Wtedy jednak nie widziałam innego wyjścia, po prostu inaczej nie wypadało. Zostawienie dziewczyny w ciąży byłoby nieprzyzwoitością - dodała. - Ale Helga z pewnością nie będzie zadowolona.

- Oj, chyba nie - zgodził się z matką Oja i objął Herborg. - Tym razem jednak nawet Helga posunęła się za daleko. Mimo to gotów jestem powiedzieć, że to Ruth Lina się rozmyśliła i że to ona ze mną zerwała. A sprawa z ciążą była zwykłym niepo­rozumieniem i że ona... no właśnie, rozmyśliła się. Że po pro­stu mnie już nie chce. Przeżyję jeszcze i to kłamstwo - dodał i uśmiechnął się do Herborg. - Teraz, kiedy znowu mam Her­borg... zresztą Heldze też przez to będzie łatwiej. I myślę, że Ruth Linie również. A jej należą się nasze szczere podziękowa­nia, w przeciwieństwie do jej matki.

- Masz rację, tak właśnie będziemy mówić - zgodziła się Mali. - Mimo że Helga powinna porządnie oberwać za to, co zrobiła. Wszystko ma przecież swoje granice, tyle chciałam powiedzieć. Ale nie będziemy się mścić, nic dobrego by z tego nie wynikło, więc.

Popatrzyła na Oję.

- A jak to będzie teraz z Herborg, pomyślałeś o tym...

- Herborg chętnie wróci do pracy jako służąca i tak będzie aż do ślubu - wyjaśnił Oja. - Bo postanowiliśmy, że wesele urzą­dzimy we wrześniu, tak jak mieliśmy zamiar przed... przed całą sprawą z Ruth Liną - bąkał, gładząc palcem policzek Herborg.

- Zgodzisz się na to, Mali? - spytała Herborg, odgarniając włosy z twarzy. - Powinnam uczyć się pracy w takim dużym dworze, teraz, kiedy mam w przyszłości przejąć...

Zaczerwieniła się gwałtownie i skrępowana patrzyła sobie pod nogi.

- Kiedy masz przejąć obowiązki młodej gospodyni, chciałaś powiedzieć - roześmiał się Oja, przytulając ją do siebie mocno. - Będziesz nową młodą gospodynią w Stornes.

- Tak, będziesz, jeśli zechcesz - przytaknęła Mali z waha­niem. - Oczywiście byłoby dobrze, gdybyś mogła się trochę pouczyć, to nie ulega wątpliwości. Będziesz jednak miała na to czas również po ślubie. Nikt nie oczekuje, że przyjdziesz do nas jako w pełni wykształcona i doświadczona pani domu, Herborg. Ale żebyś ty miała być służącą...

- Mnie to nic nie szkodzi. Czuję się u was bardzo dobrze. Herborg znowu podniosła na nią wzrok. W jej szarych oczach mieniły się gwiazdy.

- No i byłabym też bliżej Oi - dodała, spoglądając na niego rozkochanym wzrokiem. - Gdybym miała zostać w domu aż do września, to...

- To ja bym tego nie wytrzymał - roześmiał się Oja. - Wtedy ja musiałbym się do ciebie przeprowadzić.

- No cóż, to zrobimy tak, jak mówicie - Mali skinęła gło­wą. - Choć oczywiście twój status będzie się trochę różnił od sta­tusu zwyczajnej służącej - dodała i uśmiechnęła się do Herborg ciepło. - To się rozumie samo przez się.

Może to i najlepsze rozwiązanie, pomyślała Mali, ale prze­cież jest wbrew wszelkim obyczajom, by przyszła młoda gospo­dyni miała przed ślubem spełniać we dworze rolę służącej. Moż­na jednak dostosować warunki do sytuacji, niech to będzie tak, że Herborg jest raczej praktykantką niż czymkolwiek innym. Ludzie z pewnością zechcą to zrozumieć i zaakceptować. Może nawet pomyślą, że to dobry wynalazek - zastanawiała się Mali. Z ludźmi na wsi nigdy nic nie wiadomo.

Gdyby się nie zgodziła na przyjęcie Herborg do dworu już teraz, to z pewnością w ciągu tego lata rzadko widywaliby Oję w domu, to jedno jest pewne. Taki zakochany i uszczęśliwiony obrotem spraw, zaniedbywałby z pewnością prace w gospodar­stwie i nieustannie jeździł do Surnadalen, choć przecież jest bar­dzo odpowiedzialnym dziedzicem, tak jak tego od niego ocze­kiwano. Ale cóż, skoro tak... no trudno, Herborg musi zostać, myślała. Skądinąd będzie pomocą w gospodarstwie, a już pracy Oi potrzebują bardzo. Chłopak jest naprawdę zdolnym rolni­kiem i robotny jak rzadko. Niech więc będzie tak, jak młodzi postanowili.

- Ale mowy nie ma o wspólnym mieszkaniu - ostrzegła Mali, spoglądając na Oję.

- Chyba jednak będziemy mieli prawo odwiedzania się na­wzajem? - zachichotał syn, podnosząc z ziemi walizki.

Mali nic na to nie odpowiedziała. On i tak zrobi, jak zechce. Na tyle go przecież zna. Zresztą zbyt wiele do zarzucenia mu nie mam, pomyślała, wspominając minione czasy. Kiedy Havard pracował tutaj we dworze jako pomocnik, działy się naprawdę różne rzeczy.

- No i widzisz, jak się wszystko dobrze ułożyło z Oją i Her­borg? - powiedział Havard, kiedy rozbierali się tego wieczora w sypialni. - Tylko musisz mi powiedzieć, co się za tym wszyst­kim kryje, moja Mali. Bo ja nie wierzę w ani jedno słowo z tego, co mówią, że to Ruth Lina go nie chce, niezależnie od tego, czy spodziewa się dziecka, czy nie.

- Masz, oczywiście, rację - potwierdziła Mali, wciągając noc­ną koszulę przez głowę. - Sama miałam zamiar ci to wyjaśnić. Zamierzam też poinformować Sigrid. Ona bardzo ciężko prze­żyła tę historię z Herborg. Poza tym jednak nikt nie powinien się o niczym dowiedzieć, zapamiętaj to sobie.

- Przecież ja nie mam zwyczaju biegać po okolicy z plotka­mi - burknął Havard.

W jego głosie słychać było urazę.

- Nie, nie to miałam na myśli - pośpieszyła Mali z wyjaśnie­niami. - Przecież wiesz, Havardzie. Chodzi mi o to, że jeśli coś się wydostanie na zewnątrz, to, to nie wyjdzie z naszego domu - dodała. - Dowiemy się teraz, co zamierza Helga.

- Cóż, domyślam się, że nie jest dla nas specjalnie łaskawa.

- Sprawy mają się o wiele gorzej - rzekła Mali cicho. - Bo to ona wymyśliła tę całą szatańską historię. Naprawdę nie ro­zumiem, jakim człowiekiem jest ta baba! Co ona sobie myśli? Wyobraź sobie, że Ruth Lina nie jest w ciąży, co więcej, nigdy w ciąży nie była.

Havard stał pośrodku pokoju z koszulą w ręce i zaskoczony wpatrywał się w Mali.

- Nie jest w ciąży? Ale przecież przyjechały tu obie i mó­wiły. ..

- No właśnie, to wszystko wymyśliła Helga. Ona koniecznie chciała wydać Ruth Linę za mąż do Stornes, wszystko jedno, za jaką cenę. Liczyła na to, że jeśli dziewczyna jest w ciąży, to Oja poczuje się zobowiązany do ślubu. Albo że my poczujemy się zobowiązani, żeby go do tego małżeństwa zmusić. Straszyła nas przecież, co zrobi, jeśli on nie będzie chciał wziąć na siebie odpo­wiedzialności. To dlatego tak jej się śpieszyło z tym ślubem - do­dała Mali. - Za kilka miesięcy każdy by rozumiał, że o żadnym dziecku nie ma mowy. Wtedy jednak oni byliby już związani przysięgą, Oja i Ruth Lina. Byłoby za późno.

Havard stał jak sparaliżowany.

- Ale jak ona mogła...

- Ta kobieta ma w sobie jakiś szatański upór - prychnęła Mali. - Wiedziała przecież, że Oja jest zakochany w Herborg. I że tylko z nią chce się ożenić. Młodzi wymienili już pierścion­ki, mimo to Helga gotowa była poświęcić swoją córkę, uciekła się do podłego kłamstwa, byleby tylko osiągnąć to, czego sama pragnęła.

- Aż trudno mi uwierzyć, że... .

- Mimo wszystko to jest prawda - odparła Mali krótko. - Bogu dzięki, że Ruth Lina ma więcej przyzwoitości niż matka. Ta dziewczyna zachowała się bardzo dojrzale, że przyjechała tu­taj i powiedziała Oi prawdę.

- Tak, muszę przyznać - przytaknął Havard w zamyśleniu, po czym zaczął zdejmować samodziałowe spodnie. - Ruth Lina musi bardzo kochać Oję.

Mali nie odpowiedziała, ale jej samej też już to przyszło do głowy. Wyszczotkowała włosy i drżąca wślizgnęła się do łóżka. I Havard przyciągnął ją do siebie i przytulił twarz do jej włosów.

- Zimno ci?

- Nie, tylko bardzo zmarzły mi stopy. I czuję się okropnie, jak tylko pomyślę, czego ta Helga mogła narobić.

- No cóż, ona zawsze była jakaś taka.

- Ale to jest coś więcej, Havardzie. Kłamać, żeby wydać córkę za mąż, skoro wiedziała, że Oja jest zaręczony z inną? To jest...

- Uważam, że powinnaś przestać już roztrząsać tę spra­wę - upomniał ją Havard ostrożnie i odgarnął jej włosy z twa­rzy. - Wszystko się przecież dobrze skończyło.

- Mam zamiar pojechać do Gjelstad - oznajmiła Mali krót­ko. - Muszę powiedzieć Heldze parę słów. Tego nie można zlek­ceważyć. Powinnam oczyścić atmosferę.

- A ja uważam, że nie wyniknie z tego nic dobrego - ostrzegł Havard.

Mali nie powiedziała nic. Uznała, że mąż ma rację, mimo wszystko jednak postanowiła jechać. Nie zamierzała rozpowia­dać strasznych plotek po okolicy, przynajmniej nie tak od razu. Helga musi jednak wiedzieć, że Mali o wszystkim wie! To będzie moja przewaga nad nią, pomyślała Mali. Szwagierka musi się wystrzegać rozsiewania tych swoich fantastycznych wymysłów! Po tym wszystkim wiarygodność Helgi będzie niewielka. I nikt nie zechce stanąć po stronie matki, która gotowa była poświęcić swoją córkę w ten sposób. Nikt! Już Mali się postara, by Helga to nareszcie pojęła.

- Nie odpowiedziałaś mi - bąknął Havard, szczypiąc ją deli­katnie w ucho.

- Nie, zresztą jeszcze zobaczę - odparła Mali wymijająco.

- A ja wiem, co to oznacza - rzeki Havard, przyciągając ją bliżej. - Ty od czasu do czasu bywasz bezkompromisowa jak ja­kiś troll, wiesz o tym? Tylko że bardzo urodziwy troll - dodał i pocałował ją czule.

Mali zarzuciła mu ręce na szyję. Jakoś nie miała ochoty tak od razu się z nim kochać. Zmartwienia związane z Ruth, Oją i tym nieszczęsnym weselem, które już zaczęła przygotowywać, odebrały jej wiele spontaniczności.

Tak się z nią działo w ostatnich latach, że kłopoty pozbawia­ły ją zarówno sił, spontaniczności, jak i po prostu ochoty. A prze­de wszystkim właśnie ochoty, pomyślała, głaszcząc Havarda po karku. Dawniej wystarczyło jedno jego dotknięcie, by zapalała się gorącym płomieniem i zapominała o wszystkim. Niezależnie od tego, jak źle stały sprawy. I w dalszym ciągu tak bywa, tylko że teraz już coraz rzadziej.

W dodatku chyba za dużo pracuje. Przesiadywała ostatnio w swojej tkalni do późna w nocy przez większość dni w tygo­dniu, równocześnie musiała nadzorować wszystko, co się dzieje w domu. Nawet niedziel nie miała już wolnych, choć to akurat ludzie uważają pewnie za bluźnierstwo. Jeśli coś ją specjalnie niepokoiło lub zajmowało, to siadała do krosien i tkała całymi godzinami. Ludzie niech sobie myślą, co im się podoba, coraz mniej ją to obchodziło.

- Tęsknię za twoją bliskością - wyszeptał Havard cicho, głaszcząc jej ciało.

- Ale przecież jestem blisko - odparła Mali również szeptem.

- Tak, teraz tak...

Uśmiechnęła się. Potem ujęła jego twarz w dłonie i mocno ucałowała. Wiedziała, co Havard ma na myśli. Kiedy on czuje się przygnębiony lub coś go niepokoi, zawsze szuka pociechy u żony. Uspokaja się, jeśli czuje ją tuż przy sobie. Mali wiedziała o tym od dawna, nie zawsze jednak była w stanie wychodzić na­przeciw jego pragnieniom. Bo teraz, kiedy ją coś dręczy, to naj­chętniej siedziałaby w spokoju. Sama ze swoimi myślami. Tyle spadło na nią zmartwień, że czuła się pusta w środku, nie miała mu czego dawać.

Nieoczekiwanie ogarnęła ją wielka czułość dla męża. Pragnie przecież wyłącznie jego dobra. Pragnie być przy nim i dawać mu siebie. Zresztą, jeśli miałaby być szczera, jej jego bliskość rów­nież bardzo pomaga. Doświadczyła tego wielokrotnie. Powin­nam robić to częściej, myślała, przytulając się jeszcze mocniej do męża. Pragnęła tego, ona także, tylko może nie tak często jak on. Bo ona jest silniejsza. Niezależnie od tego, jak szczerze kocha Havarda, wiedziała, że potrafiłaby żyć również bez niego. Niech Bóg ją uchroni, niech nie dopuści, żeby coś złego spotkało Havarda. Gdyby jednak musiała, dałaby sobie radę sama. Czuła w sobie taką siłę.

Pozwoliła mu zdjąć z siebie nocną koszulę. Havard pośpiesznie zrzucił swoją bieliznę i leżeli tuż przy sobie, skóra przy skórze. Jego ciało było gorące i silne. Gładziła rękami szerokie plecy i wzdychała cichutko. Dobrze było tak leżeć. Mali słuchała rozgorączkowanego oddechu męża i domyśliła się, że jest bardzo podniecony. I nagle znowu poczuła się prawie młoda. Młoda, piękna i pożądana. Roześmiała się cicho i ostrożnie ugryzła go w dolną wargę.

- Jesteś moja - wyszeptał Havard cicho.

- Twoja, tylko twoja, Havardzie - uśmiechnęła się.

Jego ręce zrobiły się bardziej zuchwałe. Wargi zaciskały się na brodawkach jej piersi, potem wolno zsuwały się niżej. Mali poczuła mrowienie w podbrzuszu, kiedy Havard - zaczął cało­wać wewnętrzną stronę jej uda. Chwytała powietrze z cichym jękiem.

- Chodź - wyszeptała gorączkowo, pociągając go ku sobie. Havard nie był już młodzieńcem. Potrzebował więcej czasu, choć przecież zauważyła, jak bardzo jest podniecony. Zresz­tą znał jej ciało i jej pragnienia równie dobrze jak ona sama. W końcu nie była w stanie dłużej czekać. Szumiało jej w uszach, w głowie wirowało.

- Chodź - powtórzyła, wbijając mu paznokcie w plecy. - Chodź, Havardzie!

- Dlaczego nie robimy tego co wieczór? - wymamrotał Havard po wszystkim, przeciągając swoje długie ciało.

- Szybko byś się znudził - uśmiechnęła się Mali i potargała mu włosy. - Nie chcę podejmować takiego ryzyka.

- Nigdy - zapewnił, patrząc na nią z zadowoleniem we wzro­ku! - Nigdy się tobą nie znudzę. Co ty sobie myślisz?

Mali pogłaskała go po twarzy. Pochyliła się nad nim i lekko pocałowała.

- Gdybyś ty wiedział, jak bardzo mi na tobie zależy - wy­szeptała cicho.

- Naprawdę?

- A co, masz wątpliwości?

Nie odpowiedział od razu. Przyciągnął ją ku sobie tak, że le­żała teraz z głową na jego piersi.

- Nie, nie wątpię - odparł w końcu. - Czasami jednak... czasa­mi bywasz jakaś jakby daleka. A ja ciebie potrzebuję, Mali - dodał.

Mali milczała. Leżała bez ruchu i wsłuchiwała się w uderze­nia jego serca. Potrzebują siebie nawzajem. W przeciwieństwie jednak do niego ona nie musiała sypiać z nim aż tak często. Wy­starczyło, że mąż przy niej jest, że może z nim rozmawiać, że czuje wspólnotę, która ich łączy. Lubiła tak leżeć przy nim i czuć ciepło jego ciała. Havardowi to nie wystarcza. On musiał mieć ją do końca, żeby odzyskać spokój. Tak po prostu jest. Może tacy są mężczyźni, Mali nie była pewna. Znowu pogłaskała Havarda po twarzy i pomyślała, że będzie się z nim kochać częściej. Nie tylko ze względu na niego, lecz także ze względu na siebie. Bo jej też się to przyda. Zdała sobie z tego sprawę teraz, kiedy leżała przy nim rozgrzana i uspokojona po miłosnym akcie.

Mali czekała dwa dni z wyjazdem do Gjelstad. W końcu podjęła decyzję.

- Mam do załatwienia pewną sprawę - powiedziała do Ane na ganku. - Przed obiadem będę z powrotem.

Ane skinęła tylko głową, Mali jednak poznała po jej spojrze­niu, że tamta wie, dokąd gospodyni się wybiera.

- Mam wrażenie, że mężczyźni zabrali ze sobą oba konie - wtrąciła Ane obojętnie. - Ale chyba nie wybierasz się tak daleko, żebyś nie mogła tam dojść piechotą?

- Kobyła stoi w stajni - odparła Mali. - Mężczyźni są dzisiaj w tartaku i jeden koń im wystarczy. Wobec tego... w takim razie ja biorę kobyłę - dodała.

Wzięła swoją dużą chustkę, chociaż dzień był pogodny i cie­pły. Potem, nie mówiąc nic więcej, poszła do stajni.

Helga musiała widzieć ją z daleka. Kiedy Mali wjechała na podwórze, tamta stała pośrodku, by ją powitać. A to nie jest w zwyczaju tutejszej gospodyni, pomyślała Mali z niechęcią. Wi­docznie Helga nie chciała, żeby ktokolwiek słyszał, o czym będą rozmawiać. Wiedziała bowiem, po co szwagierka przyjechała. To nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Mali wyskoczyła z bryczki.

- A ty tu po co? - spytała Helga agresywnie, oddychając z tru­dem.

- A cóż to za powitanie? - spytała Mali, otrzepując ubranie z kurzu. - Myślałam, że musimy porozmawiać o weselu. Bo to przecież już niedługo.

Na moment podbródek Helgi opadł, z otwartymi ustami ga­piła się na Mali. Potem gniew zapłonął w jej wzroku.

- Ty przeklęta babo! - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Bar­dzo dobrze wiesz, że nie będzie żadnego... żadnego wesela.

- Tak, wiem - przyznała Mali chłodno. - W tym przypadku jednak sądzę, że nazywanie mnie przeklętą babą jest stanowczo nie na miejscu. Bo ty to dopiero jesteś przeklęta baba.

Intensywny rumieniec rozlał się po twarzy Helgi. Oddychała ciężko.

- Wiele nieprzyjemności zniosłam przez te wszystkie lata z twojego powodu - ciągnęła dalej Mali. - Wydawało mi się, że wiem, jakim ty jesteś człowiekiem. Ale nie przyszłoby mi do gło­wy, że mogłabyś przyjechać do Stornes ze swoją córką i żądać, by Oja natychmiast się z nią ożenił, bo dziewczyna jest w ciąży...

Wpiła spojrzenie w Helgę.

- Przecież wiedziałaś, że to czyste kłamstwo!

- On obiecał Linie, że się z nią ożeni - warknęła Helga zde­nerwowana. - I ona mu uwierzyła. My wszyscy tutaj mu wierzy­liśmy - dodała i gwałtownym ruchem uniosła wysoko głowę.

- Ale przecież ze sobą zerwali, Helgo...

- Nikt nie może tak po prostu wycofać się ze swoich obiet­nic - syknęła Helga. - Tak się nie robi.

- Aleś ty głupia - odparła Mali z pogardą w głosie. - Dobrze wiesz, że młodzi ludzie łatwo zmieniają zdanie. A Oja i Ruth Lina nawet nie byli zaręczeni.

Ostrzegawczym ruchem uniosła w górę dłoń, tak że Helga nie mogła nic powiedzieć. - Ja rozumiem, że Ruth Lina cier­pi, i to sprawia mi ból. Możesz sobie wierzyć lub nie, Helga, ale nie ma w Stornes człowieka, który by źle życzył twojej córce. My ją lubiliśmy, zresztą lubimy nadal. Ale nie o to teraz chodzi. Chodzi o to, że ty ordynarnym kłamstwem chciałaś wymusić ślub! Kłamstwem, z którego już byś się nie musiała wycofywać, byleby tylko tych dwoje stanęło przed ołtarzem. Co z ciebie za matka, że mogłabyś zrobić coś takiego własnej córce?

- On jej obiecał... - próbowała znowu Helga.

- Nie o to cię pytałam - rzekła Mali lodowatym głosem. - Ja cię pytałam, jaka z ciebie matka? Skąd ci przyszło do głowy coś takiego? Dobrze wiedziałaś, że Oja jest zaręczony z inną. Musia­łaś więc pojmować, że popychasz własną córkę do małżeństwa, które ją unieszczęśliwi, prawda?

- Co ty wiesz na temat takich spraw? - prychnęła Helga. - Twoje dzieci są dokładnie takie same jak ty. Chodzą do łóżka z każdym, kto im się nawinie pod rękę, ale jeśli trafi się lepsza partia, to po prostu odchodzą...

- Uważaj na to, co mówisz, Helga - warknęła Mali złowro­go. - Jeśli znowu będziesz próbowała swoich sztuczek, to wiedz, że ludzie się od ciebie odwrócą. Są granice tego, co można człowiekowi wybaczyć, nawet jeśli chodzi o ciebie. A skoro już rozmawiamy o dzieciach - dodała. - Skoro rozmawiamy o dzie­ciach, to chyba jednak córka nie jest do ciebie podobna. Ruth Lina to naprawdę bardzo przyzwoita dziewczyna. Ty nigdy taka nie byłaś!

- I to mówisz ty?

- Tak, to mówię ja - burknęła Mali. - Postanowiłaś zająć miejsce gospodyni tego dworu i osiągnęłaś swoje, tyle tylko, że Kristen zapłacił za to całym swoim życiem. Poniewierałaś jego dzieci, a na koniec odebrałaś życie swojemu teściowi. Nie ma takiej rzeczy, której byś nie zrobiła, gdyby ci się to miało na coś przydać. I przez wszystkie te lata próbowałaś zniszczyć moje ży­cie swoimi nędznymi plotkami. To ci się jednak nie udało. Bo tak naprawdę nic o mnie nie wiesz.

- Ech, nie powinnaś czuć się taka bezpieczna...

- Owszem, jestem bezpieczna - odparła Mali, wciąż patrząc jej w oczy. - A jeśli teraz po tym wszystkim piśniesz chociaż jeszcze jedno słowo, to prawda o tym, co chciałaś zrobić z Oją i Ruth Liną, na pewno wyjdzie na jaw. Dołożę do tego jeszcze informację o tym, co się stało z twoim teściem - dodała drżącym głosem. - Tak więc od tej pory nie chcę już o niczym z twojej strony słyszeć. Jeśli się na to zgadzasz, to my powiemy, że zaszła pomyłka w sprawie ciąży Ruth Liny. Powiemy też, że to ona ze­rwała z Oją. I że dlatego nie będzie żadnego wesela.

Helga z trudem wciągała powietrze. Wzrok miała rozbiegany.

- I Oja by się zgodził? - wykrztusiła w końcu.

- Tak, on się zgodzi - potwierdziła Mali. - Nie dlatego, że na to zasługujesz, ale ze względu na twoją córkę.

Helga nerwowo obgryzała paznokieć. W końcu wybuchła:

- A dlaczego miałabym ci zaufać?

- Czy ja kiedykolwiek nie dotrzymałam czegoś, co obiecałam? Czy nie dochowałam jakiejś tajemnicy? Nigdy, Helga, dobrze o tym wiesz! To ty zajmujesz się roznoszeniem plotek. Więc po prostu musisz mi uwierzyć na słowo. Ale i tak tym razem posunęłaś się co najmniej o krok za daleko - ciągnęła Mali. - Nie mam już do cie­bie cierpliwości. Nie czuję nic więcej poza obrzydzeniem. Zresztą zawsze tak było. Ale z naszego domu nie wyjdzie wiadomość, co się naprawdę stało między młodymi, jeśli tylko ty wypełnisz swoją część umowy. Trzymaj więc od tej chwili język za zębami.

Helga nie odpowiadała. Mali widziała, że szczęki tamtej mocno się zaciskają. W końcu nie wytrzymała. Było tyle niena­wiści w jej spojrzeniu, że Mali przestraszona odskoczyła w tył.

- Boże, jak ja cię nienawidzę! - wykrztusiła Helga. - Gdyby tylko ludzie wiedzieli, co naprawdę w tobie siedzi, Mali Stornes! Ale ty jesteś niczym kot. Zawsze spadasz na cztery łapy.

Z gniewu łzy stanęły jej w oczach.

- Ale któregoś dnia ja... - zaczęła.

Mali odwróciła się i zaczęła wsiadać do bryczki. Nagle po­czuła, że Helga ciągnie ją za spódnicę. Odwróciła się.

- Ja... ja nigdy więcej nie powiem nic złego o tobie ani o twoich - wykrztusiła tamta ochryple.

- Jakoś nie bardzo polegam na twoich obietnicach - odparła Mali pogardliwie. - Ale daj mi rękę na zgodę. Jeśli jednak ze­rwiesz to, coś tu obiecała, to wiedz, że wtedy ja...

- Ja wiem, do czego ty jesteś zdolna - prychnęła Helga z nie­nawiścią. - Nie musisz mi nic więcej mówić.

Uścisnęły sobie krótko ręce.

- Chętnie bym się przywitała z Ruth Liną - dodała jeszcze Mali, spoglądając w stronę domu. - Chciałabym jej podziękować.

- Ruth Liny nie ma - wyszeptała cicho Helga. - Wyjechała.

Mali skinęła głową.

- Więc teraz utraciłam również ją - mówiła dalej Helga na pół z płaczem. - Utraciłam wszystko, przez ciebie i twoją rodzinę.

- Być może kiedyś ją jeszcze odzyskasz, ale to zależy od cie­bie - powiedziała Mali. - Ale musisz wziąć odpowiedzialność za to, co robisz. Ruth Lina nie wróci do domu, jeśli będziesz się zachowywać tak jak dotychczas, jeśli wciąż będziesz zwalać na innych winę za własne niepowodzenia. Bo twoja córka jest oso­bą o wielkim poczuciu sprawiedliwości. I powinnaś się z tego cieszyć.

Helga nie odpowiedziała. Odwróciła się i wolno poszła w stronę domu.

Mali cmoknęła na konia. Zanim wyjechała z dziedzińca, od­wróciła się jeszcze raz. Widziała, jak Helga ze zwieszoną głową, wyraźnie załamana, wchodzi na ganek, ale nie odczula żadnego tryumfu.

ROZDZIAŁ 6

Tego dnia, kiedy Olaus, dziedzic Innstad, brał za żonę swoją Helenę, na niczym nie szczędzono. Dwór był świątecznie przy­strojony, zarówno dom, jak i obejście, a piękna letnia pogoda stanowiła znakomite ramy dla uroczystości.

W kościele Dorbet siedziała obok Oli. Kiedy pastor ogłosił, że dwoje młodych przed ołtarzem zostało właśnie małżeństwem, Ola ujął jej rękę i mocno ścisnął. Akurat przeciwko temu Dor­bet nic nie miała. Helene była bardzo piękna w swojej prostej, białej sukni i w krótkim weloniku na głowie. A spojrzenia, jakie ona i Olaus posyłali sobie nawzajem, pełne były miłości i odda­nia. Dorbet westchnęła. Śluby są takie romantyczne, pomyślała wzruszona. W każdym razie niektóre z nich. Cieszyła się już te­raz, że niedługo przyjdzie kolej i na nią. Ale ja będę miała zupeł­nie inną sukienkę, rzecz jasna, chociaż i Helenę wygląda więcej niż dobrze w swojej.

Dorbet już zamówiła w Kristiansund ślubne katalogi i studiowała je bardzo uważnie. Suknię zresztą też już wybrała, prawdziwe marzenie z tiulu i koronek. Była co prawda potwor­nie droga, ale to dziewczyny wcale nie martwiło. Ona dostanie wszystko, co tylko zechce. Pójdzie do ołtarza niczym królowa i długo jeszcze potem w okolicznych wsiach ludzie będą sobie o niej opowiadać. Będą powtarzać, że nigdy nie widzieli pięk­niejszej panny młodej. Nigdy! W przyszłym roku o tej porze, pomyślała i uśmiechnęła się. Wtedy będzie jej dzień.

W kościele myśl o tym, że jest jeszcze za młoda, by wiązać się na całe życie i przeprowadzać do Granvold jako młoda gospody­ni, gdzieś się ulotniła. Dorbet była pogrążona w romantycznych marzeniach. Myślała teraz tylko o ślubie. Powszednie dni, które nadejdą po weselu, ginęły w marzeniach o tiulu i koronkach, o wspaniałym welonie i pełnych uwielbienia spojrzeniach. Ola też nie był specjalnie ważny w tych jej wyobrażeniach. Kiedy Dorbet spoglądała z przejęciem na Helenę i Olausa, widziała siebie jako pannę młodą. Taką piękną, że ludzie wzdychali z za­chwytu. Ola siedział przy niej niczym niewyraźny cień.

Ponieważ nie ukończono jeszcze sianokosów, w stodole nie było siana, zamieciono ją więc do czysta i przystrojono brzozowymi gałązkami oraz barwnymi kwiatami łubinu. Gości na wesele przybyło wielu, zatem tańce miały się odbywać w stodole. Po kawie cała młodzież przeszła właśnie tam. Wynajęto dwóch harmonistów z Kvannes i wesoła muzyka taneczna niosła się dale­ko w ten jasny czerwcowy wieczór.

- No chodź, Ola - marudziła Dorbet. - Ja chcę tańczyć! On niechętnie wstał z ławki, na której siedział i rozmawiał z jakimś gospodarzem z Todalen o budowie silosów. W Granvold tej wiosny zbudowano silos i Ola wciąż nie przestawał zgłębiać, jak takie urządzenie funkcjonuje. Wielokrotnie przychodził do Stornes i rozmawiał na ten temat z Havardem. Bo w Stornes zbu­dowano silos już poprzedniego roku. Havard byt bardzo zadowo­lony z rezultatów, mimo że zimą część trawy przy brzegach zgniła. Nie mieli odpowiednich dodatków chemicznych, które należało dodać do trawy, Havard czytał, że używa się czegoś takiego za granicą. Wtedy kiszonka lepiej się przechowuje. Oni poprzesta­wali tylko na starannym ubijaniu kolejnych warstw trawy, dzię­ki czemu w silosie odbywał się proces fermentacji. Pewnie lepiej byłoby z tymi chemicznymi dodatkami, mimo wszystko jednak to świetny sposób na przygotowanie paszy, nawet jeśli trochę się zmarnuje. Zwierzęta zjadały kiszonkę z wielkim apetytem, okaza­ła się nieocenioną paszą przez całą zimę i wczesną wiosnę.

- Porozmawiamy jeszcze później - rzucił Ola, kiwając głową mężczyźnie na ławce.

- Dobrze, zresztą może wrócisz szybciej, niż przypuszczasz ­zachichotał tamten. - Chyba długo sam nie utrzymasz w tańcu swojej panny.

Było coś dziwnego w jego wzroku, którego nie spuszczał z Dorbet. Dziewczyna stała w drzwiach stodoły, słońce oświetla­ło ją od tyłu, wyglądała niczym zjawisko.

Ola poczuł, że żołądek mu się kurczy. Przez cały dzień wi­dział, że mężczyźni dosłownie pożerają ją oczami. Zresztą nie tylko mężczyźni, kobiety też posyłały w ślad za nią przeciągłe spojrzenia. Bo nawet panna młoda nie mogła się równać z Dor­bet, przynajmniej Ola tak uważał. Dorbet miała nową sukien­kę. Ola widywał takie jedynie w czasopismach, które matka od czasu do czasu dostawała od swojej siostry z Kristiansund. Ta suknia musiała zostać zamówiona w mieście, pomyślał, przy­glądając się ukochanej. Zastanawiał się, jak zdołała przekonać matkę, by kupiła jej coś tak drogiego. Szybko jednak uznał, że to raczej ojciec dał się przekonać, bo Havarda Dorbet owijała so­bie wokół małego palca. Trudno było zresztą powiedzieć Dorbet „nie”, nikt nie wiedział tego lepiej niż Ola!

Materiał był miękki i jedwabisty, pięknie opinał wyraźne, jędrne piersi i szczupłą talię, co podkreślała jeszcze szeroka, marszczona spódnica. Pod szyją sukienka miała głębokie rozcięcie, spięte dużą broszką, ale i tak widać było piersi. Ola uwa­żał, że jest najpiękniejszą panną, jaką kiedykolwiek widział. Był z niej dumny. Dorbet należy do mnie, pomyślał i musiał głęboko wciągnąć powietrze. Przy tym czuł bolesne ssanie w żołądku, widząc, że Dorbet posyła na wszystkie strony promienne uśmie­chy. Jej wilgotne wargi, jej błyszczące, ciemnobrązowe oczy... zazdrość szarpała duszę Oli.

- Nie moglibyśmy pójść na chwilę do Granvold? - wyszeptał do jej ucha.

Dorbet odwróciła się i patrzyła na niego zaskoczona.

- Iść na chwilę do Granvold? A to po co? Zabawa przecież do­piero się zaczyna, Ola, będziemy tańczyć, zaraz będziemy tańczyć!

Okręciła się przed nim tak, że spódnica uniosła się wokół jej bioder niczym obłok, Dorbet zaś wybuchnęła radosnym śmie­chem.

- Jak ja się cieszyłam na te tańce! My przecież nigdzie nigdy nie chodzimy, ty i ja. Chodź nareszcie!

Pociągnęła go za sobą do stodoły, gdzie zebrało się już mnó­stwo ludzi.

- Walc państwa młodych! - zawołał ktoś głośno. - Teraz młodzi zatańczą walca!

Goście stanęli w kręgu, a para młoda tańczyła walca pośrod­ku. Biała suknia wzniecała obłoki pyłu, kiedy Helene wirowała z Olausem. Wszyscy bili brawa. Dorbet zauważyła w tłumie swo­ich rodziców. Oja i Herborg też tam byli. W kręgu gości stał Bengt Innstad i obejmował ramieniem Sigrid. Po chwili Olaus objął He­lenę w talii tylko jedną ręką, drugą zaś machał do gości.

- Chodźcie do nas! - wołał rozgorączkowany i uszczęśliwio­ny. - Tańczcie z nami!

Pierwsi ruszyli do tańca Bengt i Sigrid. Zaraz po nich rodzice Helene. Po chwili na klepisku stodoły zrobiło się tłoczno. Dor­bet przechyliła głowę i uśmiechała się do Oli.

- To ty powinnaś być panną młodą - rzekł Ola cicho.

- Powtarzasz mi to na każdym weselu! Ale będziesz musiał poczekać jeszcze rok - drażniła się z nim Dorbet i z szelmow­skim uśmiechem przesunęła palcem po jego wargach.

Ola przyciągnął ją do siebie. Czuł jej ciało przy swoim i z pożą­dania zaschło mu w gardle. Objął szczupłą talię tak mocno, jakby nigdy nie miał jej puścić. Jeszcze rok, westchnął ponuro. Cały, nieskończenie długi rok... ale ona należy do niego. Nosi jego pier­ścionek i obiecała, że za niego wyjdzie. Jest tak blisko. Mimo to często odnosił wrażenie, że ona jest niczym piękny motyl, jeden z tych, które chwytał w dzieciństwie i nadziwić się nie mógł, dlaczego zostaje z nich tylko brudny pył, kiedy zamknie je w dłoni.

Mali i Havard tańczyli. Ona spoglądała w górę na swojego męża z uśmiechem w oczach. Policzki miała zarumienione, oczy jej lśniły.

- Wciąż tańczysz wspaniale - szepnęła z wargami przy jego policzku. - Nie znam nikogo, kto by tańczył lepiej niż ty.

- A znasz kogoś, kto byłby lepszy w...

Mali położyła mu rękę na ustach i zarumieniła się.

- Cicho bądź, wariacie! - szepnęła, rozglądając się pośpiesz­nie dookoła. - Chyba wypiłeś za dużo piwa. Nie wolno ci wyga­dywać takich rzeczy!

Ale w jej głosie nie było napomnienia. Wprost przeciwnie, lubiła, kiedy ją uwodził. Lubiła widzieć w jego wzroku zachwyt. Lubiła czuć jego ramiona obejmujące ją mocno, kiedy wirowa­li w rytm wesołej muzyki. Była oszołomiona. Młoda i piękna. Tyle jest w życiu dni powszednich. Tyle zmartwień i trudu. Teraz miała wrażenie, jakby zrzuciła z siebie ciężkie zimowe okrycie i tańczyła z Havardem, wystrojona i urodziwa pośród rozrado­wanych ludzi. Chociaż wiedziała, że to nie potrwa długo, dobrze było tak właśnie się czuć.

Spostrzegła, że Oja i Herborg tańczą, uśmiechnęła się na ich widok. Są tacy szczęśliwi i tacy zajęci sobą, że prawie nie dostrzegają innych ludzi. Tym dwojgu jakoś się chyba ułożyło, pomyślała. Odwrotnie niż Ruth i Samuelowi. Bo w tamto mał­żeństwo Mali nadal nie bardzo wierzyła. Biedna Ruth nie mogła przyjść na wesele, chociaż została zaproszona. Była w ostatnim okresie ciąży, czuła się ociężała i zmęczona, dokuczały jej plecy. Wolała więc zostać w domu.

No i jeszcze Dorbet... Mali westchnęła cicho, kiedy popa­trzyła na swoją najmłodszą córkę. Dorbet była niczym świeży, jaśniejący i wirujący kwiat w tej swojej nowej sukni, którą wyprosiła u ojca. Mali dostrzegła też zatroskany wzrok Oli, który mocno obejmował narzeczoną. Rozumiała go bardzo dobrze. Wszyscy mężczyźni posyłali Dorbet przeciągłe spojrzenia ponad głowami kobiet, z którymi tańczyli. No tak, bo jej najmłodsza córka rzeczywiście przyciąga wszystkie spojrzenia, Mali musiała to przyznać. I taka jest śliczna! Ale jest też w niej coś jeszcze. Coś innego, trudnego do określenia. Miała w sobie radość, której inne dziewczyny na ogół nie mają. Miała też uśmiech i spoj­rzenie, które zdawały się coś obiecywać każdemu mężczyźnie.

- Komu się tak przyglądasz? - spytał Havard, podążając za spojrzeniem żony.

- Dorbet - odparła Mali. - I bardzo mi żal biednego Oli.

- Nie można żałować kogoś, kto zdobył dziewczynę, której pragnie - roześmiał się Havard.

- Owszem, można - zaprzeczyła Mali. - Ola jest zazdros­ny, a Dorbet to garnek miodu, który wabi nie tylko samym miodem.

- No ale ona nie zadaje się z nikim oprócz Oli, odkąd...

- Przecież ja nie mówię, że nie jest mu wierna - zaprotesto­wała Mali. - Ale ona... ona wie, że jest najładniejsza ze wszyst­kich i że większość mężczyzn porzuciłaby dla niej dom, żonę i co tam jeszcze mają. I ona... ona to lubi, Havardzie!

- Dopóki nie robi niczego złego... jest przecież jeszcze bardzo młoda i taka śliczna - dodał, spoglądając z zachwytem na córkę. - Jest tylko jedna ładniejsza od niej, chyba wiesz - uśmiechnął się, spoglądając na żonę.

Mali nie odpowiedziała. On nie chce rozumieć tej sprawy z Dorbet, chociaż Mali rozmawiała z nim o tym ze sto razy. No trudno.

Nieoczekiwanie zderzyli się z jakąś inną parą wśród tłumu tańczących. Mali spojrzała na tamtych. Przeniknął ją dreszcz, kiedy zdała sobie sprawę, że to Laura z jakimś kawalerem. Kie­dy Laura tutaj przyszła? Nie było jej ani w kościele, ani podczas obiadu. Mali nie widziała jej też przy kawie, tylko że wtedy goście siedzieli w obu izbach, a niektórzy również na dworze, korzystając z pięknej pogody. Ona sama taka była zajęta rozmowami z ludź­mi, których widuje rzadko, że nie zwracała uwagi na to, kto wcho­dzi czy wychodzi. W każdym razie Laura znalazła się na weselu!

- Och, oto mamy znajomych! - uśmiechnęła się Laura na ich widok.

Wyglądała wspaniale. Suknia w kolorze zielonym i czerwo­nym, uszyta według najnowszej mody, pokazywała, że Laura trzyma się znakomicie. Mali musiała to przyznać, choć bardzo niechętnie. Suknia musiała kosztować majątek. Laura miała świetną figurę, wciąż wyglądała młodo.

- Zmieniamy partnerów! - zawołał jeden z harmonistów wesoło, zabawiając się w wodzireja. - Zostawcie na chwilę swo­je żony, panowie! Na świecie jest mnóstwo innych kobiet, teraz macie szansę!

Mali nie wiedziała, jak do tego doszło, nagle jednak Laura stanęła obok nich.

- W takim razie zmiana - uśmiechnęła się promiennie i wy­ciągnęła ręce do Havarda.

On stał przez moment kompletnie oniemiały, potem jed­nak objął ją i zaczęli tańczyć. Mali poczuła, że serce obija się jej o żebra. Śledziła tamtych wzrokiem. Havard tańczył sztywny, patrzył gdzieś ponad głową Laury, ona zaś tuliła się do niego przymilnie. I miała gwiazdy w oczach.

- No cóż, to może i ja dostąpię tego zaszczytu i będę mógł zatańczyć z tobą, Mali Stornes?

Mali popatrzyła na stojącego przed nią mężczyznę. Nie znała go. To pewnie jeden z tych, których Laura ze sobą przyprowadzi­ła. Nie wiadomo. Zresztą wcale jej to nie interesowało.

- Dziękuję bardzo, ale muszę iść się napić - odparła krótko i wyszła ze stodoły.

Oczy miała pełne gorzkich łez, potykała się o skraj własnej sukni, kiedy znalazła się na dworze. Okrążyła stodołę i poszła ścieżką wzdłuż pól, na dół, w stronę fiordu. Czuła bolesne pie­czenie w piersi. Widziała tryumf w spojrzeniu Laury, kiedy tam­ta wirowała w tańcu z Havardem. Jak on może obejmować i tań­czyć z inną? I żeby to z kim! Ale z Laurą...

Mali była taka pogrążona w ponurych rozmyślaniach, że nie usłyszała, iż ktoś za nią idzie. Podskoczyła, gdy czyjaś dłoń spo­częła na jej ramieniu.

- Mali, co ty robisz?

- Musiałam się trochę przejść - odparła krótko, próbując strząsnąć rękę Havarda. - I sama dam sobie radę. Ty możesz wracać i dalej tańczyć.

- Teraz to wygadujesz głupstwa - stwierdził Havard ze złoś­cią i obrócił ją ku sobie. - Chyba wiesz, że to nie ja chciałem tańczyć z Laurą. Ale przecież nie mogłem tego uniknąć, kiedy tyle ludzi dookoła. Zamieszanie z powodu niewinnego tańca mogłoby się wydać dziwne.

- Ja nie mogę znieść, żeby ona cię dotykała - szepnęła Mali, ocierając kapiące z oczu łzy. - Ani tego, że ty ją też dotykałeś. Ta przeklęta małpa nie przestanie wierzyć, że kiedyś wybierzesz ją, a mnie zostawisz.

Havard przytulił ją do siebie ciepło i położył stanowczą dłoń na jej karku.

- Mali, Mali - mruczał tuż przy jej uchu. - Co ty sobie my­ślisz? Przyznaję, że bywam zazdrosny, ale teraz muszę powie­dzieć, że ty wcale nie jesteś lepsza. Myślę nawet, że gorsza.

Uniósł ku sobie jej twarz i pogłaskał po zalanych łzami po­liczkach.

- Czy nie wiesz, że dla mnie liczysz się tylko ty? - spytał wol­no. - Przyznaję, że zrobiłem kiedyś coś strasznie głupiego, myśla­łem jednak, że mi wybaczyłaś. Że już mi ufasz. Czy dałem ci powo­dy do czegoś innego? - westchnął cicho i delikatnie ją pocałował.

- Ale wiem, że to jest bardzo trudne - ciągnął dalej. - Ja też zachowywałem się jak głupi chłopak, kiedy Bakken przyjechał do Stornes, przyznaję. Ale dla mnie liczysz się tylko ty, Mali. Przez całe moje dorosłe życie byłaś tylko ty. Tylko ty...

Mali ze szlochem przytuliła się do niego. On objął ją i pociąg­nął w dół na trawę. Siedzieli oparci o płot, czule objęci, i mrużyli oczy, patrząc pod słońce. Świat powoli pogrążał się w morzu mi­gotliwego, żółtego światła, tu i ówdzie zabarwianego obłokami w kolorze lila. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli.

- Więc tylko ja dla ciebie istnieję?

Havard przytulił ją do siebie.

- Tylko ty, Mali. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Mali musiała się uśmiechnąć na to jego uroczyste wyznanie. Patrzyła na niego zapłakanymi, piekącymi oczyma.

- Świat mi pociemniał, kiedy Laura...

- Ja to rozumiem - przerwał jej i odgarnął kosmyk włosów z twarzy żony. - Ja to rozumiem. I nie tańczyłem z nią długo, możesz mi wierzyć. Laura mnie w ogóle nie obchodzi, Mali.

Uniósł jej twarz ku sobie.

- Czy możesz mi obiecać, że od tej chwili będziesz mi ufać?

Mali wolno skinęła głową. Przymknęła oczy, kiedy ją cało­wał. Zarzuciła mu ręce na szyję i ciężko się o niego oparła. Naj­chętniej siedziałaby z nim bardzo długo w tej pachnącej trawie, może nawet przez całą ciepłą, letnią noc. Powinni jednak wracać do gości. Zresztą niedługo i tak trzeba będzie jechać do domu, pomyślała. Nie chciała na zbyt długo zostawiać Ruth samej, chociaż córka obiecała, że zatelefonuje, gdyby coś się działo.

- Ola Havard ma teraz być przez jakiś czas w Oppstad - oznajmił Havard. - Myślisz, że mógłby...

- Oczywiście, że chłopiec może do nas przyjechać na sobotę i niedzielę - odparła Mali. - Akurat przeciwko niemu ja nic nie mam.

Siedzieli jeszcze przez chwilę, nic nie mówiąc. Z hali ponad nimi dochodziły tryle czarnego drozda. Mali oparła głowę o ra­mię Havarda i westchnęła cicho. Chciałaby spędzić tutaj noc, spać przytulona do Havarda. Leżeć w pachnącej trawie, słuchać śpiewu drozda i patrzeć na blade gwiazdy.

- Teraz to już musimy wracać - powiedziała mimo to po chwili i wstała. - Nie możemy reszty wesela przesiedzieć tutaj.

- Pewnie niedługo pojedziemy do domu? - spytał Havard i on również wstał. - I tak byliśmy już bardzo długo. Poza tym będzie nam lepiej we własnym łóżku - dodał, kładąc rękę na ramieniu Mali.

Ona nie odpowiedziała. Wsparła się na płocie i spoglądała na soczystą zieleń zbóż porastających pola, na łąki, gdzie dojrzewa­ła koniczyna, kołysząc się lekko w nocnym wietrze. Położyła so­bie rękę na brzuchu i westchnęła. Potem wzięła rękę Havarda.

- Czy ja się teraz mogę pokazać ludziom? - spytała, ociera­jąc dłonią twarz.

- Oczywiście, że możesz się pokazać - uśmiechnął się Havard. - Jeśli jeszcze oczyszczę twoją spódnicę z trawy, bo... lu­dzie mogliby sobie pomyśleć, że wymknęliśmy się po to, żeby...

- Havard, no coś ty!

Mali uśmiechnęła się niepewnie i objęła go ręką w pasie. Od­wrócili się plecami do fiordu i słońca, które powoli zanurzało się w morzu, czerwone niczym krew.

Kiedy zbliżali się do stodoły, usłyszeli głośne krzyki towarzyszące zamieszaniu, jacyś ludzie biegali dookoła.

- Na Boga, co się tu dzieje? - szepnęła Mali przerażona wpatrując się przed siebie.

Oboje pobiegli w stronę stodoły. Kilku mężczyzn ciągnęło sobą jakiegoś chłopaka. Ledwo trzymał się na nogach i z trudem stawiał kroki. Krew leciała mu z nosa i z warg. Spocone włosy lepiły się do zakrwawionej twarzy.

- Co się stało? - spytał Havard pierwszego z brzegu mężczyznę.

- Ola Granvold całkiem stracił rozum - odparł tamten wzburzony. - Zlał tego biedaka, aż dzwoniło. Mogło się skończyć jeszcze gorzej, ale ludzie zdążyli ich rozdzielić.

- Ola...

Mali spoglądała w stronę stodoły. Nagle zobaczyła Oję, który prowadził Olę pod rękę. Jemu też leciała krew z nosa, ale szedł o własnych siłach. Za nimi biegły Herborg i Dorbet.

- Rany boskie, co się stało? - spytała Mali, kiedy do nich dotarła.

- Ola stracił nad sobą panowanie - oznajmił Oja krótko.

- Stracił panowanie? Ale dlaczego,..

- Dlatego, że Dorbet nie zna granic, do jakich może się po­sunąć! - warknął Oja.

- Boże drogi - szlochała Dorbet, potrząsając głową. - Ja tylko tańczyłam z kim innym, a nie z Olą, on nie jest w stanie tego ścierpieć! Nie znosi nawet, żebym z kimś zamieniła ze dwa słowa. On ni­czego nie znosi - prychnęła. - I ja mam tego dosyć! - cisnęła ze złoś­cią w twarz Oli. - Mam tego cholernie dosyć, zapamiętaj to sobie!

Mali położyła rękę na ramieniu córki i próbowała ją nieco uspokoić.

- Nie gorączkuj się tak - prosiła, ściskając mocno ramiona Dorbet. - Wracamy do domu! Dosyć już skandali naurządzaliście jak na jeden wieczór. Na to przynajmniej wygląda. A teraz milcz i nie rób już więcej zamieszania!

- Ale ja nie zrobiłam niczego złego! - upierała się Dorbet. - Ja tylko tańczyłam...

- No powiedzmy, że tylko tańczyłaś - Ola rzucił jej pogard­liwe spojrzenie. - Ty ich wszystkich uwodziłaś. Czuliłaś się do nich i w ogóle...

- Ty głupku! - syknęła Dorbet. - Wszyscy jesteście głupi! Co wy sobie myślicie, faceci, że dziewczyna jest waszą własnością, czy jak?

- Tylko że ty już jesteś zaręczona, Dorbet - zauważył Oja cierpko.

Ola się nie odzywał. Miał plamy z krwi na swojej pięknej bia­łej koszuli i siano na spodniach oraz we włosach. Z pochyloną głową wpatrywał się we własne stopy.

- Tak, jestem zaręczona, ale nie jestem niczyją własnością! - nie ustępowała Dorbet. - Nie jestem przedmiotem, który Ola sobie kupił, jeśli to masz na myśli. Nadal jestem sobą! Należę sama do siebie i chcę, żeby tak pozostało. Zapamiętajcie to sobie wszyscy!

Oja odprowadzał Olę jak najdalej od stodoły, a reszta rodzi­ny szła za nimi. Zamieszanie powoli przycichało. Muzykanci znowu zaczęli grać. Mali nieustannie spoglądała w stronę dworu w obawie, że zaraz pojawi się Marit lub ktoś inny z Granvold i trzeba będzie od nowa wszystko tłumaczyć. Wystarczy tego, co już mamy, myślała.

- A co ty masz o tym do powiedzenia, Ola? - spytał Havard.

Ola uniósł twarz i wierzchem dłoni otarł zakrwawiony nos.

- Nie, ja... ja po prostu nie byłem w stanie dłużej na to pa­trzeć - wymamrotał. - Bo Dorbet...

Pośpiesznie zerknął w stronę ukochanej. W jego spojrzeniu była rozpacz, żal i tyle innych uczuć, że w oczach pojawiły się łzy.

- Oczywiście nie powinienem był tego robić - wybąkał ci­cho. - Muszę przeprosić tego faceta.

- Myślę, że on już sobie poszedł - stwierdził Havard. - Więc przeprosisz go innym razem, kiedy znowu się spotkacie. Ale co takiego Dorbet zrobiła, że...

- Nie wymuszaj teraz na nim odpowiedzi na takie pytania - wtrącił Oja. - Nie tylko on jeden patrzył zdumiony na to, co Dorbet wyprawia. Zachowywała się, jakby miała cieczkę - wysy­czał ze złością. - Kleiła się do facetów, pozwalała, by ją obmacy­wali, i tylko się z tego śmiała. Zrobiłbym to samo, gdyby Herborg tak...

- W takim razie to nie tego chłopaka powinieneś był tłuc, Ola - stwierdził Havard. - Z tego, co rozumiem, to powinieneś był raczej zająć się Dorbet. Bo to ona potrzebowała, żeby nią potrząsnąć.

- Ona nie chciała mnie słuchać - mruknął Ola ochryple. - Wielokrotnie próbowałem przemówić jej do rozumu.

- Gdyby on mógł osiągnąć to, czego chce, to ja bym musiała siedzieć w klatce!

Dorbet ze złości pociemniały oczy. Wyrzucała z siebie słowa z gniewem.

- Nie... ja wcale nie chcę...

Ola patrzył na Dorbet z rozpaczą.

- Ja chcę, żebyś mogła się bawić - wyznał cicho. - Jesteś taka radosna i taka pełna życia. Ale ja... ja jestem chyba strasz­nie zazdrosny - dodał, spoglądając Mali w oczy. - Bardzo mi przykro, że na was wszystkich ściągnąłem taki wstyd.

W tym samym momencie zza rogu stodoły wybiegła Marit Granvold. Ukryła twarz w dłoniach, kiedy zobaczyła zakrwa­wioną twarz syna i jego zniszczoną koszulę.

- Na Boga, co się tu stało? - zawodziła. - Ludzie mówią, że pobiłeś jakiegoś człowieka, Ola. A ty przecież nie jesteś z tych, co to...

- To były tylko takie drobne porachunki, jak to się często zdarza na zabawie - uspokajał ją Havard. - Nikomu nie stała się krzywda, Marit.

- Ale dlaczegoś ty to zrobił, Ola? Przecież ty nie masz zwy­czaju powalać ludzi na ziemię.

- Bo został sprowokowany - oznajmił Oja krótko. - Na­prawdę nie ma się teraz czym przejmować.

- Moim zdaniem Ola i Dorbet powinni natychmiast poje­chać do Granvold - rzekł Havard spokojnie. - Pomożesz Oli się ogarnąć - dodał, zwracając się do córki. - A Marit i Trygve przy­jadą nieco później, jak sądzę.

Dorbet już miała protestować, ale spojrzenie ojca sprawiło, że zamilkła. Bardzo rzadko się zdarzało, by Havard patrzył na najmłodszą córkę takim gniewnym wzrokiem. Nawet Dorbet pojęła, że sprawa jest poważna. Niechętnie ruszyła w stronę koni, Ola podążał za nią.

Podczas krótkiej podróży z Innstad do Granvold żadne nie powie­działo ani słowa. Ola patrzył się przed siebie pustym wzrokiem, nawet nie wziął lejców w ręce. Koń jednak dobrze znał drogę. Szedł po prostu w stronę domu, a lejce zwisały swobodnie.

- Odwieź mnie do Stornes - zażądała Dorbet. - Nie zamie­rzam zatrzymywać się w Granvold, jeśli o to ci chodziło.

Ola nie odpowiedział. Kiedy jednak dotarli do dworu, koń wjechał prosto na dziedziniec. Dorbet nie wiedziała, czy to Ola szarpnął lejcami, czy też koń zrobił to sam, z przyzwyczajenia.

- Chcę wracać do domu - powtórzyła ze złością.

- Zatrzymasz się u mnie na chwilę - oznajmił Ola. - Musi­my porozmawiać o tym, co się stało.

Wyprostował się i najwyraźniej odzyskał głos.

- I o czym to będziemy rozmawiać? - prychnęła Dorbet. - Czy o tym, że nie jesteś w stanie ścierpieć, kiedy patrzę na inne­go mężczyznę, i natychmiast musisz powalić go na ziemię?

Ola odwrócił się do niej.

- Bądź szczera, Dorbet - poprosił cicho. - To nie o to cho­dziło. Przyznaję, że jestem zazdrosny, ale potrafię znieść, że roz­mawiasz i tańczysz z innymi mężczyznami, tylko że ty...

- No i całe kazanie zacznie się znowu od początku - mruk­nęła dziewczyna. - Że to wszystko moja wina.

Ola zeskoczył z bryczki i podał jej rękę.

Dorbet cofnęła się na siedzeniu.

- Chcę wracać do domu - powtórzyła krótko. - Ogłuchłeś?

Zanim zdążyła się zorientować, co się dzieje, Ola chwycił ją za ręce i przyciągnął do siebie. Potem uniósł ją, zostawił konia na podwórzu i zaniósł dziewczynę do domu. Dorbet tłukła go pięściami, kiedy jednak o mało nie spadła na ziemię, zarzuciła mu ramiona na szyję i trzymała się mocno. Kopała jednak z całej siły i syczała niczym żmija.

- Co ty robisz? Chcę wracać do domu, przecież powie­działam!

Ola milczał. Wniósł ją po prostu po schodach na górę, nogą otworzył drzwi do swojego pokoju i rzucił dziewczynę na łóżko. Dorbet przesunęła się w narożnik i patrzyła na niego wytrzesz­czonymi oczyma. Wiedziała, że jest silny, nigdy jednak by nie uwierzyła, że potrafi wnieść ją po stromych schodach i nawet nie dostać zadyszki. Zaimponowało jej to, choć nadal usposobiona była niechętnie. Często myślała o Oli jako o bardzo sympatycz­nym, oddanym i bez pamięci w niej zakochanym mężczyźnie. Teraz zdała sobie sprawę, że istnieje w nim stanowczość, której przedtem nie dostrzegała. A może raczej starałam się jej nie wi­dzieć, pomyślała, okrywając nogi swoją żółtą sukienką.

- Dla mnie samego istnieje granica, Dorbet - oznajmił Ola cicho, wpatrując się w ukochaną. - A ty dzisiaj wieczorem tę granicę przekroczyłaś.

- Ja tylko...

- Nie - przerwał jej ostro. - To nie było żadne „tylko” to, co robiłaś. Nigdy nie myślałem, że jesteś moją własnością. Należysz sama do siebie. Ale jeśli dwoje ludzi jest ze sobą i w dodatku są zaręczeni, to to oznacza też pewne reguły. I jeśli nie będziesz chciała się im podporządkować, to...

Ola zaczął obracać pierścionek na palcu. Dorbet poczuła, że robi jej się gorąco. Chyba nie zamierza zerwać zaręczyn? Gwałtownie odrzuciła włosy do tyłu i rękami objęła kolana. No dobrze, jeśli Ola chce zerwać, to proszę bardzo, pomyślała ze złością. Zawsze przecież mówiła, że nie chce się wiązać, przynaj­mniej w tak młodym wieku. Gdyby uwolniła się od Oli i danej mu obietnicy, to mogłaby...

Nagle zdała sobie sprawę, że wcale tego nie pragnie. Zerk­nęła spod oka na Olę i gdzieś w głębi jej duszy poruszyła się jakaś rozedrgana struna. Za nic nie chce stracić Oli. Oczywiście, myślała, że on należy do niej na zawsze. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że mimo wszystko tak do końca nie zdążyła go poznać.

Ola nie jest kukłą, którą można rządzić, popychać w różne stro­ny i prowadzać niczym pieska na smyczy. Wniósł ją po schodach aż na strych! Na myśl o jego sile poczuła mrowienie pod skórą. Podniecało ją też to, że postąpił tak wbrew jej woli... stwierdziła, że nawet to lubi.

- Przykro mi z powodu tego, co wyprawiałam dziś wieczór - bąknęła cicho, nie patrząc mu w oczy. - Teraz widzę, że ja... że to nie było z mojej strony w porządku.

- I co to, twoim zdaniem, znaczy? - spytał Ola spokojnie.

- Że ja... że ja...

Głos uwiązł jej w gardle, patrzyła na niego błagalnie. On jednak siedział na krześle i wciąż obracał pierścionek na palcu. Spojrzenie miał stanowcze.

- Proszę cię o wybaczenie, Ola - szepnęła Dorbet. - Ja nie chcę nikogo innego, tylko ciebie. Ale ja... byłam taka podnieco­na tym wszystkim... tak, że...

Ola wstał i podszedł do łóżka. Usiadł obok Dorbet i przytulił ją do siebie.

- Bardzo dobrze to rozumiem - mruknął z wargami przy jej włosach. - Tylko że to się więcej nie może powtórzyć.

- Naprawdę się nie powtórzy - obiecała Dorbet szeptem.

- Będziesz mogła tańczyć, będziesz mogła żyć, Dorbet - oznajmił Ola, głaszcząc ją po włosach. - Chcę, żebyś była szczęś­liwa. Nie chcę być twoim właścicielem, zwłaszcza wbrew twojej woli. Muszę jednak mieć pewność, że mogę na tobie polegać.

- I ja też tego chcę - zapewniła, obejmując ramionami jego szyję. - Ja też tego chcę, Ola.

Odsunął ją lekko od siebie. Pogłaskał po policzku.

- Teraz mogę cię odwieźć do domu - rzekł.

- Czy muszę już wracać?

- Nie musisz, ale powiedziałaś, że chcesz...

- Teraz już nie chcę - uśmiechnęła się trochę niepewnie.

- A czego chcesz?

- Chcę znaleźć się w twoim łóżku - szepnęła, spuszczając wzrok.

Dorbet przytuliła twarz do szyi Oli. Jej ciało było rozgrzane po miłosnym akcie, dziewczyna wzdychała zadowolona.

- Masz krew na twarzy - szepnęła. - Pomogę ci się umyć.

- Chyba niewiele zostało już do mycia - uśmiechnął się Ola rozkosznie. - Ty też masz krew w różnych miejscach, jeśli do­brze widzę.

Dorbet spojrzała w dół na swoje nagie ciało. Miała plamy krwi na jednej piersi i na brzuchu.

- No to musimy się umyć - powiedziała, siadając.

Wyskoczyła z łóżka, naga podeszła do umywalki i nala­ła wody do miednicy. Ola przyszedł za nią. Dorbet zamoczyła myjkę i ostrożnie myła jego twarz. Przetarła też mokrą myjką grzywkę Oli. Potem on wziął szmatkę, spłukał i zaczął myć Dor­bet, najpierw zmył plamę z piersi, a potem posuwał się w dół po brzuchu. Dorbet z jękiem wciągnęła powietrze. Nikt przedtem jej tak nie mył. Było to tak intymne doznanie, że zaczerwieniła się po korzonki włosów. Położyła rękę na jego dłoni.

- Chyba już jestem czysta? - spytała cicho.

Ola odłożył na bok myjkę i objął ukochaną. Drżała w jego ramionach.

- Jest ci zimno...

- Nie, ja...

Po raz drugi tego wieczora wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Po raz drugi pochylał się nad nią, pieścił i całował, a ona przyj­mowała to z radością. Dorbet uniosła rękę i pogłaskała go po włosach. Na jej palcu mienił się złoty pierścionek. I nagle poczu­ła, że dopiero tej nocy się zaręczyła. Zaręczyła się na serio.

Potem nie myślała już o niczym, zatraciła się w pożądaniu.

ROZDZIAŁ 7

Już w tydzień po weselu w Innstad mały Ola Havard przyje­chał do Stornes i miał tu zostać od piątku do niedzieli. Ostat­nio mieszkał w Oppstad u swoich dziadków, przyszedł więc sam z dużym plecakiem.

- Czym się zajmuje ta jego matka? - dziwiła się Ane, kiedy zobaczyła chłopca na drodze. - Już nawet dzieckiem nie może się sama zaopiekować?

- Gdyby wierzyć plotkom, to jest teraz bardzo zajęta swoim nowym kawalerem - odparła Ingeborg z niechęcią w głosie. - Słyszałam w sklepie, że...

- Nie można poważnie traktować wszystkiego, co się słyszy, Ingeborg - ostrzegła Mali.

Sama jednak znała te same plotki, że mianowicie Laura znalazła sobie nowego kawalera. Tym razem jest to podobno mężczyzna w jej wieku, zatrudniony w gminie w Surnadalen. Jeśli to, oczywiście, prawda. Mali by się nie zdziwiła, gdyby tak było. Laura najwyraźniej źle się czuła bez mężczyzny, mimo złych doświadczeń z dotychczasowymi mężami. Ze względu na Olę Havarda Mali miała nadzieję, że tym razem Laura dokona lepszego wyboru. Chłopiec miał już dwóch ojczymów, ale ża­den nie był dla niego miły. Może teraz trafi się ktoś wyjątkowy, myślała Mali, ale sama nie bardzo w to wierzyła. Laura nie na­leży do kobiet, które by wybierały męża ze względu na dobro swoich dzieci.

- Ciekawe, jak długo ten facet z nią przeżyje - wtrąciła Dorbet ponuro. - On chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, co mu grozi.

- A co to za gadanie? - oburzyła się Mali, wpijając wzrok w córkę. - Uważaj na to, co mówisz, Dorbet.

- Przecież ci mężowie, których dotychczas miała, jakoś dziwnie szybko zabierali się z tego świata - rzekła Dorbet krót­ko. - Więc nie jest żadną przesadą to, co mówię, mamo. I żal mi Oli Havarda. Kiedy ja będę miała dzieci...

Mali musiała się uśmiechnąć. Po awanturze podczas we­sela w Innstad stosunek Dorbet do Oli całkowicie się zmienił. Dziewczyna była jakby od nowa zakochana, co oznaczało nieustanne wyprawy do Granvold, gdzie przesiadywała do późnej nocy. Przestała też narzekać, że za wcześnie związała się z Olą i że on nie znosi, żeby spoglądała na innych. Teraz była nieustan­nie rozpromieniona i zadowolona z życia. W dodatku, jak się okazuje, zaczęła też myśleć o dzieciach!

- Nie możesz mieć dzieci, dopóki nie wyjdziesz za mąż - ostrzegła Mali.

- Nie mogę, ale przecież za mąż wyjdę - uśmiechnęła się Dorbet, potrząsając bujną czupryną.

- Ale musisz poczekać do następnego lata - przypomniała Mali.

- Do następnej wiosny - poprawiła ją Dorbet z tajemniczym uśmiechem. - Chcę być majową panną młodą. Tak postanowili­śmy, Ola i ja. Zresztą wtedy właśnie skończę siedemnaście lat.

Ola Havard wszedł do izby, zanim Mali zdążyła jej odpowie­dzieć. Stał przy drzwiach trochę skrępowany i patrzył na kobiety.

- Och, jak ja się cieszę, że przyszedłeś! - zawołała Mali, po­magając chłopcu zdjąć plecak. - Nie widzieliśmy się naprawdę bardzo długo.

- I zobaczysz, jak twoja kotka wyrosła - uśmiechnęła się Dorbet.

- A gdzie ona jest?

Ola Havard zajrzał pod kuchnię, ale tam nie było nawet sta­rej kotki. Teraz, w lecie, pod kuchnią jest za gorąco, nawet dla niej.

- Chodzi gdzieś po dworze, bo pogoda taka piękna - tłuma­czyła mu Dorbet. - Jak chcesz, to możemy pójść jej poszukać.

- Ty będziesz ją wolał, Ola Havardzie - dodała. - Jestem pewna, że pozna cię po głosie.

Chłopiec skinął głową i ujął rękę, którą Dorbet do niego wy­ciągnęła.

- Wrócimy na obiad - oznajmiła Dorbet i oboje zniknęli za drzwiami.

- Jak się ta Dorbet zmieniła - uśmiechnęła się Ane. - Nie pomyślałabym, że sama z własnej woli zajmie się chłopcem...

Mali nie odpowiadała, ale myślała dokładnie to samo. Było oczywiste, że Dorbet i Oja mają się ostatnio bardzo dobrze. I Bogu dzięki za to! Żeby tylko jeszcze Ruth była szczęśliwsza. Mali poczuła bolesne ukłucie w sercu. Ruth jednak szczęśliwa nie jest, choć Samuela od dawna nie ma w domu. I z nikim nie chce rozmawiać o tym, co ją dręczy. Mali przestała zresz­tą nalegać. Próbowała zapraszać córkę do siebie, i na obiady, i wieczorami, Ruth jednak nie przychodziła zbyt często. Mówi­ła, że wcześnie się kładzie. Musi odpoczywać po trudnym dniu. Czuła się wciąż zmęczona i ciężka. To, że jest ciężka, nie było żadną przesadą. Mali z troską spoglądała na jej wielki brzuch, na opuchnięte kostki i nabrzmiałą twarz. Zdawała sobie spra­wę, że Ruth ma za dużo wody w organizmie. I chociaż to nic dziwnego w ostatnim okresie ciąży, Mali bardzo się to nie po­dobało. Bo stan córki może wskazywać, że nie wszystko jest, jak powinno. Śmiertelnie się bała, że coś może pójść źle i że Ruth straci dziecko. Bo Mali wyraźnie zdawała sobie sprawę, że teraz jedynie myśl o nienarodzonym dziecku podtrzymuje jeszcze w córce iskrę życia. Ruth liczyła dni do rozwiązania. Według niej pozostał ledwie tydzień. Na myśl o tym Mali czuła bolesny skurcz w żołądku. Oby Bóg dał, że wszystko dobrze się skończy!

Mali zdążyła przekazać Sivertowi wiadomość o odwołaniu ślubu Ruth Liny i Oi w ostatniej chwili przed wyjazdem rodziny do Ameryki.

- Jak to, nie będzie ślubu? - pytał Sivert zdumiony.

Mali pomyślała o Astrid w centrali. Prawdę Sivert usłyszy, kiedy przyjedzie.

- No nie będzie, bo okazało się, że to nieporozumienie z... no sam wiesz. Potem to już Ruth Lina powiedziała, że nie chce. Jest jeszcze za młoda, żeby się wiązać na całe życie. To zresztą zrozumiałe - dodała. - I teraz Ruth Lina pojechała do Trondheim, do swojej ciotki.

- No a co z Oją?

- Oja przywiózł do domu Herborg i jest bardzo szczęśliwy - odparła Mali. - Tak więc jak przyjedziecie, to będą i chrzciny dziecka, i wesele. Już się bardzo na to cieszymy!

- Tak, my też się cieszymy - przytakiwał Sivert. - Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinniśmy przyjechać pod koniec sierpnia i mamy zamiar zostać kilka tygodni.

- Świetnie, bardzo nam to odpowiada - ucieszyła się Mali. - Bo chrzciny wyznaczyliśmy na ostatnią niedzielę sierpnia, a we­sele w sobotę, tydzień później. Dobrze urządzać takie uroczy­stości mniej więcej w tym samym czasie, dom jest wysprzątany i wszystko przygotowane za jednym razem.

Mogła też porozmawiać chwilę z Johannesem. Kiedy usły­szała jego głos, łzy stanęły jej w oczach. Tak bardzo za nim tęskniła. Zdarzało się, że leżała w nocy, nie śpiąc, i myślała, jak dobrze byłoby mieć ich wszystkich przy sobie na zawsze: Siverta, Tordhild i Johannesa. Jak dobrze byłoby móc porozmawiać z Sivertem, kiedy tego potrzebuje. On widzi wszystko tak wyraź­nie. No ale to tylko marzenie, nic takiego się nie spełni. Dlatego chwile, które mogła spędzić z Sivertem i jego rodziną, były dla niej wyjątkowo cenne.

- Jadę do Ameryki, babciu! - wolał Johannes przejęty. - Po­płyniemy takim wielkim statkiem, spędzimy na morzu wiele dni. Wyobraź sobie - sami na ogromnym morzu! Człowiek zni­kąd nie widzi lądu. A fale są takie wysokie, że...

- Tak, ja wiem - przytakiwała Mali, ale z drżeniem przypo­mniała sobie straszne nieszczęście „Titanica”.

Zawsze bardzo się bała, słysząc o tych podróżach do Ame­ryki. Bała się, że mogłaby utracić ich wszystkich w jakiejś kata­strofie. Tego już bym nie zniosła, pomyślała. Nigdy jednak nic nie mówiła.

- A kiedy już wrócisz z tej Ameryki, to przyjedziesz do Stor­nes - powiedziała wnukowi, ocierając płynące z oczu łzy.

- Tak, ja bardzo chcę do ciebie przyjechać - roześmiał się Johannes. - Będę się wtedy opiekował moją kotką i wszystkimi innymi zwierzętami, oboje, ty i ja, będziemy chodzić na brzeg i zbierać najpiękniejsze kamyki. Poza tym sądzę, że teraz na­uczę się doić krowy - dodał. - Bo chyba potrzebujesz pomocy w oborze, prawda?

- No, rzeczywiście, to będzie coś wspaniałego - roześmiała się Mali. - Oczywiście, że nauczysz się doić krowy, Johannesie.

Potem, kiedy już się rozłączyli, stała jeszcze chwilę ze słuchaw­ką w dłoni. Myślała, że sierpień będzie już niedługo. Z drugiej stro­ny jednak wydawało jej się, że ma przed sobą wieczność.

Dni spędzane z Olą Havardem były przyjemną odmianą w co­dziennej rutynie. Chłopca łatwo było polubić, taki jest sympa­tyczny, przyjazny i tak mało dla siebie oczekuje. Wszyscy w domu go rozpieszczali. Nawet Ingeborg podsuwała mu raz po raz jakieś smaczne kąski, bo zdawało jej się, że on to właśnie lubi. Chło­piec jednak najczęściej trzymał się Havarda. Chodził za ojcem niczym cień, a Havard zawsze miał dla niego dużo czasu. Mali odczuwała ból w sercu, kiedy widziała ich razem idących przez podwórze, kiedy Ola Havard wsuwał swoją małą rączkę w dużą dłoń Havarda. To ona powinna była dać Havardowi syna, myśla­ła przy takich okazjach.

- Czy on już nigdy tu nie przyjedzie, ten Johannes? - spytał Ola Havard w niedzielę po południu, kiedy siedzieli na dworze w słońcu, pili kawę, jedli ciastka i czekali, aż Laura przyjedzie go odebrać.

Telefonowała przed południem i powiedziała, że chłopiec wraca do Storhaug.

- Oczywiście, przyjedzie - zapewniła Mali. - Będzie tutaj pod koniec sierpnia i zostanie na kilka tygodni.

- A dlaczego nie ma go teraz?

- Bo on mieszka daleko stąd, przecież wiesz - tłumaczył Havard. - Johannes mieszka aż w Oslo. A to od nas bardzo daleko.

- To dlaczego się tutaj nie przeprowadzi?

- Bo widzisz, jego tata nie może tego zrobić - tłumaczył dziecku Mali. - On ma swoją pracę, musi mieszkać w Oslo. A Jo­hannes sam podróżować jeszcze nie może, chyba rozumiesz.

Ola Havard chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziała. Potem jednak skinął głową.

- Cieszę się, że przyjedzie - oznajmił, spoglądając na paterę z ciastem.

- Wszyscy się cieszymy - odrzekła Mali i poczuła, że tęskno­ta pali ją w piersi. - A ty możesz wziąć jeszcze jedno ciastko, jeśli chcesz - dodała, uśmiechając się do niego z wilgotnymi oczy­ma.

Chłopiec zarumienił się z radości i wziął największy kawałek ciasta, jaki widział. Potem usiadł Havardowi na kolanach.

- Czy ja muszę dzisiaj jechać do domu? - spytał nagle.

- No chyba musisz - rzekł Havard. - Mama pewnie za tobą tęskni, jesteś przecież takim dużym i dzielnym chłopcem. Ocze­kuje pewnie, że będziesz jej pomagał.

Ola Havard nie odpowiedział. W zamyśleniu żuł ciasto i przytulał się mocno do Havarda. Mali nie była taka pewna, że chłopiec czuje, iż matka ceni sobie jego pomoc albo za nim tęskni. Nagle wydał jej się bardzo maleńki i bezbronny z tym kawałkiem ciasta w brudnej rączce.

- A będę mógł niedługo znowu przyjechać? - spytał, patrząc na Mali prosząco. - Naprawdę nie będę przeszkadzał...

- Ale ty nam nigdy nie przeszkadzasz, mój kochany - za­pewniła Mali. - Nam jest bardzo miło, kiedy tu jesteś, wszyscy tak uważamy. I oczywiście przyjedziesz już niedługo. Tylko że teraz, widzisz, Ruth oczekuje dziecka, przez jakiś czas musimy się zajmować przede wszystkim nią.

Chłopiec w milczeniu skinął głową. Havard pogłaskał go po włosach i strząsnął okruchy ciasta z jego koszuli. Mali widziała, że nie jest mu łatwo żegnać się znowu z synem. Nigdy o tym nie wspominał, ona jednak zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo mąż chciałby, żeby Ola Havard bywał w Stornes częściej i zostawał na dłużej. Może znajdzie się na to jakaś rada później, pomyślała Mali. Kiedy chłopiec będzie większy. Miała jednak świadomość, że to tylko wymówka. Bo chociaż ona też kochała Olę Havarda, to i tak coś w niej protestowało przeciwko temu, żeby chłopiec zbytnio się zadomowił w Stornes. Był jeszcze je­den powód: nie chciała, by Havard coraz bardziej przywiązywał się do swojego syna. Wydawało jej się to przerażające, choć nie umiałaby powiedzieć dlaczego. Tłumaczyła to sobie tak, że już wystarczająco dużo mają do czynienia z Laurą. Bo przecież to nie tylko o chłopca chodzi, myślała niepewnie.

To Ola Havard pierwszy usłyszał bryczkę ze Storhaug. Odwrócił gwałtownie głowę i wpatrywał się w stronę drogi. Mali podążyła za jego wzrokiem. Dobrze odżywiona lśniąca czarna kobyła ze Stor­haug wbiegła na dziedziniec, ciągnąc za sobą pojazd. Koń jeszcze się dobrze nie zatrzymał, a Laura już zeskoczyła na ziemię. Siedzia­ła na miejscu pasażera powoził natomiast jakiś mężczyzna.

Mali wolno podniosła się z miejsca. To samo zrobił Havard. Pogładził grzywkę Oli Havarda i wziął dziecko za rękę.

- No to przyjechała twoja mama - powiedział nieco speszony.

Laura szła w stronę domu. Letnia sukienka powiewała na wietrze. Kobieta uśmiechała się promiennie.

- O, widzę, że zebrali się wszyscy domownicy - powiedziała nieco pogardliwie. - Halo, Ola Havardzie, jak spędziłeś ten czas?

- Dobrze - odparł chłopiec cicho.

- Ja też bawiłam się bardzo dobrze - roześmiała się, odgar­niając włosy z twarzy. - W ostatnią środę byliśmy oboje z Gunnvaldem w Kristiansund. Wykupiłam całe miasto!

Poklepała syna po głowie.

- Dla ciebie też coś mam - powiedziała. - Zobaczysz, jak przyjedziemy do domu, do Storhaug.

Odwróciła się ku mężczyźnie, który powoli się do nich zbliżał.

- Chodź no do nas, Gunnvald, i przywitaj się z rodziną Stornes. Opowiadałam ci o nich. To są rodzice chrzestni Oli Havarda, wiesz. No a to jest Gunnvald - zwróciła się do Mali i Havarda. - Pracuje w gminie w Surnadalen.

Mężczyzna wyciągnął rękę, na której nie widać było śladów pracy na roli. Jest szczupła i biała, niczym ręka kobiety, pomy­ślała Mali.

- Gunnvald Bergstad - przedstawił się, ściskając najpierw rękę Mali, a potem przywitał się z Havardem.

- Cześć - powiedział trochę skrępowany do Oli Havarda.

Chłopiec milczał. Skinął tylko głową i mocniej przytulił się do Havarda.

- Więc wy dwaj widzieliście się już przedtem? - spytał Havard, spoglądając na mężczyznę. - Ty i Ola Havard?

- Tak, spotkaliśmy się.

- Oczywiście, wielokrotnie - szczebiotała Laura, wieszając się na ramieniu mężczyzny i spoglądając na niego promiennie. - Ale dopiero teraz naprawdę się poznacie, Ola Havardzie - doda­ła, wyciągając przed siebie prawą dłoń, na której mienił się duży złoty pierścionek. - Gunnvald i ja zaręczyliśmy się w mieście, a teraz on się wprowadzi do Storhaug.

- No to będziesz miał daleko do pracy - zauważył Havard krótko, spoglądając na mężczyznę, który obejmował Laurę z niepewnym uśmiechem na wargach. - Bo trzeba sporo czasu, żeby ze Storhaug dostać się do Surnadalen. Może jednak jesteś jakimś wyjątkowym rannym ptaszkiem? - dodał sarkastycznie.

Mali rzuciła mu pośpieszne spojrzenie. Widziała, że jego szczęki się zaciskają. Położył rękę na ramieniu Oli Havarda, jakby chciał ochronić chłopca zarówno przed własną matką, jak i przed tym obcym człowiekiem.

Mali z kolei położyła rękę na barku Havarda i ścisnęła ostrzegawczo.

- W takim razie musimy złożyć gratulacje - powiedziała bez entuzjazmu, chociaż bardzo jej odpowiadało to, że Laura zna­lazła sobie nowego mężczyznę. Problem tylko, jak długo tym razem przetrwa ich związek.

- Dziękuję - zaszczebiotała Laura. - Gunnvald zrezygnuje ze swojej pracy w Surnadalen. Zamieszka ze mną w Storhaug. Nie chcę, żeby całe dnie spędzał tak daleko od domu, to chyba zrozumiałe. Nie jest wprawdzie gospodarzem - roześmiała się, szarpiąc go delikatnie za rękaw. - Z trudem rozpoznaje, czy krowa stoi tyłem czy przodem. Ale przecież ja mam i zarządcę, i wystarczająco dużo ludzi do pracy, więc nie o to chodzi. My oboje będziemy poświęcać czas na inne rzeczy niż oranie ziemi, prawda, Gunnvaldzie?

Mężczyzna zarumienił się, ale nie powiedział nic.

- No to w takim razie jedziemy - ciągnęła swoje Laura. - Dziękuję za pomoc.

Chciała wziąć Olę Havarda za rękę, ale trafiła na dłoń Havarda. Przez chwilę nie cofnęła swojej ręki. Otworzyła lekko usta i oblizała wargi, jakby były suche. Potem uśmiechnęła się i poszukała rączki Oli Havarda.

- Podziękuj za gościnę - przypomniała synowi.

Ola Havard spojrzał na Havarda błagalnym wzrokiem.

Ten pogłaskał go pośpiesznie po włosach.

- On już dziękował - oznajmił lekko ochrypłym głosem. - Musisz znowu jak najszybciej do nas przyjechać, chłopcze.

- A jak szybko? - spytał pośpiesznie Ola Havard.

- Zatelefonuję do twojej mamy - obiecała Mali, popychając go w stronę Laury. - Bo widzisz, najpierw musimy się zająć Ruth i dzieckiem. Ale potem...

- Ach, no właśnie, czy Ruth już urodziła? - spytała Laura. - W Oppstad nic na ten temat nie wspominali.

- Nie, jeszcze nie - powiedziała Mali. - Ale to już naprawdę na dniach, liczymy, że w przyszłym tygodniu - dodała. - Wszyst­ko na to wskazuje.

To Havard pomógł Oli Havardowi wsiąść do bryczki. Gumwald Bergstad widział tylko Laurę. Zachował się też chyba zbyt swobodnie, kiedy pomagał jej usiąść na miejscu. Podłożył rękę pod jej pośladki i popchnął ją w górę. Laura krzyknęła głoś­no i zamachnęła się na niego.

- Z tym to powinieneś poczekać, aż wrócimy do domu - wybuchnęła śmiechem.

Popatrzyła na Mali i Havarda z wyrazem pogardy. Jakby chciała im udowodnić, że robi, co chce, zwłaszcza jeśli chodzi o mężczyzn. I że zawsze tak robiła.

Machali na pożegnanie, dopóki bryczka nie zniknęła za za­krętem. Wtedy Havard kopnął jakiś kamień z taką siłą, że ten uderzył z ostrym dźwiękiem w ścianę spiżarni.

- Co to za przeklęta baba! - warknął cicho.

- Może tym razem pójdzie lepiej - próbowała uspokajać go Mali.

- Uważasz, że na to wygląda? - dziwił się Havard. - Myślisz, że może być dobrym ojcem dla Oli Havarda ktoś, kto ledwie go zauważa? A ona...

- Chodźmy już - ponaglała Mali, obejmując męża w pasie. - I tak nic na to nie możemy poradzić.

Havard spojrzał na nią. Wzrok mu płonął. Mali zrozumiała, że cierpi. Martwi się o syna. Ona zresztą też bardzo współczuła chłopcu. Ale to syn Laury. Przede wszystkim jest synem Laury, przypominała sama sobie.

ROZDZIAŁ 8

Kiedy czerwiec przeszedł w lipiec, a z Ruth nic się nie działo, Mali zaczęła się całkiem poważnie martwić. Próbowała to ukry­wać, nie chciała, żeby jej lęk udzielił się Ruth i pozostałym do­mownikom. Już i tak wszyscy są wystarczająco zdenerwowani. Domyślała się jednak, że Ruth sama czuje się coraz bardziej bezradna.

- Czy to normalne, żeby dziecko było przenoszone aż tak długo? - spytała matkę któregoś przedpołudnia, kiedy Mali poszła ją odwiedzić w domu dziadków. Ruth leżała na kanapie, czerwona, ogromna i nabrzmiała.

Nogi miała takie spuchnięte, że z trudem chodziła, dlatego najchętniej spędzała czas na leżąco.

- No, nie jest jeszcze tak bardzo po czasie - uspokajała ją Mali. - To nic nadzwyczajnego, że dziecko nie przychodzi do­kładnie wtedy, kiedy na nie czekamy. Zwłaszcza pierwsze.

Oparła dłonie na wielkim brzuchu Ruth i próbowała stwier­dzić ułożenie płodu. Sprawdzała też, czy dziecko żyje. Bo naj­bardziej bała się tego, że dziecko może już umarło i teraz zatruje Ruth. Słyszała o takich przypadkach.

- Czy codziennie odczuwasz ruchy? - spytała z udaną swo­bodą, by nie przerażać córki.

- Tak, pewnie, że tak - odparła tamta. - Ale dziecko najbar­dziej niespokojne jest w nocy.

I w tej samej chwili Mali poczuła, że pod jej ręką coś się po­ruszyło. Odetchnęła z głęboką ulgą. Dziecko w każdym razie żyje, przynajmniej jeszcze teraz.

- Aha, więc ty kopiesz swoją babcię - uśmiechnęła się i po­klepała Ruth po brzuchu. - Żyje, maleństwo na pewno żyje A teraz ty, Ruth, wstaniesz i pójdziemy obie na spacer. Wiem, że nie bardzo się do tego palisz, ale to może przyśpieszyć poród. Bo widzę, że bardzo byś już chciała mieć to za sobą.

- Dobrze, ale tak mnie bolą nogi...

- Wiem, wiem - przerwała Mali i pomagała córce wstać. Mimo wszystko musimy spróbować. A jak wrócimy, to dostaniesz wywaru z ziół i myślę, że przed wieczorem wszystko mogłoby się zacząć.

Z ciężkim westchnieniem Ruth stanęła na podłodze. Mali aż się spociła z wysiłku, zanim zdołała wbić jej stopy w jakieś rozczłapane buty, potem ujęła córkę pod ramię i pociągnęła ją za sobą do drzwi.

Kiedy wyszły na dwór, Ruth mrużyła oczy w ostrym blasku słoń­ca. Chwilę stała oparta o ścianę, zdyszana jeszcze przed rozpo­częciem spaceru.

- Czy oni już zaczęli kosić?

Zaskoczona patrzyła na Oję i Aslaka, którzy ścinali trawę: spiżarnią. Olav i Knut pracowali przy kamiennej okrągłej oseli nieopodal pralni. Świeżo wyostrzone kosy stały oparte o ścianę, blask słońca mienił się w błyszczącej stali.

- Tak, wczoraj zaczęli wykaszać trawę koło zabudowań - przytaknęła Mali. Mocniej ujęła Ruth pod rękę i znowu zaczęła ciągnąć ją za sobą. - Lada moment zaczną się powszechne sianokosy.

- Mnie to się dnie zlewają w jedno - westchnęła Ruth. - Ale żeby powszechne sianokosy... w takim razie musi się zbliżać dziesiąty lipca?

- Zostały jeszcze dwa dni - potwierdziła Mali. - Ojciec mówi, że teraz wszystko zależy od pogody. Trawa wyrosła nad­spodziewanie gęsta, więc jeśli tylko pogoda się utrzyma, żeby siano nie zgniło na stojakach, to...

Zza narożnika wyszła Ane z pustym koszem na bieliznę.

- A co to ja widzę? - wykrzyknęła. - Ruth wyszła na prze­chadzkę? No tak, pogoda przecież taka piękna. Pranie jest su­che, zanim zdążę wszystko rozwiesić na sznurach.

Ogarnęła wzrokiem Ruth i zatroskana popatrzyła na Mali. Nie powiedziała jednak, co ją martwi.

- No właśnie, a my obie z Ruth postanowiłyśmy zrobić sobie spacerek - tłumaczyła Mali z udaną swobodą. - Malec z pew­nością niedługo będzie się zbierał do wyjścia.

- Widocznie dobrze mu u mamy - uśmiechnęła się Ane i poklepała Ruth po policzku. - Ale spacer na ogół pomaga, do­brze pamiętam z czasów, kiedy sama spodziewałam się dziecka. Trzeba wtedy spacerować lub sprzątać, dobrze też jest prać i bie­gać po schodach. To bardzo przyśpiesza poród. Może nawet już jutro usłyszymy w domu dziadków krzyk dziecka - dodała op­tymistycznie, choć wyglądało na to, że bardziej jest zatroskana. Nie mogła oszukać Mali tą beztroską.

- No to idziemy, Ruth - ponaglała Mali, pociągając za sobą cór­kę. - Musisz dojść aż do rampy przy mleczarni, zanim pozwolę ci zawrócić. A może nawet jeszcze dalej, jeśli wystarczy ci sił.

Skinęła głową służącej i obie z córką ruszyły przez podwórze. Ane stała jeszcze przez chwilę i patrzyła w ślad za nimi. Potem w zamyśleniu pokręciła głową, przygładziła fartuch i poszła do domu.

Tej nocy zaczęły się skurcze. Mali nie wiedziała, czy to zasługa spaceru, wywaru ziołowego, czy też jeszcze czegoś innego. Kie­dy Ruth zapukała do sypialni jakąś godzinę po północy, Mali zerwała się z łóżka, natychmiast kompletnie rozbudzona. Ruth stała na korytarzu zgięta wpół, próbowała oprzeć się o ścianę. Twarz miała białą, wykrzywioną bólem, a na czole perlił się pot.

- Mamo, ja...

- Tak, tak, wszystko będzie dobrze - zapewniała Mali uspo­kajająco, obejmując córkę. - Teraz zaprowadzę cię do łóżka, a potem się ubiorę i pójdę budzić Ingeborg i Ane. Zobaczysz, że wszystko pójdzie gładko. Musisz tylko być spokojna, Ruth. Nic ci nie zagraża.

Mówiła to stanowczym, spokojnym głosem, ale serce tłukło jej się w piersi jak szalone.

- Co się dzieje? - spytał przebudzony Havard.

- To Ruth, bo zaczęły się...

Havard wyskoczył z łóżka i podszedł do drzwi. Oczy pociem­niały mu z przerażenia, kiedy zobaczył córkę. - O Boże, a co to...

- Wszystko jest w najlepszym porządku, Havardzie - powta­rzała Mali spokojnie. - Wracaj do łóżka i śpij. To jest sprawa kobiet.

Havard wyciągnął rękę i pogłaskał Ruth po spoconej twa­rzy. - Powodzenia - szepnął ochryple. - Mama ci pomoże, wiesz przecież. Nie ma lepszej niż ona, kiedy dzieją się takie rzeczy.

To nieprawda, pomyślała Mali. Miała za sobą duże do­świadczenie w przyjmowaniu przychodzących na świat dzieci, zdobywała je przez wiele lat, nie jest jednak lekarzem. Chociaż; i lekarze też nie mają się specjalnie czym chwalić, w każdym, razie ci, z którymi ona miała do czynienia. Zdoła pomóc Ruth, jeśli wszystko odbędzie się normalnie. Gdyby się jednak pojawi­ły jakieś komplikacje... Mali przeniknął dreszcz, stanowczymi ruchami popychała Ruth. Zresztą pomoc doktora też na niewie­le by się przydała, myślała ponuro. Jedynie lekarze w szpitalu mogliby pomóc jej córce. Choć Mali wątpiła także i w to. Poza tym mowy nie było, by wyprawić Ruth w taką daleką drogę do Kristiansund. Trzeba będzie przyjąć to, co los niesie.

I trzeba się zdać na łaskę Boga, myślała. Ale nie modliła się o to. Nie należy do ludzi rozpieszczanych szczególną pomocą z góry. Jeśli Bóg zechce pomóc, to z pewnością będzie to łaska okazana Ruth. I nie byłoby przesady, gdyby Bóg się zlitował, po­myślała Mali. Ta nieszczęsna dziewczyna zasługuje w końcu na trochę szczęścia. Matka miała nadzieję, że wszystko pójdzie do­brze. Że Ruth urodzi zdrowe, dobrze zbudowane i zdolne do ży­cia dziecko. Ale wyroki boskie są niezbadane, tego Mali musiała się nauczyć już dawno i z tym musiała żyć. Była przygotowana na wszystko.

Godziny mijały. Skurcze pojawiały się często, jeden po drugim, ale ani w nich, ani w samej Ruth nie było siły. Zatroskana Mali stwierdziła, że córka jest coraz bardziej wyczerpana, chociaż po­ród nie posuwa się do przodu.

- Bardzo proszę, wypij to - zachęcała przyjaźnie, unosząc głowę Ruth po kolejnym długim i bardzo bolesnym skurczu. - To trochę wzmocni siłę twoich skurczów.

- Ale ja już dłużej nie mogę, mamo - jęknęła Ruth i wypiła zawartość kubka, który matka przykładała jej do ust. - Ja już dłużej nie mogę.

- Oczywiście, że możesz - zaprotestowała Mali spokojnie i otarła spoconą twarz rodzącej. - Możesz znacznie więcej, bo tutaj chodzi o twoje dziecko.

- Moje dziecko - jęknęła Ruth i położyła sobie ręce na brzu­chu. - Co się dzieje z moim dzieckiem, mamo? Ja nie mogę go utra... - resztę słów zagłuszył głośny szloch. Ruth zasłoniła rę­kami twarz i płakała. - Gdybym straciła dziecko, to nie miała­bym już po co żyć - wykrztusiła między jednym a drugim szlo­chem.

- Nie stracisz dziecka - zapewniła Mali, obejmując cór­kę. - Niech Bóg broni! Damy sobie radę, powinnaś w to wierzyć. A poza tym masz przecież Samuela...

Ruth zdjęła ręce z twarzy i spojrzała matce prosto w oczy. Pełne łez, pociemniałe oczy lśniły blaskiem, w którym Mali do­strzegła nienawiść. Przerażona odskoczyła od łóżka.

- Ja nie mam Samuela - wykrztusiła Ruth ochryple. - On żyje swoim życiem, on...

Przerwała nagle i zagryzła popękane wargi.

- Powinnam była was słuchać - wyznała udręczona. - Nie powinnam była nigdy wychodzić za Samuela. Ale ja zgrzeszy­łam, mamo! I nie mogłam postąpić inaczej. Poza tym byłam w nim taka zakochana...

- Czy to znaczy, że już nie jesteś? - spytała Mali ostrożnie.

Ruth otarła wierzchem dłoni zapłakaną twarz. W jej wzroku był teraz nieskończony smutek. Długo i w milczeniu potrząsała głową.

- Sprawy mogą się odmienić po narodzinach dziecka - próbowała Mali niepewnie.

- Nic się nie odmieni - stwierdziła Ruth cicho. - Ale ja mogę z tym żyć, bylebym tylko mogła zachować dziecko. Będę je kochać. Maleńkiego człowieczka, który mnie też będzie kochał.

- Ale w tym domu jest wielu takich, którzy ciebie kochają Ruth - szepnęła Mali. - Dobrze o tym wiesz.

Ruth skuliła się z bólu, kiedy spadł na nią kolejny skurcz. Całe ciało się naprężyło i dziewczyna zawyła niczym zwierz Mali przyciskała jej ramiona do posłania, przerażona, żeby nie skończyło się znowu tylko na skurczach. Bolały ją ręce, kiedy ból minął i Ruth opadła z powrotem na poduszki. Tym razem, jednak w skurczu była większa siła, Mali wyraźnie to odczuwała. Może nastąpił przełom, pomyślała. Może zaraz coś się zacznie dziać?

- Zdaje się, że ruszamy z miejsca, Ruth - oznajmiła, prze­mywając twarz i szyję córki mokrą szmatką. - Teraz będziesz musiała pomagać, jak tylko możesz.

Ruth nie odpowiadała. Leżała z przymkniętymi oczami. Ona wygląda, jakby już umarła, pomyślała Mali ponuro. Odwróciła się, słysząc hałas przy drzwiach. To Ane weszła z gorącą wodą; i nowym zapasem czystych ręczników.

- Bardzo się to przeciąga - westchnęła, spoglądając z troską na Ruth.

- Tak, ale myślę, że zaraz się zacznie - odparła Mali. - Do tej pory skurcze były bardzo płytkie.

- Dziecko...

Ane i Mali pośpiesznie wymieniły spojrzenia.

- Dziecko żyje - poinformowała Mali. - Ale jeżeli szybko coś nie nastąpi, to...

Poprosiła Ane o pomoc i obie podłożyły pod rodzącą więcej czystych ręczników.

- Może jednak powinnam zadzwonić po doktora? - zastana­wiała się Mali, spoglądając z troską na córkę.

- A co zrobi doktor, czego ty nie potrafisz?

- No właśnie, też o tym myślałam - westchnęła Mali, prze­cierając dłonią zaczerwienione oczy. - A już zwłaszcza ten mło­dy goguś, który ostatnio u nas nastał. Nie wiem, czy w ogóle już widział, jak się rodzi dziecko. Tylko że stać tak samotnie wobec odpowiedzialności...

- Nieraz brałaś na siebie całą odpowiedzialność - wtrąciła Ane spokojnie.

To prawda, pomyślała Mali. Podczas wielu porodów cała odpowiedzialność spoczywała na niej. I najczęściej kończyło się dobrze. Ale nie zawsze. Z drżeniem wspomniała teraz swo­ją młodszą siostrę. Razem z Margrethe przeżywała największe szczęście, a także bezgraniczny żal, kiedy sprawy poszły nie tak, jak trzeba. A teraz chodzi o Ruth, jej rodzoną córkę. Jeśli Ruth miałoby się coś stać...

Ciałem rodzącej szarpnął kolejny skurcz. Ane czuwała tuż przy niej. Teraz bowiem skurcze przychodziły jeden po drugim i spychały dziecko w dół. Mali po prostu widziała za każdym razem, że tak jest. I nagle odeszły wody. Ciepły, zmieszany z krwią strumień cieczy chlusnął na ręczniki i gazety, które ko­biety podłożyły pod prześcieradło. To prawdziwy potop. Mali od dawna podejrzewała, że wód płodowych Ruth nosi w sobie bar­dzo dużo, zwłaszcza w ostatnich tygodniach zrobiła się strasznie gruba. Ale żeby tego było aż tyle...

- To chyba tylko wody? - spytała Ane przestraszona. - Ona nie krwawi?

Mali nie odpowiadała. Wyszarpywała mokre ręczniki spod ciała Ruth i podkładała nowe. Wycierała córkę.

- Nie, nie ma więcej krwi niż normalnie - stwierdziła po chwili. - Ale albo teraz przyjdą bóle parte, albo...

Kiedy gong przy spichlerzu zaczął wzywać ludzi na obiad, Ruth się załamała. Leżała blada i wyczerpana na łóżku. Wargi pozagryzała do krwi, długie włosy, mokre od potu i splątane, leżały na poduszce.

- Ruth!

Mali chwyciła córkę za ramiona i potrząsnęła nią mocno.

- Kiedy teraz przyjdzie kolejny skurcz, będziesz musiała przeć z całej siły. Słyszysz mnie?

- Ja już nie chcę nic więcej - usłyszała Mali. - Ja chcę umrzeć razem z moim dzieckiem. Chcę być jak najdalej stąd!

- Głupstwa! - prychnęła Mali. - Będziesz przeć! Nawet gdy­bym miała ci wskoczyć na brzuch, to będziesz...

Ciało Ruth się naprężyło pod wpływem kolejnej fali bólu.

- Pomóż mi, Ane - prosiła Mali. - Pomóż jej przeć, to być może tym razem je dostaniemy. Ja już widzę główkę.

Ane usiadła okrakiem na łóżku, oparła się o wezgłowie i wzięła Ruth w objęcia. Potrząsała nią z całej siły.

- Do roboty, Ruth! Postaraj się teraz!

I nagle - w kolejnym strumieniu krwistej wody pomiesza­nej ze śluzem - wypłynęło dziecko. Mali przez parę sekund stała bez ruchu i patrzyła na noworodka. Jak to możliwe, że w owym ogromnym brzuchu Ruth nosiła takie żałosne maleń­stwo? Wzięła dziecko, przeniosła na stół i zaczęła je wycierać. To dziewczynka, stwierdziła. Pozbawiona życia, żółta malutka dziewczynka.

Rozchyliła niebieskosine usteczka i próbowała usunąć z nich śluz. Potem chwyciła maleństwo za nóżki i lekko uderzała w pupę. Po trzecim plaśnięciu dziecko chwyciło powietrze. Pisk­liwy krzyk wypełnił pokój.

- Ona żyje - wyszeptała Mali, trzymając wnuczkę tuż przy sobie z oczami pełnymi łez. - Ona żyje, Ruth! Twoja córeczka żyje!

Bardzo powoli Ruth uniosła się na posłaniu. Odgarnęła wło­sy z twarzy i mrużąc oczy, patrzyła na matkę. Twarz miała opu­chniętą, oczy podeszły krwią.

- Żyje? - wyszeptała. - Ona żyje?

Ane zeszła z łóżka, stała teraz sztywno i też patrzyła. Kie­dy Mali podeszła i złożyła maleństwo w ramionach Ruth, Ane zaszlochała. Ocierała ukradkiem oczy. Ruth wzięła córeczkę na ręce. Patrzyła na maleńkie dziecko zawinięte w ręcznik. Powoli jej biała, wykrzywiona twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Nigdy jeszcze Mali nie widziała piękniejszego uśmiechu. Miała wraże­nie, że łaska boska rozświetla i matkę, i dziecko. Ręka Boga usu­nęła wszelki ból i wszelkie cierpienie, On sam pozwolił w swojej niezgłębionej miłości, by ciepły blask spływał na nie obie, na Ruth i tę maleńką.

Przez dłuższą chwilę na strychu panowała kompletna cisza. Potem jednak rozległ się kolejny żałosny krzyk noworodka. Ruth spojrzała na matkę. Łzy ciekły jej z oczu, ale promieniała szczęściem.

- Dzięki ci, Boże - wyszeptała, przytulając dziecko do twa­rzy i dotykając wargami pokrytej ciemnym puszkiem główki. - Dzięki Ci, że mi jej nie zabrałeś.

Ruth wyciągnęła rękę do Mali.

- Dziękuję ci, mamo.

- Ale to ty ją urodziłaś, Ruth - wyszeptała Mali na pół z pła­czem.

- Nie, to dzięki tobie i Bogu - odparła Ruth, ściskając rękę matki. - To wy dwoje byliście ze mną tej nocy, mamo, ty i sam Bóg.

Mali nic na to nie odpowiedziała. Możliwe, że to prawda. Ale w dalszym ciągu Boża pomoc będzie potrzebna, bo boleśnie zda­wała sobie sprawę z tego, że niebezpieczeństwo jeszcze nie mi­nęło. Dziecko jest strasznie malutkie, a poza tym ma żółtaczkę. To będzie długa walka o uratowanie wnuczki, myślała Mali zmę­czona. Głośno jednak tego nie powiedziała. Przynajmniej nie od razu. Stała tuż przy łóżku i czuła, że serce przepełnia jej radość z prawie nieziemskiego szczęścia Ruth. Nareszcie, nareszcie córka promienieje szczęściem. Jest spocona, wyczerpana, włosy ma splątane niczym kołtun. Mimo to Mali nigdy nie widziała jej piękniejszej. Nigdy...

Kiedy Ane myła Ruth i zmieniała pościel, Mali zajmowała się dzieckiem. Zbadała je tak dokładnie, jak tylko umiała. Malut­ka dziewuszka była dobrze zbudowana i bardzo ładna. Żółte zabarwienie skóry sprawiało, że wyglądała na zdrowszą niż w rzeczywistości. Bo Mali zdążyła położyć ją na wadze i stwierdzić, że dziecko waży za mało. Oddech był nieregularny i urywany, kiedy jednak Mali przyłożyła palec do malutkiego serduszka usłyszała, że bije ono mocno.

Nie zabieraj jej z powrotem, Boże, modliła się Mali w duchu. Czyż Ruth nie odpokutowała już za swój grzech?

Zaraz jednak przypomniała sobie, że słyszała kiedyś, iż grzechy ojców będą nawiedzać ród z pokolenia na pokolenie. Oby Bóg wybaczył Ruth, to mnie na pewno nie, pomyślała zgnębiona. Potem zacisnęła zęby, ubrała dziecko i opatuliła je miękkim ciepłym pledem i uniosła w górę.

Taki zły przecież nie jesteś, Panie Boże, modliła się w milczeniu. Nie możesz karać Ruth za moje grzechy.

Złożyła dziecko w ramiona matki.

- Musimy ją nakłonić, żeby zaczęła ssać - szepnęła. - Dziecko potrzebuje pożywienia, bardzo tego potrzebuje.

Sprawa jednak okazała się trudna. Piersi Ruth były napię­te od nadmiaru mleka, lecz dziecko miało wielkie problemy ze ssaniem. Mali wpychała ciemną brodawkę w maleńkie usteczka i wyciskała po parę kropel mleka. Dziecko połykało je, samo poruszało kilkakrotnie wargami, potem jednak nie miało już sił i wypuszczało pierś z buzi.

- Zejdź na dół i przygotuj trochę wody z cukrem, Ane - po­prosiła Mali w końcu. - Zaczniemy od tego, w końcu przecież mała chwyci pierś.

Mówiła jednak z większym przekonaniem, niż czuła. Wielokrotnie widywała już to samo, wiedziała, jakie słabe są nowo­rodki z żółtaczką. Poczuła, że lodowaty strach pełznie jej po ple­cach. Koniecznie muszą zmusić dziecko do ssania. Bez tego nie ma żadnej nadziei.

- Dlaczego ona nie ssie? - spytała Ruth zmartwiona.

- Och, z pewnością potrzebuje trochę więcej czasu - odparła Mali z udaną swobodą. - Ona jest bardzo maleńka, przecież wi­dzisz. Poza tym ma żółtaczkę...

- A skąd jej się to wzięło?

- To się zdarza często - odparła Mali. - Po paru dniach mi­nie. Ale biedactwa z żółtaczką bywają maleńkie, tak to już jest.

- A to nie jest niebezpieczne, że ona...

Mali unikała spojrzenia Ruth. Znowu próbowała skłonić dziecko, by zaczęło ssać.

- Widzisz, Ruth, człowiek nigdy tego nie wie - odparła w końcu. - Ale wierzę, że ją uchronimy. Mimo to uważam, że trzeba posłać po syna Nikolaia, żeby ochrzcił dziecko z wody.

Ruth wpiła w matkę dwoje wielkich, przestraszonych oczu.

- Aż tak z nią źle?

- Ja tylko mówię, że trzeba to zrobić - odparła Mali. - Za­wsze tak robiliśmy. Dawniej posyłało się po starego Nikolaia, ale teraz on nie żyje. Wiesz jednak, że jego syn, młody Nikolai, prze­jął obowiązki ojca. To tylko... to tylko tak na wszelki wypadek - dodała. - Poza tym Samuel też tego chciał, sama słyszałam, jak mówił.

Ruth skuliła się, kiedy Mali wymówiła imię jej męża. Mali zresztą już wcześniej się dziwiła, że Ruth nie kazała natychmiast dzwonić do Samuela w Berkak, żeby mu opowiedzieć o narodzi­nach córki, ale ona nie wspomniała o tym ani słowem. Więc po prostu w ogóle o nim nie myśli. To jest jej dziecko. Jej szczęście. Jej uroczysta chwila.

- Tak, Samuel chciał...

Ruth zaczęła nerwowo szarpać frędzle przy kołderce małej.

- No właśnie, i ktoś musi do niego zadzwonić - wyszeptała cicho. - On też powinien wybrać imię - dodała. - Mówił, że chce sam o tym zadecydować.

- No to idę telefonować do Samuela i do młodego Nikolaia - oznajmiła Mali. - Ale naturalnie urządzimy wielkie chrzciny w kościele, Ruth. Myślę, że to będzie pod koniec sierpnia, kiedy dziewczynka podrośnie i zrobi się silna. Ty zresztą też musisz dojść do siebie.

Ruth w milczeniu skinęła głową. Wielkie łzy spływały na ciemny puch na główce dziecka, spoczywającego w jej objęciach. Mali pogłaskała delikatnie córkę po policzku i uśmiechnęła się. Chociaż sama czuła się i wyczerpana, i przerażona tym, co się stanie w najbliższej przyszłości.

- Odpocznij sobie teraz trocheja zaraz wrócę - obiecała ci­cho. - Wszystko będzie dobrze, Ruth. Wiem, że tak będzie.

Ruth znowu bez słowa skinęła głową. Nagle odwróciła się matki i powiedziała ochrypłym głosem: - Ja chciałabym ją nazwać po tobie, mamo. Mówiłam o tym Samuelowi, że jeśli urodzi się dziewczynka...

- Ale on nie chciał - dokończyła za nią Mali.

- Nie, nie chciał - przytaknęła Ruth cicho.

- To naprawdę nic nie szkodzi, Ruth - uśmiechnęła się Mali. - Ale bardzo się cieszę, słysząc, że ty tak chciałaś.

Przy drzwiach odwróciła się jeszcze i popatrzyła na dwie istoty na łóżku.

- Ale chociaż wiesz, jak ona ma mieć na imię? - spytała wol­no.

- Maria Magdalena - dotarło do niej niemal niedosłyszal­nie.

Rany boskie, pomyślała Mali. Mniej wymyślnie już nie moż­na. Ale przecież chodzi o córkę misjonarza Samuela, tak. Maria Magdalena...

ROZDZIAŁ 9

Bóg patrzył łaskawie na Ruth i na jej małą córeczkę. Tylko dzięki temu wszystko idzie tak szczęśliwie, myślała Mali. Bo zarówno matka, jak i dziecko dochodziły do zdrowia szybciej, niż można było mieć nadzieję.

Mali obawiała się poważnie, czy maleństwo sobie poradzi, ale już po tygodniu żółtaczka prawie całkiem znikła. Dziecko leżało przy pełnych mleka piersiach Ruth i ssało łapczywie, wy­machując przy tym maleńkimi rączkami i pochrząkując z zado­wolenia.

I Ruth też była jak nowo narodzona. Leżała niczym królo­wa w łóżku, jeszcze blada, ale rozpromieniona, i przyjmowała sąsiadki, które przyszły z podarunkami odwiedzić położnicę. Ich nieustanne pochwały i zachwyty nad tym, jaką to śliczną, maleńką dziewczynkę urodziła, sprawiały, że policzki Ruth ru­mieniły się z radości.

- Tak jakbym patrzyła na ciebie, kiedy ty się urodziłaś, Ruth - szczebiotała Marit Granvold, która też pokazała się pewne­go dnia. - Jaka ona podobna do swojej mamy - dodała, spoglądając na Mali. - Ja to się już doczekać nie mogę, kiedy i u nas w Granvold pojawią się małe dzieci. Już od jakiegoś czasu mam wnuki, i nie myślcie, że ich nie kocham, ale to zupełnie co innego, kiedy urodzi się nowy dziedzic. Wtedy przyszłość dworu jest zapewniona.

- Bardzo dobrze cię rozumiem - uśmiechnęła się w odpo­wiedzi Mali. - Musisz się jednak uzbroić w cierpliwość i pocze­kać jakiś czas, Marit. Bo przecież Ola i Dorbet najpierw muszą wziąć ślub, przed tym mowy nie ma o kolejnym kandydacie na dziedzica Granvold.

- No pewnie, mowy nie ma o dziedzicu, zanim się nie po biorą...

- Dorbet najpierw musi skończyć siedemnaście lat - prze­rwała Mali. - To i tak najwcześniejsza pora na wyjście za mąż, moim zdaniem.

Marit nieustannie przy różnych okazjach zaczynała rozma­wiać o małżeństwie Oli i Dorbet, Mali nie była już w stanie tego słuchać. Kiedy nareszcie tamta zrozumie, że nie ma mowy o ślu­bie wcześniej niż na przyszłą wiosnę?

Marit jednak nic nie psuło humoru. Nałożyła sobie sporo bi­tej śmietany na wafle i zajadała ze smakiem. Nawet Ruth trochę jadła. Mali z wielką przyjemnością stwierdziła, że jej policzki zaczynają się zaokrąglać. Może to zresztą sobie tylko wyobra­żam, ale już samo patrzenie na to, że Ruth je, sprawia mi przy­jemność, myślała Mali. Zaglądała do sypialni córki wiele razy w ciągu dnia, siadywała przy łóżku i rozkoszowała się widokiem szczęścia Ruth i jej małej córeczki.

- Czy ty też uważasz, że ona jest do mnie podobna? - spytała Ruth pewnego popołudnia, unosząc w górę dziecko tak, żeby obie mogły je dokładnie widzieć.

- Tak, mała ma niewiele z ojca - potwierdziła Mali.

Po twarzy Ruth przemknął cień, gdy Mali wspomniała o Sa­muelu. Mali dziwiła się już od jakiegoś czasu, że Ruth w ogóle o nim nie mówi. Nawet nie poprosiła, żeby go pozdrowić, kie­dy Mali miała zatelefonować i powiedzieć mu, że został ojcem zdrowej, dobrze zbudowanej córeczki.

- Aha, więc to dziewczynka - powiedział i nie było w jego głosie wielkiej radości. - Dziecko powinno zostać ochrzczone z wody.

- Tak, Ruth o tym wspomniała - odparła Mali. - Zresztą my zawsze tak robimy. Tym bardziej, że dziecko ma żółtaczkę i jest słabe.

Na chwilę zaległa cisza.

- Czy istnieje niebezpieczeństwo, że ona...

- Tego jeszcze na pewno powiedzieć nie można - odparła Mali krótko. - Poród był długi i skomplikowany, trudny zarów­no dla matki, jak i dla dziecka. Ale ty się chyba specjalnie nie przejmujesz tym, jak się czuje twoja żona? - dodała cierpko.

- A czy z Ruth coś nie w porządku?

- Biorąc pod uwagę okoliczności, to nie jest najgorzej - rzek­ła Mali, - Ma jednak za sobą ciężkie przejścia.

- W takim razie dobrze wiedzieć, że znajduje się w najlep­szych rękach - usłyszała charakterystyczny, uroczysty głos mi­sjonarza, który znosiła z trudem. - Skoro sam nie mogę tam być, żeby zająć się nią i maleństwem.

Dzięki Bogu za to, pomyślała Mali. Dzięki Bogu, że jego tu nie ma. Wtedy Ruth nie leżałaby taka rozpromieniona jak teraz. Mali miała nadzieję, że Samuel jeszcze długo pozostanie poza domem. Tak długo, że Ruth zdąży dojść do siebie, będzie znowu zdrowa i odporna, i może nareszcie zdecyduje się powiedzieć, co się dzieje między nią i Samuelem. Już o mało nie wyznała wszystkiego podczas porodu, niestety szybko umilkła. Ale to, co zdążyła wyznać, pogłębiło przekonanie Mali, że stosunki mię­dzy małżonkami układają się bardzo źle. Jeśli przedtem miała jeszcze odrobinę nadziei, że te stosunki się poprawią po urodze­niu dziecka, to w czasie rozmowy telefonicznej z Samuelem owa nadzieja zgasła. Wszystko jest, jak było, słyszała to w jego głosie wyraźnie.

- A kiedy znowu zamierzasz przyjechać do Stornes? - spy­tała, gdy wydał instrukcję, jak dziecko ma mieć na imię, a ona przyjęła to bez komentarza.

- Nie wiem, nie potrafię powiedzieć - mówił z lekkim wa­haniem. - Cała odpowiedzialność tutaj spoczywa przecież na mojej głowie, jestem po prostu niezastąpiony. Ale kiedy mała będzie chrzczona w domu Pana...

- Wyznaczyliśmy chrzest na ostatnią niedzielę sierpnia.

- Tak długo nie można czekać! Myślałem...

- Ale tak postanowiliśmy - odparła Mali stanowczo. - Dzi­siaj zostanie ochrzczona z wody, więc nie trzeba się śpieszyć z wyjazdem do kościoła. I tak będzie chrześcijanką. A one obie potrzebują czasu, żeby dojść do siebie, zarówno Ruth, jak i ma­leństwo. Poza tym spodziewamy się, że Sivert z rodziną przyje­dzie na chrzciny, a oni wcześniej nie będą mieć czasu.

- W porządku, w takim razie ja też przyjadę na tę niedzie­lę - odparł Samuel, zirytowany, że Mali nie uszanowała jego woli. - Będę jednak musiał wracać natychmiast po chrzcinach.

- Więc nie zostaniesz do następnego tygodnia, do wesela Oi?

- Ach tak, Ruth wspominała, że dokonały się poważne zmiany, jeśli chodzi o ślub Oi - wtrącił Samuel chłodno. - Zro­zumiałem z tego, że mimo wszystko on nie ożeni się z panną z Gjelstad.

- Nie, z nią się nie ożeni. Zresztą zerwali ze sobą już wcześ­niej. Teraz Oja żeni się z Herborg, ślub będzie w pierwszą sobotę września.

- Mówiło się jednak, że panna z Gjelstad oczekuje dziecka...

- Nie, to było tylko nieporozumienie - wyjaśniła Mali krótko.

- Nieporozumienie? Ale to znaczy, że były powody sądzić, że ona... że oni byli ze sobą w ten sposób... człowiek nie może w życiu ulegać tylko swoim chęciom i unikać odpowiedzialno­ści - wypalił misjonarz.

- Ale to już nie twoja sprawa, Samuelu - rzekła Mali cierp­ko. - Każdy powinien pilnować swojego nosa, czy ty tak nie uważasz?

Misjonarz nie odpowiedział na to pytanie. Chrząknął nato­miast głośno i Mali wiedziała, że jest bardzo zirytowany.

- Zapłatą za grzech jest śmierć - syknął.

- W takim razie wielu musiałoby natychmiast umrzeć - od­parła Mali stanowczo. - Znam bardzo wielu, którzy znaleźli się w niebezpiecznej strefie - dodała ze złością.

Zaległa cisza. Misjonarz znowu chrząknął, Mali zdawała so­bie sprawę z tego, że jest zdenerwowany.

- Cóż, w najlepszym razie będę mógł zostać w domu nie dłu­żej niż tydzień - poinformował misjonarz i znowu chrząknął. - Jeszcze zobaczę. Ale w październiku przyjadę i wtedy zostanę aż do Bożego Narodzenia.

- Rób, co musisz - bąknęła Mali.

- Pozdrów Ruth i powiedz, że się cieszę na spotkanie z nią i z maleństwem - poprosił jeszcze Samuel. - Powiedz jej, że się za nią modlę. Modlę się za nie obie - dodał pośpiesznie. - Co wieczór.

- Powiem - obiecała Mali bez entuzjazmu.

Od dawna wiedziała, co ma myśleć o Samuelu Langmo i jego modlitwach. W każdym razie nie one sprawiły, że Ruth i mała dziewczynka zostały uratowane, myślała Mali. Jeśli Bóg ma oczy i patrzy nimi na ludzi, to nie zrobił tego dla Samue­la. Tylko że Bóg często odwraca wzrok od Stornes, pomyślała z goryczą. Z pewnością ona jest temu winna, ale niechęć Boga rozciąga się na wszystkich. Tym razem jednak Ruth została oszczędzona.

Mali przez dłuższą chwilę stała ze słuchawką telefonu w dło­ni. Na moment przymknęła oczy i podziękowała Bogu za to, że pozwolił w końcu Ruth przeżyć trochę szczęścia. Że sprawił, iż jej mała córeczka przeżyła. Tyle czasu minęło, pomyślała, w koń­cu otwierając oczy i odwieszając słuchawkę, tyle czasu minęło, odkąd Ruth promieniała radością i odkąd ja sama dziękowałam za coś Panu na wysokościach. Może powinna częściej się modlić i częściej dziękować, być może wówczas Bóg byłby wobec niej bardziej miłosierny. A jeśli już nie wobec niej, to przynajmniej wobec pozostałych członków rodziny.

Otarła twarz i westchnęła. Nie, to nie tak funkcjonuje. Bóg szybko by ją przejrzał, gdyby zaczęła co wieczór odmawiać Ojcze nasz. Bo przecież nie nosiła już w sercu wielkiej wiary w Niego, On dobrze o tym wie. To, co między mną a Panem Bogiem, jest wciąż nierozstrzygnięte, będzie musiało chyba poczekać do sąd­nego dnia, pomyślała i wróciła do izby.

Po czternastu dniach Ruth wstała z łóżka. Wciąż była słaba i bla­da, ale przepełniała ją jakaś nowa życiowa siła. Mali zdołała ją przekonać, by możliwie jak najwięcej czasu spędzała w domu rodziców.

- Nie musisz przecież gotować jedzenia tylko dla siebie w domu dziadków, Ruth. Przychodź do nas, będziesz miała z kim porozmawiać, bo wciąż przychodzi mnóstwo ludzi oglądać dziecko. My zresztą też chętnie maleńką oglądamy.

I Ruth się na to zgodziła. Postawili więc starą kołyskę obok tapczanu, tak by Ruth mogła mieć córeczkę przy sobie, kiedy sama odpoczywa. Wyglądało na to, że Ruth cieszy się, kiedy wciąż ktoś przychodzi podziwiać jej dziecko. Promieniała macierzyńską miłością i radością, zrobiła się też bardzo rozmowna, Mali nie pamiętała już, kiedy ostatnio córka zachowywała się w ten sposób. A kiedy usłyszała, że Ruth się śmieje, to dosłownie podskoczyła na miejscu. Była przekonana, że śmiech zagości w Ruth już na zawsze. Teraz jednak dziewczyna znowu się śmiała. Niezbyt często, ale jednak. Mali musiała się odwrócić, by nikt nie zauważył łez, które napłynęły jej do oczu. To przecież cud, myślała. Nie można tego nazwać inaczej.

W słoneczne letnie dni Dorbet często wyciągała siostrę na dwór. Nie na długo, ale dobre i to... Mali stała przy oknie i pa­trzyła, jak obie jej córki ramię w ramię wędrują drogą, pogrążone w rozmowie, roześmiane. Te spacery sprawiły, że twarz Rut nabrała pięknej, złocistej barwy, włosy ponownie ożyły i młoda matka miała coraz lepszy apetyt, co zwiększało produkcję mle­ka, więc Maria Magdalena też rosła z dnia na dzień.

To po jednej z takich wypraw Dorbet pochyliła się nad kołys­ką i wzięła siostrzenicę na ręce.

- Właśnie mówiłam Ruth, że nie można zwracać się do dziec­ka per Maria Magdalena. My przecież mamy skrócone imiona, Oja i ja, więc z imieniem małej też coś powinniśmy zrobić. My­ślę, że będziemy do ciebie mówić Marilena - uśmiechnęła się i ucałowała dziecko. - Nie sądzisz, że to brzmi ślicznie?

Odwróciła się i popatrzyła na pozostałych domowników.

- Samuelowi się to nie spodoba - wtrąciła Ruth pośpiesz­nie. - Dla niego było ważne, żeby córka nazywała się właśnie Maria Magdalena. To przecież imię biblijne - dodała, biorąc córeczkę z rąk Dorbet.

- Na tyle to ja też znam biblijną historię - rzekła Dorbet. - Wiem, że imię pochodzi z Biblii. Ale, na Boga, kto się dzisiaj tak nazywa? A zresztą twój misjonarz wcale nie musi o tym wie­dzieć - dodała. - Tyle czasu spędza poza domem, że...

- Powinno być tak, jak Ruth sobie życzy - rzekła Mali.

Ale z upływem czasu powoli wszyscy zaczęli dziecko nazy­wać Marilena. Nawet Ruth czasami tak robiła, kiedy się zapo­mniała.

Ostatnia część lipca przyniosła kilka gorących, pięknych i sło­necznych dni, dni szczęśliwych, myślała Mali. Żeby tylko mogło to przez jakiś czas trwać, wzdychała. W głębi duszy jednak wiedzia­łam, że ten wspaniały czas został nam tylko pożyczony, przemknę­ło jej przez głowę tego popołudnia, kiedy zatelefonował Samuel.

- To misjonarz - powiedziała Dorbet, spoglądając na Ruth, kiedy wróciła z przedpokoju, gdzie odebrała telefon. - Chce roz­mawiać z tobą.

Było tak, jakby Ruth otrzymała znienacka siarczysty poli­czek. Zesztywniała, wzrok stał się nagle rozbiegany. Pośpiesznie przygładziła włosy, jakby chciała sprawdzić, czy warkocz jest po­rządnie upięty, skoro ma rozmawiać z własnym mężem. Potem wyszła do przedpokoju.

- Słucham, tu Ruth - zaczęła cicho.

- Oczekiwałem, że do mnie zadzwonisz - zaczął Samuel.

- No właśnie, myślałam, żeby któregoś dnia zadzwonić - bą­kała Ruth, obgryzając paznokieć. - Ale dni mijają tak szybko, a ja jestem taka zmęczona...

- Zmęczona? Przecież kręcisz się tylko po domu? Jestem przekonany, że matka dba o ciebie na wszystkie sposoby. I nie jesteś pierwszą kobietą, która urodziła dziecko, Ruth. Większość z nich ma troje lub czworo, a na dodatek całą domową pracę. Urodzić dziecko to nie żadna choroba.

Ruth milczała.

- Mam nadzieję, że codziennie czytasz Biblię?

- Tak, ja...

Ruth nie odważyła się poinformować go, że często zasypia z Biblią w rękach.

- I nie życzę sobie, żebyś rozpieszczała dziecko - ciągnął da­lej Samuel. - Dziecko powinno się prowadzić stanowczą ręką.

- Ale ona ma zaledwie parę tygodni, Samuelu.

- Trzeba zaczynać od samego początku - burknął krótko. - Ja nie cierpię krzyków dziecka. Dzieci trzeba widzieć, a nie słyszeć.

- Ale wszystkie niemowlęta muszą krzyczeć...

- Więc postaraj się ją od tego odzwyczaić. Ruth nic na to nie powiedziała. Miała wrażenie, że jakiś ciężar spadł na jej barki. Zrozumiała, że kiedy on teraz wróci do domu, żadna zmiana na lepsze nie nastąpi. Kiedy leżała po nocach z dzieckiem przy piersi, snuła różne piękne marzenia o tym, jak będzie wyglądało ich życie, kiedy Samuel wróci do domu. Będzie zupełnie odmieniony, dumny i szczęśliwy. Rozpo­czniemy wszystko od nowa, myślała Ruth, cała trójka. Teraz do­tarło do niej, że nic takiego nie nastąpi, a lęk przed przyszłością powodował ból w piersiach, kiedy wciągała powietrze.

- Miałem nadzieję, że urodzisz syna - oznajmił Samuel krótko.

Ruth nie znajdowała na to żadnej odpowiedzi. Płacz dławił ją w gardle. Nawet nie spytał, jak się czuje córeczka. Nie spytał też, jak ona sama się ma, na to jednak Ruth nie liczyła.

- Twoja matka powiedziała mi, że chrzciny odbędą się w sierpniu - mówił. - Dobrze wiesz, że chciałem, żeby mała zo­stała ochrzczona wcześniej.

- Ale rodzice przygotowują również wesele, przyjedzie Sivert z rodziną...

- To nie przeszkadza w niczym, by ochrzcić dziecko - prze­rwał jej Samuel. - Poza tym z przerażeniem dowiedziałem się, że Oja ma się żenić z jakąś inną dziewczyną, a nie z panną z Gjel­stad. A mówiło się przecież, że ona jest w ciąży.

- No ale okazało się, że nie jest.

- Tylko że to oznacza, iż oni grzeszyli, Ruth! I teraz on sobie po prostu znajduje nową. To straszny wstyd! Domyślam się, że ty w żaden sposób na to nie zareagowałaś. Czy i ty stałaś się cał­kowicie zatwardziałą grzesznicą?

I to mówi on, pomyślała Ruth w nagłym gniewie. On, który ją zdradza z byle kim, kiedy jest poza domem. On, który zmuszają do rzeczy, do jakich mąż żadnej kobiety zmuszać nie powinien.

- Ja się bardzo cieszę, widząc, że Oja i Herborg są szczęśli­wi - odparła z nutą uporu w głosie. - Bo są.

- Ty mnie przerażasz - wychrypiał Samuel. - Powinienem być w domu, teraz to rozumiem. Mam jednak swoją ważną pracę tutaj, dobrze o tym wiesz. I po Bożym Narodzeniu otrzymam jeszcze ważniejszą pozycję. To już postanowione. I wtedy będę przebywał poza domem jeszcze częściej, muszę więc wiedzieć, czy mogę na tobie polegać.

- Polegać na mnie?

- Tak, pod każdym względem.

- Ale ja przecież po prostu mieszkam w domu i...

- I właśnie to chyba nie jest dla ciebie dobre, ani dla cie­bie, ani dla dziecka. Stornes to siedlisko grzechu, czułem to od pierwszej chwili. No cóż, będę się musiał zastanowić, czy...

Ruth poczuła, że ze strachu ma gęsią skórkę. Za żadne skarby nie chciałaby opuścić dworu i rodziny po to, by przeprowadzić się do Berkak z Samuelem. Wiedziała jednak, że gdyby on tak posta­nowił, to będzie musiała z nim wyjechać. Oparła się ciężko o ścianę, czuła, że kręci jej się w głowie, a do gardła podchodzą mdłości.

- Będziemy tutaj mieć własny dom, Samuelu - rzekła ci­cho. - Budowa bardzo szybko posuwa się naprzód.

- Wiem, ale, jak powiedziałem, będę się musiał zastanowić - powtórzył Samuel. - A teraz muszę kończyć. Pamiętaj tylko, co powiedziałem, Ruth. Ja modlę się każdego wieczoru za ciebie i za maleństwo - dodał.

Ruth nie odpowiedziała na to ani słowem. Szepnęła tylko „do widzenia” i drżącymi rękami odwiesiła słuchawkę. Pośpiesznie pobiegła do domu dziadków, cicho zamknęła za sobą drzwi. Do­piero wtedy wybuchnęła szlochem.

Jak ten czas ucieka, dziwiła się Mali, wyglądając przez okno w pogodny sierpniowy dzień. Może to ona chciałaby go zatrzy­mać, pragnęła, by dobre dni trwały jak najdłużej.

Po rozmowie z Samuelem Ruth była przygnębiona przez kil­ka dni, nie wspomniała nawet o tym, co jej powiedział. Powo­li jednak znowu się uspokajała. Mali miała wrażenie, że córka również rozumie, jakie ważne jest dla nich to lato, z gaworze­niem dziecka, troskliwością, ciepłem i bliskością rodziny. Ruth i Dorbet bardzo się do siebie zbliżyły, stwierdziła matka z radoś­cią. Dorbet okazywała szczere zainteresowanie swojej maleńkiej siostrzenicy, była taka dumna, że aż dostawała rumieńców, kiedy mogła przewijać maleństwo. Bardzo zresztą była przy tym zręcz­na, ku wielkiemu zdumieniu Mali. Obie siostry wciąż chodzi na spacery, Mali słyszała też ich glosy, kiedy obie znajdowały sit w sypialni i kładły małą dziewczynkę spać.

Herborg również co chwila przybiegała zajrzeć do kołyski Przemawiała do dziecka delikatnym głosem i z czułością we wzroku. Mali spostrzegła, że Oja bardzo się jej w takich mo­mentach przyglądał. Zdarzało się nawet, że twarz rozjaśniał mu uśmiech, kiedy patrzył na pochyloną nad kołyską Herborg. Mój syn czuje się nareszcie bezpieczny, dorosły i szczęśliwy. Mój Oja, myślała Mali i ciepłe uczucia dla syna przepełniały jej du­szę. Życzyła mu tego szczęścia z całego serca. Zresztą i ona nie mogła sobie wymarzyć lepszej synowej niż Herborg. Im lepiej ją poznawała, tym bardziej była pewna, że Oja wybrał znakomicie, zarówno jeśli chodzi o własne szczęście, jak i o przyszłość dwo­ru. Herborg zapanuje zarówno nad Oją, jak i nad własną rolą go­spodyni, co do tego Mali nie miała najmniejszych wątpliwości.

W ten sposób dni niemal niezauważalnie zlewały się ze sobą. Sianokosy dobiegły końca, zbiory były tak dobre, jak Havard się spodziewał. Stodoła została napełniona po sam dach pach­nącym, świetnie wysuszonym sianem, również silos był prawie pełen. Napełni się go ostatecznie pod koniec miesiąca, zapew­niał Havard, a wtedy będziemy mieć pod dostatkiem paszy na najdłuższą i najmroźniejszą zimę.

Mali zadrżała. Właśnie się myła i stała naga nad umywalką w sypialni. Następnego dnia miał przyjechać Sivert z rodziną.

Radość przenikała duszę Mali. Drgnęła, kiedy ktoś ujął klam­kę. Pośpiesznie owinęła się ręcznikiem i trzymała go mocno na piersi.

- O mój Boże, co ja widzę - uśmiechnął się Havard, wcho­dząc do środka. - Ale miałem szczęście, że akurat teraz tu przy­szedłem.

- Głuptas - syknęła Mali i poszła boso w stronę łóżka, na którym położyła czystą bieliznę. - Ty też się powinieneś wymyć do czysta.

- Ja to się dopiero co kąpałem w fiordzie - odparł Havard tuż za nią. - Chyba czujesz, że mam jeszcze mokre włosy?

Objął ją i odwrócił ku sobie. Mali położyła rękę na jego karku i poczuła, że naprawdę włosy ma mokre. Czuła świeży zapach słonej morskiej wody i wodorostów. Wypuściła z rąk ręcznik, który spadł na podłogę. Nieco skrępowana stała całkiem naga tuż przy mężu. W jego oczach pojawiły się ciepłe błyski, kiedy przesuwał dłonie po jej plecach.

- Dlaczego ty wciąż nie chodzisz naga? - wymamrotał i po­całował ją mocno.

- Ładnie bym wyglądała - mruknęła Mali z ustami przy jego wargach. - My jesteśmy już starzy, Havardzie.

- Człowiek nigdy nie jest na to za stary - odparł Havard i położył ją na łóżku. - A poza tym nie uważam, że jesteśmy starzy.

Zrzucił z siebie ubranie i położył się obok. Nagle Mali po­myślała, że drzwi nie są zamknięte, zaraz jednak wyleciało jej to z głowy. Brodawki jej piersi naprężyły się pod dłonią Havarda. Szumiało jej w głowie. Czuła się lekka i radosna. Wzrokiem śledziła promień słońca, który wpadał przez okno i tańczył po ścianie. Havard ujął w dłonie jej twarz.

- Czy ty wiesz, że ja cię bardzo kocham?

Mali uśmiechnęła się i przyciągnęła go do siebie.

- Wiem przynajmniej, że ja kocham ciebie - odparła.

Jest dużo starszy, niż był, kiedy kochaliśmy się po raz pierw­szy, pomyślała Mali, wolno przesuwając palcami po jego brzu­chu. Ale nie jest gorszym kochankiem niż w tamtych czasach.

Może nawet znacznie lepszym, jęknęła, kiedy dotknął w niej miejsca, z którego ogień promieniował w górę aż po kark. Po­czuła teraz, że stanowią jedno ciało. I że on wie, co Mali lubi najbardziej. Poza tym teraz poświęca jej więcej czasu. Dłużej ją pieści, żeby lepiej przygotować na to, co ma nastąpić. W młodo­ści tego nie potrafił, przypomniała sobie.

Havard wszedł w nią z jękiem. Wciąż nie przestawał jej całować.

- Havard...

Uniósł się lekko, podpierając rękami, i popatrzył na nią. W niebieskich oczach mieniło się światło.

- Tak...

- Ja... teraz już wiesz - jęknęła i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Co wiem?

- Że cię pragnę - wymamrotała Mali niewyraźnie i napręży­ła ciało. - Teraz!

Do promienia słońca, który pełgał po ścianie, dołączyły teraz inne. Mali przymknęła oczy, ale te słoneczne promienie nadał widziała. Białe, oślepiające. I nagle wszystko w niej eksplodowa­ło w rozkosznym, czerwonym blasku.

ROZDZIAŁ 10

Mniej więcej tydzień przed chrzcinami dziecka do Stornes przy­jechał Sivert ze swoją rodziną.

Mali prawie nie spała poprzedniej nocy. Różne obrazy tań­czyły jej pod powiekami, obrazy z czasów, kiedy Sivert był mały. Pojęcia nie miała, dlaczego akurat takie dawne wspomnienia teraz ją nawiedzają, ale tak było. Leżała w jakimś dziwnym sta­nie, zawieszona między snem a jawą. Czasami uśmiechała się do swoich przepływających wspomnień, innym razem znowu z oczu spływały jej gorące łzy, a ona nawet nie próbowała ich ocierać. I chociaż czuła, że teraz ma bardzo dobre stosunki ze wszystkimi swoimi dziećmi, również z Oją, musiała przyznać, że z Sivertem łączy ją coś szczególnego.

Zawsze tak było.

Tego przedpołudnia Mali nawet nie próbowała posiedzieć w tkalni. Zamiast tego zajmowała się przygotowaniami do chrzcin i wesela. Ingeborg i Ane myły dom i sprzątały, Dorbet i Herborg polerowały srebra. Ona sama przeglądała piękne ada­maszkowe obrusy i mniejsze, haftowane, którymi zwykle nakry­wała stoły do kawy. Nieustannie miała jakieś sprawy przy oknie, podbiegała tam i w napięciu wyglądała na drogę. Mimo to Dor­bet pierwsza zobaczyła bryczkę.

- No to jadą! - zawołała, rzuciła ścierkę, którą trzymała w ręce, na stół.

- Widzę obłok kurzu!

Przyjechali wcześniej, niż Mali się spodziewała. Zawołała więc do Ingeborg i Ane, żeby jak najszybciej ogarnęły trochę izbę, tak żeby tu było ładnie, kiedy wejdą goście.

- A czy sypialnia na górze jest gotowa? - spytała Mali.

- Wszystkie pokoje są gotowe - odparła Ane. - Wszędzie pachnie zielonym mydłem i salmiakiem. Ale czy ty myślisz, że on będzie chciał sam spać na strychu, to znaczy Johannes?

- Chłopiec skończył w marcu sześć lat i w przyszłym roku idzie do szkoły - przypomniała Mali. - Oczywiście, że powinien dostać własną sypialnię. W każdym razie, jeśli zechce - doda­ła. - Jeśli jednak będzie chciał spać z rodzicami, to proszę bar­dzo, mnie jest wszystko jedno. Sam nam powie - uśmiechnęła się. - Jeśli nie zmienił się za bardzo od ostatniego razu.

Przystanęła naprzeciwko lustra w przedpokoju i przyglądała się sobie. Przygładziła włosy, które nadal były gęste i błyszczą­ce. Schowała długi lok za ucho. Lata wyżłobiły delikatne linie wokół jej oczu, ale i tak trzymała się bardzo dobrze jak na osobę w wieku czterdziestu siedmiu lat. W końcu poprawiła spódnicę i wyszła na dwór.

- Babciu!

To Johannes, który zeskoczył z bryczki. Z rozpostartymi rękami biegł teraz do Mali. Ona była kompletnie oszołomiona widokiem tej powitalnej radości dziecka. Tutaj, w ich okolicy, ludzie rzadko w ten sposób okazują swoje uczucia. Dotyczy to również dzieci. Najwyraźniej jednak Johannes nie odziedziczył zwykłej rezerwy. Zresztą Sivert także nigdy takiej rezerwy nie posiadał, przypomniała sobie Mali. Pod tym względem bardzo się różnił od rodziny Stornesów. No ale przecież ma cygańską krew w żyłach. Może właśnie ta jego cygańska krew budzi się te­raz w osobie Johannesa, pomyślała niepewnie i przytuliła chłop­ca. Ukucnęła przy nim i mocno obejmowała.

- Boże, jak ty wyrosłeś! - zawołała, przyglądając mu się wil­gotnymi oczyma.

Rzeczywiście, wyciągnął się bardzo podczas niecałego roku, odkąd widziała go po raz ostatni w Stornes. Uśmiechał się do niej, pokazując nowe, silne zęby i oczy ze złotymi plamkami. Włosy miał jak dawniej, takie czarne, że niemal niebieskawe, i bardzo kręcone, kiedy odgarniał je dłonią, bo jakiś lok opadał mu na czoło. Skóra była gładka i oliwkowa, trochę ciemniejsza niż zwykle po tym długim lecie. Był taki urodziwy i taki podob­ny do Siverta, że Mali poczuła ból w piersi.

- O, jak ja się cieszę, że mogłeś przyjechać - powtarzała i przytulała go znowu. - Cieszę się, że wszyscy przyjechaliście - dodała, wstała i wyciągnęła rękę do Tordhild.

- Nie mogliśmy się już tego doczekać, my także - uśmiech­nęła się Tordhild. - Teraz cieszymy się, że razem spędzimy wa­kacje, że będziemy uczestniczyć w chrzcinach i w weselu.

Synowa z latami robi się coraz piękniejsza, pomyślała Mali. Była szczupła niczym bardzo młoda dziewczyna, wciąż tak samo serdeczna i ciepła. Tylko fryzura się zmieniła. Obcięła włosy do­syć krótko, okalały teraz jej twarz niczym włosy pazia. Mali wie­działa, że w miastach teraz taka moda, ale Tordhild było w tym wyjątkowo do twarzy.

- Obcięłaś swoje długie włosy - zauważyła, ściskając rękę Tordhild. - Ale bardzo ci ładnie.

- Sivert, niestety, tak nie uważa - roześmiała się Tordhild, wyciągając rękę do męża. - On jest taki jak większość mężczyzn, chciałby, żeby kobiety miały długie włosy. Ale przecież ja nie jestem już młodą dziewczyną, więc nie wypada chyba, żebym nosiła długie, rozpuszczone włosy.

- Ale mogłaś je zaplatać, tak jak robi babcia - przerwał jej Johannes, spoglądając to na jedną, to na drugą. - Babcia też ma długie włosy, a przecież jest od ciebie starsza. Prawda, babciu, że jesteś?

- Oczywiście, to akurat nie ulega wątpliwości - roześmiała się Mali. - Ale nie wszyscy lubią codziennie zaplatać warkocze. My tutaj na wsi tak robimy, chociaż przeważnie nie mamy ta­kich gęstych włosów - dodała i poczochrała czuprynę Johan­nesa. - Ale twoja mama wygląda teraz niezwykle pięknie, tak uważam.

- Dzień dobry, mamo!

Sivert podszedł i objął ją serdecznie. Pachniał bardzo przy­jemnie wodą po goleniu. Mali spojrzała na niego, oto jest ten jej sławny syn. Szczuplejszy niż ostatnio, rysy mu się wyostrzyły. Mali pogłaskała go pośpiesznie po policzku.

- Wyglądasz na zmęczonego - stwierdziła.

- I nic dziwnego - wtrąciła się Tordhild. - Miał taki napięty program tej wiosny, że zaczynałam się o niego bać. No, ale teraz sobie odpocznie, będzie regularnie jadał i dużo sypiał.

- I nic innego nie będę mógł robić? - spytał Sivert i położył rękę na karku Tordhild.

Było tyle czułości w jego spojrzeniu, że Mali się wzruszyła. Nie ulegało wątpliwości, że miłość tych dwojga jest równie silna jak dawniej. Może nawet silniejsza, pomyślała. Mimo tych jego licznych podróży i napiętego programu zdają się być sobie jesz­cze bliżsi.

- A gdzie jest moja kotka, babciu? Johannes ciągnął Mali za spódnicę.

- Myślę, że gdzieś w oborze - odparła Mali. - I wiesz co, Jo­hannesie? Ona będzie miała kocięta!

Przez chwilę chłopiec stał bez ruchu i patrzył na nią wielki­mi oczyma. Potem wrzasnął z radości.

- A to kiedy? Już dzisiaj?

- Nie, ja myślę, że za jakiś tydzień - odparła Mali. - Będziesz mógł jej towarzyszyć, kiedy maleństwa przyjdą na świat. Cie­szysz się?

Chłopiec nie zdążył odpowiedzieć, bo Dorbet i Havard wyszli z domu, Johannes pobiegł im na spotkanie - i po to, żeby się przywitać, i po to, żeby opowiedzieć nowinę o kotce.

- Czy to specjalnie tak? - spytała Tordhild, spoglądając na Mali. - Tak to urządziłaś, żeby kocięta urodziły się akurat wtedy, kiedy on przyjedzie?

- Nie, no skąd, ale też nie mogłam jej upilnować - odparła Mali ze śmiechem. - Kotka chodzi, gdzie chce, więc tak się po prostu przytrafiło. Zobaczymy, co będzie dalej.

- No to teraz przybędzie kotów w Stornes - uśmiechnął się Sivert i podniósł dwie duże walizki. - Bo właściciel kotki nie powinien chyba wiedzieć, że...

- Ciii! - wtrąciła Mali pośpiesznie, spoglądając w stronę Jo­hannesa, żywo rozprawiającego z Havardem i Dorbet. - Oczy­wiście, że zostawimy wszystkie kocięta aż do waszego wyjazdu.

A potem zobaczymy. Mam nadzieję, że urodzi nie więcej niż dwa. Może dla jednego znajdziemy jakieś miejsce.

- No a jak się miewa Ruth?

Sivert zapłacił woźnicy i stał teraz z futerałem na skrzypce przytulonym do piersi.

- Na razie wszystko dobrze - odparła Mali. - Misjonarz wyje­chał jeszcze przed porodem i od tamtej pory nie było go w domu. Samotność zdziałała cuda, jeśli chodzi o Ruth. Niestety, on przy­jedzie do domu na chrzciny, no i jak wtedy się sprawy potoczą, to ja już nie wiem. Ale będziemy się martwić potem - dodała z udaną beztroską. - Ruth tego lata znowu była prawie taka jak poprzednio. I urodziła taką śliczną, malutką córeczkę. Tak więc mamy w domu mnóstwo radości.

Havard i Dorbet podeszli i zaczęli się witać. Znowu było przy tym mnóstwo śmiechu, ale Johannes zniknął w domu.

- A ty, jak widzę, masz pierścionek na palcu? - zauważył Sivert, unosząc dłoń Dorbet. - Gratulujemy.

- Dziękuję bardzo!

Dorbet zaczerwieniła się płomiennie i zrobiła niepewną minę.

- Spotkacie Olę i na chrzcinach, i na weselu - poinformowała.

- Och, spotkają go na pewno wcześniej - roześmiał się Havard. - On tu do nas przychodzi teraz po parę razy na dzień.

- I wcale mu się nie dziwię - roześmiał się Sivert, - Nikt w oko­licy bliższej i dalszej nie ma takiej pięknej narzeczonej jak on.

- No przestań - roześmiała się Dorbet, odrzucając swoje bujne włosy w tył i uśmiechając się promiennie do brata. - Na pewno tak nie myślisz.

- Otóż właśnie myślę - upierał się Sivert i pośpiesznie pogła­skał siostrę po policzku. - I mam nadzieję, że będziecie razem szczęśliwi, ty i Ola Granvold. Nie zawsze łatwo jest żyć komuś, kto jest taki śliczny jak ty, Dorbet. I niełatwo jest temu, kto z kimś takim żyje - dodał jakby w zamyśleniu. - Mam nadzieję, że Ola jest na to wystarczająco dorosły.

- A oto wujek Oja i Herborg! - krzyczał Johannes z ganku. - To oni mają brać ślub. Ona będzie miała długą suknię i welon, czyż to nie wspaniałe?

Mali bardzo się ucieszyła, widząc powitanie obu braci. Tym razem nie było ani śladu wrogości, ani śladu niepewności. Obaj młodzi mężczyźni podali sobie ręce i wymienili mocne, braterskie uściski.

- Nasze gratulacje, Oja! Cieszymy się razem z wami. A to jest nowa młoda gospodyni w Stornes, jak rozumiem?

Sivert wyciągnął rękę do Herborg, która uścisnęła ją zaru­mieniona i onieśmielona.

- Tak, a ja jestem starszym bratem Oi - przedstawił się Sivert. - Mam nadzieję, że będzie ci dobrze i z moim bratem, i tutaj we dworze - dodał.

- Już mi jest bardzo dobrze - odparła Herborg cicho. - Ja... ja otrzymałam od życia wszystko, o czym marzyłam.

- A mnie się coś wydaje, że mój brat też otrzymał wszystko, o czym marzył - roześmiał się Sivert. - Wygląda teraz niczym kot, który dostał pełną miseczkę śmietany. Zresztą nic dziwne­go - powiedział, spoglądając na Herborg. - Mój brat potrafi wypatrzeć ładną dziewczynę.

Oja objął Herborg ramieniem. W jego oczach była miłość i duma.

- Tak, lepszej żony nie mogłem znaleźć - uśmiechnął się. I dwór w przyszłości też będzie dobrze prowadzony, przez nas oboje, Herborg i mnie. Kiedy przyjdzie już ten czas - dodał, spoglądając przelotnie na matkę.

- No dobrze - rzekł Sivert, biorąc walizkę. - W takim razi chodźmy do domu. Bardzo się cieszę na spotkanie z moją maleńką siostrzenicą.

W tej samej chwili Ruth wyszła z domu. Stała przez chwilę na ganku domu dziadków i spoglądała na zgromadzoną rodzinę. Potem wolno ruszyła w ich stronę. Sivert przyglądał jej się uważnie. Dziewczyna była wyprostowana, szczupła i bardzo urodziwa. Widać, że teraz karmi, pomyślał. Miała złocistą cerę i błyszczące oczy. Otworzył ramiona i objął ją serdecznie.

- Gratuluję, mamusiu Ruth! - zawołał ze śmiechem, całują jej włosy. - Świetnie wyglądasz!

- I czuję się też bardzo dobrze - odparła Ruth. - Już nie mog­łam się doczekać, żeby wam pokazać moją córeczkę.

Wyciągnęła rękę do Tordhild.

- Moim zdaniem ona jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie - dodała troszkę skrępowana.

- Tak jest, masz rację - zgodziła się z nią Mali. - Ale wejdź­my już do środka, żeby mogli nareszcie zobaczyć Marilenę.

- Marilenę? - Tordhild spoglądała niepewnie to na jedno, to na drugie.

- Marilena? Wydaje mi się, że nigdy przedtem nie słyszałam takiego imienia.

- Bo ona ma na imię Maria Magdalena - wyjaśniła Ruth po­śpiesznie. - Samuel tak sobie życzył. Ale Dorbet powiedziała, że...

- A my się zgadzamy z Dorbet - wtrącił Sivert sucho. - My też będziemy ją nazywać Marilena.

- No, ale Samuel...

Ruth zesztywniała i rozglądała się niespokojnym wzrokiem.

- Jego tutaj nie ma - rzekł Sivert spokojnie. - Chodź, pokaż nam to swoje cudo, Ruth. Imię nie ma wielkiego znaczenia - do­dał, wymieniając spojrzenia z Mali. - Ale Marilena pasuje pod każdym względem, przynajmniej dopóki misjonarza tu nie ma.

I wszyscy razem poszli do domu.

Do Stornes wkroczyło nowe życie. Aż trudno uwierzyć, że przy­jechały tylko trzy osoby, myślała Mali, kiedy wszyscy usiedli na ławach dookoła długiego stołu i zabrali się do jedzenia. Czło­wiek by pomyślał, że przybyło znacznie więcej. Czego jednak oczekiwać, skoro pojawił się Johannes? Mali z miłością otoczyła go ramieniem, bo siedział na ławie obok niej. Chłopiec był taki sam jak ostatnio - roześmiany, pełen radości życia i ciekawy wszystkiego, co widział. Jak on intensywnie przeżywa świat, dzi­wiła się Mali. Zdążył już dokładnie przetrząsnąć oborę w poszu­kiwaniu swojej żółtobiałej kotki, ale jej nie znalazł, przywitał się ze wszystkimi we dworze, zarówno ze zwierzętami, jak i ludźmi, wrzucił parę kamyków do strumienia za pralnią i o mało nie wpadł do wody, kiedy chciał wyciągnąć „kawałek złota” leżący na dnie, nazbierał naręcze pachnących polnych kwiatów na, nie­stety, krótkich łodyżkach, przyniósł Mali i nalegał, żeby postawi­ła je w swojej sypialni. Ciągle też pytał o Olę Havarda.

- Bardzo bym chciał, żeby on tu przyjechał - powtarzał, spo­glądając na Mali. - Moglibyśmy się razem bawić, on i ja. Bardzo lubię Olę Havarda.

- On też na ciebie czeka - uśmiechnęła się Mali. - Często teraz przyjeżdża do Oppstad, spędza czas u swoich dziadków i oczywiście niedługo do nas przyjdzie. Może nawet zechce tu przenocować.

Wyglądało na to, że ta myśl bardzo się Johannesowi spodo­bała. Z przejęciem kiwał głową.

- Bo ty chyba tym razem będziesz spał w osobnej sypial­ni? - spytał Havard, spoglądając na chłopca. - Odważysz się spać sam?

- Tu się przecież nie ma czego bać, o ile mi wiadomo - ro­ześmiał się Johannes z buzią pełną jedzenia. - Myślę, że nie ma u was żadnych duchów, jeśli to miałeś na myśli - dodał.

- Nie, duchów nie... - uśmiechnął się Havard. - Oczywiście, że w Stomes nie ma żadnych duchów. Ale nie o to chodzi, ty jesteś już teraz taki duży, że możesz spać w oddzielnym pokoju.

- Przyszłej jesieni idę do szkoły, więc nie jestem już dziec­kiem - odparł Johannes, zajadając mięso z ziemniakami. - Poza tym umiem czytać, potrafię napisać swoje nazwisko, a to chyba bardzo dużo jak na kogoś, kto dopiero za rok idzie do pierwszej klasy - dowodził z wielką pewnością siebie.

- No, zawsze byłeś bardzo zdolny - przytaknęła Mali i po­głaskała go po policzku. - Zauważyłam też, że tym razem przy­wiozłeś skrzypce, tak samo jak tata.

- Mhm - skinął Johannes głową, nie przestając jeść. - Czło­wiek nie może przerywać ćwiczeń w czasie wakacji, rozumiesz. Tata też będzie ćwiczył, więc czy ja bym mógł zostawić skrzypce w domu?

- Oczywiście, że nie - pośpieszył z odpowiedzią Sivert.

- Więc w dalszym ciągu lubisz grać? - spytała Mali.

- Oczywiście, że lubię - skinął głową. - Ale nie chciałbym być taki jak tata, który tylko gra. Bo jest wetery... to znaczy ja bym chciał być weterynarzem. Mówiłem ci to, babciu, kiedy by­łem u ciebie ostatni raz, nie pamiętasz? A tata powiedział mi, że niedługo w Oslo zostanie otwarta szkoła weterynaryjna. Tam będę chodził, jak urosnę większy - wyjaśnił.

- Masz rację, czytałem o tym w gazecie parę dni temu - po­twierdził Havard, spoglądając na Siverta. - Rzeczywiście czas najwyższy, żeby nasz kraj dorobił się takiej szkoły. Wszędzie do­okoła słyszę, że przydałby się weterynarz.

- A ja myślałam, że w ostatnich czasach ty czytasz tylko o olimpiadzie - Uśmiechnęła się Mali. - Okropna sprawa z tą letnią olimpiadą, kiedy ludzie we dworze mają tyle innych rze­czy do zrobienia. W Stornes rzadko słuchamy sprawozdań ra­diowych, no ale o tym wszystkim piszą też gazety.

- Nie podoba mi się to, co się dzieje w Niemczech - rzekł Sivert ponuro. - Ten cały Hitler to zły człowiek, wykorzystuje olimpiadę dla propagowania siebie i wszystkiego, co robi. A lu­dzie dają się na to złapać; Delegacje wielu narodowości wycią­gały w górę prawe ręce, żeby go pozdrowić, kiedy odbywała się parada na otwarcie igrzysk. A to przecież prawdziwe nazistow­skie pozdrowienie - dodał ochrypłym głosem.

Wziął półmisek i nakładał sobie jedzenie na talerz.

- Nie, o Hitlerze to my jeszcze usłyszymy, powinniśmy na niego uważać - powtórzył.

- Sądzisz, że on zamierza zdobyć jeszcze większą władzę? - spytał Havard.

- Tak, sądzę, że ten człowiek planuje wyłącznie złe rzeczy - rzekł Sivert. - Jest typem człowieka, za którym inni podążają, a on oszukuje ich, nie przejmując się nimi. Kiedy ludzie przesta­ją sami myśleć, a ślepo idą za kimś takim jak Hitler niczym sta­do baranów, to to jest śmiertelnie niebezpieczne. Obawiam się, że, jak powiedziałem, jeszcze o tym człowieku usłyszymy. Roz­mawiałem w czasie swoich podróży z wieloma ludźmi i wszyscy mówią głównie o nim. Nie dzieje się tak bez przyczyny - dodał.

- Kto to jest Hitler? - spytał Johannes, spoglądając na ojca.

- To taki człowiek w Niemczech - odparła Tordhild, posyła­jąc mężowi spojrzenie z prośbą, by nie roztrząsał dłużej tej spra­wy. - Ale teraz o nim zapomnijmy.

Mali milczała. Siedziała i myślała, że nic nie przestanie ist­nieć tylko dlatego, że się o tym zapomni czy też w to nie wierzy. Ani Hitler, ani duchy w Stornes. Pozostaną i tak, zarówno Hitler, jak i duchy.

Johannes musiał obejrzeć mnóstwo różnych rzeczy i odwie­dzić wiele miejsc, więc zmartwienia związane z kotką szybko po­szły w niepamięć. Mali obiecała, że będzie uważać, czy poród się nie zaczyna, bo parę razy na dzień zachodziła do obory. Miała szczerą nadzieję, że uda jej się zdążyć na czas tak, aby Johannesa nie ominęło to ważne przeżycie.

Nastały bardzo pracowite dni. Chrzciny zbliżały się wielkimi krokami, a zaraz za nimi wesele. Mimo to Mali starała się zawsze mieć czas dla Johannesa. Znaleźli w końcu jego kotkę i chłopiec ściskał ją tak dopóty, dopóki zmęczona nie wbiła mu pazurków w policzek.

- Ona nie przywykła, żeby ją tak ktoś ściskał - tłumaczyła Mali, ocierając fartuchem krew z jego buzi. - Minęło mnóstwo czasu, odkąd widziała cię po raz ostatni. Musi cię znowu poznać.

- To ty mnie nie poznajesz, Elizo? Johannes patrzył na kota z żalem we wzroku.

- Wtedy ona była tylko malutkim kotkiem, Johannes. Jutro na pewno cię rozpozna.

Chłopiec przyjął wyjaśnienia bez protestów. Bardzo się jednak zainteresował, dlaczego kotka ma taki duży, okrągły brzuch.

- A gdzie ona te kocięta urodzi? - spytał, kiedy Mali wyjaś­niła mu, że tam właśnie nosi młode.

- Ona najchętniej zostanie tu w oborze - tłumaczyła Mali. - Bo widzisz, tutaj czuje się najbezpieczniej. Pamiętasz, że prze­cież sama tu właśnie przyszła na świat?

Owszem, chłopiec pamiętał, tym razem jednak chyba by wo­lał, żeby kotka rodziła w izbie. Mali zdołała go jednak przeko­nać, że powinien ustąpić.

- Bo koty robią to, na co mają ochotę - uśmiechnęła się Mali. - Już takie są - dodała. - Robią dokładnie to, co chcą.

Johannes musiał obejrzeć mnóstwo różnych rzeczy i odwiedzić wiele miejsc, więc zmartwienia związane z kotką szybko poszły w niepamięć. Mali obiecała, że będzie uważać, czy poród się nie zaczyna, bo parę razy na dzień zachodziła do obory. Miała szczerą nadzieję, że uda jej się zdążyć na czas tak, aby Johannesa nie ominęło to ważne przeżycie.

Tordhild bardzo pomagała w przygotowaniach. Była to pracowi­ta i bardzo zaradna osoba, nie plątała się nikomu pod nogami, zajęta wciąż jak wszyscy. Poza tym miała świetny gust, znała się na miejskiej modzie. Ona i Herborg spędzały długie godziny na strychu, gdzie Tordhild pomagała przyszłej pannie młodej mie­rzyć suknie i wypróbowywać różne fryzury, które by najlepiej pasowały na ten wielki dzień.

Również Ruth i mała Marilena cieszyły się zainteresowaniem, na jakie zasługiwały przed chrzcinami. Ruth po prostu kwitła.

- Jak dobrze widzieć, że Ruth jest szczęśliwa - westchnął Sivert pewnego popołudnia, kiedy oboje z Mali siedzieli na schodach spichlerza. - W ostatnich miesiącach dużo o niej myślałem.

- Tak, ten czas po porodzie był bardzo dobry - przyznała Mali. - Szczerze mówiąc, nie pamiętam w tym dworze takiego szczęśliwego lata od wielu lat. Ale w piątek, niestety, przyjeżdża misjonarz.

- Mam nadzieję, że długo nie zabawi?

- Wystarczająco długo, by znowu zmienić Ruth w znerwico­wany wrak człowieka - odparła Mali ponuro. - Wciąż nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale Ruth ma się świetnie bez swo­jego męża. Dużo lepiej niż z nim.

- To dlaczego ona z nim nie zerwie?

- Żeby to ktoś wiedział, Sivercie. Sądzę jednak, że to ma coś wspólnego z jej poczuciem winy. Z tym, że zgrzeszyła. A misjonarz ma nad nią jakąś dziwną władzę. Bo kiedy się tutaj pojawia, dziew­czyna jest jak odmieniona. Zresztą sam widziałeś - dodała.

Sivert pokiwał głową. Przygładził dłonią swoje ciemne włosy i westchnął.

- Ja jednak z nim porozmawiam - oświadczył.

- No nie wiem...

- Mimo wszystko porozmawiam - powtórzył Sivert i wstał. - Nie możemy tak po prostu chodzić i przyglądać się, kiedy ktoś cierpi. Człowiek musi wykazać trochę troskliwości. A przecież to sprawa Ruth. Ruth i jej córeczki.

Mali nie odpowiadała. Wiedziała, że protest na nic się nie zda. Jeśli Sivert coś postanowił, to trzeba by wiele, żeby go po­wstrzymać. Zresztą przecież Mali się z nim zgadzała. Tyle tylko, że ona lepiej zna Samuela. Wie, że misjonarz nie znosi krytyki ani sprzeciwu, obawiała się, że jego złość spadnie na Ruth.

- Powinno być więcej ludzi, którzy troszczą się o innych - mówił Sivert, kiedy szli przez dziedziniec. - Widzimy wszyscy, co władze robią Cyganom. To prawdziwy gwałt na całym naro­dzie, ale nikt się tym nie przejmuje.

- A co z siostrą Tordhild? Wspominała mi o niej, kiedy byli­ście u nas ostatnio.

- Znaleźliśmy im dom, opiekujemy się nimi. Ja mam paru znajomych w wysokich urzędach i powiedziałem im, że wywołam publiczny skandal, jeśli ktoś waży się ich tknąć. Ale to tylko dwoje ludzi. Nie pojmuję...

- Czy nadal jest tak źle, jak było?

- Dużo gorzej - odparł Sivert ponuro. - Tylko ludzie nie wiedzą, co się dzieje. Albo nie rozumieją. Bo większość tych złowrogich wydarzeń odbywa się w imię Boga. Poza tym jest propaganda, z której wynika, że Cyganie to naród o mniejszej wartości, ludzie w to wierzą. Ja powinienem...

- Ty chyba masz dość swoich zmartwień - wtrąciła Mali po­śpiesznie.

- Czy nie widzisz, że właśnie tacy teraz jesteśmy? Każdy ma dość swoich własnych problemów! A powinniśmy troszczyć się o siebie nawzajem, mamo! Nie tolerować, kiedy inni ludzie są deptani, źle traktowani, kiedy odbiera im się ludzką godność, nawet jeśli nas samych to nie dotyczy.

Odwrócił ku niej twarz. W jego ciemnych oczach dostrzega­ła żar.

- Ja sam jestem Cyganem. I Tordhild także. Cygańska krew płynie w żyłach Johannesa, czy my też powinniśmy uciekać? Na razie nie odważą się nas tknąć, ponieważ...

- Chyba nikt nie wie, że jesteś Cyganem? - spytała Mali ci­cho. - Zresztą jesteś nim tylko w połowie...

- W połowie czy w całości, to nie ma żadnego znaczenia - od­parł z przejęciem. - Wszyscy jesteśmy ludźmi, to o to tutaj chodzi!

Mali milczała. Sivert ma rację, musiała to przyznać. Równo­cześnie jednak miała nadzieję, że zostawi całą sprawę w spokoju. Tyle zła może wypłynąć na powierzchnię, gdyby zaczął mieszać w mętnej wodzie. Co będzie, jeśli się wyda, że Tordhild i on są przyrodnim rodzeństwem... Mali zadrżała.

- Zrobisz, co uznasz za właściwe - powiedziała w końcu. - Pamiętaj tylko o Johannesie, Sivercie. Pamiętaj, że masz syna.

On znowu wpił w nią wzrok.

- A ty myślisz, że co ja robię? - spytał cicho. - Gdybym nie miał Johannesa i Tordhild, to ja bym...

- Babciu, babciu!

Od strony obory biegł ku nim Johannes. Był taki przejęty, że potykał się o własne nogi. Tuż za nim biegła Ane.

- Ane mówi, że Eliza będzie się zaraz kocić! Chodź, babciu!

- No to idź - powiedział Sivert. - Koty są dla Johannesa święte. Nie wszystkie Cyganki mogą czuć się takie bezpieczne, kiedy rodzą swoje dzieci. O ile w ogóle mają prawo je rodzić! Władze postanowiły, że nie będą rodzić. Nie są tego godne.

Johannes dopadł do nich i złapał Mali za spódnicę.

- Babciu, Eliza...

- Tak, słyszałam, Johannesie - odparła Mali, ujmując jego brudną piąstkę w dłoń. - No to chodźmy, chodźmy tam oboje.

Zanim weszła do obory przez niskie drzwi, jeszcze raz się odwróciła. Tordhild wyszła z domu. Sivert stał obok niej i obej­mował ją ramieniem. Pochylał ku niej swoją ciemną głowę.

Kochany Boże, pozwól, żeby mogli żyć w spokoju - modli­ła się Mali w duchu. Nie pozwól, żeby źli ludzie zniszczyli ich szczęście, żeby się dowiedzieli, iż są przyrodnim rodzeństwem.

ROZDZIAŁ 11

W piątek po południu, kiedy Samuel wrócił do Stornes, padał deszcz. Mali stała przy oknie w izbie i patrzyła, jak Ruth podbie­ga do bryczki, chroniąc się przed deszczem wielką chustką.

No to przyjechał, pomyślała ponuro, mimo że miał tu zostać ledwie kilka dni. Bała się jednak, co w tym czasie zdoła zrobić. On nie potrzebował tygodni, żeby odebrać Ruth radość życia i siłę. Mali miała na to wystarczająco dużo dowodów.

- A więc przyjechał - burknęła Dorbet z niechęcią, stając obok matki. - Naprawdę dalibyśmy sobie radę bez niego.

- No przecież to jest mąż Ruth i ojciec jej córeczki - zapro­testowała Mali, chociaż w głębi duszy zgadzała się z Dorbet.

- I Ruth, i Marilena mają się znacznie lepiej, kiedy go nie ma - prychnęła Dorbet. - Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja, mamo. Wszyscy wiecie, tylko że nikt nic nie robi.

- To przecież Ruth powinna podjąć jakąś decyzję - odparła Mali. - Nikt inny nie może niczego postanowić ponad jej głową.

- Ale ona nie ma odwagi nic zrobić, mamo! Wszystko po prostu tak trwa i myślisz, że powinno nadal trwać? Bo ona bar­dzo by się chciała go pozbyć, ja o tym wiem.

Mali nie odpowiedziała. Nie spuszczała wzroku z tych dwoj­ga na dziedzińcu obok bryczki. Nie było to serdeczne spotkanie. Żadnych uścisków. Żadnych radosnych scen powitania, choć od ostatniej wizyty Samuela w domu urodziło im się dziecko. Ruth stała z pochyloną głową. Minęło wiele czasu, odkąd Mali po raz ostatni widziała ją taką, podobną do szmacianej lalki. Przez wszystkie tygodnie po porodzie Ruth chodziła z podniesioną głową. I tego właśnie Mali obawiała się najbardziej, że mianowicie powrót Samuela do domu znowu przygnębi jej córkę. We tchnęła i odeszła od okna.

- Pójdę na chwilę do tkalni - zwróciła się do Ane. - Wy tu sobie z pewnością dacie radę. A jeszcze przed niedzielą będzie­my mieć dodatkową pomoc.

- Wszystko jest pod kontrolą - odparła Ane. - Niczym nie musisz się przejmować. Po prostu idź do tkalni.

- A ty chyba pomożesz, gdyby... - Mali zwróciła się do Dorbet.

- Nie, ja już zrobiłam, co do mnie należało, jeśli chodzi o te chrzciny - odparta Dorbet. - To nie moje dziecko będzie chrzczo­ne. Obiecałam Oli, że dziś wieczorem przyjdę do Granvold, więc muszę iść. Zostałam zaproszona na kolację, i po prostu...

Mali skinęła głową. To prawda, że Dorbet w ostatnim czasie była bardzo pracowita i chętna do pomocy. Zasłużyła sobie na jeden wolny wieczór z Olą, pomyślała Mali. Ważne, żeby i oni mieli trochę radości. Chociaż nic nie wskazuje, żeby było inaczej, wprost przeciwnie. Dorbet była życzliwie usposobiona i najwy­raźniej zadowolona zarówno z życia, jak i z Oli. Mali z przyjem­nością musiała stwierdzić, że najmłodsza córka się uspokoiła, zrobiła się dorosła i rozsądna. A to więcej, niż jeszcze rok temu mogła się spodziewać. Wtedy nie miała pojęcia, że na horyzoncie pojawi się Ola Granvold ani że on okaże się dla nich ratunkiem, nie spodziewała się też, że Dorbet zostanie tak wspaniale przyję­ta przez rodziców chłopaka. Już od dawna nie docierały do niej żadne plotki na temat Dorbet. Ludzie nie mają jej teraz nic do zarzucenia, w każdym razie nie robi już takich głupstw jak kie­dyś. Dziewczyna w dalszym ciągu jest trochę wyzywająca, zawsze mówi, co myśli, ale ludzie przyjmują to ze spokojem. A to dla­tego, że zaręczyła się z dziedzicem dworu w Granvold i została tam dobrze przyjęta jako kandydatka na młodą gospodynię. Na ogół ludzie uważają, że to świetny wybór. Mali miała nadzieję, że nadal tak będą myśleć. Bo był czas, kiedy obawiała się, żeby najmłodsza córka nie ściągnęła wstydu na całą rodzinę.

- Dobrze, idź do Granvold - uśmiechnęła się. - Naprawdę dzielnie nam pomagałaś, muszę cię pochwalić.

- Czy nie sądzisz, że powinnam obciąć włosy? - spytała Dorbet nagle. - Tak jak obcięła Tordhild?

- Obciąć włosy?

Mali patrzyła na nią zaskoczona. Położyła rękę na gęstej, złocistej czuprynie Dorbet. Niewiele dziewcząt ma takie piękne włosy jak ona.

- Nie, uważam, że nie powinnaś tego robić - zaprotestowała.

- A dlaczego nie, oczywiście, że obetnę - upierała się Dor­bet. - Sama mówiłaś, że Tordhild jest w krótkiej fryzurze do twa­rzy. I teraz jest moda na krótkie włosy.

- Owszem, w miastach.

- Rany boskie, mamo, my przecież nie żyjemy po drugiej stronie świata - prychnęła Dorbet. - Tylko że tutaj na wsi czło­wiek nie może niczego zmienić. Wszystko ma być tak, jak za­wsze było, niezależnie czego to dotyczy.

- No to zapytaj Olę - poradziła jej Mali. - To możesz chyba zrobić?

- Oczywiście, że zapytam - oznajmiła Dorbet i potrząsając włosami, poszła ku drzwiom.

Mali była pewna, że gdyby Ola miał decydować, to ze ści­nania włosów nic by nie było. Tylko że Dorbet i tak zrobi, co zechce, myślała. Bo tak jest ze wszystkim. Pod tym względem córka się wcale nie zmieniła.

Samuel stał nad kołyską i przyglądał się śpiącemu dziecku. Ruth przystanęła tuż za nim i nerwowo wyłamywała palce.

- No tak, wygląda na zdrową - powiedział.

- Oczywiście, że jest zdrowa i nic jej nie brakuje - zapew­niła Ruth. - To dziecko to prawdziwy cud boski, Samuelu, nie uważasz?

- No, chyba tak - potwierdził krótko, ale wyglądało, że już stracił zainteresowanie córką, choć jej nawet nie tknął. - Wszyst­kie stworzenia Pana są cudem. Byłoby jednak dużo lepiej, gdy­byś urodziła chłopca - dodał. - Syna, który z czasem mógłby podążyć moim śladem.

Ruth nie odpowiedziała, ale poczuła się dotknięta, że o znowu do tego wraca. Już raz jej powiedział przez telefon, ż wolałby syna. A przecież nikt, kto zobaczył małą Marię Magdalenę, nie powinien pragnąć niczego więcej.

- Córka też może pójść twoim śladem - wyszeptała niepewnie.

- Miejsce kobiety jest w domu - odparł z wyższością. - Przecież o tym wiesz, Ruth. Kobieta jest podporządkowana mężowi. Jej życiowym zadaniem jest służyć mu i dbać, by mógł wypełnia swoje ważne dzieło. Takie jak moje. To zostało zapisane w Biblii, Ruth. Bo taka jest Jego wola. Po to On stworzył mężczyznę i kobietę i każdemu z nich przydzielił na ziemi odrębne zadanie.

- Owszem, ale ja... ale ja myślę, że to cud, iż ona przyszła świat i żyje. Bo była taka maleńka i słaba, powinieneś wiedzieć Jest zupełnie wyjątkowym malutkim człowiekiem, czy ty tak nie uważasz?

- Jest po prostu niemowlęciem, Ruth.

- Ale jest naszą córeczką - rzekła Ruth cicho.

Na to on już nie odpowiedział. Ruth zauważyła, że stoi i patrzy na nią. Nerwowo poprawiła jakiś kosmyk włosów, który opadał jej na twarz. Spojrzała pośpiesznie na Samuela i zobaczyła siebie w jego badawczym spojrzeniu. Była młodą, szczupłą kobietą, ze smagłą, opaloną cerą i gęstymi, lśniącymi włosami. Spojrzenie Samuela zatrzymało się na jej pełnych piersiach. Teraz, kiedy Ruth karmi córeczkę, piersi zrobiły się dużo większe. Nieoczekiwanie ich spojrzenia się skrzyżowały i Ruth dostrzegła pożądanie w jego oczach.

Cofnęła się i mimo woli odskoczyła w tył. Dziecko obudziło się i zaczęło popłakiwać.

- Muszę ją przewinąć i nakarmić - wyjaśniła Ruth pośpiesz­nie. - Ona dużo nie płacze, tylko kiedy...

- Mam nadzieję, że nie płacze - warknął Samuel. - Krzyk dziecka działa mi na nerwy.

- Wszystkie małe dzieci czasem trochę krzyczą - wtrąciła Ruth nerwowo, próbując wziąć dziecko na ręce. - To przecież normalne.

- Co mnie to obchodzi, czy normalne, czy nie - uciął krót­ko. - Po prostu źle to znoszę.

Powstrzymał ją, kiedy pochyliła się nad kołyską. Ruth pod­niosła głowę i spojrzała na niego przestraszona.

- Chcę, żebyś poszła ze mną do sypialni - rzekł, patrząc na nią tym dziwnym, płonącym wzrokiem, który ją zawsze tak przerażał.

- Najpierw chciałabym wypakować twoje rzeczy, zrobię to, jak tylko przewinę i nakarmię małą - mówiła Ruth, spoglądając na dziecko, wymachujące małymi, zaciśniętymi piąstkami i po­płakujące żałośnie.

- Nie do tego jesteś mi potrzebna - oznajmił z lodowatym uśmiechem i chwycił pełną garścią jej nabrzmiałą od pokarmu pierś.

Ruth poczuła, że się czerwieni. Strach ją sparaliżował. Przed­tem starała się nie myśleć, że on zacznie ją obłapiać, kiedy wróci do domu. Miała nadzieję, że będzie zajęty dzieckiem. I zamierzał z nimi zostać tylko kilka dni.

- Ale ja muszę ją najpierw przewinąć i nakarmić - wymam­rotała.

- Najpierw ja, Ruth! Przyjechałem tylko na kilka krótkich dni - oznajmił, chwytając ją za ramię. - Dziecko może poczekać.

Nie było wyjścia. Ruth próbowała nie słuchać płaczu małej, ale i tak go słyszała, słyszała jeszcze na strychu za zamkniętymi drzwiami. Samuel natomiast przyjmował to najzupełniej obojęt­nie. Zdawał się w ogóle nie zauważać obecności córeczki.

- Rozbieraj się! - rozkazał krótko, kiedy drzwi do sypialni zamknęły się za nimi.

Ruth nie miała odwagi protestować. Nie miała odwagi po­wiedzieć, że jeśli córeczka będzie nadal tak krzyczeć, to z pew­nością matka lub ktokolwiek inny przyjdzie do domu dziadków, żeby zobaczyć, co się dzieje. I co wtedy sobie pomyślą?

Wolno zaczęła się rozbierać, Samuel nie spuszczał z niej wzro­ku. Kiedy została w samej bieliźnie, stanęła z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami. On podbiegł i jednym szarpnięciem zdarł z niej resztę ubrania. Popchnął ją na łóżko, potem stał i gapił się.

- Mam wrażenie, że odnosisz się do mnie niechętnie - wycharczał ochryple.

Widok nagiej Ruth podniecał go bardziej, niż sądził, że to możliwe. Była teraz pełniejsza niż przedtem, ale to czyniło ją jeszcze atrakcyjniejszą. A wielkie, ciężkie piersi sprawiały, że z trudem oddychał. On bardzo lubił u kobiet duże piersi.

- Nie, ale...

Samuel zaczął się rozbierać. W końcu stanął przed nią nagi.

Ruth odwróciła głowę.

Ręka Samuela spadła na jej twarz niczym szpony.

- Czego najbardziej pragniesz, mała Ruth? - spytał rozgo­rączkowanym szeptem.

Ruth próbowała nie słyszeć żałosnego płaczu dziecka. Je­śli zrobię to, czego on oczekuje, to może szybko będzie po wszystkim, pomyślała. Będę wtedy mogła zejść i zająć się dzieckiem.

- Ja bym chciała... chciałabym, żebyś... Samuel położył się na niej. Czuła na brzuchu jego pulsujący członek.

- Tak?

- Chciałabym, żebyś mnie wziął - wyszeptała udręczona. Był to bardziej gwałt niż miłosny akt. Samuel Bral ją wiele razy, odwracał ją to na plecy, to na brzuch, potem zmusił, by uklękła. W końcu sam położył się na plecach.

- Usiądź na mnie okrakiem - zakomenderował.

Ruth była już bardzo udręczona, czuła, jakby wewnątrz mia­ła jedną wielką bolesną ranę. Nie wiedziała, jak przetrwa kolejny raz. Milczała jednak i robiła, co jej kazał, usiadła na nim okrakiem i pozwoliła, by wbił się głęboko w jej ciało. Odczuwała taki ból, że łzy trysnęły jej z oczu, czego on najwyraźniej nie zauważył. On był zajęty tylko pieszczeniem jej kołyszących się ciężkich piersi, które miał tuż nad swoją twarzą, własną ekstazą i rozkoszą.

Nareszcie pozwolił, żeby wstała.

- Do wieczora - zapowiedział. - I zrób coś, żeby ten bachor się uciszył. Nie dopuszczę, żeby mi jeszcze raz przeszkadzał.

Ruth ubrała się pośpiesznie. Nie patrząc na Samuela, wybieg­ła z sypialni i zeszła po schodach. Kiedy znalazła się w kuchni, zobaczyła, że Mali stoi tam z dzieckiem na rękach.

- Rany boskie, co się tu wyprawia? - spytała matka. - Dziec­ko leży w mokrych pieluchach i wrzeszczy, a ty...

Umilkła nagle, gdy zobaczyła Ruth, zaczerwienioną, z zalaną łzami twarzą i potarganymi włosami.

- Zaraz się nią zajmę - wykrztusiła córka ochryple. - Musia­łam tylko...

Wzięła dziecko od matki i chodziła z nim po kuchni. Wyjęła kocyk i ręczniki, rozłożyła je na stole, potem położyła dziecko i drżącymi rękami zaczęła je rozbierać.

- Co się stało, Ruth?

- Nic się nie stało - wykrztusiła tamta pośpiesznie. - Ja mu­siałam tylko...

Nie patrzyła na matkę.

- Dziękuję, że się nią zajęłaś - wyszeptała niepewnym gło­sem. - Teraz powinnaś iść, mamo. Zaraz ją nakarmię.

Mali stała jeszcze przez chwilę i patrzyła na córkę. Co ten diabeł z nią wyprawia, myślała zrozpaczona. Bo wyraźnie wi­działa, że to, co się działo na górze, było wbrew woli Ruth. Na myśl o tym Mali zakręciło się w głowie. Już dawniej się nad tym zastanawiała, nigdy jednak nie odważyła się dopuścić do siebie takiej myśli. Ale teraz już wie! Samuel zaciągnął Ruth ze sobą do sypialni, chociaż ona powinna była zająć się dzieckiem. I to, co robił z nią na górze...

Ostrożnie dotknęła pleców Ruth, która podskoczyła, jakby matka wymierzyła jej cios. Była tak zdenerwowana, że nie mog­ła normalnie oddychać.

- Ruth...

- Idź stąd, mamo - poprosiła Ruth cicho. - To się na nic nie zda.

Mali patrzyła na nią w rozpaczy, chciała natchnąć ją siłą, przy­wrócić jej rozsądek, tak aby raz wreszcie skończyła z tymi potwor­nościami. Nikt nie będzie jej córki traktował w ten sposób. Nikt!

- Ruth, ty się nie musisz godzić na to, żeby... wszystko ma swoje granice, Ruth!

Ruth uniosła głowę i popatrzyła na matkę. Jej oczy były czym ciemne studnie, pełne żalu i rozpaczy.

- No idź już - powtórzyła szeptem. - Dam sobie radę.

Mali w milczeniu skinęła głową. Potem cicho zamknęła sobą drzwi.

Maria Magdalena Langmo została ochrzczona pewnego pięknego słonecznego dnia.

Mali siedziała w kościele na ławce i patrzyła, jak Ruth trzyma dziecko nad chrzcielnicą. Promień słońca przesuwał się po maleńkiej główce, dziecko nie płakało nawet wówczas, kiedy pastor polał ciemiączko wodą. Może to jest znak, myślała Mali. Może ona będzie pogodnym dzieckiem, ta mała Marilena. Może będzie mieć dobre życie, a przede wszystkim beztroskie dzieciństwo, niech Bóg da, żeby była szczęśliwa. Nie rozumiała tylko jak mogłoby się to stać, skoro stosunki między rodzicami dziecka są tak złe.

Teraz Mali była pewna, że Samuel stosuje gwałt wobec Rut Przesłoniła ręką oczy, kiedy ogarnęły ją wspomnienia tamtych bolesnych lat z Johanem. Wiedziała, ile kosztuje zachowanie twarzy w takim małżeństwie, w którym człowiek ciągle jest upokarzany. Jak bardzo to niszczy zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Wiedziała, że złe traktowanie rodzi nienawiść tam, gdzie powinna być miłość.

Zmiana, jaka dokonała się w Ruth, od kiedy Samuel wrócił do domu, była tak wyraźna, że nikt nie mógł jej nie zauważyć. Zdrowa, roześmiana, dumna Ruth, do której przywykli od czasu, gdy urodziła córeczkę, zmieniła się w szmacianą lalkę, w mil­czącą i szarą istotę, a stało się to zaledwie w ciągu kilku dni. Mali nie mogła pojąć, jak to możliwe, żeby piękna złotawa opalenizna mogła zniknąć w ciągu jednej nocy. Ale tak właśnie było. Kiedy teraz Ruth rzadko przychodziła do izby, sprawiała wrażenie sza­rej zjawy.

- Coś powinniśmy zrobić, Sivert - powiedziała Mali do Siverta wieczorem przed chrzcinami. - Tak dalej być nie może.

- Ale tylko sama Ruth może zrobić z tym porządek - odparł Sivert. - Jest dorosłym, samodzielnym człowiekiem. Ruth nie jest dzieckiem.

- Ale ona się nie odważy...

- Mimo wszystko tylko ona może coś zrobić, jeśli naprawdę chce się od niego uwolnić - powtórzył Sivert. - To jest jej życie mamo, jej decyzja.

- Ale przecież sam chyba widzisz...

- Tak, widzę - przytaknął Sivert. - Ale wybierać może tylko ona sama, mamo. Tak po prostu jest, ty też dobrze o tym wiesz, że człowiek swoje życie wybiera sam.

Mali znowu spojrzała na tych dwoje stojących koło chrzciel­nicy - Ruth z dzieckiem w ramionach i Samuela tuż za nią, wy­prostowanego, barczystego i eleganckiego w ciemnym garnitu­rze i białej koszuli.

Zwykle dziecku towarzyszy matka chrzestna, która niesie je do chrzcielnicy, a rodzice i rodzice chrzestni stoją obok. Samu­el się jednak temu sprzeciwił. To jest ich dziecko, oświadczył. Dlatego Ruth sama będzie podawać dziecko do chrztu, i tylko on będzie im towarzyszył. W dokumentach wpisano Siverta i Tordhild jako rodziców chrzestnych, drugimi rodzicami zostali Mali i Havard. To też się Samuelowi nie podobało, ale musiał ustąpić. Nie pozwolił im jednak podejść do chrzcielnicy, pod­czas ceremonii musieli siedzieć w ławkach i mogli wstać tylko wtedy, kiedy pastor wylewał wodę na główkę małej. Pastor też się dziwił tej decyzji. Mówił, że o niczym takim dotychczas nie słyszał. Kiedy jednak Samuel zaczął perorować o tym, że zwy­czaje bywają różne i że w jego parafii tak się właśnie robi, jak on mówi, a w końcu dziecko i tak ma rodziców chrzestnych - pastor dał za wygraną. Nie znalazł żadnego prawa, które by mówiło, że rodzice chrzestni powinni być z dzieckiem przy chrzcielnicy.

Mali chciała protestować, ale Havard jej to wyperswadował. To by znowu skrupiło się na Ruth - przekonywał. Kiedy Mali się nad tym lepiej zastanowiła, uznała, że prawdopodobnie mąż ma rację. Milczała więc, ale odczuwała do Samuela taką nienawiść, że mogłaby go udusić gołymi rękami.

Ruth wyglądała marnie, właściwie powinno się ją odesłać do łóżka. Widocznie mało sypiała przez ostatnie noce, myślała Mali. I świetnie to rozumiała. Bo przypadkiem odkryła, że Marilena nie spędza nocy na górze przy matce, tak jak to było chwili porodu. Kołyska też nie stała w sypialni, została przeniesiona do kuchni!

- Na Boga, co to znaczy? - spytała Mali gniewnie.

Ruth zrobiła się ogniście czerwona i odwróciła wzrok.

- Samuel sypia tak lekko, że...

- Skoro cierpi na bezsenność, to możemy mu dać oddzielną sypialnię, biednemu misjonarzowi - wybuchnęła Mali gniewnym głosem. - Niemowlę powinno leżeć przy matce!

- Tak, ale on...

- Jeśli ciebie nie obchodzi to, co on robi tobie, to powinnaś przynajmniej zatroszczyć się o niewinne dziecko, Ruth! A co, gdyby to była mroźna zima? Czy pozwoliłabyś, żeby dziecko za­marzło na śmierć?

Ruth nie odpowiedziała, Mali też nie mówiła już nic więcej, Ale w nocy kilka razy sprawdzała i zauważyła, że córka cichutko schodzi ze strychu, by zobaczyć, czy ze śpiącym w kuchni dziec­kiem jest wszystko w porządku.

Samuel życzył sobie bardzo skromnych chrzcin. Mimo wszyst­ko zebrało się ponad trzydzieści osób, które po powrocie z koś­cioła zasiadły w Stornes do obiadu. Z Berkak nie przyjechał nikt, żaden zwierzchnik Samuela. On sam nie wytłumaczył tego ani słowem. Nigdy też nie wspominał o swojej rodzinie. Mali zastanawiała się, skąd on właściwie pochodzi, ten czło­wiek, który jakimś nieszczęśliwym zrządzeniem losu wdarł się do rodziny. Czy on nie ukrywa jakichś wydarzeń ze swojej prze­szłości? W ciągu ostatnich nocy leżała długie godziny i w końcu postanowiła porozmawiać na ten temat z Tordhild. Uznała, że powinna poprosić synową, by poszperała trochę po powrocie do Oslo. Skoro Samuel przemilcza coś ważnego ze swojej przeszło­ści, to może taka wiadomość byłaby tą kroplą, która przechyli czarę, i Ruth zdecyduje się z nim zerwać. Mali bowiem widziała sprawy tak, że jedyne, co może uratować Ruth i dziecko przed oczywistym nieszczęściem, to usunięcie Samuela ze Stornes raz na zawsze.

Jak zwykle misjonarz zachowywał się przy gościach niczym troskliwy mąż i kochający oraz dumny ojciec. Nieustannie obej­mował Ruth ramieniem i ubolewał, że musi ją na tak długo zo­stawiać samą, raz po raz brał małą Marilenę w ramiona i pozwa­lał ją podziwiać gościom. Mali na ten widok robiło się niedobrze. On musi być chory psychicznie, myślała. Teraz, kiedy ona już wie, jaki misjonarz naprawdę jest - w każdym razie wydawało jej się, że zdobyła w tej sprawie jakąś pewność - nie mogła pojąć, jak to możliwe, by człowiek tak się zmieniał. By mógł odgrywać rolę wzorowego męża i ojca. Ale wielu gości dawało się na to nabrać. Nie mogli się nachwalić dziecka i z podziwem patrzyli na Samuela. Nie nawykli do tego, by mężczyzna brał na ręce noworodka. Ale on, oczywiście, to robił.

Misjonarz krążył po izbie z uśmiechem, który Mali najchęt­niej wytarłaby ścierką z tej jego gładkiej, zadowolonej z siebie gęby. I nieustannie chwalił się swoją piękną żoną i maleńką có­reczką. Jaka ona podobna do mamy, uśmiechał się. I taka dobra, grzeczna i śliczna.

- Już patrzeć na niego nie mogę - prychnęła Tordhild do Mali cicho, kiedy obie poszły do spiżarni, by przynieść więcej ciasta. - Że też ludzie tego nie widzą, on jest przecież taki fałszy­wy, że na wymioty się zbiera.

- A ja chciałabym cię o coś prosić - powiedziała Mali po­śpiesznie. - Jedna sprawa, że to paskudny faryzeusz. Ale on się okropnie zachowuje zarówno wobec Ruth, jak i wobec dziecka. On je krzywdzi. Nie pytaj, skąd to wiem, ale tego akurat jestem pewna. On zniszczy im życie, nie można po prostu dłużej tak się temu przyglądać.

Tordhild patrzyła na nią wytrzeszczonymi oczyma.

- Chciałam cię prosić, żebyś po powrocie do Oslo przepro­wadziła niewielkie rozeznanie - mówiła dalej Mali. - Wiem, że proszę cię o bardzo wiele, zresztą nawet nie umiem dobrze wy­tłumaczyć, o co mi chodzi. Niepokoi mnie, dlaczego on nigdy nie wspomina o swojej rodzinie. Mówi tylko, że rodzina jest roz­proszona po całym kraju, dlatego nikt nie przyjeżdża. Ale prze­cież są telefony, można pisać listy, a tu nigdy ani jednego słowa, ani kiedy brał ślub, ani teraz, kiedy on i Ruth mają dziecko.

- I co byś chciała, żebym zrobiła? - spytała Tordhild, przymy­kając drzwi, żeby nikt przypadkiem nie usłyszał ich rozmowy.

- Szczerze mówiąc, nie wiem - odparła Mali bezradnie. - Wiem tylko, że jego zwierzchnicy mają główną siedzibę w Oslo. A gdybyś tak spróbowała się trochę popytać o naszego Samuela Langmo. Myślisz, że to możliwe?

- Pojęcia nie mam - odparła Tordhild w zamyśleniu. - Ale będę próbować. Jak myślisz, czego możemy się dowiedzieć?

- Tego też nie wiem - westchnęła Mali przejęta. - Ale coś mi się w tym człowieku nie zgadza, całą duszą to czuję. Wiem, że to wstyd takie podejrzenia. Nie prosiłabym cię o to, gdyby chodziło o jakąś inną sprawę. Gdyby się jednak udało, to możemy urato­wać Ruth i dziecko.

- Myślisz, że on może był już wcześniej żonaty?

- Taki pomysł przyszedł mi do głowy - przyznała Mali. - Ale przecież wielu ludzi się rozwodzi i potem żeni po raz drugi, chociaż o tym nie opowiadają. Tak sobie pomyślałam, że może on jest żonaty - dodała cicho. - Albo może ma jakieś dzieci z inną?

- Chcesz powiedzieć, że jest żonaty z kimś jeszcze oprócz Ruth?

- Nie, sama nie wiem - westchnęła Mali. - Ale tak jak ja teraz widzę tego człowieka, to powiem ci, że on jest zdolny do wszystkiego. Więc gdybyś mogła...

- Zrobię, co się da - obiecała Tordhild. - I zadzwonię do cie­bie. Ale nie sądzę, żeby był żonaty z kimś innym...

- Chyba nie, nawet on nie ważyłby się na coś takiego - przy­znała Mali.

Pewna jednak nie była.

Koło godziny czwartej przyjechała podwoda po Samuela. Miał przenocować w Surnadalen, tak by następnego ranka mógł pierwszym autobusem wyjechać do Berkak. Mali zajęła się Marileną, Ruth odprowadzała męża. Wielu gości wyszło na dziedzi­niec w to pogodne popołudnie, zresztą wielu chciało uścisnąć misjonarzowi rękę, zanim wyjedzie.

- No i przyjedziesz dopiero w listopadzie? - spytała Marit Granvold, ściskając jego dłoń w obu swoich rękach. - To bardzo długo Ruth będzie musiała być sama z dzieckiem.

- Jest przecież z rodziną, ma się tu dobrze - uśmiechnął się Samuel. - Najchętniej zabrałbym je obie ze sobą, ale nie mam odpowiedniego mieszkania dla całej rodziny, więc...

- Ale kiedy przyjedziesz znowu do domu, to już pewnie bę­dziecie mogli się przeprowadzić do siebie - rozpromieniła się Marit. - Szczęście wam dopisuje.

- Z pewnością tak jest - potwierdził Samuel, cofając swoją rękę. - Mam nadzieję, że wtedy dłużej tu zabawię.

Objął ramieniem Ruth i razem poszli w stronę bryczki. Kiedy goście nie mogli ich już słyszeć, Samuel popatrzył na żonę.

- Zachowuj się tu przyzwoicie pod moją nieobecność.

Ruth skinęła głową.

- Wtedy przeprowadzimy się do własnego domu - dodał. - Nie będziesz mogła biegać do matki z każdym drobiazgiem.

- Ale przecież ja nie biegam - zaprotestowała Ruth.

- No w każdym razie mnie to ona pilnie obserwuje - burk­nął ponuro. - Ale zrobię z tym koniec, jak się przeprowadzimy. Bardzo się na to cieszę, że będę mógł być sam z tobą. I będę panem swojego domu.

- Nas teraz jest troje - wtrąciła Ruth wolno.

- Tak, ale dziecko będzie sypiać samo, tak jak uzgodniliśmy.

Ruth nie wiedziała nic o tym, że coś uzgadniali. Po prostu Samuel zażądał, żeby tak było, a ona nie miała odwagi mu się przeciwstawić.

- Będzie zima i mróz, kiedy znowu przyjedziesz, Samuelu. Maleństwo wtedy powinno sypiać ze mną...

- Będzie tak, jak mówię - uciął krótko. - W moim łóżku nie ma miejsca dla dzieciaków.

Odwrócił się i spojrzał na wszystkie ciekawe twarze zwrócone ku nim. Z szerokim uśmiechem objął Ruth i pocałował w policzek.

Ruth zadrżała. Judaszowy pocałunek, pomyślała. To prawdziwie judaszowy pocałunek...

ROZDZIAŁ 12

Ola Havard przyszedł do Stornes na piechotę w poniedziałek rano, zaraz po śniadaniu. Stał przez chwilę przy drzwiach za­kłopotany.

- Ach, cóż to za mężczyzna do nas przyszedł! - zawołała Mali, wstając z uśmiechem od stołu.

Tylko ona siedziała jeszcze przy stole z Johannesem i jadła. Mężczyźni wyszli już do pracy, Ingeborg i Ane były bardzo zajęte przygotowaniami do zbliżającego się wesela, a Sivert i Tordhild jeszcze nie wstali.

- Może zjesz kawałek ciasta w towarzystwie Johannesa? - spytała małego gościa, głaszcząc go przyjaźnie po włosach. - Pewnie nie zdążyłeś zjeść śniadania przed wyjściem z domu, bo przecież jest jeszcze bardzo wcześnie.

Johannes też wstał z ławy.

- Czy to ty? - zawołał rozpromieniony, podchodząc do Oli Havarda. - Jak ja na ciebie czekałem!

- Babcia powiedziała, że nie mogę wam zawracać głowy, kiedy macie chrzciny - odparł Ola Havard cicho.

- Ale chrzciny były tylko wczoraj - protestował Johannes. - A ja jestem tu już od wielu dni.

- Ale babcia mówiła, że macie tu w Stornes mnóstwo pracy, żebym nie przeszkadzał...

- Bardzo dobrze, że teraz przyszedłeś - wtrąciła Mali. - My­ślę, że spędzicie z Johannesem bardzo miły dzień.

- Chodź, zjesz ciasta - zapraszał Johannes i ciągnął Olę Havarda do stołu. - I wiesz co, moja kotka będzie miała małe! Spodziewamy się lada dzień, myśleliśmy nawet, że przedwczo­raj się urodzą, ale to się nie sprawdziło. Babcia mówi, że może dzisiaj. Bo babcia oglądała Elizę, a ona się na tym zna. Prawda, babciu? I ty też możesz pójść i obejrzeć. Chciałbyś?

Ola Havard w milczeniu pokiwał głową i usiadł na ławie. Najwyraźniej nie był całkiem pewien, jak ma się zachowywać teraz, kiedy w domu jest również Johannes. Zwykle był bardzo gadatliwy i wszystkim się interesował, kiedy przychodził do Stornes. Teraz sprawiał wrażenie onieśmielonego, jakby nie wie­dział, gdzie właściwie jest jego miejsce. Czy jest w domu, czy też występuje bardziej w roli gościa.

- Babcia powiedziała, że ty też dostałeś jednego kotka wte­dy, co ja - opowiadał Johannes dalej, kończąc śniadanie. - Na­prawdę dostałeś?

Ola Havard skinął głową i wziął kanapkę, którą Mali mu przygotowała.

- Ale moja kotka gdzieś przepadła - wymamrotał cicho.

- Przepadła? - Johannes spojrzał na kolegę przestraszony. - Jak to, i nie znalazłeś jej?

- Nie, chyba lis ją porwał - mamrotał Ola Havard. - W każ­dym razie Havard tak powiedział. To się zdarza, że lisy porywają małe kocięta.

Johannes objął go ramieniem, żeby biedaka pocieszyć.

- No to dobrze się składa, że Eliza urodzi dzisiaj kocięta, Ola Havardzie - rzekł zatroskany. - Będziesz mógł sobie wybrać, ja­kiego tylko zechcesz. Wybierzesz sobie przed innymi - dodał.

Nie tak znowu wielu stoi w kolejce, żeby dostać kociaka, po­myślała Mali. Miała zresztą nadzieję, że tych kociąt nie będzie dużo, ale gdyby jednak, to po wyjeździe Johannesa jakoś tę spra­wę załatwi. Chłopiec nie musi o niczym wiedzieć. Teraz, kiedy dowiedział się, że lisy porywają małe kocięta, uwierzy w każde tłumaczenie.

- Naprawdę będę mógł wybrać? - spytał Ola Havard, spo­glądając na kolegę z nadzieją. - Ale... - spojrzał zatroskany na Mali. - Ja nie będę jej mógł zabrać do Storhaug - wyznał ci­cho. - Moja mama nie lubi.... a u babci mają już dwa koty, więc nie potrzebują więcej, dziadek tak powiedział. W takim razie...

- Ale twój kot może mieszkać tutaj - zapewnił Johannes. - Prawda, że może, babciu? I pomyśl, jaka Eliza będzie szczęśliwa, mając przy sobie jedno ze swoich kociąt! To naprawdę świetne wyjście - uśmiechnął się, szczęśliwy i beztroski.

- Świetne...

Ola Havard patrzył na niego nieco zdziwiony, jakby nie rozu­miał, co tamten ma na myśli.

- Tak, świetne! - powtórzył Johannes. - Mój tata zawsze tak mówi, kiedy uważa, że coś jest bardzo... no tak, świetne. W Ameryce tak mówią, wiesz? I on się tam tego nauczył - dodał. - Jeśli coś jest świetne, to znaczy, że jest bardzo dobre, to właśnie oni mają na myśli.

Mali musiała się odwrócić, żeby chłopcy nie zauważyli jej uśmiechu. Czuła się zresztą dosyć dziwnie, patrząc na dzieci siedzące obok siebie na ławie, jej wnuka i syna Havarda. Obaj są owocami grzechu. Czasami się zastanawiała, czy nie było­by właściwe, by obaj dowiedzieli się, kim są, i Johannes, i Ola Havard.

Pamiętała bolesny rozrachunek z Sivertem, wciąż nie mog­ła zapomnieć, z jaką goryczą oskarżał ją, że przez tyle lat nie wiedział, kim jest. Powiedział wtedy, że to podstawowe prawo człowieka. Każdy powinien to wiedzieć. I tak chyba właśnie jest, myślała Mali, spoglądając na ciemne, kręcone włosy Johannesa i jasną czuprynę Oli Havarda, którzy, pochylając ku sobie głowy, pogrążeni byli w rozmowie.

Z czasem pewnie Sivert i Tordhild wyjaśnią Johannesowi jego pochodzenie, co do tego Mali nie miała wątpliwości. Co się jednak tyczy Oli Havarda... byłoby tyle ludzkiego gadania, gdy­by wyszło na jaw, kto tak naprawdę jest jego ojcem. Może jednak mimo wszystko powinniśmy zaryzykować, myślała. Ze względu na chłopca.

Bo nie wątpiła też, że Ola Havard byłby dużo szczęśliwszy i czułby się bezpieczniej na tym świecie, gdyby wiedział, że to Havard jest jego ojcem. Zauważyła już dawno, że chłopiec czuje się czasami niemal bezdomny, jest jakby obcym zarówno u mat­ki w Storhaug, jak i u dziadków w Oppstad. A już na pewno w Storhaug, myślała, czemu zresztą nie ma się co dziwić. Bo Storhaug wprowadzają się przecież wciąż nowi mężczyźni.

Jednak na myśl, jakie zamieszanie wywołałaby taka wiadomość, Mali zadrżała. Może też i stosunki między Olą Havardem i jego ojcem zmieniłyby się, gdyby oficjalnie uznano Havarda za ojca chłopca. Wtedy Ola Havard należałby w takim samym stopniu do Stornes, jak i do Storhaug. O ile Mali dobrze zna Laurę to ona w pełni wykorzystywałaby sytuację, pomyślała Mali z zgrozą. I to raczej nie tyle ze względu na syna, co ze względu na własny interes. Mimo że wszyscy wiedzą, iż Gunnvald Bergstad przeprowadził się do Storhaug, to Mali była pewna, że wyleciał­by stamtąd z hukiem, gdyby tylko Laura dostrzegła możliwość złowienia Havarda. Niewielu rzeczy Mali była tak pewna jak właśnie tego. Laura nigdy nie zrezygnowała z marzeń o zdoby­ciu Havarda, świadczą o tym spojrzenia, jakie mu przy każdej okazji posyła. I gdyby mogła posłużyć się Olą Havardem do osiągnięcia swojego celu, nic nie byłoby w stanie jej przed tym powstrzymać.

Dotychczas Laura dotrzymywała słowa i nigdy nikomu nie wspomniała o tym, że Havard Stornes jest ojcem jej syna. W każdym razie Mali nic o tym nie wiedziała. Gdyby jednak coś takiego miało miejsce, na pewno zaraz by do niej dotarło. Wielu skorzystałoby z okazji do złośliwej radości i postarało się, żeby plotki nie oszczędziły Mali. Widocznie jednak Laura uznała, że nic nie zyska na wyjawieniu prawdy. Wiedziała, że Havard jej nie zechce mimo wszystko.

Gdyby jednak on sam wystąpił i uznał syna... Mali zadrżała na samą myśl o tym. Wtedy z pewnością ludzie by oczekiwali, że weźmie na siebie całą odpowiedzialność za chłopca i prze­prowadzi się do Laury, chociaż jest ożeniony z Mali. Dzieci Mali i Havarda są dorosłe i mogą sobie radzić bez niego, tak by ludzie gadali. Mali czuła, że nosi kamień w żołądku. Próbowała ode­pchnąć od siebie złe myśli, uwolnić się od tego ciężaru, przygo­towała dodatkowe kanapki dla obu chłopców, którzy przekrzy­kiwali się nawzajem radośnie. Ola Havard w końcu otrząsnął się z onieśmielenia.

Nie, niech on lepiej nadal żyje w nieświadomości, ten syn Havarda. Prawda mogłaby wszystkich drogo kosztować, a z pew­nością chłopca najwięcej.

Właściwie to Mali nie miała czasu do stracenia, a już na pew­no nie powinna była poświęcać przedpołudnia na siedzenie w oborze, gdzie Eliza przygotowywała się do wydania młodych na świat. Miała naprawdę mnóstwo pracy zarówno z przygoto­waniami do wesela, jak i w tkalni. Kiedy jednak Johannes wziął ją za rękę i pociągnął za sobą, nie była w stanie mu odmówić. Poza tym nie chciała, żeby obaj chłopcy zostali sami przy ro­dzącej kotce. Pojęcia nie miała, jak zareagują na to, co zobaczą. W końcu machnęła ręką... jedna godzina w tę czy w tę... zrobię później wszystko, myślała, idąc z chłopcami przez podwórze.

Było to przeżycie, którego Mali długo nie zapomni. Kiedy zakradali się na palcach do obory i odnaleźli gniazdo Elizy, po­ród był już w toku. Obaj chłopcy uklękli w pobliżu i wytrzeszcza­jąc oczy, wpatrywali się w kotkę.

- Biedna Eliza - westchnął Johannes cicho. - Czy ty jesteś chora?

Mali powstrzymała go, kiedy chciał pogłaskać zwierzę.

- Nie teraz, Johannes - szepnęła. - Eliza chciałaby poradzić sobie sama. Tak to jest z kotami, widzisz, że one najchętniej ra­dzą sobie same.

- Czy jej się nie podoba, że my tu jesteśmy? - spytał zatro­skany.

- Owszem, na pewno jej się podoba - odparła Mali, choć wcale nie była taka przekonana, że kotka nie wolałaby zostać sama. Nie miała jednak serca tego powiedzieć chłopcom. - Tylko musimy zachowywać się absolutnie cicho - dodała i pogła­skała dłonią kędzierzawą głowę wnuka.

Kiedy pierwsze kociątko wyślizgnęło się z Elizy, otoczone szarą, zakrwawioną błoną płodową, obaj chłopcy jęknęli prze­straszeni.

- Ale co ona urodziła, babciu? - niepokoił się Johannes, wbijając spojrzenie dwojga wielkich, przestraszonych oczu w Mali. - To przecież tylko jakieś paskudztwo, szare...

- To jest śliczny kociak, poczekaj tylko, a zobaczysz - uspokajała Mali. - To szare to jest woreczek, w którym dziecko leżało w brzuszku Elizy. Ona teraz ten woreczek rozerwie i zje. Wszystko jest tak, jak powinno być. Zwierzęta tak robią.

Chłopcy ze zdumieniem patrzyli, jak lepka szara błona została rozerwana przez ostre kocie zęby, a ze środka wysunął się maleńki wilgotny kociak, którego Eliza natychmiast zaczęła lizać i masować językiem. Zanim następne młode przyszło świat, pierwsze, czarnobiałe kocię leżało już przy piersi matki.

- Och, widziałeś to, Ola Havardzie - śmiał się Johanne uszczęśliwiony. - Z tego woreczka wyszedł śliczny kociak. Chcesz go mieć?

- Ola Havard musi poczekać i zobaczyć wszystkie młode - uśmiechnęła się Mali. - I nie powinien natychmiast dzisiaj decydować, którego kotka chce. I tak przez kilka tygodni małe muszą pozostać z Elizą.

- Ale on przecież nigdzie jej stąd nie zabierze - szepnął Johannes, obserwując w napięciu narodziny następnego kotka. Jego kot będzie mieszkał tutaj, o ile pamiętam.

- Tak, ale najpierw wszystkie muszą spędzić trochę czasu same ze swoją mamą - powtórzyła Mali. - A jak się już wszystkie urodzą, to będziecie mogli je pogłaskać i potrzymać - obiecała. - Tylko chwileczkę, żeby Eliza się nie zdenerwowała.

- Słyszałeś? - zawołał z ożywieniem Johannes do Oli Havarda. - Będziesz mógł trochę potrzymać tę kotkę, którą sobie wybierzesz!

Eliza była taka sama jak większość kotek. Rodziła łatwo. Wkrótce przy jej boku leżały trzy małe kłębuszki. Kotka lizała je i masowała, wszystko szło lepiej, niż Mali się obawiała, mimo że ona i chłopcy siedzieli przy gnieździe i patrzyli na to, co się dzieje.

- No dobrze, więcej już nie będzie - oznajmiła w końcu.

- A skąd ty to wiesz? - spytał Johannes zaciekawiony.

- Poznaję po kotce. Poród już się skończył.

Johannes zwrócił się do Oli Havarda.

- No to którą chcesz? - wyszeptał.

Ola Havard długo przyglądał się trzem kociakom, nie mó­wiąc nic. W końcu wskazał najmniejszego z nich, tego, który najbardziej przypominał Elizę. Był złocistożółtawy, miał czarną pierś i czarne łapki.

- Czy mogę dostać tego? - spytał z nadzieją.

Mali podniosła wskazanego kotka i podała chłopcu. Eliza uniosła głowę i spojrzała na gospodynię, ale pozwoliła jej robić, co chce. Mali pośpiesznie stwierdziła, że małe jest kotką. Złoży­ła je ostrożnie w brudne ręce Johannesa.

- To jest mała kotka - poinformowała z uśmiechem. - Jest two­ja, Johannesie. Ale jeśli zechcesz, możesz ją dać Oli Havardowi.

Johannes przyłożył buzię do miękkiego kociego futerka i wdychał zapach zwierzątka.

- Och, jaka śliczna - wyszeptał przejęty. - I taka strasznie mała.

Zwrócił się do Oli Havarda:

- Ona jest twoja, jeśli zechcesz wziąć - powiedział. - Po­patrz, możesz ją wziąć w ręce.

Ola Havard wziął małe kociątko z wielką powagą. Oddech miał przyśpieszony.

- Czy ja naprawdę mogę ją dostać?

- Oczywiście, ja ci ją daję - skinął głową Johannes. - Czy wiesz, jak mała będzie się nazywać?

- Nie... nie wiedziałem przecież, że mógłbym dostać coś ta­kiego...

- Ola Havard może się przecież zastanowić dzień czy dwa - wtrąciła Mali, wzięła kotka i położyła z powrotem przy matce.

- Nie, bo musimy nadać jej imię teraz - oświadczył Johannes. - Ty się zastanów nad imieniem, Ola Havardzie, a ja przyniosę moje skrzypce. Musimy zagrać jej podczas chrzcin. Tak się robi.

Po czym wymknął się na dwór.

W jakiś czas później wrócił zdyszany, dźwigając futerał ze skrzypcami, zarumieniony od biegu.

- No i co, znalazłeś imię? - wydyszał w stronę Oli Havarda.

- Ona jest prawie cała złota, tak mi się wydaje - powiedział Ola Havard. - Ma takie śliczne złote futerko. Czy mogę nazwa ją Złota Skórka?

- Oczywiście, że możesz - zgodził się Johannes i wyjął skrzypce z futerału. - Jej się na pewno takie imię spodoba. A te­raz ja będę grał dla Elizy i dla wszystkich kociąt. Najbardziej jednak dla twojej kotki - dodał, spoglądając na Olę Havarda.

Stał i oparł podbródek na skrzypcach. Mali patrzyła na niego w napięciu. Jeszcze dotychczas nie słyszała, jak Johannes gra. Wprawdzie kiedy był ostatnio w Stornes, wspomniał, że nie za­brał swoich skrzypiec. Powiedział tylko, że ma instrument i że uczy się grać. Teraz przez chwilę spoglądał na kotkę, leżącą w gnieździe ze swoimi trzema nowo narodzonymi kociętami. Potem przymknął oczy i położył smyczek na strunach.

To tak jakby znowu patrzeć na małego Siverta, pomyślała Mali i poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Bo Johannes grał Ave Maria dokładnie tak, jak to robił Sivert w chłopięcych la­tach. Grał z wielkim zaangażowaniem i ciepłem, Mali stwierdzi­ła, że chłopiec jest niezwykle uzdolniony. Ola Havard siedział z na pół otwartą buzią i patrzył na kolegę, jakby nie do końca wierzył w to, co widzi i słyszy.

On będzie muzykiem, pomyślała Mali. Patrzyła na wnuka, jej serce przepełnione było miłością do niego. Do niego i do jego ojca, bo kiedy teraz Johannes stał z ciemnymi lokami opadający­mi na czoło, z tą smagłą cerą, to miała wrażenie, że widzi Siverta sprzed wielu, wielu lat. W tym momencie oni obaj, ojciec i syn, zlewali się w jej sercu w jedną postać. Opadła na kolana obok Oli Havarda i nie spuszczała oczu z chłopca ze skrzypcami. Tony unosiły się dźwięczne i łagodne, wypełniały całe pomieszczenie, Mali zaś ogarniały wspomnienia.

Kiedy skończył, w oborze zaległa kompletna cisza. Mali otar­ła rękawem oczy.

- A ja nie wiedziałam, że jesteś aż taki zdolny - powiedziała dziwnie ochrypłym głosem.

- Ostatnio dużo ćwiczyłem - odparł chłopiec i bardzo ostrożnie wkładał skrzypce z powrotem do futerału.

- To ty umiesz grać? - spytał Ola Havard zdumiony. - Ja myślałem, że tylko dorośli umieją grać.

- Każdy może się nauczyć, trzeba tylko dużo ćwiczyć - wy­jaśnił Johannes. - Mój ojciec umiał grać już wtedy, kiedy miał tyle lat co ja. Prawda, babciu?

- Owszem, tak było - potwierdziła Mali. - Ale ja myślę, że ty jesteś jeszcze zdolniejszy od taty.

Johannes uśmiechnął się zadowolony. Najwyraźniej lubił po­chwały.

- To ty będziesz taki jak twój tata? - spytał Ola Havard z po­dziwem w głosie. - Tak samo sławny jak on?

- Nie, ja zostanę weterynarzem - poinformował Johannes z przekonaniem. - Ale mogę też grać - dodał. - I mama, i tata chcą, żebym grał. Człowiek może robić i jedno, i drugie - zakończył.

Ola Havard kiwał tylko głową w milczeniu.

- A kim ty będziesz?

- Nie, ja... - Ola Havard łamał nerwowo w palcach jakieś źdźbło. - Ja jeszcze nie wiem - wykrztusił cicho.

- Ale ty masz dwór, jak słyszałem - wtrącił Johannes. - Mo­żesz zostać gospodarzem, jak wujek Oja.

- To nie jest mój dwór - wymamrotał Ola Havard cicho. - Ja nie jestem dziedzicem Storhaug. Ja chyba wcale nie jestem jakiś ważny...

- Owszem, jesteś - wtrąciła Mali i położyła mu rękę na ra­mieniu.

Serce jej krwawiło z powodu Oli Havarda. Wydawał się taki malutki i zagubiony przy tym kocim gnieździe. Tak mało miał pewności siebie i nadziei na przyszłość. Sześcioletni chłopiec nie powinien przeżywać takich zmartwień, pomyślała.

- Jesteś grzeczny, zręczny i bardzo zdolny, Ola Havardzie - rzekła zdecydowanie i pogłaskała go po policzku.

- Moja mama tak nie mówi... nie...

Głos uwiązł mu w gardle. Nie chce mówić nic złego o matce, pomyślała Mali, spoglądając na chłopca. Dzieci często tak się zachowują, są lojalne wobec dorosłych, którzy wcale na to nie zasłużyli. Zwłaszcza jeśli chodzi o rodziców.

- Ci, co wyrażają się o tobie źle, nie wiedzą, co mówią - stwierdził Johannes rezolutnie i wstał. - Możesz być, czym tyl­ko zechcesz, Ola Havardzie. Mój tata zawsze mi powtarza, że człowiek może osiągnąć wszystko, jeśli tylko chce. Może przyje­dziesz do Oslo i razem będziemy się uczyć na weterynarzy?

- Ale ja przecież nic nie wiem o zwierzętach...

- No więc będziemy się uczyć, przecież mówię - wyjaśnił Johannes z powagą. - W takiej szkole dla weterynarzy. A może wolałbyś zostać...

- Ja myślę, że pojadę do Ameryki - rzekł Ola Havard nagle. - Moja babcia opowiada o wielu takich, co pojechali, ma znajomych, którzy mogliby mi przysłać bilet. Ona zna ludzi, którzy tam miesz­kają - powtórzył. - Mógłbym zarobić dużo pieniędzy i...

- Co ty mówisz, chciałbyś pojechać tak daleko? - spytała Mali. - A co by twoja mama powiedziała, gdybyś wyruszył do Ameryki?

- Nic by nie powiedziała - odparł nagle ze łzami w oczach. - Nie powiedziałaby nic.

Mali poczuła ukłucie w sercu. Że też to dziecko mówi takie rzeczy. Widocznie jednak ma swoje powody, pomyślała z gnie­wem wobec Laury. Ta kobieta nigdy się specjalnie nie troszczyła o Olę Havarda, Mali stwierdzała to wystarczająco często. Nie troszczą się też o niego ci mężczyźni, których ona sprowadza do domu. Wprost przeciwnie, najczęściej sprawiają wrażenie, że chłopiec im po prostu przeszkadza. Oni chcą mieć jego matkę. Chłopca dostają jakby na dodatek, co mały musiał dawno już zauważyć.

Znowu pomyślała, że mały powinien wiedzieć, kim napraw­dę jest. To by mu dodało odwagi. Pogłaskała jego jasną grzywkę i pomogła mu wstać.

- Wszystko się jakoś ułoży - powiedziała jeszcze. Ale specjalnie pewna tego nie była. Bo przecież sama nie jest jeszcze gotowa poświęcić niczego, by pomóc temu dziecku. Powiedzieć mu, kim jest, żeby mógł myśleć, iż on także coś znaczy.

- Gdzie się podziała Herborg? - spytał Oja przed kolacją. - Od podwieczorku właściwie jej nie widziałem.

- Jest w sypialni razem z Dorbet i Tordhild, przymierzają ślubny strój - poinformowała Mali. - Tylko że ty nie możesz go widzieć, pamiętaj.

- Nie, niech Bóg broni - wtrąciła Ingeborg przerażona. - To oznacza nieszczęście, gdyby pan młody miał zobaczyć pannę młodą w stroju przed dniem ślubu.

- Ech, to jakieś straszne przesądy - skwitował Oja.

- Mimo to człowiek powinien się z nimi liczyć, bracie - po­radził Sivert z bladym uśmiechem. - Bo widzisz, dla kobiet takie sprawy wiele znaczą. Poza tym jest też w tym trochę napięcia, sam będziesz ciekawy, co zobaczysz w sobotę.

Oja nic na to nie odpowiedział, wziął gazetę i usiadł. Nie bar­dzo rozumiał, o co chodzi w tym zamieszaniu ze ślubną suknią, ozdobami, welonem i wszelkimi tajemnicami. Dla niego najważ­niejsze jest to, że dostanie Herborg za żonę. Dla mnie mogłaby iść do ślubu w zwyczajnej letniej sukience, pomyślał. Ale głośno nie protestował. Sam widział, jaka Herborg była uszczęśliwiona w ostatnim czasie. Uśmiechała się do niego tajemniczo, kiedy ją obejmował, i pytała, czy odczuwa napięcie. On odpowiadał, że tak, oczywiście. I właściwie nie mijał się z prawdą. Pewnie, że odczuwał napięcie. Ale to chyba z innego powodu niż ślubna suknia. Oja doznawał skurczu żołądka, kiedy sobie pomyślał, że zostało już tylko pięć dni, a potem ona będzie na zawsze jego. Zostanie nową młodą gospodynią w Stornes. To wprost trudne do uwierzenia. Oja uśmiechał się sam do siebie.

- Czeka cię wielki dzień - rzekł Sivert, spoglądając na bra­ta. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę z twojego powodu, Oja. I uważam, że lepszej żony nie mogłeś sobie wymarzyć.

- Rzeczywiście, to akurat jest pewne - zgodził się Oja z prze­konaniem. - Nie ma wielu takich jak Herborg.

- No i wszyscy się teraz uspokoją - mówił dalej Sivert, zer­kając na matkę. - Kiedy dziedzic Stornes się ożeni, pozostanie tylko czekać na kolejnego spadkobiercę. Przyszłość zostanie za­pewniona, i to w najlepszy sposób - dodał.

Oja spojrzał na niego spod oka.

- Naprawdę tak uważasz? - bąknął cicho.

- Tak uważam - potwierdził Sivert spokojnie. - I cieszę się na tę sobotę chyba tak samo jak ty, bracie. Bo nareszcie wszystko będzie tak jak powinno w tym dworze. Jest już najwyższy czas dodał.

Oja się zarumienił. Kiedy spojrzał znowu na Siverta, w jego wzroku była wdzięczność. Mali domyślała się, że dla Oi wyjątkowe znaczenie mają i słowa brata, i to, że słyszy je akurat teraz.

- Czy mogę zagrać dla ciebie i Herborg w kościele? - spytał nagle Sivert.

Oja popatrzył na niego zaskoczony.

- A ty byś chciał?

- Chciałbym, jeśli mi pozwolisz.

- Możesz być pewien, że pozwolę - odparł Oja. - Oboje z Herborg przyjmiemy to z wielką radością. A co nam zagrasz?

- O nie, nie - uśmiechnął się Sivert. - Z tym jest tak sam jak ze ślubną suknią. Musisz trochę poczekać, dowiesz się, jak usłyszysz.

Mali spoglądała na obu swoich synów i czuła w duszy radość niczym falę wielkiego ciepła. To będzie naprawdę radosny dzień ta sobota, pomyślała. A jeszcze niedawno nie mogła nawet marzyć, że wszystko skończy się tak szczęśliwie. Widocznie Bóg nadal otacza ich swoją łaską. Pomyśleć, że Oja i Sivert zostali serdecznymi przyjaciółmi. Że ta cała sprawa dziedziczenia rozwiązała się najlepiej, jak to możliwe, że Sivert jest szczęśliwy ze swoją Tordhild, a Oja w końcu dostał tę, którą kocha, chociaż był czas, że sprawy rysowały się ponuro.

Tak jest, tym razem Bóg nad nami czuwał, pomyślała Mali. Czuwał i okazał się łaskawy.

Drzwi się otworzyły i do izby weszła Ruth z Marileną na rę­kach. Wciąż jeszcze widać było ślady wizyty Samuela w domu, Ruth sprawiała wrażenie zmęczonej i smutnej. Zrobiła się też bardzo nerwowa, przemknęło Mali przez głowę. Zaczęła nawet znowu obgryzać paznokcie.

- Och, Ruth! Chodź tutaj i pozwól wujkowi Sivertowi po­trzymać tę śliczną dziewuszkę! - zawołał Sivert, wyciągając ręce do matki i dziecka.

Po twarzy Ruth przemknął pośpieszny uśmiech. Potem złożyła córeczkę w ramionach brata i usiadła obok niego na tapczanie.

Biedna Ruth, pomyślała Mali. Żeby tak Bóg spojrzał też i na nią. Ona sobie na to zasłużyła najbardziej ze wszystkich. Może i Bóg miewa chwile łaskawości, myślała Mali z goryczą. Ale sprawiedliwy to on jednak nie jest.

Oja przyłożył ucho do drzwi sypialni Herborg. Wewnątrz pa­nowała cisza. Widocznie próby i przymiarki już się skończyły, pomyślał. Ostrożnie nacisnął klamkę.

Herborg stała pośrodku pokoju w samej halce. Odwróciła się przestraszona, słysząc, że ktoś otwiera drzwi.

- Oja...

Spojrzała na niego zaskoczona, chwyciła wieszak z piękną białą suknią ślubną, która wisiała na drzwiach szafy.

- Zamknij oczy - nakazała. - Dobrze wiesz, że nie wolno ci oglądać sukni.

Oja posłusznie zamknął oczy i słuchał, jak Herborg hałasuje przy szafie.

- To oznacza nieszczęście, gdyby pan młody...

Oja otworzył oczy. Herborg pośpiesznie wepchnęła resztki czegoś zwiewnego i białego do szafy, zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami.

- Ja naprawdę nic nie widziałem - uśmiechnął się, podszedł do niej i mocno przytulił. - A to chyba nie oznacza nieszczęścia?

- Nie widziałeś niczego? Słowo honoru?

- Słowo honoru - wymamrotał z wargami przy jej rozpusz­czonych, pachnących włosach. - Przecież ja widzę tylko ciebie.

Wodził wargami po jej delikatnej szyi. Wyczuwał puls. Jej ciało było miękkie, a plecy wiotkie.

- Powinniśmy poczekać z... z tym... no tak, powinniśmy poczekać do ślubu - wyszeptała Herborg.

- A to dlaczego? - mruknął Oja, zsuwając ramiączka halki z jej ramion i odsłaniając piersi. Ciemne brodawki naprężyły się lekko.

- Ja chcę, żeby tak było - wykrztusiła Herborg zdyszana i jęknęła, kiedy wziął wargami jedną brodawkę jej piersi. - Żeby wszystko odbyło się tak naprawdę właściwie, to w ogóle nie po­winniśmy robić nic takiego, dopóki...

Halka opadła na podłogę przy jej nogach, Oja przytulił nagie ciało do siebie. Gładził rękami jej plecy, potem ujął w dłonie po­śladki i przycisnął jeszcze bardziej do siebie.

- Więc ty nie chcesz?

- Oczywiście, że chcę - wyszeptała tuż przy jego uchu.

Oja wziął ją na ręce, zaniósł do łóżka i położył. Potem ściąg­nął z siebie ubranie i położył się przy niej. Leżał spokojnie i przy­gląda się narzeczonej.

- Czy ty wiesz, jak bardzo cię kocham? - powiedział cicho. Przesuwał dłoń wzdłuż jej ciała, po piersiach i po płaskim brzuchu.

Herborg zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie jego głowę.

- Nie bardziej niż ja ciebie - wydyszała gorąco. - Kocham cię tak, że serce o mało mi nie pęknie.

Oja przygarnął ją gorączkowo. Czuł, jak się to nagie, gorą­ce ciało do niego tuli. Oddychał coraz szybciej. Nagle ona ode­pchnęła go i spojrzała mu prosto w oczy.

- Ale chcę, żebyśmy od dzisiaj aż do nocy poślubnej na­wet się nie dotknęli - oznajmiła z powagą. - Ja bym chciała... żeby ta noc była dla nas czymś wyjątkowym. I dlatego... dla­tego powinniśmy tęsknić za sobą nawzajem przez tych ostat­nich pięć dni.

- Rany boskie, a co to znowu za wymysły - jęknął Oja, głasz­cząc ją po piersiach.

- To ma dla mnie wielkie znaczenie - powtórzyła Herborg cicho. - Ja naprawdę tak chcę, Oja.

Popatrzył na nią. Widział w jej wzroku powagę.

- W takim razie będzie, jak chcesz - wyszeptał. - Ale dzisiaj mam chyba prawo z tobą być?

Herborg położyła się i uśmiechnęła. Włosy rozsypały się na poduszce, ona ujęła dłoń narzeczonego i położyła ją na swoim łonie.

- Dzisiaj możesz robić, co chcesz - wyszeptała, wyginając się rozkosznie pod jego dłońmi. - Wszystko - powtórzyła z szel­mowskim uśmiechem.

Oja pochylił się nad nią i długo całował. Wargi Herborg były ciepłe i miękkie. Potem całował całe ciało. Kiedy dotarł do ciemnego trójkąta, ona położyła dłonie na jego głowie i chciała go powstrzymać.

- Powiedziałaś „wszystko” - wykrztusił ochryple, spogląda­jąc na ukochaną.

Wahała się tylko przez moment. Potem wypuściła z rąk jego głowę i jęknęła z oddaniem. Oja sprawiał, że pojękiwała z roz­koszy i pożądania, otwierała się przed nim niczym kwiat. Kiedy w końcu w nią wszedł, był z podniecenia bliski eksplozji. Jak przez mgłę zauważył, że Herborg ujęła jego głowę i mocno uca­łowała go w usta. W ostatnim momencie przed pogrążeniem się w ekstazie poczuł, że jej wargi mają smak truskawek. Wargi Herborg zawsze miały smak truskawek...

ROZDZIAŁ 13

Mali obudziły jakieś hałasy z dołu. Powoli otworzyła oczy i mru­żyła je w półmroku. Po chwili wymknęła się cicho z łóżka, pode­szła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Mgła wolno żeglowała ponad szczytami gór po tamtej stronie fiordu. Mali doznała głębokiego rozczarowania. Przez ostatnie tygodnie pogoda była taka pięk­na, miała więc nadzieję, że tak będzie również w dniu ślubu Oi i Herborg, dużo słońca i ciepło. To się jednak nie sprawdziło.

- Co ty robisz? - wymamrotał Havard z łóżka. - Musi chyba być środek nocy.

- Zaraz będzie szósta - rzekła Mali cicho. - Musimy wsta­wać. Tyle jeszcze rzeczy zostało do zrobienia, zanim wyruszymy do kościoła. Poza tym w domu są już goście i musimy przygoto­wać porządne śniadanie.

- To przyjemność mieć w domu rodziców i rodzeństwo Her­borg - zauważył Havard, przeciągając się i ziewając. - Poza tym przyjechało tylko paru z twojej strony, a to przecież nie są obcy ludzie, chociaż szczerze powiedziawszy, widujemy się bardzo rzadko. Wszyscy pozostali przyjadą prosto do kościoła, o ile mi wiadomo.

- Owszem, masz rację, ale na śniadaniu i tak będzie mnó­stwo ludzi - powiedziała Mali, wyglądając przez okno. - A w do­datku pogoda się zepsuła, dzień nie będzie słoneczny - dodała.

- Będzie, będzie - pocieszał ją Havard, wstając z łóżka. - Niebo wskazywało na to wczoraj wieczorem.

- Ale w górach wisi gęsta mgła - poinformowała Mali.

Havard podszedł, stanął obok niej i wyjrzał na dwór.

- To jest mgła na pogodę - stwierdził z pewnością. - Zanim śniadanie znajdzie się na stole, zobaczymy słońce. Ja ci to gwarantuję.

- Na pewno?

- Na pewno - powtórzył spokojnie i objął żonę. - Jestem absolutnie pewien, że czeka nas słoneczny dzień.

- To dobrze - Mali odetchnęła z ulgą. - Wszystko jest znacz­nie prostsze przy ładnej pogodzie. Zresztą przyjedzie tylu gości, że dobrze, aby mogli pobyć również na dworze.

- Dzisiaj będą mogli - zapewnił jeszcze raz Havard i poca­łował jej włosy. - Problem polega raczej na tym, że mężczyznom w czarnych garniturach będzie za gorąco. Ale myślę, że pod wie­czór będą mogli zdjąć marynarki.

- Wszystko będzie dobrze. - Mali wzięła ręce męża, które obejmowały ją w talii. - Jak ja się cieszę na ten dzień, Havardzie. Dzisiaj wszystko potoczy się szczęśliwie. I to jest naprawdę wy­jątkowy dzień dla Stornes, bo do rodziny wchodzi nowa młoda gospodyni. Zaczynamy być starzy, ty i ja, ale przyszłość będzie zapewniona. Następne pokolenie gotowe jest przejąć wszystko, kiedy my po latach nie będziemy już zdolni do pracy.

- Starzy? - roześmiał się Havard i odwrócił ją ku sobie. - Nie, nie, wcale nie jesteśmy starzy. Porządzimy sobie jeszcze razem przez wiele lat, Mali. Mimo to dobrze jest wiedzieć, że młodzi w każdej chwili mogą nas zmienić, pod tym względem całko­wicie się z tobą zgadzam. I ty, babciu, będziesz dzisiaj tak samo piękna jak panna młoda - dodał, całując ją w kark.

Mali uśmiechnęła się i pogłaskała go po włosach. Akurat dzisiaj ona też wcale nie czuła się stara ani zmęczona, jak to niestety od czasu do czasu ostatnio bywało. Radość z tego, że Oja dostał swoją Herborg, że tacy są razem szczęśliwi, rozgrze­wała ją i uszczęśliwiała. Może ten dzień okaże się początkiem nowych, dobrych czasów dla Stornes. Być może Mali ma prawo żywić nadzieję, że grzech pierworodny już odegrał swoją rolę. Nie byłoby to za wcześnie, pomyślała. Nie chciała już więcej podziałów ani złości. Życie jest zbyt krótkie i zbyt wartościowe na tego rodzaju sprawy. Na ogół jednak człowiek nie ma na to wpływu.

To właśnie stało się z nią. Po to, by chronić siebie i rodzinę, mu­siała przez tyle lat walczyć, nie przebierając w środkach. Kłamała i oszukiwała. Ale teraz... Mali westchnęła. Ona zawsze będzie wal­czyć o swoich, teraz jednak nie musi się już bać, że jeśli wyciągnie rękę, to natrafi na nienawiść i gniew. Przyszło jej do głowy, że po­winna tak postępować już wcześniej. I nigdy już więcej niczego nie zatajać, nie oszukiwać... położyła rękę na karku Havarda i zwróci­ła jego twarz ku sobie. Nigdy więcej! Nic nie jest tego warte. Musia­ło minąć wiele lat, zanim to zrozumiała.

Dręczyły ją problemy Ruth. Tak bardzo by chciała widzieć rów­nież córkę zadowoloną. W tym celu jednak trzeba by usunąć stąd Samuela. I nie powinno to być niemożliwe, myślała Mali. Kwestia tylko, żeby Ruth uznała, że tak byłoby najlepiej, zarówno dla niej, jak i dla Marileny. Trzeba by ją przekonać, że Bóg jej to wybaczy. Ale łatwo nie będzie, jeśli w ogóle im się to uda. Mimo wszystko Mali chciała spróbować i zrobić, co się da. Nie była w stanie pa­trzeć, jak Ruth jest niszczona i wdeptywana w ziemię przez tego przeklętego człowieka, który jest jej mężem.

- Helga nie przyjdzie - oznajmiła nagle. - Chyba o tym wiesz.

- Wiem, w tych dniach rozmawiałem z Kristenem. Zresztą nie ma się czemu dziwić. Ona sobie zupełnie inaczej wyobrażała ten dzień. Kristen powiada, że Heldze nie jest teraz łatwo. On jednak przyjdzie. I obaj jego synowie także. Hakon przyjechał do domu z narzeczoną i wróci na studia do Oslo dopiero po niedzieli.

- A mnie to jest tej Helgi żal - powiedziała Mali wolno.

- Naprawdę?

- Tak, przez te wszystkie lata nigdy nie byłyśmy przyjaciół­kami, tak się ułożyło. Ona zawsze zachowywała się paskudnie. Rozumiem jednak, że nie jest jej teraz łatwo. Wiem, ile Ruth Lina dla niej znaczyła. Żyła przecież głównie dla swojej córki. Możliwe, że po niedzieli wybiorę się do Gjelstad - dodała Mali w zamyśleniu.

- Nigdy bym nie uwierzył, że coś takiego usłyszę - powie­dział Havard cicho. - Jeśli jednak naprawdę chcesz... byłoby dobrze, gdyby w rodzinie w końcu zapanował pokój.

- No, zobaczymy - westchnęła Mali i wymknęła się z jego objęć. - Ale teraz to już naprawdę powinniśmy ruszać.

Eleganckie ubrania wisiały na drzwiach szafy, Mali wyjęła jednak skromniejszą strój i zaczęły się ubierać. Suknię przygotowaną na wesele włoży dopiero przed wyjazdem do kościoła. Pogłaskała dłonią strój, który dzisiaj na siebie włoży. Suknia jest nowa, kupiona w mieście. To Havard się uparł, żeby ją kupić. Powiedział, że Mali od dawna nie sprawiła sobie niczego nowego, a skoro czeka ich taki uroczysty dzień... no i Mali uleg­ła namowom, chociaż uprzednio zamierzała włożyć tę samą sukienkę, którą miała tydzień wcześniej na chrzcinach. Kiedy jednak teraz dotknęła jedwabistego aksamitu, nie żałowała, że dała się namówić. To prawda, co powiedział Havard, że dzień jest wyjątkowy i wymaga wyjątkowej sukienki. Takiej naprawdę specjalnej. No i taką dostałam, uśmiechnęła się sama do siebie. Ciemnoniebieski aksamit mienił się w mdłym świetle poranka. Mali materiał spodobał się od pierwszej chwili. Była zaskoczo­na własną elegancją, kiedy pierwszy raz przymierzyła sukienkę. Ubranie tworzy człowieka, powiadają ludzie. Teraz zrozumiała, co to znaczy. I chociaż to ubranie jest bardzo drogie, to uznała, że warte swojej ceny. Zresztą będzie mogła ją włożyć również na wesele Dorbet i Oli w przyszłym roku, a także zabierze do Ameryki, kiedy tam pojedzie.

Znowu pogłaskała aksamit i cieszyła się, że wkrótce ubierze się w taką piękną suknię. Chyba nie jestem jeszcze za stara na to, by cieszyć się tym, że ładnie wyglądam, pomyślała z odrobiną autoironii.

Havard miał rację. Mgła, chociaż niechętnie, zaczęła się wycofy­wać i powoli ukazywało się szafirowe niebo oraz piękne słońce. Czekał ich jeden z tych sierpniowych dni, kiedy powietrze jest czyste niczym szkło, natura zaś wygląda tak, jakby w nocy zosta­ła pomalowana ostrymi farbami, w oddali widać wszystkie góry i wzniesienia.

Mali zatrzymała się na chwilę po drodze z pralni, gdzie mię­so do weselnej zupy właśnie się ugotowało. Ingeborg dyrygowa­ła grupą wynajętych do pomocy dziewcząt, one zaś miały pełne ręce roboty, obierały ziemniaki, marchew, pory i siekały kapustę. Mali popatrzyła na flagę, powiewającą w letnim wietrze, i ode­tchnęła głęboko. To będzie niezapomniany dzień, pomyślała znowu i ogarnęła wzrokiem dwór oraz dziedziniec. Trawniki zo­stały świeżo przystrzyżone, wszystko było wysprzątane i wygra­bione, a ozdobne krzewy pod ścianami domu mieniły się głęboką czerwienią. Herborg wychodzi dzisiaj za mąż nie do byle jakiego dworu, pomyślała Mali. Ale też ona nie jest byle jaką dziewczy­ną. Lepszej młodej gospodyni ani dwór, ani Oja nie mogli dostać, tego Mali była całkowicie pewna. Ta pewność właśnie napełniała ją uczuciem głębokiej radości i wewnętrznego spokoju.

- Babciu, ja się zaraz muszę zacząć ubierać na wesele! Johannes znalazł się tuż obok niej. Miał pod nosem wąsy z mleka po śniadaniu, a sweter pełen siana i kawałków słomy.

- Myślę, że najpierw będziesz się musiał umyć - roześmiała się Mali i potargała mu włosy. - Gdzieś ty chodził? Wyglądasz strasznie.

- Musiałem opowiedzieć Elizie, że dzisiaj u nas będzie we­sele - tłumaczył. - Bo pewnie by się zastanawiała, skąd taki ha­łas, kiedy już wszyscy goście się zjadą. No i musiałem zadbać o kocięta, skoro już byłem w oborze. Złota Skórka Oli Havarda wygląda coraz lepiej - uśmiechnął się zadowolony.

- Właśnie, ja też to widziałam - odparła Mali. - Myślę jed­nak, że teraz powinieneś pobiec do mamy na górę, bo naprawdę niedługo musimy jechać do kościoła.

- Już lecę - odparł chłopiec cierpliwie. - Biegłem do mamy, ale zobaczyłem ciebie i...

- I przyszedłeś? - uśmiechnęła się Mali. Ukucnęła obok wnuka i uściskała go mocno, nie zwracając uwagi na to, że jest umorusany i pachnie oborą.

- Strasznie się z tego cieszę. Ale ja też muszę iść się przebrać.

- A kiedy zobaczymy pannę młodą? - spytał Johannes, spo­glądając ku oknom na piętrze domu. - Mama mówi, że Herborg jest równie piękna jak jakaś księżniczka. Czy to prawda?

- Myślę, że tak. Rzeczywiście Herborg wygląda niczym księż­niczka - Mali wzięła dziecko za rękę. - Zobaczysz ją jednak dopiero w kościele razem z Oją. Bo my wszyscy pojedziemy pierwsi. Musisz wiedzieć, że państwo młodzi przyjeżdżają jako ostatni.

- Johannes! Johannes! Tordhild wyszła na ganek.

- Chodź no tu do mnie, chłopcze! - zawołała. - Przecież mó­wiłam, że musisz się przebrać.

Mali poszła razem z nim w stronę ganku.

- Myślę, że najpierw będzie trzeba go też umyć - powiedzia­ła do Tordhild. - Mam ci pomóc czy... musisz przecież ubierać Herborg, więc jeśli Johannes...

- Wszystko będzie dobrze - uśmiechnęła się Tordhild. - Zdą­żymy. Dorbet mi pomaga. Więc jak tylko ubiorę tego kawalera, zajmę się sobą, a dopiero potem ubierzemy Herborg.

- No a tata? - spytał Johannes, spoglądając na matkę.

- Na szczęście twój ojciec umie ubrać się sam - roześmiała się Tordhild. - W każdym razie kiedy mu się przygotuje ubranie. A jak tam z innymi przygotowaniami? - spytała, zwracając się do Mali.

- Dobrze, chyba wszystko już gotowe - odparła Mali. - Na­sze służące mają spore doświadczenie i bardzo zręcznie kierują dziewczętami, które przy takich okazjach jak dzisiejsza wynaj­mujemy. Więc przygotowania idą sprawnie. I jaki piękny dzień się zapowiada! - dodała, patrząc przed siebie.

- Tak właśnie powinno być - uśmiechnęła się Tordhild. - Bo to jest dzień radości.

- Czy ty nigdy nie myślałaś, że właściwie to ty powinnaś wyjść za mąż do Stornes? - spytała Mali cicho.

- Nie, zresztą to by nie było sprawiedliwe - odparła Tordhild spokojnie. - Bo to prawowity dziedzic dzisiaj się żeni, wiemy o tym obie, i ty, i ja. Ja dostałam tego, którego pragnęłam, i żyję tak szczęśliwie, że nikomu nie zazdroszczę. Sivert też zresztą tak myśli - dodała. - Bardzo się cieszymy, że wszystko ułożyło się jak najlepiej dla Oi i dworu, a także dla was. Stornes potrzebuje teraz trochę słonecznych dni.

- Masz rację - przytaknęła Mali. - Musimy mieć nadzieję, że nie nadejdzie żadna mroźna i bolesna zima po chwilach rado­ści - dodała zamyślona.

- Nie, no coś ty, dlaczego miałoby tak być? - przestraszyła się Tordhild i wzięła Johannesa za rękę.

Dlatego, że misjonarz tu jednak wróci, pomyślała Mali. Po­śpiesznie przygładziła włosy i starała się myśleć o czymś innym. Nic nie będzie w stanie zepsuć jej tego dnia. Dzisiaj musi pano­wać radość. A potem zmierzy się ze wszystkim, co los jej ześle. Po dwudziestu sześciu latach spędzonych w Stornes zdążyła się do tego przyzwyczaić. I nie zawsze przeżywała tu wiele radości. Człowiek się jednak musi z tym pogodzić.

Przez kościół przeszedł szmer, kiedy zagrały organy i główną nawą wolno szli Herborg i Oja. Mali nigdy nie widziała piękniej­szej panny młodej. Promiennie szczęśliwa, z błyszczącymi oczy­ma Herborg kroczyła do ołtarza pod rękę z Oją, ubrana w suknię jak marzenie.

Mali musiała się uśmiechnąć. Nietrudno zgadnąć, kto po­magał Herborg wybierać tę suknię. To z pewnością dzieło Dor­bet! Zwiewny, półdługi welon był upięty na głowie wianuszkiem z białych kwiatów i niczym obłok otaczał bujne, rudobrązowe włosy Herborg spięte z tyłu dwoma grzebieniami. Oja był bardzo dumny, prowadząc ją pod rękę, on zresztą też wyglądał wyjątko­wo przystojnie w ciemnym garniturze.

Dorbet nie oszczędzała na niczym, również w odniesieniu do siebie, pomyślała Mali. Wyglądała niczym zjawisko w zielonej sukience z lśniącymi haftami i wycięciem tak głębokim, że jej jędrne, kształtne piersi nie do końca były okryte. Ola po pro­stu nie odrywał od niej wzroku, od chwili kiedy spotkał ją przed kościołem.

- Jacy oni są piękni i szczęśliwi, Herborg i Oja - Sigrid szep­nęła Mali do ucha. - Czuję, że zaraz się rozpłaczę. To jest...

Westchnęła wzruszona i po omacku szukała chusteczki do nosa. Mali też miała łzy w oczach. Uścisnęła rękę Sigrid.

- Ona jest ładniejsza niż jakaś księżniczka - powiedział Johannes półgłosem, wyciągając szyję, by lepiej widzieć z ławki, której stał. Ludzie wokół niego uśmiechali się i kiwali głowami To dziecko ma rację.

Mali słyszała zaledwie fragmenty z tego, co mówił pastor. Siedziała ze wzrokiem utkwionym w młodą parę. Przypominała sobie wszystkie chwile, które spędziła w tym kościele, na ślubach chrztach dzieci, konfirmacjach i pogrzebach. Kościół stanowił ramy dla wszystkich uroczystych zdarzeń w jej życiu, zarówno radosnych, jak i smutnych, od początku, od tamtego dnia, kiedy stanęła tutaj jako narzeczona Johana Stornesa. Blask jesiennego słońca wpadał przez wielkie witraże w oknach i kładł na ołtarz różnobarwne plamy.

Mali przypomniała sobie, jak ta gra świateł wielokrotnie ją fascynowała. Teraz świetlne refleksy tańczyły ponad głowami młodej pary i odbijały się w pośpiesznych, czułych spojrzeniach, które młodzi między sobą wymieniali.

Oja powiedział „tak” wysokim, czystym głosem. „Tak” Her­borg zabrzmiało ciszej, lecz równie wyraźnie. Potem pastor oznaj­mił, że zostali oto prawowitymi małżonkami. Młodzi ponowni usiedli i na chwilę w kościele zaległa cisza. Przerwały ją dźwięki skrzypiec. Sivert nie chciał powiedzieć, co zamierza zagrać na ślubie. Teraz wnętrze kościoła wypełniły tony Wesela w ogrodzie trolli Edvarda Griega i rozbrzmiewały buzującą radością. Mali zauważyła już dawno, że Sivert ma w swoim repertuarze wiele utworów Griega. Zwłaszcza kiedy koncertuje za granicą, gdzie ten niezwykły norweski kompozytor jest wyjątkowo ceniony. On sam nagrał też gramofonową płytę z utworami Griega. Tordhild mówiła, że płyta sprzedaje się znakomicie. Sam Sivert na ogół mało mówi o swoich sukcesach i sławie.

Teraz Mali stwierdziła, że syn bardzo się rozwinął jako skrzy­pek. Nie sądziła już, że mógłby grać lepiej, niż kiedy słyszała go ostatnio, ale tak właśnie było. Wydawało jej się teraz, że stanowi jedno z instrumentem, że wkłada w muzykę całe swoje życie. Mali poczuła, że serce bije jej mocniej.

Przypomniała sobie tamten dzień, kiedy Sivert dostał pierw­sze swoje skrzypce. Pamiętała, jak bardzo się wtedy niepokoiła, czy Cyganie i ludzie ze wsi nie zaczną podejrzewać, że swój nie­zwykły talent jej syn nie odziedziczył po Johanie, lecz od Cyga­na Jo, swojego ojca. Bo tak to bywa z każdą sztuką, myślała. Tego nie można zatrzymać. A to jest prawdziwie wielka sztuka, to, co Sivert wydobywa ze swoich skrzypiec w tym kościółku na chó­rze. To właśnie jest część jego cygańskiego dziedzictwa, ta część, której ona usiłowała się przeciwstawić. Tak samo jak odmawiała mu prawa do wiedzy, kim właściwie jest. Gorące łzy wolno spły­wały po twarzy Mali. Odwróciła się i spojrzała na chór. Poprzez zasłonę łez zobaczyła swojego pierworodnego syna - cygańskie dziecko, Siverta Stornesa. Uczyniłam w życiu wiele zła, tak wie­le, że nie mogę się spodziewać wybaczenia, myślała Mali. Mimo to jednak Sivert jest teraz tutaj. Wrócił wbrew wszystkiemu. Stał się wystarczająco wielki, by móc to zrobić. Ale, oczywiście, nie zapomniał. I Mali nie może tego oczekiwać.

Mali spostrzegła, że Oja spogląda pośpiesznie w stronę brata. W jego oczach widziała uśmiech. Trzymał za rękę Herborg, ich palce się splatały. Kiedy ucichły ostatnie tony, odniosła wraże­nie, że ludzie chętnie zaczęliby bić brawo. Ale w kościele takich rzeczy się nie robi. Zamiast tego ludzie pochylali ku sobie głowy i kiwali z podziwem.

Mali nie sądziła, że będzie coś jeszcze po pierwszym utworze. Ale oto kościół znowu zapełnił się muzyką Griega. Tym razem Sivert grał utwór Wiosna. Mali zamarła. Jest przecież jesień, a on gra Wiosnę. Pojęła jednak, że Sivert bardzo starannie wybrał ten utwór. Bo w ten sposób chciał złożyć bratu i Herborg życzenia szczęścia. Przekazać im nadzieję, że nadejdą dla Stornes jaśniej­sze, szczęśliwsze czasy. Przyjdzie wiosna i nowe życie. Niech Bóg da, żeby to się spełniło, pomyślała Mali, ocierając łzy. Naprawdę nie byłoby za wcześnie.

Wesele udało się nadzwyczajnie. Słońce walczyło o lepsze z pro­miennymi oczyma młodej pary, radość młodych zdawała się udzielać także gościom. Wciąż wybuchały śmiechy, nieustannie ze wszystkich stron płynęły życzenia szczęścia, a specjalny stół, przeznaczony na prezenty, uginał się pod ciężarem darów. Mali zastanawiała się, gdzie oni to wszystko pochowają. Bo nowożeń­cy na razie będą mieć dla siebie tylko sypialnię, poza tym będą mieszkać w domu z Mali i Havardem. Dopiero jak Ruth i Sa­muel przeprowadzą się do nowego domu, będzie można zająć dom dziadków. I tam pewnie przeniosą się Mali z Havardem. Bo to teraz na nich kolej, by zająć dom dla starszego pokolenia, a młodym zostawić resztę.

- Jak ty pięknie grałeś - powiedziała Mali, zatrzymując na dziedzińcu Siverta i Tordhild późnym popołudniem. - Że też doczekałam się takiego zdolnego syna!

- On jest więcej niż zdolny - uśmiechnęła się Tordhild. - On jest po prostu najlepszy!

Mali skinęła głową. Tordhild też przyciągała tego dnia spojrzenia wszystkich. Miała na sobie intensywnie czerwoną sukien­kę, która podkreślała jej czarne lśniące włosy i smagłą cerę, wi­doczny znak, że w jej żyłach płynie cygańska krew. To jednak zdawało się nie martwić ani jej, ani Siverta. Tordhild nigdy nie zatajała swojego pochodzenia. Wprost przeciwnie, była z niego dumna.

- Jesteś dzisiaj bardzo piękna - powiedziała Mali, przyglą­dając się synowej.

- Dziękuję, i nawzajem - uśmiechnęła się Tordhild. - W tej niebieskiej sukni jest ci wyjątkowo do twarzy. Ale ładna byłaś zawsze - dodała.

Mali zarumieniła się, słysząc pochwalę. Wiele osób zwróci­ło uwagę na jej suknię. Bardzo się z tego cieszyła. Cieszyła się, widząc pełen podziwu wzrok Havarda, który wciąż się na niej zatrzymywał. Bo to przecież dla niego przede wszystkim chciała być piękna. To on znaczy dla niej wszystko.

- Dziękujemy za piękną muzykę, bracie. - Nagle zatrzymali się przy nich Oja i Herborg. Oja wyciągnął do Siverta rękę. - Musisz wiedzieć, że oboje bardzo sobie cenimy to, co dla nas zrobiłeś - dodał.

- I grasz tak pięknie - uśmiechnęła się Herborg. - To spra­wiło, że nasze chwile w kościele stały się jeszcze bardziej wyjąt­kowe.

- Bardzo się cieszę, że to mówicie - uśmiechnął się Sivert. - I muszę powiedzieć, że jesteś bardzo piękną panną młodą, Herborg. Johannes uważa, że jesteś księżniczką, i ja się z nim zgadzam.

Herborg zarumieniła się i spuściła wzrok.

- No coś ty, to nieprawda.

- Właśnie że prawda, jesteś moją księżniczką - wyznał Oja z miłością, obejmując ją ramieniem. - I teraz jesteś młodą go­spodynią w Stornes. Teraz nazywasz się Herborg Stornes.

- Tak, ale to jeszcze do mnie całkiem nie dotarło - odparła skrępowana, ogarniając wzrokiem wspaniały dwór, skąpany te­raz w blasku wrześniowego słońca.

- Nowy dzień - oznajmił Sivert. - Być młodą gospodynią w Stornes to niestety oznacza ciężką pracę i bardzo długie dni. Przez wiele lat napatrzyłem się na naszą mamę. Bycie gospody­nią tutaj nie oznacza jedynie pięknych strojów, o nie.

- Ja o tym wiem - odparła Herborg. - Ale jeśli chodzi o pra­cę, to jest nas dwoje. Oja będzie przy mnie, a w takim razie... w takim razie ja dam radę wszystkiemu - dodała onieśmielona.

Goście wzywali do siebie młodą parę. Trzeba było robić zdję­cia. Piękna suknia Herborg szeleściła cichutko, kiedy młoda małżonka szła przez dziedziniec. Spojrzenie Mali zatrzymało się na Dorbet. Trzymała Olę pod ramię, piękna i roześmiana. On zaś wydawał się o głowę większy niż zwykle, taki był dumny.

Sivert podążył za jej wzrokiem.

- W przyszłym roku też będzie tutaj piękna panna młoda - powiedział. - Jeśli to się utrzyma.

Mali spojrzała na niego pośpiesznie. - Jestem pewna, że się utrzyma - rzekła szybko. - Bo powinieneś wiedzieć, że Dorbet bardzo wydoroślała.

- Zdążyłem zauważyć - odparł, wciąż patrząc na siostrę. - Tylko że Dorbet jest niebezpiecznie urodziwa. I niebezpiecznie młoda. A życie niesie wiele pokus...

Mali poczuła ukłucie w piersi. Ta właśnie myśl nieustannie do niej powracała.

- Masz rację - przyznała. - Ale...

- Ale z pewnością wszystko będzie dobrze - rzekł Sivert i uścisnął jej rękę. - Ona bardzo wydoroślała, masz rację. A bar­dziej oddanego mężczyzny niż Ola Granvold nigdy nie spotka. To jedno jest pewne. Mam nadzieję, że ona to rozumie.

Ale właśnie w tym zawiera się największe niebezpieczeństwo, pomyślała Mali. Dorbet potrzebuje w życiu napięcia, a z drugiej strony również kogoś, kto by ją trzymał w cuglach. Zawsze tak z nią było, od najwcześniejszego dzieciństwa. I dotychczas nic się nie zmieniło, chociaż wydaje się i bardziej dorosła, i rozsądniejsza, i dochowuje wierności Oli, w jej życiu jest tylko on. Mali zadrżała. Nie chciała myśleć o żadnych nieszczęściach. Nie dzisiaj.

Ruth przystawiła Marilenę do piersi. W domu zalegała coraz większa cisza. Wesele minęło. Ostatni taniec dobiegł końca, rozbawieni goście dziękowali i odjeżdżali do swoich domów. Ci, którzy mieli zostać na noc, już się pokładli. Ruth leżała i wsłu­chiwała się w dochodzące do niej odgłosy. Ona sama pozosta­ła na weselu bardzo długo, ale koło jedenastej musiała iść do domu, żeby przewinąć Marilenę i nakarmić ją po raz ostatni przed nocą. Wtedy uznała, że równie dobrze sama może się też położyć. Była zmęczona po długim dniu, rozkosznie było zrzu­cić z nóg przyciasnawe buty, zdjąć świąteczną suknię i wsunąć się do łóżka z przytuloną do siebie córeczką.

Bardzo szybko zasnęła. Nie wiedziała, co ją teraz obudziło. Zresztą nie trzeba było wielkiego hałasu, odkąd urodziła dziec­ko, sypiała bardzo czujnie. Zapaliła lampę i spojrzała na zega­rek. Pół do drugiej. Marilena poruszyła się. Westchnęła cicho i oparła małą rączkę o pierś matki. Ruth odsunęła ją ostrożnie, pochyliła się i pocałowała małą główkę. Jej serce przepełniała miłość do maleństwa. Miłość macierzyńska płonęła w jej piersi niczym ogień.

Otuliła szczelniej pierzyną i siebie, i dziecko, podłożyła so­bie rękę pod głowę. Znowu usłyszała jakiś głos. Coś jakby pełen radości śmiech. Może to Herborg, pomyślała. Bo to jest prze­cież jej noc poślubna i Ruth wiedziała, że będzie to noc zupeł­nie inna niż jej własna. Przez cały dzień napatrzyła się na Oję i Herborg. Widziała ich miłość, obserwowała pośpieszne, pełne czułości spojrzenia, widziała szukające się nawzajem ręce. Jak­by nie byli w stanie dłużej czekać i musieli się wciąż dotykać. Ruth życzyła im szczęścia z całego serca. Ale ich zachowanie bu­dziło wspomnienia. Wspomnienia, które sprawiały, że żołądek zaciskał się jej boleśnie, a w piersi czuła pieczenie. Wspomnienie własnej nocy poślubnej. Herborg wybrała właściwie, ona sama natomiast popełniła straszny błąd. Oja nie dręczy Herborg, widziała to po jego oczach. Oja zachowuje się wobec Herborg tak, jak Ruth wierzyła, że Samuel będzie się zachowywał wobec niej. Tak jak o tym marzyła... tylko że ona się pomyliła. Pomyliła się strasznie.

Gorące łzy spływały po jej twarzy. Próbowała powstrzymać płacz, ale to było niemożliwe. Jakby się w niej otworzyła jakaś tama i wszystko, co bolesne, musiało wypłynąć. Zasłoniła dłonią usta, by powstrzymać łzy.

Marilena poruszyła się niespokojnie. Ruth przytuliła ją moc­niej do siebie. Nagle maleństwo spojrzało na nią. Miało wielkie, jasne oczy. Przecież ona patrzy tak rozumnie, pomyślała Ruth. Jakby rozumiała, że coś jest nie w porządku, moja malutka. Ruth odchyliła koszulę i podała dziecku pierś. Poczuła dreszcz w całym ciele, kiedy małe usteczka mocno chwyciły brodawkę.

- Marilena - szepnęła Ruth, gładząc palcem pokrytą pusz­kiem główkę. - Moja kochana, mała Marilena.

Coś zatrzeszczało w ścianie, tak jak to często bywa w domach zbudowanych z bali. Ruth drgnęła i przez chwilę wpatrywała się w półmrok. Nagle wydało się jej, że przy drzwiach stoi Samuel. Przerażona odskoczyła na łóżku w tył i ręką zasłoniła usta. Za­raz jednak zdała sobie sprawę, że to tylko księżyc tworzy cienie.

Z ulgą ułożyła się znowu wygodnie i otoczyła ramieniem dziecko, jakby chciała je obronić. To przecież tylko cienie...

Ale on znowu wróci! Za jakieś pięć, sześć tygodni będzie tu z powrotem i wtedy będą się musieli przeprowadzić do nowego domu. Ruth nie będzie miała matki, Dorbet i innych bliskich przy sobie. Nie będzie miała do kogo uciekać... wtedy zostanie całkowicie wydana na łaskę i niełaskę Samuela jeszcze bardziej niż w tym domu tutaj. On zaś będzie z nią robił to samo co przed­tem, teraz była o tym przekonana. Wszystko by jednak zniosła, byleby tylko Samuel był dobry dla Marileny. Gdyby kochał swoją córeczkę. Ale jak on może kochać dziecko, skoro nie wie, czym jest miłość? Bo przecież nie wie, Ruth boleśnie zdawała sobie z tego sprawę. Dla Samuela istnieje tylko jeden człowiek, i to jest on sam. Nawet Boga nie kocha, Ruth zrozumiała to z cza­sem. On posługuje się Bogiem, tak jak posługuje się ludźmi, by osiągnąć to, czego pragnie.

Powiedział, że Marilena nie może sypiać przy Ruth w łóżku. Chce mieć żonę tylko dla siebie, by móc ją dręczyć, kiedy przyjdzie mu na to ochota. Ale kiedy przyjedzie, będzie jesień, a potem zima, przeprowadzą się do nowego, wilgotnego domu. Marilena nie może być pozbawiona ciepła matki. Ruth jęknęła cicho. On przecież nie może nawet tak myśleć! Nawet on musi rozumieć, że dziecko po­winno być przy niej przez całą zimę. Bo jak nie...

- Ja go nie kocham, Boże - wyszeptała w mrok. - Boże kochany, ja wiem, że zgrzeszyłam, ale gdybyś mi pozwolił żyć w spokoju z moim dzieckiem, to będę ci służyć do końca moich dni! Nie mogę poświęcić mojej córeczki dla Samuela. Ja tego po prostu nie mogę, Panie Boże!

Nie, Bóg też nie może czegoś takiego chcieć. „Dajcie malucz­kim przyjść do mnie” - powiedział przecież. Bóg z pewnością jej pomoże. Samuel na pewno się zmieni, kiedy przyjedzie do domu.

Marilena zasnęła. Brodawka piersi wysunęła się z maleńkich usteczek, dziecko spało mocno i bezgłośnie. Ruth zapięła nocną koszulę i położyła się przy małej. Bóg zechce mi pomóc, pomy­ślała znowu. Bo przecież to ja zgrzeszyłam, a nie Marilena. Tyle również Bóg wie, więc na pewno będzie trzymał swoją błogo­sławiącą dłoń nad dzieckiem. Wszystko będzie dobrze, myślała Ruth. Bóg nie jest mściwy.

Wszystko będzie dobrze...

Herborg leżała przytulona do Oi, ciepła, miękka, oddana.

- Jestem taka szczęśliwa - wyszeptała z wargami przy jego szyi. - Nie wiedziałam, że człowiek może być aż taki szczęśliwy.

- Ja też nie wiedziałem - wymamrotał Oja w jej zburzone, bujne włosy. - Oto zaczynamy prawdziwe życie, Herborg.

- W takim razie ja chcę żyć wiecznie - uśmiechnęła się do niego Herborg.

Oja przygarnął ją mocniej do siebie. Objął ramionami jej na­gie ciało i westchnął z rozkoszy.

- Marzniesz?

- Przy tobie? - Herborg roześmiała się cicho.

- Mam nadzieję, że nigdy nie pozwolisz, żebym przy tobie zmarzła?

- Nigdy - zapewnił, całując ją w czoło. - Nigdy, nigdy. I tak zasnęli, nadzy, objęci mocno nawzajem.

ROZDZIAŁ 14

W środę po weselu Sivert z rodziną wyjeżdżał.

Mali próbowała odsunąć od siebie myśl o pożegnaniu. Wie­działa jednak, że kiedy już wyjadą, w domu zrobi się pusto i ci­cho. I że tęsknota będzie większa po każdej ich wizycie. Miała teraz wrażenie, że zarówno Sivert, jak i Tordhild stanowią dla niej wsparcie - wsparcie, i pociechę, myślała. Mogła rozmawiać z nimi o rzeczach, których z nikim innym by nie roztrząsała. I czuła niemal, że dopóki Sivert tutaj jest, nie wszystko pójdzie źle, przynajmniej tyle. Że on w jakiś sposób trzyma misjonarza w szachu. I właśnie dlatego Mali pragnęła, żeby tym razem zo­stali dłużej. Ogarniało ją bolesne przeczucie, kiedy myślała, że Samuel wkrótce wróci.

Kiedyś powiedziała o tym Sivertowi.

- Ja już niewiele mogę w tej sprawie zrobić - odparł. - Jest tylko jedna osoba, która może rozciąć ten węzeł, i to jest Ruth.

- Ale ona się nigdy nie odważy, Sivercie.

- W takim razie to jej wybór - odparł z powagą. - Rozma­wialiśmy z nią wszyscy, i ty, i Havard, i ja. Ona wie, że będziemy ją wspierać, jeśli zdecyduje się zerwać to małżeństwo. Jeżeli jed­nak zdecyduje się pozwolić, by misjonarz zniszczył życie jej i ży­cie dziecka, to to będzie decyzja, którą sama podjęła. Bez sensu jest to, co ona mówi o Bogu i o grzechu, i o tym, że musi ofia­rować siebie. Powiedziałem jej to nie dalej niż wczoraj, mamo. Nikt nie może się poświęcić dla zła. I żadna matka nie ma prawa ofiarowywać dziecka za własne grzechy.

- To także jej powiedziałeś? - spytała Mali wolno.

Bo on chyba uważa, że ja tak właśnie zrobiłam, pomyślała, przyciskając ręce do żołądka. Że złożyłam go w ofierze, by ukryć własny grzech. I pod wieloma względami tak właśnie postąpiłam, chociaż kochałam go ponad wszystko. Chociaż gotów byłam oddać wszystko tylko po to, żeby on mógł odziedziczy Stornes. I wtedy uważałam, że postępuję słusznie. On jednak nigdy tego poglądu nie podzielał.

- Tak, bo tak właśnie jest - odparł Sivert. - Więc niech jeszcze przemyśli sobie wszystkie sprawy, zanim Samuel wróci do domu. Być może wpadnie na jakiś lepszy pomysł.

- Wierzysz w to?

- Sam nie wiem. Ona jednak musi przynajmniej przyjąć do wiadomości coś, czego nie chciała widzieć przed ślubem. Sama już o tym wie, chociaż ani razu o tym nie wspomniała.

Mali siedziała bez ruchu i nerwowo wyłamywała palce. Czuła się źle.

- Kiedy znowu przyjedziecie? - spytała cicho. - Może Boże Narodzenie?

- Nie umiem ci teraz na to odpowiedzieć - rzekł Sivert. - To zależy od tak wielu spraw. - Wstał z miejsca. - Ale przyjedziemy na pewno, mamo - dodał i dotknął leciutko jej policzka. - Tyle mogę ci obiecać.

- Musisz dobrze pilnować Elizy, babciu!

Mali siedziała w kucki niedaleko bryczki, która miała ich zawieźć do przystanku autobusowego w Surnadalen. Johannes mocno obejmował ją za szyję.

- To ci obiecuję - skinęła głową, próbując powstrzymać łzy.

- Ola Havard będzie ci w tym pomagał - mówił dalej Johan­nes. - Już z nim o tym rozmawiałem, prawda, Ola Havard?

Popatrzył na kolegę, który stał milczący i bardzo poważny tuż obok Havarda.

- Tak, prawda - wykrztusił cicho. - Ja też będę się nią opie­kował. A szybko znowu przyjedziesz?

- Tego nie wiem - rzekł Johannes. - Mamo, prędko my tu znowu przyjedziemy? - spytał, spoglądając na Tordhild.

- Zadzwonimy, jak już coś będzie wiadomo - obiecała Tord­hild, unikając odpowiedzi wprost. - A teraz musimy już jechać, bo jak nie, to nie zdążymy na autobus.

Mali mocno przytuliła do siebie Johannesa. Wchłaniała jego zapach. Przeczesywała palcami kręcone włosy na jego głowie i głaskała miękki, pyzaty policzek. Tym będzie musiała żyć aż do następnego razu: jego zapachem, pamięcią dotyku delikatnej skóry pod palcami. Tym i wspomnieniami.

Kiedy bryczka zniknęła za zakrętem na wzgórzu, Mali prze­słoniła oczy ręką.

- No tak, to pojechali - wykrztusiła ciężko.

- Ale ja tutaj jestem - usłyszała cichutki głos Oli Havarda.

- Tak, ty jesteś - przytaknął Havard i położył jedną rękę na chudziutkim ramieniu chłopca. - Dla nas to prawdziwa pociecha.

Mali popatrzyła na chłopca, który stał zagubiony i niepewny. Pogłaskała go po włosach.

- Tak, bardzo dobrze, że mamy ciebie, Ola Havardzie - szepnęła.

Ale on nie jest Johannesem. Nigdy nie zajmie miejsca wnuka w jej sercu. I chłopiec o tym wiedział. Mali poznawała to po jego smutnym spojrzeniu i opuszczonych ramionach. Nie była w sta­nie go jednak pocieszyć. Tak po prostu jest.

Jeszcze tego popołudnia Mali pojechała do Gjelstad.

Chęć porozmawiania z Helgą narastała w niej od chwili, kie­dy po raz pierwszy o tym pomyślała. I tego popołudnia, kiedy w niej samej tęsknota za Sivertem, Tordhild i Johannesem była niczym otwarta rana, postanowiła, że musi jechać.

Kiedy zjawiła się na dziedzińcu, panowała tam cisza, budyn­ki wyglądały jak wymarłe. Mężczyźni pracowali pewnie w polu. Mali przywiązała konia przy spichlerzu i ruszyła w stronę domu. Była już przy ganku, kiedy Helga wyszła jej na spotkanie.

Pierwsze, co Mali zobaczyła, to to, że szwagierka zeszczupla­ła. Musiała schudnąć co najmniej kilka kilogramów, pomyślała. Ale właściwie to bardzo dobrze, jest jej z tym do twarzy, ostatnio była trochę za okrągła. Tylko że to chyba nie jest najlepsza me­toda na odchudzanie się, Mali widziała to wyraźnie. Ta zwykle wyprostowana niczym struna Helga dzisiaj sprawiała wrażenie pochylonej, a w ciemnych włosach pojawiły się pasma siwizny.

- Czego chcesz? - spytała z dawną agresją w głosie i wypro­stowała plecy.

- Chciałabym trochę z tobą porozmawiać - odparła Mali spokojnie. - I wierz mi, nie przychodzę tutaj, by wywoływać awantury - dodała.

- No to pierwszy raz tak będzie - rzekła Helga złośliwie.

- Myślę, że może mogłybyśmy posiedzieć na schodach spichle­rza - zaproponowała Mali. - W izbie pewnie są twoje służące?

Helga popatrzyła na nią, w jej wzroku czaiła się podejrzliwość.

- Więc masz mi do powiedzenia coś, co nie jest przeznaczo­ne dla obcych uszu?

- Mnie to tam wszystko jedno - odparła Mali. - Pomyślałam jednak, że ty czułabyś się lepiej bez dodatkowych słuchaczy.

Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę spichlerza. Po chwili stwierdziła, że Helga podąża za nią. Usiadły obie. Po dłu­gim słonecznym dniu drewniane schody były ciepłe.

- Oni dzisiaj wyjechali, Sivert i jego rodzina - zaczęta Mali. - A mnie za każdym razem trudniej jest się z nimi żegnać - dodała wolno.

Helga nie odpowiedziała natychmiast. Siedziała i skubała rąbek swojego fartucha.

- Ale tym razem byli w Stornes dosyć długo - rzekła w końcu.

- A tak, przyjechali przed chrzcinami, to prawda - przyzna­ła Mali. - Byli dłużej niż zwykle. Ale... tak, zawsze jest tak samo przykro, kiedy wyjeżdżają.

- Powinnam była przyjść na wesele - powiedziała nagle Hel­ga. - Przyjechałaś, żeby mnie o tym poinformować?

- Nie, wcale nie - odparła Mali, spoglądając na tamtą. - Bar­dzo dobrze rozumiem, że nie chciałaś w tym uczestniczyć. I ty powinnaś mi uwierzyć, kiedy mówię, że nigdy nie życzyłam Ruth Linie niczego złego. Ona jest wspaniałą dziewczyną ta twoja cór­ka, Helgo.

Helga milczała. Pochyliła głowę i Mali słyszała, że oddycha z trudem.

- To o tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać - ciągnęła dalej Mali. - O tobie i o Ruth Linie.

- A tobie nic do tego - warknęła tamta ponuro.

- Oczywiście, masz rację - przyznała Mali. - Ale ja wiem, ile córka dla ciebie znaczy. I wiem też, ile ty zawsze znaczyłaś dla niej.

Położyła rękę na kolanie Helgi. Helga zesztywniała pod do­tknięciem, ale nie odtrąciła ręki szwagierki.

- Ja sporo wiem o takich sprawach - westchnęła Mali ci­cho. - Wiem, jak to jest, kiedy trzeba żyć i nie mieć kontaktu z kimś, kogo się kocha bardziej niż siebie samego. Człowiek robi się chory z tęsknoty i rozpaczy, a to nie są dobre uczucia.

Helga nadal milczała. Odwróciła się tylko od Mali, żeby tam­ta nie widziała, że płacze. Bo Helga zanosiła się szlochem. Mali patrzyła na jej drżące ramiona.

- Ja rozmawiałam z Oją po tym, jak Ruth Lina przyjechała do Stornes i powiedziała mu, że... - Mali głęboko wciągnęła po­wietrze, zanim zaczęła mówić dalej. - Powinnaś wiedzieć, że oni rozstali się w przyjaźni - ciągnęła. - Oja żywi wielki szacunek do Ruth Liny za to, że zrobiła to, co zrobiła.

- Ale mną wszyscy pogardzacie w najlepsze - wykrztusiła Helga ochryple.

Mali poprawiła spódnicę i objęła ramionami kolana, zanim mogła znowu mówić.

- Może i żywiłam dla ciebie złe uczucia wtedy, kiedy dotar­ła do mnie prawda - wyznała szczerze. - Ja... tak trudno było zrozumieć, że mogłaś się zdecydować... popchnąć Ruth Linę do takiego małżeństwa. Bo przecież szczęśliwi oni by ze sobą nie byli. A czy już nie dość mamy nieszczęśliwych małżeństw, Hel­go, zarówno ty, jak i ja?

Helga ukryła twarz w dłoniach.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - wyszeptała w końcu tak cicho, że Mali ledwo słyszała, co tamta mówi.

- Jeśli mamy dla odmiany być wobec siebie szczere, Helgo, to przecież wiesz, że ja nigdy nie byłam szczęśliwa z Johanem. Wyszłam za niego po to, by ochronić swoją rodzinę. Wiesz o tym. I to był wielki błąd. Nie powinnam była nigdy się na to godzić, ze względu na Johana też nie. Tak samo jak ty nie powinnaś była wychodzić za mąż za Kristena. Bo to Gjelstad i szacunek chcia­łaś mieć, pragnęłaś tego bardziej niż jego, czyż nie mam racji?

Helga znowu zaczęła boleśnie szlochać, ale nie powiedzia­ła nic.

- Ale człowiek może zrobić bardzo wiele, kiedy wierzy, że będzie miał lepsze życie - ciągnęła Mali wolno. - Albo że ochro­ni przez to bliskich. Ale w życiu nie ma nic za darmo - dodała szeptem. - To kosztuje. Kosztuje bardzo wiele.

Przez chwilę panowała cisza. Z lasu na tyłach Gjelstad do­cierały do nich żałosne tony drozda śpiewaka, poza tym było całkiem cicho.

- Uważam, że powinnaś napisać do Ruth Liny - oznajmiła Mali. - Wyjaśnij jej, co spowodowało, że zrobiłaś to, co zrobiłaś. Bo przecież postąpiłaś tak dlatego, że chciałaś dla niej jak naj­lepiej. I twoja córka na pewno to zrozumie, Helgo, jestem tego pewna. Ruth Lina nie jest już dzieckiem, dowiodła tego, kiedy przyszła do Oi. A ciebie bardzo kocha ja o tym wiem.

- Ale nie ma wybaczenia dla...

- Dla wszystkiego jest wybaczenie - oznajmiła Mali spokoj­nie. - Przynajmniej prawie dla wszystkiego - dodała wolno. - Nie zadręczaj się tak, Helgo. Napisz do niej. Gwarantuję ci, że otrzymasz odpowiedź.

Helga pociągała nosem. Potem odwróciła się do Mali z za­czerwienionymi oczyma.

- A co sprawiło, że przyjechałaś tu do mnie i mówisz takie rzeczy?

- To, że ja wiem, jak to jest, kiedy człowiek tęskni za uko­chanym dzieckiem - odparła Mali. - I także to, że jestem już zmęczona tą całą wrogością i nienawiścią, podejrzeniami i kłam­stwami. Obie popełniłyśmy mnóstwo błędów, i ty, i ja. Ale prze­cież można to naprawić. I powinnyśmy to zrobić, póki jeszcze jest czas, Helgo. Nie wiemy przecież, ile czasu nam pisane, ani ty tego nie wiesz, ani ja. I nie wiemy też nic o tych, którym wyrzą­dziłyśmy zło - dodała wolno. - Jedyne, co wiem, to to, że będzie za późno, kiedy oni odejdą...

Helga długo siedziała w milczeniu. Patrzyła gdzieś w dal, na złocące się we wrześniowym słońcu pola.

- A jeśli napiszę...

- To na pewno ona ci odpowie, że bardzo się cieszy, że się do niej odezwałaś - zapewniła Mali.

- Ona powiedziała, że nigdy do domu nie wróci - wyszepta­ła Helga na pół z płaczem.

- Człowiek tyle mówi, kiedy jest zraniony i zły - westchnęła Mali spokojnie. - Ona wcale tak nie myśli. Tylko być może po­trzebuje czasu, żeby tu wrócić. Ale wróci... na pewno wróci.

- Kristen i ja... my ze sobą już nie rozmawiamy.

- No to ty odezwij się do niego pierwsza - poradziła Mali. - By­łaś wielką miłością Kristena, Helgo. Byłaś przez te wszystkie lata i myślę, że nadal jesteś. Wyciągnij do niego rękę, a zobaczysz.

Znowu zaległa między nimi cisza.

- Ty jesteś naprawdę niezwykłym człowiekiem, Mali Stor­nes - rzekła Helga, w końcu patrząc jej w oczy. - Możesz być niczym najzimniejszy z diabłów. Nieustępliwa i twarda jak stal. A potem nagle stajesz się człowiekiem, który współczuje innym. Wielu rzeczy jeszcze o tobie nie wiem.

- I nie musisz wszystkiego wiedzieć, Helgo. Najważniejsze jest, żebyś nie toczyła ze mną wojny, zwłaszcza że mogłabyś utracić tych, na których ci naprawdę zależy.

- No tak, może i masz rację - dotarły do Mali ciche słowa. Mali wstała i otrzepała ciemną spódnicę.

- No to co, napiszesz?

- Chyba tak - odparła Helga wolno.

- I pozdrów Kristena - mówiła dalej Mali. - Kiedy już za­czniesz z nim rozmawiać.

Helga podniosła się również. Przez chwilę stały tak naprze­ciwko siebie. Patrzyły sobie w oczy.

- A może napijesz się kawy? - spytała Helga nagle, przygła­dzając ręką włosy.

- Nie, dziękuję, nie dzisiaj - odparła Mali. - Może następ­nym razem, kiedy Ruth Lina będzie w domu - dodała. - Wtedy przyjedziemy chętnie, i ja, i Havard.

Wyciągnęła rękę. Helga wahała się przez moment, po czym ujęła dłoń Mali w swoją zimną i wilgotną.

- Powodzenia - szepnęła Mali.

Odwróciła się i poszła do konia. Kiedy wyjeżdżała z podwó­rza, uniosła rękę w ostatnim pozdrowieniu. Helga pomachała jej w odpowiedzi. Nigdy przedtem się to nie zdarzało, pomyślała Mali, żebyśmy my dwie żegnały się w ten sposób. Trzeba było dużo czasu. Naprawdę wystarczająco dużo, pomyślała i cmok­nęła na konia.

W pierwszym tygodniu października zaczęli przenosić meble i wyposażenie do nowego domu. Wszyscy przyszli pomagać. Pogoda się zmieniła, było zimno i wietrznie, napalono solidnie w obu nowych żeliwnych piecach, i w kuchni, i w izbie. Ale pa­liło się marnie.

- Może coś jest nie tak z ciągiem powietrza - zastanawiał się Havard, po czym otworzył drzwiczki pieca w kuchni. Szary, ciężki dym buchnął mu w twarz, Havard odskoczył w tył.

- Wejdź na dach, Knut - powiedział, zwracając się do pa­robka. - Ty jesteś najmłodszy i najzręczniejszy. Zobacz, czy ko­min nie jest zatkany.

- W nowych domach często tak bywa - westchnęła Mali, która ustawiała naczynie w kuchennej szafie. - Piec musi się najpierw przepalić, mój ojciec zawsze tak mówił. No i nowy dom... - zadrżała z zimna i szczelniej otuliła się chustką. - Nowe domy są wilgotne. A poza tym my z budową bardzo się śpieszyliśmy. Może nawet za bardzo - dodała, rozglądając się wokół. - Powinno być więcej izolacji w ścianach - sam wciąż to powtarzałeś, Havardzie. Ale jakoś nic z tego nie wyszło. Oba­wiam się, że będą tu mieli mroźną zimę, Ruth i dziecko.

- Ale misjonarz też chyba będzie z nimi mieszkał? - wtrącił Olav.

Mali nie odpowiedziała. Nie bardzo ją martwiło, że Samu­el będzie marzł. Bardziej troszczyła się o Ruth i Marilenę. To nie jest odpowiednia pora roku na przeprowadzkę do nowego domu. Dom powinien stać pusty przez długie gorące lato, tak by drewno wyschło i dom się wygrzał. Dopiero potem można wyglądać mroźnej zimy. Zwłaszcza że nowe domy nie są szcze­gólnie solidne, w każdym razie ten. Tylko że tym razem najważ­niejsze było zdążyć przed zimą.

Tego dnia, kiedy Ruth zebrała ostatnie swoje rzeczy i wyruszyła ze Stornes do nowego domu, niebo było lodowato szare i wiał przeszywający wiatr.

- Zastanawiam się, czy nie powinniście zaczekać do jutra - westchnęła Mali zatroskana, wyglądając na dwór. - Moim zda­niem pogoda jest straszna.

- Ale jutro przyjedzie Samuel - rzekła Ruth i otuliła Marile­nę dodatkowym kocem. - Powiedział mi przez telefon, że chce przyjechać do nowego domu.

- Ale Marilena kaszlała przez cały tydzień - przypomniała Mali, głaszcząc dziecko po czole. - A dzisiaj jest rozpalona. Ona może się naprawdę rozchorować, Ruth.

- Moim zdaniem ona jest tylko trochę przeziębiona, tak jak ja byłam jakiś czas temu - powiedziała Ruth cicho, uniosła có­reczkę i przytuliła do siebie. - To przejdzie.

- Czy to też powiedział Samuel? - spytała Mali cicho, pa­trząc na Ruth. - Że to tylko lekkie przeziębienie, które wkrótce przejdzie?

- Oni tam w Berkak też wszyscy chorują - wyjaśniła Ruth wymijająco.

- Ale przecież on nie wie, w jakim stanie jest Marilena. Twój mąż nie jest jasnowidzem!

Ruth milczała. Nie chciała spojrzeć matce w oczy, ale była zmartwiona, to nie ulegało wątpliwości.

- Odprowadzę cię - powiedziała Mali, biorąc ostatnią dużą walizkę z ubraniami. - A później Ingeborg przyniesie ci obiad. Masz dzisiaj mnóstwo innej pracy, nie musisz gotować...

- Ty o wszystko zawsze zadbasz - uśmiechnęła się Ruth. - Dziękuję za wszystko, co dostałam, mamo. Niewiele by było w na­szym domu, gdybyście nas nie wyposażyli...

- No ale przecież tak się umawialiśmy - uśmiechnęła się Mali. - Oja i Herborg zamówili sporo nowych mebli, pewnie będą z czasem wymieniać jeszcze inne. Najważniejsze jednak jest to, co teraz. Żebyście jakoś przetrwali zimę - dodała.

Nowy dom położony był pod lasem zaraz za drogą. Zbudo­wano go na wysokim zboczu. „Wzgórze” - tak ludzie zwykle nazywali to miejsce i teraz tak będą nazywać dom. W każdym razie stoi na suchym gruncie, pomyślała Mali, kiedy pochylając się, szła pod wiatr razem z Ruth. Zanim dotarły do drzwi, za­częło padać. Mali spojrzała w stronę fiordu. Prawie nic nie było widać. Szaruga przesłaniała świat niczym szaroczarna ściana.

Chociaż Ingeborg wielokrotnie biegała tam i z powrotem od wczesnego rana, by palić w piecach, to kiedy weszły, w domu nie było ciepło.

- Ingeborg napaliła też w sypialni - poinformowała Mali, odstawiając walizkę. - Pilnuj, żeby ci nie wygasło, bo jak nie, to zamarzniecie w nocy na śmierć, ty i dziecko.

Ruth nie odpowiedziała, położyła Marilenę w kołysce usta­wionej obok kuchennego pieca, nie rozbierając dziecka.

- Jednak powinnaś coś z niej zdjąć - wtrąciła Mali. - Nie jest też dobrze, żeby się przegrzewała. A teraz ma na sobie i pierzynkę, i koc.

- Za chwilę ją rozbiorę - odparła Ruth.

Marilena machała niespokojnie rączkami i kaszlała. Mali miała wrażenie, że dziecko nie może oddychać, wzięła małą na rękę i rozpięła jej sweterek.

- Przyniosłam dla niej wywar z ziół - zwróciła się do Ruth. - Znajdź jakąś małą łyżeczkę, to trochę jej damy. A gdyby jej się pogorszyło w nocy, to przybiegnij na dół do dworu wcześnie rano - dodała. - Musicie wrócić do domu, przeprowadzicie się, jak mała będzie znowu zdrowa.

Ruth skinęła głową.

- Właściwie powinnam urządzić uroczystość - powiedziała, próbując się uśmiechać. - Ale urządzimy ją, jak Samuel będzie w domu. Wtedy zaproszę was na obiad, tatę i ciebie. Pomyśleć, że dostaliśmy własny dom - dodała.

- Poczekaj ze świętowaniem, aż wszystko się ułoży - po­wstrzymywała ją Mali. - Gdybyś nie przyszła jutro rano, to ja zajrzę do ciebie przed południem. Samuel chyba nie przyjedzie przed wieczorem?

- Nie, powiedział, że może wrócić nawet dosyć późno - wy­jaśniła Ruth. - Ale teraz musisz iść do domu, mamo, zanim na­prawdę się rozpada.

Mali wychodziła niechętnie. Miała wrażenie, że Ruth wy­gląda na zagubioną. Marilena oddychała ciężko i z wysiłkiem. Mimo wszystko otuliła się chustką i poszła do drzwi.

- Gdyby coś było...

- Dziękuję - powiedziała Ruth. - Ja wiem.

Jeszcze raz w drodze ku Stornes Mali odwróciła się i popa­trzyła na „Wzgórze”. Dom był ledwie widoczny zza potężnej ulewy. Tylko w kuchennym oknie widać było słabe światełko, jedyne, co świadczyło, że w domu jest jakieś życie.

Wygląda to niczym dom duchów, pomyślała Mali, otulając się chustką. Nagle zadrżała. Wielkie strzępy szarej mgły prze­pływały ponad domem. Miała wrażenie, że go zadławią. One wy­glądają niczym duchy - długie, szare, paskudne duchy. A może to anioły, pomyślała nagle i poczuła, że serce zabiło jej szybciej. Czarne anioły...

ROZDZIAŁ 15

Wiatr trochę ucichł, za to deszcz rozpadał się na dobre, kiedy Samuel wrócił do domu następnego wieczora. Poprzedniej nocy Ruth leżała, nie śpiąc, i wsłuchiwała się w ciężki oddech Marileny z coraz większym niepokojem. Wstrzykiwała po parę kropel swojego mleka w dziurki nosa malutkiej, robiła to wiele razy w ciągu nocy. Mali mówi, że to bardzo pomaga, kiedy niemowlę ma zatkany nosek. A Marilena miała właśnie nosek zapchany, rzęziło jej w piersiach, kaszlała i była bardzo rozpalona.

Samuel nie może żądać, żeby mała w tym stanie została wy­niesiona do kuchni, myślała Ruth i czuła, że ze strachu sztyw­nieje jej kark. Dziecko jest przecież chore! Marilena potrzebuje ciepła ciała matki, poza tym Ruth powinna przez cały czas nie spuszczać jej z oka, i to przez kilka najbliższych nocy, nie może przegapić chwili, gdy dziecku się pogorszy.

Mali odwiedziła je przed południem. Zbadała dokładnie Ma­rilenę i wyglądała na zatroskaną.

- Trzymaj ją w cieple, dzień i noc - poleciła Ruth. - Niech leży tuż przy tobie, tyle chyba rozumiesz.

- Tak, ona jest chora - odparła Ruth pośpiesznie. - Oczywi­ście, że powinna leżeć przy mnie.

Przez cały dzień jednak dręczyła ją myśl, że być może Sa­muel zażąda, aby kołyska stała w kuchni. Boże, nie może tak postąpić, nie teraz, kiedy Marilena jest chora, a w domu panuje lodowaty chłód! Niepewność jednak jej nie opuszczała, w miarę upływu czasu strach rozrastał się coraz bardziej.

Stół był nakryty, kawa zaparzona, kiedy podwoda z Samuelem zatrzymała się przed drzwiami. Ruth stała przy oknie bardzo długo i wypatrywała, w końcu go zobaczyła. Serce podskoczyło jej do gardła, wyłamywała lodowate palce z taką siłą, że trzaska­ło w stawach. Nagle poczuła się potwornie osamotniona. Kiedy Samuel bywał w domu, ona nieczęsto zaglądała do rodziców, wiedziała jednak, że mama jest w pobliżu. Wiedziała, że Samuel mimo wszystko rozumie, że i on musi się z tym liczyć. Teraz jed­nak miała zostać z nim całkiem sama. Nikt niczego nie zobaczy, nikt niczego nie usłyszy. Zostały wydane na jego łaskę, i ona, i Marilena.

- Pamiętaj, że odpowiadasz za swoją córeczkę - przypo­mniała jej matka, zanim wyszła, i wpiła w nią surowe spojrze­nie. - Mała Marilena może polegać tylko na tobie.

Ruth pośpiesznie weszła do kuchni i popatrzyła na dziec­ko w kołysce. Mała pogrążona była w niespokojnej drzemce, oddychała szybko i przy każdym oddechu aż się jej gotowało w gardle. Ruth położyła rękę na czole dziecka. Było gorące. Bar­dziej gorące niż przed chwilą, kiedy sprawdzałam ostatni raz, pomyślała przestraszona. Dotyk obudził Marilenę. Spojrzała na matkę błyszczącymi od gorączki oczyma i zaniosła się kaszlem, a potem zaczęła rozpaczliwie płakać. Ruth wzięła ją na ręce, przytuliła mocno do siebie i głaskała uspokajająco po pleckach. Sięgnęła po ziołowy wywar, który Mali zostawiła, trzymała buteleczkę w ręce, by ogrzać zawartość, zanim podają dziecku.

Drzwi wejściowe się otworzyły. Ruth gorączkowo rozejrzała się wokół. Nie miała odwagi wnieść dziecka do zimnej sieni, za­razem zdawała sobie sprawę, że Samuel oczekuje, iż wyjdzie mu na spotkanie. I pewnie nie jest w najlepszym nastroju, pomyślała Ruth. Długa jazda bryczką przy takiej pogodzie to nie rozrywka. Pośpiesznie włożyła znowu Marilenę do kołyski i wyszła na ga­nek.

- No, nareszcie, więc jednak ktoś jest w tym domu - powie­dział Samuel z mrocznym wzrokiem, kiedy ją zobaczył. - Może za wiele wymagam, oczekując, że małżonka mnie powita po ta­kiej wyprawie.

- Ja właśnie chciałam... ale Marile... Maria Magdalena - poprawiła się natychmiast - jest chora i nie odważyłam się wy­nieść jej do zimnej sieni, więc...

Z kuchni dał się znowu słyszeć kaszel Marileny. Przechodził w płacz, Ruth odwróciła się ku kuchennym drzwiom.

- Nie odbierzesz mojego okrycia, Ruth?

- Oczywiście, ale Marile... Maria Magdalena...

- Dziękuję, ale sam ją słyszę - oznajmił lodowato. - Proszę bardzo...

Wyciągnął rękę z mokrym płaszczem i kapeluszem, zrzucił z nóg buty i rozglądał się za kapciami. Ruth skwapliwie mu je podała. Powiesiła mokry płaszcz, przez cały czas spoglądając niespokojnie w stronę kuchni.

- Mam przemoczone nogi - skarżył się Samuel. - Muszę włożyć suche skarpetki.

- Zaraz znajdę - zapewniła Ruth. - Ale teraz musisz wejść do kuchni, tutaj jest tak zimno...

- No tak, ciepło nie jest w tym domu - stwierdził cierpko.

- Tak to bywa w nowych domach - mruknęła Ruth. - I jesz­cze pogoda się zepsuła, tak że...

Weszli do kuchni. Ruth już wcześniej powiesiła czyste skar­petki nad piecem. Liczyła się z tym, że kiedy Samuel przyjedzie, będzie chciał włożyć suche. Podała mu teraz ogrzane skarpetki, pośpiesznie pochyliła się nad kołyską i wyjęła Marilenę. Mała była czerwona, i od płaczu, i od gorączki.

- I co jest temu dziecku? - spytał Samuel, wkładając suche skarpetki.

- Ma straszny kaszel, a teraz jeszcze przyplątała się go­rączka i...

- Wszystkie dzieci się przeziębiają - rzekł sucho. - Od tego się nie umiera, ale ty jesteś kompletnie rozhisteryzowana. Jak to dziecko się wychowa, przy takiej matce - dodał i westchnął. - Połóż ją zaraz i podaj mi coś do jedzenia!

Ruth nie odpowiedziała. Odłożyła Marilenę do kołyski i po­głaskała ją ostrożnie po policzku. Nie płacz, nie płacz, błagała w duchu.

Samuel wszedł do izby. Ruth słyszała, że chodzi tam i z po­wrotem. Przedtem jeszcze domu nie widział. Poruszała ostroż­nie kołyską i stał się cud: Marilena się uspokoiła.

- Zamkiem to tego nazwać nie można - oznajmił, wchodząc znowu do kuchni.

- Ale to jest nasz własny dom - przypomniała mu Ruth, sta­wiając na stole ser, kiełbasę i chleb. - I dostaliśmy ten dom za darmo.

- Dostaliśmy, dostaliśmy - przedrzeźniał ją złośliwie. - Wiel­kie mi rzeczy taki dom w stosunku do całego dworu.

Ruth nie odpowiadała na zaczepki. Nie chciała, żeby znowu zaczął roztrząsać sprawę spadku, żeby mówił, że liczył na więk­szy posag. Bo przecież dlatego tylko ją wziął. Nie dlatego, że mu na niej zależało, tylko dlatego, że sądził, iż zamieszka w Stornes jak jakiś pan.

Samuel zadrżał i przeniósł wzrok w stronę pieca.

- Tu jest zimno jak w psiarni - oznajmił. - Musisz porząd­nie palić.

- Dokładam do pieca dzień i noc - wyjaśniła Ruth, krojąc dla niego chleb. - Ale dom jest wilgotny, z każdym nowym do­mem tak jest, i izolacja chyba nie najlepsza. Ale bardzośmy się śpieszyli, żeby można się było przeprowadzić, zanim wrócisz.

- Ciasny, lodowaty dom, zasmarkany i wrzeszczący bachor, a na dodatek rozhisteryzowana żona. Rzeczywiście jest do czego wracać - szydził Samuel.

Ruth nie odpowiadała. Siedziała i patrzyła, jak je. Ona sama nie była w stanie przełknąć ani kęsa. Strach przed nocą odczu­wała w żołądku niczym kamień. Z pewnością będzie chciał z nią spać, była tego pewna. Nie dlatego, że ją kocha, ale dlatego, że upokarzanie jej go podnieca. Teraz już zrozumiała, na czym to polega. Do czego będzie ją zmuszał dzisiejszego wieczora? Zresz­tą niech się dzieje, co chce, myślała Ruth, byleby tylko Marile­na mogła w nocy leżeć przy mnie. By mogła ją wyjąć z kołyski, kiedy będzie po wszystkim. Żeby tylko nie zażądał, by Marilena została w kuchni.

Ruth przetarła oczy wierzchem dłoni. Była zmęczona i przestraszona. Posprzątała ze stołu, raz po raz spoglądała przez okno w dół, w stronę Stornes. W oddali ledwo majaczy­ły dworskie budynki, widziała jednak światła w oknach izby. Nagle łzy napłynęły jej do oczu. Ponad wszystko pragnęła znaleźć się w domu!

- Idę na górę - oznajmił Samuel za jej plecami. - Tam pew­nie też nic wielkiego nie ma - dodał szyderczo. - Przyjdź do mnie, jak tylko posprzątasz.

- Muszę też przewinąć Marilenę - wtrąciła Ruth z sercem w gardle. - Ale później przyjdziemy.

- Przyjdziemy?

Samuel przystanął i odwrócił się do niej.

- Co za my?

- Ona musi leżeć przy mnie, Samuelu. Dziecko jest chore, a sam widzisz, że w domu jest strasznie zimno. W sypialni pa­liłam przez całą wczorajszą noc i cały dzień. Tutaj często ogień wygasa, nawet jeśli ja...

- Dziecko zostanie w kuchni - oznajmił krótko.

- Samuelu! Nie możesz tak mówić, Samuelu! Mama powie­działa, że...

- Ach tak, twoja mama przychodzi tutaj i udziela ci instruk­cji, nie wątpię, mogłem był się domyślać - rzekł cierpko. - Tylko że tutaj ona nie ma już nic do powiedzenia, moja mała Ruth. Tutaj, w tym domu, ja decyduję!

Ruth poczuła, że drżą jej ręce. Z niepokojem wciągała po­wietrze do płuc.

- Popatrz na nią sam, Samuelu - błagała zrozpaczona. - Ona jest naprawdę chora. Nie możemy pozwolić dziecku leżeć tam na dole... nie możemy pozwolić, żeby się udusiła od kaszlu i...

- Rany boskie, jak ty przesadzasz - oznajmił lodowatym głosem. - Można by pomyśleć, że przeziębienie to jakaś dżuma!

Do kuchni wpadł porywisty lodowaty wiatr.

- Czekam na górze nie dłużej niż parę minut, Ruth!

Potem zamknął za sobą drzwi.

Ruth posprzątała ze stołu, ale nie zmywała. Wyjęła natomiast Marilenę z kołyski, przewinęła ją, włożyła na dziecko dodatko­wy kaftanik i przystawiła ją do piersi. Córeczka ssała niechęt­nie. Tak było przez ostatnie dni, jakby dziecko było zbyt chore, żeby przełykać mleko. Ruth siedziała ze łzami spływającymi po twarzy. Żeby tak miała odwagę zlekceważyć Samuela! Powinna zawinąć Marilenę w koc i uciec do Stornes! Ale taka myśl śmier­telnie ją przerażała. Co by wtedy Samuel jej zrobił? Czy posta­rałby się, żeby uznali ją za chorą umysłowo, tak jak straszył? Nigdy nie wolno do tego dopuścić. Gdyby mu się udało, to nigdy już nie zobaczyłabym Marileny, Ruth była o tym przekonana. Lodowatymi rękami próbowała wycisnąć z piersi trochę mleka prosto do buzi Marileny. Dziecko przełknęło raz i drugi, większość pokarmu jednak spływała po brodzie.

- Ruth!

Podskoczyła na krześle, słysząc jego rozkazujący głos.

- Ja czekam, Ruth!

Poprawiła bluzkę na piersiach, otuliła Marilenę w dwa koce, zanim położyła ją znowu w kołysce, a na wierzchu rozłożyła jesz­cze pierzynkę. Potem dołożyła, ile się dało, do pieca i poszła.

Miej mnie w swojej opiece, Panie, modliła się w duchu. Połóż swoją dłoń na tym dziecku.

Z ręką na klamce odwróciła się jeszcze raz. Dziecko oddychało ciężko i bardzo szybko. „Ona może polegać tylko na tobie” - powie­działa matka. Ruth zawahała się znowu. Ale jeśli podporządkuje się Samuelowi w łóżku, jeśli zrobi wszystko, co on jej każe, to może on szybko się nią nasyci. Przecież musi być zmęczony po długiej podróży. A kiedy już zaśnie, Ruth będzie mogła zejść i położyć się z Marilena na tapczanie. Musi tylko uważać, żeby z powrotem zna­leźć się w łóżku, zanim Samuel się obudzi. On nie może zauważyć, że w nocy wychodziła do dziecka.

- Ruth!

Teraz w jego głosie słychać było gniew.

Ruth pośpiesznie wbiegła po schodach na piętro. Sypialnia pogrążona była w półmroku, Rozjaśniał ją tylko blask ognia z pieca, Samuel zapalił też stearynową świeczkę na nocnym sto­liku. Mimo że dokładała tutaj do pieca przez całe popołudnie, w pokoju panował ziąb.

- Czym ty się zajmujesz?

- Musiałam się zająć Marią Magdaleną - odparła Ruth cicho. Podeszła do łóżka i zaczęła szukać swojej nocnej koszuli.

- Tego szukasz? - Uniósł w górę jej grubą flanelową koszulę.

Ruth wyciągnęła rękę, by ją wziąć, on jednak cofnął koszulę.

- Roz­bieraj się - rozkazał.

Ruth nie protestowała. Jeśli tylko zrobię wszystko, czego on zażąda, pomyślała znowu... Jeśli tylko go nie rozgniewam...

Samuel leżał i patrzył, jak Ruth zdejmuje z siebie ubranie. W końcu stanęła przed nim naga. Podłoga była lodowato zimna i stopy Ruth niemal zdrętwiały od chłodu. Starała się nie poka­zywać, że marznie.

- Rozpuść włosy! - zażądał.

Ruth zdrętwiałymi palcami rozplotła warkocz i potrząsa­jąc głową, pozwoliła, by jej długie, gęste włosy opadły na plecy. Spojrzała spod oka na Samuela i przerażona odskoczyła w tył. On znowu miał takie straszne, błyszczące oczy. Mierzył ją spoj­rzeniem, od okrągłych piersi w dół, do szczupłej talii, krągłych bioder i ud. Ruth słyszała, że oddycha coraz szybciej.

- Tęskniłaś za mną?

Ruth nie odpowiadała. Kiwnęła tylko wolno głową. Jakby kłamstwo było mniejsze przez to, że głośno go nie wypowiadam, pomyślała.

- Wiele czasu minęło od chwili, kiedy po raz ostatni należałaś do mężczyzny, Ruth. Musisz być pewnie znowu niczym dziewica.

Roześmiał się, słysząc własne słowa.

- Chodź - wykrztusił pośpiesznie i zrobił jej miejsce w łóż­ku. - Uklęknij. I dziękuj Bogu, że twój mąż wrócił do domu i wciąż ciebie pragnie.

Ruth zrobiła, co jej kazał. Uklękła na łóżku, przerażona. Przez cały czas wsłuchiwała się w dźwięki dochodzące z dołu, z kuchni. Zauważyła, że Samuel wstał, zerknęła na niego. Serce przestało jej bić, kiedy zobaczyła, że mąż sięga po pas.

- Zasługujesz na karę, prawda?

Nie odpowiedziała, zaraz potem pas ze świstem opadł na jej pośladki. Skuliła się.

- Nie zasługujesz na karę, Ruth? Ty się bardziej troszczysz o jakiegoś bachora niż o swojego męża!

Wyszeptała, że tak.

- Nie słyszę wyraźnie - powiedział. I znowu wymierzył jej straszny cios pasem.

- Tak, tak, zasługuję na karę - szepnęła Ruth nieco głośniej.

Akurat w momencie, kiedy pas znowu na nią spadł, Marile­na zaczęła kaszleć. Ruth zesztywniała. Był to długi, bardzo bo­lesny atak kaszlu. Po czym dziecko zaczęło rozpaczliwie płakać. Ruth próbowała wstać, ale on twardą ręką popchnął ją znowu na posłanie. Pas spadał na jej plecy. W końcu poczuła dłonie Samuela na swoich biodrach. Wdarł się w nią gwałtownie, Ruth krzyknęła z bólu.

- A więc jesteś znowu dziewicą - roześmiał się obleśnie za jej plecami i szarpał ją gwałtownie. - Ja kocham dziewice!

Ruth nie wiedziała, jak długo się tak nad nią pastwił. Czas roz­płynął się w czerwonym mroku bólu i strachu o dziecko, które zostało na dole. Marilena kaszlała i płakała. Ruth była chora z rozpaczy. Nie odważyła się jednak nic powiedzieć, nie odwa­żyła się zaprotestować. A Samuel nie przestawał. Jakby podnie­cało go wciąż i wciąż od nowa, kiedy mu się tak spokojnie pod­dawała i robiła wszystko, co kazał. A kazał najrozmaitsze rzeczy, myślała już, że nie będzie temu końca. Nareszcie jednak opadł i zsunął się z niej.

Ruth leżała obok sztywna i przemarznięta. Dopiero kiedy zaczął chrapać tak, że ściany się trzęsły, odważyła się poruszyć. Przyciągnęła do siebie nocną koszulę, okryła nią swoje obolałe, zakrwawione ciało. Potem ostrożnie wymknęła się z łóżka.

Marilena płakała przez cały czas. Raz po raz dostawała ataku kaszlu, za każdym razem gwałtowniejszego i trwającego dłużej. Teraz jednak w kuchni panowała cisza. Ruth stała bosa i nasłuchiwała. Cicho było w całym domu. Tylko wiatr na dwo­rze szarpał narożnikami domu, a od czasu do czasu w piecu ja­kiś wypalony kawałek polana rozpadał się na węgle. Sztywna ze strachu Ruth podeszła na palcach do drzwi, otworzyła je ci­chutko, a potem znowu za sobą zamknęła. Ogarnęło ją lodowate zimno z sieni, ale ona tego nie zauważyła. Serce tłukło jej się głośno w piersi, strach ją paraliżował. Dlaczego jest tak cicho?

Otworzyła kuchenne drzwi i wemknęła się do środka. Tutaj też było już zimno. Jak długo ten diabeł się nade mną pastwił? - pomyślała. Wolniutko, na palcach zbliżała się do kołyski. Nie sły­szała nic oprócz bicia własnego serca. Żadnego płaczu, żadnego kaszlu, żadnego ciężkiego oddechu. Ruth opadła na kolana przy kołysce i patrzyła na Marilenę. Dziecko leżało z przymkniętymi oczyma, blade i ciche. Ruth chwyciła rączkę córeczki, która le­żała na kołdrze. Rączka była lodowata.

Matka wybuchnęła głośnym, rozpaczliwym szlochem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna

więcej podobnych podstron