Lucy Maud Montgomery
Czary Marigold
Tłumaczyła Magdalena Koziej–Ostaszkiewicz
Tytuł oryginału angielskiego Magic for Marigold
Dawno, dawno temu (trzeba przyznać, że to jedyny właściwy początek opowieści, bo brzmi romantycznie i bajkowo) wszyscy przedstawiciele klanu Lesleyów z Harmony zebrali się w Świerkowej Kępie, by jak co roku świętować urodziny Starej Babci. A także po to, by nadać imię dziecku Lorraine. To wołało o pomstę do nieba — jak wyraziła się patetycznie ciotka Nina — żeby kochane maleństwo od czterech miesięcy pozostawało bezimienne. Jednak — cóż było robić, skoro biedny Leander zmarł nagle na dwa tygodnie przed narodzinami córeczki, a nieszczęsna Lorraine chorowała potem całymi miesiącami? Zresztą nadal nie odzyskała sił. Ponoć w jej rodzinie było paru gruźlików…
Ciotka Nina właściwie wcale nie była ciotką, w każdym razie żadnego z Lesleyów. Była po prostu kuzynką. Lesleyowie mieli jednak zwyczaj nazywać „ciotkami” i „wujami” wszystkich, którzy byli za starzy, by młodzież zwracała się do nich po imieniu. W tej opowieści co chwila będą pojawiać się jacyś „przyszywani” wujowie i „przyszywane” ciotki — obok tych autentycznych. Nie zamierzam przerywać opowiadania, by wyjaśniać, kto zacz. To nieważne. Wszyscy byli Lesleyami lub wstąpili z nimi w związki małżeńskie — i tylko to się liczyło. Urodzić się Lesleyem to tyle, co mieć w żyłach błękitną krew. Nawet potomstwo ich kotów posiadało szlachetny rodowód.
Lesleyowie przepadali za dzieckiem Lorraine. Wszyscy bowiem kochali Leandra, a była to jedyna sprawa, w której wykazywali zgodność. Poza tym w Świerkowej Kępie przez trzydzieści lat nie urodzi się żadne dziecko. Stara Babcia nie raz stwierdzała ponuro, że stary, dobry ród wymiera. Gdyby nie śmierć Leandra i długotrwała choroba Lorraine, przyjście na świat małej panienki wywołałoby szalony za chwyt. Gdy nadeszły urodziny Starej Babci, Lesleyowie mieli pretekst, by dać upust długo powstrzymywanej radości. Co do imienia jeszcze żadne z dzieci Lesleyów nie otrzymało go, zanim wszyscy krewni nie wypowiedzieli się na ten temat. W ich mniemaniu wybór właściwego imienia był o wiele ważniejszy niż sam chrzest. Zwłaszcza w przypadku dziecka pozbawionego ojca, dziecka, którego matka była wprawdzie słodką istotą, lecz — sami rozumiecie — pochodziła z Winthropów!
Świerkowa Kępa — odwieczna siedziba Lesleyów, gdzie mieszkały Stara i Młoda Babcia, pani Leandrowa z dzieckiem oraz Salome Silversides — położona była na wybrzeżu, na tyle daleko od miasteczka Harmony, że jej otoczenie można uznać za wiejskie. Miły, przysadzisty domek z otynkowanej na kremowo cegły był tak gęsto obrośnięty winoroślą, że wyglądał raczej jak pagórek z bluszczu. Ten dom zdawał się mówić: „A teraz sobie odpocznę”. Naprzeciw znajdowała się piękna Zatoka Harmony, z której dobiegał pomruk fal. Zatoka była tak blisko, że jesienią sztormy spryskiwały wodą morską schody wejściowe i inkrustowały szyby w oknach. Na tyłach domu sad wspinał się na wzniesienie. Z wielkiego świerkowego lasu porastającego wzgórze dobiegały ciche westchnienia.
Urodzinowy obiad spożywano w pokoju Starej Babci, bowiem dwa lata temu babcia oświadczyła spokojnie i pogodnie, że zmęczyło ją wstawanie przed śniadaniem i praca pomiędzy posiłkami.
— Przez resztę życia zamierzam być obsługiwana — stwierdziła. — Wystarczy, że przez dziewięćdziesiąt lat służyłam innym.
„I rozstawiałaś ich po kątach” — dodali w duchu Lesleyowie. Nie śmieli jednak powiedzieć tego na glos, gdyż czasami wydawało się, że uszy Starej Babci słyszą na milę. Pewnego razu wuj Ebenezer mruknął pod nosem jakąś uwagę na jej temat. Znajdował się wówczas sam w piwnicy, była północ i wiedział, że w domu nie ma żywej duszy. Następnej niedzieli Stara Babcia wypomniała mu jego słowa. Powiedziała, że Lucyfer wszystko jej powtórzył. Lucyfer to kot Starej Babci.
Wówczas wuj Ebenezer przypomniał sobie, że kiedy wypowiadał fatalne słowa, jego kot siedział na worku kartofli.
Bezpieczniej było więc nie mówić nic na temat Starej Babci.
Jej długi, bladozielony pokój, zwany pokojem ogrodowym, leżał w południowej części domu i miał szklane drzwi prowadzące wprost do ogrodu. Ściany pokoju były obwieszone fotografiami panien młodych, które wstąpiły w związki małżeńskie w rodzinie Lesleyów w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat. Większość z nich miała olbrzymie bukiety, cudowne welony i treny. Była tam i fotografia Clementine, pierwszej żony Leandra, która zmarła przed sześciu laty wraz z nie ochrzczoną jeszcze córeczką. Stara Babcia kazała umieścić wizerunek naprzeciw łóżka, tak by mogła mieć go wciąż przed oczami. Bardzo lubiła Clementine, w każdym razie zawsze dawała to odczuć Lorraine.
Przyjemnie było patrzeć na tę fotografię — Clementine Lesley odznaczała się wielką urodą. Nie nosiła stroju panny młodej, gdyż zdjęcie zrobiono tuż przed ślubem. Znane było w rodzinie jako „Clementine z lilią”. Stała, oparłszy kształtne ramiona na piedestale, a w szczupłej, doskonale ukształtowanej dłoni (piękno jej rąk stało się w rodzinie wręcz przysłowiowe) trzymała lilię, w którą wpatrywała się z powagą. Stara Babcia powiedziała kiedyś Lorraine, że pewien artysta o międzynarodowej sławie, goszczący w Świerkowej Kępie, wykrzyknął na widok tej fotografii:
— Cóż za subtelność! W takie dłonie mężczyzna może bez lęku złożyć duszę!
Lorraine westchnęła wówczas i spojrzała na swe drobne, mało powabne ręce. Jednak Leander całował niegdyś czubki jej palców i powiedział… — ale Lorraine nie powtórzyła tego Starej Babci. Może gdyby to zrobiła, zyskałaby jej sympatię.
W rogu pokoju, koło łóżka stał zegar babci, który od pięciu pokoleń obwieszczał swym biciem pogrzeby i wesela, odjazdy i powroty, towarzyszył powitaniom i rozstaniom. Wiekowy zegar przywiózł ze Szkocji, sto czterdzieści lat temu, ojciec męża babci — Lesleyowie szczycili się pochodzeniem od pierwszych osadników na Wyspie Księcia Edwarda. Zegar był nadal niezwykle punktualny, a Stara Babcia co wieczór wstawała z łóżka, by go nakręcać. Zrobiłaby to nawet w chwili śmierci.
Jej drugi skarb znajdował się w przeciwległym rogu pokoju. Była to szklana szkatuła z Alicją, słynną lalką Skinnerów, z których pochodziła matka Starej Babci. Tak więc lalka nie miała nic wspólnego z tradycją Lesleyów, lecz każde dziecko w tej rodzinie chowało się w nabożnym lęku przed Alicją i znało jej historię. Siostra matki Starej Babci straciła swą jedyną, trzyletnią córeczkę i potem miała trochę „nie po kolei” w głowie. Kazała wykonać woskową podobiznę dziecka, trzymała lalkę zawsze przy łóżku i rozmawiała z nią jak z żywą istotą. Kukła była ubrana w śliczną haftowaną sukienkę, która należała do zmarłej dziewczynki, a na nóżce miała jeden z jej trzewiczków. Drugi tkwił w woskowej rączce, gotowy do włożenia na gołą stopę wystającą spod muślinowych falbanek. Lalka była tak realistyczna, że Lorraine zawsze wzdrygała się na jej widok. Salome Silversides miała wątpliwości, czy powinno się trzymać coś takiego w domu, tym bardziej że Lazarre, francuski parobek, twierdził, że stara dama traktuje lalkę jak relikwię, a nawet się przed nią modli. Jednak Lesleyowie byli niejako dumni z Alicji. Żadna z rodzin zamieszkujących Wyspę Księcia Edwarda nie mogła pochwalić się posiadaniem takiej osobliwej rzeczy, więc wyróżniało to Lesleyów spośród pozostałych rodów. Turyści po powrocie do domów opisywali historyczną ciekawostkę w lokalnych gazetach.
Rzecz jasna, w urodzinowych obchodach brały także udział koty. Lucyfer i Wiedźma z Endoru. Oba miały aksamitnie czarne futro i wielkie okrągłe oczy. Świerkowa Kępa znana była z rasy czarnych kotów o topazowych oczach. Ich potomstwu nie pozwalano rozpierzchać się po świecie, lecz starannie dobierano opiekunów.
Lucyfer był ulubieńcem Starej Babci. Ten dystyngowany, subtelny kot był wprost nieodgadniony, otaczała go aura tajemnicy. Kocica, choć nosiła miano Wiedźmy z Endoru, w porównaniu z Lucyferem była wręcz pospolita. Salome dziwiła się skrycie, że babcia nie bała się Sądu, nadając kotom takie imiona. Salome lubiła „swoje domowe koty”, ale wpadła w furię, gdy wuj Klon powiedział kiedyś:
— Salome Silversides, z takim imieniem sama powinnaś być kotem! Gładką, mruczącą, syjamską kotką!
— Jestem przekonana, że wcale nie przypominam kota — odparła w najwyższym stopniu urażona Salome.
Wuj Klon przyznał jej rację.
Stara Babcia, dziewięćdziesięciodwuletnia dama zamierzająca dożyć setki, była drobną, pomarszczoną staruszką o błyszczących czarnych oczach. To, co mówiła i robiła, podszyte było jakąś chochlikowa — tą złośliwością. Rządziła klanem Lesleyów i wiedziała o wszystkim, co się w nim dzieje. O ile przestała „służyć”, o tyle niewątpliwie nie przestała „rozstawiać po kątach”. Tego dnia siedziała wsparta o purpurowe poduszki, a jej twarz okalał przybrany białymi falbankami czepek. Z apetytem zajadała obiad i przeżuwała w myślach różne, nie nadające się do wypowiedzenia na głos, słowa na temat swoich synowych oraz żon wnuków i prawnuków.
Młoda Babcia, osoba zaledwie sześćdziesięcioletnia, siedziała na honorowym miejscu przy długim stole. Była to wysoka, przystojna dama o bystrych, stalowoniebieskich oczach i siwych włosach, którą Stara Babcia uważała za nieco impertynencką smarkulę. Nie miała w sobie nic z typowej babci — w czepeczku, z robótką ręczną na podołku. W purpurowej, aksamitnej sukni ozdobionej koronkowym kołnierzykiem wyglądała raczej jak majestatyczna księżna. Suknia liczyła sobie już osiem lat, lecz cokolwiek Młoda Babcia przywdziewała, sprawiało wrażenie ostatniego krzyku mody. Większość obecnych na obiedzie Lesleyów uważała, że Młoda Babcia nie powinna zdejmować żałoby, nawet z okazji urodzinowego przyjęcia. Ale ona dbała o ich opinię równie mało, co Stara Babcia. Pochodziła z Blaisdellów — z tych „upartych Blaisdellów”, a był to ród o tradycjach dorównujących lesleyowskim.
Lorraine siedziała po prawej stronie Młodej Babci, a obok niej stała kołyska z niemowlęciem. Z powodu dziecka osoba Lorraine bezsprzecznie nabrała znaczenia, jakiego nigdy wcześniej jej nie przyznawano. Wszyscy Lesleyowie byli mniej lub bardziej przeciwni „drugiemu wyborowi” Leandra. Ułagodził ich jedynie fakt, że wybranka była córką pastora. Nieśmiała, ładniutka dziewczyna nie wyróżniała się niczym poza burzą lśniących, jasnozłotych włosów. Miała wrażliwą twarz i niezwykle łagodne, szaroniebieskie oczy o długich rzęsach.
Czarna suknia odejmowała Lorraine lat i podkreślała jej kruchość. Wreszcie młoda kobieta zaczynała czuć się choć trochę szczęśliwa. Ramiona, które w nocnej ciszy natrafiały na pustkę, teraz miały kogo utulić. Pola i wzgórza otaczające Świerkową Kępę, tak jałowe i mroźne, gdy jej malutka królewna przyszła na świat, teraz tryskały złotem i zielenią, usiane były kwiatami, a sad i ogród wprost buchały cudownymi zapachami. Lorraine nie mogła być całkiem nieszczęśliwa — wiosną, z takim cudownym, niezwykłym dzieckiem.
Niemowlę leżało w starej kołysce, która niegdyś służyła jego dziadkowi i ojcu. Było to śliczne maleństwo o zuchwałym podbródku, rączkach subtelnych jak kwiat jabłoni i niebieściutkich oczach. Na jego ustach błąkał się arogancki, pełen wyższości uśmiech, jaki mają dzieci, zanim zapomną te wszystkie cudowne rzeczy, które wiedzą na początku. Lorraine prawie nie jadła obiadu, gdyż raz po raz patrzyła na dziecko i pogrążała się w rozmyślaniach. Czy ta kruszyna będzie kiedyś roztańczoną dziewczyną o gwiaździstych oczach, panną młodą w bieli, matką? Lorraine przeszedł dreszcz. Nie trzeba wybiegać myślą tak daleko w przyszłość. Ciocia Anne wstała, przyniosła szal i czule otuliła nim ramiona młodej matki. Lorraine dosłownie tajała z gorąca w czerwcowym upale, ale wolała wysiedzieć w szalu do końca obiadu, niż urazić uczucia cioci Anne. Taka właśnie była Lorraine.
Po lewej ręce Młodej Babci siedział wuj Klondike, przystojny, tajemniczy i nieobliczalny przedstawiciel klanu Lesleyów. Miał proste, szerokie brwi, błyszczące, niebieskie oczy, grzywę kasztanowych włosów i rudozłotą brodę, o której pewna sentymentalna dama z Harmony, w wieku nieokreślonym, powiedziała, że przywodzi jej na myśl „tych dawnych, wspaniałych wikingów”.
Wujek Klondike miał właściwie na imię Horacy, lecz od kiedy powrócił z Jukonu z kieszeniami pełnymi złota, znany był jako Klondike* Lesley. Był czcicielem Boga Wędrowców i ofiarował mu wiele bujnych, cudownych lat.
Klondike, jeszcze jako uczeń szkoły powszechnej, lubił wskazywać różne miejsca na mapach i mówić: „Pojadę tam”. I dopiął swego. Stał na najdalej wysuniętym na południe cyplu cejlońskim, siedział na stupach* buddyjskich na krańcach Tybetu. Krzyż Południa był mu przyjacielem; słuchał słowiczego śpiewu w ogrodach Alhambry; poznał na wskroś Indie i przemierzył Chiny; błądził samotnie po arktycznych pustkowiach. Mieszkał w wielu miejscach, ale żadnego nie uznawał za swój dom. To święte miano zachował podświadomie dla zielonej górskiej doliny, gdzie się urodził.
Wreszcie, nasyciwszy się wszystkim, wrócił do domu, by do końca swych dni wieść przykładny żywot przedstawiciela klanu Lesleyów. Jakby na potwierdzenie swych zamiarów przystrzygł brodę i wąsy. Szczególnie jego wąsy były wcześniej wręcz skandaliczne. Ich końce sięgały koniuszka brody. Gdy ciotka Anne spytała kiedyś wuja z rozpaczą w głosie, dlaczego, na litość boską, nosi takie wąsiska, odparł, że gdy jest mu zimno, owija je sobie wokół uszu. Rodzina obawiała się bardzo, że nadal będzie je nosił, gdyż wuj Klon łączył w sobie krew Lesleyów i Blaisdellów. Zdecydował się jednak skrócić zarost, lecz nigdy, bez względu na modę, nie zrezygnował z niego zupełnie. Ale, choć kładł się wcześnie spać przynajmniej raz w tygodniu, nadal żarliwie korzystał z uciech życia, więc rodzina w skrytości ducha bała się go, jak również sprośnych aluzji i cynicznych uwag, które wygłaszał. Szczególny lęk budził Klon w cioci Ninie od dnia, kiedy oświadczyła mu z dumą, że mąż nigdy jej nie okłamał.
— Och, biedna kobieto… — powiedział wtedy wuj Klon pełnym współczucia tonem.
Nina domyślała się, że za tą uwagą kryje się jakiś żart, ale zupełnie nie mogła go odgadnąć. Choć należała do W.C.T.U.* oraz I.O.D.E.*, a także miała wiele wspólnego z innymi kombinacjami alfabetycznymi, trudno jej było połapać się w dowcipach wuja Klona.
Klondike Lesley znany był ze swej niechęci do kobiet. Ostentacyjnie szydził z miłości, szczególnie z miłości od pierwszego wejrzenia, którą nazywał horrendalną bzdurą. Mimo to krewni przez wiele lat usiłowali go ożenić. Byli przekonani, że Klondike’owi potrzebna jest dobra żona, która napędzi mu trochę rozumu do głowy. Z właściwą sobie otwartością polecali mu wiele świetnych partii, ale Klondike’a Lesleya nie sposób było zadowolić.
— Katherine Nichols?
— Przyjrzyj się, jakie ma grube pęciny.
— Emma Goodfellow?
— Jej matka miała zwyczaj miauczeć w kościele, ilekroć pastor powiedział coś, co było jej nie w smak. Nie mogę ryzykować, to może być dziedziczne.
— Rose Osborn?
— Nie znoszę kobiet o grubych rękach.
— Sara Jennet?
— Jajko bez soli.
— Lottie Parks?
— Nadaje się na przystawkę, lecz nie na danie główne.
— Ruth Russell? — pytanie wypowiedziane triumfalnym tonem, gdyż w tej kobiecie żaden rozsądny mężczyzna nie doszukałby się wady.
— Dziwaczka. Kiedy nie ma nic do powiedzenia, nie odzywa się wcale. Podejrzana cecha jak na kobietę.
— Dorothy Porter?
— Robi wrażenie w blasku świec. Nie sądzę jednak, by równie dobrze prezentowała się przy śniadaniu.
— Amy Ray?
— Bez przerwy pomrukuje, mruga, łasi się i wyciąga pazurki. Miła kotka, ale ja nie jestem myszą.
— Agnes Barr?
— Zamiast modlitw recytuje formułki Couego*!
— Olive Purdy?
— Ostry język, humory, łzy. Daruję sobie, piękne dzięki.
Nawet Stara Babcia przyłożyła rękę do swatania, lecz bez powodzenia. Była na tyle mądra, że nie usiłowała narzucać Klonowi jakiejś konkretnej kandydatki — jeszcze żaden Lesley nie ożenił się z dziewczyną, którą mu wybrała rodzina. Stara Babcia miała swoje własne sposoby. Jednak w odpowiedzi usłyszała jedynie:
— Najszybciej podróżuje się w pojedynkę.
— Masz rację — odparła Stara Babcia. — Jeśli żyje się po to, by szybko podróżować.
— To nie ja mam rację. Czyżbyś nie znała Kiplinga, babciu?
— Co znowu za Kipling? — spytała Stara Babcia.
Wuj Klon nie wdawał się w wyjaśnienia. Powiedział tylko, że pisane mu jest umrzeć kawalerem, a przed przeznaczeniem nie ma ucieczki.
Owszem, Stara Babcia nie znała Kiplinga, lecz mimo to nie brakowało jej rozumu.
— Czekałeś zbyt długo i straciłeś apetyt — osądziła przenikliwie.
Lesleyowie dali wreszcie spokój ze swataniem nieznośnego kuzyna. Klon pozostał kawalerem i miał podły zwyczaj wysyłania telegramów z „wyrazami szczerego współczucia”, ilekroć któryś z przyjaciół się żenił. Za to siostrzeńcy i siostrzenice, a zwłaszcza dziecko Lorraine, które wuj wprost ubóstwiał, mięli z jego kawalerskiego stanu same korzyści.
Tak więc Klon siedział przy stole — nieżonaty, beztroski, zadowolony — i przyglądał się wszystkim z uśmiechem pełnym rozbawienia.
Już na początku kolacji Lucyfer wskoczył mu na kolana. Ten kot raczył zadawać się z niewidoma osobami, lecz — jak „wyjawił” Wiedźmie z Endoru — Klondike Lesley miał na niego sposoby. Karmił Lucyfera kąskami z własnego talerza, a Salome (obecna przy stole, jako daleka kuzynka Jane Lyle, która poślubiła przyrodniego brata Lesleya) uważała, że to obrzydliwe.
Nadszedł czas, by porozmawiać trochę o dziecku, i wuj William–zza–zatoki po wsze czasy okrył się hańbą, mówiąc z powątpiewaniem:
— Ona nie jest… hm… zbyt ładna, jak sądzicie?
— Dobrze to rokuje na przyszłość — stwierdziła cierpko Stara Babcia. Nie odzywała się dotąd, wyczekując sposobnej chwili, jak czujny kot. — Ty byłeś bardzo ładnym niemowlęciem, chociaż miałeś na głowie niewiele więcej włosów niż obecnie — dodała złośliwie.
— Uroda to fatalny dar. Lepiej, by jej nie miała — westchnęła ciocia Nina.
— To dlaczego nacierasz się co wieczór kremem, jesz surową marchewkę, by mieć ładną cerę, i farbujesz włosy? — spytała Stara Babcia.
Nina nie miała pojęcia, skąd babcia wiedziała o marchewce. Przecież ona nie miała kota, który doniósłby o tym Lucyferowi.
— Jesteśmy tacy, jakimi stworzył nas Bóg — stwierdził świętoszkowatym tonem wuj Ebenezer.
— W takim razie niektórych z nas nieźle spartaczył — odpaliła Stara Babcia, patrząc znacząco na olbrzymie uszy wuja Ebenezera i białe frędzle bokobrodów, które nadawały mu wygląd owcy. Stara Babcia pomyślała sobie jednak, że bez względu na to, kto jest odpowiedzialny za uszy Ebenezera, to nie fair winić Boga za jego bokobrody.
— Jej dłonie mają dość szczególny kształt, nieprawdaż? — nie dawał za wygraną William–zza–zatoki.
Ciocia Anne pochyliła się i ucałowała jedną z rączek.
— Istotnie. To ręka artystki — orzekła.
Lorraine spojrzała z wdzięcznością na ciocię Anne, a wuja Williama–zza–zatoki nienawidziła żarliwie przez całe dziesięć minut.
— Nie urodzenie stanowi o szlachetności — powiedział wuj Archibald, który odzywał się z rzadka i tylko po to, by wygłosić jakąś maksymę.
— Powiedz mi, proszę, Archibaldzie — odezwała się figlarnym tonem Stara Babcia — czy kiedy śpisz, też masz taką uroczystą minę?
Zapadła cisza. Ciocia Mary Martha–zza–zatoki, jedyna osoba znająca odpowiedź na to pytanie, nie żyła od dziesięciu lat.
— Ładna czy nieładna, bez wątpienia będzie miała długie rzęsy — powiedziała ciocia Anne, wracając do bezpieczniejszego tematu rozmowy. Nie chciała pozwolić Starej Babci, by dla własnej uciechy rozpętała kłótnię rodzinną w tak krótkim czasie po śmierci Leandra.
— Niechaj więc Bóg ma mężczyzn w swojej opiece — powiedział ponuro wuj Klon.
Ciocia Anne zastanawiała się, dlaczego babcia chichocze pod nosem, aż łóżko podryguje. Pomyślała również, że wuj Klon, obdarzony niestosownym poczuciem humoru, nie powinien uczestniczyć w poważnych zgromadzeniach rodzinnych.
— Tak czy owak, musimy jej nadać ładne imię — powiedziała szybko ciocia Flora. — Wstyd po prostu, że tak długo musiała na to czekać, jak żadne dziecko Lesleyów. No, babciu, ty powinnaś ją nazwać. Co proponujesz?
Stara Babcia miała już trzy imienniczki, wiedziała więc, że dziecko Leandra nie będzie nosiło jej imienia.
— Nazwijcie ją sobie, jak chcecie — odparła obojętnie. — Za stara jestem, by się tym kłopotać. Kłóćcie się sami.
— Ale chcielibyśmy twej rady — wyrwało się niefortunnie cioci Leah, do której Stara Babcia poczuła niedawno odrazę. Przy powitaniu spostrzegła bowiem, że Leah ma pomalowane paznokcie.
— Nie dam wam żadnej rady, gdyż jej nie mam. Posiadam jedynie odrobinę mądrości, a tego nie mogę dać. Tak samo jak nic nie poradzę, gdy kobieta ma pospolity nos.
— Czy pijesz do mojego nosa? — spytała zadziornym tonem ciocia Leah. Często mawiała, że jest jedyną osobą w rodzinie, która nie boi się babci.
— Uderz w stół, a nożyce się odezwą — odpaliła Stara Babcia. Z pełną pogardy miną zapadła się w poduszki i zaczęła sączyć ze smakiem herbatę. Policzyła się z Leah za ten jej manicure.
Na specjalne życzenie Stara Babcia spożyła obiad wcześniej, by móc teraz przyglądać się wszystkim podczas posiłku. Chciała, by czuli się nieswojo. O, jak dobrze było znowu sprawiać im przykrość. Musiała być taka dobra i uważająca przez cztery miesiące. Cztery miesiące żałoby to zupełnie wystarczy. Zdawało jej się, że minęły cztery wieki!
Lorraine westchnęła. Wiedziała, jakie imię chce nadać dziecku. Wiedziała też, że nigdy nie odważy się tego powiedzieć. A gdyby nawet, i tak nie przystaliby na jej propozycję. Gdy wchodzi się do takiej rodziny jak Lesleyowie, trzeba ponosić konsekwencje. To okropne, kiedy nie można nadać imienia własnemu dziecku, kiedy nie jest się nawet pytanym o zdanie w tej sprawie. Gdyby żył Lee, wszystko byłoby inaczej. Lee wcale nie był podobny do swych krewnych — może nie licząc Klona — kochał rzeczy niezwykłe, piękno i śmiech… Lecz jego śmiech tak nagle ucichł. Niebiańskie żarty na pewno są bardziej pieprzne, od kiedy Lee przybył do nieba. Jakże wściekłby się na to czci godne konklawe mające nadać imię jego dziecku! Zaraz by z nimi zrobił porządek! Lorraine wiedziała, że pozwoliłby jej samej nazwać córeczkę.
— Ja jestem zdania — zaatakowała znienacka grobowym głosem pani Davidowa Lesley — że dziecko powinno nosić imię pierwszej żony Leandra.
Pani Davidowa i Clementine były bardzo zaprzyjaźnione. Ale cóż za imię, Clementine! Lorraine znowu wstrząsnął dreszcz i natychmiast tego pożałowała, bo po minie cioci Anne mogła się spodziewać na swych ramionach drugiego szala.
Wszyscy zwrócili oczy na fotografię dziewczyny z lilią.
— Biedna Clementine — westchnęła ciocia Stella takim tonem, że Lorraine natychmiast poczuła, iż nie powinna była zajmować miejsca biednej Clementine.
— Pamiętacie, jakie miała piękne kruczoczarne włosy? — spytała ciocia Marcia.
— A jakie śliczne ręce — dodała cioteczna babka Matylda.
— Umarła tak młodo… — westchnęła ciocia Josephine.
— Była uroczą dziewczyną — dorzuciła cioteczna babka Elizabeth.
— Urocza dziewczyna — uroczą dziewczyną, ale grzechem byłoby skazywać niewinne dziecko na takie imię — odezwał się wuj Klon.
Cała rodzina, z wyjątkiem pani Davidowej, była mu wyraźnie wdzięczna za tę uwagę, a szczególnie Młoda Babcia. To imię po prostu było nieodpowiednie, mimo uroku Clementine. Chociażby ze względu na starą okropną piosenkę Oh, my darling Clementine, którą chłopcy lubią ryczeć wieczorami na drodze. Nie, to nie imię dla Lesleyówny.
Pani Davidowa wpadła w złość. Nie tyle z powodu odrzucenia jej pomysłu, lecz dlatego, że wuj Klon próbował ją przedrzeźniać. To było naprawdę podłe z jego strony. Przecież już dawno przestała seplenić.
— Może jeszcze farszu? — spytała łaskawie Młoda Babcia.
— Nie, dziękuję. — Pani Davidowa postanowiła nie brać żadnych dokładek, by w ten sposób zamanifestować swoje niezadowolenie. Później zemściła się jeszcze okrutniej, pozostawiając na talerzu dwie trzecie puddingu, wiedziała bowiem, że przygotowała go Młoda Babcia. (Młoda Babcia nie spała w nocy, zastanawiając się, czy rzeczywiście z puddingiem było coś nie tak. Pozostali mogli go przecież zjeść tylko z grzeczności).
— Można by jej nadać imię po ojcu, gdyby nie brzmiało ono Leander — powiedział cioteczny dziadek Walter. — Na przykład Roberta, Georgina, Johanna, Andrea, Stephanie, Wilhelmina…
— Albo Davidena — dorzucił wuj Klon, ale cioteczny dziadek Walter go zignorował.
— Z takiego imienia jak Leander nic się nie da zrobić. Po co go tak nazwałaś, Marian?
— Jego dziadek dał mu to imię na cześć człowieka, który przepłynął Hellespont — odparła z przyganą Młoda Babcia, chociaż trzydzieści pięć lat temu przepłakała całą noc, dowiedziawszy się, jak okropnie będzie się nazywało jej dziecko.
— Można ją nazwać Hero — powiedział wuj Klon.
— Kiedyś mieliśmy psa o tym imieniu — rzekła Stara Babcia.
— Leander nie powiedział ci przed śmiercią, czy wybrał jakieś imię? — spytała ciocia Nina.
— Nie — odparła drżącym głosem Lorraine. — Miał niewiele czasu, by… powiedzieć cokolwiek.
Wszyscy spojrzeli z wyrzutem na Ninę. Uważali, że jej pytanie było ze wszech miar nietaktowne. Lecz czego można się spodziewać po kobiecie, która wypisuje wierszydła i kramarzy nimi po całym kraju? Ostatecznie można by jej wybaczyć — i puścić w niepamięć — samo pisanie. W końcu Lesleyów cechowała tolerancja, a każdy ma jakieś słabości. Ale żeby sprzedawać te wiersze!
— Chciałabym dać jej na imię Gabriela — nie zrażała się Nina.
— W rodzinie Lesleyów nigdy nie było takiego imienia — powiedziała Stara Babcia.
No właśnie.
— Najwyższy czas, żebyśmy wprowadzili jakieś nowe imiona — orzekła poetka buńczucznie, a napotkawszy mur nieprzyjaznego milczenia, wybuchnęła płaczem. Nina miała zwyczaj płakać z byle powodu. Leander przezywał ją Panią Chlipą.
— No, no, uspokój się — mruknęła Stara Babcia. — Bez wątpienia w każdej atmosferze — przyjemnej lub nieprzyjemnej — możemy wymyślić dziecku imię. Niech ci się nie zdaje, Nino, że ułatwiasz sprawę robiąc z siebie męczennicę.
— A jakie jest pani zdanie, panno Silversides? — spytał wuj Charlie któremu nie podobało się, że Salome jest — w jego odczuciu — ignorowana przez wszystkich.
— Och, to co j a myślę, nie ma żadnego znaczenia. Ja się nie liczę odparła Salome, ostentacyjnie nakładając sobie na talerz pikle.
— Ejże, ejże, należy pani do rodziny — przypochlebiał się jej wuj Charlie, który twierdził, że umie postępować z kobietami.
— No cóż — powiedziała nieco łagodniej Salome, gdyż od dłuższego czasu nie mogła się już doczekać, kiedy wtrąci swoje trzy grosze. — Zawsze byłam zdania, że najelegantsze są imiona zakończone na „ina”. Ja wybrałabym więc imię Rosalina.
— Bądź też Evangelina — powiedział cioteczny dziadek Walter.
— Może Eglantyna — dorzuciła z zapałem ciocia Marcia.
— Albo Żelatyna — dodał skwapliwie wuj Klon. Zapadła cisza.
— Juno to takie ładne imię — odezwała się kuzynka Teresa.
— Przecież jesteśmy prezbiterianami — przypomniała Stara Babcia.
— No to może Robinette — zasugerował wuj Charlie.
— Jesteśmy Anglikami — skwitowała Młoda Babcia.
— Yvonne to takie romantyczne imię — powiedziała ciocia Flora.
— Imiona nie muszą być romantyczne — stwierdził wuj Klon. — Bohaterowie najbardziej tragicznego i niezwykłego romansu, jaki znałem, zwali się Silas Twingletoe i Kezia Birtwhistle. Ja tam uważam, że dzieci w ogóle nie powinno się nazywać. Lepiej je numerować, a jak dorosną, niech same sobie wybierają imiona.
— Nie wiesz, co to być matką, drogi Horacy — orzekła Młoda Babcia.
— Nawiasem mówiąc, w Charlottetown jest Yvonne Clubine, która prowadzi sklep z dezabilami — oświadczyła ciocia Josephine.
— Dezabilami? Jeżeli masz na myśli bieliznę, to mów tak od razu — burknęła Stara Babcia.
— Juanita to ładne i niepospolite imię — podpowiedział John Eddy Lesley–zza–zatoki. — J–u–a–n–i–t–a.
— Nikt by nie wiedział, jak to się pisze i wymawia — stwierdziła ciocia Marcia.
— Sądzę… — zaczął wuj Klon, lecz ciocia Josephine weszła mu w słowo.
— Ja myślę…
— Place aux dames — mruknął pod nosem wuj Klon. Ciocia Josephine była pewna, że rzucił jakieś przekleństwo, lecz zignorowała go.
— Ja myślę, że dziewczynka powinna dostać imię jednej z naszych misjonarek. To wstyd, że choć są w rodzinie trzy misjonarki, żadna nie ma imienniczki — nawet jeśli są to tylko dalekie kuzynki. Proponuję, byśmy nazwali małą Harriet, na cześć najstarszej.
— Przecież to byłby afront wobec Ellen i Louise — zauważyła ciocia Anne.
— No cóż — zaczęła Młoda Babcia wyniośle. Mówiła takim tonem, gdyż nikt nie zaproponował, aby dać dziecku jej imię. — Nazwijcie ją więc Harriet Ellen Louise Lesley. Wówczas żadna daleka kuzynka nie dozna afrontu.
Propozycja ta spotkała się z ogólnym uznaniem. Lorraine wstrzymała odech i z niepokojem spojrzała na wuja Klona. Jednak kto inny pospieszył jej na ratunek.
— A czy zastanowiliście się, jakie miałaby wówczas inicjały*? — zachichotała złośliwie Stara Babcia.
Gdy to zrobili, o misjonarkach nie było już więcej mowy.
— Sylvia to piękne imię — zaryzykował wuj Howard, którego pierwsza miłość tak właśnie się nazywała.
— Nie można dać jej tego imienia — rzekła zaszokowana ciocia Millicent. — Zapomniałeś, że Sylvia stryjecznego dziadka Marshalla oszalała? Zakończyła życie, wrzeszcząc wniebogłosy. Ja sądzę, że imię Bertha byłoby bardziej odpowiednie.
— Przecież jest jakaś Bertha w rodzinie Johna C. Lesleya–zza–zatoki — powiedziała Młoda Babcia.
John C. był dalekim krewnym, wyrzuconym przez klan poza nawias. Imię Bertha nie wchodziło więc w rachubę.
— Czy nie byłoby ładnie nazwać ją Adela? — spytała ciocia Anne. — Adela jest naszą jedyną wybitną powinowatą. Słynną autorką…
— Zanim moja wnuczka zostanie imienniczką tej pani, chciałabym poznać zagadkę śmierci jej męża — stwierdziła surowo Młoda Babcia.
— Nonsens, mamo! Nie podejrzewasz chyba Adeli…
— A jednak w owsiance był arszenik — przerwała posępnie Młoda Babcia.
— Ja wam powiem, jakie imię nadać dziecku — odezwała się ciocia Sybilla, która wyczekiwała na odpowiednie nastawienie psychiczne swoich krewnych. — Theodora! Miałam w nocy widzenie. Obudziło mnie uczucie przenikliwego chłodu na twarzy. Cała byłam pokryta gęsią skórką. I wtedy usłyszałam głos, który wyraźnie wymówił imię Theodora. Zaraz po przebudzeniu zapisałam je w swoim dzienniku.
John Eddy Lesley–zza–zatoki wybuchnął gromkim śmiechem. Sybilla przez wiele tygodni myślała potem o nim z nienawiścią.
— Chciałabym — rzekła drżącym głosem przemiła cioteczna babka Matylda — aby dano jej imię mojej zmarłej córeczki.
Pięćdziesiąt lat minęło od śmierci dziewczynki, lecz Matylda wciąż żyła wspomnieniami. Lorraine kochała ciocię Matyldę i chciałaby sprawić jej radość. Ale nie mogła przecież dać swej małej na imię Emmalinza.
— To przynosi nieszczęście, gdy nadaje się dziecku imię zmarłej osoby — stwierdziła kategorycznie ciocia Anne.
— Dlaczego by nie nazwać jej Jane? — wtrącił szybko wuj Peter. — Moja matka miała tak na imię. Jest dobre, niewyszukane i sensowne. Można je zdrabniać odpowiednio do wieku: Jenny, Janie, Janet, Jeannette, Jean i Jane dla siedemdziesięciolatki.
— Och, zaczekajcie z tym, aż umrę, proszę — jęknęła Stara Babcia. — To imię zawsze przypominałoby mi Jane Putkammer.
Nikt nie wiedział, kim była owa Jane Putkammer, ani dlaczego Stara Babcia nie chciała o niej słyszeć. Ponieważ nikt o to nie zapytał — a przystąpiono właśnie do deseru — Stara Babcia wyjaśniła im tę zagadkę.
— Po śmierci mojego męża przysłała mi list kondolencyjny pisany czerwonym atramentem!
Tak więc dziecku udało się nie zostać Jane. Lorraine czuła ogromną wdzięczność do Starej Babci. Jakie to szczęście, że na świecie istnieje czerwony atrament!
— Doprawdy, śmieszą mnie zdrobnienia, ciekawe, czy używano ich w biblijnych czasach… — zastanawiał się głośno wuj Klon. — Czy Jonatana nazywano Jo? Czy na Króla Davida wołano Dave? I wyobraźcie sobie matkę Melchizedeka, wołającą go po imieniu.
— On nie miał matki — oświadczyła triumfalnie pani Davidowa i natychmiast wybaczyła wujowi Klonowi. Ale na Młodą Babcię wciąż była obrażona, więc pudding pozostał na talerzu.
— Dwadzieścia lat temu Jonatan Lesley ofiarował mi książkę zatytułowaną Życie pozagrobowe — powiedziała Stara Babcia z zadumą w głosie. — I wiedzie żywot pozagrobowy już osiemnaście lat, a ja wciąż jeszcze jestem na tym świecie.
— Można by sądzić, że zamierzasz żyć wiecznie — przemówił po raz pierwszy wuj Jarvis, który siedział dotąd w ponurym milczeniu. Żywił nadzieję, że dziecko Leandra jest wyjątkowe, a w takim razie jakież znaczenie miało jego imię?
— I owszem — zachichotała Stara Babcia na złość Jarvisowi, którego miała za nadętego starego osła.
— Do niczego nie doszliśmy w kwestii imienia dla dziecka — jęknął zdesperowany wuj Paul.
— A może pozwolimy Lorraine nazwać jej dziecko — powiedział nagle wuj Klon. — Czy wybrałaś już jakieś imię, moja droga?
Lorraine znowu zaparło dech. Oczywiście! Chciała nazwać córeczkę Marigold. W dzieciństwie miała przyjaciółkę o tym imieniu. Była to zresztą jej jedyna przyjaciółka. Ta cudowna, ujmująca, kochana istota opromieniła nieszczęśliwe dzieciństwo Lorraine pięknem, tajemnicą, czułością. I umarła. Och, gdyby mogła nazwać swoje dziecko — Marigold! Jednak już sobie wyobrażała, jakie zgorszenie wywołałoby w rodzinie to głupie, dziwaczne imię. Stara Babcia, Młoda Babcia — nie, one nigdy by na to nie przystały. Cała odwaga Lorraine ulotniła się w pełnym rezygnacji westchnieniu.
— N–nie — szepnęła bezradnie. Och, gdyby Lorraine nie była żałosnym tchórzem!
A ta okropna Stara Babcia od razu wszystkiego się domyśliła. „Kłamie — pomyślała. — Ma imię, lecz boi się powiedzieć głośno. Clementine to umiała walić prawdę w oczy i stawiać na swoim”.
Stara Babcia spojrzała na Clementine, wieczyście zapatrzoną w lilię. Zapomniała już, że umiejętność stawiania na swoim i walenia prawdy w oczy — również w oczy Starej Babci — pewnego razu nie przypadła jej do gustu. Jednak Stara Babcia lubiła ludzi mających własne zdanie — o ile już nie żyli.
Stara Babcia zaczynała się nudzić. Tyle zamieszania o jakieś imię. Czy to nie wszystko jedno, jak nazwą złotowłose maleństwo? Z ciekawością przyjrzała się twarzyczce śpiącego dziecka. Miało włosy Lorraine, lecz podbródek, czoło i nos Leandra. Pozbawione ojca dziecko z tą głupią Winthropówną w roli matki!
„Muszę żyć na tyle długo, by mnie zapamiętała — pomyślała Stara Babcia. — Żyć długo to tylko kwestia wytrwałości. Marian nie ma wyobraźni, a Lorraine ma jej aż nadto. Ktoś musi dać temu dziecku parę życiowych rad, bez względu na to, czy będzie latawicą, czy madonną”.
— Gdyby to był chłopiec, nie mielibyśmy kłopotu z nadaniem mu imienia — powiedział wuj Paul.
Przez dziesięć minut wykłócali się o to, jakie też imię daliby chłopcu. Gdy zaczęło już być naprawdę gorąco, ciocia Myra głośno jęknęła.
— Obawiam się, że zbliża się jeden z moich okropnych bólów głowy — oświadczyła omdlałym głosem.
— Cóż poczęłyby biedne kobietki, gdyby nie wynaleziono bólu głowy? — spytała Stara Babcia. — To najwygodniejsza choroba pod słońcem. Może zacząć się nagle i minąć w dogodnym momencie. I nikt; nam nie udowodni, że symulujemy.
— Jestem pewna, że nikt nie męczy się tak jak ja — westchnęła Myra.
— Owszem — stwierdziła Stara Babcia, dostrzegłszy szansę wypuszczenia kolejnej zatrutej strzały. — A wiesz, co ci dolega? Masz przemęczony wzrok. W twoim wieku powinnaś już dawno nosić okulary.
— Dlaczego nie możesz wyleczyć się z tych bólów głowy? — spytał wuj Paul. — Czy radziłaś się lekarza?
— A kogóż mam się poradzić, skoro biedny Leander leży w grobie? — jęknęła Myra. — Nie wiem, co rodzina Lesleyów pocznie bez niego. Chyba przyjdzie nam wszystkim umrzeć. Doktor Moorhouse pije, zaś doktor Stackley jest ewolucjonistą. Czy mam rozumieć, że chcecie posłać mnie do lekarza — kobiety?!
Och, naturalnie, że nie! Nikt z rodziny Lesleyów nie poszedłby do lekarki. Doktor M. Woodruff Richards praktykowała w Harmony od dwóch lat, ale żaden Lesley, nawet na łożu śmierci, nie zwróciłby się do niej o poradę. Równie dobrze można popełnić samobójstwo! Nawiasem mówiąc, kobieta — lekarz była wstrząsającą zapowiedzią zmian, których nie sposób tolerować. Jak powiedział z oburzeniem stryjeczny dziadek Robert: „Kobiety robią się o wiele za inteligentne!”.
Najbardziej sarkastycznie wyrażał się o lekarce w Harmony Klondike Lesley. Nazywał ją babochłopem. Klondike nie uznawał bowiem niekobiecych kobiet małpujących mężczyzn. Bo to „ni pies, ni wydra”, jak mawiała Młoda Babcia.
A jednak rozmowa o lekarce ciągnęła się jeszcze długo. Nawet przy kawie. Nikt nie powrócił do tematu dziecka. Wszyscy byli nieco urażeni, bo ani Stara Babcia, ani Młoda Babcia, ani Lorraine nie poparły żadnego głosu w tej sprawie. Tak więc goście rozeszli się do domu, a wielki problem pozostał nie rozwiązany.
— Tego właśnie się spodziewałam! Jak zwykle — strzępienie języków i nic więcej — stwierdziła Stara Babcia.
— To było do przewidzenia. W końcu dziś piątek — powiedziała Salonie, zmywając naczynia.
No to po aferze — orzekł Lucyfer, gdy na tylnej werandzie wraz z Wiedźmą z Endoru dyskutowali nad talerzem resztek z kurczęcia, smakowitych kości i kuperków. — Dziecko wciąż nie ma imienia, ale za to my mamy święto. Posłuchaj, jak mruczę.
Przez kilka tygodni stosunki w rodzinie Lesleyów były dość napięte. Jak się wyraził wuj Charlie, wszyscy „zadarli ogony”. Ciotka Sybilla odmawiała przyjmowania pokarmów (mówiła, że „pości”), Stell i Teresa, afektowane siostry, tak się pokłóciły na wiadomy temat, ż przestały ze sobą rozmawiać. Pomiędzy wujem Thomasem a ciotką Katherine wybuchła kłótnia małżeńska, bo ciotka chciała zasięgnąć rady co do imienia u duchów, podczas seansu spirytystycznego. Obadiah Lesley, który przez trzydzieści lat nie zamienił słowa ze swą żoną, tak ją złajał za pomysł nazwania dziecka Consuelą, że na trzy dni wyniosła się do matki. Burza wisiała w powietrzu. Myrę łupało w szyi częściej niż kiedykolwiek. Wuj William–zza–zatoki przysiągł, że nie będzie grał w warcaby, dopóki dziecko nie otrzyma imienia. Wiedziano też, że ciocia Josephine każdego dnia o stałej porze modli się w tej intencji. Nina właściwie bez przerwy płakała, przestała nawet handlować poezją, zaś wuj Paul uznał to za zły omen. Młoda Babcia zachowywała pełne urazy milczenie. Stara Babcia wciąż chichotała, aż łóżko się trzęsło. Salome i koty nie dawali nic po sobie poznać, choć Lucyfer trzymał ogon opuszczony do półmasztu. Wszyscy odnosili się chłodno do Lorraine. Wyglądało na to, że dziecko Leandra nigdy nie otrzyma imienia.
I wówczas na wszystkich padł cień. Pewnego dnia mała królewna ze Świerkowej Kępy okazywała dziwny niepokój i zaczęła gorączkować. Nazajutrz było jeszcze gorzej. Trzeciego dnia wezwano doktora Moorhouse’a — pierwszy raz od wielu lat Lesleyowie musieli sprowadzić lekarza, gdyż przez trzy pokolenia zawsze był jakiś doktor Lesley w Świerkowej Kępie. Teraz, gdy Leander odszedł, zostali wydani na pastwę losu.
Doktor Moorhouse był dobrej myśli. — Nie ma żadnych powodów do obaw. Za dzień, dwa dziecko wydobrzeje — stwierdził.
Ale nie wy dobrzało. Pod koniec tygodnia rodzina była już poważnie zaniepokojona. Doktor Moorhouse przestał bagatelizować stan małej pacjentki i przychodził dwa razy dziennie. Lecz z dnia na dzień cień się pogłębiał. Dziecko traciło na wadze i wkrótce została z niego tylko skóra i kości. Przy kołysce siedziała strapiona Lorraine z wyrazem oczu, który trudno było znieść. Każdy proponował inne lekarstwo, lecz nie obrażał się, gdy go nie stosowano. Sprawa była zbyt poważna. Rodzina zaczęła ostentacyjnie unikać Niny, która pewnego dnia spytała Lorraine, czy mała nie ma przypadkiem pierwszych symptomów paraliżu dziecięcego. Ciocia Marcia wpadła w przerażenie, bo usłyszała nocą wycie psa. Gdy zaś Flora powiedziała, że znalazła na czystym obrusie zagniecenie w kształcie rombu — nieomylny znak, że ktoś umrze tego roku — została zwymyślana przez Klondike’a. Jednak wybaczono mu, bo uznano, że ze zgryzoty nie potrafi nad sobą zapanować.
Doktor Moorhouse wezwał doktora Stackleya, który, choć ewolucjonista, miał opinię dobrego pediatry. Po długiej konsultacji zmieniono sposób leczenia, ale stan małej pacjentki nie uległ poprawie. Klondike przywiózł więc z Charlottetown innego specjalistę, który — przybierając mądre miny i zacierając ręce — oświadczył, że doktor Moorhouse zrobił już wszystko, co w ludzkiej mocy. Dodał jeszcze, że dopóki tli się życie, dopóty jest nadzieja, zwłaszcza w przypadku dzieci.
— Ich witalność jest czasem wręcz zadziwiająca — stwierdził z powagą, jakby dokonał wielkiego odkrycia.
Wobec takiego obrotu sprawy cioteczny dziadek Walter, który od trzydziestu lat nie chodził do kościoła, złożył Panu Bogu przyrzeczenie, że powróci tam, jeśli dziecko wyżyje. Stryjeczny dziadek William–zza–zatoki zaczął znów grywać w warcaby, stwierdzając, że lepiej złamać śluby przed śmiercią dziecka niż potem. Teresa i Stella pogodziły się, gdy tylko mała zachorowała, zaś w obliczu zagrożenia lody pomiędzy Thomasem a Katherine stajały zupełnie. Thomas powiedział jej, aby zwróciła się o pomoc do okrągłego stolika czy „innego draństwa”, byle to coś pomogło. Również stary kuzyn James T., uważany za czarną owcę i nie tytułowany wujem nawet przez najbardziej tolerancyjnych przedstawicieli rodu — pewnego wieczora odwiedził Salome.
— Czy wierzysz w moc modlitwy? — spytał gorączkowo.
— Oczywiście, że tak — odparła z oburzeniem.
— A zatem módl się! Ja nie praktykuję, więc nie ma sensu, bym się modlił. Lecz ty módl się jak cholera!
Wreszcie nadszedł ten straszny dzień, gdy doktor Moorhouse powiedział delikatnie Lorraine, że nic więcej nie jest już w stanie zrobić. Po jego wyjściu Młoda Babcia spojrzała na Starą Babcię i powiedział zniżonym głosem:
— Chyba trzeba wynieść kołyskę do pokoju gościnnego.
Lorraine wybuchnęła płaczem. Te słowa równały się wyrokowi śmierci. W Świerkowej Kępie, tak samo jak u Murrayów w Błękitnych Wodach, istniał zwyczaj przenoszenia umierających do wolnego, nie zamieszkanego pokoju.
— Zanim ją tam przeniesiecie, zróbcie jeszcze jedną rzecz — powiedziała gwałtownie Stara Babcia. — Moorhouse i Stackey uznali przypadek za beznadziejny. Lecz oni, razem wzięci, nie mają więcej rozumu niż jeden półgłówek. Poślijcie po tego doktora–kobietę.
W Młodą Babcię jakby piorun strzelił. Odwróciła się do wuja Klona, który, zakrywszy dłońmi wynędzniałą twarz, siedział przy kołysce.
— Słyszałam, wyobraźcie sobie, że ona jest bardzo mądra. Podobno proponowano jej wspaniałą posadę w montrealskim szpitalu dziecięcym, ale wolała zwykłą praktykę.
— O tak, wezwijcie ją — wyszeptał Klon, który odchodził już od zmysłów, lecz w głębi duszy wciąż miał nadzieję. — W czasie burzy każdy port dobry. Dziecku nie może już nikt zaszkodzić.
— Czy mógłbyś po nią pójść, Horacy? — spytała niemal pokornie Młoda Babcia.
Klondike Lesley wstał z trudem i wyszedł z domu spełnić polecenie. Nigdy jeszcze nie widział doktor Richards, jedynie z daleka lub gdy mijała go swym małym eleganckim samochodem.
Zastał ją w gabinecie. Wyszła mu na spotkanie z poważną miną.
Miała drobną, chłopięcą twarz o szerokich ustach i prostych brwiach, okoloną ciemnymi lokami. Była niezbyt ładna, lecz intrygująca. Niesforny kosmyk, który opadał na czoło, nadawał jej dziewczęcy wygląd, pomimo że ukończyła już trzydzieści pięć lat. Co za urocza twarz! Te wystające kości policzkowe! Te przepastne szare oczy! I te śliczne, roześmiane, szczodre usta! Oszołomiony Klondike przypomniał sobie nagle pewne zdanie ze szkółki niedzielnej: „Ona przez wszystkie dni swego życia będzie mu czyniła jedynie dobro, nigdy zła.
Ich oczy spotkały się zaledwie na ułamek sekundy, lecz lata całe nie zdziałałyby więcej. Porywająca kobieta spotkała nieczułego na wdzięki płci pięknej mężczyznę i stało się to, co nieuniknione. Mogłaby sobie mieć grube kostki — choć nie miała — i matkę miauczącą na cały kościół, dla Klondike’a Lesleya było to bez znaczenia. Przywodziła mu na myśl to, co piękne — współczucie, dobroć, wspaniałomyślność — i kobietę, która nie boi się starzeć. Miał przedziwną chęć złożyć głowę na jej piersi i rozpłakać się jak mały chłopiec, który się skaleczył. A ona pogłaskałaby go po włosach ze słowami: „Nic się nie stało, bądź dzielny, wkrótce się zagoi, kochanie”.
— Czy przyjdzie pani zbadać mą siostrzenicę? — usłyszał swój błagalny głos. — Doktor Moorhouse zrezygnował już z leczenia. Bardzo ją wszyscy kochamy. Jeśli umrze, jej matka tego nie przeżyje. Czy przyjdzie pani?
— Oczywiście — odparła doktor Richards.
No i przyszła. Mówiła niewiele, ale wydała kilka drastycznych zaleceń odnośnie diety i spania. Obu babciom aż dech zaparło, gdy kazała wynieść kołyskę dziecka na werandę. Dzień w dzień, przez dwa tygodnie słychać było w Świerkowej Kępie jej lekkie, spokojne kroki. Lorraine, Salome i Młoda Babcia wstrzymywały oddechy przy każdym słowie lekarki.
Stara Babcia widziała ją tylko raz. Na początku. Kazała Salome „wprowadzić doktora–kobietę”, po czym przez kilka minut obie panie przyglądały się sobie w milczeniu. Nieruchome, słodkie, szare oczy wpatrywały się bez lęku w świdrujące czarne oczyska.
— Gdyby mój syn ciebie spotkał na swej drodze, kazałabym mu zaraz się z tobą ożenić — powiedziała w końcu Stara Babcia i zachichotała.
Uśmieszek na ustach doktor Richards rozkwitł w uśmiech. Obejrzała wszystkie radosne panny młode w obłoczkach tiulu.
— Ale wyszłabym za niego tylko wtedy, gdybym chciała — odparła.
Stara Babcia znów zachichotała.
— Nie wątpię… — rzekła. I już nigdy więcej nie nazwała jej „doktorem–kobietą”. Z właściwym sobie namaszczeniem tytułowała ją „doktor Richards” — choć niedługo.
Klondike odwoził i przywoził doktor Richards do Świerkowej Kępy, jej samochód był bowiem w naprawie. W owym czasie nikt jednak nie zwracał na Klona specjalnej uwagi.
Po dwutygodniowej kuracji Lorraine zaczęło się wydawać, że cień na wymizerowanej buzi dziecka już się nie pogłębia.
Po kolejnych kilku dniach twarzyczka rozjaśniła się zupełnie! Po upływie trzech tygodni doktor Richards oznajmiła rodzinie, że życiu dziecka nic już nie zagraża. Lorraine zemdlała, Młoda Babcia z chwiała się ze wzruszenia, a Klondike stracił panowanie nad sobą i płakał jak chłopiec.
W kilka dni później odbyło się następne spotkanie rodzinne, mniejsze od poprzedniego i mniej oficjalne. Obecni byli tylko „prawdziwi” wujowie i „prawdziwe” ciotki. I nie zdarzyło się to w piątek, jak zauważyła z ulgą Salome.
— Mała musi natychmiast dostać imię — stwierdziła autorytatywnie Młoda Babcia. — Czy dociera do was to, że mogła umrzeć bezimienna?
Pod wrażeniem tych strasznych słów Lesleyowie długo milczeli. Każdy bał się wywołać kolejny spór w tak krótkim czasie po koszmarze ostatnich tygodni. Kto wie, może to była kara za ich kłótnie?
— Ale jak ją nazwiemy? — spytała ciocia Anne nieśmiało.
— Nie ma się nad czym zastanawiać — rzekła Stara Babcia. — Okazalibyście czarną niewdzięczność, nie nadając małej imienia kobiety, która ocaliła jej życie.
Lesleyowie popatrzyli po sobie. Proste, wzruszające, oczywiste rozwiązanie…
— Ale Woodruff? — westchnęła ciocia Marcia.
— Ma jeszcze inne imię, nieprawdaż? — żachnęła się Stara Babcia. — Spytajcie Horacego, co oznacza owo „M”. Głowę daję, że jest świetnie zorientowany.
Wszyscy spojrzeli na Klondike’a.
Klondike wyprostował się i odrzucił do tyłu swą bujną czuprynę. Ten moment był tak samo dobry jak każdy inny, by oświadczyć rodzinie to, co i tak wkrótce trzeba by powiedzieć.
— Jej pełne nazwisko brzmi Marigold Woodruff Richards, ale za kilka tygodni będzie brzmiało Marigold Woodruff Lesley.
I to jest to — podsumował Lucyfer, gdy — wraz z Wiedźmą z Endoru — o zachodzie słońca chłeptał mleko pod ławką. Jego ton zdradzał, że godzi się z tym, co nieuniknione.
Co o niej sądzisz? — spytała Wiedźma nieco wyniośle.
O, ma swoje zalety — przyznał Lucyfer. — 1 jest dość całuśna.
Wiedźma z Endoru, która miała swój rozum, zaczęła lizać czarne łapki i nie powiedziała ani słowa. Wolała pozostać przy własnym zdaniu.
Wieczorem, w dniu dziewięćdziesiątych ósmych urodzin Starej Babci, na ciemnych schodach słychać było śmiech. Oznaczało to, że Marigold, która miała już lat sześć i uważała świat za czarujący, tańczyła sobie na dole. Zwykle najpierw słyszało się Marigold, a potem dopiero ją widziało. Rzadko też stąpała powoli. Ta wesoła istota wolała biegać lub tańczyć. Ciocia Marigold nazywała ją „dzieckiem o śpiewającym sercu”. Jej obecność zawsze poprzedzał śmiech. Zarówno Młoda Babcia, jak i mama, a także Salome i Lazarre uważali ten perlisty śmiech, rozbrzmiewający echem po zbyt okazałych i majestatycznych pokojach Świerkowej Kępy, za najpiękniejszy dźwięk na świecie. Mama często o tym mówiła, zaś Młoda Babcia nigdy nie przyznała się, że też tak myśli. Tym właśnie się różniły.
Marigold przykucnęła przed drzwiami frontowymi na szerokich, nierównych stopniach z piaskowca i oddała się przemyśleniom czy też — jak mawiała droga, zachwycająca ciocia Marigold — zaczęła „wyczarowywać sobie różne rzeczy”. Marigold zawsze trochę czarowała.
Już w wieku lat sześciu uważała to za cudowne zajęcie — „intelesujące”, jak mawiała po dziecinnemu. Podchwyciła to słówko od cioci Marigold i od tej pory, przez całe życie, miała dzielić rzeczy na interesujące oraz nieinteresujące. Niektórzy ludzie oczekują, by ich życie było szczęśliwe, pozbawione kłopotów albo uwieńczone sukcesem Marigold. Lesley będzie pragnęła jedynie tego, by było interesujące. Już teraz śledziła chciwie wszelkie podniosłe i trywialne sceny dramatu zwanego życiem.
Tego dnia odbyło się przyjęcie urodzinowe Starej Babci i Marigold dobrze się bawiła, szczególnie w spiżarni, o czym wiedziała tylko Salome. Młoda Babcia umarłaby z przerażenia, gdyby wiedziała, ile babeczek ze śmietaną zjadła jej wnuczka.
Teraz jednak Marigold była zadowolona, że jest sama i może sobie podumać. Młoda Babcia uważała, że dziewczynka myśli o wiele za dużo jak na tak małą istotę. Nawet mama, która okazywała zrozumienie swej córeczce, czasami podzielała tę opinię. Gdy dziecko ma w głowie różne dziwne rzeczy, nie może wyjść mu to na dobre. Jednak po przyjęciu wszyscy byli zbyt zmęczeni, by przejmować się Marigold i jej myślami, tak więc mogła pogrążyć się na długo w rozkosznej zadumie. Marigold, jak zapewniłaby was poważnie, „rozmyślała nad przeszłością”. Bez wątpienia jest to najbardziej odpowiedni temat do przemyśleń w dniu urodzin, nawet cudzych. Trudno powiedzieć, czy myśli te zadowoliłyby Młodą Babcię, a nawet mamę. Ale obie ich nie znały. Dawno, dawno temu, gdy Marigold miała tylko pięć i pół roku, wywołała przerażenie w swej rodzinie — a przynajmniej w jej babcinym odłamie — mówiąc podczas wieczornej modlitwy: „Dziękuję ci, dobry Boże, że tak to wszystko urządziłeś, że nikt nie wie, co myślę”. Od tamtej pory Marigold zmądrzała na tyle, by nie mówić podobnych rzeczy na głos. Ale nadal uważała w skrytości ducha, że dobry Bóg postąpił bardzo mądrze, pozwalając ludziom zachowywać myśli tylko dla siebie. Marigold nienawidziła, gdy ludzie „pakowali jej się z kaloszami do duszy”, mówiąc słowami wujka Klona.
Ale, zdaniem Młodej Babci, Marigold nie zachowywała się, jak przystało na nieodrodną latorośl Lesleyów. „Wychodzą z niej cechy Winthropów” — mruczała pod nosem. Wszystkie zalety wnuczki przypisywała Młoda Babcia krwi Lesleyów i Blaisdellów. Wszystko co złe i niepojęte — było dziedzictwem Winthropów. Chociażby ten jej zwyczaj gapienia się w przestrzeń z rozanielonym wyrazem twarzy. Co ona tam takiego widzi? I jakim prawem? A gdy zapytało się ją, o czym myśli, odpowiadała: „O niczym”. Albo zadawała jakieś dziwaczne pytanie, na które nie sposób było odpowiedzieć, na przykład: „Gdzie byłam, zanim zostałam sobą?”.
Niebo nad głową Marigold miało cudowny odcień zgaszonego fioletu. Wiatr, który omiatał wcześniej pola koniczyny, teraz delikatnie czochrał porośniętą bluszczem ścianę domu. Marigold bardzo lubiła się temu przyglądać. Każdy wiatr uważała za swego przyjaciela — nawet ten dziki, zimowy wicher, co przejmująco dął nad zatoką.
Kule wieńczące piorunochrony, które sterczały w szeregu na szczycie stodoły pana Donkina po drugiej stronie drogi, wyglądały jak srebrne, zaczarowane planety, płynące w poświacie na tle ciemny« drzew. Światła po drugiej stronie zatoki pobłyskiwały wzdłuż okrytego cieniem brzegu. Marigold uwielbiała patrzeć na portowe światła, napawały ją niewymownym zachwytem. Wybujałe krzaki spirei, kwitnące po obu stronach schodów (Stara Babcia zawsze nazywała je wieńcami oblubienic, zbywając pogardliwym prychnięciem nazwy z zielnika), wyglądały w mroku jak bliźniacze zaspy śniegu. Rosnący za spichrzem na jabłka stary kolczasty żywopłot, którego sadzonki przywieziono ze Szkocji w zamierzchłej dla Marigold przeszłości, był równie biały jak spirea i roztaczał wokół intensywną woń. Świerkowa Kępa przesycona była w każdym miejscu słodkimi, ożywczymi zapachami. Ludzie odkrywali tu ze zdziwieniem, że na świecie istnieje jeszcze kapryfolium. W cieniu bzów kryły się zachwycające bladozłote werbeny, a wzdłuż ścieżki wyłożonej cegłami, wydreptanymi prze wiele stóp, rosły dumne, białe irysy. Marigold wiedziała, że tam, w dali chlupocze zamglone morze, z lubością obmywając wygładzone przez wiatr wydmy. Maleńkie, śliczne poletko koniczyny pana Donkina, otoczone wianuszkiem brzóz, było takie zadowolone. Marigold zawsze zazdrościła panu Donkinowi tego spłachetka zieleni. Myślała sobie, że poletko jest bardzo szczęśliwe, będąc poletkiem, i że za nic w świecie nie chciałoby być czymś innym. Tuż nad polem wisiała śliczna szara chmurka, która powoli różowiała jak rumieniąc się kwakierka*. Wszystkie drzewa wokoło szeptały w mroku ja starzy przyjaciele, z wyjątkiem samotnych, nietowarzyskich topoli.
Salome śpiewała z pasją w spiżarni, gdzie zmywała naczynia. Śpię wała bez przerwy, choć nie umiała śpiewać, a Marigold lubiła jej słuchać, szczególnie o zmierzchu. „Czy spotka–a–my się nad rze–eką, nad pię–ę–kną, pię–ę–kną rzeką?” — zawodziła Salome. I Marigold widziała tę piękną rzekę, podobną do wód zatoki przed Świerkową Kępą. W młodym świerkowym zagajniku tuż za spichrzem grał na skrzypcach Lazarre — na starych skrzypcach, które jego pra–pra–pra–pradziadek przywiózł z Grand Pre. Może Evangeline tańczyła przy ich dźwiękach? Marigold znała historię Evangeline od cioci Marigold. Właśnie w tej chwili Młoda Babcia, mama, ciocia Marigold i wujek Klon roztrząsali w pokoju Starej Babci różne rodzinne sprawy. Stara Babcia utrzymywała zawsze, że trochę plotek dobrze wpływa na trawienie. Marigold miała przy sobie wszystkich, których kochała. Z zadowoleniem objęła ramionami śniade kolana i pogrążyła się w rozmyślaniach.
Marigold, przeżywszy na świecie swoje sześć lat, zdołała poznać dotychczas jedynie port Harmony i Świerkową Kępę. Cały klan kochał ją i rozpieszczał, choć niektórzy krewni czasami sztorcowali brzdąca dla jego dobra. Marigold też kochała swych krewnych — nawet tych, których nienawidziła, kochała jako członków swej rodziny. Kochała też Świerkową Kępę. Miała takie szczęście, że urodziła się właśnie tu! Tego wieczora zdawały się sennie przepływać przez jej świadomość wszystkie rzeczy ważne i błahe, przeszłość i teraźniejszość — splątane ze sobą.
Wszystko ją urzekało — gołębie kołujące nad starym spichrzem na jabłka, sam spichlerz, stareńki, z wieżyczką i wykuszowym oknem, zupełnie takim, jakie mają kościoły. Pod oknem zaś rósł rządek śmiesznych świerczków kanadyjskich.
— Spójrz no tylko na te świerczki — powiedział kiedyś wujek Klon. — Czyż nie wyglądają jak stojące w szeregu stetryczałe nauczycielki, które unoszą palec i strofują rozbrykanych uczniów?
Od tej pory Marigold zawsze mijała świerczki z mieszaniną lęku i zachwytu. A jeśli nagle jej pogrożą palcem? Chybaby umarła… ale to byłoby „interesujące”.
Nie tylko świerczki otaczała aura tajemniczości. Weźmy choćby ten krzak bzu za studnią. Czasami był tylko krzakiem bzu. Lecz o zmierzchu lub o świcie stawał się staruszką, która pochyla się nad szydełkową robótką. A świerk rosnący na wybrzeżu? O zmroku i w sztormowi zimowe dni wyglądał zupełnie jak wiedźma z rozwianym włosem, wychylająca się znad brzegu. Były jeszcze drzewa, które potrafiły mówić — Marigold je słyszała. „Chodź, chodź!” — wołały zawsze sosny rosnące po prawej stronie ogrodu. „Mamy ci coś do powiedzenia” — szeptały klony przy bramie. „Spójrz tylko na nas” — zawodziły białe brzozy rosnące wzdłuż drogi. Posadziła je Młoda Babcia, gdy jako panna młoda przybyła do Świerkowej Kępy. A te topole, które majestatycznie stały na straży starego domu? Nocami wiatr błąkał się pomiędzy nimi jak potępiony duch. W ich konarach słychać było śmiech elfów i jakieś niespokojne jęki. Mówcie sobie, co chcecie, lecz Marigold nic nie uwierzyłaby, że te topole to tylko zwykłe drzewa.
Ogród wychodził na bladoniebieską zatokę, zamykała go biała brama. Rosły w nim piękne kwiaty i hasały kocięta — mali wędrowcy, którzy oddawani byli w czyjeś ręce lub znikali w tajemniczych okolicznościach. To miejsce miało czar starych ogrodów, w których niegdyś śmiały się i szlochały piękne kobiety. Z każdym zakątkiem czy dróż związana była jakaś rodzinna historia, a Marigold znała je niemal wszystkie. Jeżeli nie dowiedziała się o czymś od Młodej Babci i my, opowiedziała jej Salome, a czego nie usłyszała od Salome, dowiedziała się od Lazarre’a.
No i ta droga za bramą, jedna z uroczych, czerwonych dróg wyspy. Dla Marigold — czerwona, długa droga tajemnicy. Po prawej biegła w dół, ku wietrznym morskim połaciom u wejścia do portu i tam się kończyła. „Jakby morze ją odgryzło” — myślała Marigold. Z lewej strony droga wiła się przez zarośniętą paprociami kotlinę, aż na cienisty szczyt stromego wzgórza porośniętego małymi świerkami, które skwapliwie pięły się w górę, jakby chciały nadążyć za dużymi drzewami górującymi na szczycie. Potem droga biegła dalej, do świata położonego za wzgórzem, gdzie był kościół, szkoła i wieś Harmony. Marigold kochała drogę na wzgórzu, gdyż pełno tam było zajęcy. Za każ dym razem, gdy się tamtędy szło, spotykało się parę kochanych stworzonek. W sercu Marigold było miejsce dla wszystkich zajęcy tęgi świata. Dręczyło ją straszne podejrzenie, że Lucyfer łapał małe zajączki i je zjadał. Ten mroczny koci sekret ujawnił Lazarre, gdy pewnego razu wściekał się z powodu spustoszonych grządek kapusty. „Cholerne zające! — wrzeszczał. — Żeby tak Lucyfer zeżarł je co do jednego!” Od tej pory Marigold traktowała Lucyfera inaczej, choć oczywiście wciąż go kochała. Nigdy nie przestawała kochać — i nienawidzić — jeśli już raz zapałała którym tych uczuć.
— Ona ma wiele z Lesleyów — twierdził Klon.
Zatokę, wraz z cichymi, tajemniczymi statkami, które przypływały i odpływały, Marigold kochała najbardziej ze wszystkiego, co ją otaczało. Bardziej nawet niż cudowną zieloną kępę świerków na wzgórzu, której dom zawdzięczał nazwę. Kochała zatokę, gdy tańczyły po niej leniwe fale. Lubiła, gdy była gładka jak błękitny jedwab, albo gdy wiosenne ulewy przędły lśniące nici deszczu pod napływającymi od wschodu chmurami. Kochała port, gdy rozkwitał światełkami na tle niebieskawego letniego zmierzchu, a dzwon kościoła anglikańskiego na przeciwległym brzegu zatoki bił cicho i słodko. Uwielbiała też, gdy mgliste miraże zmieniały przystań w zaklęty port z zaczarowanej krainy. Kochała zatokę, gdy w jesiennych zachodach słońca była udrapowana w purpurowe fale i gdy srebrzyste żagle .wypływały z portu, kiedy cudownie objawiał się brzask. Najbardziej jednak kochała wody przystani w późne, spokojne popołudnia, gdy rozpościerały się niby olbrzymie, lśniące zwierciadło, a blade, tęczowe barwy przypominały świat odbity w bańce mydlanej. Tak przyjemnie i dziwnie było stanąć nad brzegiem i widzieć tam, w dole, drzewa odbite w wodzie koronami w dół, a także przepastne błękitne niebo. A gdyby tak runąć nagle w to niebo? Czy przeleciałoby się na drugą stronę?
Marigold kochała również spowite w purpurę wzgórza, kołyszące zatokę do snu — te rozległe, ciemne wzniesienia, co śmiały się i wabiły, lecz przechowywały jakiś sekret, którego nie chciały zdradzić.
— Co jest za tymi wzgórzami, mamo? — spytała raz Marigold.
— Wiele rzeczy — cudownych i takich, co mogą złamać serce — odparła mama z westchnieniem.
— Kiedyś wybiorę się tam i odnajdę je wszystkie — zapewniła z przekonaniem Marigold.
Wówczas mama westchnęła ponownie.
To, co kryło się naprzeciw portu, „za zatoką”, też miało dla Marigold nieodparty urok. Zdawało się jej, że tam wszystko jest inne. Nawet mieszkańcy tych okolic nosili fascynujący przydomek „zza–zatoki”, który — gdy dziewczynka była bardzo mała — brała za „żabiooki”.
Marigold odwiedziła raz owe wymarzone wydmy z wujkiem Klonem i ciocią Marigold. Zabawili tam długo, aż zatopione słońce wypiło całe różane światło z błękitnej czaszy nieba, a zmierzch przedarł się przez huk i białą wrzawę przybrzeżnych fal. Był przypływ i morze dudniło zwycięskiego marsza. Marigold wpadłaby w przerażenie, gdyby nie ściskała szczupłej, smagłej dłoni wujka Klona. Jednak stać; z nim na skraju straszliwej otchłani było prawdziwą rozkoszą.
Oprócz zatoki Marigold kochała wielki świerkowy las na wzgórzu, j choć była tam tylko dwa razy w życiu.
Od kiedy sięgała pamięcią, świerkowe wzgórze miało dla niej niesłychany urok. Siadywała na schodkach wiodących do pokoju Starej Babci i wpatrywała się weń tak długo i uporczywie, że Młoda Babcia niepokoiła się nieraz, czy z dzieckiem jest „wszystko w porządku”. W rodzinie Winthropów, dwa pokolenia wstecz, zdarzył się półgłówek.
Wzgórze było takie wysokie… Kiedyś, dawno temu, Marigold sądziła, że gdyby weszła na sam szczyt, mogłaby dotknąć nieba. Właściwie nadal była o tym przekonana. Na wzgórzu mieszkały tylko zające i wiewiórki — i może jeszcze „zielone ludziki”, o których opowiadały Lazarre. Za to za wzgórzem rozciągała się Ukryta Kraina. Marigold i zdawało się, że zawsze ją tak nazywała, zawsze o niej wiedziała. Była to piękna, cudowna Ukryta Kraina. Marigold tak bardzo chciała ją i ujrzeć, po prostu wspiąć się na sam szczyt góry i popatrzeć. A jednak, gdy mama pewnego dnia spytała, czy chce pójść z nią na szczyt wzgórza, Marigold wzdrygnęła się i wykrzyknęła:
— Och, mamo, ono jest takie wysokie! Gdybyśmy weszły na samą górę, byłybyśmy ponad wszystkim! Wolę zostać wśród tych rzeczy na dole.
Mama śmiała się i żartowała sobie z córeczki, ale pewnego popołudnia, zaledwie dwa miesiące później, Marigold odważyła się sama wejść na szczyt. Pokusa okazała się nagle silniejsza od strachu. Nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby dziewczynce zakazać czy zawołać ją do domu. Przemierzyła dzielnie długie, skryte w trawie schody z płaskich głazów, przecinające ogród. Zatrzymała się przy pierwszym stopniu, by ucałować na dobranoc jeden z żonkili, których pełno rosło wokół. W oddali, nad świerkami wisiały śliczne różowawe chmurki. Odbijały barwę zachodu, lecz Marigold sądziła, że świecą tak, gdyż spoglądają na Ukrytą Krainę — krainę, którą i ona zaraz ujrzy, o ile nie opuści jej odwaga. A opuści ją na pewno, gdy tylko się ściemni. Musi zdążyć na szczyt i z powrotem przed zapadnięciem zmroku. Dzielna osóbka wbiegła po schodach i podeszła do omszałego płotu, przy którym rosło siedem smukłych topól. Jednak nie otworzyła wykoślawionej, zielonej furtki. Nie mogła przemóc się, by wejść do świerkowego zagajnika. Lazarre opowiedział jej raz pewną historię o świerkowym lesie. Może to był ten sam las? Otóż, gdy stary Fidele ścinał tam drzewo tępą siekierą, zaklął ze złością: „Niech mnie diabli porwą, jeśli nie wyrzucę tej cholernej siekiery do stawu!”.
— I diabli go wzięli — zapewnił z przekonaniem Lazarre.
— Czy ktoś to widział? — spytała Marigold, wybałuszywszy oczy ze zdziwienia.
— Nie, ale były ślady racic na ziemi wokół drzewa — stwierdził Lazarre. — A zresztą sama powiedz, gdzie by się podział Fidele, gdyby to nie była czarcia sprawka? Nikt go nie widział od tamtej pory!
Tak więc świerkowy zagajnik to nie miejsce dla Marigold. Za dnia wcale nie wierzyła, że diabeł porwał Fidele, ale po zachodzie słońca nie jest się już takim śmiałkiem. Marigold wcale nie miała ochoty zobaczyć diabła, choć myślała sobie, że to mogłoby być interesujące.
Pobiegła więc wzdłuż płotu aż do krańca ogrodu, gdzie kończył się zagajnik. Jakże chłodna i aksamitna była młoda trawa. Czuło się, że jest zielona. Jednak w Ukrytej Krainie będzie jeszcze zieleńsza, „żywozielona”, jak głosi jeden z hymnów Salome. Marigold przelazła przez dziurę w płocie, przebiegła przez rżysko pana Donkina i gorliwie, z ufnością zaczęła wypatrywać Ukrytej Krainy.
Patrzyła tak przez dobrą chwilę, po czym do oczu napłynęły jej łzy, a usta zaczęły drżeć. Prawie rozbeczała się na głos, gdyż gorycz zalała jej duszę.
Nie było żadnej Ukrytej Krainy!
Przed oczami Marigold rozciągały się jedynie pola, farmy z domami i stodołami, zagajniki — ten sam widok, co wzdłuż drogi do Harmony.
Ani śladu wymarzonej sekretnej krainy. Marigold odwróciła się; by pobiec do domu, znaleźć mamę i wypłakać się, wypłakać! Nagle z stygła w bezruchu i z odmienioną twarzą wpatrzyła się w zachód słońca nad zatoką.
Nigdy jeszcze nie widziała jej w całej okazałości, a ten zachód słońca odznaczał się wyjątkową urodą, choć wszystkie zachody na wyśpi były cudowne. Marigold zapatrzyła się w jeziora żywego złota, w niesamowitą czerwień i jabłkową zieleń nieba, w zabarwioną na różow wodę, purpurowe dale morskie i poczuła, że tonie w ekstazie pod wrażeniem tego piękna. Ach, więc tam była Ukryta Kraina, za lśniącymi wzgórzami, za przylądkiem przecinającym rozświetlone morze u wejścia do zatoki, za wymarzonym miastem o perłowych bramach, pełnym wieżyc i iglic. Nie utraciła jej. Jakże była niemądra, wy obrażając sobie, że jest tuż za wzgórzem. Naturalnie, że nie mogła być tak blisko domu. Poczucie straszliwego zawodu i jeszcze dotkliwsze niż rozczarowanie gorycz utraty zniknęły w tej jednej chwili zupełne go zachwytu nad światem. Teraz już wiedziała.
Zapadał zmierzch. Dostrzegła światełka Świerkowej Kępy zapalające się w panującym w dole mroku. Spomiędzy świerków wypełzła noc. Marigold spojrzała nieśmiało w tym kierunku — i wówczas, zza kępy paproci na skraju lasu, pomachała do niej Biała Dziewczynka. Marigold odpowiedziała jej tym samym gestem, zanim dostrzegła, że była to jedynie obsypana białym kwiatem gałąź dzikiej śliwy, poruszana wiatrem. Wbiegła do sadu i puściła się pędem po kamiennych stopniach, by już za chwilę spotkać mamę w drzwiach do pokoju Starej Babci.
— Och, mamo, tak miło wrócić do domu, gdy pora spać — szepnęła, chwytając kochaną, ciepłą dłoń.
— Gdzie byłaś, moje dziecko? — spytała surowo Młoda Babcia.
— Na wzgórzu.
— Nie wolno ci tam chodzić samej o tej porze — powiedziała Młoda Babcia.
Pewno, że nie wolno! Ale ten jeden raz jej się udało! I widziała Ukrytą Krainę.
Ponownie wybrała się na wzgórze z mamą, wiosną następnego roku, gdy poszły zbierać mącznice. Spędziły czas bardzo przyjemnie, odkryły nawet źródełko, którego nie tknięte ludzką stopą brzegi porastał paprociowy gąszcz. Było delikatnie zamglone, skryte w cieniu, wprost prześliczne. Marigold rozchyliła krzaki paproci i wystawiła ciekawie głowę. Ujrzała własną twarz. Nie, to była, oczywiście, twarz Małej Dziewczynki mieszkającej w strumieniu, która w księżycowe noce wychodziła z wody i tańczyła. Marigold nie miała pojęcia o greckiej mitologii czy anglosaskich legendach, lecz dziecięce serce potrafi pięknie interpretować naturę, bez względu na czas i miejsce, a Marigold od urodzenia wiedziała rzeczy, które na zawsze pozostaną ukryte przed mądralami i sceptykami.
Spacerowały z mamą po uroczych ścieżkach poprzecinanych sękatymi korzeniami. Znalazły parę brzóz o gładkich pniach. Chodziły po mchu tak aksamitnym, że zadowoliłby królewskie stopy. Mama powiedziała, że później zakwitną na wzgórzu dzwoneczki, lilie i dzikie storczyki, zaś na polankach pojawią się poziomki.
— Jak dorosnę, będę tu przychodzić codziennie — powiedziała Marigold. Przypomniała sobie ten tak odległy wieczór, aż sprzed roku, gdy widziała przez chwilę Białą Dziewczynkę. To nie mogła być gałąź śliwy. Może któregoś dnia znowu się spotkają…
Lucyfer grasował w okolicach kępy pasiastych traw i co pewien czas, z jakichś tajemniczych przyczyn, dawał w nią nura. Wiedźma z Endoru uprawiała swą czarną magię na białym słupku przy bramie. Oba koty były starsze od Marigold, nic dziwnego więc, że uważała je za niezwykle sędziwe. Lazarre podzielił się z nią swym przeświadczeniem, że będą żyły tak długo, jak Stara Dama.
— One gadają jej wszystko, wszystko — zapewniał Lazarre. — Widziałem, jak siedziały na jej łóżku ze zwieszonymi ogonami i gadały z nią niby dobrzy chrześcijanie. Jak ta cała Wiedźma złapie mysz, zaraz niesie ją pokazać Starej Damie. Uważaj, co robisz przy tych kociskach. Nie chciałbym być na miejscu tego, co by je ukrzywdził. Czego one nie wiedzą, wiedzieć nie warto.
Marigold kochała oba koty, lecz trochę się ich bała. Więcej radości sprawiało jej ich potomstwo. Puszyste zwierzaczki wysypiały się na rozgrzanej słońcem trawie albo buszowały po podwórku i ogrodzie. Hebanowe, puchate kuleczki. Chociaż, niestety, nie wszystkie były hebanowe. Pętające się tu i tam łaciate lub pręgowane kociaki napawał wujka Klona poważnymi wątpliwościami co do prowadzenia się Wiedźmy. Miał jednak na tyle przyzwoitości, by zachować te podejrzenia dla siebie, a Marigold pasiaste kocięta lubiła najbardziej i nie dręczyły jej żadne złowieszcze przeczucia na ich temat. Stworzonka o tak słodkich pyszczkach nie mogły mieć nic wspólnego z diabłem, bez względu na to, co robili ich rodzice.
Lazarre skończył grać i ruszył w stronę domu — małej chaty w doli nie, gdzie czekała na niego czarnooka żona i szóstka czarnookiej dzieci. Marigold patrzyła za nim, kiedy szedł przez pole, niosąc jakieś czerwone zawiniątko i pogwizdując wesoło, co czynił zawsze gdy nie grał na skrzypcach. Szedł z pochyloną głową, przygarbiony gdyż zawsze tak się spieszył, że głowa i ramiona wyprzedzały stopy. Marigold bardzo lubiła Lazarre’a; służył w Świerkowej Kępie jeszcze przed jej urodzeniem, stanowiąc dla niej tym samym cząstkę świata, który zawsze był i będzie. Lubiła nagły, serdeczny błysk jego czarnych oczu, białe zęby i ogorzałą twarz. Był zupełnie inny niż Phidime Gautier, potężny kowal z Doliny, budzący w Marigold przerażenie swymi spiczastymi czarnymi wąsami, na których można by powiesić kapelusz. Krążyły o nim pogłoski, jakoby co drugi dzień pożerał niemowlęta. Ale Lazarre był inny — dobry, łagodny i wesoły.
Marigold była pewna, że on nikomu nie robi krzywdy. Doszły ją wprawdzie słuchy, że zabija świnie, ale Marigold w to nie wierzyła. Wiedziała, że Lazarre nie mógłby zabić świń, przynajmniej tych, któret znała osobiście.
Potrafił rzeźbić cudowne koszyczki z pestek śliwek i zwijać zaczarowane rogi z kory brzozowej, i zawsze wiedział, co się dzieje w każdej fazie księżyca. Marigold bardzo lubiła z nim rozmawiać, choć, gdyby mama i babcie wiedziały, o czym to czasami gawędzili, szybko położyłyby temu kres. Bowiem Lazarre, który głęboko wierzył w czary, wiedźmy i wszelkiego rodzaju duchy, żył w świecie fantazji, a Marigold rozkosznie cierpła skóra podczas słuchania jego opowieści. Nie wierzyła we wszystkie, ale musiała uwierzyć w to, co przytrafiło się Lazarre’owi osobiście. Widział na przykład swą babcię, która w środku nocy stanęła przy jego łóżku, gdy tymczasem znajdowała się o czterdzieści mil od Świerkowej Kępy. Nazajutrz zaś przyszła wiadomość, że staruszka zmarła.
Tej nocy Marigold zaczęła krzyczeć z przerażenia, gdy mama chciała zabrać lampę z jej pokoju.
— Och, mamo, nie wpuszczaj tu ciemności! Tak się boję wielkiej ciemności! — zawołała.
Nigdy wcześniej nie bała się zasypiać po ciemku, więc mama i Młoda Babcia nie mogły pojąć, co jej się stało. Wreszcie poszły na kompromis i zostawiły lampę w pokoju mamy oraz otwarte drzwi. By znaleźć się u Marigold, trzeba było przejść przez pokój mamy. Przyćmione, złote światło stanowiło pewne pocieszenie. Jeśliby jacyś ludzie — znajdujący się czterdzieści mil stąd — stanęli w środku nocy przy jej łóżku, mogłaby przynajmniej ich widzieć.
Czasami, w księżycowe wieczory, Lazarre grał na skrzypcach w ogrodzie, a Marigold tańczyła. Nikt nie potrafił grać na skrzypcach tak jak Lazarre. Nawet Salome musiała to przyznać, acz niechętnie.
— To po prostu anielska muzyka, ot co — stwierdziła kiedyś z uroczystym dystansem, słuchając czarownych dźwięków niewidzialnego grajka z ogrodu. — Pomyśleć tylko, że ten prosty francuski chłopak tyle potrafi. Mój dobry, pracowity brat przez całe życie próbował nauczyć się grać na skrzypcach i nigdy mu się to nie udało. A ten cały Lazarre robi to ot tak sobie. Jego granie nawet mnie niemal porywa do tańca.
— To istotnie zakrawa na cud — orzekł wujek Klon.
Jednak Młoda Babcia powiedziała Marigold, że spędza z Lazarre’em zbyt dużo czasu.
— Ale ja go bardzo lubię, więc chcę widywać go na tym świecie tak często, jak tylko się da — wyjaśniła Marigold. — Salome mówi, że on nie może iść do nieba, bo jest Francuzem.
— To bardzo niegodziwe i głupie ze strony Salome wygadywać takie rzeczy — powiedziała surowo Młoda Babcia. — Francuzi też idą do nieba, jeśli zachowują się przyzwoicie — dodała, ale bez przekonania.
Salome weszła do pokoju ogrodowego z filiżanką herbaty przeznaczoną dla Starej Babci. Gdy uchyliła drzwi, dziewczynka usłyszała, jak ciocia Marigold mówi:
— Warto by pójść na cmentarz w niedzielę.
Marigold aż podskoczyła z zachwytu. Każdej wiosny, w którąś niedzielę, mieszkańcy Świerkowej Kępy odwiedzali cmentarzyk na zachodnim wzgórzu i kładli kwiaty na grobach bliskich. Szli z nimi tylko wujek Klon i ciocia Marigold. Marigold uwielbiała chodzić na cmentarz, a szczególnie na grób ojca. Towarzyszyło jej niemiłe przekonanie, że powinna odczuwać smutek, tak jak mama i Młoda Babcia, ale nigdy jej się to nie udawało.
To był taki uroczy zakątek. Gładki szary głaz stał pomiędzy młodymi jodełkami, zazielenionymi przez wiosenne odrosty, a duży krzew spirei niemal zakrywał grób i machał setkami białych dłoni w powiewach wiatru, który układał wysokie trawy w fale. Na całym cmentarzu rosły krzaki spirei. Salome je lubiła. „Z nimi jest tu weselej” — zwykła mawiać. Marigold nie wiedziała, czy cmentarz jest wesoły, ale go kochała. Zwłaszcza gdy był przy niej wujek Klon. Marigold przepadała wprost za nim. Był taki zabawny. Miał takie interesujące powiedzonka. I tak cudownie mówił: „Gdy byłem na Cejlonie” albo „Gdy byłem na Borneo”, niby ktoś, kto powiada: „Kiedy byłem w Charlottetown” albo „Gdy wybrałem się na drugą stronę zatoki”. Czasami też rzucał fascynujące przekleństwa — przynajmniej Salome nazywała je przekleństwami, choć wcale tak nie brzmiały — na przykład: „A niech to trzy mądre małpy!”. Tajemnicza sprawa! Co to za jedne, te mądre małpy? Nikt nie rozmawiał z Marigold tak jak wujek Klon. Opowiadał jej cudowne historie o dawnych bohaterskich czasach i wspaniale odmalowywał własne przygody. Choćby ta niezwykła opowieść, kiedy zabłądził w nocy na rogatce pomiędzy Gold Run i Sulphur Valleys w Klondike. Albo ta o wyspie na dalekim północnym morzu. Leżały na niej stosy kłów morsów, jakby wszystkie morsy przybywały tam umierać. Wujek opowiadał też Marigold dowcipy. Zawsze potrafił ją rozśmieszyć, nawet na cmentarzu, gdyż wymyślał dla niej zabawne historyjki o ludziach, których imiona wyryte były na nagrobkach, i Marigold miała wrażenie, że wszyscy ci ludzie gdzieś nadal żyją. Jej ojciec również. Po co więc ich opłakiwać? Po co wzdychać, jak to zwykle robiła Salome, gdy zatrzymywała się przy grobie pani Amos Reekie. Mówiła wówczas:
— Ileż filiżanek herbaty z nią wypiłam!
— Czyż nie wypijesz ich jeszcze więcej w niebie? — nieopatrznie spytała pewnego razu Marigold, tuż po wysłuchaniu jakiejś opowiastki wujka Klona.
— Na litość boską, nie, drogie dziecko! — odparła zaszokowana Salome. Choć w głębi duszy przyznała, że byłoby niezwykle przyjemnie móc napić się w niebie dobrej herbatki ze starą znajomą.
— Tam pije się chyba wino, prawda? — drążyła temat Marigold. — Tak mówi Biblia. Nie sądzisz, że filiżanka herbaty byłaby bardziej stosowna niż wino?
Salome też była tego zdania, lecz nie potwierdziła przypuszczeń Marigold, by nie demoralizować jej młodego umysłu.
— Są tajemnice, których my, zwykli śmiertelnicy, nie jesteśmy w stanie pojąć — odparła uroczyście.
Wujek Klon miał trzecią lokatę w sercu Marigold. Na pierwszym miejscu była oczywiście mama, a na drugim ciocia Marigold, ze swymi ślicznymi, szerokimi ustami o uniesionych w górę kącikach, które sprawiały wrażenie, że zawsze się uśmiecha, nawet gdy była smutna. Ta trójca zajmowała świątynię serca Marigold, bardzo ekskluzywną małą świątynię, zamkniętą przed wieloma osobami, które rościły sobie do niej prawo.
Marigold często zastanawiała się, do kogo chce być podobna, gdy dorośnie. Bywało, że chciała przypominać mamę. Jednak mama za bardzo pozwalała sobie dokuczać. Coraz częściej dziewczynka dochodziła do wniosku, że chce być taka jak ciocia Marigold, która potrafiła powiedzieć to, co miała do powiedzenia, i robiła to w jakiś szczególny sposób. Marigold rozpoznałaby powiedzonka cioci, nawet gdyby utonęły w owsiance. Wystarczyło, jak ciocia rzuciła: ..Ładny dziś mamy dzień”, a miało się wrażenie, że nikt inny o tym nie wie i że odkryto właśnie przed nami jakąś cudowną tajemnicę. Gdy zaś jadło się u cioci kolację — niewiasta ta bez trudu umiała namówić na drugą dokładkę.
Marigold nie była pewna, jakie miejsce w jej sercu zajmują babcie. Wiedziała, że powinna je kochać, ale… Już w wieku sześciu lat odkryła, że nie można kochać kogoś na zawołanie.
Młoda Babcia nie była taka zła. Była — rzecz jasna — stara, lecz ta jej przyprószona siwizną, spokojna starość była na swój sposób równie piękna jak młodość. Marigold czuła, że tak jest, na długo przedtem nim potrafiła rzecz ująć w słowa. Miała wiele podziwu dla Młodej Babci.
Za to Stara Babcia… Wydawała się Marigold tak niewiarygodnie stara, że aż nieludzka. To, że kiedyś się urodziła, było tak samo nie dc pomyślenia, jak to, iż kiedykolwiek umrze. Marigold cieszyła się, że nie musi zbyt często bywać w pokoju Starej Babci. Dzieciom — tym „wiecznym utrapieńcom”, jak je nazywała — nie wolno było zakłócać jej spokoju.
Jednak od czasu do czasu Marigold musiała tam chodzić. Gdy coś zbroiła, kazano jej za karę siedzieć na stołeczku w pokoju ogrodowym. Była to straszliwa kara, o wiele gorsza, niż sądziły mama i Młoda Babcia, które miały się za bardzo wyrozumiałe. Marigold siedziała więc na stołeczku i zdawało jej się, że mijają całe wieki. Stara Babcia, wsparta o poduszki, wpatrywała się w nią, nawet nie mrugnąwszy okiem. Bez słowa. I to właśnie było okropne.
Gdy zdarzało jej się odezwać, to jeszcze pogarszało sprawę. Potrafiła być taka ironiczna! „Jejku, jejku, aż się gotuje w małym rondelku” — wycedziła, gdy udało jej się raz rozzłościć dziewczynkę. Marigold długo zżymała się na myśl o tym upokorzeniu. Rondelek też coś!
Nie było sensu starać się ukryć czegokolwiek przed tą straszną Starą Damą, która potrafiła przejrzeć każdego i wszystko na wylot.
Gdy Marigold próbowała ją kiedyś oszukać, usłyszała:
— Nie jesteś prawdziwą Lesleyówną. Lesleyowie nigdy nie kłamią.
— Och, czyżby! — zawołała Marigold, która wiedziała swoje. Stara Babcia nieoczekiwanie wybuchnęła śmiechem. Czasami była zadziwiająca. Gdy pewnego dnia Marigold zaszyła się w pokoju gościnnym, by przymierzać kapelusze obecnych w domu gości, wieczorem w pokoju ogrodowym odbyła się narada rodzinna. Mama i Młoda Babcia były wstrząśnięte, lecz Stara Babcia nie pozwoliła ukarać dziewczynki.
— Sama kiedyś zrobiłam to samo, ale mnie nie nakryli — powiedziała szeptem do Marigold i zachichotała. Śmiała się też, gdy Młoda Babcia zadała Marigold niemądre pytanie, na które — na dobrą sprawę — nie ma odpowiedzi:
— Dlaczego jesteś taka zła?
— Bo to bardziej interesujące, niż być dobrą — odpowiedziała Marigold z nadąsaną miną.
Gdy Marigold opuszczała pokój, drepcząc za wzburzoną Młodą Babcią, Stara Babcia przywołała ją do siebie.
— Może to jest bardziej interesujące, ale raczej nie bądź taka, ponieważ pochodzisz z Lesleyów — wyszeptała i położyła drobną, pokrytą niebieskimi żyłkami dłoń na jej ramieniu. — Gdy Lesleyowie są źli, mają złe samopoczucie. Sumienie ich dręczy. Nie ma sensu unieszczęśliwiać się tylko po to, by być złą.
Marigold przychodziła do pokoju ogrodowego w niedzielne poranki, by recytować Starej Babci fragmenty z Biblii i pytania katechetyczne. Biada jej, gdy opuściła choć słowo. A z powodu zdenerwowania zawsze to robiła, nawet kiedy przed wejściem do pokoju babci znała tekst znakomicie. Poza tym, posyłano ją do tego pokoju, gdy musiała przyjąć lekarstwa. Stara Babcia była jedyną osobą w Świerkowej Kępie, która potrafiła zmusić Marigold do połknięcia pigułek. Ona nie miała z tym żadnego kłopotu.
— Nie wykrzywiaj twarzy w ten sposób, nie cierpię brzydkich dzieci — mówiła. — Otwieraj buzię!
Marigold otwierała.
— Wsadź to do buzi. — Pigułka trafiała do ust.
— Połknij. — Marigold jakoś połykała lekarstwo.
Wówczas Stara Babcia sięgała ręką gdzieś za łóżko i wyciągała pełną garść słodziutkich rodzynków.
Nie zawsze była nieprzystępna. Czasami pokazywała Marigold wielką rodzinną biblię — swego rodzaju Złotą Księgę, gdzie wpisywano imiona wszystkich przedstawicieli klanu i przechowywano pożółkłe wycinki prasowe. Czasami opowiadała dziewczynce o pannach młodych, których podobizny zdobiły ściany, i o plecionkach z włosów.
Brązowe, złote i czarne loki niezliczonych Lesleyów, którzy odeszli na zawsze, wyglądały jak niesamowite, nie płowiejące nigdy pąki i kwiaty.
Stara Babcia mówiła różne dziwne rzeczy, a Marigold niezmiernie lubiła te niezwykłe opowieści. Mama i Młoda Babcia były nimi: zazwyczaj wstrząśnięte, lecz Marigold zatrzymywała słowa Starej i Babci w pamięci, by móc nad nimi potem rozmyślać, choć często nie wszystko rozumiała. Słowa Starej Babci raczej nie odnosiły się do rzeczy, które Marigold znała ze swego skromnego doświadczenia. Za to powróciły do niej po latach. W wielu trudnych sytuacjach przychodziły jej nagle na myśl i ratowały przed popełnieniem jakiegoś błędu.
Jednak Marigold zawsze oddychała z ulgą, gdy zamykały się za nią drzwi do pokoju ogrodowego.
Choć miała dopiero sześć lat, Marigold doświadczyła już wielu namiętności, dzięki którym życie bywa bujne, straszne bądź wspaniałej zarówno gdy ma się lat sześć, jak i szesnaście lub sześćdziesiąt. Prawdopodobnie przyszła na świat ze świadomością, że gdy się pochodzi i z Lesleyów, jest się „kimś lepszym”. Jednak po raz pierwszy odczuła w pełni dumę rodową, kiedy pewnego dnia odbyła rozmowę z małą May Kemp z Hollow.
— Czy ty codziennie myjesz twarz? — spytała z niedowierzaniem May.
— Tak — odparła Marigold.
— Nawet jeśli to nie jest konieczne?
— Naturalnie. Ty tak nie robisz?
— A skąd — rzuciła pogardliwie May. — Ja myję twarz tylko wtedy, gdy jest brudna.
Wtedy właśnie Marigold pojęła różnicę pomiędzy kastą Lesleyów a innymi ludźmi, co na próżno usiłowała jej wbić do głowy Młoda Babcia za pomocą licznych kazań.
A wstyd? O, poznała go dobrze, wypiła ten puchar do samego dna. Czy kiedykolwiek uda jej się zapomnieć podwieczorek — z udziałem dwóch pastorów z żonami — gdy wsunęła się, czerwona i zdyszana, na swoje miejsce, przepraszając za spóźnienie?
— Nic nie mogłam poradzić, mamo — tłumaczyła się Marigold. — Pomagałam Kate Blacquierre zaprowadzić krowy pana Donkina do wodopoju i musiałyśmy gonić tę cholerną jałówkę!
Marigold od razu spostrzegła, że palnęła coś strasznego. Powiedziały jej to zastygłe z przerażenia twarze członków rodziny. Jeden z pastorów osłupiał, drugi z trudem skrywał uśmiech. Ale dlaczego? Co ona takiego powiedziała?
— Marigold, czy mogłabyś odejść od stołu i pójść do swego pokoju? — powiedziała mama, która wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać.
Nieszczęśliwa Marigold zrobiła, co jej kazano, choć nie miała pojęcia, o co chodzi. Jednak wkrótce się dowiedziała.
— Ale Kate tak właśnie powiedziała — tłumaczyła Marigold płaczliwym głosem. — Kate powiedziała, że ma ochotę przetrącić tej cholernej jałówce wszystkie cholerne kości. Nie sądziłam, że „cholerny” to przekleństwo.
Przeklęła przy pastorze! Ba! W obecności dwóch pastorów i ich żon! Marigold myślała, że tego nie przeżyje. Gorąca fala wstydu zalewała ją na samo wspomnienie. Nie miało znaczenia, że nie pozwolono jej spotykać się więcej z Kate. I tak jej na Kate nie zależało. Ale okryć hańbą siebie, mamę i nazwisko Lesleyów! Gdy kiedyś, z czcią i lękiem, spytała dziedzica z Charlottetown: „Przepraszam, czy pan jest Bogiem?”, tak się z niej śmiano, że czuła się straszliwie upokorzona. Ale ta historia z pastorami była jeszcze gorsza! W dodatku nie mogła pojąć, dlaczego „cholerny” to przekleństwo. Nawet Stara Babcia, która zaśmiewała się do łez z gary prawnuczki, nie potrafiła jej tego wyjaśnić.
Demon zazdrości też się upomniał o Marigold. W skrytości ducha była zazdrosna o Clementine — dziewczynę, która była pierwszą żoną ojca i obok której został pochowany na wzgórzu, pod krzakami spirei. Marigold była zazdrosna ze względu na matkę. Ojciec należał kiedyś do Clementine. Może więc teraz znów do niej należy? Czasami Marigold była całkowicie owładnięta tą absurdalną zazdrością. Gdy wchodziła do pokoju Starej Babci i widziała piękny portret Clementine na ścianie, czuła, że go nienawidzi. Miała ochotę zerwać go i podeptać.; Lorraine wpadłaby w przerażenie, poznawszy uczucia córki. Jednak; Marigold czujnie strzegła swej tajemnicy i wciąż nienawidziła Clementine, a zwłaszcza jej pięknych rąk. Uważała, że mama dorównuje Clementine urodą. Zawsze współczuła dziewczynkom, których matki były brzydkie. Poza tym jej mama miała przepiękne stopy. Wujek Klon nieraz powtarzał, że nie spotkał żadnej innej kobiety o takich zgrabnych stopkach i kostkach. Ale zgrabne kostki nie liczyły się zbytnio u Lesleyów. Nie wypadało o nich nawet mówić, mimo iż modne: ówcześnie suknie bezwstydnie je odsłaniały. Jednak ręce miała mama niezbyt ładne — były za szczupłe, za małe — i czasami Marigold czuła, że nie zniesie widoku rąk Clementine. Zwłaszcza gdy ktoś z rodziny się nimi zachwycał. Stara Babcia ciągle o nich napomykała, jakby wyczuwała zazdrość Marigold i chciała się z nią drażnić.
— Wcale nie sądzę, że była taka znów ładna — powiedziała kiedyś Marigold, doprowadzona do ostateczności.
Stara Babcia uśmiechnęła się.
— Clementine Lawrence była pięknością, moja droga. Nie taką bezbarwną istotą jak… jak ta jej siostra z Harmony.
Marigold była przekonana, że Stara Babcia zamierzała powiedzieć i ,jak twoja matka”, więc poczuła, że nienawidzi Clementine, jej rąk i wiecznie żywej białej lilii zajadlej niż zwykle.
Smutek? Żal? Ależ tak, serce omal jej nie pękło, gdy zdechł ukochany szary kotek. Nie przypuszczała, że coś, co ona kocha, może j umrzeć.
— Czy wczorajszy dzień poszedł do nieba, mamo? — spytała ze szlochem następnego dnia.
— Nno… myślę, że tak — odpowiedziała mama.
— Wobec tego nie chcę iść do nieba! — wybuchnęła Marigold. — Nie chcę już nigdy spotkać tego strasznego dnia!
— Prawdopodobnie spotkasz jeszcze o wiele gorsze — zauważyła na pocieszenie Młoda Babcia.
A co do strachu — czyż Marigold nie znała go od zawsze? W jednym z wcześniejszych wspomnień widziała siebie siedzącą w mrocznym,; zamkniętym saloniku — za karę, że rozlała trochę puddingu na najlepszy obrus Młodej Babci. Nie mogła pojąć, jak taka mała ilość puddingu mogła zalać taki kawał serwety, niemniej wylądowała w saloniku, koszmarnym pokoju, w którym igrały niesamowite pasy światłocienia. Gdy przycupnęła przy drzwiach, w półmroku dostrzegła coś strasznego. Wszystkie krzesła w pokoju zaczęły nagle tańczyć wokół stołu, a korowodowi przewodził wielki bujany fotel wypchany końskim włosiem. Za każdym razem, gdy fotel przebiegał galopem obok Marigold, składał jej przesadnie ugrzeczniony ukłon. Marigold zaczęła nagle przeraźliwie wrzeszczeć i natychmiast zabrano ją z ciemnego pokoju — z niesmakiem, ponieważ nie była w stanie znieść tak łagodnej kary.
— Wychodzą z niej cechy Winthropów — stwierdziła zjadliwie Młoda Babcia.
Lesleyowie i Blaisdellowie mieli więcej odwagi. Marigold nigdy nie powiedziała, co ją tak wystraszyło. Wiedziała, że nikt by jej nie uwierzył. Jednak zawsze wstrząsał nią dreszcz trwogi, gdy wchodziła do saloniku. Wolałaby raczej skonać, niż usiąść na bujanym fotelu.
Poznała także żądzę zemsty. Zdarzyło się to w sierpniu. Matka May Kemp przyszła, by zrobić porządek w spichrzu na jabłka, i przyprowadziła ze sobą May. Marigold i May przez jakiś czas bawiły się wesoło w niby — domku pod krzakami porzeczek. Taki domek jest cudowny, gdyż siedząc na podłodze można zajadać” się rubinowymi owocami rosnącymi na jego ścianach. Nagle May oznajmiła, że „oko by oddała” za zobaczenie słynnej lalki Skinnerów. Marigold weszła dzielnie do pokoju ogrodowego, by spytać Starą Babcię, czy może przyprowadzić May i pokazać jej lalkę. Staruszka spała, spała naprawdę, nie udawała, że śpi, co jej się często zdarzało. Marigold odwróciła się, zamierzając wyjść, gdy jej wzrok padł na Alicję. Alicja wyglądała tak ślicznie i urzekająco, zupełnie jakby prosiła o trochę zabawy. Kierowana nagłym impulsem, Marigold podbiegła do szklanej szkatuły, otworzyła ją i wyjęła Alicję. Wysunęła nawet pantofelek z rączki, w której tkwił przez lata, i włożyła go na stopę lalki.
— Aleś ty odważna! — powiedziała z podziwem May, kiedy Marigold zjawiła się w porzeczkach, przyciskając do siebie Alicję.
Jednak Marigold straciła całą śmiałość, kiedy po pewnym czasie pojawiła się przed nimi Salome, groźna i wyniosła w nowej drojetowej sukni barwy śliwkowej i wykrochmalonym białym fartuchu. Bez słowa zaciągnęła Marigold przed oblicze Starej Babci.
— Powinnam wiedzieć, że coś się święci, bo było zbyt cicho — powiedziała Salome. — We dwie tam były, a ONA siedziała na krześle jak na tronie. Podawały JEJ czerwone porzeczki na liściach sałaty i całowały JEJ ręce. Włożyły JEJ na głowę koronę z kwiatów, a na stopę oba JEJ trzewiki. O mało nie padłam, gdy to zobaczyłam. Nie wyjmowano JEJ z tej szklanej szkatuły, od kiedy jestem w Świerkowej Kępie
— Dlaczego postąpiłaś tak niegodziwie? — spytała gniewnie Stara Babcia.
— Chciała, by ją kochano — zaszlochała Marigold. — Tak długo nikt jej nie kochał.
— Mogłabyś zaczekać, aż umrę, zanim się do niej dobierzesz. Wtedy będziesz sobie ją „kochała” do woli.
— Ale ty będziesz żyła wiecznie — zaszlochała Marigold. — Lazarre tak mówi. Poza tym nie zrobiłam jej żadnej krzywdy.
— Mogłaś ją potłuc na drobne kawałki.
— Och nie, nie mogłabym przecież jej skrzywdzić kochaniem.
— Nie jestem tego taka pewna — mruknęła pod nosem Stara Babcia wyjawiając jedną z prawd, które Marigold miała zrozumieć dopiero w dwadzieścia lat później.
Stara Babcia, rozsierdzona nie na żarty, postanowiła, że Marigold ma przez trzy dni jadać samotnie w kuchni. Dziewczynka była bardzo rozgoryczona, gdyż kara wydawała jej się wyjątkowo poniżająca.
I znów wypadało się cieszyć, że Bóg tak wszystko urządził, żeby inni nie wiedzieli, co się myśli.
Gdy Marigold kładła się do łóżka owego fatalnego wieczoru, była zdecydowana nie odmówić wszystkich modlitw. Mianowicie — pominąć fragment dotyczący Starej Babci.
— Pobłogosław mamę, Młodą Babcię i Salome — powiedziała, po czym podniosła się z klęczek i położyła do łóżka, z namaszczeniem ustawiwszy buty blisko siebie, aby nie czuły się samotnie. Robiła ta każdego wieczoru. Nie zmrużyłaby oka, gdyby jej buty stały z dala od siebie i tęskniły za sobą przez calutką noc.
Jednak nie mogła zasnąć, wszelkie wysiłki spełzły na niczym. Na późno starała się liczyć owce przeskakujące przez płot. Właściwiej wcale nie zamierzały skakać. Odwracały się przy samym płocie i robiły do niej miny — do złej dziewczynki, która nie chciała pomodlić się za babcię — staruszkę. Marigold uporczywie zmagała się przez godzinę ze swym Lesleyowskim sumieniem. Potem wstała z łóżka, uklękła i powiedziała:
— Pobłogosław, proszę, mamę, Młodą Babcię, Salome i każdego, kto potrzebuje Twego błogosławieństwa.
To bez wątpienia obejmowało również Starą Babcię. Na pewno można więc teraz iść spać. Jednak nadal nie mogła zasnąć. Tym razem Marigold poddała się po półgodzinnej walce.
— Pobłogosław, proszę, mamę, Młodą Babcię, Salome — i możesz też pobłogosławić Starą Babcię, jeśli chcesz.
No tak. Nie ustąpi już ani o krok.
Lecz w piętnaście minut później Marigold znowu wyskoczyła z łóżka.
— Pobłogosław, proszę, mamę, Młodą Babcię, Salome i Starą Babcię. Amen.
Teraz owce zaczęły skakać. Coraz szybciej i szybciej, aż zlały się w długi, biały strumień. Marigold zasnęła.
Wschodziły gwiazdy. Marigold uwielbiała się im przyglądać, choć gdy ujrzała je po raz pierwszy w życiu, okropnie się wystraszyła. Obudziła się, kiedy mama wysiadała z samochodu wujka Klona, który odwiózł ją do domu po wizycie w South Harmony. Marigold uniosła głowę, spojrzała w ciemność i zawołała:
— Mamo, niebo spłonęło! Zostały same iskierki!
Ależ wszyscy się śmiali, a jej było tak wstyd! Później wujek Klon nauczył ją różnych rzeczy o gwiazdach i znała nazwy Betelgeuse, Rigel, Saiph czy Alnita, choć nie potrafiła ich dobrze wymówić.
Och, wiosna była taka śliczna. W wiosenne dni zatoka zmieniała się w rozedrganą, lśniącą połać błękitu, sad był usiany fiołkami, a noce spowijała gwiezdna pajęczyna.
Zresztą wszystkie pory roku były piękne. Latem na zagonkach na wzgórzu czerwieniły się truskawki, krople deszczu w płatkach dzikich róż miały słodki smak, wokół roznosił się rozkoszny zapach świeżo skoszonej trawy, księżyc w pełni rozsiewał piękne cętki pod drzewami w sadzie, a wielkie pola stokrotek po drugiej stronie zatoki były białe jak śnieg.
Jednak Marigold najbardziej lubiła jesień. Wówczas Dziadzio Wiatr z jej ukochanej bajki dął w swą trąbkę nad zatoką, a lśniące, czarne wrony siadywały jedna obok drugiej na płotach. Z osik rosnących przy zielonej bramie sypały się żółte liście, a rankiem trawę w sadzie pokrywał jedwabisty szron. Wieczorami snuły się dymy z ognisk, w których Lazarre palił liście, i świeżo zorane pola na wzgórzu lśniły rudawo na tle ciemnych świerków. Zaś pewnej nocy szło się spać, gdy świat był nudny i ponury, a po przebudzeniu zastawało się go w cudownej bieli. To zima dotykała go w ciemnościach i przemieniała zupełnie.
Marigold kochała też zimę, kiedy to tajemnicza cisza zalegała na białych, zalanych księżycowym światłem polach, a burzowe niebo; miało dziwny urok. Wielkie czarne koty skradały się tajemniczo po skrytych w mroku polankach, na których cienie drzew były piękniejsze niż same drzewa. Stogi siana na podwórzu pana Donkina wyglądały jak przygarbieni starcy o białych włosach. Pastwiska, zielonozłote w czerwcu, teraz były zimne i białe, a ponad śniegiem sterczały duchy: kwiatów. Marigold zawsze było żal tych martwych łodyżek. Miała ochotę szepnąć im: „Wiosna nadejdzie”.
Zimowe poranki były interesujące, bo śniadanie jadano przy świecach. Zimowe wieczory miały wiele uroku, gdy na zewnątrz ł wiatr, usiłując wedrzeć się do Świerkowej Kępy. Szarpał pazurami drzwi, wył straszliwie, a Marigold odczuwała rozkoszne dreszcze. Wichrowi nigdy nie udawało się dostać do środka. Tak przyjemnie było siedzieć w ciepłym, jasnym pokoju, z kotami wygrzewającymi się przed kominkiem i słuchać miłego turkotu kołowrotka Salome. A potem pójść do łóżka w pokoiku mamy, dostać słodkie całusy na dobranoc, wtulić się w miękkie kremowe koce i słuchać burzy szalejącej na dworze. Tak, świat był cudownym miejscem, chociaż diabeł od czasu do czasu porywał ludzi, którzy przeklinali.
Marigold, po raz pierwszy w swym niedługim życiu, wybierała się na „prawdziwą”, jak mówiła, wizytę. To znaczy jechała do wujka Paula, gdzie miała przenocować, bez mamy i bez Młodej Babci. Na tym właśnie polegała dla Marigold „prawdziwość” owej wizyty. Interesująco było pojechać gdzieś z Młodą Babcią, i z mamą było interesująco, a do tego przyjemnie, lecz pojechać gdzieś samodzielnie, o, Marigold czuła się z tego powodu dorosła i niezwykle dzielna.
Poza tym, nigdy jeszcze nie była u wujka Paula, a wiele rzeczy chciała tam zobaczyć. Choćby „wodny ogród”, o którym wiele się mówiło w rodzinie. Marigold nie miała zielonego pojęcia, co to takiego. Była tam też szklana gablotka z wypchanymi kolibrami. A najbardziej interesująco zapowiadała się perspektywa ujrzenia szkieletu w szafie. Słyszała, jak wujek Paul o nim mówił, i miała nadzieję, że zdoła choć rzucić nań okiem.
Wujek Paul nie należał do tych „zza–zatoki”, więc nie otaczał go nimb tajemniczości, w przeciwieństwie do kuzynów mieszkających w pobliżu Ukrytej Krainy. Wujek mieszkał tylko u wylotu zatoki, ale w odległości sześciu mil od Świerkowej Kępy, więc zapowiadała się prawdziwa podróż. Marigold lubiła wujka Paula, choć lękała się nieco ciotki Flory. Lubiła także Franka.
Frank był młodszym bratem przyrodnim wujka Paula. Miał kręcone czarne włosy i „romantyczne” szare oczy. Marigold usłyszała to określenie od cioci Niny. Nie wiedziała, co to znaczy, ale podobały jej się oczy Franka. Miał też łagodny uśmiech, przyjemny głos, który ładnie modulował. Marigold obiło się o uszy, że zamierzał poślubić Hildę Wright. A potem, że się nie żeni. Później, że sprzedał farmę i wybiera się w jakieś tajemnicze strony pod nazwą „Zachód”. Lazarre powiedział Salome, że Hilda „wystrychnęła go na dudka”. Marigold i tego określenia nie rozumiała, ale i tak znienawidziła Hildę za to, że zrobiła Frankowi coś podobnego. Zresztą nigdy nie przepadała za Hildą, chociaż to kuzynka — siódma woda po kisielu — jako że miała prababkę z Blaisdellów. Była ładną, bladą dziewczyną o rudych włosach i ustach, które nigdy Marigold się nie podobały. Takie uparte i pełne goryczy. Chociaż bardzo ładne, gdy się uśmiechały. Marigold niemal lubiła Hildę, kiedy ta się śmiała.
— Ta para jest zbyt uparta — powiedział Lazarre do Salome. — Hilda mówi, że to Frank ma pierwszy się odezwać, a Frank powiada, że prędzej diabli go wezmą.
Marigold było przykro, że Frank udaje się na Zachód, który w jej pojęciu był czymś poza krańcem czasu i przestrzeni. Cieszyła się więc, że spotka kuzyna podczas wizyty. Frank pokaże jej kolibry i wodny ogród. Da się uprosić i pozwoli jej rzucić okiem na szkielet. Posadzi ją sobie na kolanach i będzie opowiadał zabawne historyjki, a może nawet zabierze na przejażdżkę nowym powozem zaprzężonym w czarną kobyłkę Jenny. Marigold uważała, że to o wiele przyjemniejsze odjazdy samochodem.
Naturalnie, przykro było jej rozstawać się z mamą choćby na jedną noc, a także zostawić nowego kodaka. Ale pojechać na prawdziwą wizytę! Marigold spędziła cały tydzień w radosnym oczekiwaniu, wyobrażając sobie, jak to będzie.
To był koszmar, po prostu koszmar. Poza, oczywiście, podróżą do celu, cudowną przejażdżką z wujkiem Klonem i ciocią Marigold. Jechali bowiem po leśnych drogach przesyconych intensywnym aromatem, jaki wydzielają paprocie w gorące letnie popołudnie. Gdy tylko Marigold została sama, zaczął się koszmar. Nie wiedziała, że to tęsknota za domem, wiedziała tylko, że jest nieszczęśliwa od stóp po czubek głowy i że wszystko budzi w niej rozczarowanie. Co jej po gablotce z kolibrami, skoro nie można o nich z nikim pomówić? Nawet wodny ogród nie wzbudził zainteresowania Marigold, a do tego jeszcze nigdzie nie było widać tego osławionego szkieletu. Najbardziej rozczarował ją Frank, bo prawie nie zwracał na nią uwagi. Poza tym tak się zmienił! Był gburowaty, w ogóle się nie uśmiechał i miał upiorny wąsik, który wyglądał jak plama sadzy nad górną wargą. To właśnie o ten wąsik pokłócili się z Hildą, ale nikt poza nimi dwojgiem o tym nie wiedział.
Na kolację Marigold zjadła bardzo mało. Każdy kęs z trudem przechodził jej przez gardło, ledwie skosztowała orzechowego ciasta z bitą śmietaną. Ciocia Flora, która zrobiła je na cześć Marigold, nigdy jej tego nie darowała. Po kolacji dziewczynka wyszła z domu i oparłszy się o bramę, patrzyła ze smętną zadumą na długą, tajemniczą, czerwoną drogę, która wiodła do domu. Och, gdyby tylko mogła tam się znaleźć, być z mamą. Zachodni wiatr wichrzący trawy, wieczorne nawoływania drozdów, wydłużone cienie drzew padające na łany złocistej pszenicy — wszystko sprawiało jej ból, gdy mamy nie było w pobliżu.
„Nigdy nie jest tak, jak się człowiek spodziewa” — myślała ponuro.
W domu też pewnie już wszyscy są po kolacji. Babcia tka na poddaszu, Salome nalewa kotom mleka, a mama…
Marigold pognała do cioci Flory.
— Ciociu Floro, ja muszę natychmiast wracać do domu, proszę, proszę!
— Nonsens, moje dziecko — odparła cierpko ciotka. — Nie kapryś. Marigold zaczęła się zastanawiać, dlaczego nigdy wcześniej nie zauważyła, że ciocia Flora ma taki wielki, haczykowaty nos.
— Och, proszę, zawieźcie mnie do domu! — błagała rozpaczliwie.
— Nie możesz dziś wieczór wrócić do domu — żachnęła się niecierpliwie ciotka. — Mamy zepsuty samochód. Dokucza ci samotność? Pewnie jesteś zmęczona. Najlepiej będzie, jeśli pójdziesz do łóżka. Frank odwiezie cię jutro, o ile nie będzie padać. No chodź, w domu kładziesz się o siódmej, prawda?
„W domu kładziesz się o siódmej”. Ale w domu leży się we własnym łóżku, z pokoju mamy sączy się światło, a cudowna, złota, puszysta kula układa się, mrucząc, na pościeli, aby wreszcie zwinąć się w kłębek. Marigold czuła, że nie wytrzyma tego dłużej.
— Och, ja chcę do domu, do domu — szlochała.
— Nie zamierzam znosić tych fanaberii — orzekła surowo ciocia Flora. Była znana z godnej podziwu stanowczości w traktowaniu dzieci. — Nie będziesz przecież robić z siebie beksy. Zabiorę cię na górę i pomogę się rozebrać.
Marigold leżała samotnie w wielkim pokoju, w łożu oddalonym całe mile od podłogi, na wpół oszalała z przerażenia i całkowicie oszalała z nieznośnej tęsknoty za domem. Było ciemno, a ciemność zdawała się wręcz namacalna. Marigold nigdy wcześniej nie zasypiała po cierny ku. Zawsze dodawało jej otuchy przyjazne światło z pokoju mamy. Czasami mama nawet z nią zostawała, czekając, aż zaśnie, choć Młoda Babcia nie pochwalała tego. Marigold bała się prosić ciocię Florę, by nie gasiła światła. Ciocia opatuliła ją kołdrą i powiedziała, że ma być grzeczna.
— Zamknij oczy i zaraz zaśnij. Zanim się obejrzysz, będzie ranek, a wtedy pojedziesz do domu.
Potem wyszła, zamykając za sobą drzwi. Ciocia Flora pochlebiała sobie, że umie postępować z dziećmi.
Marigold nie mogła zasnąć w ciemności. Zdawało jej się, że miną lata, nim przyjdzie poranek, o ile w ogóle przyjdzie.
„Nikt mnie tutaj nie kocha” — myślała z goryczą.
Czarne godziny ciągnęły się w nieskończoność. Marigold zdawały się stuleciami.
Jak ten wiatr wyje wokół domu! Dziewczynka uwielbiała wiatr, kiedy była u siebie, zwłaszcza o tej porze roku, gdy jej przytulne łóżeczko stawało się jeszcze milsze. Ale czy ten tutaj nie był przypadkiem owym koszmarnym wiatrem, który Lazarre nazywał „kurzawą duchów”? „Wieje o tej porze roku, gdy zmarli wychodzą sobie na trochę z grobów” — powiedział kiedyś Lazarre.
Czy to właśnie ta pora? A ta klapa w suficie, którą Marigold zauważyła, zanim ciocia Flora zgasiła światło? Pewnego razu Lazarre opowiadał straszną historię o tym, jak widział przerażającą twarz „z długimi, owłosionymi uszami”, patrzącą na niego z góry przez taką właśnie klapę.
W pokoju była też szafa ścienna. Czyżby to właśnie ta ze szkieletem? A jeśli drzwi się otworzą, a on wypadnie… Albo wyjdzie! Może będzie klekotał kośćmi — wujek Paul mówił, że czasami tak robi. A co z tym oswojonym szczurem, którego wujek trzyma w stodole? A jeśli został przyniesiony tej nocy do domu i szwenda się po pokoju? Czy to nie on gdzieś tam chrobocze?
Czy Marigold ujrzy jeszcze kiedyś swój dom? A jeśli mama umrze przed świtem? Albo będzie padać deszcz — przez cały tydzień — i nie odwiozą Marigold do domu? Wiedziała, że ciocia Flora nie lubi błocić karoserii nowego samochodu. Czy to nie piorun właśnie uderzył?
Był to jedynie łoskot obładowanych wozów, przetaczających się z towarem przez długi most nad East River, znajdujący się w pobliżu domu, lecz Marigold o tym nie wiedziała. Wiedziała tylko, że zaraz zacznie wrzeszczeć, że nie wytrzyma ani minuty dłużej w tym dziwnym łóżku, w ciemnym, nawiedzonym pokoju. Co to było? Dziwne drapanie w okno! Och, to pewnie ten diabeł z opowieści Lazarre’a! Przybył, by zabrać złe dziecko. Bo dziecko nie zmówiło modlitwy przed snem. Marigold też nie zmówiła… Była zbyt pogrążona w rozpaczy i tęsknocie za domem, by o tym pamiętać. Nie mogła zmówić modlitwy teraz, ale mogła usiąść w łóżku i zacząć wrzeszczeć jak opętana.
I tak właśnie zrobiła.
Wrzask wyrwał ciocię Florę i wujka Paula z głębokiego snu, w jakim pogrążyli się wreszcie po całym dniu ciężkiej pracy. Marigold przestała wydzierać się dopiero, gdy wpadli pędem do jej pokoju.
— Cała się trzęsie — stwierdził wujek Paul. — Musi być jej zimno.
— Wcale mi nie zimno — powiedziała Marigold, szczękając zębami.
— Ale muszę jechać do domu.
— Słuchaj, Marigold, bądź rozsądną dziewczynką — uspokajała stanowczym tonem ciocia Flora. — Jest jedenasta w nocy. Nie możesz te raz jechać do domu. Chcesz rodzynków?
— Chcę do domu — powtórzyła Marigold.
— Kto ośmiela się budzić starego niedźwiedzia, co mocno śpi? — powiedział Frank, wchodząc do pokoju. Właśnie miał się położyć, gdy usłyszał wrzaski Marigold. — Masz, siostrzyczko, czekoladową myszkę. Wsadź ją sobie do buzi i nie otwieraj już tej pułapki.
To była śliczna myszka z kremowym nadzieniem — przysmak, za którym Marigold przepadała. Jednak w tym momencie ów specjał kojarzył jej się jedynie z osławionym szczurem wujka Paula.
— Nie chcę, chcę do domu — upierała się.
— Może przynieść jej kotka — poddał myśl zdesperowany wujek Paul.
— Nie chcę kotka — zawodziła Marigold. — Chcę do domu.
— Podaruję ci mój kieliszek do jajek z kolorowej porcelany, jeżeli będziesz grzeczna do samego rana — błagała ciocia Flora, zapominając o swej stanowczości.
— Nie chcę żadnych kieliszków. Chcę do domu.
— No to idź — powiedział wujek Paul, tracąc wreszcie cierpliwość. — Drogi są dobre.
Jednak ciocia Flora pojęła, że Marigold jest na granicy histerii. Ponieważ stanęła wobec perspektywy borykania się z roztrzęsionym dzieckiem, ulotniła się cała jej surowość. Od początku nie pochwalała zachcianki Paula, by przywozić Marigold. Teraz mała stosuje jakieś zagrywki Winthropów — o ile to była zagrywka.
— Najlepiej będzie, jeśli Frank zaprzęgnie konia i odwiezie ją do domu. Jeszcze się rozchoruje od tego płaczu.
— Marigold to wielkie niemowlę i doprawdy wstyd mi za nią — powiedział wujek Paul.
Ta druzgocząca opinia miała dręczyć Marigold w przyszłości, ale w danej chwili obchodziło ją jedynie, że wujek kazał Frankowi zaprzęgać.
— Tego to już za wiele! — gderał Frank na odchodnym.
Ciocia Flora pomogła szlochającej Marigold ubrać się, a wujek Paul był tak zły, że nawet nie powiedział dziewczynce do widzenia. Ciotka pożegnała się z nią bardzo oschle. Gdy mama całowała Marigold przed wyjazdem, wyszeptała jej do ucha: „Kiedy będziesz odjeżdżać, nie zapomnij podziękować cioci Florze za urocze chwile, jakie u niej spędziłaś”. — Jednak Marigold sądziła, że te słowa nie są teraz zbyt odpowiednie, więc nic nie powiedziała.
— Przestań wreszcie beczeć — rozkazał Frank, sadzając ją w powoziku. — Słowo daję, teraz rozumiem Heroda.
Frank był wściekły i opryskliwy. Cały dzień ciężko pracował w polu i wcale nie miał chęci na dwunastomilową przejażdżkę, a wszystko przez kaprys głupiej dziewczynki. Boże, co za utrapienie z tymi dziećmi! Cieszył się, że nigdy nie będzie ich miał. Marigold z trudem opanowała szlochanie. Ale wreszcie jechała do domu. Nic poza tym nie miało znaczenia. Frank poganiał swą czarną klacz i nie odzywał się ani słowem, ale Marigold wcale się tym nie przejmowała.
W połowie drogi skręcili, pozostawiając za sobą dom Martina Richardsa. Był to staroświecki biały domek, na którego straży stały wysokie topole, a alejkę wiodącą do drzwi zdobił splątany gąszcz różanych krzewów.
— Popatrz, Frank! — krzyknęła Marigold. — Coś się dzieje z tym domem!
Frank spojrzał, zawołał „O, mój Boże!”, zatrzymał konia, wyskoczył z powoziku, wpadł na podwórze i zaczął walić w drzwi. Wówczas otworzyło się okno i Marigold ujrzała wychylającą się z niego dziewczynę. Była to Hilda Wright, która widocznie nocowała u swej kuzynki, Jean Richards. Frank też ją zauważył.
— Dom płonie! — zawołał. — Budź ich szybko, nie ma czasu do stracenia.
Potem nastąpiło burzliwe i niezwykle interesujące pół godziny. Na szczęście klacz Franka była nauczona, by stać w miejscu nawet bez przywiązywania, więc Marigold mogła siedzieć w powozie i napawać się ciekawym widokiem. Dom nagle rozbłysł światłami. Mężczyźni pospieszyli po wiadra i drabiny. W świetle latarni gigantyczne, groteskowe cienie omiatały budynki gospodarskie. Psy zanosiły się szczekaniem. Wszystko to było doprawdy zajmujące.
Ogień wkrótce ugaszono; okazało się, że dach kuchenny zajął się od iskry. Po stłumieniu pożaru Marigold ujrzała Franka i Hildę, stojących bardzo blisko siebie przy jednej z topoli.
Marigold, siedząc w powozie, rozkoszowała się nagłymi podmuchami wiatru. Noc wcale nie była burzowa, lecz wietrzna i gwiaździsta. Jakie wyraźne były te gwiazdy. Marigold miała ochotę je policzyć, ale nie ośmieliła się tego zrobić. Lazarre powiedział jej, że jak ktoś próbuje liczyć gwiazdy, pada trupem na miejscu. A gdyby tak nagle gwiazda spadła ci do stóp… Przypuśćmy, że spada ich wiele. I gonisz za gwiazdami po łąkach… wzgórzach… i wydmach. Dopóki nie nazbierasz całego naręcza…
Frank i Hilda podeszli razem do powozu. Hilda niosła małą latarnią a czerwony jedwabny szal, który miała narzucony na głowę, łopot wokół twarzy dziewczyny jak purpurowy płomień. Gorycz zniknęła z jej ust. Frank też był radosny.
— Siedziałaś tu cały czas samiuteńka i nie pisnęłaś ani słowa. No proszę. A Jenny nawet nie jest przywiązana. No, dzielna z ciebie dziewczyna. Wcale się nie dziwię, że tęskniłaś za domem i bałaś się spać w tej wielkiej stodole, którą Flora nazywa pokojem gościnny Raz dwa podrzucę cię do domu. Dobranoc, słoneczko.
„Słoneczko” nie odnosiło się do Marigold, lecz do Hildy, która dostała jeszcze całusa, a potem pochyliła się i uścisnęła dłoń dziewczynki.
— Cieszę się, że tęskniłaś za domem — szepnęła. — Ale mam nadzieję, że już nigdy nie będziesz musiała tęsknić.
— Domyślam się, że Frank nie pojedzie na Zachód — odszepnęła Marigold.
— Jeśli nawet, to pojadę razem z nim. Pojadę za nim na koniec świata — odpowiedziała cicho Hilda.
— Słuchaj, kochanie, przeziębisz się — przerwał delikatnie Frank. Biegnij do domu i pośpij jeszcze. Przyjadę jutro wieczorem. A ter muszę zawieźć tę kruszynę do domu. Dzięki jej małpim harcom twego wuja ocalał.
Frank był tak miły i zabawny przez pozostałą część drogi, iż Marigold niemal zrobiło się żal, kiedy wreszcie przybyli na miejsce. W Świerkowej Kępie wszyscy już byli w łóżkach, ale mama nie spała.
Od razu zeszła na dół i chwyciła Marigold w objęcia, gdy usłyszała — nieco okrojoną ze szczegółów — relację Franka. O Hildzie wcale nie wspomniał, ale serdecznie uściskał Marigold na pożegnanie i wsunął jej w dłoń dwie czekoladowe myszki.
— Teraz pewnie zjesz te dwa maleństwa z miłą chęcią — powiedział.
Marigold, bezpieczna w swym łóżeczku, z kotem śpiącym u nóg, zjadła myszki i zapadła w sen, zastanawiając się, czy diabły porwą Franka, bo przecież odezwał się pierwszy do Hildy.
A jednak Stara Babcia nie dożyła stu lat — ku rozczarowaniu wszystkich przedstawicieli klanu, którzy chcieli chełpić się tym, że komuś z rodziny „stuknęła setka”. McAllisterowie–zza–zatoki mieli na swym koncie stuletnią ciotkę i zadzierali nosa z tego powodu. To było nie do zniesienia, że w czymkolwiek górowali nad Lesleyami. Przybyli ze Szkocji zaledwie trzy pokolenia wstecz, a Lesleyowie — pięć.
Jednak śmierć nic sobie nie robiła z rywalizacji klanów i nawet „wola życia” Starej Babci nie pomogła. Babcia zaczęła gwałtownie gasnąć po przyjęciu z okazji dziewięćdziesiątych ósmych urodzin i nikt nie spodziewał się, że przeżyje kolejną zimę. Nikt prócz Marigold, dla której było nie do pomyślenia, że Stara Babcia kiedyś w ogóle umrze.
Wraz z wiosną staruszka niespodziewanie odzyskała siły.
— Może jednak wytrzyma — powiedziała pani Kemp do Salome.
Lecz ta pokręciła głową.
— Nie, z nią już koniec. To jak ostatni błysk świecy. Tak bym chciała, by dożyła setki. Nie mogę znieść myśli, że stara Christine McAllister, która przez ostatnie dziesięć lat życia była ślepa, głucha i miała tyle rozumu co niemowlę, dożyła stu lat, a seniorka Lesleyów, w pełni władz umysłowych, ma umrzeć, mając dziewięćdziesiąt dziewięć.
Marigold — która stanęła właśnie w progu pralni — aż dech zaparło. 1 Czyżby Stara Babcia miała umrzeć — czy to możliwe? Nie, nie — możliwe. Niemożliwe. Marigold miała zamęt w głowie. Nie chodziło o to, że darzyła Starą Babcię szczególną miłością. Jednak ona była zawsze. A kiedy ktoś, kto był zawsze, znika, przeżywa się szok. Ma się wtedy uczucie, jakby na niczym nie można było polegać.
Marigold zdążyła już nieco oswoić się z myślą o śmierci Starej Babci, dlatego była spokojniejsza, gdy w sobotę jak zwykle pukała do jej drzwi. Babcia siedziała wsparta o różowe poduszki i zaciekle dziergała błękitny kaftanik dla nowego prawnuka z Wybrzeża. Jej spojrzenie było bystre i świdrujące jak zawsze.
— Siadaj — powiedziała. — Nie mogę słuchać Biblii, dopóki nie skończę liczyć oczek.
Marigold usiadła i zaczęła przyglądać się pannom młodym. Nie chciała patrzeć na portret Clementine, ale nie potrafiła się temu oprzeć. Splotła z całej siły ręce i zacisnęła usta. Nienawistna, nienawistna Clementine, która miała dłonie piękniejsze od dłoni mamy! I to wieczne rozmarzenie, z jakim uśmiechała się do lilii, jakby wszystko inne było bez znaczenia. Gdyby tylko miała taki zażenowany, afektowany uśmiech jak inne panny młode, Marigold mogłaby ją mniej nienawidzić. One przejmowały się tym, co ludzie pomyślą. Clementine wcale. Była taka pewna siebie, pewna, że posiada ojca Marigold, tak pewna swej nieskazitelnej urody, że nie dbała o opinię innych. Wiedziała, że ludzie nie mogą się powstrzymać, by na nią nie patrzeć, i podziwiają ją, nawet gdy nienawidzą. Marigold z trudem oderwała oczy od fotografii i wlepiła je w obrazek przedstawiający anioła, wiszący nad łóżkiem Starej Babci. Promienna istota z długimi białymi skrzydłami i aureolą złotych włosów szybowała w blasku zachodzącego słońca. Czy Stara Babcia umrze? A jeśli tak, czy potem będzie wyglądać jak ów anioł? Żywa wyobraźnia Marigold nie sprostała tej wizji.
— O czym myślisz? — spytała Stara Babcia tak niespodziewanie i obcesowo, że Marigold, zanim zdążyła ugryźć się w język, wypowiedziała pytanie, które chodziło jej właśnie po głowie.
— Czy po śmierci babcia zostanie aniołem?
Stara Babcia westchnęła.
— Tak przypuszczam. Ale to będzie nudne. Kto ci powiedział, że mam umrzeć?
— Nikt… — zająknęła się Marigold. — Tylko… tylko…
— Przestań kręcić — rozkazała staruszka.
— Pani Kemp powiedziała, że to szkoda, że prababcia nie może dożyć setki, skoro udało się to Chris McAllister.
— Od kiedy to Lesleyów porównuje się z McAllisterami? — spytała Stara Babcia z oburzeniem. — McAllisterowie, też coś! I czy ktoś przypuszcza, że Chris McAllister żyła przez ostatnie dziesięć lat? Była bardziej martwa, niż ja będę, leżąc sto lat w grobie! Zresztą ona nigdy nie była żywa. A co do umierania, nie mam zamiaru tego robić, zanim nie będę gotowa. Po pierwsze, zamierzam skończyć kaftanik. I co tam jeszcze powiedziała pani Kemp? Nie żeby mnie to specjalnie obchodziło. Przestało mnie już ciekawić życie. Teraz jestem ciekawa jedynie śmierci. A jednak z tej Kemp zawsze była zabawna diablica.
— Powiedziała jeszcze, że niemowlę Lawsonów nie wyżyło, pani Gray–zza–zatoki ma raka, a młody Sam Marr — zapalenie ślepej kiszki,!
— Cóż za wesołe nowiny! Śniło mi się ostatniej nocy, że poszłam do nieba, ujrzałam tam starego Sama Marra i tak mnie to rozwścieczyło, że aż się obudziłam. Też pomysł — Sam Marr w niebie.
Stara Babcia z pasją pogroziła drutem niepozornej, skulonej pannie młodej, która zdawała się zupełnie ginąć w otaczających ją obłokach tiulu i satyny.
— Dlaczego nie chce babcia, żeby on był w niebie? — spytała Marigold.
— Właściwie sama nie wiem. Nie to, żebym go nie lubiła. Po prostu… on jakoś nie pasuje do nieba. Nie miałby tam nic roboty.
Marigold miała trudności z wyobrażeniem sobie tego, że Stara Babcia pasuje do nieba.
— Nie chciałaby chyba babcia, by znalazł się… w innym miejscu?
— Naturalnie, że nie. Biedny, nieszkodliwy safanduła Sam. Wciąż strzykał wokół śliną z przeżutym tytoniem. Sztuka plucia była jedyną rzeczą, z której mógł być dumny.
Przerobiła cały rządek oczek, nim odezwała się ponownie. W tym czasie Marigold pielęgnowała w sobie uczucie nienawiści do Clementine.
— A jednak przykro mi było, gdy stary Sam Marr umarł… — powiedziała nagle Stara Babcia. — A wiesz dlaczego? Był ostatnią żyjącą osobą, która pamiętała mnie młodą i urodziwą.
Marigold spojrzała na Starą Babcię. Czy ta brzydka staruszka mogła kiedykolwiek być młoda i ładna? Stara Babcia wyczytała powątpiewanie z jej spojrzenia.
— Nie bardzo w to wierzysz… Tak, dziecko, moje włosy były ognistorude, a ramiona stanowiły chlubę rodziny. Żaden Lesley nie ożenił się z brzydulą. Niektóre z nas były głupie, zdarzały się sekutnice, ale nigdy nie uchylałyśmy się od najważniejszego obowiązku kobiety — cieszyć oczy mężczyzny. Niewątpliwie mężczyźni z rodu Lesleyów wiedzą, jak wybierać żony. Podejdź tu, niechże ci się przyjrzę.
Marigold zbliżyła się do łóżka. Stara Babcia ujęła ją pod brodę kościstą dłonią, uniosła jej głowę i przyjrzała się badawczo.
— Hmmm… Włosy Winthropów — zbyt jasne, ale może ściemnieją. Niebieskie oczy Lesleyów, uszy Blaisdellów… zbyt wcześnie, by stwierdzić, po kim masz nos… moja cera. No, dzięki Bogu, sądzę, że „ujdziesz w tłoku”. — Stara Babcia zachichotała, jak zwykle, gdy używała nowoczesnych określeń.
Marigold opuściła jej pokój w pogodniejszym nastroju. Była przekonana, że Stara Babcia ani myśli umierać.
Babcia czuła się coraz lepiej. Siedziała w łóżku i robiła na drutach. Widziała każdego, kto przybył do domu, i chętnie wdawała się w pogawędki. Prowadziła długie narady z Lucyferem. Dopilnowała, by w nowej jedwabnej sukni Młodej Babci nie zabrakło wysoko zapinanego kołnierzyka. Przyzwała do siebie Lazarre’a i zbeształa go, dowiedziawszy się, że po pijanemu podbił żonie oko.
— Stara pani nie umrze — powiedział potem zgnębiony Lazarre. — Tam jest miejsce tylko dla jednego władcy.
Pewnego wieczoru ciocia Harriet z Charlottetown wydawała przyjęcie na cześć swej szwagierki, a Młoda Babcia i mama wybierały się tam samochodem wujka Klona. Planowały powrócić dopiero przed trzecią w nocy. W domu miała zostać Salome. Stara Babcia czuła się zadziwiająco dobrze i była bardzo ożywiona. I wówczas w ostatniej chwili Salome wezwano do umierającej ciotki w South Harmony. Młoda Babcia w jedwabnym przepychu i mama, która w sukni z zielonej krepy wyglądała jak smukła lilia, przyszły do pokoju ogrodowego.
— W tej sytuacji naturalnie nie możemy jechać — powiedziała z żalem Młoda Babcia, której bardzo zależało na przyjęciu; wspomniana szwagierka była jej przyjaciółką z młodych lat.
— A to dlaczego? — prychnęła Stara Babcia. — Naturalnie, że pojedziecie. Ani mi się ważcie zostawać w domu z mego powodu. Skończyłam kaftanik i mam zamiar umrzeć dziś w nocy o trzeciej, ale jeszcze nie powód, byście miały nie pojechać na przyjęcie, nieprawdaż?
Młoda Babcia nie przejęła się zbytnio słowami Starej Babci. Uznała je za jeden z typowych żartów staruszki.
— Czy czujesz się gorzej? — rzuciła zdawkowo.
— To wtedy, gdy czuję się doskonale, coś jest nie tak — odparła enigmatycznie Stara Babcia. — Nie ma sensu, abyście z mego powodu zostawały w domu. Jak będę czegoś potrzebowała, Marigold mi przyniesie. Mam nadzieję, że zjadłyście sutą kolację. U Harriet wiele nie dostaniecie. Jej zdaniem głodzenie gości jest wyrazem skromności gospodyni. Specjalnie za dużo nalewa do filiżanek — żeby nie zostało miejsca na śmietankę. Dzbanek śmietanki wystarcza jej na nie wiem jak długo.
— Nie jedziemy tam po to, by jeść — oświadczyła z godnością Młoda Babcia.
— No pewnie. Tak czy owak — jedźcie. Macie mi potem opowiedzieć wszystko o tym przyjęciu. To będzie zabawne. Teraz chcę zaznać trochę radości, a nie troski. Zwróćcie uwagę na to, czy Grace i Marjory już się do siebie odzywają. I czy Kathleen Lesley wyskubała sobie brwi. Słyszałam, że zamierzała to zrobić przed wyjazdem do Nowego Jorku. Zobaczcie też, czy Louisa włożyła tę ohydną, różową sukienkę z żorżety w zielone robale. Może uda wam się wylać na nią odrobilnę kawy…
— Jeśli sądzisz, że będzie lepiej, byśmy zostały… — zaczęła Młoda Babcia.
— Marian Blaisdell, jeśli natychmiast nie opuścisz tego pokoju, rzucę czymś w ciebie. Klon już trąbi. Wiecie, że nie lubi czekać. Zabierajcie się stąd obie i przyślijcie Marigold. Niech dotrzyma mi towarzystwa, nim pójdzie spać.
Stara Babcia odprowadziła wzrokiem Młodą Babcię i mamę, a w jej czarnych oczach czaiło się coś dziwnego.
— Nie może znieść myśli, że umrę, bo już nie będzie wtedy więcej Młodą Babcią. Nie spieszno jej do tego awansu — powiedziała do Marigold, gdy ta z niechętną miną przydreptała do pokoju. — Weź swoją książkę z obrazkami i usiądź przy mnie, dziecko. Chcę trochę pomyśleć. Potem będę ci miała parę rzeczy do powiedzenia.
— Tak, proszę babci. — Marigold zawsze mówiła „Tak, proszę babci” do Starej Babci i „Tak, babciu” do Młodej Babci. Usiadła posłusznie, acz niechętnie. Był śliczny wiosenny wieczór. Sylvia na pewno czekała już przy Zielonej Bramie. Postanowiły odprawić tego wieczoru zupełnie nowe czary wokół Białej Fontanny. A teraz Marigold będzie musiała spędzić cały wieczór ze Starą Babcią, która nawet się nie odzywa, tylko leży z zamkniętymi oczyma. Czyżby spała? Jeśli tak, to może Marigold pobiegnie na chwilę do Zielonej Bramy, by wyjaśnić Sylvii, dlaczego nie może z nią pójść. W przeciwnym razie Sylvia może się obrazić. Czarodziejskie Wrota stały otworem tuż koło krzesła, na którym siedziała dziewczynka — mogła się przez nie wymknąć i za minutkę być z powrotem.
— Czy babcia śpi? — szepnęła ostrożnie.
— Zamknij się, oczywiście, że śpię — warknęła Stara Babcia. Marigold westchnęła i dała za wygraną. Bóg jeden wie, co Sylvia sobie pomyśli. Pewnie już nigdy więcej nie przyjdzie. Marigold odwróciła delikatnie krzesło, tak, by siedzieć tyłem do Clementine, i zaczęła przyglądać się innym pannom młodym; tym z lat sześćdziesiątych — w krynolinach i kapelusikach z wystającym z przodu rondem, z lat siedemdziesiątych — w turniurach i polonezach, tym z lat dziewięćdziesiątych — z bufiastymi rękawami i spódnicami w kształcie dzwonu — i tym z początku wieku — w wąziutkich spódnicach i wielkich kapeluszach. Naturalnie Marigold nie wiedziała, z jakich lat pochodzą fotografie. Wszystkie należały do tej legendarnej epoki przed jej narodzeniem, kiedy ludzie nosili przeróżne absurdalne stroje. Jedynie Clementine nie wyglądała śmiesznie — z ramionami okrytymi koronką, gładko zaczesanymi włosami i tą niezwykłą lilią. Marigold co i rusz kątem oka spoglądała na fotografię Clementine, jakoś nie mogła się powstrzymać. To tak jak z bolącym zębem — chcąc nie chcąc się go dotyka. Ale nie odwróci się, by na nią patrzeć, o nie!
— Co tak wlepiasz oczy w Clementine? — spytała Stara Babcia, która siedziała teraz wyprostowana w łóżku. — Urodziwa, prawda? Najładniejsza ze wszystkich panien młodych w rodzinie Lesleyów. Ta karnacja, wyraz twarzy i czarujące gesty cudownych dłoni. Szkoda, że… — Stara Babcia przerwała nagle. Marigold była przekonana, że chciała powiedzieć: „Szkoda, że umarła”.
Stara Babcia odrzuciła koce i zsunęła swe drobne stopy z łóżka.
— Podaj mi moje ubranie i pończochy — rozkazała. — Są tam, w górnej szufladzie komody. Czarna jedwabna suknia wisi w szafie. Prunelowe pantofle są w błękitnym pudełku. No, pospiesz się.
— Chyba babcia nie zamierza wstać? — spytała Marigold, której dech zaparło ze zdziwienia. Nigdy nie widziała Starej Babci na nogach. Nie przypuszczała, że w ogóle może jeszcze chodzić.
— Zamierzam wstać i przespacerować się po ogrodzie — odpowiedziała Stara Babcia. — Rób, co ci mówię, i nie gadaj. Postępowałam, jak mi się podobało, zanim się urodziłaś, i tego wieczoru także zrobię to, na co mam ochotę. Dlatego wysłałam je na to przyjęcie. No, zwijaj się!
I Marigold się „zwijała”. Przyniosła ubranie, czarną jedwabną suknię, prunelowe pantofle i pomogła Starej Babci włożyć to wszystko. Zresztą babci nie trzeba było tak bardzo pomagać. Stała teraz z dumną miną, wsparta o wezgłowie łóżka.
— Przynieś mi jeszcze mój czarny jedwabny szal i jedną z lasek ze starego zegara. Spacerowałam po tym pokoju co noc, gdy wszyscy już spali — by utrzymać sprawność — ale nie wychodziłam z domu przez dziewięć lat.
Marigold, czując się jak we śnie, przyniosła szal i laskę i ruszyła za Starą Babcią przez Czarodziejskie Wrota, a potem po niewysokich stopniach schodów. Tu Stara Babcia zatrzymała się i rozejrzała wokół. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale za świerkami porastającymi wzgórze rozsnuła się już srebrzysta poświata. Po zachodniej stronie, za brzozami, widniała delikatna, złocista smużka. Trawę pokryła zimna, przejrzysta rosa. Wiedźma z Endoru obrzucała obelgami kogoś znajdującego się za spichrzem na jabłka. Stara Babcia pociągnęła nosem.
— Och, ten słonawy zapach morza! Jak dobrze poczuć go znowu. I kwitnące jabłonie. Zapomniałam już, jak wiosną wygląda świat. Czy ta stara kamienna ławka stoi nadal pod cedrem? Zaprowadź mnie tam. Chcę jeszcze raz zobaczyć, jak księżyc wschodzi nad świerkami.
Marigold ujęła Starą Babcię za rękę, po czym obie weszły do ogrodu, ulubionego zakątka Marigold. To był zachwycający, niezwykły stary ogród, gdzie rosły, przemieszane ze sobą, jabłonie, jodły i sosny. Pomiędzy drzewami znajdowały się klomby. Gąszcz słodkiej koniczyny, białej i pachnącej, kępy różowych i fioletowych dzwonków, mięty i bylicy bożego drzewka. Wielkie pąsowe róże. Wiał tam wonny wietrzyk. W porzeczkowych krzewach mieszkały elfy, a Zielone Ludki kryły się w starym buku…
Gdy Marigold ze Starą Babcią zmierzały ku wielkiemu, rozłożystemu cedrowi, który górował nad kępą kwitnących spirei, w ogrodzie słychać było dziwne, jakby pełne oczekiwania szmery. Marigold pomyślała, że to kwiaty wyczekują niecierpliwie wschodu księżyca.
Stara Babcia z ciężkim westchnieniem opadła na kamienną ławkę. Siedziała tam bez ruchu i bez słowa, a Marigold zdawało się, że trwa to bardzo długo. Księżyc wzeszedł nad świerkowym zagajnikiem i ogród uległ przemianie. Teraz, w księżycowym świetle, przypominał zaczarowane miejsce, a Marigold, dzięki swej niezwykłej wrażliwości, odczuwała jego urok na wiele lat wcześniej, nim potrafiła go określić słowami. Wszystko zdawało się inne niż za dnia. Marigold jeszcze nigdy nie była w ogrodzie o tak późnej porze. Lilie wznosiły w górę swe śnieżne kielichy, a kamienne schody jaśniały w srebrzystobiałej poświacie miesiąca. W krystalicznym powietrzu snuł się zapach bzów. Za ogrodem rozciągały się kochane, znajome pola, teraz przemienione w mgliste, tajemnicze przestworza księżycowego światła. Z oddali i biegał pomruk morza.
A Stara Babcia wciąż trwała pogrążona w marzeniach. Czyżby widziała twarze, które dawno przykryła ziemia — teraz znów pełne życia? Czy dane jej było słyszeć tupot stóp i głosy, których nikt poza nią nie słyszał? Kto przyzywał ją zza jodeł? Marigold poczuła, że dreszcz przebiega jej po plecach. Nabrała przekonania, że nie są w ogrodzie same.
— Jak ci się tu siedzi? — odezwała się wreszcie Stara Babcia.
— Całkiem miło — odpowiedziała zaskoczona Marigold.
— To dobrze — powiedziała staruszka. — To świetny sprawdzian — sprawdzian milczenia. Jeżeli możesz siedzieć z kimś w ciszy przez pół godziny i jest ci „całkiem miło”, to znaczy, że możecie zostać przyjaciółmi. Jeśli nie — nigdy nimi nie zostaniecie, nie ma co próbować. Przyprowadziłam cię tu z dwóch powodów, Marigold. Po pierwsze, by udzielić paru życiowych rad, które mogą ci się przydać. Po drugie, miałam umówione spotkanie z przeszłością. Nie jesteśmy tu same moje dziecko.
Tak, Marigold wiedziała o tym. Przysunęła się nieco bliżej babci.
— Nie bój się, dziecko. Duchy, które tu spacerują, to przyjazne, domowe duchy. Nie zrobią ci krzywdy. Wywodzą się z tej samej rasy i krwi co ty. Czy wiesz, że dziwnie przypominasz pewne dziecko, które zmarło siedemdziesiąt lat przed twym narodzeniem? Siostrzenicę mego męża. Żadna żyjąca istota już jej nie pamięta — jej urody… niezwykłego czaru. Lecz ja pamiętam. Masz jej oczy i usta. I tę zdolność wsłuchiwania się w głosy, które jedynie ty słyszysz. Zastanawiam się, czy to błogosławieństwo, czy przekleństwo. Moje dzieci bawiły się w tym ogrodzie… potem wnuki… i prawnuki. Tyle małych duchów! Pomyśleć tylko, że w tym domu było niegdyś czternaścioro dzieci, a teraz jesteś jedynie ty.
— To nie moja wina — powiedziała Marigold, która poczuła się tak, jakby Stara Babcia ją o to obwiniała.
— To niczyja wina, tak jak nie było czyjąś winą, że twój ojciec zmarł na zapalenie płuc, zanim się urodziłaś. Świerkowa Kępa będzie pewnego dnia należeć do ciebie, Marigold.
— Naprawdę? — zdziwiła się Marigold. Jakoś nigdy jej to nie przyszło do głowy.
— I musisz zawsze ją kochać. Miejsca wiedzą, kiedy są kochane — tak samo jak ludzie. Widziałam domy, które miały złamane serca. Ten dom i ja zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Pokochałam go od pierwszej chwili, gdy przybyłam tu jako panna młoda. To ja zasadziłam większość spośród tych drzew. Pewnego dnia musisz wyjść za mąż i zapełnić znów te stare pokoje. Ale nie za wcześnie, nie zbyt młodo. Ja wyszłam za mąż w wieku lat siedemnastu, a mając trzydzieści sześć zostałam już babcią. To było okropne. Czasami mi się zdaje, że zawsze byłam babcią. Mogłam wyjść za mąż nawet mając szesnaście. Ale postanowiłam zaczekać, póki nie skończę robić na drutach narzuty we wzór liści jabłoni. Twój pradziadek odszedł w takiej furii, że nie wiedziałam, czy w ogóle jeszcze wróci. A jednak wrócił. Alec był wówczas jeszcze chłopcem. Dwoje dzieciaków — oto kim byliśmy. Dwoje młodych głuptasów. Tak wszyscy o nas mówili. A jednak byliśmy mądrzejsi, niż jestem teraz. Wiedzieliśmy rzeczy, których już nie wiem. Zabawiłam tu zbyt długo. Nie rób tego, Marigold — nie żyj tak długo, aż zostanie z życia tyle, co kot napłakał. Nikt nie będzie żałował, kiedy umrę.
— Ja będę! — zawołała Marigold i naprawdę tak myślała. To przecież będzie straszne — Świerkowa Kępa bez Starej Babci. Jak świat będzie mógł dalej istnieć?
— Nie o taki żal mi chodzi — powiedziała Stara Babcia. — Zresztą nawet tobie nie będzie przykro przez długi czas. Czy to nie dziwne? Niegdyś bałam się śmierci. Była mym wrogiem, teraz jest przyjaciółką. Czy wiesz, Marigold, że przez ostatnie trzydzieści lat nikt nie zwracał się do mnie po imieniu? Wiesz, jak mam na imię?
— Nnie… — przyznała Marigold. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że Stara Babcia w ogóle posiada jakieś imię.
— Edith. Wiesz, mam dziwny kaprys, chcę znów usłyszeć, jak ktoś mówi do mnie po imieniu. Tylko raz. Zrób to, Marigold.
Marigold znowu aż dech zaparło. To było straszne. Czyste świętokradztwo. Równie dobrze można by kazać komuś zwrócić się po imieniu do samego Pana Boga.
— Powiedz cokolwiek, byle co, wymień tylko moje imię — niecierpliwiła się Stara Babcia.
— Nie wiem… nie wiem, co mam powiedzieć… Edith — wyjąkała Marigold. Zabrzmiało to strasznie. Stara Babcia westchnęła.
— To nie ma sensu. To nie jest moje imię, kiedy je tak wymawia. Naturalnie, nie mogło być inaczej. Powinnam była to przewidzieć. Wybuchnęła nagłym śmiechem. — Marigold, tak chciałabym być na własnym pogrzebie. Ale miałabym uciechę! Przybędzie cały klan, łącznie z jakimiś tam dalekimi kuzynami. Będą siedzieli i mówili o mnie te uprzejme, dobre, nudne rzeczy, które zwykle się mówi takich okazjach. Jedyną prawdziwą rzeczą, jaką powiedzą, będzie że miałam wspaniały organizm. Zawsze się to mówi, kiedy jakiś Lesley dociągnie do osiemdziesiątki. Marigold — Stara Babcia miała upodobanie do przeskakiwania z tematu na temat — co tak naprawdę myślisz o tym świecie?
— Myślę, że jest bardzo interesujący — odparła natychmiast zaskoczona Marigold, która jednak wiedziała dokładnie, co myśli o świecie.
Stara Babcia wbiła w nią wzrok, po czym parsknęła śmiechem.
— Trafiłaś w samo sedno. „Choć wszystkie języki zamilkną, a prorocy odejdą na zawsze” — widowisko ludzkiego życia toczy się dalej. Nigdy nie miałam dość oglądania go. Przeżyłam niemal całe stulecie i teraz, gdy wszystko już poza mną, najbardziej jestem wdzięczna za to, że zawsze uważałam, iż świat i ludzie są interesujący. Tak, warto żyć. Ilu chłopcom zawróciłaś w głowie, Marigold?
— Zawróciłam w głowie? — nie zrozumiała dziewczynka.
— Nie masz żadnej sympatii? — wyjaśniła Stara Babcia.
— Oczywiście, że nie, jestem na to za mała — odpowiedziała skonsternowana Marigold.
— Czyżby? Ja miałam w twoim wieku dwie sympatie. Czy możesz sobie wyobrazić mnie jako siedmioletnią dziewczynkę, w której podkochuje się dwóch chłopców?
Marigold spojrzała w roześmiane i złagodzone przez światło księżyca czarne oczy Starej Babci i po raz pierwszy dotarło do niej, że nie zawsze babcia była stara. Tak, mogła nawet kiedyś być Edith.
— Ściśle rzecz biorąc, już jako sześcioletnia panienka miałam sympatię — stwierdziła triumfalnie Stara Babcia. — Za moich czasów dziewczęta miały sympatie od urodzenia. Mały Jim Jakiśtam — zapomniałam jego nazwiska, jeśli je w ogóle znałam — maszerował trzy mile, żeby mi kupić lizaka. Miałam zaledwie sześć lat, lecz wiedziałam, co to oznacza. Jim nie żyje od osiemdziesięciu lat. Był też niejaki Charlie Smith. Miał dziewięć lat. Przezywaliśmy go Żabią Gębą. Nigdy nie zapomnę jego wielkich, okrągłych oczu, którymi wgapiał się we mnie, gdy zapytał: „Czy mogę być twoją sympatią?”, i jak wyglądał, gdy chichocząc odparłam: „Nie”. Wiele było tych „nie”, zanim w końcu powiedziałam „tak”. — Stara Babcia zaśmiała się na to wspomnienie, radośnie jak nastolatka.
— To pradziadek pierwszy usłyszał „tak”, prawda? — spytała Marigold.
Stara Babcia kiwnęła głową.
— Tak, ale parę razy mało brakowało, a byłoby inaczej. Gdy miałam piętnaście lat, oszalałam na punkcie Franka Listera. Rodzina nie lubiła go, więc namawiał mnie, żebym z nim uciekła. Zawsze żałowałam, że tego nie zrobiłam. Ale gdybym się na to zdecydowała, też bym żałowała. O mały włos nie wyszłam za Boba Clancy’ego — a teraz pamiętam o nim jedynie to, że raz po pijanemu wymalował swojej matce całą kuchnię syropem klonowym. Kochał się we mnie też Joe Benson. Powiedziałam mu, że jest wspaniały. Są mężczyźni, którym wystarczy to powiedzieć, aby ich zdobyć — ale czy warto zabiegać o takiego mężczyznę? Peter March był miłym chłopakiem. Przepowiadano mu, że umrze na suchoty, i błagał mnie, bym za niego wyszła i dała mu choć rok szczęścia. Pomyśleć tylko, co by było, gdybym uległa. Poprawiło mu się i dociągnął do siedemdziesiątki. Nigdy nie ryzykuj w ten sposób z żywym mężczyzną, Marigold. Peter ożenił się potem z Hildą Stuart. Ładna dziewczyna, ale zbyt nieśmiała. Ilekroć wydała więcej niż pięć centów tygodniowo, Peter dostawał nerwobólów. Zawsze siedział przede mną w kościele, a ja miałam wówczas szaloną ochotę pacnąć go w tę jego łysą czaszkę, bowiem na samym czubku głowy miał plamkę w kształcie muchy.
— Czy pradziadek był przystojny? — spytała Marigold.
— Przystojny? Każdy był przystojny sto lat temu. Nie wiem, czy był przystojny… Wiem tylko, że był mój, od chwili gdy po raz pierwszy na niego spojrzałam. To wydarzyło się na przyjęciu. Przyszedł na nie z Janet Churchill. Sądziła, że ma go w garści. Znienawidziła mnie potem. Miałam tego wieczoru złote pantofelki, które były za ciasne. Zsunęłam je, siedząc przy stole, by trochę sobie ulżyć. Jednego z pantofelków nigdy już nie znalazłam. Wiedziałam, że to sprawka Janet. Zabrałam jej kawalera, i to bez trudu. Była czarnowłosą pięknością — o wiele ładniejszą dziewczyną ode mnie, ale — jak to się mówi — „trzymała wszystkie swoje towary na wystawie”. A bez tajemnicy nie ma romansu. Zapamiętaj to sobie, Marigold.
— Czy zamieszkaliście tu z pradziadkiem zaraz po ślubie?
— Tak. Zbudował Świerkową Kępę i sprowadził mnie tu. Byliśmy ze sobą szczęśliwi. Oczywiście od czasu do czasu kłóciliśmy się. A raz nawet mnie przeklął. Odpowiedziałam mu tym samym. Przeraził się nie na żarty i nigdy już więcej ze mną nie zaczynał. Najgorzej pokłóciliśmy się, gdy wylał mi zupę na fioletową jedwabną suknię. Zawsze byłam przekonana, że zrobił to umyślnie, bo nie lubił tej sukni. Od czterdziestu lat twój pradziadek spoczywa na cmentarzu w South Harmony, ale gdyby był tu teraz, z chęcią spoliczkowałabym go za tę sukienkę.
— Co mu za to babcia zrobiła? — spytała Marigold, wiedząc doskonale, że Stara Babcia zawsze odpłacała pięknym za nadobne.
Stara Babcia zaczęła tak się śmiać, że aż dostała zadyszki.
— Powiedziałam mu, że skoro zniszczył mi suknię, pójdę w niedzielę do kościoła w samej halce. I zrobiłam to.
— Och, doprawdy… — Marigold pomyślała sobie, że babcia posunęła się za daleko.
— Och, miałam na wierzchu długi jedwabny płaszcz. Twój pradziadek zorientował się dopiero, gdy znaleźliśmy się w naszej ławce. Kiedy usiadłam, poły płaszcza się rozchyliły i wtedy dojrzał halkę — była jaskrawozielona. Ale miał minę! Pamiętam ją dobrze. — Stara Babcia aż zatrzęsła się z uciechy. — Wolno zasłoniłam halkę. Nie sądzę jednak, aby mój towarzysz wiele skorzystał wtedy z tego nabożeństwa. Gdy msza dobiegła końca, ujął mnie pod ramię i zaprowadził wprost do powozu. Nie pozwolił nawet trochę poplotkować przed kościołem. Nie odzywał się przez całą drogę do domu. Prawdę mówiąc, więcej nie wspomniał o tym słowem, ale do końca życia nie cierpiał zielonego koloru. A to był mój kolor. Gdy tuż po tym zdarzeniu kupiłam sobie zieloną suknię, podarował naszej starej, grubej praczce identyczną. Więc naturalnie nie mogłam nosić swojej i nigdy już nie odważyłam się sprawić sobie zielonej sukni. Trzeba było się nieźle nagłowić, żeby postawić na swoim, mając do czynienia z twoim pradziadkiem. Ale to była jedyna poważna kłótnia, jaką mieliśmy, choć przez parę lat sprzeczaliśmy się o chleb. Zawsze chciał go kroić grubo, a ja cienko. Popsuło nam to wiele posiłków.
— Dlaczego każdy nie mógł kroić sobie tak, jak chciał?
Stara Babcia zachichotała.
— Bo łatwiej jest ustąpić komuś, gdy chodzi o sprawy poważne, niż kiedy spór toczy się o głupstwa. Oczywiście wkrótce daliśmy z tym spokój, bo urodziło się nam tak dużo dzieci, że pojawił się problem z nastarczeniem chleba dla rodziny, i nie było już ważne, jak się go kroi. Jednak do końca życia zdarzało mu się, że prychał widząc, jak kroję piękną, cieniutką kromkę, albo ja po prostu nie mogłam się powstrzymać, by nie chrząknąć z dezaprobatą na widok kromki grubej na cal.
— Ja tam lubię cienkie kromki — powiedziała Marigold, sympatyzując ze Starą Babcią.
— Ale jeśli wyjdziesz za mężczyznę, który lubi grube — a teraz wiem, że każdy prawdziwy mężczyzna takie lubi — pozwól mu kroić grubo chleb od samego początku. Nie czepiaj się głupstw, Marigold. Nie zaprzątałam już sobie głowy kromkami chleba, gdy twój pradziadek zakochał się w swojej kuzynce Mary Lesley. Zawsze flirtowała z każdym mężczyzną, jaki się jej nawinął. Żadnemu nie przepuściła. Nie była zbyt ładna, lecz zachowywała się jak królowa, więc ludzie mieli ją za taką. To dobra sztuczka, Marigold. Możesz ją sobie zapamiętać. Ale nie flirtuj. Wtedy zawsze robi się krzywdę — sobie albo komuś innemu.
— A czy babcia nigdy nie flirtowała? — spytała Marigold z szelmowskim błyskiem w oku.
— Owszem. Dlatego właśnie mówię ci, byś tego nie robiła. Jeśli chodzi o resztę — bierz, co ci zsyła Bóg. To były dla mnie trudne chwile, kiedy twój pradziadek interesował się Mary. Ale wrócił. Oni zazwyczaj wracają, jeśli ma się na tyle rozsądku, by spokojnie czekać. A ja, dzięki Bogu, miałam. Załamałam się tylko raz, na weselu Charliego Blaisdella. Alec siedział w kącie i przez cały wieczór rozmawiał z Mary. Wybiegłam z domu i przeszłam sześć mil ubrana jedynie w cienką wieczorową suknię i satynowe pantofelki. To był marzec. Powinnam była umrzeć z zimna, lecz przeżyłam w niezłym zdrowiu dziewięćdziesiąt dziewięć lat. A Alec wcale się wtedy nie przejął mym zniknięciem! Myślał, że wróciłam do domu z towarzystwem Abe Lesley. No cóż, odzyskał rozum, gdy Mary rzuciła go dla kogoś nowego. Nie mogę powiedzieć, bym darzyła ją po tym wszystkim sympatią. Była z niej zresztą straszna intrygantka, zawsze gotowa rozjątrzyć dla zabawy dawną zazdrość.
Z resztą rodziny byłam w bardzo dobrych stosunkach, choć większość moich powinowatych nie grzeszyła rozumem. Matka Aleca nie pochwalała tego, że mieliśmy liczną rodzinę. Mówiła, że przez to Alec musi harować jak wół. Dwukrotnie urodziłam bliźniaki, żeby jej zrobić na złość, ale tak w ogóle układało nam się dobrze. Brat Aleca, Sam, był przeraźliwym nudziarzem. Nie przydarzyło mu się w życiu nic interesującego. Nawet się nie zakochał. Zmarł mając sześćdziesiąt lat, we śnie. Straszliwie złościło mnie, że ktoś tak marnuje życie. Natomiast Paul — drugi brat Aleca — był czarną owcą. Zawsze upijał się na wszelkich uroczystościach. Upił się też na ślubie Ruth Lesley i wywrócił dwa ule przy spichrzu na jabłka, właśnie wtedy, gdy nadchodził orszak weselny. To był najbardziej zwariowany ślub, w jakim uczestniczyłam. Nigdy nie zapomnę starego pastora Wooda, który gnał po tych schodach — bo ślub odbywał się u nas, w Świerkowej Kępie — ścigany przez pszczoły. Co tu mówić o duchach!
Stara Babcia śmiała się do łez.
— Biedna Ruth. Strasznie ją te pszczoły pożądliły, wyglądała, jaki miała ospę. Mądra to ona zresztą nie była. Gdy chciała poprosić męża o jakiś drobiazg, zawsze przy ludziach zarzucała mu ręce na szyję. Ależ on się robił czerwony i wściekły! I zawsze odmawiał. Można się było spodziewać, że z czasem Ruth nabierze rozumu, ale gdzie niektóre kobiety nigdy nie mądrzeją. Pamiętaj, żebyś rozumnie obchodziła się z mężczyznami, Marigold.
— Niech mi babcia opowie jeszcze jakieś historie — prosiła gorąco Marigold.
— Moje dziecko, mogłabym opowiadać przez całą noc. Ten ogród jest pełen różnych historii. Przy tamtej rosochatej jabłoni Bess Lesley zrobiło się słabo, gdy Alexander McKay niespodziewanie jej się oświadczył. Za moich czasów kobietom „robiło się słabo”, w czasach twej babci — kobiety „mdlały”. Teraz nie robią ani jednego, ani drugiego. A szkoda, bo tracą niezłą zabawę. Alexander sądził, że Bess nie żyje, że zabił ją swym bezceremonialnym zachowaniem. Zastaliśmy go przy niej na klęczkach, rwącego sobie z głowy włosy i wydzierającego się na całe gardło. Uważał, że postąpiłam brutalnie, wylewając na Bess pełen kubeł wody. Ale to poskutkowało: natychmiast przyszła do siebie. Miała loki robione na papiloty i uróżowione policzki, więc wyglądała jak półtora nieszczęścia, z mokrymi strąkami wokół twarzy i cerą koloru łojowej świeczki. Miała za to wspaniałą figurę. Wydaje mi się, że dzisiejsze dziewczęta wyglądają jak patyki. Alexander pochwycił ją w ramiona i błagał o przebaczenie. Wybaczyła mu i wyszła za niego — ale mnie nigdy nie wybaczyła. Jeśli już mówimy o duchach — w tym domu były kiedyś tajemnicze drzwi. Zawsze znajdowało się je otwarte, choćby nie wiem jak dokładnie były wcześniej zamknięte.
— Czy naprawdę babcia w to wierzy?
— Naturalnie. Zawsze wierz w takie przypadki. W przeciwnym razie nie będziesz miała żadnej uciechy z życia. Im więcej jest rzeczy, w które potrafisz wierzyć, tym bardziej interesujące — jak ty to mówisz — jest życie. Co zaś tyczy się duchów, mieliśmy w rodzinie jeszcze jeden niezwykły dom — Gartha Lesleya–zza–zatoki. Dom był nawiedzony przez białego kota!
— Białego kota? Dlaczego?
— Nie wiadomo. Ale wciąż tam się kręcił. Garthowie byli z niego dumni. Wielu ludzi go widziało. Ja także. Widziałam białego kota, który myl sobie pyszczek na schodach.
— Ale czy to był kot — duch?
— Ta znowu swoje. Wolę wierzyć, że tak właśnie było. Inaczej nie mogłabym twierdzić, że kiedykolwiek widziałam prawdziwego ducha. W tym kącie ogrodu, gdzie rosną trzy sosny, Hilary i Kate Lesley umówiły się, że powiedzą szczerze, co naprawdę o sobie myślą. Sądziły, że to będzie zabawne — ale przestały potem odzywać się do siebie. Kate była raz zaręczona ze swym dalekim kuzynem, Benem Lesleyem–zza–zatoki. Zaręczyny zostały zerwane i kiedyś, dużo później, znalazła swoją fotografię w albumie jego matki, przystrojoną rogami i wąsami. Wynikła z tego powodu straszliwa rodzinna awantura. Koniec końców Kate wyszła za Dave’a Ridleya. Właściwie nieszkodliwy był z niego chłopina, choć miał okropny zwyczaj wyjadania na przyjęciach lukru, z talerzyka żony. Kate chyba to nie przeszkadzało — nie cierpiała lukru — ale ja zawsze miałam ochotę napchać mu lukrem pełne usta, żeby nigdy już nie miał na niego ochoty. Siostra Bena, Laura, została porzucona przez Turnera Reeda. Ożenił się z Josie Lesley i kiedy tylko młodzi małżonkowie zjawili się w kościele w pierwszą niedzielę po ślubie, Laura Lesley też tam przyszła. Włożyła suknię w której miała iść do ślubu; usiadła obok Bena. Alec powiedział, że powinno się ją wytarzać w smole i pierzu, ale mnie się podobała jej odwaga. Kawałek tej sukni wszyłam potem w moją jedwabną narzutę, która leży w zielonej skrzyni na poddaszu. Chcę, żeby była twoja, tak samo jak pierścionek z perłą. Twój pradziadek znalazł tę perłę w ostrydze w dniu naszych zaręczyn i kazał ją oprawić. Została wyceniona na pięćset dolarów. Zapisałam ci ją w testamencie, więc inni nie będą mogli się o nią handryczyć ani ci jej odebrać. Edith–zza–zatoki od lat i ma chrapkę na tę perłę. Uważa, że powinna ją dostać, bo pierwsza została moją imienniczką. Nie wie, że zawdzięcza mi o wiele więcej! Gdyby nie ja, w ogóle nie pojawiłaby się na tym świecie. To ja wyswatałam jej rodziców. W swoim czasie niezła była ze mnie swatka. Właściwie oni wcale nie chcieli się pobierać, ale potem byli bardzo szczęśliwi. Niemniej jednak, Marigold, nigdy nie pozwól, by ktoś ci wybierał męża.
Stara Babcia milczała przez chwilę. Być może dumała o wielu innych, dawnych i zapomnianych historiach miłosnych w rodzinie. Wiatr kołysał drzewami i cienie tańczyły jak szalone. Czy były to tylko cienie…?
— Pod tamtą jabłonią lubiłam siadywać na pogawędki z Annabel i Lesley — odezwała się prababcia zmienionym głosem. Łagodnym; i czułym. — Kochałam Annabel. Była jedyną kobietą w rodzinie Lesleyów, jaką naprawdę kochałam. Urocza istota. Jedyna znana mi kobieta, która umiała dochować sekretu, która po przeczytaniu paliła list, jeśli się ją o to prosiło. Można było przed nią otworzyć serce. Naucz się dotrzymywać sekretów, Marigold. Annabel była też sprawiedliwa. Naucz się tego, Marigold. Być sprawiedliwym to najtrudniejsza rzecz na świecie. Ja nigdy nie byłam… O wiele łatwiej było mi okazywać wspaniałomyślność.
— Mogłabym siedzieć tu przez całą noc i słuchać, jak mi babcia opowiada o tych ludziach — wyszeptała Marigold.
Stara Babcia westchnęła.
— Niegdyś mogłam nie spać przez całą noc, rozmawiać, tańczyć, a potem śmiać się o wschodzie słońca. Ale teraz jestem na to za stara. Muszę zostawić więc moje duchy i wracać do pokoju. Tak sobie myślę, że nie mam co narzekać na swoją rodzinę. Nigdy nie zdarzył się u nas prawdziwy skandal. Chyba że uznamy za skandal tę starą aferę z mężem Adeli i arszenikiem. Zauważ, że gdy wspomina się o książkach Adeli, mówi się o niej „nasza krewna”. Natomiast, gdy mowa o tajemniczej owsiance, nazywa się Adelę „daleką kuzynką”. Nie, żebym kiedykolwiek wierzyła, że mogła to zrobić. Marigold, czy wybaczysz mi, że wmuszałam w ciebie te wszystkie pigułki?
— Och, wyszło mi to tylko na zdrowie — zapewniła gorliwie Marigold.
Stara Babcia zachichotała.
— Właśnie za takie rzeczy należy prosić o wybaczenie. Ale nie proszę, byś wybaczyła, że kazałam ci się nauczyć tych wszystkich wersetów z Biblii. Kiedyś będziesz mi za to wdzięczna. To zadziwiające, jakie piękne słowa można tam znaleźć. „Gdy wszystkie gwiazdy zaranne uderzą w śpiew”. Albo słowa, które wygłosiła Rut do Noemi*. Chociaż, tak naprawdę, zawsze mnie złościły, gdyż żadna z moich synowych nie powiedziała mi nic podobnego. No cóż, wszystkie już odeszły, poza Marian. Najwyższy czas, bym i ja odeszła.
Marigold czuła wielki żal, że Stara Babcia musi umrzeć właśnie teraz, gdy naprawdę zbliżyły się do siebie. Poza tym Marigold miała coś na sumieniu… — Babciu… — wyszeptała. — Ja… ja robiłam do babci różne miny, kiedy babcia nie patrzyła.
Stara Babcia pogładziła koniuszkiem palca okrągły policzek Marigold.
— Jesteś pewna, że ich nie widziałam? Widziałam, i to często. Gdy byłam w twoim wieku, wykrzywiałam się jeszcze bardziej. Cieszę się, że żyłam na tyle długo, iż mnie zapamiętasz, mała Marigold. Ja opuszczam ten padół — ty zaczynasz życie. Żyj radośnie, moje dziecko. Nie zważaj na stare tradycje. W czasach, gdy zdjęcia królowych ukazują się w reklamach, tradycja nic nie znaczy. Ale trzymaj się zasad, prowadząc grę zwaną życiem. Nic na tym nie stracisz, bo koniec końców życia nie da się oszukać.
I nie przejmuj się zbytnio tym, co ludzie powiedzą. Przez całe lata miałam ochotę zrobić pewną rzecz, lecz powstrzymywała mnie myśl o tym, co powiedziałaby moja kuzynka Evelina. W końcu zrobiłam tę rzecz. A Evelina powiedziała: „Nie sądziłam, że Edith ma tyle odwagi”. Rób, co ci się żywnie podoba, Marigold, jeśli tylko będziesz mogła potem w lustrze spojrzeć sobie w twarz. No, to wszystko, co miała do powiedzenia. Ale czy nie gadałam na próżno? Popełnisz własne błędy i, jak my wszyscy, będziesz się na nich uczyć. Podaj mi laskę dziecinko. Cieszę się, że wyszłam na dwór. Nie śmiałam się od lat, dopiero dziś się ubawiłam, wspominając biednego pastora Wooda i pszczoły.
— Ale ja często słyszałam śmiech babci — powiedziała z niedowierzaniem Marigold.
— Natrząsanie się z ludzkich błędów to nie śmiech — powiedziała Stara Babcia.
Ruszyła przez ogród, wspierając się lekko na łasce. Przy furtce zatrzymała się i — obejrzawszy za siebie — posłała pocałunek niewidzialnym duchom. Księżycowa poświata zamieniła jej oczy w klejnoty. Czarny szal, owinięty wokół głowy, wyglądał jak lśniące, czarne włosy. Nagle zniknęły wszystkie lata dzielące teraźniejszość od przeszłości. To była Edith — Edith w złocistych pantofelkach i jaskrawozielone halce.
— Och, Edith, już wiem, jak wyglądałaś! — wyrwało się Marigold.
— O, teraz me imię zabrzmiało jak należy — powiedziała Stara Babcia. — Ofiarowałaś mi chwilę młodości, Marigold. A teraz znów jestem stara i zmęczona. Bardzo zmęczona. Pomóż mi wejść na schody.
— Czy mogę babci pomóc się rozebrać?
— Nie, nie mam życzenia umierać w koszuli nocnej — powiedziała Stara Babcia, wdrapując się na łóżko i naciągając na siebie ozdobną narzutę. — Mam zamiar zerwać też z pewną tradycją. Nie umrę w pokoju gościnnym. Jestem głodna. Mam ochotę na jajko na maśle. Ale ty nie umiesz tego zrobić. Czy to nie żałosne? Mam ochotę zjeść sadzone jajko na łożu śmierci i nie mogę.
Stara Babcia zachichotała — był to jej dawny, złośliwy chichot. Edith z ogrodu znów okrył cień minionego stulecia.
— Przynieś mi szklankę mleka i bułeczkę upieczoną przez Salome. Ona robi najlepsze bułeczki na świecie. Możesz jej to powiedzieć po mojej śmierci. Póki żyję, nie dam jej tej satysfakcji.
Marigold pobiegła do kuchni, podekscytowana sekretnym zamierzeniem. Chciała usmażyć Starej Babci jajko. Nigdy wcześniej nie smażyła jajek, ale setki razy widziała, jak Salome przyrządzała je dla Lazarre’a. I udało się doskonale! Wniosła do pokoju ogrodowego, na osobistym talerzu Starej Babci złoto–biały krążek, ze złocistą, chrupiącą bułeczką Salome.
— Ach, cóż z ciebie za dziecko! — zawołała prababcia, wspierając się wygodnie na poduszkach. — Jest wyborne — powiedziała, zajadając z rozkoszą. — Masz prawdziwy smak Lesleyów. My umiemy dozować przyprawy. A teraz przynieś mi Lucyfera. Mam temu kotu parę rzeczy do powiedzenia. A ty musisz iść do łóżka. Już dwunasta.
— Mam teraz zostawić babcię?
Marigold nie przykładała żadnej wagi do słów prababci o umieraniu. Uznała je za typowe babcine gadanie… Umierający nie włóczą się po ogrodach ani nie jedzą jajek na maśle. Ale pomyślała, że może powinna zostać ze Starą Babcią do powrotu mamy i Młodej Babci.
— Oczywiście, że masz mnie zostawić. Wszystko ze mną dobrze i będzie dobrze. Nie ma żadnego powodu, dla którego miałabyś tu siedzieć. Zgaś światło i postaw mi wodę na stoliku.
Marigold przyniosła czarnego, ciepłego Lucyfera, którego wyciągnęła z drewutni, i napełniła wodą szklankę Starej Babci.
— Czy babcia chciałaby coś jeszcze?
— Tak, ale tego nie możesz mi przynieść. Mam ochotę na wino z mleczów, które robiła Eliza, siostra Aleca. Tylko ona umiała robić takie wino, lecz zmarła sześćdziesiąt lat temu. Jeszcze dzisiaj czuję jego smak — było jak płynne światło słońca. No, idź już…
Marigold zostawiła Starą Babcię popijającą widmowe wino z mleczów, z Lucyferem mruczącym tajemniczo u jej boku. Tak też zastały ją mama i Młoda Babcia, gdy wróciły o trzeciej nad ranem. Lucyfer spał, ale Stara Babcia leżała zastygła w bezruchu, z dziwnym, pełnym mądrości uśmiechem na ustach. Jak gdyby osiągnęła najwyższą wiedzę i nadal się śmiała, lecz już nie natrząsała, jak niegdyś, z ludzkich niedoskonałości.
— Nigdy sobie tego nie wybaczę! — zaszlochała Młoda Babcia, która już więcej nie miała być Młoda.
Zaciągnięto story. Na drzwiach zawieszono fioletową wstęgę, Lesleyowie wchodzili i wychodzili, przybierając stosowny wyraz twarzy. Marigold czuła się straszliwie, bezmiernie osamotniona.
I nagle przestała wierzyć, że Stara Babcia nie żyje. Ta drobna, biała jak kość słoniowa istota w wielkiej, obstawionej kwiatami trumnie, to nie była ona. To nie była Edith ze starego ogrodu. Ona nadal żyła i śmiała się — jeśli nie w sadzie, to gdzieś indziej. Chociażby w niebie, które musiało stać się zupełnie innym miejscem od chwili, gdy pojawiła się w nim Stara Babcia.
Pewnego wrześniowego poranka Marigold przebudziła się wcześniej niż zwykle (kiedy niebo na wschodzie rozbłysło promieniami słońca), bo tego dnia szła do szkoły. Nie wiedziała, czy ma się martwić, czy cieszyć, czuła tylko ogromną ciekawość i nieco strachu. Postanowiła nie dać po sobie poznać, że się boi. Po pierwsze, była przekonana, że Stara Babcia pogardzałaby nią za to, a miała ona po śmierci większy wpływ na Marigold niż za życia. Po wtóre, Marigold czuła w głębi duszy, że mama była nią rozczarowana po tej nocy u wujka Paula. Naturalnie zdarzyło się to całe wieki temu, gdy Marigold miała zaledwie sześć lat. Teraz miała lat siedem i za nic nie mogła okazać strachu.
Marigold leżała uszczęśliwiona w łóżku i spozierała w okno. Jej dwa płowozłote warkoczyki o zakręconych koniuszkach leżały rozrzucone na poduszce. Kochała to okno, gdyż mogła widzieć stąd ogród i świerkowy zagajnik. Mogła leżeć sobie w łóżku i patrzeć na wierzchołki świerków kołysane przez poranny wiatr. Zawsze, gdy się budziła, tkwiły ciemne na błękitnym tle. Gdy szła spać, odprawiały czary z gwiazdami albo księżycową poświatą. Kochała też swoje drugie okno, bo widziała przez nie zatokę i mogła sięgnąć wzrokiem dalej, gdzie rozpościerał się zamglony błękitny obłok — jej umiłowana Ukryta Kraina.
Marigold była przekonana, że nikt na świecie nie ma takiego kochanego pokoiku jak ona. Pokoiku, do którego można wejść tylko przez pokój mamy. To dawało jej zawsze poczucie bezpieczeństwa. Bowiem noc, nawet gdy ma się już siedem lat, jest porą dziwną, acz piękną.
Kto wie, co dzieje się w ciemnościach wokół domu? Krążą tam niesamowite bestie; Marigold dobrze o tym wie, gdyż je widziała. A może także wałęsają się wokół drzewa i gadają ze sobą? Dlaczegóż by ta sosna, co zawsze wyciąga ramiona do klonu, nie miała przejść przez ogród i pochwycić Marigold? Dwa świerki–starowinki w dzień rozdzielone spichrzem na jabłka, nocą stykają się głowami. Rządek brzóz wzdłuż płotu granicznego z panem Donkinem tańczy to tu, to tam. Być może smukły buczek ze świerkowego zagajnika za stodołą, który trzymał się na uboczu i był uważany przez świerki za zarozumialca, uciekł od nich na trochę i swawoli ze swymi kuzynami. Świerki kanadyjskie o wyglądzie nauczycielek, co grożą srogo palcem przestraszonym chłopcom, przechadzają się majestatycznie i wygrażają, komu popadnie. O, bez wątpienia wszystko to jest bardzo interesujące, lecz Marigold cieszyła się, że gdyby ktoś z tej ca redy chciał wspiąć się na schody i wejść do jej pokoju, mama by go złapała.
Powietrze wibrowało od muzyki elfów. Och, to był cudowny świat, zwłaszcza ta część, w którą wkraczało się przez Czarodziejskie Wrota i Zieloną Bramę. Dla innych ludzi ten skrawek ziemi był tylko ogrodem i „wielkim świerkowym zagajnikiem” na wzgórzu. Nikt nie miał pojęcia o cudownych rzeczach, które tam się kryły. Ale owe cuda można było odnaleźć tylko wtedy, gdy przekroczyło się Czarodziejskie Wrota i Zieloną Bramę. I trzeba było wypowiedzieć Zaklęcie. To był bardzo ważny element czarów. Dopiero gdy się wypowiedziało Zaklęcie, zjawiała się Sylvia.
Babcia — już nie Młoda ani Stara, lecz po prostu babcia — nie była zadowolona z Sylvii. Nie pojmowała, dlaczego mama w ogóle zgadza się na nią. Uważała wymysł Marigold za absurdalny, oburzający i niechrześcijański.
— Mogłabym zrozumieć podobne oddanie, gdyby chodziło o istotę z krwi i kości — stwierdziła raz oschłym tonem. — Ale wymyślona koleżanka… to przekracza moje pojęcie. To nawet nie nonsens. To po prostu grzech.
— Niemal wszystkie samotne dzieci mają takich wymyślonych towarzyszy zabaw — przekonywała Lorraine. — Ja też miałam. I Leander również. Często mi o nich opowiadał. Jako mały chłopiec miał trzech koleżków. Nazwał ich pan Ponk, pan Urt i pan Jiggles. Pierwszy mieszkał w studni, drugi w dziupli starej topoli, a pan Jiggles „szwendał się tu i tam”.
— Leander nigdy mi o tym nie wspominał — powiedziała babcia.
— Słyszałam też, że kiedy miał sześć lat, przybiegł zdyszany i zawołał: „Och, mamo, gonił mnie »byk na niby« i ledwie mu uciekłem!”.
— Tak, dostał za to ode mnie niezłą burę i musiał iść spać bez kolacji — przyznała babcia. — Bo po pierwsze, miał zakazane biegać w upalny dzień, a po drugie, nigdy nie tolerowałam wymysłów.
„Wcale się nie dziwię, że nie mówił ci o panu Ponku i spółce” — pomyślała Lorraine. Ale nie powiedziała tego na głos, nie śmiałaby.
— Sama Sylvia nie budzi moich największych oporów — ciągnęła babcia. — Chodzi o te ich wspólne przygody, o których Marigold nam opowiada. Wygląda na to, że naprawdę w nie wierzy. Ten „taniec wróżek”, który rzekomo widziały. Wróżki! Przez to wszystko boi się spać po ciemku. Zapamiętaj sobie moje słowa, Lorraine, takie zabawy nauczą ją kłamstwa i udawania. Powinnaś natychmiast położyć temu kres, mówiąc jej po prostu, że nie ma żadnej Sylvii i że nie pozwalasz jej więcej na to oszustwo wobec samej siebie.
— Nie mogę jej tego powiedzieć — sprzeciwiła się Lorraine. — Pamiętasz, jak się przejęła, gdy pani ze szkółki niedzielnej stwierdziła, że jej nieżyjący kotek nie ma duszy? Marigold była przez tydzień chora ze zmartwienia.
— Ja też byłam chora niemal tydzień, po tym jak mnie wystraszyła tego ranka, gdy ty pojechałaś do miasta. Wymknęła się z łóżka i poszła na wzgórze, by bawić się z Sylvią o wschodzie słońca — powiedziała surowo babcia. — Nigdy nie zapomnę strasznego uczucia, jakie mną owładnęło, gdy weszłam do jej pokoju i zobaczyłam puste łóżko. Tuż po tym porwaniu w Brunswick!
— Naturalnie, nie powinna była tego robić — przyznała Lorraine. — Poszła z Sylvią na wysokie wzgórze, bo zamierzała „złapać słońce”, gdy zza niego wyjdzie.
— Mówisz tak, jakbyś sama wierzyła w istnienie Sylvii, Lorraine — prychnęła z oburzeniem babcia. — To wszystko jest jakieś nienormalne. Musi być coś nie w porządku z dzieckiem, które tak lubi samotne,. Sądzę, że ona jest nawiedzona. Pamiętasz ten piknik ze szkółki nic dzielnej? Marigold wcale nie chciała pójść. Powiedziała, że woli bawić się z Sylvią. To było nienormalne! Albo jak odmawiała wieczór modlitwę i prosiła Boga, by pobłogosławił mamę, babcię i Sylvię! Byłam zaszokowana. A ta historia, którą uraczyła nas w zeszłym tygodniu, że widziała trzy olbrzymie słonie, maszerujące po świerkowym wzgórzu i pijące w świetle księżyca z Białej Fontanny — którą to nazwą określa, jak przypuszczam, strumień.
— To akurat mogła być prawda — zaoponowała nieśmiało Lorraine. — Wiesz, że właśnie wtedy słonie uciekły z cyrku w Charlottetown, a znaleziono je w South Harmony.
— Gdyby trzy słonie paradowały po Harmony, ktoś musiałby je widzieć oprócz Marigold. Nie, ona wymyśliła to sobie. Krótko mówiąc, Lorraine, powiadam ci bez ogródek — jeśli pozwolisz dziecku postępować tak dalej, ludzie pomyślą, że brak jej piątej klepki.
To byłoby straszne, zarówno dla babci, jak i mamy. Mieć dziecko niespełna rozumu to prawdziwa hańba. A jednak mama nie chciała niszczyć pięknego świata marzeń stworzonego przez Marigold.
— Któregoś dnia wyznała — nie dawała za wygraną babcia — iż dowiedziała się od Sylvii, że „Bóg jest starszym panem o miłym wyglądzie”. Żeby dziecko uczyło się takich rzeczy od koleżanki!
— Teraz ty mówisz tak, jakby Sylvia istniała naprawdę — stwierdziła złośliwie Lorraine. Jednak babcia ją zignorowała.
— Dobrze, że wkrótce Marigold idzie do szkoły. Zapomni o tej całej Sylvii.
Do szkoły było pół mili i babcia postanowiła odwieźć tam Marigold owego pierwszego dnia. Dziewczynka miała wrażenie, że nigdy nie wyruszą w drogę, ale w Świerkowej Kępie nie było zwyczaju się spieszyć. Wreszcie jednak wyjechały. Marigold miała na sobie nową niebieską sukienkę, a lunch zapakowano jej do koszyczka. Salome wyładowała go szczodrze ślicznymi kanapeczkami w kształcie serca i ciasteczkami w kształcie zwierzątek, a mama wsunęła trochę ulubionych marmoladek Marigold w niebieskim jak jajko drozda dzbanuszku do śmietanki, z obtłuczonym uszkiem, który Marigold tak lubiła mimo uszczerbku, a może właśnie z jego powodu. Wiedziała, iż dzbanuszek czuł, że jest kochany.
Był wrzesień i dzień też iście wrześniowy. Marigold rozkoszowała się jazdą, mimo dziwnego niepokoju zrodzonego z podejrzeń, że mania pochlipuje za krzewem woskownicy rosnącym na tyłach domu. Wszystko było dobrze, dopóki dziewczynka nie zobaczyła Psa. Siedział na schodach domku starego pana Plaxtona, a na ich widok rzucił się do bramy, po czym zaczął gnać wzdłuż ogrodzenia, szczekając jak opętany. Był to dość duży pies o krótkiej, brązowej sierści, sterczących uszach i z czarną łatą na końcu ogona. Marigold była pewna, że rozszarpałby ją na kawałki, gdyby ją tylko dopadł. A przecież w przyszłości będzie musiała chodzić tędy sama!
W szkole dość jej się podobało, choć zdecydowanie nie wzbudzili sympatii Marigold mali, rozchichotani chłopcy. Przyjemnie było znaleźć się w centrum zainteresowania; starsze dziewczynki robiły z jej powodu wiele szumu. Spierały się o to, z kim Marigold ma siedzieć, i rozstrzygnęły wreszcie tę kwestię ciągnąc słomki.
Po lekcjach odebrał ją Lazarre. Gdy jechali do domu, Pies się nie pojawił. Marigold była uszczęśliwiona i myślała sobie, że w szkole jest bardzo miło.
Następny dzień już nie był taki miły. Tym razem mama odprowadzała Marigold do szkoły i z początku dziewczynkę wszystko cieszyło. Przy furtce pana Plaxtona nie było Psa, za to po przeciwnej stronie drogi pojawiło się należące do wdowy Turner stado gęsi z gąsiątkami i wielkim gąsiorem. Gąsior ów podbiegł do ogrodzenia i zaczął straszliwie syczeć. Marigold trochę się wystraszyła, ale nie powiedziała o tym mamie, z którą tak rozkosznie było iść drogą. W końcu gąsior to nie to co pies. Marigold prawdopodobnie zapomniała już wszystko, czego nauczyła się wczoraj w szkole, ale zawsze pamiętać będzie figlarne zakręty wąskiej dróżki, wesołe kępy nawłoci u zbiegu pól, zwieszające się nad zakrętem gałęzie jodły, długie fale sunące przez pole pszenicy pana Donkina i białe chmurki, żeglujące buńczucznie ponad zatoką. Droga pięła się po czerwonawym wzgórzu, gdzie na poboczu rosły wykąpane w nocnym deszczu paprocie.
Potem mama i Marigold przeszły przez strumień, nie po moście z bali, lecz po ślicznym kamiennym mostku, i mogły popatrzeć sobie na perłowe pióropusze wirów wokół zanurzonych w wodzie przybrzeżnych traw. Następnie wkroczyły do uroczego lasku, gdzie gałązki balsaminy rozbrzmiewały muzyką, a fioletowawe cienie usiane były plamkami słońca; zaraz z niego ruszyły, by znaleźć się na czarodziejskiej ścieżce obok płotu i stąpać po kobiercu z mchu, który wiódł prawie do samego zielonego zakątka, gdzie stał biały budynek szkolny. Marigold byłaby całkiem szczęśliwa, gdyby tylko potrafiła zapomnieć o Psie i Gąsiorze.
Nie, tego dnia nie było już tak przyjemnie w szkole. Starsze dziewczynki nie zwracały na Marigold szczególnej uwagi. Zjawiła się bowiem inna nowa uczennica o zadziwiająco złotorudych lokach i to ona skupiała na sobie całe zainteresowanie.
Nauczycielka posadziła Marigold z małą nieznajomą dziewczynką, Sarah Miller. Wcale się Marigold nie podobała. Nie lubiła także tego obrzydłego chłopaczyska siedzącego w drugim rzędzie, które albo żuło gumę, albo wykrzywiało się do Marigold. Gdy chłopak żuł, ruszały mu się uszy, a gdy się wyszczerzał, wyglądał jak jakiś diabeł. Na przerwie podszedł do Marigold, ale ona odwróciła się do niego plecami. To utwierdziło go w przekonaniu, że trzeba szybko przytrzeć rogów tej smarkatej Lesleyównie.
— Lepiej poproś mamusię, by codziennie odprowadzała cię do szkoły — powiedział szyderczym tonem. — Bo inaczej pies starego Plaxtona zje cię na śniadanie. Pożarł już troje ludzi…
— Pożarł? — Marigold mimowolnie odwróciła się przodem do chłopaka. Myśl o psie wciąż nie dawała jej spokoju.
— Nawet kości nie zostawił, jak słowo daję. Wśród tych zjedzonych była dziewczynka mniej więcej w twoim wieku. Psy zawsze wyczuwają, gdy ktoś się ich boi.
Marigold owładnęło na krótko dziwne uczucie, coś jakby chłód i mdłości. Ale szybko pomyślała sobie, że Stara Babcia zaraz by się rozprawiła z tym bezczelnym chłopakiem.
— Nie sądzisz chyba, że ja boję się psów, choćby było ich nawet tysiąc! — odcięła się.
— Jesteś mocna w gębie jak wszyscy Lesleye — nie dawał za wygraną jej dręczyciel. — Inaczej zaśpiewasz, panno Zarozumialska, gdy ten pies wbije ci zęby w łydkę.
Marigold wcale nie czuła się pewna siebie. A kiedy spytała Sarah Miller, czy gęsi gryzą, i ta odparła: „Tak. Nasz stary gąsior kiedyś rzucił się na mnie, przewrócił mnie i pogryzł” — stwierdziła, że życie jest za trudne.
Jak tu dotrzeć bezpiecznie do domu? Nikt z klasy nie wracał tą samą drogą, co ona. Pan Donkin nie miał dzieci, pan Plaxton, pan Ross i wdowa Turner także nie. Dzieci Lazarre’a i Phidime’a chodziły do francuskiej szkoły „na wschodzie”, gdzie Marigold umieszczała dawniej w marzeniach swą Ukrytą Krainę.
Na szczęście przyjechał wujek Klon i odwiózł ją do domu samochodem. Gąsior syczał, a Pies wdrapywał się na furtkę i ujadał jak oszalały. To było naprawdę bardzo hałaśliwe psisko. Marigold nie zdradziła się słowem ze swoimi obawami. Nie dopuszczała myśli, że wujek Klon mógłby ją uznać za tchórza. Omówiła całą sprawę z Lucyferem, który właściwie nie miał wyrobionego zdania na temat psów.
Nigdy nie miałem z nimi do czynienia — przyznał. — Ale słyszałem, że pewien pies znieważył jednego z mych przodków.
Podczas wieczornych pacierzy Marigold modliła się żarliwie, aby Psa nie było nazajutrz przy furtce.
Mama chciała odprowadzić Marigold do szkoły, lecz babcia powiedziała:
— Nie ma co tak się z nią cackać. Musi od razu przywyknąć do tego, że będzie chodzić sama. W czasie drogi nic jej nie grozi.
— A samochody?
— Rano jeżdżą rzadko. Poza tym Marigold musi nauczyć się chodzić poboczem i nigdy nie przechodzić na drugą stronę.
Marigold wcale się nie bała samochodów. Uwielbiała patrzeć, jak śmigają w fioletowym zmierzchu, z wielkimi, złotymi oczami niczym księżyce, albo zakręcają przy bramie i odprawiają dziwne czary światłami, omiatając blaskiem drzewa i kwiaty. Nawet za dnia samochody wydawały się jej interesujące. Jednak brązowe psy wielkości lwa i olbrzymie, syczące gąsiory to co innego. Przez całą noc nie zmrużyła oka, bo myślała właśnie o nich. A jeśli Boga naprawdę nie ma?! Stary kuzyn Malcolm–zza–zatoki twierdził, że Bóg nie istnieje. Jeśli Pies tam będzie, co stanie się, jeżeli furtka okaże się otwarta? Albo jeśli Pies przeskoczy przez płot i ją zje, co do jednej kosteczki? Nikt nigdy by się nie dowiedział, co się z nią stało. Przypomniała sobie tę okropną historię, usłyszaną od Lazarre’a, o psie, który rzucił się komuś do gardła i rozdarł mu „ałurtę”. A co będzie, jeśli jej rozszarpie tę „ałurtę”?
Tego ranka modliła się bardzo żarliwie. Była przerażona, ale mimo to nie zapomniała, że przyszła kolej na zieloną sukienkę. Włożyła więc tę nielubianą sukienkę, bo nie chciała, by ta czuła się zaniedbywana. Z trudem przełknęła coś na śniadanie, po czym wyszła na drogę. Z drżącym sercem ściskała koszyczek w ręku.
— Nie boisz się iść sama, kochanie? — spytała mama, całując ją na pożegnanie.
— O, nie — skłamała gładko Marigold. Mama nie może niczego wiedzieć, ani nawet się domyślać.
— Nie, nie będę się bała — szepnęła wyzywająco do całego świata. — Jestem pewna, że Bóg nie pozwoli, by Pies tam był. Jestem o tym przekonana.
Rozchmurz się — powiedział Lucyfer, który siedział na słupku przy furtce i mrugał do niej topazowymi oczami. — Pies jest tylko psem. Wypręż pierś i prychnij na niego. Byle kto potrafi ujadać zza płotu.
Tego dnia spacer drogą nie dostarczał Marigold żadnych rozkosznych przeżyć, chociaż jodły gwizdały sobie wesoło na wichrowymi wzgórzu, a cielaczki pana Donkina stojące w paprociach patrzyły na nią figlarnie aksamitnymi oczami. Gdy zbliżyła się do zagrody pana Plaxtona, zobaczyła, że Pies siedzi na schodach. Poczuła ciarki na całym ciele, lecz szła dalej. Była pewna, że Stara Babcia też by tak zrobiła. Pies rzucił się do furtki, po czym pędził ujadając wzdłuż płotu. Szczekał jak szalony. Czyżby wiedział, że Marigold się go boi?
Przez cały czas w szkole było jej trochę słabo, nie mogła nawet wmusić w siebie kanapki. Odczuwała gorycz. Bóg nie wysłuchał jej modlitwy. Bardzo możliwe, że stary kuzyn Malcolm ma rację. Naturalnie, że się nie mylił! Gdy Marigold wracała do domu, znów spotykając Psa przy furtce, świat nie znał już Boga i niepodzielnie królował na nim koszmar.
Marigold przez cały tydzień żyła w tym świecie i w pełni zakosztowała owego koszmaru. Jednak wolałaby umrzeć, niż przyznać się do strachu przed babcią i mamą. Mogłaby zwierzyć się cioci Marigold, lecz ta akurat wyjechała. Dziewczynka straciła ochotę na zabawę z Sylvią i nie poruszyły jej nawet narodziny nowych kociąt. Dzień w dzień Pies gnał do furtki i ścigał ją wzdłuż ogrodzenia z Wściekłym Ujadaniem. Wszystko, co wiązało się z Psem, Marigold wyobrażała sobie wypisane wielkimi literami. Kiedyś wreszcie — była o tym przekonana — Pies przeskoczy płot.
Pewnego deszczowego dnia była pewna, że go nie spotka, ale był tam, jazgotliwszy niż zwykle.
— Obyś zdechł — szepnęła zajadle Marigold. Jednak nie była w stanie pomodlić się o jego śmierć, choć raz próbowała. Czuła, że nawet pies ma swoje prawa. Nadal odmawiała pacierze, nie sądziła jednak, aby na coś się zdały.
I oto pewnego dnia Pies rzeczywiście przeskoczył płot.
— Mała niepokojąco chudnie i blednie — martwiła się mama. — Prawie nic nie je na śniadanie. Na pewno ta długa droga do szkoły jest dla niej zbyt wyczerpująca.
— Ja w jej wieku miałam do szkoły dwie i pół mili — powiedziała babcia, która także trapiła się Marigold, ale nie chciała dać za wygraną. — Jak inaczej dostanie się do szkoły? Nie można przecież codziennie jej odwozić.
— Dręczą ją w nocy koszmary, wcześniej to się nie zdarzało — upierała się mama. — Wczoraj w nocy krzyczała z przerażeniem, że „to” ją złapało. A czy zauważyłaś, jak rzadko się teraz śmieje?
— Zauważyłam, że nie włóczy się po wzgórzu za tą całą Sylvią, a to już dobrze — odparła z satysfakcją babcia. — Zabronię jej biegać w szkole na przerwach, bo to jest właśnie przyczyna jej wyczerpania.
Nie było potrzeby wydawać takiego zakazu. Marigold była w szkole tak cichutka i spokojna, że dzieci uważały ją za głupią, zaś nauczycielka — za wzorową, choć tępą uczennicę. Sprawiała wrażenie, że nie jest w stanie spamiętać połowy tego, co się do niej mówi. Jakżeby inaczej, skoro nawet tego nie słyszała, sparaliżowana ze strachu na myśl o powrocie do domu i spotkaniu z Psem. Najgorzej, że z czasem wcale nie było jej łatwiej — wręcz przeciwnie. Marigold czuła, że dłużej już nie wytrzyma. Wkrótce załamie się i wyzna prawdę, a wszyscy dowiedzą się, jaki z niej tchórz.
Pies jak zwykle siedział na schodach i jak zwykle rzucił się ku niej z ujadaniem. Lecz oto Marigold struchlała z innego jeszcze powodu. Gęsi wdowy Turner wyszły na drogę! Łaziły wszędzie wokół, a gdy Marigold zbliżyła się, Wielki Gąsior rzucił się ku niej ze wściekłym sykiem, rozpostarłszy skrzydła. Marigold upuściła książkę, koszyczek i zaczęła krzyczeć.
Wówczas Pies przeskoczył przez płot. Wyglądało to tak, jakby przeleciał nad nim bez żadnego wysiłku. I właśnie w chwili, gdy Marigold oczekiwała, że zostanie połknięta żywcem albo poczuje kły na „ałurcie”, ujrzała, że pies gna za gąsiorem. Oburzony gąsior zawrócił i zaczął pędzić w niebywałym jak na takie ptaszysko tempie do dziury w płocie, przez którą wydostał się na drogę. Potem pies zagonił do dziury resztę stadka i ruszył zwycięskim kłusem ku Marigold. Gdy skoczył na nią, niemal zwalając dziewczynkę z nóg, od razu wiedziała, że nie ma się czego bać. Pies pląsał wesoło wokół niej, co chwila zatrzymując się, by radosnym szczekaniem obwieścić swą przyjaźń. Marigold stwierdziła ze zdumieniem, że był to tylko wyrośnięty szczeniak. A całe to ujadanie i bieganie za nią wynikało z chęci zawarcia znajomości. Nic dziwnego, że Bóg nie wysłuchał jej modlitw.
Przez całą drogę pies maszerował raźno u jej boku, a od czasu do czasu lizał ją po ręku albo podnosił pełen zachwytu pysk i szczekał radośnie. Wyglądał na najszczęśliwszego psa na świecie, właśnie dlatego, że był z Marigold. Odprowadził ją do samej szkoły, a gdy wracała po południu do domu, już bez cienia lęku podeszła do furtki i pocałowała go, wciskając buzię pomiędzy sztachety. — Tak mi przykro, że cię nienawidziłam i modliłam się, by cię tu nie było — powiedziała.
Cóż znaczy odrobina niechęci pomiędzy przyjaciółmi? — odparł Pies. — Gąsior nie będzie ci więcej dokuczał. Już ja tego dopilnuję, ślicznotko.
Tego wieczora w Świerkowej Kępie znów rozbrzmiewał dziecięcy śmiech. Świat zmienił się na powrót w miłe miejsce, gdzie wszyscy są uśmiechnięci i weseli. Marigold zjadła sowitą kolację, po czym pobiegła na wzgórze do Sylvii, co wcale nie spodobało się babci. Od tego czasu wcześniej wyruszała do szkoły, by mieć czas pobawić się trochę z Psem. Ten bowiem, gdy odkrył, że może z łatwością przeskoczyć płot, robił to codziennie rano i po południu, łasy na pieszczoty Marigold i kąski z jej koszyczka.
Marigold odczuwała słodycz zwycięstwa dlatego, że nie wyjawiła nikomu, jak bardzo się bała. Wydawało jej się, że zmyła z siebie hańbę, którą okryła się podczas pamiętnej wizyty u wujka Paula. Jednak teraz, gdy się już nie bała, opowiedziała o wszystkim mamie, gdyż nie znosiła mieć przed nią sekretów. Lorraine była wstrząśnięta, gdy zdała sobie sprawę, jak długo ta mała istota cierpiała w milczeniu i samotności.
— Wcale nie uważam cię za tchórza, kochanie. Myślę, że byłaś bardzo dzielna, skoro chodziłaś tamtędy, chociaż tak strasznie się bałaś.
— Gdybym miała wybierać sobie mamę, wybrałabym ciebie — szepnęła Marigold. Świat znów był piękny, a wszystkie wiatry przyjazne.
A nie mówiłem? — mruknął Lucyfer.
— Zawsze będę lubiła koty trochę bardziej od psów — zapewniała Marigold. — Ale Pies pana Plaxtona to Piękny Pies.
Nie ma takich — stwierdził Lucyfer, który musiał mieć ostatnie słowo.
Gdy Marigold obudziła się w pewien sobotni, czerwcowy poranek, oczy aż śmiały jej się z radości. Nie mogła się nacieszyć, że urodziny Sylvii przypadają właśnie w czerwcu. Miały zamiar urządzić sobie urodzinowy piknik w świerkowym zagajniku nad strumyczkiem o nie tkniętych ludzką stopą brzegach. Będzie to ich sala bankietowa, z wysokimi świerkami w roli kolumn. Dostaną posypane cukrem pud ciasteczka, na których będą literki „M” albo „S” wypisane różowym lukrem. Będzie też cudowny torcik z „M” i „S” splecionymi razem, obsypany wiórkami kokosowymi. Mama upiekła go specjalnie z okazji urodzin Sylvii. Mama to prawdziwa przyjaciółka, można na niej polegać. Za to babcia… lecz Marigold nie zamierzała w ten cudowny poranek myśleć o babci i jej niechęci do Sylvii. Łąki zaróżowił brzask bezkresne niebo urzekało swym czarem, drzewka czereśni okryły się bielą, a na wzgórzach tańczył wiatr.
„Wiosna jest taka cudowna” — pomyślała Marigold z błogim uśmiechem, po czym wyskoczyła z łóżka i zaczęła się ubierać.
Mama i babcia siedziały już przy śniadaniu. Babcia, jak zwykle majestatyczna, w koronie siwych włosów, wyrażała niezadowolenie spojrzeniem swych stalowoniebieskich oczu. Nie pochwalała pomysłu z piknikiem urodzinowym, tak samo jak nie aprobowała Sylvii. W skrytości ducha bardzo liczyła na to, że Marigold skończy z tą bzdurą, gdy pójdzie do szkoły. Jednak Marigold już od roku była uczennicą, a wyglądało na to, że ma większego bzika na punkcie Sylvii niż przedtem.
— Musimy jej powiedzieć, że jutro wyjeżdżasz do sanatorium — stwierdziła babcia.
— Och, nie dziś — powiedziała błagalnym tonem Lorraine. — Darujmy jej jeszcze jeden szczęśliwy dzień. Powiemy jej jutro rano.
Lorraine przeszła w marcu ciężkie przeziębienie i nie całkiem wydobrzała. Ciocia Marigold orzekła, że na razie to nic poważnego, ale zaleciła kilkumiesięczny pobyt w sanatorium.
Wystraszyła babcię i Lorraine o wiele bardziej, niż należało, lecz ciocia Marigold miała swój rozum. Wiedziała, że Lorraine jest osłabiona i wycieńczona, że potrzebuje prawdziwego wypoczynku, a nigdy nie zazna go w Świerkowej Kępie czy podczas odwiedzin u krewnych. Wiedziała także, że Lorraine nie opuści Marigold, jeśli nie uzna tego za konieczne. Dlatego taką właśnie postawiła diagnozę.
— Wyjeżdżasz jutro po południu — nalegała babcia. — Będzie miała zbyt mało czasu, by się oswoić z tą myślą.
— Och, tylko nie dzisiaj! — błagała uparcie Lorraine.
Babcia westchnęła ciężko. Jak tu nie ulec kobiecie, która nazajutrz wyjeżdża do sanatorium, nawet jeśli uważa się jej prośbę za wyjątkowo głupią. Nagle zjawiła się Marigold, z różaną twarzyczką jaśniejącą szczęściem, i zaczęła zajadać owsiankę ze swej ulubionej niebieskiej miseczki. Prawdziwą owsiankę. Babcia twardo przy tym obstawała. Nie jakieś tam mieszanki zbożowe udające owsiankę.
— Czyż to nie cudownie, że urodziny Sylvii przypadają w czerwcu? — szczebiotała Marigold. — Ona także kończy osiem lat. Jesteśmy niemal bliźniaczkami, prawda, mamo? Dziś tak rozkosznie spędzimy czas! Po pikniku mamy zamiar odnaleźć echo, które mieszka hen, daleko, w górzystym kraju.
— Nie oddalaj się zbytnio, abyś nie spóźniła się na obiad — upomniała ją babcia. — Ostatniej soboty przyszłaś za późno.
Marigold rzuciła babci dość pogardliwe spojrzenie. Czyż ona nie pojmowała, że w baśniowej krainie, za Czarodziejskimi Wrotami, nie istnieje coś takiego jak czas?
— Myślę, że będę bała się wracać, gdy zapuścimy się zbyt daleko — zwierzyła się Marigold mamie. Od czasu historii z Psem Marigold nie miała oporów, by przyznawać się do strachu. Niestety, Pies należał już do dalekiej, pięknej przeszłości. Zimą pan Plaxton sprzedał go jakiemuś człowiekowi mieszkającemu po drugiej stronie zatoki. Marigold, która swego czasu życzyła zwierzakowi śmierci, każdego ranka czuła ucisk w gardle, gdy w drodze do szkoły przechodziła obok domu pana Plaxtona. Nienawidziła go za to, że oddał Psa, i rozpaczliwie tęskniła za przyjaznym, rozszczekanym stworzeniem, które na jej widok przeskakiwało ochoczo przez płot. Koniec końców Bóg wysłuchał jej modlitw, choć nieco za późno, myślała z goryczą. Doszła do wniosku, że musi uważać, o co się modli…
— Ale Sylvia nie będzie się bała — ciągnęła dalej Marigold. — Ona niczego się nie boi… — Usiłowała podać jakiś przykład świadczący o odwadze Sylvii. — Gdyby chciała, mogłaby nawet pójść do domu pastora Johna! — stwierdziła triumfalnie.
„Sama widzisz, co ona plecie!” — zatelegrafowały stalowoniebieskie oczy babci, lecz mama tylko się roześmiała.
— Jakiego dżemu nałożyć ci do babeczek, kochanie? — spytała. Śliwkowego czy agrestowego?
— Śliwkowego, mamo! Sylvia najbardziej lubi śliwkowy — odpadała Marigold, choć sama przepadała za agrestowym.
Gdy koszyk piknikowy został wyszykowany, Marigold raźnym kroczkiem pomaszerowała do pokoju ogrodowego, lecz natychmiast pojawiła się z powrotem.
— Przepraszam, gdzie jest klucz od drzwi prowadzących do ogrodu? — spytała.
— Na moim biurku — odparła babcia. — Wyjdź bocznymi drzwiami.
Marigold spojrzała z wyrzutem na babcię, zastanawiając się, czy ona sama po siedemdziesiątce też tak zgłupieje.
— Wiesz, że muszę wyjść przez drzwi ogrodowe, babciu. To Czarodziejskie Wrota.
— Biegnij na górę i weź sobie ten klucz, kochanie — powiedziała łagodnie mama.
Babcia prychnęła pod nosem, lecz wyglądała na zadowoloną. Zaświtała jej bowiem w głowie pewna myśl.
Marigold, nie zdając sobie z tego sprawy, wzięła klucz i weszła przez Czarodziejskie Wrota do Krainy Spełnionych Marzeń, którą pozbawieni wyobraźni ludzie nazywają starym ogrodem. Potem dotarla do kamiennych schodków prowadzących do Zielonej Bramy. Rosło tam siedem smukłych topól, które zamieniały się w nimfy, ilekroć Marigold i Sylvia bawiły się w pobliżu. Marigold weszła przez furtkę, zamknęła oczy, a po wypowiedzeniu Zaklęcia otworzyła je. Od razu ujrzała Sylvię — jej ciemne włosy falowały na wietrze, oczy miała rozmarzone, a śnieżnobiałe dłonie i stopy ginęły wśród subtelnych cieni rzucanych przez topole. Marigold skoczyła ku przyjaciółce z okrzykiem radości.
— Pomyśleć tylko, że kiedyś wzięłam cię za gałąź kwitnącej śliwy! — zaśmiała się.
Babcia wprowadziła swój pomysł w życie dopiero w kilka dni po wyjeździe Lorraine. Musiała przecież zaczekać, aż Marigold dojdzie do siebie po rozstaniu z matką. Nigdy nie postępowała okrutnie — przynajmniej świadomie. Z początku dziewczynka myślała, że przenigdy się nie oswoi z nową sytuacją. Sama się zdziwiła, że już pierwszego dnia potrafiła się roześmiać, myślała, że nie zrobi tego aż do powrotu mamy. Ale Sylvia opowiadała takie zabawne rzeczy… Poza tym codziennie nadchodził list od mamy — taki ciekawy i pełen miłości. I oto nagle pewnego ranka…
— Babciu, poproszę o klucz do Czarodziejskich Wrót — powiedziała Marigold.
Babcia zmierzyła ją zimnym spojrzeniem.
— Zamknęłam te drzwi i tak już będzie zawsze — oświadczyła stanowczo. — Często zdarza mi się zapomnieć zamknąć je na noc, a to niebezpieczne.
— Ależ, babciu! — wykrzyknęła Marigold. — Ja muszę mieć ten klucz. Wiesz, że nie mogę spotkać się z Sylvią, jeśli nie przekroczę Czarodziejskich Wrót.
— Wobec tego musisz wytrzymać bez tych spotkań — stwierdziła niewzruszona babcia.
Marigold nawet nie próbowała prosić czy przymilać się. Wiedziała, że nic nie wskóra. Babcia pochodziła z „tych upartych Blaisdellów”, jak mawiała Salome. Dziewczynka odeszła, z twarzą odartą z uśmiechu, a babcia patrzyła za nią z wyrazem triumfu w oczach. Pomyślały że wreszcie położy kres tym wszystkim bzdurom.
Tak też się stało. Marigold spróbowała raz odnaleźć Sylvię. Wyszła z domu frontowymi drzwiami, przeszła przez ogród i Zieloną Bramę. Zamknęła oczy, a po wypowiedzeniu Zaklęcia otworzyła je.
Sylvii nie było.
Marigold z ciężkim sercem powlokła się z powrotem do domu.
Przez tydzień była osowiała — według określenia babci. Salome wybrała się na wakacje (czyniła to niezmiernie rzadko), więc babcia, chcąc zrobić Marigold przyjemność, pozwalała jej pomagać w kuchni. Dziewczynka mogła łupać włoskie orzechy i wyjmować pesteczki z winogron, kroić skórkę cytryny, a nawet ubijać jajka. Jednak Marigold sprawiała wrażenie, że nic jej nie cieszy. Wiele czasu spędzała na werandzie. Siedziała w wielkim fotelu, patrząc na zatokę, a na jej twarzyczce nie było śladu uśmiechu.
Pewnego wieczoru babcia odkryła, że Marigold położyła się do łóżka nie zmówiwszy pacierzy. Wstrząśnięta, kazała jej natychmiast wstać i pomodlić się. Gdy Marigold wróciła potem do łóżka, posłała babci smutne, ale wyzywające spojrzenie.
— Moja dusza wcale się nie modliła — szepnęła.
Gdy minął kolejny tydzień, babcia zaczęła martwić się o Marigold. Z dzieckiem działo się coś niedobrego, zaczęło blednąć i chudnąć.
— To przez te upały — tłumaczyła sobie babcia. — Jak zrobi się chłodniej, wszystko będzie w porządku.
Babcia nawet nie dopuszczała do siebie myśli, że Marigold tęskni za Sylvią. W jej pojęciu absurdem byłoby sądzić, że dziecko może cierpieć z powodu utraty wymyślonej przyjaciółki.
Pojechała do Harmony i kupiła Marigold wspaniałą lalkę — prawie tak dużą i śliczną jak Alicja. Marigold podziękowała, pobawiła się nią trochę, po czym odłożyła w kąt.
— Dlaczego nie lubisz swojej lalki? — spytała babcia surowo.
— To bardzo ładna lalka — odparła dziewczynka obojętnie. — Ale nic jest żywa. A Sylvia była.
Pierwszy raz od tamtej chwili wspomniała o Sylvii.
— Co za niewdzięcznica z ciebie! — obruszyła się babcia, zmarszczywszy gniewnie brwi.
Marigold westchnęła. Było jej przykro, że babcia uważa ją za niewdzięczną. Ale zbytnio się tym nie przejęła. Nic nie miało teraz dla niej znaczenia. Budząc się rano, nie odczuwała już żadnej radości. Dzwoneczki w sadzie umilkły, nie pamiętała już języka róż. Dni wlokły się w nieskończoność, a noce — samotne, czarne, straszne noce, gdy okiennice łomotały przerażająco, a wiatr zawodził samotną pieśń w wierzchołkach drzew wokół Świerkowej Kępy — te noce były jeszcze gorsze. Została tylko wielka, bezbrzeżna, bolesna samotność. Nie było słodkiego lekarstwa matczynych pocałunków. Nie było Sylvii.
Pewnego wieczoru Marigold usłyszała muzykę dobiegającą z oddali.
— Myślę, że to Sylvia śpiewa na wzgórzu — powiedziała, gdy babcia spytała ją ostro, w co się tak wsłuchuje.
Babcia była na siebie zła, bo od razu pomyślała o głupim starym przesądzie Salome, że anioły śpiewają dzieciom, które mają wkrótce umrzeć. Teraz babcia zaniepokoiła się już na dobre. Z wnuczki została dosłownie skóra i kości. Przez cały miesiąc babcia nie słyszała śmiechu Marigold i prześladowała ją jej smutna twarzyczka. Co robić? Nie można było martwić Lorraine.
Babcia kupiła Marigold śliczną sukienkę ze srebrzystego jedwabiu i naszyjnik z bladozielonych paciorków. Nikt w całej rodzinie Lesleyów nie miał tak pięknego naszyjnika. Marigold włożyła go, z obowiązku podziękowała babci, po czym poszła na werandę i zasiadła jak zwykle w fotelu. Babcia pozwalała robić Marigold, co chciała, z wyjątkiem tej jedynej rzeczy, która naprawdę miała dla dziewczynki znaczenie. Jednak babci ani przez myśl nie przeszło, że t o ma znaczenie.
Marigold mizerniała z dnia na dzień, a babcia odchodziła od zmysłów.
— Gdyby tak żona Horacego była w domu! — szeptała bezradnie.
Jednak wujek Klon i ciocia Marigold wyjechali nad morze, więc babcia wezwała doktora Moorhouse’a — zresztą bardzo dyskretnie, aby Lorraine o niczym się nie dowiedziała. Doktor stwierdził, że dziecku nic nie dolega. Powiedział, że jest trochę osłabione z powodu upałów i że potrzebuje dużo snu, jedzenia i świeżego powietrza. Zapisał też jakieś pastylki. Marigold łykała je równie posłusznie, jak kiedyś, pod okiem Starej Babci, ale wcale nie czuła się lepiej.
— Niedługo będę już spać w pokoju gościnnym, prawda, babciu? — spytała pewnego wieczoru.
Pomarszczona twarz babci wydała się nagle jeszcze starsza.
— Nie bądź niemądra, kochanie. Wcale nie umrzesz, wkrótce wyzdrowiejesz — powiedziała bardzo łagodnie babcia.
— Ale ja wcale nie chcę wyzdrowieć — odrzekła Marigold. — Kiedy umrę, nie będę już potrzebowała klucza, by przejść na drugą stronę Czarodziejskich Wrót.
Tej nocy babcia nie mogła zasnąć. Przypomniało jej się, co powiedziała kiedyś o Marigold cioteczna babka, Elizabeth. „Jest zbyt radosna, aby żyć. To jakaś nieziemska radość”.
Lecz Elizabeth była starą pesymistką. Zawsze przepowiadała komuś śmierć. Raz na dziesięć przypadków jej przepowiednia się sprawdzała. Nie, nie ma co się martwić o Marigold. Dziecko jest zdrowe. Choć słabe i wrażliwe — jak Lorraine. Gdy zrobi się chłodniej, Marigold wróci apetyt.
A jednak babcia nadal nie mogła zasnąć. Doszła do wniosku, że jeśli stan Marigold nie ulegnie szybko poprawie, trzeba będzie sprowadzić Lorraine.
Doktor Adam Clow, profesor psychologii jednego ze znanych uniwersytetów, gawędził z babcią, siedząc na werandzie Świerkowej Kępy. Wpatrywał się przy tym w zamglony błękit zatoki, który kojarzył mu się z piękną, nie uwiecznioną na mapach krainą, gdzie mógł odnaleźć wszystkie minione wiosny. W ciszy słychać było subtelne odgłosy — przyjazny szept drzew, pojękiwanie fal, ulotne westchnienie wiatru. Od strony drogi, gdzie stał dom Lazarre’a, dobiegały czarodziejskie dźwięki skrzypiec niewidzialnego muzyka, zaś od schodów — pomrukiwanie zwiniętych w kłębek czarnych kotów. Te koty — nie poddające się zmianom, pozbawione wieku stworzenia — musiały być w Świerkowej Kępie od zawsze i będą tam po wsze czasy. Ciekawe, jak wygląda świat w oczach kota — zastanawiał się doktor Clow. Mimo rozległej wiedzy psychologicznej nie miał o tym pojęcia.
Doktor Clow był starym przyjacielem babci i ta wizyta stanowiła dla niej wielkie wydarzenie. Nie było na świecie człowieka, z którego zdaniem liczyłaby się bardziej niż ze zdaniem Adama. Mówił do niej po prostu „Marian”, bo wciąż pamiętał ją jako „tę ładniutką panienkę Blaisdell”.
Adam Clow był człowiekiem wyjątkowym. Ten przystojny, starszy pan wiódł tak szlachetne życie, że wprost biło od niego duchowe piękno. Jego ciemne oczy jaśniały miękkim blaskiem, a na szczupłej, pomarszczonej twarzy o delikatnych rysach malowało się rozmarzenie. Uśmiech miał radosny i młodzieńczy, a jego usta zdradzały siłę, czułość i poczucie humoru.
Każdego roku przyjeżdżał w te strony, by posłuchać szeptu świerków na rodzinnych wzgórzach. Choć wszyscy jego krewni i przyjaciele, poza Marian, odeszli na zawsze — tu nadal był jego „dom”. Bo tak jak dawniej, w fioletowe wieczory, o północy w świetle gwiazd, a także wczesnym świtem, mruczały tutaj i wzdychały u brzegów zatoki morskie fale. Ze wszystkich ludzi, którzy niegdyś słuchali ich szumu razem z nim, została tylko Marian Blaisdell — wytworna Marian, dostojna jak królowa. Mógł z nią rozmawiać o urokliwych domach, których już nie było, roześmianych dziewczętach z minionych czasów i dawnych letnich dniach, przepojonych słodyczą i czarem. Zachwycał się piękną werandą obrośniętą dzikim winem i z lubością wpatrywał się w kobietę, która umiała starzeć się z wdziękiem.
— No cóż, wózek inwalidzki i kleiki to jeszcze nie dla mnie — stwierdziła babcia z satysfakcją.
Rozmawiali o dawnych i współczesnych czasach, patrząc na księżyc wschodzący nad starymi, znajomymi polami. Doktor Clow opowiadał babci wszystkie dowcipy, jakie tylko przyszły mu na myśl. Był jedyną osobą na świecie, która zachowywała się przy Marian tak swobodnie. I wreszcie stało się. Babcia — dumna, pełna rezerwy babcia — opowiedziała mu wszystko o Marigold. Dziewczynka spała teraz w swym pokoiku ze łzami zastygłymi na rzęsach. Doktor Clow nie wzbudził w niej zainteresowania. Gdy zobaczyła go na progu, pomyślała, że jest pewnie taki sam jak babcia i że dawno zapomniał, którędy wiedzie droga do Krainy Czarów.
Babcia musiała się komuś zwierzyć. Przyjazd Adama uznała za zrządzenie losu. Zawsze bez trudu mówiła mu o różnych rzeczach, choć dzisiaj… Ze zdziwieniem stwierdziła, że dzisiaj niewiarygodnie trudno było jej powiedzieć Adamowi o historii z kluczem do Czarodziejskich Wrót.
— Wygląda na to, że ona nie chce wyzdrowieć — zakończył; bezradnie swą opowieść.
— „Jakże żyć z raną w duszy?” — wyrecytował cicho Adam Clow.
— Nie rozumiem — powiedziała babcia z urazą w głosie. — Myślę że… jestem bardzo dobra dla Marigold.
— A ja myślę — stwierdził stanowczo Adam Clow — że Marigold umiera, gdyż ma złamane serce.
Babcia już chciała stwierdzić, że to jakieś banialuki, ale ugryzła się w język. Nie posądza się o bajdurzenie profesorów psychologii.
— Nie chcesz chyba powiedzieć, że ona rozchorowała się, ponieważ nie może już widywać tej całej Sylvii?!
Doktor Clow złączył koniuszki smukłych palców.
— Sądzę, że mógłbym długo rozwodzić się na temat neurozy spowodowanej zakazem kontaktów z przyjaciółką — powiedział. — Ale daruję — to sobie. Po prostu radzę ci, abyś czym prędzej zwróciła Marigold ten klucz.
— Ależ, Adamie! Czy to aby słuszne — popierać te jej… wymysły?
— To nie wymysły. Dla niej — to prawda. Marigold widzi rzeczy, które pozostają dla nas niewidzialne. Jest królową w pięknej Krainie Czarów i Wyobraźni. Nie próbuje nikogo oszukiwać. Ma cudowny dar kreowania własnego świata. Jeszcze ma ten dar. Bo wkrótce, gdy dorośnie, utraci go na zawsze i tak jak my pogrąży się w szarej rzeczywistości. Czy nigdy tego nie przeżyłaś, Marian?
Nie, nigdy. Babcia westchnęła cicho — i dała za wygraną. Doktor Clow wstał z fotela.
— No, pora na mnie. Jak na starszych państwa, trochę się zasiedzieliśmy.
— Przykro mi, że musisz iść pieszo do Harmony — powiedziała babcia. — Nasz koń okulał i nie można go zaprzęgać, a Horacy wyjechał, więc jego samochód…
— Nie lubię jeździć samochodami po ciemku. W samochodzie nie czuje się czaru nocy, która ogarnia wszystko wokół. Mam ochotę się przejść. To utrzymuje mnie w formie. Do widzenia, Marian, do przyszłego roku. Jutro muszę wracać do pracy. Gdyby przyszło mi zrzucić „ziemską powłokę”, zanim nadejdzie kolejne lato, zachowam dla ciebie moje dowcipy i opowiem ci je na tamtym świecie. W końcu, nic nie daje tyle zadowolenia co stara przyjaźń, prawda, Marian? A wracając do Marigold — powinniśmy się cieszyć, że dla tego dziecka świat nadal jest młody i pełen czarów. Bo tak naprawdę strasznie się nam zestarzał.
Nazajutrz rano, po śniadaniu, babcia bez słowa położyła klucz obok niebieskiej miseczki Marigold. Marigold podniosła na nią pełne niedowierzania oczy.
— Och, babciu! Mogę… mogę?!
— Tak — odpowiedziała babcia oschle. Pomimo pięknych słówek Adama, nie była zachwycona, że musi ustąpić tej smarkuli Marigold. Na dobitkę Lucyfer mrugał do niej bezczelnie żółtym okiem, jakby nieźle ubawił się tą całą aferą.
Przez chwilę Marigold stała bez ruchu, promieniejąc szczęściem. Wyglądała tak, jakby spadł na nią deszcz radości. Rzuciła się pędem do pokoju ogrodowego, przebiegła przez Czarodziejskie Wrota, murawę ogrodu. Zdawać by się mogło, że sama Atalanta rzuciła czar na jej stopy. Potem przeszła przez Zieloną Bramę i zatrzymała się na chwilę, niemal z lękiem. A jeśli Sylvia… Zamknęła oczy i wypowiedziała Zaklęcie.
Babcia stanęła o zmierzchu w Czarodziejskich Wrotach. Za świerkowym gajem widoczna była blada księżycowa poświata. Wielkie gałęzie śliw tańczyły poruszane zachodnim wiatrem. Dochodził też nie słyszany od dawna dźwięk — śmiech Marigold, która żegnała się z Sylvią przy Zielonej Bramie.
Mama wróciła już do domu, z rumieńcami na policzkach, wypoczęta i zdrowa. Tymczasem Marigold wybierała się do Błękitnej Plaży, gdzie miała gościć od piątkowego wieczoru do niedzieli, innymi słowy — przez weekend, choć w Świerkowej Kępie jeszcze nie przyjęło się to określenie. Marigold z wielu powodów była zachwycona perspektywą wyjazdu. Przede wszystkim dlatego, że miała spotkać się z Nancy, fascynującą, rudowłosą Nancy o piwnych oczach. Będą bawić się razem pięknym serwisem, przechowywanym w małym, kwadratowym kredensie ze szklanymi drzwiczkami. Nie koniec na tym. Marigold miała także spędzić dwie noce w niezwykłym pokoju Nancy. Była tam toaletka z różowym obiciem, przykryta falbaniastym, białym muślinem, turkusowoniebieski dzbanek i miska o żłobkowanych brzegach oraz tapeta ścienna w pawie. Będą z Nancy zwierzać się sobie z cudownych sekretów, o których nikt na świecie nie ma pojęcia. Dom cioci Stelli stoi w pobliżu torów, więc Marigold czeka jeszcze przyjemność oglądania przejeżdżających w nocy pociągów. Z tymi swoimi światłami wyglądają jak ogromne smoki ziejące ogniem i dymem.
Jakby tego było mało — w sobotnie popołudnie miało się odbyć przyjęcie u Lily Johnson, mieszkającej naprzeciw domu cioci Stelli. Marigold została na nie zaproszona i dostała nawet z tej okazji śliczną, nową sukienkę.
Trzeba też dodać, że Błękitna Plaża znajdowała się w magicznej strefie „za zatoką”, gdzie o zachodzie słońca rozciągały się zamglone brzegi skryte w bladozłocistym zmierzchu. Kto wie, może tym razem uda jej się dotrzeć do Błękitnego Przylądka i zobaczyć, co znajduje się za nim? Ujrzeć Ukrytą Krainę, o której marzy przez całe życie. Nigdy nie ośmieliła się spytać, co jest za Błękitnym Przylądkiem, w obawie, że usłyszy, iż są tam takie same jak po tej stronie zatoki czerwone zakola oraz cyple otoczone niebieską, jedwabistą wodą. Bez wątpienia tam musi być coś więcej. Wystarczy tylko dotrzeć do odległego, skrytego w fioletowawej mgle przyczółka „zaczarowanej krainy”, o której mówiła ciocia Marigold.
Dopóki Marigold nie wiedziała, że takie miejsce nie istnieje, mogła hołubić swe marzenie.
Zależało jej na wizycie w Błękitnej Plaży także z tego względu, że chciała wymazać z pamięci wszystkich hańbę, którą okryła się trzy lata wcześniej, gdy tak okropnie zachowała się u wujka Paula. Wujek Paul przy każdym spotkaniu dokuczał jej z tego powodu, a ciocia Flora wciąż żywiła do niej urazę, choć oboje musieli przyznać, że gdyby nie naganne zachowanie Marigold, dom Martina Richardsa spłonąłby doszczętnie, zaś Frank Lesley i Hilda Wright pewnie nigdy by się nie pobrali. A jednak Marigold wiedziała, że zachowała się wtedy źle, i pragnęła zmienić wyobrażenie o sobie.
Patrząc z werandy Świerkowej Kępy, mogła dostrzec po drugiej stronie zatoki trzy stojące w szeregu domy. Trzy białe punkciki, odległe zaledwie o sześć mil w linii prostej, lecz aż o piętnaście, gdy jechało się tam wokół przylądka. Dziewczynka myślała z zachwytem, że jeśli wujek Klon zdąży wrócić z wybrzeża do piątkowego wieczoru, przewiezie ją na drugą stronę zatoki swą nową motorówką.
Środkowy biały punkcik to właśnie dom cioci Stelli. Kryje w sobie wiele niespodzianek, jak owe domy widywane w snach, domy, w których wciąż odkrywa się nowe, niezwykłe pokoje. Stoją tam lampy o szklanych kloszach i knotach z czerwonej flaneli. W zachwycającym, dzikim ogrodzie sękate, stare jabłonie chylą gałęzie nad gąszczem białej, rozsiewającej słodką woń koniczyny, kępami mięty i bylicy bożego drzewka, krzewami kapryfolium i czerwonych róż, a zielona od mchu ścieżka wiedzie do obrośniętych bluszczem drzwi. O tak, Błękitna Plaża jest czarującym miejscem i Marigold przez cały tydzień poprzedzający wizytę nie mogła z emocji spać i prawie nic nie jadła.
Naturalnie, jak to zwykle bywa, owa beczka miodu miała w sobie i łyżkę dziegciu. Weźmy choćby ciocię Stellę, której Marigold zawsze trochę się bała i która nie była właściwie żadną ciocią, lecz kuzynką. Miała pełną tragizmu, pomarszczoną twarz, a o dawnej urodzie świadczyły jedynie jej wielkie, ciemne oczy. Zawsze chodziła ubrana czarno, we wdowim welonie, i nigdy, przenigdy się nie uśmiechała. Marigold przypuszczała, że kobieta, której mąż zaledwie w kilka minut po ślubie pada rażony gromem, nie może się śmiać… Jednak zastanawiała się, co by było, gdyby ją spotkało coś podobnego. Chyba od czasu do czasu — oczywiście po upływie iluś tam lat — nie mogłaby powstrzymać się od uśmiechu. Tyle rzeczy na świecie zasługiwało na uśmiech.
W dodatku ciocia Stella była małostkowa, nawet bardzo małostkowa, pomimo romantycznej aury, jaka ją otaczała. Okruszek na dywanie mógł stać się powodem całodziennej niedyspozycji, a mucha i suficie przyprawiała ciocię o straszliwą migrenę. Jeśli ktoś zrobił plamę na obrusie, mierzyła go takim spojrzeniem, jakby naraz zła wszystkie dziesięć przykazań. Marigold wiedziała, że musi zachowywać się niezwykle poprawnie w Błękitnej Plaży, aby nie splamić honoru Świerkowej Kępy.
O wiele bardziej dziewczynka lubiła łagodną kuzynkę Teresę, obdarzoną jakimś kocim powabem. Teresa była siostrą cioci Stelli, ale nigdy nie nazywano jej ciocią, bo jakoś to do niej nie pasowało. Potrafiła zachowywać się jak mała dziewczynka, jednak tylko wtedy, gdy nie było w pobliżu ciotki Stelli, co zdarzało się niestety bardzo rzadko.
Wreszcie trzeba wspomnieć o Beulah, siostrze Nancy. Obie dziewczynki były siostrzenicami ciotki Stelli, córkami jej zmarłej siostry. Chociaż Marigold przepadała za Nancy, niemal tak jak za Sylvią, Beulah nie lubiła wcale. Ani trochę. W głębi duszy była przekonana, że Beulah jest jak wredny, mściwy kot. W końcu to ona kiedyś naumyślnie wepchnęła Marigold w krzaki rzepu, to ona powiedziała, że mama była rozczarowana, iż Marigold nie urodziła się chłopcem. Marigold nigdy nie ośmieliła się zapytać o to mamy, w obawie, że potwierdzą się słowa Beulah. Jednak tkwiły one boleśnie w jej sercu tak samo, jak nienawiść do Clementine.
Marigold wyglądała jak spod igły, gdy — z nową sukienką i najlepszą koszulą nocną w torbie — wyruszała ze Świerkowej Kępy. W takim też stanie przybyła do Błękitnej Plaży, akurat w porze kolacji, do której zaraz zasiadła wraz z domownikami. Ciocia Stella przywitała dziewczynkę uprzejmie, choć jak zawsze w jej głosie pobrzmiewała uprzykrzona skarga. Kuzynka Teresa ucałowała małą, mrucząc jak kot, Nancy wyściskała ją gorąco, nawet Beulah raczyła podać jej rękę i musnąć ustami policzek.
Marigold była głodna, a kolacja zapowiadała się wspaniale. Niebieskie spodeczki były szczodrze wypełnione malinami, a do sporej porcji śmietany, nalanej przez ciocię Stellę, kuzynka Teresa dołożyła jeszcze odrobinę. Nancy, siedząca po przeciwnej stronie stołu, uśmiechała się Marigold radośnie. „Czekaj no tylko, aż znajdziemy się w łóżkach. Mam ci tyle do opowiedzenia!” — zdawały się mówić jej oczy.
Pomimo obecności Beluah, cioci Stelli i koszmarnie nienagannego porządku, jaki panował wokół, Marigold poczuła dziki przypływ szczęścia. Była zbyt szczęśliwa. Bogowie tego nie lubią.
I wtedy — stało się.
Marigold siedziała w miejscu, gdzie słońce roztaczało swój wieczorny blask, rozjaśniając jej złociste włosy. Nagle ciocia Stella pochyliła się do przodu i wbiła wzrok w głowę Marigold. W jej oczach pojawił się wyraz głębokiego przerażenia. Zaczerpnęła tchu i spojrzała ponownie. Potem popatrzyła na Teresę, schyliła się i zaczęła szeptać coś z ożywieniem.
— Niemożliwe — powiedziała kuzynka Teresa.
— Sama zobacz — ponagliła ciocia Stella.
Kuzynka Teresa wstała z miejsca i obszedłszy stół zbliżyła się do osłupiałej Marigold, która domyślała się, że wydarzyło się coś okropnego, lecz pojęcia nie miała co. Była tak poruszona, że — o zgrozo! — wylała herbatę na spodek.
— O mój Boże! — jęknęła kuzynka Teresa, bynajmniej jednak nie z tego powodu. — Cóż my poczniemy? Co robić?!
Wpadła chyba na jakiś pomysł, bo nagle Marigold poczuła na głowie lekkie dotknięcie. Potem kuzynka Teresa wybiegła z pokoju, a gdy za chwilę wróciła, wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć.
— Sądzisz, że może ich być więcej? — spytała ciocia Stella grobowym głosem.
— Nie widzę ich więcej — odparła Teresa.
Beulah parsknęła szyderczo, a Nancy posłała Marigold współczujące spojrzenie.
— Co się ze mną dzieje? — zawołała Marigold.
Nikt nie zwrócił na to uwagi.
— Czy mamy grzebyk? — spytała zażenowana kuzynka Teresa. Ciocia Stella stanowczo zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nigdy nie miałyśmy. Nie było takiej potrzeby, dzięki Bogu. Marigold nie mogła się połapać, o co właściwie chodzi. Dlaczego twierdzą, że w Błękitnej Plaży nie ma grzebieni, skoro sama widzi ich pełno — po jednym w każdej sypialni i jeden w kuchni.
— Ja mam grzebyk w torbie — oświadczyła z zapałem.
Ciocia Stella popatrzyła na nią uważnie.
— Grzebyk? Chcesz przez to powiedzieć, że przysłali cię tu wiedząc o…
— Nie o taki grzebień chodzi — szepnęła kuzynka Teresa. — Och, Stello, co my poczniemy?
— Przede wszystkim musimy trzymać ją z dala od Beulah i Nancy. Zaprowadź ją do pokoju gościnnego, Tereso, niech tam posiedzi, zanim się naradzimy, co robić. Idź z Teresą, dziecko, ale już! I nie zbliżaj się do łóżka. Siądź na zydelku koło okna. Jeśli nie skończyłaś kolacji, weź sobie kawałek ciasta albo ciasteczko.
Marigold nie chciała ciasta ani ciasteczek. Chciała się wreszcie dowiedzieć, co się z nią dzieje. Nie ośmieliła się spytać o to ponownie cioci Stelli, lecz na schodach zaczęła molestować kuzynkę; Teresę, by wyjaśniła jej przyczynę obelżywego i pełnego pogardy traktowania. Marigold nie użyła, rzecz jasna, tych słów, lecz tak właśnie czuła.
— Ciii — szepnęła nerwowo kuzynka Teresa, jakby ściany wokół miały uszy. — Im mniej się o TYM mówi, tym lepiej. Oczywiście nie sądzę, abyś w czymś zawiniła. Ale to wprost okropne!
Marigold została sama w pokoju gościnnym. Była upokorzona, wystraszona i trochę zła, gdyż Lesleyowie znani są ze swego temperamentu, a sposób, w jaki ją potraktowano, był oburzający. Jakiż nienawistny uśmieszek dostrzegła na twarzy Beulah! Marigold podeszła do zmatowiałego lustra i badawczo przyjrzała się swojej twarzy oraz gładko uczesanej główce. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Dlaczego więc ciocia Stella patrzyła na nią z taką zgrozą?
Marigold uznała, że na pewno zapadła na jakąś straszliwą chorobę. Tak, bez wątpienia. Na przykład trąd. Co będzie, jeśli jest chora na trąd albo ospę? Albo tę straszną rzecz, którą wujek Klon nazywał beztrosko T.B.*? Słyszała też o jakimś „dziedzicznym” schorzeniu Lesleyów. Agatha Lesley na to umarła. Coś z sercem. Jednak TO miało najwyraźniej związek z głową. Marigold zaczęła się zastanawiać, czy choroba okaże się śmiertelna i ile życia jej pozostało. Myślała z rozrzewnieniem, że jest zbyt młoda, by umierać. Och, jeśli jest aż tak źle, musi jak najszybciej wrócić do domu. Czarująca Błękitna Plaża była teraz miejscem, z którego trzeba jak najprędzej się wydostać. Biedna mama, jak bardzo się zasmuci…
Marigold zdała sobie nagle sprawę, że ciocia Stella i kuzynka Teresa rozmawiają w saloniku znajdującym się pod pokojem gościnnym. Przy oknie, w podłodze znajdował się mały okratowany otwór. Marigold wiedziała, że nie wolno podsłuchiwać, ale czuła, że istnieją wyjątki od każdej reguły. Musiała przecież się dowiedzieć, co dzieje się z jej głową. Ostrożnie położyła się na szmacianym dywaniku i przyłożyła ucho do ciepłej kratki. Stwierdziła, że słychać całkiem nieźle, z wyjątkiem tych chwil, gdy ciocia Stella, w nagłym przypływie przerażenia, zniżała głos. Wówczas cichy szmer stawał się nie do zniesienia i dziewczynkę opadały czarne myśli.
— Nie możemy puścić jej na przyjęcie — stwierdziła ciocia Stella. — Jeszcze ktoś zobaczy! Jak świat światem nic takiego nie zdarzyło się nikomu z Lesleyów!
— Owszem, zdarzyło się Charlotte Lesley, kiedy zaczęła chodzić do szkoły.
Charlotte Lesley już nie żyła. Marigold ciarki przeszły po plecach. No tak, na pewno zmarła na TO.
— Dan też to miał — ciągnęła kuzynka Teresa. — Pamiętasz Dana?
— Chłopiec to co innego. Poza tym wiesz, co z niego wyrosło — żachnęła się ciocia Stella.
Co wyrosło z Dana? Marigold dałaby wszystko, by się dowiedzieć.
— Taka hańba — usłyszała Marigold po kolejnej, wypełnionej szmerami przerwie. — Trzeba ją będzie ogolić do gołej skóry — biadoliła kuzynka Teresa. — Choć przypuszczam, że mogłybyśmy spróbować zdobyć grzebyk…
— Nie kupię czegoś takiego na oczach ludzi — stwierdziła kategorycznie ciocia Stella.
— A gdzie ją przenocujemy? — jęknęła Teresa. — Nie możemy jej raz odwieźć do domu. Czy będzie spać w pokoju gościnnym?
— Nie, nie, tylko nie tam. Nie byłabym już nigdy pewna tego łóżka. Musimy ulokować ją w pokoju Annabel.
— Ale Annabel tam umarła — zaprotestowała kuzynka Teresa.
— Marigold o tym nie wie — powiedziała ciocia Stella.
No cóż, Marigold właśnie się dowiedziała. Nie obchodziło jej jednak wcale, ile osób zmarło w pokoju Annabel. Martwiła się tylko tym, że nie będzie mogła spać razem z Nancy. Rozczarowało ją to o wiele boleśniej niż zakaz pójścia na przyjęcie.
— Może nie ma ich więcej? — powiedziała z nadzieją w głosie kuzynka Teresa.
— Na pewno ma — orzekła posępnie ciocia Stella.
I nagle Marigold olśniło. Zarazki! Tak, z pewnością chodzi o te tajemnicze, straszliwe stworzenia, o których mówiła kiedyś ciocia Marigold. A zatem była — kim? — aha, nosicielem zarazków. Zarazków, których prawdopodobnie nigdy się nie pozbędzie. Zostanie wyrzutkiem społeczeństwa! Drobna twarzyczka dziewczynki ściągnęła się z przerażenia, jakby owiał ją nagle mroźny podmuch.
Ciocia Stella i kuzynka Teresa wychodziły właśnie z saloniku. Marigold wstała z podłogi i przycupnęła żałośnie pod oknem. Czuła, jakby lata całe minęły od popołudnia, gdy opuszczała dom, taka szczęśliwa i beztroska, zupełnie nieświadoma, że ma TO. Spojrzała przez okno. Daleko, na horyzoncie, tam gdzie kończy się świat, sunął po morzu mały, samotny stateczek. Samotna, czerwona droga okrążała Błękitną plażę, ginąc w mroku. Dął samotny, czarny wiatr. Marigold zawsze czuła, że wiatry mają różne kolory, a ten był bez wątpienia czarny. Wszystko było czarne. Nici z przyjęcia, nici z upragnionej rozmowy z Nancy. Nic, tylko zarazki.
Marigold spała, czy też raczej — nie spała w pokoju Annabel. Wcale nie czuła lęku, choć z sufitu spozierała na nią czarna, złowieszcza klapa. Czymże jednak były jakieś tam klapy przeznaczone dla duchów, diabły i różne inne strachy w porównaniu z koszmarem TEGO? Zaczęło padać i jodłowe gałęzie waliły w okna. Koce, które kuzynka Teresa zapobiegliwie położyła na łóżku, jako że czerwcowa noc była chłodna, cuchnęły naftaliną. Gdyby tak Marigold mogła znaleźć się teraz we własnym łóżku, w pachnącej pościeli! Myślała, że ta noc już nigdy się nie skończy.
Śniadanie musiała zjeść sama, przy stoliku w kuchennym kącie. W pewnej chwili do kuchni wślizgnęła się Nancy i przycupnęła obok Marigold.
— Nie dbam o to, że je masz, kocham cię tak samo jak przedtem — zapewniła lojalnie.
— Nancy Walker! Natychmiast wyjdź stamtąd! — dobiegł zza drzwi ostry głos Beulah. — Ciocia Stella powiedziała, że masz się do niej nie zbliżać! Nancy wybiegła z kuchni, zanosząc się płaczem.
— Och, tak mi ciebie żal! — rzuciła Beulah pod adresem Marigold. Trudno było znieść złośliwy uśmieszek Beulah, a jeszcze bardziej jej litość. Marigold powlokła się smętnie do pokoju Annabel, gdzie zastała łóżko odarte z całej pościeli. Przez okno dostrzegła kuzynkę Teresę, krzątającą się nad baliami w pralni, i Nancy, która przechodziła właśnie na drugą stronę drogi. Niosła do Johnsonów wielki pęk fioletowych i żółtych irysów, by pomóc udekorować dom na przyjęcie.
Po przeciwnej stronie zatoki widać było zamgloną plamkę — kochaną Świerkową Kępę, ukochany dom. Gdyby tylko mogła się tam znaleźć! Jednak ciocia Stella zapowiedziała, że odwiozą ją dopiero po przyjęciu. Do Błękitnej Plaży podpełzały mgły, powoli ogarniając zatokę, odległy brzeg ze Świerkową Kępą, a wreszcie — cały świat. Dziewczynka była we wszechświecie sama, sama ze swą straszną, tajemniczą hańbą. Hart ducha opuścił wreszcie biedną Marigold Lesley. Załamała się i wybuchnęła płaczem.
Wieczorem kuzynka Teresa odwiozła ją do domu. I znów wracała z wizyty okryta hańbą. Gdy przybyły do Świerkowej Kępy, okazało się, że mama wyjechała. Wybrała się z wizytą do kogoś w South Harmony, sądząc, że Marigold wróci dopiero w niedzielę wieczorem. Marigold poczuła, że tego już nie zniesie.
Kuzynka Teresa zaczęła szeptać coś babci na ucho.
— Nie może być! — wykrzyknęła poirytowana babcia.
— Znalazłyśmy jedną — stwierdziła z przekonaniem kuzynka Teresa.
Jedną — ale co to właściwie jest? Och, gdyby Marigold wiedziała!!
— Tylko jedną? — Z tonu babci wynikało, że Stella robi z igły widły.
— Czy masz… grzebyk? — spytała szeptem kuzynka Teresa.
Babcia skinęła wyniośle głową. Zabrała Marigold do swego pokoju na górę i bezlitośnie wyczesała ją dziwacznym grzebyczkiem, jakiego Marigold nigdy w życiu nie widziała. Potem sprowadziła ją na dół.
— Nic nie ma — orzekła oschłym tonem. — Stelli musiało się ubrdać.
— Widziałam na własne oczy — odparła nieco opryskliwie kuzynka Teresa. I odjechała urażona.
Niepocieszona Marigold usiadła na schodkach werandy. Nie ośmieliła się spytać o nic. Babcia była poirytowana, a w takich razach zamykała się w sobie. Zresztą zdołała już wpędzić dziewczynkę w poczucie winy. Marigold zdawało się, że uczyniła coś straszliwie hańbiącego, niegodnego Lesleyów, choć nadal nie miała bladego pojęcia, co takiego zrobiła i za co ponosiła odpowiedzialność. Och, gdyby tak mama była w domu!
Wówczas przyjechała ciocia Marigold — prawie tak dobra, tak łagodna, czuła i rozumiejąca jak mama. Po rozmowie z babcią przyszła do Marigold i powiedziała ze śmiechem:
— A więc twoja wyprawa skończyła się „gręplowaniem” włosów? Nic się nie martw, skarbie! Zdaje się, że była tylko jedna.
— Ale co? — spytała żarliwie dziewczynka. Czuła, że dłużej nie zniesie tego koszmarnego napięcia. — Ciociu Marigold, błagam cię, powiedz, co się stało z moją głową?
— Kochana dziecinko, nie chcesz chyba powiedzieć, że nie wiesz? — zdumiała się ciocia.
Marigold skinęła głową, a jej oczy przypominały mokre bratki.
— Muszę się wreszcie dowiedzieć — powiedziała z rozpaczą. Ciocia Marigold wyjaśniła jej wszystko.
— To może się przytrafić każdemu dziecku, które chodzi do szkoły — zakończyła pocieszająco.
— Phi, i to wszystko? — zdziwiła się Marigold. — Pewnie nabawiłam się TEGO, gdy przedwczoraj zamieniłam się na kapelusze z tą nową dziewczynką.
Miała ochotę krzyczeć ze szczęścia. Czy niebo było kiedykolwiek tak rozgwieżdżone jak tego wieczoru? A sierp księżyca, otulony mgłą — taki śliczny? A te pląsające światła po drugiej stronie zatoki? Na drodze pies Lazarre’a i pies Phidime’a, najgłośniej jak tylko mogły, dawały wyraz swym uczuciom. W świerkowym zagajniku mieszkała Sylvia. Było zbyt późno, by ją teraz odwiedzić, ale Marigold zrobi to rano. Posłała w stronę wzgórza całusa. Nie jest nosicielem zarazków. Nie ma trądu. Ciocia Stella narobiła zamieszania z powodu takiej drobnostki. Marigold pomyślała z goryczą o przyjęciu, sukience, której nie miała okazji włożyć, straconych dwóch nocach z kochaną Nancy.
— Ciocia Stella jest… — zaczęła ciocia Marigold, ale wnet ugryzła się w język, myśląc o lojalności, którą trzeba wpajać młodemu pokoleniu.
— Starą wariatką — dokończyła Marigold słodko, acz dobitnie.
U Lesleyów istniała tradycja uroczystych zjazdów rodzinnych w czasie Świąt Bożego Narodzenia, a tego roku taki zjazd miał się i być w Świerkowej Kępie. Zdarzało się to po raz pierwszy w życiu Marigold, więc z radością wyczekiwała świąt. Będąc Lesleyówną z krwi i kości, kochała, sama o tym nie wiedząc, wszystkie zwyczaje, wierzenia, przesądy i sentencje dotyczące starego klanu. Były one niewzruszone jak prawo. Stanowiły cząstkę tego „interesującego” świata, w którym żyła. Ten świat nigdy nie nudził Marigold, obdarzonej — niby talizmanem — mocą nadawania blasku szarej rzeczywistości. Zdaniem cioci Marigold, dziewczynka widziała nie tylko rzeczy, lecz; że ich dusze.
Rozpoczęły się przedświąteczne przygotowania. Babcia, i Salome pracowały jak niewolnice, szorując Świerkową Kępę od piwnic aż po strych. Ostatni tydzień przeznaczono na gotowanie. Mierzeniu, ważeniu, mieszaniu wprost nie było końca! Mama uważała, że poczynają sobie za rozrzutnie, lecz tym razem babcia nie liczyła z kosztami.
— Znam wiele rzeczy, które stawały się modne albo wychodziły z mody, lecz dobre jedzenie to rzecz ponadczasowa — zawyrokowała.
Marigold rozpływała się z zachwytu, gdyż pozwolono jej pomagać w przygotowaniach. Jak przyjemnie było ubijać pianę z białek aż chwili, gdy nie wylewała się z miseczki przekręconej do góry dnem. A ile było zabawy z łuskaniem orzechów! Babcia przygotowała wielką salaterkę kremu Devonshire, a mama babeczki, które ozdobione gałązkami ostrokrzewu, miały być podawane z gorącym leguminowym nadzieniem, jako że chłodnych babeczek w Świerkowej Kępie nie uznawano. Było też ciasto z trzydziestu trzech jaj — ekstrawagancja, na którą pozwalano sobie w Świerkowej Kępie tylko z okazji zjazdów. Salome napiekła całe pudło swoich słynnych „hop — smaczków” — rozkosznych, pękatych ciastek z rodzynkami, polanych lukrem i posypanych różowymi cukiereczkami. Marigold wiedziała, że Salome przygotowywała hop — smaczki z myślą o niej i innych dzieciach.
Poza tym Marigold musiała wyuczyć się recytacji. Przemówienia, piosenki i recytacje składały się na tradycyjny program zjazdów świątecznych. Spotkanie odbywało się zwykle w salonie, po kolacji, gdy gospodynie sprzątały i zmywały talerze. Ciocia Marigold wyszukała dla dziewczynki uroczy fragmencik, a mama uczyła ją odpowiedniej gestykulacji i modulacji głosu. Marigold miała po raz pierwszy w życiu wystąpić publicznie i bardzo chciała dobrze wypaść. Była zresztą przekonana, że jej się to uda. Znała swój „kawałek” tak świetnie, że mogłaby recytować go stojąc na głowie, a przy każdej kwestii, jak na zawołanie, nasuwał jej się odpowiedni gest, całość zaś wieńczył pełen gracji dyg, którego mama uczyła ją z takim poświęceniem. Beulah miała być także obecna i Marigold była przekonana, że wspomniany dyg po prostują dobije.
Wreszcie nadszedł wielki świąteczny dzień. Za oknami było szaro, szalał sztorm. Śnieg zapełnił opustoszałe gniazda na klonach i otoczył smutną, czarną zatokę łąkami bieli. W domu zaś panowała wesołość i niepowtarzalny świąteczny nastrój. Balustradę schodów oplatały zielone girlandy, na oknach wisiały szkarłatne wieńce. Wielki kredens zamienił się w rozkoszną górę smakołyków. Ubito śmietanę do bananowego ciasta, rozpalony piec kuchenny wyśpiewywał swój bukowo–klonowy poemat, a Salome szarogęsiła się jak nigdy. Łóżko w pokoju gościnnym wyglądało tak ładnie, że aż żal było pozwolić komuś tam spać. Poduszki obleczono w nowe, szydełkowe poszewki babci, a mama umieściła pod nimi płaskie woreczki z lawendą. Choinka stojąca w holu była obwieszona ślicznymi czerwonymi, złotymi, niebieskimi i srebrnymi bombkami, jakby nadmuchanymi przez wróżki. Wszyscy ubrali się odświętnie — mama włożyła brązową aksamitną suknię i bursztynowe kolczyki, babcia swą najlepszą suknię z czarnego jedwabiu, którą ozdobiła cudownym szalem z purpurowej krepy. Przez cały rok ów szal, owinięty w perfumowaną bibułkę, spoczywał w najniższej szufladzie komódki w pokoju gościnnym. Wyjmowano go tylko z okazji uroczystości rodzinnych. Nawet Lucyfer miał nową, szkarłatną, jedwabną wstążeczkę na szyi, co uważał za przejaw czczej próżności i zakłócanie jego spokoju ducha.
Marigold uznała, że jak dotąd dzień Bożego Narodzenia był cudowny. Dostała od wszystkich prześliczne prezenty. Nawet Lazarre coś jej podarował. Była to mysz ze lśniącego metalu, z miękkim aksamitnym grzbietem, poduszeczką do igieł. W skrytości ducha Marigold uważała, że mysz jest raczej ohydna, wyglądała, jakby była… niezdrowa. Ale by nie ranić uczuć Lazarre’a, dziewczynka oczywiście nie dała nic po sobie poznać. Kolejny raz pomyślała, jakim błogosławieństwem jest to, że ludzie nie znają myśli swych bliźnich.
Patrzenie z okna pokoju Salome na przybywających gości sprawiało, Marigold nie lada przyjemność. Ukryta za liśćmi bluszczu i petunii, tworzącymi zielony parawan, czuła się bezpiecznie, ponieważ nikt jej tam nie widział. Nie mogła jej też przyłapać babcia, która „filowanie” na gości uważała za szczyt złego wychowania. Może i miała rację, ale trudno było zrezygnować z tak interesującego zajęcia. Z samochodów, powozów i łodzi wysiadali właśnie ludzie — zdziwiliby się, ile wie o nich Marigold, którą nadal uważali za malutkie dziecko.
Choćby taki syn wuja Petera, Pete, który dolał swojej cioci do wina whisky i kompletnie ją upił. Wyglądał tak niewinnie i gapowato, że nikomu nie przyszłoby do głowy, iż jest zdolny do podobnych żartów. Jednak nigdy nic nie wiadomo. Weźmy choćby ciocię Katherine, która — jak twierdził wujek Klon — jest wiedźmą i nocą zamienia się w szarego kota. Marigold właściwie już w to nie wierzyła, lecz lubiła zabawiać się tą myślą. Ciocia Katherine naprawdę wygląda jak szara kotka.
Szczególnie, gdy włoży na siebie szare palto lamowane szarym futerkiem. Lecz jej różana, uśmiechnięta twarz wcale nie jest wiedźmowata. Jednakże wujek Klon twierdzi, że wiedźmy o niewinnym wyglądzie są właśnie najgorsze.
Oto nadchodzą razem aleją wujkowie Mark i Jeny. Kiedyś pokłócili się w czasie Świąt Bożego Narodzenia i wujek Mark pociągnął wujka Jerry’ego za nos. Lata upłynęły, nim zaczęli ponownie ze sobą rozmawiać, lecz wyglądało na to, że teraz są w świetnej komitywie. Przybyła już nawet stara ciocia Kitty — bardzo daleka kuzynka — w towarzystwie wuja Jarvisa i cioci Marcii. Kiedyś wychyliła się z pierwszej ławki na galerii kościoła w Harmony, by zobaczyć, kto siedzi na dole, i spadł jej z głowy czepek. Omal nie wypadła przez barierkę, desperacko starając się go złapać. Na szczęście stary pan Peasely przytrzymał ciotkę Kitty za spódnicę. Przystrojony kwiatami i pawimi piórami czepeczek był dość ekstrawagancki, więc jego lot wywołał nie lada sensację, zwłaszcza że złośliwym zrządzeniem losu czepek ów wylądował wprost na łysej głowie Ełdera Beamisha. Rodzina Beamishów i rodzina cioci Kitty (Marigold nie pamiętała jej nazwiska) nigdy specjalnie się nie lubiły, a ten incydent jeszcze pogorszył sprawę. Ciocia Kitty kuśtykała teraz aleją, wsparta na lasce, i wyglądała bardzo dystyngowanie. Wujek Klon twierdzi jednak, że w swoim czasie szalona z niej była dziewczyna.
Ciocia Clo rzeczywiście jest ciocią któregoś z Lesleyów, choć Marigold nigdy nie pamięta czyją. Nie lubi jej, tak samo jak wujek Klon, który utrzymuje, że Clo jest zbyt szpetna, by żyć.
— Pod skórą jest na pewno godna miłości — powiedziała kiedyś ciocia Marigold, będąca świeżo po lekturze Kiplinga.
— Niech więc ją zdejmie, u licha! — odpalił wujek.
Martin, syn wuja Archibalda, i jego żona Jenny z powodu notorycznych kłótni są przedmiotem żartów, choć ciocia Marigold twierdzi, że w przerwach między kłótniami kochają się wystarczająco mocno, by je zrekompensować. Marigold widziała, jak Martin zostawił samochód przy bramie, po czym stanął pod sosną, przyciągnął Jenny do siebie i zaczął ją całować. Jednak potem, przy stole, jeszcze przed końcem obiadu, obrzucali się, ku zgorszeniu całej rodziny, okropnymi wyzwiskami. Marigold, słuchając zaskakujących epitetów, myślała o owym długim pocałunku pod sosną. Czyż taki pocałunek nie jest wart wielu gorzkich słów?
Oto Ciocia Sybilla, która „wdała się w spirytualizm”. Marigold wie, w czym rzecz, ale słowo to kojarzy jej się mgliście ze spirytusem. A jednak ciocia Sybilla nie wygląda na kogoś takiego.
Śmiech wuja Charlesa grzmi w całym ogrodzie, z boku zaś idzie George Lesley. Wszyscy mówią, że źle skończy. Spekulacje dotyczące owego „fatalnego końca” są niezwykle interesujące. George Lesie ma poślubić Mary Patterson. George podoba się Marigold. „Szkoda, że nie zaczeka, aż dorosnę — myślała. — Jestem pewna, że wolałby mnie od Mary, która wcale nie jest zabawna. Ja jestem, i to bardzo, jeśli nie dręczy mnie sumienie”.
Ponury wuj Jarvis, któremu czarna broda nadaje srogi wygląd, nie czyta żadnych książek poza Biblią i każdej napotkanej osobie od razu „wykłada kwestie religijne”. Ciotka Honorata ma przykurcz na twarzy, gdyż kiedyś ją zawiało. Złożyła śluby, że nigdy nie wyjdzie za mąż, lecz wujek Klon twierdzi, że „nie były one konieczne”. Wielkie uszy wuja Obadiaha wyglądają jak odstające klapki. Wuj Dan ma szklane oko i sądzi, że nikt o tym nie wie. A wreszcie zjawili się wuj Milton, ciocia Charlotte i ciocia Nora. Gdy przed trzydziestoma laty wuj Milton porzucił ciocię Norę i zamiast z nią ożenił się z ciocią Charlotte, Nora przyszła na ich ślub we wdowim stroju! A teraz idą sobie razem aleją, rozmawiając przyjaźnie o pogodzie i reumatyzmie.
Przyglądanie się tym wszystkim ludziom z ukrycia było naprawdę przyjemne, lecz wkrótce Marigold zapłaci za tę przyjemność; będzie bowiem musiała wejść wreszcie do salonu i przywitać się z gośćmi. Lękając się tej próby, przylgnęła trwożliwie do mamy.
— Kiedy wchodzisz do pokoju pełnego ludzi, nie myśl, że wszyscy patrzą właśnie na ciebie. Musisz się tego nauczyć — powiedziała babcia.
— Ale oni patrzą właśnie na mnie — odparła Marigold, którą aż dreszcz przeszedł ze strachu. — Wszyscy patrzą, zastanawiając się, ile urosłam od ostatniego razu, kiedy mnie widzieli, do kogo jestem teraz i podobna. Ciocia Josephine powie, że nie jestem tak wysoka jak Gwennie, kiedy była w moim wieku. Dobrze wiesz, że tak powie.
— Nawet jeśli, to przecież nie umrzesz z tego powodu — stwierdziła babcia.
— Musisz zachowywać się jak dama — szepnęła Lorraine.
Nie bądź tchórzem — słowa Starej Babci dobiegły gdzieś z daleka, z zalanego księżycowym światłem ogrodu.
Tak, Stara Babcia umiała czynić cuda. Marigold przebyła koszmarny ceremoniał powitalny z podniesioną głową i tak zaróżowionymi policzkami, że nawet ciocia Josephine uznała, iż dziewczynce poprawiła się cera.
Do „wielkiej” kolacji nakryto w pokoju ogrodowym i już na pierwszy rzut oka było widać, że w Świerkowej Kępie nie minęły stare dobre czasy, gdy nie dbano wcale o racjonalne odżywianie. Marigold jadła wraz z innymi dziećmi w jadalni i bardzo się z tego cieszyła. W pokoju ogrodowym zawsze była tak zaabsorbowana nienawiścią do Clementine, że jedzenie nie sprawiało jej żadnej przyjemności. Salome, która czuwała nad ich stołem, dopilnowała, by dzieci dostały dużo sosu i, oprócz puddingu, po kawałku ciasta bananowego. Nawet wuj Pete był zadowolony, choć zazwyczaj przy świątecznych kolacjach twierdził, że zjadłby dwa razy więcej. Słowem — wszystko było wspaniale do chwili, gdy obiad dobiegł końca i rozpoczęły się przygotowania do występów w salonie. Wówczas to Marigold zupełnie podupadła na duchu i nie pomógł jej nawet cień Starej Babci.
Wstała, by zacząć recytację, i nie mogła sobie przypomnieć ani słowa. Wydawało się jej, że patrzą na nią tysiące twarzy, i nie pamiętała nawet tytułu. Zawsze potem twierdziła, że to przez Pete’a, który tuż przed wywołaniem jej imienia, szepnął za jej plecami: „Nie umyłaś uszu”. Wiedziała, że umyła, ale słowa te wyprowadziły ją z równowagi. Stała więc oszołomiona, rozgorączkowana, czując na całym ciele gęsią skórkę. Gdyby tak mama mogła podpowiedzieć jej choćby pierwsze zdanie! Jednak mamy nie było w pobliżu. Był za to Pete i szczerzył zęby w uśmiechu, i Beulah, która mierzyła kuzynkę pogardliwym spojrzeniem, nie posiadając się z radości. I współczująca Nancy.
Marigold przymknęła powieki, rozpaczliwie starając się zapomnieć o wszystkich wokół, i natychmiast ujrzała w wyobraźni zadziwiające rzeczy. Broszka z kameą cioci Emmy, kryjąca w swym wnętrzu kosmyk włosów wuja Neda, urosła do gigantycznych rozmiarów, ciocia Emma zaś była do niej przypięta. Wuj Jerry, o długim nosie, zmienił się w słoniątko będące na rauszu, ciotka Pete’a zaczęła tańczyć jak szalona, ciocia Katherine w postaci szarego kota wskoczyła na miotłę, ciocia Kitty wypadła za barierkę w pogoni za czepkiem, ciocia Clo zdjęła skórę, wuj Obadiah zamienił się w karzełka z parą olbrzymich uszu, zaś wuj Dan miał tylko jedno wielkie oko, którym nieustannie mrugał na Marigold…
Oszołomiona Marigold otworzyła oczy i… powróciła do rzeczywistości. Jednak nadal nie mogła przypomnieć sobie tego pierwszej zdania.
— Cóż to, kość ci stanęła w gardle? — spytał wuj Paul.
— Kot jej odgryzł język — szydził Pete.
— Dobre chęci, lecz nic więcej — dorzucił z dobrodusznym uśmiechem wuj Charlie.
Beulah zachichotała. Tego już było za wiele. Marigold wypadła z pokoju, rzuciła się ku schodom, przebiegła przez sypialnię mamy i zatrzasnęła drzwi do swego pokoju. Potem zwinęła się w kłębek na łóżku, drżąc ze wstydu i upokorzenia.
Spędziła tak całe popołudnie. Mama, babcia i Salome były zbyt zajęte, by troszczyć się o nią. Nancy szukała jej, lecz nie mogła znaleźć. Marigold łkała w poduszkę, zastanawiając się, co o niej mówią. Ciekawe, czy poczułaby się lepiej, gdyby wiedziała, że nawet o niej nie myśleli. Uważała za tragedię coś, o czym inni zdążyli już zapomnieć.
Goście odjechali, gdy zapadł różowoliliowy zmierzch. Marigold leżała, słuchając prychających silników samochodów i brzęczących dzwoneczków u sań, a potem znużonego wietrzyku, który szlochał samotnie w winorośli. Ten wietrzyk zbłaźnił się pewnie przed wielką rodziną Wichrów i teraz ośmielał się jedynie szeptać.
Wreszcie do Marigold przyszedł ktoś, kto potrafił jeszcze patrzeć na świat oczyma dziecka.
— Och, ciociu Marigold, ja z… zhańbiłam siebie i… i wszystkich Lesleyów… — łkała dziewczynka.
— Wcale nie, kochanie. Trema to nic hańbiącego. Każdemu się zdarza. Gdy ja pierwszy raz miałam wystąpić publicznie, język stanął mi kołkiem i rozbeczałam się — tak, rozbeczałam się na oczach wszystkich i mój tata musiał mnie zdjąć z podwyższenia. Ty przynajmniej zeszłaś na własnych nogach. Marigold nie mogła tak od razu przestać płakać. Usiadła jednak i wytarła nos.
— Och, ciociu Marigold, naprawdę?
— Tak. Tato powiedział: „Rozczarowałaś mnie”, a ja na to: „Najgorsze, że rozczarowałam również siebie”.
— Ja właśnie tak się czuję — wyszeptała Marigold. — A ta Beulah…
— Nie przejmuj się takimi jak ona; spotkasz ich w życiu jeszcze wiele. Takich ludzi należy ignorować. Z Beulah byłaby świetna pułapka na myszy, lecz nigdy, przenigdy w świecie Beulah nie będzie wyglądać tak ślicznie i słodko jak ty, gdy stałaś tam wtedy z wystraszonymi niebieskimi oczkami. A gdy je zamknęłaś…
— Och, widziałam prześmieszne rzeczy, ciociu Marigold! — zawołała dziewczynka, wybuchając perlistym śmiechem. Przemyślnie przemycone pochlebstwo cioci Marigold od razu podniosło dziewczynkę na duchu. Tak, biedna Beulah rzeczywiście jest okropnie brzydka. Och, i jak miło być z kimś, kto rozumie i kocha. Nic już nie wydawało się Marigold haniebne. Niczego już nie żałowała. Jeszcze im kiedyś pokaże!
Do pokoju wkroczyli Lucyfer i Salome z talerzem „hop–smaczków”.
— Uratowałam kilka dla ciebie — powiedziała Salome. — Pete miał na nie chrapkę, ale dostał w łapkę. Już się więcej nie odważy zakradać cichcem do mojej spiżarni.
Chyba mogą już zdjąć tą idiotyczną wstążką — odezwał się Lucyfer, któremu z irytacji aż drżały wąsy. — Psu nie przeszkadza to, że robi z siebie głupka, ale z uczuciami kota należy się liczyć.
— Sylvia obcięła włosy na pazia — powiedziała zaczepnym tonem Marigold.
Babcia pociągnęła znacząco nosem. Zawsze tak robiła na wzmiankę, o Sylvii, choć od czasu wizyty doktora Clowa nie wspomniała słowem na jej temat, zaś klucz do Czarodziejskich Wrót zawsze tkwił w zamku.
— No cóż, ty nie obetniesz włosów, wybij to sobie z głowy — powiedziała. — Kiedyś mi podziękujesz.
Ale teraz Marigold nie czuła wdzięczności. Wszystkie dziewczynki strzygły się na pazia. I Nancy, i Beulah — która naśmiewała się z długich „ogonków” Marigold — i koleżanki ze szkoły, a nawet zahukana pomoc domowa pani Donkin. Jednak ona, Marigold Lesley ze Świerkowej Kępy, miała być beznadziejnie staroświecka, bo tak postanowiła babcia. Mama zgodziłaby się pewnie na pazia, nawet gdyby w głębi ducha opłakiwała jedwabiste loki swojej córki, które napawały ją dumą. Ale babcia nie, nigdy.
— Nie wiem, czy powinnyśmy tak postąpić — powiedziała babcia lecz wcale nie miała na myśli fryzury Marigold. — Jeszcze nigdy nie zostawała w domu sama. A jeśli coś się stanie?
— Tu się nigdy nic nie dzieje — orzekła Marigold z posępną miną. Wiedziała, że mówi nieprawdę. Przecież wciąż zdarzało się coś interesującego i pięknego. Ale tego dnia Marigold miała chandrę. Nie pozwolono jej jechać na złote wesele ciotecznej babki Jean, gdyż jej wnuki miały odrę. A Marigold tak chciała zobaczyć złote wesele!
— Na kolację możesz sobie wziąć, co tylko zechcesz — powiedziała babcia. — Pamiętaj tylko, żeby nie ruszać ciasta czekoladowego. Jest przeznaczone na jutrzejszą herbatkę z misjonarzami. I nie ścinaj moich killarneyskich róż. Zamierzam udekorować nimi stół.
— Baw się dobrze, słoneczko — szepnęła mama. — Może zaprosisz Sylvię na herbatę? W kamionce są pączki i mnóstwo „hop–smaczków”.
Jednak Marigold nie rozchmurzyła się, słysząc tę miłą wiadomość. Po raz pierwszy pomyślała z niechęcią o Sylvii, swej zaczarowanej przyjaciółce, z którą przeżyła całe trzy lata marzeń.
— Prawie żałuję, że nie ma tu prawdziwej dziewczynki, z którą mogłabym się bawić — powiedziała do siebie, stojąc przy furtce i patrząc, jak babcia, mama i Salome oddalają się drogą, stłoczone w po — woziku. Biedna mama. Niemal zwisała z krańca ławeczki.
Może to był Zaczarowany Dzień. Może mroczna Wiedźma z Endoru, która przycupnęła właśnie na słupku przy furtce, rzuciła jakiś czar? Kto wie? W każdym razie, gdy Marigold spojrzała na drugą drogę — tę biegnącą wzdłuż brzegu zatoki do dużego Hotelu Letniego nad wydmami — zobaczyła dziewczynkę, której obecności dopiero co sobie zażyczyła. Stała tuż obok i uśmiechała się od ucha do ucha.
Marigold wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Nigdy przedtem nie widziała tej dziewczynki ani żadnej innej podobnej do niej. Nieznajoma była mniej więcej w wieku Marigold, może o rok starsza. Miała rysy jakby rzeźbione w kości słoniowej, szerokie czerwone usta, podłużne zielone oczy i brwi wygięte niczym ciemne skrzydła. Nie nosiła żadnego nakrycia głowy, a jej kruczoczarne włosy były ślicznie podcięte na pazia, co Marigold niezwłocznie i z żalem zauważyła. Dziewczynka miała na sobie dziwną, elegancką sukienkę w kolorze świeżej zieleni, przyozdobioną tu i ówdzie purpurowym haftem. Jej dłonie były niezwykle szczupłe, białe i bardzo piękne. Marigold spojrzała machinalnie na swoje opalone ręce i poczuła wstyd. Ale… nieznajoma miała odsłonięte kolana. Marigold nigdy jeszcze nie zetknęła się z taką modą, więc zrobiła ona na niej wstrząsające wrażenie, jakiego z pewnością doznałaby babcia, znalazłszy się na jej miejscu.
Kimże była nieznajoma? Zjawiła się tak niespodziewanie, tajemniczo. Pod każdym względem różniła się od dziewczynek z Harmony.
— Kim jesteś? — spytała obcesowo Marigold, lecz zaraz pomyślał że zabrzmiało to niegrzecznie.
— Jestem sobą — odparła nieznajoma z uśmiechem.
Marigold odwróciła się wyniośle. Lesleyówna ze Świerkowej Kępy nie pozwoli byle komu stroić z siebie żartów.
Jednak dziewczynka w zieleni szybciutko okrążyła Marigold i znów stanęła naprzeciw niej.
— Jestem księżniczka Varvara — powiedziała. — Zatrzymałam się w tamtym hotelu z ciocią Clarą. Mój wuj jest Księciem Cavendish i Gubernatorem Kanady. Składa wizytę na wyspie, a dziś wszyscy brali się do Cavendish, gdyż nazwa tej miejscowości pochodzi od nazwiska pra–pra–pradziadka mojego wuja. Wszyscy, oprócz mnie i cioci Clary, która ma straszną migrenę. Mnie nie zabrali, bo w Cavendish panuje odra. Wpadłam w taką złość, że uciekłam. Chciałam nastraszyć ciocię nie na żarty. Jest łagodna jak baranek, ale potworna z niej tyranka. Zniewala mnie. Dlatego, jak tylko położyła się z tym swoim bólem głowy i zaczęła ją obsługiwać Olga — wymknęłam się z pokoju. Chociaż przez ten jeden dzień będę robić, co mi się żywnie podoba. Dość mam już tego niańczenia.
— Jakieś bajki mi opowiadasz — zniecierpliwiła się Marigold. — Wcale nie jesteś księżniczką. Nie ma żadnych księżniczek na Wyspie Księcia Edwarda. Zresztą, gdybyś była księżniczką, nie ubrałabyś się w ten sposób.
Varvara wybuchnęła śmiechem. Był tak zaraźliwy, że Marigold musiała trzymać się mocno w ryzach, by nie zawtórować nieznajomej! Jednak nie roześmiała się. Nie można się śmiać, gdy ktoś stroi sobie z nas żarty.
„To pewnie jedna z tych Amerykanek mieszkających w hotelu — pomyślała Marigold. — Uważa, że byłoby zabawnie nabrać taką małą prowincjuszkę jak ja. Ale nie uda jej się! Księżniczka z kolanami na wierzchu, też coś! Tylko dzieci Lazarre’a biegają tak ubrane!”
— A jak twoim zdaniem powinna być ubrana księżniczka? — spytała Varvara. — Może w aksamitną suknię i koronę? Głuptas z ciebie. Ja jestem księżniczką. Mój ojciec był rosyjskim księciem i zabito go w czasie rewolucji. Mama jest Angielką, siostrą księcia. Mieszkamy teraz w Anglii, a do Kanady przyjechałam z ciocią Clarą w odwiedziny do wuja.
— Wiesz, ja też potrafię nieźle zmyślać — powiedziała Marigold. Naszła ją nagła ochota, by opowiedzieć tej dziewczynce o Sylvii, ale… Varvara wzruszyła ramionami.
— No dobrze. Nie musisz mi wierzyć. Po prostu chcę się z kimś pobawić. Choćby z tobą. Jak się nazywasz?
— Marigold Lesley.
— Ile masz lat?
— Dziesięć. A ty? — Marigold nie miała ochoty dać się dłużej wypytywać.
— Och, jestem w odpowiednim wieku. No, zaproś mnie do siebie. Chcę zobaczyć, gdzie mieszkasz. Czy twoja mama pozwoli nam się razem bawić?
— Mama i babcia pojechały na złote wesele cioci Jean — wyjaśniła Marigold. — Salonie też została zaproszona, gdyż jej matka była przyjaciółką cioci Jean. Jestem sama.
Nieznajoma zarzuciła nagle Marigold ręce na szyję i wycałowała ją w oba policzki.
— Ale cudownie! Bawmy się więc. Bądźmy tak niegrzeczne, jak nam się podoba. Czy wiesz, że cię kocham? Jesteś taka śliczna. Jesteś ładniejsza ode mnie, a ja jestem najładniejsza spośród małych księżniczek europejskich.
Marigold zdębiała. Małe dziewczynki nie powinny mówić takich rzeczy. Nawet jeśli pomyślą sobie czasem coś w tym rodzaju… na przykład, włożywszy na siebie najładniejszą błękitną sukienkę i zerknąwszy w lustro… Jednak Varvara ciągnęła dalej:
— Z tymi złocistymi włosami wyglądasz jak święta z witraża. Ale dlaczego nie obcięłaś ich na pazia?
— Babcia mi nie pozwala.
— To obetnij nie zważając na nią.
— Nie znasz mojej babci.
Marigold nie mogła się zdecydować, czy lubi tę roześmianą, prowokującą istotę. Bez wątpienia była interesująca. A poza tym coś się wreszcie działo. Czy powiedzieć jej o Sylvii, zabrać na wzgórze? Nie, jeszcze nie czas. Można się przecież pobawić w miłym domku pod krzakami porzeczek.
— Jakie śliczne miejsce! — zawołała Varvara. — Ale jak się bawisz tutaj tak zupełnie sama?
— Udaję, że jestem Lady Gloriana Fitzgerald, siedzę w saloniku i wydaję polecenia służbie.
— Och, pozwól mi być twoją służącą. To musi być bardzo zabawne. No, mów, co mam robić. Może zamieść podłogę?
Marigold bez trudu wynajdywała Varvarze rozmaite zajęcia. Jeszcze pokaże tej małej jankesce, kto tu jest naiwny i co to znaczy być Marigold Lesley ze Świerkowej Kępy!
Bawiły się tak przez jakiś czas, bardzo wesoło, a gdy im się sprzykrzyło, poszły obejrzeć świnie, które Varvara uznała za „komiczne j zwierzęta”. Potem zbierały maliny za chlewikiem. Varvara cały czas opowiadała wspaniałe historyjki, a Marigold doszła do wniosku, że nowa znajoma zmyśla naprawdę pierwszorzędnie. W pewnym momencie zauważyły, że mają na sobie pełno rzepów. Nie było to przyjemne.
— Co byś pomyślała, gdybym powiedziała teraz „cholera”? — spytała poirytowana tymi rzepami Varvara.
Marigold nie odezwała się ani słowem; odpowiedź malowała się na jej twarzy.
— No, dobrze, powiem tym samym tonem „pantera” i to też przyniesie mi ulgę. Co to za jagody? Zjedz parę, a jak się nie otrujesz, ja też spróbuję. Wiesz, są na świecie czarodziejskie jagody. Wystarczy je zjeść, by zobaczyć wróżki i z nimi rozmawiać. Szukam tych jagód przez całe życie.
— Ale to nie te. Te są trujące — powiedziała Marigold. — Kiedyś się ich najadłam i strasznie się pochorowałam. Pastor modlił się za mnie w kościele — zakończyła z wyższością.
— Kiedy ja byłam raz chora, modlił się za mnie arcybiskup Canterbury — powiedziała Varvara.
Marigold pożałowała, że nie zrobiła z pastora chociaż przewodniczącego Zgromadzenia.
— Usiądźmy lepiej na ławeczce w ogrodzie i powyciągajmy te rzepy — zaproponowała Varvara. — Możemy w tym czasie pobawić się w , ja widzę”. W tej grze wygrywa ten, kto zobaczy bardziej niesamowite rzeczy. Ja widzę porcelanowego kota z diamentowymi wąsami, który przechadza się po trawniku.
— Ja widzę skrzydlatego niedźwiedzia — powiedziała Marigold, która czuła, że potrafi widzieć równie cudowne rzeczy, jak jakaś dziewczynka ze Stanów podająca się za księżniczkę.
— Ja widzę pięć aniołów siedzących na tej jabłoni.
— A ja widzę trzy szare małpki przycupnięte na sękatym konarze. Za nimi zaś wschodzą cztery księżyce.
Varvara ściągnęła czarne brwi i popatrzyła na rywalkę wilkiem. Nie lubiła zostawać w tyle.
— Widzę diabła, który siedzi w kucki w twoim ogrodzie, z ogonem zarzuconym na plecy.
Marigold zrzedła mina. Czuła, że nie potrafi zobaczyć nic bardziej zadziwiającego.
— Wcale go nie widzisz! — zawołała. — Ten… ten osobnik nigdy nie przychodzi do naszego ogrodu. Varvara wybuchnęła pogardliwym śmiechem.
— Pewnie, że nie, bo gdyby przychodził, to miejsce byłoby bardziej interesujące. Czy wiesz — dodała poufnym tonem — że modlę się za niego codziennie?
— Modlisz się za niego? Za niego!?
— Tak. Bo mi go żal. Wiesz, myślę, że on nie zawsze był diabłem. Czasami bardzo cierpi. Na pewno zżera go tęsknota za domem, pragnie być znowu aniołem. No, pozbyłyśmy się tych rzepów. Co teraz będziemy robić?
Marigold znów pomyślała o zabawie z Sylvią, lecz ponownie, z jakichś niejasnych powodów, odłożyła swoje zwierzenia na później.
— Postrzelajmy z kartoflanych kulek. To świetna zabawa — zaproponowała.
— Nie wiem, jak to się robi. Co to są kartoflane kulki?
— Pokażę ci. Takie zielone, podobne do maleńkich jabłuszek. Nadziewa się je na koniec witki, bardzo szybko kręci się nią w powietrzu i kartoflana kulka leci hen! daleko. Wczoraj wieczorem wcelowałam prosto w twarz Lazarre’a. Ojej, ale był wściekły!
— Kto to jest Lazarre?
— Nasz francuski parobek.
— Ile macie służby?
— Tylko Lazarre’a. Salome nie jest właściwie służącą, to nasza daleka kuzynka.
— Przed rewolucją mieliśmy na służbie pięćdziesięciu ludzi — powiedziała Varvara. — I ośmiu ogrodników. Nasza rezydencja była jak marzenie. Ledwie ją pamiętam. Wuj też ma wspaniałe posiadłości, ale mnie się podoba twój ogródek i ten domek w porzeczkach. Czyż to nie pyszna zabawa — wyjadać porzeczki ze ścian własnego domu? No, gdzie te twoje kartoflane kulki?
— O tam, na polu pana Donkina. Musimy pójść przez sad, potem, wzdłuż płotu i…
— Dlaczego nie tędy? — spytała Varvara, wskazując bladozielone łany owsa.
— Nie ma tu ścieżki — odparła Marigold.
— To ją zrobimy — stwierdziła Varvara i wprowadziła słowa w czyn. Poszła prosto przez owies. Marigold ruszyła za nią, choć wiedziała, że nie powinna, i modliła się w duchu, by pan Donkin niczego nie zauważył.
Varvara uznała, że strzelanie z kartoflanych kulek to najwspanialsza zabawa, jaką zna. Przy okazji przewróciła się kilkanaście razy w kartoflisko i doprowadziła swą sukienkę do koszmarnego stanu, ubłociwszy ją gliną mokrą od porannego deszczu. Poplamiła też sobie twa i ręce sokiem z kartoflanych kulek, przypominała więc teraz raczej żebraczkę niż księżniczkę.
— Jeszcze nigdy w życiu nie byłam naprawdę brudna. To miłe — powiedziała z zadowoleniem.
Varvara uparła się, że pomoże przygotować kolację, choć Marigold wolałaby już zostać sama. Jednak Varvara była zdecydowana postawić na swoim i oczywiście to zrobiła. Gdy pomagała nakrywać do stołu, zauważyła:
— Taką samą filiżankę miała kiedyś ciocia Clara. Ale pewnego razu jej mąż wpadł we wściekłość, złapał filiżankę za ucho i odgryzł z niej kawałek.
No tak. Oto dowód, że Varvara nie jest wcale księżniczką. Wuj księżniczki nigdy by nie zrobił czegoś takiego. Phidime to i owszem, odgryzł raz kawałek szklanego kubka, który należał do jego żony. Był to zresztą jej jedyny cenny kubek, podarek od chlebodawczyni.
Varvara poszła nawet z Marigold do pokoju gościnnego, by ukroić kawałek keksu. Marigold zdecydowała bowiem, że skoro ma gościa, musi podać trochę ciasta. Babcia zawsze tak robiła. Keks przechowywano w pudle pod łóżkiem — gładziutko zaścielonym, strasznym łóżkiem z pokoju gościnnego, gdzie umarło tyle osób. Keksy przechowywano tam jeszcze za czasów, gdy dzieci babci były małe. Robiono tak właśnie dlatego, że pokój gościnny był jedynym miejscem, w którym dzieci nie ośmielały się myszkować.
— Och! — pisnęła Varvara. — Czy to piernat? Prawdziwy piernat?
— Owszem.
Varvara dała dzikiego susa i wylądowała na samym środku łóżka, po czym zaczęła podskakiwać jak szalona na słynnej szydełkowej narzucie babci.
— Zawsze chciałam zobaczyć piernat. Myślałam, że już ich nie ma na świecie. Marigold była przerażona. To święte łóżko z pokoju gościnnego! Co by babcia na to powiedziała!
— Na tym łóżku skonało wielu członków naszej rodziny, oprócz Starej Babci — wyznała.
Varvara zbladła i pospiesznie zsunęła się z łóżka.
— Dlaczego nie uprzedziłaś mnie o tym, smarkulo! — krzyknę w podnieceniu.
— Nie jestem smarkulą — powiedziała Marigold.
— Oczywiście, że nie! — Varvara znowu wyściskała ją i wycałowała. Marigold wprawiło to w zakłopotanie. Lesleyowie nie byli tacy wylewni.
Potem Varvara wypatrzyła w spiżarce czekoladowe ciasto i uparła się, że chce je mieć na kolację. Koniecznie.
— Wykluczone — stwierdziła Marigold. — Babcia wyraźnie powiedziała, że nie wolno mi go tknąć.
Varvara tupnęła nogą ze złością.
— Nic mnie nie obchodzi, co powiedziała twoja babcia. I tak zjem. Uwielbiam ciasto czekoladowe, a zawsze pozwalają zjeść najwyżej dwa cienkie kawałki. Zanieś ciasto na stół. Natychmiast.
— Nie będziemy jeść tego ciasta — oświadczyła z naciskiem Marigold. Wyglądała w tym momencie jak miniaturowe wydanie babci. — Mamy keks i „hop–smaczki”.
— Nie chcę żadnych „hopków”. Pytam po raz ostatni — jemy to ciasto czy nie?!
— A ja po raz ostatni odpowiadam, że nie jemy.
Varvara zacisnęła pięści.
— Gdybym była moją babcią, kazałabym cię zachłostać knutem na śmierć…
— A gdybym ja była moją babcią, przełożyłabym cię przez koła i wyłoiła ci porządnie skórę — odparła nieustraszona Marigold.
Varvara nagle ochłonęła i wycedziła wyniośle:
— Jeśli nie pozwolisz mi zjeść czekoladowego ciasta na kolację wdrapię się na dach tego, jak ty to mówisz, spichrza na jabłka i zeskoczę stamtąd na ziemię.
— Nie myśl, że mnie nastraszysz — prychnęła pogardliwie Marigold.
Varvara odwróciła się bez słowa i wyszła. Skonfundowana Marigold ruszyła za nią. Ona na pewno blefowała. Nie może tego zrobić. Przecieżby się zabiła. Nawet tak dzika istota nie zdobędzie się na coś podobnego.
Varvara wspięła się zwinnie po drabince. Po chwili stała już na dachu.
— Czy teraz pozwolisz mi zjeść to czekoladowe ciasto?! — zawołała.
— Nie — odparła stanowczo Marigold.
Varvara skoczyła. Marigold krzyknęła, przerażona, i zacisnęła powieki. Gdy je po chwili otwierała, spodziewała się ujrzeć na ścieżce pogruchotane, martwe ciało. Tymczasem Varvara była żywa. Zwisała z gałęzi sosny rosnącej obok spichrza i wrzeszczała wniebogłosy. W czasie skoku jej sukienka nadęła się niczym balon i zaczepiła o grubą gałąź.
Roztrzęsiona Marigold dopadła do drzewa.
— Och, możesz zjeść ciasto czekoladowe, możesz zjeść, co tylko zechcesz! — zawołała.
— Ale jak ja mam stąd zejść? — jęknęła Varvara, której gniew i upór wyparowały gdzieś pomiędzy niebem a ziemią.
— Przyniosę drabinę. Myślę, że jej dosięgniesz… — powiedziała Marigold.
Varvarze udało się jakoś zleźć po drabince, choć jej sukienka była w opłakanym stanie.
— Gdy mówię, że coś zrobię, to zrobię — oświadczyła chłodno.
— Spójrz tylko na swoją sukienkę — martwiła się Marigold.
— Ja jestem ważniejsza od sukienki — ucięła Varvara.
Gdy Marigold szła ponownie do spiżarki, drżała na całym ciele. A gdyby tak Varvara naprawdę spadła i roztrzaskała się na kamieniach? Babcia mówiła, że te dziewczyny ze Stanów są zdolne do wszystkiego. Teraz Marigold nie miała co do tego wątpliwości.
— Popatrz, jak pięknie udekorowałam stół — powiedziała Varvara z dumą w głosie.
Marigold popatrzyła. Killarneyskie róże babci tkwiły w artystycznym nieładzie w wielkim, zielonym koszu. O tak, Varvarze nie brakowało dobrego smaku.
— Babcia nie pozwoliła mi zerwać nawet jednej z tych róż — jęknęła Marigold.
— Przecież nie zerwałaś, prawda, kochany osiołku? Powiesz jej, że ja to zrobiłam.
Do prawdziwej kłótni doszło dopiero po kolacji. Bo sama kolacja upłynęła w całkiem przyjemnej atmosferze. Varvara była taka zabawna i interesująca, poza tym opowiadała takie zajmujące rzeczy o podobiźnie królowej Wiktorii wiszącej w jadalni.
— Czyż ona nie wygląda jak stara kucharka z koronkową firanką na głowie? — spytała wskazując wizerunek królowej.
Był to w istocie koszmarny portret, przysłany niegdyś jako „suplement” do gazety montrealskiej. Doczekał się ramek w setkach lojalnych domów, jak wyspa długa i szeroka. Przedstawiał dobrą królową z szeroką błękitną wstęgą na piersiach i w koronie wysadzanej brylantami, z których najmniejszy był wielkości włoskiego orzecha. Z korony spływała na twarz tudzież biust królowej wspomniana wyżej koronkowa firanka. Widać było tylko tę firankę i brylanty dosłownie wszędzie — w uszach, na szyi, piersi i dłoniach. Właściwie Marigold miała mniej więcej takie samo jak Varvara zdanie na temat portretu i nawet raz je wyraziła na głos. Tylko raz. Babcia popatrzyła wówczas na nią, jak gdyby dopuściła się zdrady stanu, i powiedziała dobitnie:
— To jest królowa Wiktoria! — Jakby Marigold tego nie wiedziała.
Jednak Marigold nie zamierzała pozwolić na to, by jakaś dziewczyna ze Stanów natrząsała się z rodziny królewskiej.
— Nie sądzę, abyś mogła mówić w ten sposób o naszej królowej — powiedziała z wyższością.
— Głupia, przecież ona była ciotką mojej mamy — odpaliła Varvara.
— Mama dobrze ją pamięta. Nie miała za grosz urody, ale jestem na, że nie wyglądała aż tak. Jeśli z tego portretu wnioskujesz, powinny ubierać się księżniczki, wcale się nie dziwię, że nie uważa mnie za jedną z nich. Marigold, to czekoladowe ciasto jest przepyszne!
Varvara zjadła już prawie połowę tego ciasta, przy każdym kęsie obsypując je nowymi komplementami. Marigold pomyślała z zadowoleniem, że wypieki ze Świerkowej Kępy smakują każdemu, nawet udawanym księżniczkom. Varvara niewątpliwie była miła. Dawała się lubić. Marigold postanowiła, że zaraz po kolacji, gdy zmyje naczynia, przeprowadzi ją przez Czarodziejskie Wrota oraz Zieloną Bramę i przedstawi Sylvii.
Jednak, gdy posprzątała już w kuchni i wyszła do ogrodu, zobaczyła, że Varvara znęca się nad jej ropuchą, oswojoną ropuchą, która mieszkała pod krzewem żółtej róży i znała Marigold. Marigold była pewna, że tak jest. A ta wstrętna dziewczyna dźgała ropuchę ostrym kijem, zapewne raniąc ją dotkliwie.
— Przestań! — zawołała Marigold.
— Ani mi się śni. To zabawne. Mam zamiar zadźgać ją na śmierć.
Marigold rzuciła się ku dziewczynce i wyrwała jej kij z ręki. Połamała go na kawałki, pokazując osóbce, która wprosiła się do jej domu, czym jest prawdziwy gniew Lesleyów.
— Nie waż się więcej tknąć mojej ropuchy! — powiedziała stanowczo. — Nic mnie nie obchodzi, jaką groźbę tym razem wymyślisz. Możesz sobie skakać ze spichrza, rzucać się do studni albo wprost do morza. Ale mojej ropuchy nie zabijesz, panno księżniczko!
Trudno wyrazić słowami, z jaką pogardą Marigold wypowiedziała słowo „księżniczko”. Varvara natychmiast wpadła w straszny gniew. Wyglądała jak rozwścieczone zwierzę. Szczerzyła zęby i wybałuszała oczy. Jej włosy zdawały się sypać iskrami.
— Świnia! Wesz! Pchła! — warczała. — Kretynka! Bydlę! — Och, ileż jadu było w tych wyzwiskach! — Beksa! Smarkula!
Owszem, Marigold płakała, ale ze złości. Rosyjskie księżniczki, prawdziwe czy udawane, nie mają monopolu na gniew.
— Masz twarz jak małpa! — krzyknęła Marigold.
— Wyrwę ci uszy z korzeniami! — wycedziła Varvara z szatańskim uśmiechem.
Rzuciła się na Marigold, pociągnęła ją za włosy i spoliczkowała. Jeszcze nigdy w życiu Marigold nie została tak sponiewierana. Ona, Marigold Lesley! Chwyciła Vavarę za nos i wykręciła z całej siły. Varvara zawyła wściekle i odskoczyła na bok.
— Ty… ty… myślisz, że możesz robić mi coś takiego! Mnie?!
— A czyż nie zrobiłam? — spytała triumfalnie Marigold.
Varvara rozejrzała się wokół. Na ławeczce leżały ogrodowe nożyce babci. Dziewczynka zawyła jak demon i skoczyła ku nim. Zanim Marigold zdążyła uciec czy uchylić się, usłyszała dziwny chrzęst, potem drugi — i w pięknej dłoni Varvary znalazły się dwa obcięte jasnozłote warkocze.
— Och! — krzyknęła Marigold, chwytając się rękami za głowę. Nagle Varvara się roześmiała. Jej krótki atak szału minął bez śladu.
Rzuciła na ziemię nożyce, złociste warkocze i czule objęła Marigold.
— Ucałujmy się na zgodę. Nie pozwólmy, aby taki drobiazg po nam cały dzień. Powiedz, że mi wybaczasz, najdroższa!
„Najdroższa” przytaknęła półprzytomnie, choć wcale nie miała takiego zamiaru. Ta dzika dziewczyna, która to śmiała się, to drwiła w żywe oczy, miała tysiąc wad, ale i wielki urok osobisty. Nie sposób było jej nie wybaczyć.
Jednak Marigold była prawie zadowolona, gdy zobaczyła mamę i babcię wjeżdżające na podwórze.
— Co to? Jak to?! — zaczęła babcia, wytrzeszczając oczy na Marigold.
— Ja to zrobiłam — wtrąciła stanowczym tonem obdarta, ubrudzona i zaczerwieniona Varvara. — Proszę jej za nic nie winić. To wszystko moja sprawka. Ucięłam jej warkocze, bo byłam wściekła, ale cieszę się, że to zrobiłam. Teraz musi jej pani pozwolić przyzwoicie wyrównać włosy. Poza tym to ja zjadłam ciasto czekoladowe, zerwałam róże i skakałam po piernatach. Nie wolno jej za to karać. Niech pani pamięta!
Babcia machinalnie zrobiła krok w stronę dziewczynki. Księżniczka Varvara stanęła w obliczu największego zagrożenia, jakie spotkało ją w całym królewskim życiu.
— Kim jesteś? — spytała babcia.
I usłyszała to samo, czego wcześniej dowiedziała się Marigold. Tylko że babcia uwierzyła w słowa Varvary. Wiedziała o wizycie wicekróla na Wyspie Księcia Edwarda, a poza tym przeglądała ostatni numer pisma „Patriot”, w którym zamieszczono zdjęcie Varvary.
Zamilkła więc. Nie wolno przecież dawać bury krewnej królowej Wiktorii i córce rosyjskiego księcia. Nie wolno. Lecz, ach, gdyby tak było można!
Nagle przed bramą zatrzymał się samochód. Młody mężczyzna i stara dama wysiedli z auta i ruszyli aleją. Dama była wysoka, siwowłosa, a na jej palcach pobłyskiwały brylanty. Miała pociągłą twarz, długi nos i zapewne nigdy nie grzeszyła urodą, lecz w jej przypadku było to raczej bez znaczenia.
— To ciocia Clara i książę Percy — szepnęła Varvara do Marigold. — Widzę, że cala aż kipi ze złości, a jest jej całkiem sporo. Upiecze mnie na wolnym ogniu!
Marigold zdrętwiała z przerażenia. Dotarła do niej straszliwa prawda, że Varvara rzeczywiście jest księżniczką.
A ona pociągnęła ją za nos!
Wspaniała dama minęła Varvarę, nie zaszczyciwszy jej ani jednym spojrzeniem. Zresztą właściwie na niczym nie zatrzymywała wzroku, choć miało się wrażenie, że ogarnia całość, widzi nawet zabłocone strzępy sukienki Varvary i jej brudną twarz.
— Przykro mi, że moja mała niegrzeczna siostrzenica sprawiła paniom tyle kłopotu — powiedziała do babci.
— To żaden kłopot dla nas — odparła babcia z królewską gracją. — Żałuję, że nie było mnie w domu tego popołudnia — dodała, w nadzwyczajny sposób łącząc prawdę z wymogami grzeczności.
Wielka dama odwróciła się do Varvary.
— Chodź, moja droga — powiedziała słodkim i łagodnym tonem.
Varvara zignorowała ją i serdecznie objęła Marigold.
— Gdybyś była z cukru, od razu bym cię zjadła. Przyrzeknij, że zawsze będziesz mnie kochać — tak długo jak trawa rośnie, a woda płynie — nawet jeśli już nigdy mnie nie zobaczysz. Przyrzekasz?
— O tak, przyrzekam — wyjąkała szczerze Marigold. Bardzo to było dziwne, ale czuła, że mimo wszystko kocha i będzie kochać Varvarę z całym oddaniem.
— Ten dzień dał mi tyle zadowolenia! — powiedziała Varvara. — Tego nikt mi nie odbierze. Wcale nie miałam zamiaru zabijać twojej starej ropuchy. Poza tym masz wreszcie podstrzyżone włosy. Możesz podziękować za to mnie i Bogu.
Tanecznym krokiem oddaliła się w stronę furtki, posyłając babci całusy.
— Śmiej się, Marigold, śmiej się! — zawołała władczym tonem, znalazłszy się przy samochodzie. — Lubię pozostawiać ludzi z uśmiechem na ustach.
Marigold zdołała przywołać na twarz cień uśmiechu, a Varvara wywinęła koziołka, po czym wskoczyła na tylne siedzenie. Książę Percy uśmiechnął się do mamy. Mama była bardzo ładną kobietą.
— Niepoprawny czorcik — powiedział.
— Sądzę, że księżniczki to zbyt męczące towarzystwo dla ciebie — oświadczyła ze spokojem babcia po wysłuchaniu relacji Marigold. —Chyba jednak twoja wymyślona Sylvia jest odpowiedniejszą koleżanką.
Marigold też tak myślała. Przebiegła radośnie przez zastygły w cichym rozmarzeniu ogród, by spotkać zmierzch wypełzający ze świerkowego zagajnika. Potem popędziła do Sylvii, swej przyjaciółki, która wraz z nią podziwiała blask gwiazd i księżycową poświatę, która nie szarpała za włosy, nie biła po twarzy ani nie prowokowała do takich czynów, przyjaciółki, która czekała skryta w cieniu za Zieloną Bramą. Marigold znowu była bardzo zadowolona z jej towarzystwa. Babcia miała zupełną rację. Księżniczki są zbyt… zbyt… męczące.
Cieszyła się, że nie powiedziała Varvarze o Sylvii. I że nie pokazała jej tłustych szarych kociaczków w spichrzu. Kto wie, czy księżniczce nie przyszłoby do głowy łapać je za ogony.
Marigold wiedziała, że nigdy nie zapomni Varvary, w której wnętrzu, jak w czarodziejskim tyglu, mieszały się radość i gniew. Czuła też w głębi duszy dziwny, zaprawiony goryczą żal.
Dawniej lubiła bawić się w „Księżniczkę, która przyszła na herbatkę”. I oto rzeczywiście przyszła, lecz Marigold nie zdawała sobie z tego sprawy. Bo Varvara wcale nie przypominała księżniczki. Jak chciwie pożerała z talerza jedzenie i jak głośno przy tym mlaskała!
Marigold była uboższa o jedno złudzenie.
Tymczasem w Świerkowej Kępie mama, płacząc cicho, chowała do kufra złote warkocze. Babcia z kamiennym wyrazem twarzy opasała się fartuchem i zaczęła przyrządzać nowe ciasto czekoladowe. Salome przeliczywszy „hop–smaczki” zastanawiała się, jak to możliwe, aby dwie dziewczynki zjadły aż tyle w czasie jednego popołudnia. Marigold nigdy nie miała dużego apetytu. „Założę się, że tę całą księżniczkę będą dziś w nocy skręcać boleści” — myślała mściwie.
Lucyfer i Wiedźma z Endoru dyskutowali zaś pod ławeczką na temat przewrotnej natury rzeczy.
Powiadam ci — rzekł Lucyfer — dzisiejsze księżniczki nie umywają się do tych ze starych, dobrych czasów.
Była tylko jedna osoba na świecie, której Marigold nienawidziła — oprócz oczywiście Clementine, ale o niej trudno powiedzieć, by należała do tego świata. Ta osoba to Gwendolen Vincent Lesley. Pod tym imieniem figurowała w Biblii rodzinnej i żyła na ustach cioci Josephine, inni znali ją jako Gwennie, córkę „wuja” Luthera Lesleya, mieszkającego na wschód od Świerkowej Kępy, w Wiklinowym Wzgórzu Gwennie była daleką kuzynką i Marigold nigdy jej nie widziała. A jednak pałała do niej nienawiścią — wstając z łóżka i kładąc się spać, za dnia i w nocy, na co dzień i od święta. Przyczyną owej nienawiści była ciocia Josephine.
Ciocia Josephine, właściwie także tylko daleka kuzynka, była wysoką damą o surowym wyglądzie, wystającym podbródku i świdrujących czarnych oczach. Marigold wydawało się zawsze, że oczy przeszywają ją na wylot, a wujek Klon nazywał je rentgenowskimi. Mieszkała w Charlottetown — kiedy bywała w domu — co jednak nieczęsto się zdarzało. Ciocia Josephine była panną, nie żadną tam „panną na wydaniu” czy „niezamężną kobietą”, lecz klasyczną starą panną. Lazarre zwykł mawiać: „żyje z krewnych”, a przez to kanibalistyczne określenie rozumiał, że ciocia Josephine woli jeździć po domach krewnych, niż siedzieć we własnym. Szczególnie zaś przepadała za Świerkową Kępą i przyjeżdżała tu tak często, na ile tylko pozwalały względy przyzwoitości. Za każdym razem wychwalała Gwendolen Vincent Lesley pod niebiosa; o Marigold nie powiedziała zaś nigdy dobrego słowa. Gdy ujrzała Marigold po raz pierwszy, zlustrowała ją skrupulatnie i rzekła:
— No cóż, bez wątpienia masz nos swego ojca.
Marigold wprawdzie nie zdawała sobie sprawy, że nos był najbrzydszym fragmentem twarzy ojca, lecz pojęła jasno, iż ciocia Josephine wcale nie próbuje prawić jej komplementów.
— Gwendolen Lesley ma taki śliczny nosek — ciągnęła ciocia Josephine, która przyjechała wprost z wizyty u Lutherostwa. — Po prostu klasyczny grecki nos. Zresztą ona wszystko ma piękne. Nigdy w życiu nie widziałam tak ślicznego dziecka. A charakter ma równie udany jak twarzyczkę. Poza tym jest bardzo mądra, w ostatnim semestrze była najlepsza z dwudziestki uczniów w klasie. Pewnego razu pokazała mi anioła na obrazku w swej ulubionej książce — historiach biblijnych — i powiedziała: „Oto mój ideał, ciociu”.
Któż nie znienawidziłby Gwendolen po takich słowach? A to był dopiero początek. Podczas kolejnych wizyt w Świerkowej Kępie ciotka Josephine bez przerwy paplała o niezliczonych przymiotach Gwendolen Vincent Lesley.
Okazało się, że to dziewczę jest tak sumienne, iż zapisuje sobie w dzienniczku każdy bezczynnie spędzony dzień, a potem modli się odprawiając pokutę. Nigdy, od czasu swych narodzin, nie przysporzyło nikomu żadnych trosk. Co roku, od kiedy zaczęło uczęszczać w Dniu Pańskim do przykościelnej szkółki (ciocia Josephine nie używała słowa „niedziela”), dostaje dyplom honorowy.
— To takie uduchowione dziecko — rozpływała się w pochwałach ciocia Josephine.
— Czy podskoczyłoby, gdyby ukłuć je znienacka szpilką? — spytała Marigold.
Babcia zmarszczyła brwi, w oczach mamy błysnęło owo karygodne, nielesleyowskie rozbawienie. Ciocia Josephine zmierzyła Marigold lodowatym spojrzeniem.
— Gwendolen nigdy nie pozwala sobie na zuchwałość — powiedziała z naganą w głosie.
Wkrótce wyszło też na jaw, że Gwendolen przed zaśnięciem zawsze powtarza w myślach pieśni kościelne. Nieszczęsna Marigold, która ten czas spędzała na wyobrażaniu sobie upojnych przygód, znowu odczuła, jak wielka przepaść dzieli ją od kuzynki. Poza tym Gwendolen Vincent zawsze zjadała to, co jej podano, lecz nigdy nadmiernie dużo.
— W życiu nie spotkałam dziecka, któremu tak obce byłoby łakomstwo — stwierdziła ciocia Josephine.
Zmieszana Marigold zaczęła się zastanawiać, czy ciocia spostrzegła trzeci z kolei kawałek ciasta na jej talerzu.
Do tego wszystkiego Gwendolen była „praktyczna”. Marigold wiedziała, co to znaczy. Praktyczna to taka, co ugotowałaby zupę z róż, gdyby tylko mogła.
Gwendolen nie ścięła włosów na pazia.
— Ma takie wspaniałe, gęste, drugie, lśniące loki — powiedziała ciocia Josephine. Chętnie dodałaby lokom jeszcze więcej przymiotników gdyby tylko przyszły jej na myśl.
Babcia, która nie aprobowała krótkich włosów, spojrzała z pogardą na gładką fryzurkę Marigold.
Marigold nie wiedziała dotąd, czym jest zazdrość o konkretną żyjącą osobę, lecz poznała teraz to dręczące uczucie. Och, jakże nienawidziła tej całej Gwendolen Vincent Lesley — tej anielskiej, uduchowionej istoty, tej prymuski! Marigold przypomniała sobie z satysfakcji kartkę na Boże Narodzenie od kuzynki — prymuska nie wiedziała najwyraźniej, że „życzenia” nie pisze się przez „rz”.
Gwendolen Vincent była schludna. Była odważna, nie bała się piorunów (o tym dowiedziała się Marigold, gdy słysząc grzmot przypadła do kolan mamy). Zawsze robiła dokładnie to, co je kazano.
— Słyszysz, Marigold? — powiedziała babcia.
Nigdy nie trzaskała drzwiami (Marigold właśnie to zrobiła). Jak na swój wiek, doskonale gotowała. Nigdy nie spóźniała się na posiłki.
— Słyszysz, Marigold? — powiedziała mama.
Nigdy nie gubiła swoich rzeczy. Myła zęby po każdym posiłku. Nie używała slangowych wyrażeń. Nie przerywała, gdy inni mówili. Nie robiła błędów gramatycznych. Miała doskonałe uzębienie („trójki”? Marigold były trochę krzywe). Nie zachowywała się jak trzpiot (Marigold właśnie bujała się na furtce). Nie była zbyt ciekawska (a Marigold zadawała wiele różnych pytań). Zawsze kładła się wcześnie i wcześnie wstawała, bo wiedziała, że tak należy postępować, aby zachować zdrowie, stać się mądrym i bogatym.
— No, w to już na pewno nie uwierzę — burknęła nieuprzejmie Marigold. — Phidime przez całe życie zrywa się o piątej rano, a jest najuboższym człowiekiem w Harmony.
I wtedy okazało się, że Gwendolen nigdy nie pyskuje.
Tylko raz Marigold przemknęła przez głowę myśl, że dorównuje niedościgłej Gwendolen — gdy ciocia Josephine opowiadała, jak kuzyneczka wstała w środku nocy i zeszła po ciemku po schodach, by wpuścić do domu biedne, zmarznięte, nieszczęśliwe kociątko, miauczące na ganku. Ale już po chwili ciocia Josephine opisywała, patrząc przy tym znacząco na dłonie Marigold, w jakiej czystości Gwendolen utrzymuje swoje paznokcie.
— Jej paluszki wieńczą takie śliczne, białe półksiężyce — zachwycała się ciocia Josephine.
No cóż, Marigold półksiężyców nie posiadała.
— Krótko mówiąc — stwierdziła ciocia, chęć nigdy nie wyrażała się zwięźle — Gwendolen to doskonała mała dama.
Tym zdankiem dopiekła Marigold do żywego.
„Mam tego po dziurki w nosie” — pomyślała dziewczynka ze złością. Po raz pierwszy odważyła się użyć — choć tylko w myślach — tego nowo poznanego wyrażenia. Jednak słowa te nie oddawały w pełni uczuć, jakie żywiła Marigold do „doskonałej małej damy”. Najgorsze ze wszystkiego było uporczywe, dręczące uczucie zazdrości. Marigold też chciałaby mieć w rodzinie tak świetną opinię.
I oto Gwendolen miała przybyć z wizytą do Świerkowej Kępy. Luther napisał do babci, że chciałby, aby jego mała córeczka przyjechała do Harmony i poznała krewnych. Szczególnie zależało mu na tym, by odwiedziła Świerkową Kępę, gdzie Luther spędził w młodości tyle wesołych chwil. Babcia skrzywiła się nieco na wzmiankę o „wesołych chwilach” — bo dobrze pamiętała niektóre z nich — ale wysłała bardzo serdeczne zaproszenie.
Ciocia Josephine, której wizyta w Świerkowej Kępie właśnie dobiegała końca, wyraziła głośno nadzieję, że jeśli Gwendolen zatrzyma się dłużej, Marigold nauczy się od niej, jak powinna zachowywać się dobrze ułożona dziewczynka. Pod nieobecność Marigold babcia odparłaby naburmuszonym tonem, że jej wnuczka zachowuje się bardzo ładnie i jest ogólnie lubiana. Mogłaby również dodać, że Luther Lesley był swego czasu strasznym łobuzem, zaś Annie Vincent uchodziła za największą trzpiotkę na wyspie, więc co najmniej dziwnym wydaje się fakt, że taka para dochowała się świętej córki.
Jednak Marigold była obecna, więc babcia musiała spojrzeć nią surowo i powiedzieć:
— I ja mam taką nadzieję.
Marigold, która ze zranioną duszą poszła szukać pociechy wesołych, różowych malw rosnących za szarozielonym spichrzem i jabłka, nie usłyszała, jak babcia mówi do mamy:
— Dzięki Bogu, już po wszystkim. Przez najbliższe trzy miesiące nie grozi nam najazd tej starej wariatki.
Ciocia Josephine „lubi, gdy koty są na swoim miejscu” — powiedział Lucyfer. — Znam ludzi tego rodzaju.
A potem przyjechała Gwendolen Vincent Lesley. Tego ranka Marigold wstała bardzo wcześnie, aby odpowiednio się przygotować na przyjęcie damy. Zamierzała być równie nienaganna, anielska i uduchowiona jak Gwendolen, choćby miała to odchorować. Zabolało ją, kiedy mama powiedziała błagalnie:
— Proszę cię, postaraj się zachowywać miło, gdy Gwennie u nas będzie. — Jakby Marigold nie zachowywała się miło, gdy Gwennie u nich nic niema.
Przez chwilę poczuła grzeszne pragnienie, by powitać gościa pacyną z błota. Ale tylko przez chwilę. Nie, będzie grzeczna, i to nie tak po prostu grzeczna, lecz przerażająco, nadzwyczajnie, anielsko grzeczna.
I oto spotkały się. Gwendolen sztywno wyciągnęła smukłą, nieskazitelną dłoń. Marigold obrzuciła niespokojnym spojrzeniem swoje paznokcie — dzięki Bogu czyste, choć mowy nie ma o żadnych białych półksiężycach. O tak, Gwendolen w istocie była piękną i nienaganną damą. Nic nie można było jej zarzucić. Po prostu nic.
Miała owe słynne, tyle razy opisywane przez ciocię Josephine, kasztanowe loki, okalające delikatną, uduchowioną twarz, wielkie, łagodne, błękitne oczy i piękne łuki brwiowe, perłowe ząbki i prosty grecki nosek, usta jak pączek róży, różowe uszka ładnie przylegające do główki, anielski wyraz twarzy i bardzo słodki głosik. Marigold zastanawiała się, czy to zazdrość każe jej myśleć, że troszeczkę za słodki.
Marigold mogłaby wybaczyć Gwendolen urodę, lecz nie mogła znieść jej beznadziejnie doskonałych manier. A musiała znosić przez cały koszmarny tydzień. Dziewczynki „nie przypadły sobie do gustu”, jak by to wyraził wujek Klon. Ach, jakie były grzeczne! Babcia zaczęła skłaniać się ku teorii, że może jednak dobry przykład na coś się zdaje.
A zanudziły się prawie na śmierć.
Marigold myślała smętnie, jak pysznie mogłyby spędzać czas, gdyby Gwendolen nie była taka potwornie nienaganna, a ona nie musiała jej dorównywać. Mogłyby przecież huśtać się na gałęziach jabłoni, bawić się w porzeczkowym domu, buszować na sianie w starej stodole, łazić po świerkowym zagajniku, brodzić w strumieniu, zbierać małże na plaży, wymyślać bzdurne wierszyki, zwierzać się sobie z sekretów przed zaśnięciem. Ale nie było żadnych sekretów — grzeczne dziewczynki ich nie posiadają. A Gwendolen przypuszczalnie powtarzała sobie przed snem kościelne pieśni.
Pewnej nocy nadeszła straszliwa burza. Marigold postanowiła nie okazać, jak bardzo się boi. Gwendolen stwierdziła spokojnie, że błyskawice nie pozwalają jej zasnąć, i ukryła głowę pod kołdrą. Marigold nie poszła w jej ślady, bo przecież Gwendolen mogłaby pomyśleć, że ona robi to z powodu strachu. Mama podeszła do drzwi i spytała:
— Boisz się, kochanie?
— Ani trochę — odparła dzielnie Marigold, mając nadzieję, że ani mama, ani Gwendolen schowana pod kołdrą nie usłyszą, jak bardzo drży jej głos.
— Czyż burze nie są zabawne? — spytała Gwendolen rankiem.
— No pewnie — przytaknęła z entuzjazmem Marigold. Najtrudniej było dorównać Gwendolen przy posiłkach. Maniery przy stole były słabym punktem Marigold, bo zawsze jadła w pośpiechu, by czym prędzej zająć się swymi sprawami. Teraz tkwiła przy stole tak długo, jak tylko mogła. Dzięki temu pozostawało mniej czasu spędzenia w nudnym towarzystwie Gwendolen i zastanawiania się i jakąś odpowiednią i dostatecznie uduchowioną rozrywką. Gwendolen jadła powoli, nienagannie posługując się sztućcami, najwyraźniej biła czerstwe pieczywo, mówiła „przepraszam”, gdy zachodziła potrzeba, i pytała: „Czy mogę prosić o masło, ciociu Lorraine?”. Marigold załatwiała to dwoma słowami: „Mogę masła?”.) Och, jakie byłoby cudowne, gdyby Gwendolen choć raz uroniła jedną kroplę sosu ną obrus!
Pewnego wieczoru wybrały się z babcią do kościoła na spotkanie z misjonarzem. Marigold wcale nie chciała jechać, lecz Gwendolen tak się do tego paliła, że babcia wzięła je ze sobą, choć nie pochwalała obecności małych dziewczynek na wieczornych spotkaniach. Spacer do kościoła sprawił Marigold niebywałą przyjemność. Zaczął ją nawet dręczyć niepokój, czy uduchowiona osoba ma prawo aż tak się cieszyć. Ale białe chmurki, żeglujące po zalanym księżycowym światłem niebie, były takie urocze, cienie świerków na drodze takie fascynujące, owce na srebrnych pastwiskach tak perłowobiałe, a cała pachnąca letnia noc taka przyjazna i kochana! Jednak, gdy Marigold rzekła nieśmiało do Gwendolen: — Czyż świat po ciemku nie jest piękny? — ta odparła:
— W lecie nie martwię się tak bardzo o pogan, lecz, och, cóż oni poczną, gdy zrobi się chłodno?
Marigold co miesiąc uczciwie ofiarowywała na rzecz pogan jedną dziesiątą swego skromnego kieszonkowego, choć wcale nie się o ich los. Znowu odczuła z goryczą, że jest gorsza od Gwendolen Vincent.
Jednak tego wieczoru modliła się:
— Boże, spraw, bym była dobra, lecz nie tak bardzo jak Gwen, gdyż ona nigdy z niczego się nie cieszy.
— Dziewczynki doskonale się rozumieją — powiedziała któregoś dnia babcia. — Nawet ani razu się nie posprzeczały. Nie spodziewałam się, że wizyta Gwennie może być aż tak udana.
Mama przytaknęła — lepiej było zawsze zgadzać się z babcią — ale miała dziwne wrażenie, że dziewczynki nie rozumieją się wcale. Jednak nie potrafiła wyjaśnić dlaczego.
Pewnego ranka babcia i mama musiały pojechać do Harmony. Babcia miała przymiarkę nowej sukni z czarnej satyny, a mama wizytę u dentysty. Zamierzały zostać w miasteczku prawie całe przedpołudnie. Salome wyjechała już poprzedniego dnia wieczorem, gdyż wezwano ją do chorej kuzynki. Jednak Gwendolen była tak grzeczna, zaś Marigold taka odmieniona, że panie nie obawiały się zbytnio zostawiać dziewczynek samych. Tuż przed odjazdem babcia powiedziała:
— Pamiętajcie, żeby żadna z was nie ważyła się wytknąć głowy poza furtkę.
Po dziś dzień nie wiadomo, dlaczego babcia to powiedziała. Marigold przypuszcza, że było to przeznaczenie. Furtka miała już dziesięć lat i nikt jeszcze nie próbował wytykać przez nią głowy. Wysokie solidne drzwi zrobiono z połączonych na krzyż metalowych prętów. W Świerkowej Kępie nie uznawano lichych furtek z drucianej siatki. Marigold nigdy nie wpadła na taki wspaniały pomysł, by przeciskać głowę pomiędzy prętami. Teraz też nawet o tym nie pomyślała.
Jednak gdy tylko babcia i mama zniknęły z pola widzenia, ten ucieleśniony ideał, Gwendolen, która była dziwnie cicha przez cały ranek, oświadczyła stanowczo:
— Mam zamiar wytknąć głowę poza furtkę.
Marigold nie mogła uwierzyć własnym uszom. Grzeczna, posłuszna Gwendolen!
— Ta stara nie będzie mi dłużej rozkazywać — dodała dziewczynka, po czym zeszła po schodkach i ruszyła aleją.
Oszołomiona Marigold popędziła za nią.
— Och, nie, Gwennie, proszę cię, nie rób tego! — błagała. — To może być niebezpieczne, otwory są takie małe. Co zrobisz, gdy głowa ci tam utknie?
W odpowiedzi Gwendolen wsadziła, a właściwie z trudem wepchnęła głowę w jeden z prostokątów utworzonych przez pręty.
— No! — sapnęła triumfalnie. Gęste loki opadły jej na twarz, i w jednej chwili sprawdziło się niejasne przeczucie, jakie ogarnęło Marigold przy śniadaniu. Gwendolen miała brudne uszy!
— Och, wyciągnij stamtąd głowę, proszę cię, Gwennie — błagała Marigold.
— Zrobię to, jak mi się spodoba, panno Grzecznotko. Niedobrze mi już od tej grzeczności i mam zamiar to sobie odbić. Nic mnie nie obchodzi, jak bardzo cię to zdziwi. Czekaj no tylko, zobaczysz, co jeszcze zrobię!
Marigold świat zawirował przed oczyma i dopiero straszny wrzask przywołał ją do rzeczywistości.
— Och, nie mogę wyciągnąć głowy! Nie mogę! — krzyczała Gwendolen.
Ciągnęła głowę rękami, kręciła nią, wiła się jak piskorz — wszystko na nic.
Marigold wystraszyła się nie na żarty. Przelazła na drugą stronę furtki i zaczęła pchać uwięzioną głowę, lecz spowodowało to jedynie głośniejsze wrzaski Gwendolen. Wyglądało na to, że dziewczynka bardzo cierpi.
Trzeba przyznać, że była istotnie w paskudnym położeniu. Mocno pochylona do przodu, poczuła straszliwy ból w plecach i nogach. Oświadczyła nawet, iż krew spływa jej do głowy, więc wkrótce na pewno umrze. Marigold, drżąc z przerażenia, spytała łamiącym się głosem:
— Czy myślisz, że… pomoże modlitwa?
— Modlitwa, modlitwa! Lepiej idź po kowala, pomoże bardziej niż wszystkie modlitwy na świecie razem wzięte! Niedobrze mi się robi od tych twoich lamentów! — syknęła uduchowiona Gwendolen.
Kowal! Phidime Gautier! Marigold zdrętwiała. Śmiertelnie bała się Phidime’a, który ciągle żuł tytoń i strzykał śliną gdzie popadło. Wprawdzie nie bardzo wierzyła w tę historię o pożeraniu niemowlaków, lecz wciąż była pod jej wrażeniem. Phidime Gautier, ten wściekły gbur, przepędzał wszystkie dzieci kręcące się przy kuźni. Czuła, że nigdy nie zdobędzie się, by tam pójść.
— Spróbuję chwycić cię w pasie i mocno pociągnąć… — zaproponowała zdławionym głosem.
— Tak, i urwać mi głowę! — warknęła Gwendolen. Jeszcze raz szarpnęła się rozpaczliwie, ale bez skutku; przy okazji o mało nie zmiażdżyła sobie ucha. Nagle zaczęła wydzierać się jak szalona.
— Nie zniosę tego dłużej! — jęczała w przerwach pomiędzy wrzaskami. — Nie wytrzymam! Och, umieram, umieram!
Marigold nie mogła się już wahać. Ruszyła pędem do kuźni. Krzyki Gwendolen Vincent były coraz słabsze. Czyżby Gwennie umarła? A może nie miała już siły krzyczeć?
— Cóż to, zostawiłaś ciasto w piekarniku?! — zawołał wujek Jed Clark na widok biegnącej dziewczynki.
Marigold nie odpowiedziała. Starczyło jej tchu jedynie na to, by dobiec do kuźni i zdyszanym głosem wyłuszczyć sprawę.
— Rany boskie — mruknął Phidime, splunął na gwóźdź w podłodze i niespiesznie zaczął rozglądać się za pilnikiem. Nigdy nie widział potrzeby, by się spieszyć. A Gwennie mogła już skonać!
Wreszcie Phidime wygrzebał skądś pilnik i ruszył drogą, skradając się niczym ponury, czarny wilkołak. Gwendolen nie skonała. Świadczyły o tym jej krzyki.
— Dobra, koniec tych wrzasków — burknął Phidime.
Długo piłował pręt i wcale nie próbował robić tego delikatnie. W końcu potargana i wymięta Gwendolerf Vincent została uwolniona. Zdawało jej się teraz, że ma głowę trzy razy większą niż normalnie.
— Nie rób więcej takich głupot — przestrzegł Phidime.
— Stary cap! — rzuciła mściwie Gwendolen.
Marigold zaparło dech ze zdziwienia. To ma być dama? Uduchowiona? Nie mówiąc już o tym, że kowalowi należy się zwykła wdzięczność!
— Trzymaj język za zębami, smarkulo — burknął Phidime na odchodnym.
Gwendolen pokazała mu język.
Gdy Marigold ochłonęła z wrażenia, wpadła w złość. Spojrzała na Gwendolen i wycedziła bardzo nielubiane przez wszystkich pytanko:
— A nie mówiłam?
— Och, morda w kubeł!
To było nieprzyzwoite. „Zamknij się” — to co innego, Marigold często słyszała w szkole, jak chłopcy tak mówili.
— Nic mnie nie obchodzi, co teraz czujesz, panno Grzecznotko. Mam już po uszy starania się, by ci dorównać. Nikomu by się to nie udało. Niech tam ciocia Josephine gada sobie, co chce. Ja się poddaję.
— Ciocia Josephine?!
— A tak, ciocia Josephine! Gdy przyjeżdża do Wiklinowego Wzgórza, nic, tylko pieje na twoją cześć.
— Na moją cześć? — wyjąkała Marigold.
— Jasne. Podaje mi ciebie jako wzór. Wiedziałam, że cię znienawidzę, i wcale nie chciałam tu przyjeżdżać — wolałam pojechać tam, gdzie dzieje się coś ciekawego — ale tata mi kazał. Wtedy postanowiłam, że będę taką damą jak ty. Co za okropny tydzień!
— Mnie natomiast ciocia Josephine ciebie opisywała jako ucieleśniony ideał, doskonałą damę. I ja też próbowałam ci dorównać — westchnęła Marigold.
Patrzyły przez chwilę na siebie i wreszcie zrozumiały, co zaszło. Gwendolen wybuchnęła śmiechem.
— Nie mogłam znieść tego ani dnia dłużej. Dlatego wetknęłam głowę pomiędzy pręty.
— Ciocia Josephine powiedziała mi, że przed zaśnięciem recytujesz w myślach pieśni, że raz pokazałaś jej w książce anioła, swój ideał, że…
— Cały czas ją nabierałam. Tak łatwo daje się oszukać!
To było, rzecz jasna, niegodziwe. Sympatia Marigold do kuzynki z każdą chwilą coraz bardziej rosła.
— Doprowadzała mnie do szału tymi pochwałami na twój temat. Chciałam jej pokazać, że nie jesteś jedyną świętą na świecie.
— Czy naprawdę chciałaś pójść wtedy do kościoła i słuchać tego misjonarza? — zainteresowała się Marigold.
— Jasne. Liczyłam, że powie coś o ludożercach i że będę mogła się w nich bawić po powrocie do domu — wyjaśniła rezolutnie Gwennie.
To dopiero było nikczemne! Och, jak Marigold kochała Gwennie!
— Zmarnowałyśmy cały tydzień — stwierdziła ponuro.
— Nie szkodzi. Nadrobimy to w tym tygodniu — zapewniła złowieszczym tonem Gwendolen Vincent.
Babci nie dane było nigdy pojąć, co odmieniło tak dziewczynki. I nigdy nie zapomniała owego drugiego tygodnia wizyty.
To dopiero chytra sztuka — mawiała zawsze Salome, ilekroć ktoś wspomniał potem o Gwendolen Vincent.
Nie każdy jest taki święty, na jakiego wygląda — zauważył Lucyfer, który zawsze miał wrażenie, że jego ogon był w niebezpieczeństwie, gdy w pobliżu kręciła się Gwendolen, pomimo jej rzekomej świętości.
— Nie, nie będę tego jadła! O mało nie zdechłam przez to tłuste żarcie, które wpychałyście mi przez cały tydzień.
Tak brzmiała deklaracja niepodległości ogłoszona przez Gwendolen przy kolacji. Babcia, która nie zauważyła jeszcze, co się stało z furtką (Phidime bardzo sprytnie ją zadrutował), zaczęła się zastanawiać, co dzieje się z Gwennie.
— Powinnaś jeść zarówno tłuste, jak i chude kawałki — stwierdziła surowo.
Gwennie pokazała babci język. Marigold doznała szoku, stwierdziwszy, że można zrobić coś takiego i nie paść trupem na miejscu. Babcia nie odezwała się ani słowem. Cóż miała powiedzieć? Jednak przyszło jej na myśl, że dziecko Annie Vincent wdało się w matkę bardziej, niż przypuszczała. Babcia nigdy by się do tego nie przyznała, lecz była niemal tak samo jak Marigold zmęczona perfekcyjnym chowaniem Gwennie. Dlatego też postanowiła nie zauważać sów dziewczynki.
W trakcie kolejnych dni wielokrotnie udawała ślepotę. W przeciwnym bowiem razie musiałaby, urągając nakazom gościnności i narażając się na dozgonny gniew Annie Vincent, złoić skórę jej latorośli albo, odesłać ją do domu. Sławetny spokój Świerkowej Kępy został unicestwiony. Dzień pozbawiony dreszczyku był dla Gwendolen dniem straconym.
Marigold bawiła się dobrze, choć miała pewne zastrzeżenia do Gwennie, której nie obchodziły wcale książki ani kociaki i która nie miała pojęcia o driadach mieszkających wśród buków czy duchach wiatrów, nadlatujących w sztormowe noce znad zatoki. Marigold nie przyszłoby do głowy powiedzieć Gwennie o Sylwii czy zdradzić jej sekretne ścieżki w zaczarowanych gajach. Jednak Gwennie okazała się dobrą koleżanką. Dziewczynki bez trudu wynajdowały sobie różne zabawy, a poza tym Gwennie była taka śmieszna! Ciągle kogoś „małpowała” i w dodatku z dużym powodzeniem. Bardzo to było zabawne, choć miało się niemiłe wrażenie, że wystarczy się odwrócić, by samemu paść ofiarą żartów. Gdy pewnego razu Gwennie wylała zupę na jedwabną suknię pani doktorowej Emsley, małpując sposób, w jaki spożywał zupę stary doktor — przyprawiła biedną Marigold o atak grzesznej wesołości, a babcię o wybuch niepohamowanego gniewu.
Zabawa to oczywiście przyjemna rzecz. Jednak Gwennie naśmiewała się z wielu rzeczy, które Marigold nauczono czcić, i chichotała w chwilach, gdy powinna okazywać uszanowanie. Wspólne wyjścia do kościoła były okropne. Gwennie mówiła bez przerwy prześmieszne rzeczy o obecnych tam ludziach, a przecież to niegodziwe śmiać się w kościele, choćby cichutko. Czasami Marigold nie mogła się powstrzymać. Chichotała tak, że aż ławka się trzęsła, a babcia piorunowała ją wzrokiem.
A jednak Marigold nie pozwoliła Gwennie ochrzcić kociąt, choć kuzynka uważała, że to będzie „pyszna zabawa”. Przygotowała nawet miseczkę z wodą i inne niezbędne akcesoria. Chciała udawać księdza, zaś Marigold miała trzymać kociaki do chrztu. Ale Marigold postawiła na swoim. Żadnego chrzczenia kotów — i koniec.
— Babcia by na to nie pozwoliła — orzekła.
— W nosie mam twoją babcię — stwierdziła Gwennie.
— A ja nie — powiedziała Marigold.
— Po prostu boisz się jej — prychnęła pogardliwie kuzynka. — Zbierz się na odwagę!
— Odwagi mi nie brak — odpaliła Marigold. — Nie pozwolę ochrzcić kociaków nie dlatego, że boję się babci, lecz dlatego, że tak się nie godzi.
— Wiesz, co robię w domu, kiedy rodzice mi się sprzeciwiają? Po prostu zaczynam wrzeszczeć na całe gardło, aż w końcu dają za wygraną.
— Babci nie udałoby ci się zawrzeszczeć — oświadczyła dumnie Marigold.
Gwennie dąsała się przez cały wieczór, a Marigold było przykro, gdyż naprawdę ją polubiła. Jednak są rzeczy, których się nie robi. Do takich właśnie należy koci chrzest. Rankiem Gwennie oświadczyła kuzynce, że jej przebacza.
— Nie chcę, byś mi wybaczała — żachnęła się Marigold. — Nie zrobiłam nic złego. Nie potrzebuję twego przebaczenia.
— Ale ja ci je daję. Nie zabronisz mi — oświadczyła świętoszkowatym tonem Gwennie. — A teraz wymyślmy jakąś nową zabawę. Te stare już mi się znudziły. Czy miałaś w życiu taki dzień, kiedy robiłaś wszystko, na co ci przyszła ochota?
— Nie — przyznała Marigold.
— Dzisiaj będziemy więc robić, co nam się spodoba. Na co tylko mamy ochotę.
— Na co ty masz ochotę? Czy też — na co ja mam ochotę? — dopytywała się trzeźwo Marigold.
— Na co j a mam ochotę — postanowiła Gwennie. — Jestem gościem, więc powinnaś na wszystko się zgodzić. No, chodź, nie bój się, że każę ci chrzcić kociaki. Święte rzeczy wyłączymy z zabawy, skoro jesteś taka przeczulona na ich punkcie. Posłuchaj, co mam miar zrobić. Wprost mnie skręca na myśl o tym jagodowym winie. Poprosiłam wczoraj babcię, by dała mi spróbować, ale powiedziała, że to nie jest dla małych dziewczynek. Lecz ja mam na nie chrapkę. Wykradnę zaraz butelkę i strzelimy sobie po kieliszku. Potem odstawię wino na miejsce i nikt się o niczym nie dowie.
Marigold doskonale wiedziała, że nie powinny tego robić. Ale wypić jagodowe wino to nie to samo, co ochrzcić kocięta. Poza tym był pewna, że Gwennie i tak nie ustąpi. Wreszcie — Marigold w głębi duszy sama marzyła o spróbowaniu wina. Nigdy jej nie dano nawet kropelki, co uważała za podłość. Wino jagodowe babci cieszyło się zasłużoną sławą, a wieczorami goście zawsze byli częstowani ciastem i owym trunkiem.
Babcia, mama i Salome zrywały właśnie w sadzie jabłka. To była dobra okazja i, jak powiedziała Gwennie, nikt pewnie nie zauważy, że ubyły dwa kieliszki wina. Trzeba tylko wepchnąć butelkę w ciemny kąt spiżarki.
W jadalni zalegał chłodny cień. Wiosną położono na ścianach nowe tapety, a mama powiesiła właśnie kremowe koronkowe firanki, które falowały lekko w powiewach sierpniowego wietrzyku. Na stole pyszniła się wspaniała ozdoba — błękitny ptak, przysłany babci aż z Vancouver przez ciocię Dorothy. Obok stał wazon z purpurowymi ostróżkami. Na oparciu krzesła wisiała świeżo wyprana, biało — niebieska perkalowa sukienka Salome.
Marigold przystanęła, by szepnąć coś ostróżkom, zaś Gwennie popędziła do spiżarki i zjawiła się po chwili z butelką w ręku.
— Korek jest okręcony drutem — stwierdziła. — Muszę skoczyć do spichrza po szczypce. Ty tu zaczekaj, a jak usłyszysz, że ktoś nadchodzi, szybko odstaw butelkę do spiżarki.
Nikt nie nadchodził, więc Marigold napawała się szkarłatnymi refleksami rzucanymi przez butelkę. Nie mogła się doczekać, kiedy pozna wreszcie smak wina. Naprawdę zabawnie było mieć przy sobie kogoś, kto ośmielał się grać babci na nosie.
Po drodze do spichrza Gwennie natknęła się tylko na Lazarre’a. Lazarre, który miał niepochlebną opinię o przodkach Gwennie, od razu się domyślił, że coś się święci.
— Gdy ta mała wygląda jak aniołek, wiadomo, że jakieś diabelskie figle jej w głowie — mruknął. Jednak nie odezwał się do niej słowem. Pomyślał, że skoro trzy kobiety nie mogą upilnować jednego dziecka, to jemu nic do tego.
— Korkociąg też przyniosłam — powiedziała Gwennie, zręcznie odkręcając drut szczypcami.
W chwilę później korkociąg okazał się już niepotrzebny. Inne narzędzia również.
W pierwszym momencie dziewczynki nie bardzo wiedziały, co zaszło. Usłyszały jakby wystrzał z pistoletu — i oto stały pośrodku jadalni, patrząc na siebie oszalałym wzrokiem. W butelce pozostało niewiele wina jagodowego, bowiem jego pokaźna ilość znalazła się na suficie… ścianach… nowych firankach… sukience Salome… na ozdobie stołowej… twarzy Gwennie… i ślicznej lnianej sukience Marigold! Gwennie dowiedziała się całkiem niespodziewanej rzeczy o winie jagodowym. Przepadała za „dreszczykami”, a ten jeden moment dostarczył jej wrażeń na całe tygodnie.
Na krótką chwilę zastygła z przerażenia, po czym chwyciła Marigold za rękę.
— Chodź szybko — syknęła. — Ściągaj tę sukienkę, przebierz się, prędko!
Marigold dała się zawlec na górę. Była przerażona! Salome mówiła, że jagodowych plam niczym nie można wywabić! Jednak Gwennie nie dała jej czasu na rozmyślania. Zdarła z niej poplamioną sukienkę, wrzuciła ją do szafy, w pośpiechu narzuciła Marigold przez głowę inną — starą i wypłowiałą. Potem, nie przejmując się plamami na własnej sukience, starła sobie jagodowe wino z twarzy ręcznikiem mamy.
— Chodź! — rozkazała, ciągnąc Marigold za rękę.
— Dokąd biegniemy? — spytała Marigold, gdy pędziły drogą.
— Wszystko jedno! Musimy się ulotnić. Wrócimy dopiero, jak zrobią porządek z tą jadalnią. Zabiłyby nas, gdybyśmy były w pobliżu, kiedy to odkryją. Zjawimy się w domu wieczorem. Może nie będą już takie wściekłe i jakoś nam się upiecze. Chciałabym zamienić się w muchę siedzącą na suficie w chwili, gdy babcia ujrzy ten pokój!
— Nie możemy być cały dzień poza domem. Nie mamy nic do jedzenia — jęknęła Marigold.
— Będziemy żywić się jagodami, korzonkami i czymś tam jeszcze… — oświadczyła Gwennie. — Jak Cyganki mieszkające w lesie. Pomyśl tylko, co za frajda!
— Podwieźć was? — spytał ktoś nagle.
Był to pan Abel Derusha zwany Zielarzem. Jechał na swoim wozie z podwójnym siedzeniem. Jak zwykle był z gołą głową, a obok biegł jego pies Guzik.
Zielarz był jedną z niewielu romantycznych postaci, jakimi mogła się poszczycić okolica portu. Mieszkał na cyplu, lecz znano go we wszystkich sąsiednich osadach, przynajmniej ludziom wydawało się, że dobrze go znają, podczas gdy tak naprawdę było akurat na odwrót.
Za młodu Abel Derusha pilnie studiował, bo chciał zostać pastorem. Gdy jednak oskarżono go o herezję, zmuszony był porzucić naukę. Powrócił do domu, zamieszkał na cyplu ze swą niezamężną siostrą Tabby i zbudował sobie wóz, którym przewoził zioła. Wkrótce zyskał przydomek „Zielarza”. W lecie objeżdżał całą wyspę, zbierając lecznicze rośliny, które potem — także w postaci wywarów — sprzedawał. Zarabiał na tym psie pieniądze, lecz wystarczało mu z siostrą na życie. Zbieranie ziół usprawiedliwiało upodobanie Abla do życia na wolnym powietrzu. Marigold uważała, że jest „interesujący”, i często myślała sobie, jak cudownie byłoby przejechać się jego czerwonym wozem. Pozostawała pod urokiem Abla, choć niewiele wiedziała o jego losach — zaledwie tyle, co zdołała usłyszeć, gdy Salome rozmawiała o nim z panią Kemp.
— Abel Derusha zawsze był lekkomyślny. Nigdy nie przejmował się swą niedolą i nieszczęściami, tak jak inni ludzie. Wydaje mi się, że odkąd włóczy się po kraju w poszukiwaniu ziół, gadając z tym swoim starym rudym psem, którego traktuje jak człowieka, nic go nie obchodzi. Choć nie martwił się nawet wtedy, gdy zabronili mu zostać pastorem. Powiedział, że Bóg mieszka wszędzie, w lasach i w kościołach. Abel wdał się w rodzinę matki, Courteloesów. Jest taki niezaradny, wiecznie z głową w chmurach. Derusha’owie zawsze się go wstydzili. O nie, to nie jest recepta na życie.
Tak, masz rację, poczciwa i zacna Salome. To nie jest recepta na życie w twoim świecie, lecz może istnieją inne światy, gdzie receptę ową tworzy się według innych wzorców. Abel Derusha żył w jednym z takich światów, który znajdował się poza zasięgiem wzroku zapobiegliwych farmerów znad zatoki. Marigold znała ten świat, choć wiedziała, że nie sposób żyć w nim przez cały czas, tak jak Abel. Jednak można tam czuć się bardzo szczęśliwym. Abel Derusha był najszczęśliwszym człowiekiem, jakiego znała.
Miał tak krótki podbródek, że jego twarz sprawiała wrażenie kwadratowej. Nosił długą, jedwabistą, rudą brodę oraz dziwaczne, sterczące, zadzierzyste wąsy, które wcale do niej nie pasowały. Bez wątpienia był brzydki, lecz Marigold uważała, że to miła brzydota. Miał piękne, czyste, niebieskie oczy, które świadczyły o tym, że zachował dziecięce serce. W lesie przybiegały do niego rude wiewiórki, i wołał po imieniu wszystkie okoliczne psy. Kiedy przyjeżdżał do Świerkowej Kępy — co rzadko mu się zdarzało, gdyż był wybredny przy wyborze miejsca popasu — siedział na swym czerwonym wozie i godzinami gawędził z Lazarre’em, Salome, mamą i babcią, którzy zatrzymali się, by z nim porozmawiać. Nigdy jednak nie wchodził do domu. Gdy kiedyś po jego odjeździe Lazarre wzruszył ramionami i stwierdził ze wzgardą, że „temu facetowi brakuje piątej klepki”, Salome poinformowała Lazarre’a, w ramach solidarności z przedstawicielem tej samej nacji, że Abel Derusha więcej zapomniał, niż on, Lazarre, kiedykolwiek wiedział.
Abel obiecał kiedyś, że zabierze Marigold na przejażdżkę, i dziewczynka czekała na to z utęsknieniem, choć wiedziała, że babcia nigdy by jej nie pozwoliła z nim jechać. I oto teraz miały przez calutki dzień robić z Gwennie, co im się spodoba, zaś Zielarz proponował im podróż swoim czerwonym wozem.
— Jasne — zgodziła się natychmiast Gwennie. Marigold, pomimo swych skrytych pragnień, ociągała się.
— Dokąd jedziesz? — spytała.
— Och, wszystko jedno — odpowiedział Abel beztrosko. — Tak po prostu zaglądam w różne kąty i zastanawiam się, jakbym urządził ten świat, gdyby to ode mnie zależało. Jeśli chcecie zabrać się ze mną, małe kózki, to proszę bardzo.
— Ale w domu nie będą wiedzieli, co się z nami stało — powiedziała z powątpiewaniem Marigold.
— Za to będą wiedzieli, co się stało z jadalnią — zachichotała Gwennie. — No, Marigold, bądź dobrą kumpelką.
— Marigold ma rację — powiedział Zielarz. — Nie trzeba martwić tych, co się martwią. Ja tam nigdy się niczym nie trapię. Właśnie nadchodzi Jim Donkin. Poproszę go, by wpadł do Świerkowej Kępy i powiedział, że ten dzień spędzicie ze mną. Gdzieś po drodze zjemy obiad, a na kolację pojedziemy do mnie. Wieczorem odwiozę was do domu. Co wy na to?
Tylko Zielarz mógł wpaść na taki pomysł. Abel nie widział powodu, dla którego dziewczynki nie miałyby udać się na przejażdżkę, skoro tego chciały. Przecież Pan Bóg stworzył ten piękny dzień dla ludzi lubiących przebywać pod gołym niebem. Gwennie była zdecydowana jechać, a Marigold nie mogła oprzeć się myśli, że wyprawa będzie interesująca.
Tak więc poproszono Jima Donkina o przekazanie wiadomości do Świerkowej Kępy, zaś dziewczynki ulokowały się na tylnym siedzeniu czerwonego wozu, wśród pachnących zbiorów Abla. Wóz pędził drogą, a one były zachwycone. Marigold postanowiła zapomnieć o katastrofie z winem jagodowym. W końcu to robota Gwennie, a Gwennie nie zabiją, bo jest gościem. Teraz czeka je złocisty dzień, który zdawał się ofiarowywać im nawet pulsujące życiem powietrze. Może Marigold miała tę samą żyłkę do włóczęgi co wujek Klon? W każdym razie w skrytości ducha uważała, że perspektywa podróży z Zielarzem jest zachwycająca. Zawsze wiedziała, że go polubi.
— Którędy pojedziesz? — spytała Gwen.
— Którędy mi się zachce — odparł Zielarz, rzucając pogardliwe spojrzenie na przejeżdżający samochód. — Patrzcie na to brzdąkadło, obrazę pięknego dnia. Nie wiem, po co one w ogóle istnieją na świecie. Albo te samoloty. Gdyby Bóg chciał, abyśmy latali, dałby nam skrzydła.
— A czy Bóg chciał, abyś zajeżdżał tę biedną starą szkapę, skoro dał ci nogi? — spytała zuchwałym tonem Gwennie.
— Tak, bo dał jej cztery nogi, a mnie dał tylko dwie — odparł Abel. Był tak z siebie zadowolony, że chichotał przez całą milę. Skręcił w boczną czerwoną drogę. Była wąska i wiodła wzdłuż płotów, przy których rosły stokrotki, potem obok bramek z żerdzi, schowanych pod świerkami, kamiennych grobli obrośniętych gąszczem ziół, gdzie Abel uwielbiał buszować, krętych strumyczków i skrytych w lesie polanek. Okolica była prześliczna i dzika, a Zielarz zabawiał dziewczynki opowiastkami na temat każdego skrawka ziemi, wyrażając się przy tym jak wykształcony człowiek — którym w istocie był — choć czasami używał też żargonu ze swego dzieciństwa.
Dziewczynki były zachwycone, słysząc makabryczną historyjkę o dole w ziemi, gdzie znaleziono ciało zamordowanej kobiety, i o pewnym zakręcie, na którym ukamienowano wędrownego kaznodzieję.
— Za co go ukamienowali? — spytała Gwen.
— Za głoszenie prawdy, a w każdym razie za głoszenie tego, co za prawdę uważał. Zawsze tak robią — kamienują albo krzyżują głosicieli prawdy.
— Zdaje się, że ty także chciałeś zostać pastorem? — Gwen opętał demon ciekawości.
— To był pomysł Tabby, mnie nigdy na tym nie zależało, nie na tyle, by opłacać to kłamstwem. Widzicie ten dom w kotlince? Mieszkał tam pewien człowiek, który zawsze po przebudzeniu odmawiał modlitwę, a potem wstawał z łóżka i kopał żonę.
— Dlaczego ją kopał?
— Otóż to. Nie wiadomo. Może sądził, że tak należy mówić „amen”.
— Nooo, mnie by nie kopnął po raz drugi — powiedziała Gwennie.
— Wierzę. — Zielarz uśmiechnął się do niej przez ramię. — A to stara siedziba Malloyów. Mieszkał w niej krasnoludek. Powiadają, że Malloyowie przywieźli go z Irlandii, zawieruszył się bowiem w meblach. Pewnie to i prawda. Nigdy nie słyszałem o rodzimych krasnalach na Wyspie Księcia Edwarda.
— Kto to jest krasnoludek? — spytała zaintrygowana Marigold.
— Taki zaczarowany ludzik w czerwonym ubranku i spiczastej czapeczce. Jeśli się go zobaczy, a potem nie spuszcza z oka, zaprowadzi do miejsca, gdzie zakopany jest garniec ze złotem. Jimmy Malloy raz go zobaczył, lecz na sekundę odwrócił wzrok i wówczas ludzik zniknął. Jednak po tym spotkaniu okazało się, że Jimmy umie strzyc uszami. Przynajmniej tyle miał z niego korzyści.
— Jaką korzyść można mieć z ruszania uchem?
— O, niewielu ludzi to potrafi. Ja owszem. Spójrzcie.
— Och, powiedz mi, jak to się robi! — zawołała Gwennie.
— Do tego po prostu trzeba mieć talent — powiedział uroczyście Zielarz. — A tam mieszka Tom Squirely. Szczyci się tym, że nie ma ani centa. A dlaczego? Bo nikt nie chce mu pożyczyć.
— Słyszałam, jak Lazarre to samo mówił o tobie — stwierdziła zuchwale Gwennie. — Nie rzuca się kamieniami, gdy mieszka się w szklanym domu…
— A to dlaczego? I tak ktoś rzuci kamieniem w twój dom, więc już lepiej samemu się zabawić. Na tym wzgórzu mieszka CC. Vessey. Niezły gość, przynajmniej nie taki skąpiec jak jego ojciec. Gdy zmarła żona starego Vesseya, bez jego wiedzy pochowano ją z małą złotą broszką. Kiedy się o tym dowiedział, poszedł w nocy na cmentarz, rozkopał grób i otworzył trumnę, by odzyskać tę broszkę. Zaczekajcie tu chwilkę. Muszę wpaść do kapitana Simonsa. Chciał, żebym przywiózł mu południowo — zachodni wiatr. Muszę powiedzieć, że dziś mi się nie udało, lecz przyślę go jutro.
— Myślisz, że on naprawdę sprzedaje wiatry? — spytała szeptem Marigold.
— Nie — rzuciła pogardliwie Gwennie. — Przejrzałam na wylot tego twojego Zielarza. Ma nie po kolei w głowie. Ale jest bardzo zabawny i opowiada świetne historie. Choć w tego krasnoludka nie wierzę.
— Ach tak? — odezwał się Zielarz, który niespodziewanie wynurzył się zza ich pleców. Spojrzał na Gwennie ze współczuciem. — Sama nie wiesz, ile tracisz, nie wierząc w takie rzeczy. Ja kręcę się tu i tam i wierzę we wszystko — a zabawę mam przy tym przednią.
— Lazarre mówi, że leń z ciebie — skomentowała Gwennie.
— O nie, nie jestem leniwy. Raczej zadowolony. Jestem największą ropuchą w mojej własnej kałuży, więc wcale mnie nie martwi, że w jakichś innych kałużach są większe ropuchy. Jestem panem samego siebie. Spójrzcie no tam. Może wpadniemy do babci Phin. Dawno już jej nie widziałem. Przy odrobinie szczęścia pozwoli, by Lily poczęstowała nas obiadem.
Gwen i Marigold zlustrowały podejrzliwie dom, przed którym przystanął Zielarz. Chałupa była w opłakanym stanie i stanowczo zbyt wiele z jej szyb zastępował pakowy papier. Furtka dyndała smętnie na jednym zawiasie, zaś podwórko było zarośnięte ostami i wrotyczem. Starucha siedząca na dziwacznej werandzie nawet z daleka nie wyglądała zachęcająco.
— Nie podoba mi się tu — szepnęła Gwen. — Mam nadzieję, że nie nabawimy się świerzbu.
— Co to takiego?
— Marigold, czy ty o niczym nie masz pojęcia?
Marigold pomyślała w uniesieniu o wielu cudownych rzeczach, o których — w przeciwieństwie do Gwennie — miała pojęcie. Jednak powiedziała tylko:
— Akurat o tym nie mam.
— Więc proś Boga, aby zawsze tak było — stwierdziła Gwen przemądrzale. — Ja wiem, czym jest świerzb. Zaraziłam się od jednego dziecka ze szkoły, które mieszkało w takim domu jak ten. Fuu! Wciąż tylko smalec i siarka — można skonać.
— No, chodźcie już i przestańcie szeptać — ponaglił Zielarz. — Babka Phin tego nie lubi. Nie chcecie chyba wypróbować na sobie jej ciętego języka. Ma osiemdziesiąt siedem lat, ale jest żywa w każdym calu.
Pod względem fizycznym babka Phin niezupełnie była „żywa w każdym calu”, gdyż nie potrafiła samodzielnie się poruszać. Jak poinformowała później swych gości, cierpiała na „poraliż” bioder. Jednak władze umysłowe jej nie opuściły. Wygląd miała porażający — śnieżnobiałe włosy układały się w eteryczne loczki wokół jej trupio bladej twarzy, zaś zielonobłękitne oczy rzucały dzikie błyski. Nadal posiadała własne zęby, które jednak odbarwiły się i przypominały zwierzęce kły. Gdy rozciągała wargi w uśmiechu, wyglądała jak wilczysko. Nosiła czerwoną perkalową bluzkę i suto marszczoną spódnicę z samodziału w czerwono — czarną kratę, a na głowie miała rurkowany wdowi czepek, zawiązany ciasno pod brodą. Widać było, że od niepamiętnych czasów pozostawała bosa. Lubiła przesiadywać na werandzie, skąd mogła wrzeszczeć na całe gardło i wygrażać drugim czarnym kijem wszystkim i wszystkiemu, co wzbudzało jej niechęć bądź niezadowolenie. Marigold słyszała o babci Phin, lecz nie spodziewała się, że kiedykolwiek ją zobaczy. Teraz, drżąc z ciekawości i lęku, podążała ścieżką za Zielarzem i rozmyślała nad tym, jak bardzo stare kobiety różnią się od siebie. Weźmy choćby Starą Babcię, Młodą Babcię i tę starowinę.
— Ale heca — powiedziała babka Phin.
— Cieplutki dziś mamy dzień, pani Phin — stwierdził Zielarz.
— Nie wątpię, że kiedyś trafisz w gorętsze miejsce — odpaliła babka. — Ja zaś będę siedziała w niebiosach na moim wysokim krześle i śmiała się z ciebie. Już zapomniałeś, że ostatnim razem, jak tu byłeś, twój pies mnie ugryzł?
— Tak, biedny zwierzak strasznie to odchorował — powiedział srogim tonem Zielarz. — Dopiero co wydobrzał, więc ani mi się waż pozwolić, by znów cię ugryzł.
— Przegadałbyś samego diabła — zachichotała z podziwem babka. — No, chodźcie tu, chodźcie. Na wasze szczęście mam dziś dobry humor. Nieźle się ubawiłam, patrząc na kondukt pogrzebowy doktora Ramsaya. Dziesięć lat temu orzekł, że został mi zaledwie rok życia. Przedstaw mi swoją rodzinkę!
— Panna Marigold Lesley ze Świerkowej Kępy i panna Gwennie Lesley z Wiklinowego Wzgórza.
— Aaa, ze Świerkowej Kępy. Pracowałam tam za młodu. Ze starszej pani była niezła bigotka. Tego lata gościła tam wasza ciotka Adela. Wyglądała jak anioł, ale ludzie powiadali, że otruła swego chłopa.
— Ona wcale nie jest naszą ciotką, lecz daleką kuzynką — sprostowała Gwen. — Poza tym wcale nie otruła męża.
— Dobrze, dobrze, co się tak przejmujesz? Przecież powinno się wytruć połowę mężów na świecie. Miałam czterech, więc sporo wiem o tych gagatkach. Siadajcie wszyscy na podłodze werandy i pomajtajcie sobie nogami, nim obiad będzie gotów. Domyślam się, że po to tu przyszliście. Lily, Lily!
W odpowiedzi na wrzask babci pojawiła się w drzwiach wysoka, chuda kobieta o niechlujnym wyglądzie i posępnej twarzy.
— Mamy gości na obiedzie, Lily, szacowne towarzystwo ze Świerkowej Kępy. Nakryj stół serwetą i podaj placek z żab. I koniecznie zaparz herbatki szurum–burum. Zawołaj T.B., niech porozmawia z dziewczynkami. Lily jest dzisiaj nie w humorze — stwierdziła z promiennym uśmiechem staruszka, gdy Lily wyszła. — Dałam jej rano po uszach za to, że zostawiła mydło w wodzie.
— Toż ona ma już po sześćdziesiątce. Daj spokój! — zaoponował Zielarz.
— Racja. Zadawałby się, że w tym wieku powinna mieć trochę rozumu — powiedziała babka, udając, że opacznie zrozumiała jego słowa. — Ale niektórym nigdy nie przybywa oleju w głowie. Choćby tobie. Kiedyś byłeś młodym głupcem, a teraz stary dureń z ciebie. Smutna sprawa. T.B., chodźże no tu, zabawiać nasze damy.
T.B. przywlókł się niechętnie i kucnął obok Gwennie. Miał takie jak jego babka zielone, złośliwe oczy i zmierzwioną czuprynę. Marigold wcale na niego nie zważała, pochłonięta okropnymi wyobrażeniami na temat placka z żab. I tej herbatki szurum–burum. Przeraziła ją jeszcze bardziej niż placek z żab, bo nie mogła się domyślić, co to takiego. Gwennie, która przepadała za towarzystwem chłopców, od razu nawiązała bliższą znajomość z Timothym Beniaminem Phinem, w skrócie T.B., i zaczęła przerzucać się z nim niecenzuralnymi wyrażeniami. T.B. dowiedział się od razu, że Gwennie „nie zadziera nosa”, choć pochodzi „z tych świętoszków Lesleyów”, więc T.B. może nie przebierać w słowach, gdy z nią rozmawia. Gdy padło „niech to szlag”, Gwennie spytała chichocząc:
— Ależ T.B., nie boisz się, że trafisz w takie jedno złe miejsce, jak będziesz tak się wyrażał?
— Tere–fere — rzucił pogardliwie. — Ja nie wierzę w niebo w piekło. Jak umierasz, to koniec z tobą.
— A nie chciałbyś nadal żyć?
— Nie. To wcale nie jest zabawne — stwierdził młody mizantrop. — Poza tym — jak słyszałem — w niebie jest potwornie nudno.
— Gdybyś tam kiedyś był, nie mówiłbyś tak — wtrąciła Marigold.
— A t y tam byłaś?
Marigold pomyślała o Ukrytej Krainie, świerkowym wzgórzu i Sylvii.
— Tak — odparła.
T.B. obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Ta cała Marigold nie była wprawdzie ani taka ładna, ani tak „klawa” jak Gwennie, lecz było w niej coś, co powstrzymało go od udzielenia odpowiedzi, jaką uraczyłby Gwen.
— Kłamiesz — stwierdził uprzejmie.
— Zachowuj się! — huknęła babka, przerywając na chwilę rozmowę z Zielarzem. — Ani mi się waż zarzucać damom, że kłamią.
— Och, przymknij się! — odpalił T.B.
— Nie bądź taki miodousty! — powiedziała babka.
T.B. wzruszył ramionami i odwrócił się do Gwen.
— Przez cały dzień dokucza cioci Lily za to, że zostawiła w misce z wodą mydło. Kiedyś w dodatku ją biła, ale ja zrobiłem z tym porządek. Nie pozwoliłem znęcać się dłużej nad cioteczką Lily.
— Jak ją powstrzymałeś? — dopytywała się Gwennie.
— Ostatnim razem, gdy palnęła ciocię, pogryzłem ją — oświadczył ze spokojem T.B.
— Powinieneś częściej ją gryźć, skoro to takie skuteczne — zachichotała Gwennie.
— Nie ma rzeczy, dla której warto by było aż tak się męczyć. — T.B. wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Babka jest okropnie łykowata. Gdy się mnie nie czepia, ja też nic do niej nie mam. Ale w zeszłym tygodniu dała mi w pysk. Za to, że się upiłem.
— Kłamiesz — prychnęła Gwennie.
A jednak T.B. nie kłamał. Okazało się, że upił się w ramach eksperymentu.
— Chciałem tylko zobaczyć, jak to jest. Okropnie się rozczarowałem. Po prostu zrobiłem się śpiący, więc się położyłem. Mogłem to równie dobrze zrobić bez picia. Więcej się nie upiję, nie ma obawy. Nie warto. Nigdy nie jest tak, jak człowiek sobie wyobraża. Ten świat to nudna stara dziura.
— Wcale nie! — wtrąciła się znowu babka. — Świat jest wściekle interesujący.
Marigold pomyślała, że przynajmniej ten pogląd babki Phin podziela bez zastrzeżeń. W pewnym sensie dziewczynka świetnie się bawiła. Zetknęła się ze stylem życia, o którego istnieniu nie miała pojęcia, ale uważała, że jest interesujący, i to „wściekle interesujący”, jak powiedziała staruszka.
Wyglądało na to, że babka Phin i Zielarz również dobrze się bawią, mimo drobnych utarczek słownych.
— Chodzisz do baptystów, tak? — warknęła babka. — Nooo, skoro tak, to twój pies trafi do nieba prędzej od ciebie. Ja nie przestąpiłabym progu tego kościoła. Należę do kościoła episkopalnego — zawsze tak było i będzie, po wsze czasy, amen.
— Nie sądzę, abyś choć raz w życiu widziała, jak wygląda w środku kościół episkopalny — szydził Zielarz.
— Ukręciłabym ci za to nos, gdybym mogła go dosięgnąć — odpaliła babka. — Idź, idź do tych swoich baptystów! Ty synu zająca o małpiej twarzy. Będę tu siedzieć i wyobrażać sobie, jak się smażysz w piekle.
Nagle zwróciła się do Marigold.
— Gdyby ten cały Zielarz był taki bogaty, jak jest biedny, patrzyłby na nas wszystkich z góry. Powiadam ci, on jest niesamowicie dumny.
— Obiad gotowy! — zawołała ponuro ciocia Lily.
— Chodź, pomożesz mi wejść do środka — zakomenderowała babka, sięgając po swój czarny kostur. — Jedynie to, że mogę coś czasem przekąsić, trzyma mnie przy życiu.
Zanim Zielarz zdążył podać babce szarmanckim gestem ramię, przez bramę wjechał lśniący samochód z wykwintnie ubranymi pasażerami i zatrzymał się przed werandą. Kierowca wychylił się, aby o coś spytać, lecz babka, skulona niczym tygrys szykujący się do skoku, nie dała mu rzec ani słowa. Chwyciła, co miała pod ręką — traf chciał, że był to stojący na ławeczce talerz z resztkami bekonu w zawiesistym sosie — i rzuciła tym w kierowcę. Chybiła jednak, i talerz wylądował wprost na kolanach damy ubranej w modną, jedwabną suknię. Potem rozległy się mrożące krew w żyłach wrzaski babki Phin. Na przyjezdnych posypały się złorzeczenia, a najbardziej stonowane z nich brzmiały: „Obyście zawsze czegoś szukali i nie mogli znaleźć” i „Oby przez siedem lat męczył was świerzb!”, i „Oby pogniły wam wszystkie ziemniaki! Będę się o to modlić!”.
Oszołomiony kierowca wycofał samochód za bramę i ruszył pełnym gazem przed siebie. Gwen piszczała z uciechy, Zielarz uśmiechnął się szeroko, a Marigold robiła wszystko, by odczuwać zgorszenie.
Babka była w szampańskim humorze.
— Uff, od razu mi lepiej. Takie draki przedłużają mi życie. Po gębie tego draba było widać, że jego dziadek powiesił się w stajni. No, chodźcie na obiad. Gdybyśmy się was spodziewały, zabiłybyśmy naszego starego koguta. I tak już czas na niego. Ale mamy przecież placek z żab, no nie?
Ku uldze Marigold i rozczarowaniu Gwennie nie było żadnego placka z żab, tylko smażona szynka, ziemniaki i dżem jagodowy (który budził w Marigold raczej ponure skojarzenia). Przy obiedzie panował nuda, gdyż ciotka Lily siedziała naburmuszona, Babka zajadała, głośno ciamkając, zaś Zielarz nie odzywał się ani słowem. To było jedno z jego dziwactw — w zamkniętych pomieszczeniach stawał się małomówny.
— Nie potrafię pozbierać myśli ani mówić, gdy osaczają mnie ściany — wyjaśnił kiedyś Salome.
Po obiedzie Zielarz zapłacił za posiłek butelką ziołowego specyfiku na „poraliż” babki, ta zaś pożegnała ich łaskawie, mówiąc:
— Przykro mi, że odjeżdżacie, a nie przyjeżdżacie.
Potem przyciągnęła Marigold do siebie, a dziewczynce przemknęła przez głowę koszmarna myśl, że babka chce ją pocałować. Marigold wiedziała, że gdyby do tego doszło, nie byłaby już potem sobą. Jednak babka Phin wyszeptała tylko:
— Gwennie ma więcej wigoru, ale ty bardziej mi się podobasz. Jesteś jak wiosna.
Nikt chyba nie spodziewałaby się po starej babce Phin tak miłego komplementu.
Posuwali się wzdłuż brzegu krętej rzeczki, płynącej w kierunku cypla. W oddali widać było niebieskawy port, za nim zaś słoneczne wydmy i zamgloną zatokę. Zielarz machnął posępnie batem w tę stronę.
— Poezja zniknęła stąd na zawsze — powiedział, bardziej do siebie niż do dziewczynek. — Kiedy byłem mały, w ciepły pogodny dzień cała zatoka była upstrzona białymi żaglami. Teraz pływają po niej tylko motorówki, a w nich nie ma krztyny romantyzmu. Nasz świat jest wyzuty z romantyzmu… — pokręcił ponuro głową.
Jednak dla Marigold, patrzącej na świat oczyma młodości, wszystko otaczała romantyczna aura. Co do Gwennie, ta przejmowała się jedynie swym pustym żołądkiem.
— Ojejku, ale jestem głodna — jęknęła. — Wcale się nie najadłam u babci Phin. Gdzie zjemy kolację?
— W mojej chałupie — odparł Zielarz. — Właśnie tam jedziemy. Tabby coś nam przygotuje. Po kolacji odwiozę was do domu — o ile pogodzie dopisze humor. Te pogoduchy nie wróżą nic dobrego. Jutro spadnie na nas deszcz psów i kotów.
Marigold zaczęła się zastanawiać, co to właściwie są „pogoduchy”, ale zaraz o nich zapomniała, bo pogrążyła się w rozmyślaniach na temat deszczu psów i kotów. To by dopiero była interesująca sprawa — powódź kociaków z jedwabistymi uszkami i tłuściutkich szczeniaczków.
Chałupa Zielarza znajdowała się na krańcu leśnej drogi, w odległym zakątku, nad czerwonawym brzegiem zatoki. Abel nie lubił żyć w pobliżu innych śmiertelników. Biały domek zdawał się wtulać w gąszcz krzewów i kwiatów. Wokół rosło pełno drzew — Zielarz za nic by ich nie wyciął — zaś na parapecie siedziały rządkiem cztery koty o topazowych ślepiach. Wyglądały jak wycięte z czarnego aksamitu podług tego samego szablonu.
— To potomkowie Świerkowej Kępy — powiedział Zielarz, wysadzając dziewczynki z wozu. — Twoja Stara Babcia dała mi ich praprababcię. Witajcie w mych skromnych progach, młode damy. Hej, Tabby, mamy gości na kolacji. Przynieś nam po szklance wody.
— O Boże, czy na kolację dostaniemy tylko szklankę wody? — wyszeptała Gwen.
Marigold nic nie odpowiedziała, gdyż była pochłonięta wpatrywaniem się w Tabby Derushę, o której tyle słyszała. Salome mawiała, że Tabby „ma hyzia”. Ponoć była jeszcze większą heretyczką niż jej brat, gdyż w ogóle nie wierzyła w Pana Boga. Ciągle się śmiała i rzadko opuszczała dom.
Była bardzo tęga, ubrana w sukienkę w jaskrawoczerwone prążki. Miała okrągłą, pozbawioną wyrazu twarz, ale jej rude włosy były zachwycająco bujne, a w niebieskich oczach krył się ten sam, co w oczach brata, dziecięcy wyraz. Gdy przyniosła dziewczynkom wodę, obdarzyła je miłym uśmiechem.
— No to siup, co do kropli! — rozkazał Zielarz. — Każdy, kto przybywa do mego domu, musi od razu wypić całą szklankę wody. Ludzie nie piją nawet połowy tego, co powinni. Gdyby pili, nie musieliby tyle wydawać na lekarzy. Pijcie, mówię wam!
Marigold wcale nie miała pragnienia, więc trudno jej było opróżnić „siup, co do kropli” pokaźną szklanicę. Gwendolen wychyliła tylko połowę swojej.
— Co do kropli — powtórzył surowo Zielarz.
— Proszę bardzo! — powiedziała Gwennie i chlusnęła resztę wody Zielarzowi w twarz.
— Ależ Gwennie! — krzyknęła z naganą Marigold.
Panna Tabby wybuchnęła śmiechem, a Zielarz stał sobie spokojnie i trzeba przyznać, że wyglądał dość komicznie z ociekającymi wodą bokobrodami.
— Przynajmniej nie będę już musiał myć twarzy — powiedział i na tym się skończyło.
„Jak to się dzieje, że Gwennie wszystko uchodzi na sucho? — zastanawiała się Marigold. — Czy to dlatego, że jest taka śliczna?”
Było jej wstyd z powodu zachowania Gwennie. Być może i Gwen trochę się wstydziła — o ile znała w ogóle takie uczucie — bo przy stole zachowywała się grzecznie. Strzeliła tylko jedną gafę, pytając z zaciekawieniem, czy to prawda, że Tabby nie wierzy w Boga.
— Dopóki mogę się śmiać ze wszystkiego, radzę sobie bez Boga — odparła zagadkowo Tabby. — Gdy nie będę mogła się śmiać, nie pozostanie mi nic innego, jak w Niego wierzyć.
Kolacja była pyszna — dostali mnóstwo bułeczek cynamonowych, placek z jabłkami i chlebek z rodzynkami, zaś Zielarz opowiadał różne zabawne historyjki. Jednak gdy później, wróciwszy z dworu, stwierdził, że zanosi się na deszcz, więc dziewczynki muszą zaczekać do rana z odwiezieniem do domu, nie było wcale przyjemnie.
— Ale my musimy wrócić! — zawołała Marigold. — Och, proszę, błagam, niech pan nas odwiezie, panie Derusha.
— Nie mogę was odwieźć, a potem jechać z powrotem czternaście mil w ulewnym deszczu. Cieszę się z tego, co posiadam, ale cóż, jestem biedakiem. Nie stać mnie na powóz. Mój parasol jest cały w dziurach. Nic wam nie będzie, jak tu zostaniecie. W domu wiedzą, gdzie jesteście, więc nie będą się martwić. Wiedzą też, że u nas jest czysto. Twoja babcia sama tu kiedyś nocowała, siedem lat temu, gdy zaskoczył ją deszcz. Idźcie spać, a zanim się obejrzycie, nastanie ranek.
— Wiem, że nie zasnę w tym koszmarnym domu — burknęła Gwen, rozglądając się z pogardą po maleńkiej sypialni.
Dostrzegała jedynie nierówną podłogę przykrytą okrągłym, gałgankowym dywanikiem, lichą toaletkę z pękniętym lustrem, wyszczerbiony dzbanek i miednicę, poplamiony, spękany sufit, staroświeckie, szydełkowe koronki przy poszewkach. Marigold widziała coś więcej — roztaczający się z okna widok na zatokę, wprost oszałamiającą w dzikim blasku zachodzącego przed burzą słońca. Była zmęczona i przekonana, że robienie tego, co się żywnie podoba, wcale nie jest znowu takie zabawne. Jednak czarowny widok za oknem odrodził w niej żądzę romantycznych przygód. Dlaczego Gwen widziała tylko same złe strony? Marudziła już przy kolacji. Właściwie wcale nie jest dobrą koleżanką.
— Jeśli wiatr zmieni kierunek, na zawsze zostanie ci taki wyraz twarzy.
— Och, nie bądź taką dowcipnisia — prychnęła Gwen. — Stary Abel powinien odwieźć nas do domu. Przecież sam obiecał. Boję się spać pod jednym dachem z Tabby Derushą. Od razu widać, że ma fioła. Może zakraść się w nocy i zadusić nas poduszką.
Marigold też zaczęła obawiać się Tabby, gdy zapadł zmrok. Jednak powiedziała tylko:
— Mam nadzieję, że Salome nie zapomni nakarmić kotów.
— A ja mam nadzieję, że w tym łóżku nie ma pluskiew. To całkiem możliwe. — Gwen obrzuciła łóżko nieprzychylnym wzrokiem.
— Och, na pewno nie. Wszędzie jest tak czysto — przekonywała Marigold. — Zmówmy pacierz i kładźmy się spać.
— Dziwię się, że nie boisz się modlić po tym, jak nakłamałaś T.B., że byłaś w niebie — stwierdziła kwaśno Gwen, która miała ochotę i odbić sobie na kimś swoje niezadowolenie.
— To wcale nie było kłamstwo… nic nie rozumiesz…! — zawołała wzburzona Marigold. — Bo Sylvia…
Urwała nagle. Jak dotąd, nie powiedziała Gwennie o Sylvii. Gwen żywiła niejasne podejrzenie, że Marigold ma jakiś sekret związany ze świerkowym zagajnikiem, i co jakiś czas próbowała ciągnąć ją za język. Gdy Marigold wyrwało się teraz to nieszczęsne zdanie, Gwen natychmiast zaatakowała:
— Sylvia?! Masz jakiś sekret związany z Sylvią, kimkolwiek ona jest! Jesteś wredna i wstrętna, że mi nie powiedziałaś. Przyjaciółki zwierzają się sobie z tajemnic!
— Nie ze wszystkich. Nie mam zamiaru opowiedzieć ci o Sylvii, choćbyś nie wiem jak prosiła. Mam prawo do swoich sekretów.
Gwen cisnęła butem o ścianę.
— Dobra! Laski bez. Myślisz, że mi zależy na tych twoich ohydnych sekretach? I tak znam jeden z nich! Jesteś zazdrosna o Clementine Lawrence!
Marigold oblała się rumieńcem. Skąd, u licha, Gwennie o tym wie? Przecież nie wspomniała jej słowem o Clementine.
— Ha! — Gwennie zachichotała złośliwie. Musiała znaleźć ujście dla swego gniewu i podręczyć kogoś, a miała pod ręką tylko Marigold. — Co, myślałaś, że nie wiem? Przede mną nic się nie ukryje! Ojejku, ale miałaś kwaśną minę, gdy chwaliłam jej portret! Że też jesteś zazdrosna o nieżyjącą już kobietę, której nie widziałaś na oczy! Nigdy nie słyszałam o czymś tak głupim!
Marigold zżymała się, słuchając słów Gwennie, a najbardziej zabolało ją to, że były prawdziwe. Zapiekła nienawiść do Clementine narastała z każdym dniem. Marigold chciałaby przestać jej tak nienawidzić, przeżywała przecież prawdziwe katusze. Myśl, że Gwennie odkryła jej słabość, też była torturą.
— Nie dziwota — ciągnęła Gwen. — Pierwsza pani Leandrowa była o niebo ładniejsza od twojej matki. Jasne, że twój ojciec bardziej ją kochał. Moja mama mówi, że wdowcy żenią się ponownie tylko po to, by mieć gospodynię domową. Mogłabym godzinami patrzeć na fotografię Clementine. Jak dorosnę, sfotografuję się w takiej samej pozie, tak samo upnę włosy i będę wpatrywała się w lilię. Na pewno nigdy nie obetnę włosów na krótko. To takie pospolite.
— Księżniczka Varvara też miała krótkie — odpaliła Marigold.
— Rosyjskie księżniczki się nie liczą.
— Jest spokrewniona z królową Wiktorią.
— To ona tak twierdzi. Nie masz co zadzierać przy mnie nosa, Marigold Lesley, tylko z tego powodu, że odwiedziła cię księżniczka. Jestem… demokratką!
— Wcale nie. Demokraci są tylko w Stanach!
— No, w każdym razie jestem takim kimś, kto za nic ma królów i królowe, zapomniałam, jak to się nazywa. A jak już rozmawiamy o polityce, zamierzam zostać konserwatystką. Sir John Carter jest o wiele przystojniejszy od naszego liberała.
— Nie możesz zostać konserwatystką! — zawołała Marigold, oburzona tą wywrotową ideą. — Przecież, przecież… urodziłaś się liberałką!
— To się jeszcze okaże. No! — Gwen zdjęła ubranie i wcisnęła na siebie kusą, bawełnianą koszulkę nocną, wygrzebaną skądś przez Tabby. — Czas na modlitwę. Dość już mam klepania w kółko tego samego paciorka. Mam zamiar wymyślić sobie coś nowego.
— Myślisz, że to bezpieczne? — spytała z powątpiewaniem Marigold, wychodząc z założenia, że gdy jest się w nieznanym miejscu, lepiej trzymać się wypróbowanej modlitwy i sprawdzonych poglądów politycznych.
— Czemu nie? Już wiem, co zrobię. Powiem twoją modlitwę, tę, co wymyśliła dla ciebie ciocia Marigold.
— Nie wolno ci! — zawołała Marigold. — To jest moja własna, osobista modlitwa.
— Samolubna świnia — orzekła Gwen.
Marigold nie odezwała się ani słowem. Może i było to samolubne. Ale Gwennie i tak zrobi, co jej się spodoba. Już Marigold znała swą kuzynkę! Wiedziała, że ukochana modlitwa zostanie sponiewierana na zawsze, jeśli wypowie ją ta diablica z Wiklinowego Wzgórza.
Gwennie uklękła, zezując na Marigold. W ostatniej chwili zmiękło jej serce. Nie była przecież znowu taka zła. Ale skoro zapowiedziała, że wymyśli nową modlitwę, nie zamierzała się wycofywać. Odkryła jednak, że wcale nie tak łatwo ją wymyślić.
— Dobry Boże — zaczęła powoli — proszę cię… och, proszę cię, nigdy nie pozwól, abym miała takie brodawki jak Tabby Derusha. O chleb codzienny się nie troszcz, jestem pewna, że mi go nie zabraknie, ale błagam, daj mi mnóstwo puddingu, ciasta i dżemu. I pobłogosław, proszę, wszystkich, którzy na to zasługują. No! Załatwione! — oświadczyła, wskakując do łóżka.
— Jestem pewna, iż Bóg pomyśli sobie, że to śmieszna modlitwa — stwierdziła Marigold.
— A nie sądzisz, że On też chce się czasem trochę pośmiać? — spytała Gwennie. — Tak czy siak, to moja własna modlitwa. Nikt mi jej nie wymyślał. Ojejku, Marigold, a jeśli w łóżku jest gniazdo myszy? Przecież to siennik.
Ależ tej Gwennie okropne rzeczy przychodziły do głowy! Dziewczynki zdmuchnęły lampę i w pokoju zapanował mrok. Od domu dzieliło je aż czternaście mil. Deszcz zaczął bębnić w małe okienka. Czy Tabby Derusha rzeczywiście „miała fioła”?
— Abel przysyła wam trochę jabłek.
Gwennie, mówiąc jej własnymi słowami, „zawyła ze strachu”. Przy łóżku stała Tabby. Jak ona się tu znalazła, wcale jej nie słyszały! To wprost niesamowite. Gdy Tabby odeszła, nie odważyły się jeść jabłek, w obawie, że wiją się w nich robaki.
— Co tak węszy pod drzwiami? — spytała szeptem Gwen. — Jak sądzisz, może Abel Derusha zamienił się w wilka?
— To Guzik! — prychnęła drwiąco Marigold.
Ucieszyła się, gdy usłyszała wreszcie pochrapywanie Gwennie. Zanim Marigold zasnęła, znowu zjawiła się Tabby Derusha, cicha jak cień, tym razem ze świeczką w ręku. Pochyliła się nad łóżkiem. Marigold, zmartwiała z przerażenia, zacisnęła powieki i wstrzymała oddech. Czy zostaną zamordowane? Zaduszone poduszkami?
— Kochane dzieciaczki — powiedziała Tabby Derusha, ujmując w palce lśniący loczek Gwennie. — Włosy miękkie jak jedwab, słodkie twarzyczki, śliczne, kochane dziewuszki.
Marigold poczuła na policzku dotknięcie delikatne jak muśnięcie płatka róży. Tabby zachwycała się dziewczynkami jeszcze przez parę minut, po czym odeszła bezszelestnie. Marigold już się nie bała. Poczuła się tak swojsko i bezpiecznie, jak W swym błękitnym pokoju w Świerkowej Kępie. Właściwie dzień, był interesujący. I Gwen też jest w porządku. Nie ukradła jej modlitwy. Marigold jeszcze raz powtórzyła ją cichutko — piękną modlitwę, którą kochała za to, że jest taka piękna, i dlatego, że ciocia Marigold wymyśliła ją specjalnie dla niej. Potem zasnęła.
— Przez całą noc nie zmrużyłam oka — zaklinała się Gwen.
— Nie szkodzi, nadszedł nowy ranek, śliczny nowy ranek — powiedziała Marigold.
Deszcz ustał. Dął południowo—zachodni wiatr, który Zielarz przyobiecał kapitanowi Simonsowi. Gnał przed sobą chmury. O plażę ocierały się mruczące, niebieskie fale. Niebo po wschodniej stronie było srebrnoróżowe, trawa porastająca wysokie, czerwonawe urwiska — taka zielona i mokra. Nad zatoką zawisła mleczna mgła. Potem wschodzące słońce rozdzieliło ją i utkało w tęczę. Przepłynął pod nią statek, pozostawiając za sobą lśniącą ścieżkę. Marigold pomyślała, że świat nigdy nie zdawał jej się tak piękny.
— Co ty wyprawiasz? — spytała Gwen, niecierpliwie wkładając kolejne części garderoby. Była zła, gdyż Guzikowi udało się jednak wedrzeć do sypialni i wyspać na jej sukience.
— Myślę, że… myślę, że się modlę — odparła Marigold rozmarzonym głosem.
Wujek Klon zajechał samochodem, zanim zdążyły zjeść śniadanie.
— Czy w Świerkowej Kępie bardzo się na nas wściekają? — spytała rzeczowo Gwennie. Nie przepadała za wujkiem Klonem. Nie była w stanie połapać się w jego dowcipach.
— Opatrzność czuwa nad dziećmi i pomyleńcami — powiedział miękko wujek Klon. — Jim Donkin dopiero późnym wieczorem przypomniał sobie, że miał przekazać wiadomość. Tak im ulżyło, gdy dowiedziały się, gdzie jesteście, że sprawa jadalni poszła w zapomnienie. Na drugi raz nie zasadzaj się na jagodowe winko, gdy jest purpurowe, panno Gwen.
— Dobrze, że jesteśmy już za duże na lanie — szepnęła Gwen, kiedy ujrzała twarz babci.
No, ja myślę — przyznał Lucyfer.
Wybryk z winem jagodowym był bez wątpienia skandaliczny. W Świerkowej Kępie naradzano się nawet skrycie, czy nie odesłać Gwennie do domu. Jednak zaniechano tego pomysłu, a Gwennie nigdy się nie dowiedziała, że były na nią takowe zakusy. Babcia doszła do wniosku, że nie można obrażać Luthera i Annie, choć — w samej rzeczy! — dziwiła się tej Josephine. Tak naprawdę nie odesłano Gwennie, gdyż wszyscy ją lubili, mimo — a może z powodu — jej diabelskich wybryków.
— Zabawne połączenie psotki z podfruwajką — powiedział wujek Klon, który lubił draki.
— Cholerna łobuzica — gderał Lazarre, ale leciał na każde jej skinienie.
— Dziecko Belzebuba — fukała Salome, lecz w starej kamionce zawsze miała pełno hop — smaczków dla Gwennie.
Gwen potrafiła być diablątkiem lub aniołkiem — zależnie od humoru — ale nigdy nie zadzierała nosa z powodu swej urody. Odziedziczyła szczodrość serca po Annie Vincent i tak samo jak Luther Lesley nie potrafiła nigdy nosić w sobie urazy. Z Marigold kłóciły się okropnie, lecz równocześnie bawiły się tak znakomicie, że ich sprzeczki były właściwie bez znaczenia. Jednak Gwennie miała jadowity język i kiedy się wściekała, rzucała słowa, które raniły duszę — tak jak tamte, o Clementine. Portret Clementine nadal wisiał w pokoju ogrodowym, choć większość wyblakłych panien młodych z kolekcji Starej Babci odesłano na strych i skazano na zapomnienie. A ona wisiała, w zielonkawej pomroce, z tą swoją twarzą koloru kości słoniowej, splotem lśniących włosów, pięknymi, bladymi dłońmi i ocienionymi długimi rzęsami oczyma, które błagalnie wpatrywały się w lilię. Marigold czuła, że mniej by ją nienawidziła, gdyby Clementine spozierała z portretu jak inne panny młode — wprost i nieco arogancko. Wtedy można by było, napotkawszy jej wzrok, odeprzeć to obojętne spojrzenie; spojrzenie, które zdawało się mówić, że to, co myślisz i czujesz, cała twoja osoba — to wszystko jest bez znaczenia. O, dla innych Clementine Lesley mogła sobie nie żyć, lecz dla Marigold była dręcząco obecna wśród żywych. Poza tym dziewczynka wiedziała, że ojciec ożenił się z mamą jedynie po to, by mieć w domu gospodynię. Jego serce zawsze należało do owej pogardliwej Damy z Lilią. Gwennie, która odkryła sekretną ranę w duszy Marigold, co i rusz sypała na nią sól, piejąc pochwały przed portretem Clementine.
Marigold pocieszała się nadzieją, że gdyby Clementine dożyła starości, byłaby taką potworną grubaską, jak jej mieszkająca w Harmony matka. W samym miasteczku lub jego okolicach mieszkało wielu Lawrence’ów i, jak przebąkiwano tu i tam, wszyscy mieli za nic mamę Marigold, choć zachowywali się wobec niej nad wyraz grzecznie. Marigold dobrze o tym wiedziała, jak i o wielu innych rzeczach, o których znajomość dorośli jej nie posądzali, a za każdym razem, gdy spoczął na niej wzrok starej pani Lawrence, czuła, że nie ma prawa do istnienia. Gdyby tylko zdobyła pewność, że Clementine na starość upodobniłaby się do matki, nie byłaby o nią zazdrosna.
Pani Lawrence była śmieszną damulką, a śmieszni ludzie nigdy nie budzą zazdrości. Szczyciła się swoim podobieństwem do królowej Wiktorii i ubierała się stosownie do tego faktu. Miała trzy podbródki, bujne łono i nieszkodliwy, acz irytujący zwyczaj pozostawiania wszędzie po sobie szpilek do włosów. Jej ulubionym słowem był przymiotnik „chrześcijański” i stanowczo nie znosiła, gdy ktoś dawał jej do zrozumienia, że jest stara albo gruba. Zawsze nosiła broszkę z kosmykiem włosów Clementine i kiedy mówiła o swej córce — a czyniła to nieustannie — uderzała w płaczliwy ton. Jednakże pani Lawrence miała też wiele zalet i, jak mawiał wujek Klon, poczciwa z niej była dusza.,
Marigold widziała zaś jedynie jej wady i słabostki, gdyż tylko tego chciała dopatrzeć się w matce Clementine. Uwielbiała, gdy wujek Klon żartował sobie z bzika pani Lawrence na punkcie butów jej dzieci. Podobno kolekcja bucików, pantofelków i trzewiczków, które cała jej czwórka nosiła od zarania dziejów, zajmowała cały pokój. Ów bzik był całkowicie nieszkodliwy, więc Marigold nie powinna tak głupio się z niego natrząsać. Ale czyż zazdrość ma coś wspólnego ze zdrowym rozsądkiem?
Syn wuja Petera, Royal, ożenił się i przywiózł swą wybrankę do Harmony. Wyróżniała się ponoć niezwykłą urodą, nawet ciocia Josephine przyznała, że jeszcze nigdy nie widziała „tak rozkosznej panny młodej”. Jak to było w zwyczaju, urządzano na cześć nowej pani Lesley rozmaite rodzinne spotkania, a tym razem wujek Klon i ciocia Marigold postanowili zorganizować z tej okazji „bal przebierańców”. Gdy babcia i mama omawiały przy kolacji planowane przyjęcie, Marigold wydało się ono bardzo interesujące, a Gwennie niezwykle kuszące. Obie pragnęły się tam znaleźć, ale wiedziały, że zaraz po odjeździe mamy i babci muszą iść do łóżek.
— I bądźcie grzecznymi dziewczynkami — powiedziała babcia groźnie.
— Wcale nie jest zabawne być grzeczną dziewczynką — odparła nadąsana Gwennie. — Nie rozumiem, dlaczego nie możemy pojechać na to przyjęcie.
— Nie zostałyście zaproszone — poinformowała ją mama Marigold.
— Jesteście za małe, by bywać na przyjęciach — dodała babcia.
— Niedługo przyjdzie na was czas — pocieszała Salome.
Wujek Klon przyjechał po panie samochodem, już ubrany w kostium — wspaniały, kwiecisty płaszcz z aksamitu, należący chyba niegdyś do jakiegoś zamorskiego władcy — w pudrowanej peruce i z prawdziwym mieczem. Spod płaszcza wystawały mu mankiety i koronkowy żabot. Mama i babcia nie przebrały się wprawdzie, lecz starsza pani wyglądała bardzo okazale w swych aksamitach, a mama ślicznie — w brązowej sukni z brokatu i w perłach. Marigold miała rozkoszne uczucie, że wszystko jest trochę jak z bajki, i żałowała, iż nie może pójść na wzgórze opowiedzieć o tym Sylvii. Od przyjazdu Gwennie nie widziała Sylvii ani razu i czasami wprost usychała z tęsknoty za przyjaciółką. Jednak nigdy nie przekroczyła progu Czarodziejskich Wrót. Gwennie po prostu nie mogła dowiedzieć się o istnieniu Sylvii.
— No, dzieciaki, marsz do łóżek! — zakomenderował wujek Klon, uśmiechając się złośliwie, bo doskonale wiedział, jak bardzo nie mają na to ochoty.
— Nie nazywaj mnie dzieciakiem! — wrzasnęła wściekła Gwennie.
Gdy samochód, warcząc głucho, zniknął w mroku, usiadła bez słowa na schodkach werandy. Milczenie Gwennie było czymś zupełnie niespotykanym, lecz Marigold sprawiło przyjemność. Cieszyła się, że może sobie posiedzieć i pomarzyć w ślicznym półmroku, podczas gdy Lucyfer, niby czarny demon, buszował w klombach. Właściwie nie był to Lucyfer z czasów Starej Babci. Tamten odszedł już na zawsze, tam, gdzie trafiają dobre kotki. Kocur, który go zastąpił, był łudząco podobny do swego poprzednika; tak bardzo, że po paru tygodniach wszyscy mieli wrażenie, jakby nic się nie zmieniło. Przez Świerkową Kepę przewinęła się cała procesja Lucyferów i Wiedźm. Wszystkie kociska były bardzo podobne i nawet Phidime i Lazarre uważali, iż to są ciągle te same dwa koty — diabły Starej Damy.
Zjawiła się Salome, która zdążyła już wydoić krowy.
— Idę do łóżka — powiedziała. — Głowa mnie boli. Na was też już czas. W spiżarce macie lemoniadę i ciasteczka.
— Lemoniada i ciasteczka! — prychnęła Gwennie wzgardliwie, gdy Salome weszła do domu, pozostawiając dwie psotnice bez opieki. — Lemoniada i ciasteczka! A oni tam, na przyjęciu, będą opychali się lodami, sałatkami i ciastami!
— Nawet nie ma co o tym myśleć — westchnęła Marigold. — Jest dziewiąta. Chodźmy spać.
— Spać! Ja idę na przyjęcie.
Marigold wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
— Na przyjęcie?! Nie wolno ci tego zrobić.
— Może i nie wolno, ale mam zamiar to zrobić. Wszystko sobie przemyślałam. Po prostu pójdziemy i już. To tylko mila, dojdziemy bez trudu. Przebierzemy się w jakieś kostiumy, więc jak nas ktoś zauważy, pomyśli, że też jesteśmy z przyjęcia. W tych kufrach na strychu jest mnóstwo ciuchów. Ja sama zrobię dla nas maski. Nie będziemy wchodzić do środka, popatrzymy sobie tylko przez okna, jak się wszyscy bawią i jak są poprzebierani.
Znajomość z kuzyneczką miała tak zgubny wpływ na Marigold, że dziewczynka nie odczuła nawet krztyny wyrzutów sumienia. O tak, to byłoby interesujące! Straszliwie korciło ją, żeby zobaczyć tę „rozkoszną pannę młodą” i te wspaniałe kostiumy. Słyszała, że Pete miał się przebrać za diabła. Powściągała ją tylko myśl, czy ujdzie im to na sucho.
— A jeśli przyłapie nas babcia? — spytała.
— W nosie mam twoją babcię. Zresztą, nie przyłapie, a jeśli nawet, to co? Nie zabije nas przecież. Miejże trochę fantazji!
Marigold fantazji nie brakowało, więc po dziesięciu minutach dziewczynki były na strychu. Podkradały się tam cichcem, by nie usłyszała ich Salome, która zaszyła się już w swym przykuchennym pokoju. W świetle świec strych robił dość upiorne wrażenie, a Marigold po raz pierwszy odwiedziła to miejsce po zapadnięciu zmroku.
Z gwoździ wbitych w krokwie zwisały pęki suszonych ziół i gęsich skrzydeł, motki przędzy i znoszone płaszcze. Przy oknie stały krosna, na których babcia tkała czasem koce, a w kącie stareńkie pianino — krążyła legenda, że grywa na nim widmowa dama. Pod ścianą zaś tkwił kufer z jedwabnymi sukniami; w nich to właśnie niegdyś tańczyły wesołe dziewczęta. Marigold nigdy do niego nie zaglądała, lecz Gwennie najwyraźniej była świetnie zorientowana co do jego zawartości. Marigold pomyślała sobie, że pewnie Gwennie myszkowała kiedyś na strychu. I owszem, przyszła tam pewnego deszczowego dnia, gdy nikt nie wiedział, gdzie się podziała. Znała zawartość wielkiego kufra, ale tak samo jak Marigold nie miała pojęcia, że leżąca na samym wierzchu mała sukienka ze zwiewnej zielonej krepy, usiana stokrotkami i przyozdobiona satynowym paskiem ze sprzączką z kryształu górskiego, należała do Cłementine. Marigold wiedziała tylko, że Clementine została pochowana w swej sukni ślubnej, zaś stara pani Lawrence zabrała resztę pięknych sukien córki. Tę zieloną jednak przeoczyła. Pierwsza pani Leandrowa miała widocznie swoje powody, by ją zachować, więc sukienka pozostała w kufrze, do którego zapakowano ją przed laty.
— O, to coś dla ciebie — orzekła Gwen. — Ja przebiorę się za wróżbitkę. Włożę ten purpurowy płaszcz z kapturem i będę trzymać w ręku talię kart. Wiesz, wszystko jest tu w komplecie — jakby ktoś nosił już to kiedyś na balu.
Marigold muskała z zachwytem paseczek szmaragdowej barwy. Uwielbiała satynę.
— Nie mogę się w nią ubrać — powiedziała z powątpiewaniem. — Jest na mnie o wiele za duża.
— Wkładaj — poleciła Gwen. — Dopasuję ci ją. Znam się na tym; mama mówi, że urodzona ze mnie krawcowa. Zejdźmy do naszego pokoju, bo jeszcze Salome usłyszy skrzypienie podłogi.
Marigold włożyła stokrotkową sukienkę ze ślicznymi, koronkowymi rękawkami i okrągłym dekoltem. O tak, sukienka była urocza, chociaż staroświecka i wygnieciona. Marigold była wysoka jak na swoje dziesięć lat, Clementine zaś — niska i drobna, ale i tak sukienka wydawała się za długa i zbyt luźna. Jednak pomysłowa Gwennie dokonała cudu. Skróciła sukienkę za pomocą agrafek i ukryła je pod bukiecikami stokrotek, które wypruła ze starego kapelusza; pasowały nad podziw dobrze do stokrotek na sukni.
— A teraz włóż jakieś ładne pantofelki i różowe jedwabne pończochy — zakomenderowała Gwen, obficie spryskując oba kostiumy wodą fiołkową mamy Marigold. — Muszę jeszcze zrobić dla nas maski.
Zrobiła je z wdowiego welonu Starej Babci, który bez ceregieli pocięła na kawałki. Potem włożyła czerwone pończochy i sporządziła dla siebie „różdżkę” z uchwytu starej parasolki. Jeden koniec różdżki ozdobiła srebrną bombką choinkową, a drugi, ten zakrzywiony, okręciła japońskim wężem ze szkarłatnego papieru. Trzeba przyznać, że znała się na magii, swoistej magii. Marigold nie mogła wyjść z podziwu dla jej pomysłowości. W kilka minut później dwie zamaskowane postaci — jedna w zielonym, druga w czerwonym stroju — wymknęły się cichcem ze Świerkowej Kępy i żwawo ruszyły ciemną drogą wiodącą do Harmony. Tymczasem Salome spała snem sprawiedliwego, zaś Lucyfer informował właśnie Wiedźmę z Endoru, że woli być potępiony, niż jeszcze raz pozwolić tej małej diablicy z Wiklinowego Wzgórza prowadzić się po podwórzu za tylne łapy.
Marigold nie bała się ciemności, gdy była w czyimś towarzystwie, więc spacer do miasteczka sprawił jej wielką przyjemność. Noc była bajecznie piękna, w przydrożnych paprociach szeptały do siebie jakieś skrzaty. Dlaczego chmury tak gnały przez skąpane w księżycowym blasku niebo? Czyżby spieszyły na tajemniczą podniebną schadzkę? Czasem jakiś zajączek czmychnął z rozjaśnionej srebrną smugą drogi. Marigold prawie żałowała, że już dotarły do miasteczka.
Na ich szczęście dom wujka Klona stał na przedmieściu, więc nie musiały szwendać się po ulicach. Przemknęły szybko boczną ścieżką, przecisnęły się przez szparę w ligustrowym żywopłocie, śmiało przecięły trawnik i stanęły pod oknem sali, w której odbywały się tańce. Było otwarte, a story odsłonięto, więc dziewczynki miały doskonały widok.
Marigold zaparło dech z zachwytu. Cóż za bajeczna scena! Po raz drugi w życiu pomyślała, że to całkiem przyjemne być dorosłym. Pamiętała dobrze, kiedy po raz pierwszy przyszła jej do głowy ta myśl. Dawno temu, gdy miała zaledwie sześć lat, przycupnęła na otomanie w pokoju gościnnym i patrzyła na wyfiokowaną osiemnastoletnią kuzynkę, która szła na bal. Pomyślała, że ona dopiero za dwanaście lat będzie taka, i jęknęła głucho.
— Co ci jest, kociaczku? Brzuszek boli?
— Nie… tylko… tak długo trzeba czekać, aż się dorośnie… — westchnęła Marigold.
— Krócej niż myślisz — rzuciła mimochodem babcia, która właśnie przechodziła przez hol. W tej chwili Marigold ponownie miała uczucie, że dorosłość zbyt długo każe na siebie czekać.
Sala tonęła w różowawym świetle, które sączyło się z ogromnego chińskiego lampionu zawieszonego pod sufitem. Na parkiecie wirowali tancerze w pięknych strojach; widać było, że humory wszystkim dopisują. Z trawnika od frontu i z ogrodu na tyłach domu dobiegały stłumione śmiechy. Pies cioci Marigold, który zaszył się w budzie, wył rozdzierająco do wtóru muzyce. Co za kwiaty! Co za światła! Muzyka! Suknie! Większość młodzieży nosiła maski, ale dorośli mieli przeważnie odsłonięte twarze. Marigold cieszyła się z tego, bo mogła ich rozpoznać i zobaczyć, kto jest jak ubrany. Ciocia Anne miała na sobie jedwabną suknię w kolorze bursztynu, obleczoną w szarą koronkę. Marigold jeszcze nigdy nie widziała cioci w takiej krasie! Kuzynka Jen przyozdobiła głowę brylantowym diademem. Była też kuzynka Barbara (jak zwykle leciały jej oczka w pończochach) i kuzynka Madge, najlepsza tancerka w rodzinie. Jej pantofelki potrafiłyby chyba same przetańczyć całą noc. Ciocia Emma miała swoją zwykłą fryzurę à la Pompadour. A oto i wuj Percy, który dopiero po trzech miesiącach: zauważył, że jego żona obcięła włosy na krótko. Stary wuj Nathaniel z imponującą siwą grzywą włosów wyglądał, jak mawiał wujek Klon, niczym lew, który po pożarciu chrześcijanina cierpi na niestrawność. W udekorowanym palmami rogu pokoju siedziała ciocia Marigold, a obok niej śliczna osóbka bez maski. Była ubrana w bladoróżową szyfonową suknię, haftowaną srebrną nicią, i miała upięte kunsztownie złociste włosy. Marigold od razu domyśliła się, że jest to owa „rozkoszna” młoda żona, i wprost nie mogła oderwać od niej oczu. Warto było przyjść choćby po to, by ją ujrzeć!
Mama tańczyła, a babcia siedziała pod ścianą, nic sobie nie robiąc z tych wszystkich fokstrotów i tang. Obok niej rozsiadła się stateczna wdowa w fiołkoworóżowej satynowej sukni ozdobionej broszką, która kryła w środku włosy Clementine. Widok pani Lawrence zwarzył humor Marigold. Właśnie miała zamiar odejść od okna, gdy odezwała się Gwen:
— No, napatrzyłyśmy się, co? Teraz zakradniemy się pod okna jadalni, zobaczymy, co jest na kolację.
Jednak okno w jadalni było zasłonięte, więc nie mogły nic zobaczyć.
— No to wejdziemy do środka — powiedziała Gwen.
— Och, myślisz, że to bezpieczne?
— Jasne. Spójrz na tych przebierańców. Nas też nikt nie rozpozna. Mam zamiar zobaczyć wszystko, co się da, i prysnąć.
Tak więc weszły do środka i rzeczywiście nikt nie zwrócił na nie uwagi. Stół prezentował się tak okazale, że przez długą chwilę gapiły się nań z zapartym tchem. Marigold jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak pięknie zastawionego stołu, tak cudownych ciast i ciasteczek, wykwintnych kanapek, estetycznie podanych potraw. W Świerkowej Kępie wydawano godziwe przyjęcia, lecz ta olśniewająca wytworność była dla dziewczynki czymś nowym. Gwen stwierdziła z niezadowoleniem, że nie da się niczego „podwędzić”, gdyż przy stole kręci się dużo kelnerek. Tak więc, gdy napatrzyły się do syta, pociągnęła Marigold za rękę i szepnęła:
— Chodź, jeszcze raz zajrzymy do tamtego pokoju, a potem wiejemy.
Jak dotąd wszystko szło gładko. Rozzuchwalone powodzeniem dziewczynki śmiało przeszły przez hol i stanęły w drzwiach sali balowej. Na parkiecie było teraz niewiele par. Ciepła sierpniowa noc skusiła wielu tancerzy do wyjścia na zalany księżycową poświatą trawnik. W sali pozostali głównie starsi goście. Pani Lawrence bardziej niż zwykle przypominała dzisiaj królową Wiktorię, gdy z omdlewającą miną poruszała wielkim starym wachlarzem ze strusich piór. Wuj Percy telefonował z aparatu stojącego w końcu holu i jak zwykle straszliwie się wydzierał. Marigold parsknęła śmiechem, przypomniawszy sobie właśnie krążącą w rodzinie anegdotę na jego temat.
— Co to za wrzaski? — spytał pewnego razu klient w biurze wuja Percy’ego.
— O, to tylko pan Lesley rozmawia ze swą żoną, która przebywa w Montague — odparł młody wspólnik wuja.
— Zamiast wydzierać się przez całą szerokość wyspy, niech lepiej skorzysta z telefonu — doradził klient.
Gwen zrobiła krok w stronę kuzynki, by spytać, czemu Marigold trzęsie się ze śmiechu, i wówczas wydarzyło się coś strasznego. Gwennie nastąpiła na piłeczkę, zawieruszoną pod frędzlami portiery. Dziewczynka potknęła się i z rozdzierającym wrzaskiem runęła na parkiet, pociągając za sobą Marigold, której chwyciła się odruchowo. Marigold zdołała jakoś nie upaść, lecz ślizgając się na wywoskowanym parkiecie, dotarła aż do pani Lawrence i klapnęła na podłogę u jej stóp. Pani Lawrence właśnie zaczęła wyłuszczać babci, ile to już razy przechodziła grypę. W chwilę później wpadła w histerię, a sala zapełniła się ludźmi. Marigold podniosła się z podłogi i stała w miejscu, oszołomiona. Gwen nadal leżała na parkiecie, lecz wkrótce podszedł do niej wujek Klon, podniósł ją, po czym zerwał z jej twarzy maseczkę.
— Wiedziałem, że to ty — powiedział i zawlókł ją do Marigold, z której twarzy też ktoś zdążył już zdjąć maskę.
— Marigold! — krzyknęła przerażona mama.
Nikt nie patrzył na dziewczynki, gdyż w centrum zainteresowania wciąż była pani Lawrence.
— Sukienka Clementine, sukienka Clementine! — piszczała histerycznie, zanosząc się szlochem. — Miała ją na sobie… gdy przyszła powiedzieć mi… że właśnie… zgodziła się wyjść za… Leandra Lesleya! Nie myślałam, że pozwolisz, Lorraine… aby twoja córka… tak mnie obraziła!
— Ależ ja nie mam z tym nic wspólnego! Naprawdę — mama z trudem powstrzymywała łzy.
— Śmierć Clementine złamała mi serce, a teraz… budzić te bolesne wspomnienia… właśnie tu… to okropne! Nie powinnam była przychodzić! Miałam takie złe przeczucie… jedno z tych najgorszych… — Obecni z trudem wychwytywali poszczególne słowa z potoku jęków i szlochów.
— Proszę się uspokoić, pani Lawrence. Oto woda, dobrze pani zrobi — powiedziała ciocia Marigold.
— Uspokoić się? Jak mam się uspokoić, przecież prawie mnie to zabiło! W naszej rodzinie często zdarza się niespodziewana śmierć… Och, Lorraine, zajęłaś jej miejsce… lecz twoja córka mogła przecież zostawić w spokoju tę sukienkę, jej świętą sukieneczkę…
— Gdybym tylko wiedziała! — krzyknęła Marigold.
Chciało jej się płakać, ale nie zamierzała pozwolić sobie na łzy przy ludziach. Czyż Stara Babcia nie powiedziała kiedyś, że Lesleyówna nie płacze na oczach świata? Jednak Marigold pojęła jasno, że mama musi się przez nią strasznie wstydzić. Wszystko wokół przestało być nagle romantyczne i tajemnicze. Dziewczynka czuła się teraz jak niegrzeczne, durne dziecko, które przyłapano na karygodnych figlach.
Pani Lawrence zawodziła dalej jak oszalała.
— Zaprowadźmy ją na górę — powiedziała ciocia Marigold. — Rzeczywiście ma słabe serce, więc obawiam się…
— O, Clementine, Clementine! — rozpaczała pani Lawrence. — Pomyśleć tylko, że nosiłaś tę sukienkę będąc wśród nas… I to okropne dziecko… Lorraine! Jak mogłaś!
Gwen, która dotychczas była oszołomiona rozwojem wypadków, teraz niespodziewanie wyrwała się wujkowi Klonowi i rzuciła ku pani Lawrence.
— Zamilcz, puszczyku! — ryknęła ze złością. — Słyszałaś przecież, że ciocia Lorraine i Marigold nie mają z tym nic wspólnego! To ja znalazłam tę zapleśniałą sukienczynę i kazałam Marigold ją włożyć. Wbij to sobie wreszcie do tej szurniętej głowy i przestań robić z igły widły! Tak, gap się, gap! Wiem, masz ochotę usmażyć mnie na wolnym ogniu i obedrzeć ze skóry, ale ja mam cię w nosie, ty stara, tłusta krowo! — I Gwennie pstryknęła palcami przed samym nosem znieważonej królowej Wiktorii.
Pani Lawrence, przekonawszy się, że istnieje ktoś, kto potrafi ją zakrzyczeć, ucichła. Wstała z miejsca, zrzucając na podłogę deszcz szpilek, a całe jej bujne ciało wprost trzęsło się ze złości. Wspierając się na cioci Marigold i wujku Percym, ruszyła wolno ku schodom.
— No tak, trzeba patrzeć przez palce na różne wyskoki dzieci — pochlipywała. — Cieszę się, że to nie twoja wina, Lorraine. Bo przecież niczym sobie na to nie zasłużyłam…
— Droga pani Lawrence, niech pani nie będzie już zła… — błagała Lorraine.
— Zła! Ależ skąd! Po prostu mam złamane serce. Gdybyż Bóg…
— Boga lepiej w to nie mieszać — wtrąciła Gwen.
— Cicho bądź! — ofuknął ją wujek Klon.
Wówczas Gwen odchyliła głowę do tyłu i zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć. Zlecieli się wszyscy pozostali goście — ludzie tłoczyli się w sali, holu, zaglądali przez okna. Marigold poczuła się, jakby spoczęły na niej oczy całej ludzkości.
— Czy mógłbyś nas odwieźć do domu, Horacy? — spytała znużonym głosem babcia. — Jestem zmęczona, a to zajście niemal mnie wykończyło. Chcesz zostać na kolacji, Lorraine?
— Och nie, skądże — odparła Lorraine, walcząc z napływającymi do oczu łzami.
Gdy siedziały już na tylnym siedzeniu samochodu, zgnębiona Marigold zaniosła się płaczem, a wkrótce zawtórowała jej niespokojna o swoją skórę Gwen. Wujek Klon, natomiast, zaczął ryczeć ze śmiechu, więc babcia upomniała go.
— Horacy, uważaj, jak jedziesz. Dziwię się, że możesz się śmiać. Doprawdy, koszmarna afera. Że też musiało to dotyczyć akurat pani Lawrence!
— Wyjdzie jej na zdrowie — stwierdził wujek Klon. — Nie sądzę, aby kiedykolwiek usłyszała o sobie tyle słów prawdy. To było rewelacyjne!
Gwen przestała chlipać i nastawiła uszu. „Właściwie wujaszek Klon jest całkiem miły” — pomyślała.
— A jednak musiała przeżyć szok, ujrzawszy tak niespodziewanie sukienkę Clementine — powiedziała babcia. Lecz dlaczego miała taki dziwny głos? Czy to możliwe, by babci też chciało się śmiać? Czyżby więc próbowała powstrzymać się od śmiechu? — Wiesz przecież, Horacy, jak uwielbiała Clementine…
— Clementine była świetną dziewczyną — powiedział wujek Klon. — Zawsze ją lubiłem. I dobrze o niej świadczy, że nie dała przewrócić sobie w głowie takiej durnowatej matce.
— Była śliczna. Pamiętam ją w tej sukience. Wszyscy wychwalali jej cerę i dłonie — wspominała babcia.
— O tak, dłonie to Ciem miała piękne — przyznał wujek Klon. — Szkoda, że nie można tego powiedzieć o jej stopach.
— To nie była jej wina, że takie urosły — przywołała go do porządku babcia.
— Oczywiście, że nie. Ale Stwórca naprawdę nie poskąpił na nie materiału — zachichotał wujek Klon. — Wcale się nie dziwię, że starsza pani zachowała wszystkie buty Clementine — szkoda przecież wyrzucać tyle dobrej skóry. Clem tylko raz w życiu pokłóciła się nie na żarty. Z Emmy Carberry. Emmy wychodziła za mężczyznę, którego nie aprobowali ani Carberry’owie, ani Lawrence’owie. „Za nic w świecie nie chciałabym być w twojej skórze” — stwierdziła surowo Clem. „Nie grozi ci to, kochanie, przecież byś w nią nie weszła” — zapewniła Emmy, przystawiając swoją stopkę do długachnej stopy Clem. Rzecz jasna, Clem nigdy jej tego nie darowała.
W tej właśnie chwili w biednej, znękanej, pochlipującej Marigold nastąpiła nagła przemiana. Zazdrość przeszła jej jak ręką odjął — w każdym razie zazdrość o Clementine. Clementine miała duże stopy! A stópki mamy nawet wujek Klon uważał za szczyt doskonałości. Zapłakana Marigold uśmiechnęła się do siebie w ciemnościach. O tak, teraz mogła sobie pozwolić na współczucie dla Clementine.
— Podaj mi choć jeden powód, dla którego nie powinienem obedrzeć cię ze skóry — powiedział wujek Klon, wysadzając Gwen z samochodu.
— Bo cię rozśmieszyłam — odparła filuternie dziewczynka.
— Ty szelmo! — rzekł Klon.
Babcia nie odezwała się ani słowem. Bo czy warto strzępić sobie język dla Gwen? Równie dobrze można próbować utopić rybę. Zresztą i tak Gwennie miała nazajutrz wyjechać. Poza tym babcia cieszyła się w głębi duszy, że ktoś dał wreszcie Caroline Lawrence po nosie.
— No, to już po środzie, zaczął się czwartek — stwierdziła Gwen. — Mogli nam chociaż dać coś na ząb — gderała, włażąc do łóżka. — Szkoda, że nie podwędziłam tego talerzyka z tartinkami. Czy widziałaś kiedyś coś równie śmiesznego jak ta rycząca stara smoczyca? Ale się przymknęła, co? Mam nadzieję, że jeszcze tej nocy porwie ją diabeł. Właściwie cieszę się, że już wyjeżdżam, Marigold. Wprawdzie ani mi się śniło, że cię tak polubię, po tych obmierzłych pochwałach, jakie słyszałam z ust cioteczki Jo. Jednak twoja babcia dała mi do wiwatu.
— Nie modlisz się? — upomniała ją Marigold.
— Nie ma sensu budzić Boga o tej porze — mruknęła sennym głosem Gwen.
Zanim Marigold skończyła pacierze, Gwen spała jak suseł. Marigold powiedziała Panu Bogu, że jest mu bardzo wdzięczna. Nie za to, rzecz jasna, że Clementine miała duże stopy, lecz za to, że okropne uczucie nienawiści i zazdrości uleciało z jej małego serduszka. Cóż to była za ulga! Rankiem Marigold dostała od mamy burę.
— Pani Lawrence mogła umrzeć na atak serca — powiedziała. — Pomyśl tylko, jakbyś się wtedy czuła. Dowiedziałyśmy się dziś, że przez całą noc przeraźliwie płakała — dodała, w obawie, że Marigold nie zdaje sobie sprawy, jak okropnie postąpiła.
— Nie ma co się martwić — stwierdziła Salonie. — Starszej pani dobrze to zrobiło. Kiedy sobie pomyślę o tym jej muzeum butów… albo o tym, że uważa się za podobną do królowej Wiktorii! Tak czy siak, jestem zadowolona, że to czarcie nasienie wyjeżdża dziś wieczorem. Przyda mi się parę chwil spokoju. Po trzytygodniowej wizycie Gwen czuję się jak przepuszczona przez maszynkę do mięsa. Niech Bóg ma w opiece jej rodzinę, kiedy ta pannica dorośnie.
Amen — powiedział Lucyfer, wymownie machnąwszy ogonem.
Tego wieczoru Gwennie odjechała do domu.
— No, nareszcie możemy poczuć się jak u siebie — stwierdziła Salome, lecz raczej bez przekonania. I nawet nie ofuknęła Lazarre’a, gdy ten stwierdził ponuro:
— Wydaje się, jakby ktoś umarł w tym domu…
Do Świerkowej Kępy powrócił spokój. Zmąciła go tylko pewna poplamiona atramentem pocztówka, która nadeszła następnego dnia rano. Była zaadresowana do babci. „Zapomniałam Ci powiedzieć — pisała Gwen — że jakiś czas temu jedna z Twoich najlepszych srebrnych łyżeczek wpadła mi w szparę w podłodze spichrza. Sądzę, że wyjmiesz ją bez trudu, gdy wczołgasz się pod tę podłogę”.
Przez pierwsze dwa dni po wyjeździe Gwennie Marigold bardzo za nią tęskniła, lecz trzeciego już znacznie mniej. Przyjemnie bowiem było znów znaleźć się sam na sam z Sylvią. Miło jest śmiać się i psocić, ale nie można przecież robić tego bez przerwy. Marigold czuła się jak ktoś, kto po wielu dniach gwałtownej wichury delektuje się ciszą. Aksamitne twarzyczki bratków wychylały się ku niej z półmroku, a ukochane drzewa znów były jej przyjaciółmi. Gdy zamknęła za sobą Zieloną Bramę, wstąpiła w inny świat — gdzie można czuć się szczęśliwym i miło spędzać czas, nie robiąc wcale rabanu wokół siebie. Odwróciła się i spojrzała na obrośnięty winoroślą dom i widniejącą za nim zatokę. Świat pogrążył się w ciszy, w której słychać było jedynie pieśń wiatru. Zielone, pokryte rosą łąki pana Donkina osnuł łagodny cień.
— Gdyby przyszło mi wybierać miejsce urodzenia, wybrałabym Świerkową Kępę — szepnęła Marigold, wyciągając ramiona, jakby chciała objąć dom — to piękne, stare miejsce, które stworzyło tyle rąk i pokochało tyle serc.
Duch Clementine przestał już ją prześladować. Gdy dziewczynka wybrała się na cmentarz, ukradkiem położyła kwiatek na jej grobie. Biedna, śliczna Clementine. Marigold nie zależało już na tym, by odepchnąć ją od ojca. Wiedziała, że nie ożenił się z mamą tylko po to, by mieć gospodynię. Opowiedziała bowiem mamie historię swej nienawiści, która wywołała tyleż śmiechu co łez.
— Ja nigdy nie byłam zazdrosna o Clementine — powiedziała mama. — Gdy się pobierali, byli niemal dziećmi i rzeczywiście twój tata bardzo ją kochał. Lecz to mnie obdarzył dojrzałym uczuciem. Ja to po prostu wiem.
Marigold nie zżymała się już ze złości przed portretem Clementine. Mogła spokojnie mu się przyglądać, przyznając, że Clementine była pięknością. Jednak raz stwierdziła z satysfakcją:
— Dobrze, że nie widać ci stóp!
— Oto nadszedł nowy dzień — powiedziała Marigold, pogodna jak jutrzenka.
Gdy szła do szkoły tego ranka, okraszonego barwami jesieni, rozpierało ją szczęście. W takie dni, jak ten, czuła się uskrzydlona. Kochała październik w jego purpurowym przepychu, gdy zwarzone przymrozkiem liście wyglądały niczym zastygłe płomyki, zaś rosnące wzdłuż drogi astry przypominały nuty fioletowej piosenki. Jeszcze bardziej kochała październik, gdy pogrążał się w ciszy brązowych pół, otoczonych skrytymi w cieniu fałdami wzgórz znad zatoki. Wieczorami rozchodziła się miła woń palonych przez Lazarre’a liści. Zbierano jabłka i zanoszono je do spichrza, gdzie miały pozostać do pierwszych mrozów. Potem ładowano je do beczułek i gromadzono w piwnicy.
Gdy Marigold przechodziła przez szkolny dziedziniec, kilka dziewczynek zachichotało na jej widok. Zignorowała je. Właściwie czuła się w szkole samotna. Nie miała żadnej bliskiej koleżanki, a gdy wprowadzono pojedyncze ławki, jej szansę na zaprzyjaźnienie się z kimś zmalały jeszcze bardziej. Żadne z dzieci nie wracało ze szkoły tą samą drogą co ona. Wprawdzie nie kłóciła się z koleżankami i na przerwach bawiła się jak wszyscy, lecz wyczuwało się, że ma z dziećmi ze szkoły niewiele wspólnego, co z kolei budziło ich niechęć. Nazywały ją „zarozumialską”, choć Marigold wcale nie zadzierała nosa.
Z biegiem lat poczucie wyobcowania narastało. Nieraz Marigold dumała smętnie, że miło byłoby mieć taką przyjaciółkę od serca, o jakich się czytuje w książkach, nie kapryśnego gościa jak Varvara czy Gwennie. Takie wciągają twe życie w dziki, kolorowy wir, po czym fikają, jakby nigdy nie istniały. Ponieważ Marigold nie mogła znaleźć sobie prawdziwej przyjaciółki w szkole w Harmony, a z natury trudno ją było zadowolić, wolała pozostać samotna. Zawsze przecież miała Sylvię, choć ta nie zdawała się już tak realna jak kiedyś. Czar nadal działał, lecz nie miał dawnej mocy.
Tego ranka Marigold wyczuła w atmosferze szkolnej coś dziwnego. Nie, to nie było złudzenie. Dziewczynki szeptały po kątach i gapiły się na nią z ciekawością, a nawet odrobiną złośliwości. Marigold czuła to przez całe przedpołudnie i podczas przerwy, lecz aż do południa nie dowiedziała się niczego szczególnego. Dopiero wówczas, gdy dzieci z klasy usiadły w kole pośród okrytych kożuchem paproci świerkowych pieńków, nad brzegiem strumienia, który szemrał w pobliżu szkoły, pękła tama milczenia. — Czy lubisz pana Thompsona, Marigold? — spytała Em Stanton, chichocząc.
Marigold zaczęła się zastanawiać, dlaczego, u licha, padło nazwisko nowego pastora, który przybył do Harmony na wiosnę. Niespecjalnie interesowała się kwestią wyboru nowego duszpasterza, choć dorosłych sprawa ta bardzo zajmowała. Trudno było znaleźć następcę pana Henry’ego, który przez trzydzieści lat piastował funkcję pastora w Harmony, i „był święty, o ile tacy w ogóle chodzą po tej ziemi”.
— Każdej niedzieli sześciokrotnie wzruszał mnie do łez — wzdychała panna Amelia Martin. — Miałam nadzieję, że to właśnie on mnie pochowa. Zawsze myślałam, jak cudownie byłoby, gdyby modlił się na mym pogrzebie.
— Boże, ześlij nam kogoś równie dobrego jak pan Henry — modliła się ciocia Kitty na pierwszym zebraniu parafialnym po przejściu pastora na emeryturę. — Choć wątpię, Boże, abyś mógł to uczynić.
Nikt nie uważał, by pan Thompson był „równie dobry”, jednak wydawał się najodpowiedniejszy ze wszystkich kandydatów.
— To dobry kaznodzieja — stwierdziła Salome. — Szkoda tylko, że wdowiec. Ożeni się z jakąś kobietą z parafii i to go zepsuje. — Po namyśle dodała pocieszająco: — Ale cieszę się, że właśnie jego wybrano. Lubię przystojnych pastorów.
Pan Thompson miał córeczkę mniej więcej w wieku Marigold — pulchniutką, rumianą Jane, która chodziła do szkoły w miasteczku, bo tam właśnie mieściły się kościół i plebania. Marigold widywała Jane właściwie tylko w szkółce niedzielnej, gdzie były w tej samej klasie. Dziewczynka zawsze umiała na pamięć zadane fragmenty z Biblii, wiersze i, jak przystało na córkę pastora, płynnie odpowiadała na pytania z katechizmu, lecz — zdaniem Marigold — nie wydawała się przez to bardziej interesująca. Co do pana Thompsona, Marigold myślała o nim z sympatią, lecz zaprzątał jej umysł tylko wtedy, gdy gościł w Świerkowej Kępie. Lubiła zwłaszcza wesoły, całkiem nie kaznodziejski błysk, jaki miał w oku. Dlaczego jednak Em Stanton niespodziewanie zainteresowała się jej uczuciami wobec pana Thompsona? Marigold doznała niepokojącego wrażenia, jakby mroźny wietrzyk ochłodził sekretne zakątki jej duszy.
— Bardzo lubię pana Thompsona — oświadczyła krótko.
Em znowu zachichotała irytująco, po czym wymieniła spojrzenia z pozostałymi dziewczynkami.
— To świetnie — powiedziała znacząco.
Spodziewały się, że Marigold spyta, niby dlaczego „świetnie”, ale spotkało je rozczarowanie. Marigold odgryzła kęs hop–smaczka i zaczęła go przeżuwać.
— Chciałabyś, by został twym ojczymem? — spytała przebiegle Velma Church.
Marigold szybko odłożyła nie dojedzone ciasteczko do koszyka i wybałuszyła oczy ze zdumienia.
— To ty nic nie wiesz?
— Niby co mam wiedzieć? — wymówiła pobladłymi ustami.
— No, że twoja mama za niego wychodzi.
Marigold nie wiedziała, co się stało z nią — a może z całym światem. Czy została spoliczkowana? Czy zdarto z nieba słońce?
— Nie wierzę… — jęknęła bezradnie.
— Wszyscy tak mówią — triumfowała Em. — Sądziłyśmy, że ty na pewno już wiesz. To śmieszne, że mama ci nic nie powiedziała. On przecież bez przerwy przesiaduje w Świerkowej Kępie.
To była, rzecz jasna, przesada. Jednak Marigold uświadomiła sobie z przerażeniem, że ostatnio pan Thompson rzeczywiście odwiedzał je bardzo często. Wprawdzie babcia miała lekki atak bronchitu, jednak nawet gdy Salome zapadła na zapalenie płuc, pan Henry nie przebywał tak często w ich domu. Popatrzyła z rozpaczą na Em.
— Słyszałam, że mają się pobrać jeszcze przed nadejściem wiosny — dorzuciła Fanny Collins. — Twoja mama była z nim ostatnio w Summerside, wybierali razem tapety na plebanię. Ciotka Lindy ich widziała.
— Ale cię urządzą — powiedziała Sally McLean.
— Po ślubie będziesz musiała nazywać się Marigold Thompson — dodała Lula Nelson.
— Wyślą cię do szkoły z internatem, zobaczysz — syknęła Dot Church.
Marigold nie reagowała na te zjadliwe uwagi. Siedziała bez ruchu, zupełnie oszołomiona. Och, gdybyż tylko mogła znaleźć się teraz z dala od tych wstrętnych dziewuch i stawić temu wszystkiemu czoło w samotności!
— Moja mama mówi, że twoja matka w ogóle nie nadaje się na żonę pastora — oświadczyła Velma.
— Za bardzo się stroi i jest zbyt rozrzutna — dodała Em.
— Ciocia Beth twierdzi, że jego pierwsza żona była najpiękniejszą kobietą, jaka chodziła po świecie — powiedziała Pet Dixon.
— To dziwne, że twoja matka chce poślubić przybysza z Nowej Szkocji — powiedziała Janet Irving.
— Stara dama pewnie nieźle jej dała w kość — powiedziała Pet.
— Moja mama mówi, że pani Leandrowa tej jesieni jakoś dziwnie nabrała życia — powiedziała Lula.
Rozległ się dzwonek i krąg złośliwych twarzy zniknął. Marigold powlokła się za dziewczynkami do szkoły. Nogi miała jak z ołowiu, a dusza, tak uskrzydlona rankiem, ciążyła jej straszliwie. Świat pogrążył się w mroku. Czyż to może być prawdą? Niemożliwe! Lecz nagle Marigold przypomniała sobie jeszcze jedną okropną scenę.
— Pani Lesley ma już pewne zobowiązania — powiedziała Salome w zeszłym tygodniu, zamykając drzwi przed nosem namolnemu agentowi ubezpieczeniowemu.
O tak, więc to jednak prawda.
— Jak myślisz, Salome, czy Bóg bywa złośliwy? — spytała tego wieczora Marigold.
— Co ty wygadujesz? — obruszyła się Salome. — Nie wolno zadawać takich niegodziwych pytań. Zupełnie jakbym słyszała Gwen.
— Przepraszam. Ale powiedz, czy On robi ludziom na złość? — nie dawała za wygraną Marigold.
— Pewnie, że nie — powiedziała Salome. — To diabeł jest złośliwy. Co się z tobą dzieje? Źle wyglądasz. Może się przeziębiłaś?
Owszem, Marigold czuła się źle. Tak, jakby chłód przetrawił jej chorą duszę. Wydarto jej wszystko. I nawet nie mogła porozmawiać o swej udręce z mamą.
Gdy Marigold dowiedziała się o stopach Clementine, sądziła, że na zawsze wyzbyła się uczucia zazdrości. I nagle wpadła w szpony zazdrości dziesięć razy silniejszej. Tamto było niepokojem duszy. To zaś — torturą serca. Chyba nigdy w życiu Marigold nie była tak głęboko nieszczęśliwa, jak w ciągu tych dwóch miesięcy po rozmowie nad strumieniem. Wszystko podsycało jej podejrzenia, wzbudzało zazdrość. Była przepełniona nienawiścią. Tak bardzo nienawidziła pana Thompsona, że nic nie sprawiało jej radości. Nienawidziła nawet biednej, niewinnej Jane Thompson. Czy Jane będzie nazywała mamę matką? Jeszcze czego!
Gdy nadszedł listopad ze swymi ponurymi zmierzchami, Marigold poczuła się nagle dorosła i stara. W chłodne, przepełnione żalem, bezksiężycowe noce wiatr żałobnie szeleścił zwiędłymi liśćmi i wył na zszarzałych polach. W kątach ogrodu, pod płotem, sterczały zasmucone, szare duchy nawłoci. Wiele razy w chłodne, listopadowe wieczory światła samochodu pana Thompsona błyskały wesoło przy bramie. Marigold miała uczucie, że odtąd już wiecznie będzie listopad. Słowo „jutro” miało kiedyś dla niej tyle czaru! Teraz mogło przynieść tylko jeszcze więcej goryczy.
Nienawidząc pana Thompsona, Marigold odczuwała bolesną satysfakcję. Była przekonana, że zawsze nienawidziła tego człowieka. Lucyfer od początku go nie cierpiał, a już koty znają się na ludziach! Teraz Marigold doszukiwała się w pastorze samych wad. Przypomniała sobie, co powiedział kiedyś Lazarre o jakimś Francuzie, który zhańbił swój naród.
— Nie chcesz chyba, by go powiesili! — przeraziła się Salome.
— O, nie, lepiej niech wykręci się od stryczka — przyznał Lazarre. — Ale chciałbym, żeby zatruli mu życie!
To słowo najtrafniej wyrażało uczucia Marigold względem pana Thompsona. Nie chciałaby go ujrzeć na szubienicy, lecz ucieszyłaby się, gdyby ktoś „zatruł mu życie”.
Za spichrzem rósł wybujały, wyschnięty oset szkocki. Ileż niewymownej satysfakcji dostarczyło Marigold nazwanie go „wielebnym Thompsonem”, a następnie wycięcie i spalenie owego ochrzczonego badyla. Gdy patrzyła, jak pan Thompson popija herbatę, żałowała, że nie jest ona zatruta. Nie aż tak bardzo, by go zabić, o nie. Wystarczyłaby odrobina trucizny — żeby strasznie się rozchorował i nie miał już ochoty na żeniaczkę. Pewnego razu, gdy rozzłościł się z powodu czyjegoś zachowania w kościele i walnął pięścią w stół, Marigold szepnęła bezgłośnie do mamy: „Ale będziesz miała mężulka!”.
Najchętniej przestałaby chodzić do kościoła, lecz ponieważ nie mogła tego zrobić, na nabożeństwach rzucała pastorowi gniewne spojrzenia. Gdy przychodził z wizytą, przemieniała się w uosobienie pogardy. Lecz on tego nawet nie zauważał! Przeważnie nie pamiętał nawet, jak ona ma na imię, i nazywał ją Daffodil*. Raz, gdy chciał ojcowskim gestem pogłaskać ją po głowie, Marigold odskoczyła, rzucając niegrzecznie: „Nie jestem kotem!”. Kazano jej go potem za to przepraszać. W Świerkowej Kępie nie rozumiano, dlaczego Marigold czuje do pastora taką odrazę.
— Przecież on wygłasza takie piękne kazania — powiedziała Salome z wyrzutem. — Potrafi wycisnąć mi z oczu łzy.
— Cebula też potrafi — rzuciła ze złością Marigold.
A jednak, gdy Em Stanton powiedziała, że zdaniem jej „papcia” pan Thompson ma płytki umysł, Marigold spiorunowała ją wzrokiem. Skoro mama zamierza poślubić pastora, trzeba stanąć w jego obronie.
— Dobrze, już dobrze — mruknęła Em na odchodnym. — Nie wiedziałam, że tak go lubisz. Przez myśl mi nie przeszło, że można lubić i niebieskonosa*.
— Wcale nie jest niebieskonosem — żachnęła się Marigold, zresztą nie miała pojęcia, co to słowo oznacza.
— A właśnie, że jest! Twój wujek Klon mi to powiedział, jak kiedyś podwoził mnie do szkoły. Gdy przejechał obok nas pastor, rzekł: „Te niebieskonosy zawsze przekraczają dozwoloną prędkość”. Na co ja: „To pan Thompson jest niebieskonosem?”, a wujek mówi: „Jeszcze jakim!”. Sama więc widzisz!
— Ale kto to jest ten niebieskonos? — dopytywała się zdenerwowana Marigold. Chciała znać prawdę, nawet najgorszą.
— No… tak za bardzo to nie wiem, ale chyba uzależniony — powiedziała Em niepewnie. — Vera Church też tak przypuszcza. Wiesz, jakie to straszne? Uzależnieni wszędzie wokół widzą potworne gęby. Są zdolni do wszystkiego, a w dodatku są strasznie przebiegli. Na początku nikt ich o nic nie podejrzewa, a potem to już nie potrafią ukryć, że się odurzają. Wówczas trzeba ich odizolować.
Odizolować! A cóż to znaczy? Jednak Marigold nie pytała już Em o nic więcej. Każda nowa odpowiedź rzucała na całą sprawę jeszcze gorsze światło. Jednak, jeśli pana Thompsona trzeba będzie odizolować, niechże stanie się to, zanim poślubi mamę.
Tymczasem coraz częstsze wizyty pana Thompsona w Świerkowej Kępie przynosiły Marigold samą udrękę. Pastor znowu zabrał mamę do Summerside, by pomogła mu wybrać tapety. Pewnego wieczoru przyszedł do mamy i powiedział:
— Chciałbym poradzić się ciebie co do tego trzeciego migdałka Jane.
Zamknęli się razem w pokoju ogrodowym. Marigold błąkała się po holu jak niespokojny duch. Co działo się za tymi zamkniętymi drzwiami? Rozbolało ją gardło, ale czyż mama się tym przejmowała? Ani trochę! Tylko migdałki Jane ją obchodziły!
Gdy nie działo się nic, co sprawiało jej ból, zadręczała się wyobrażeniami. Czy po ślubie mamy będzie musiała opuścić kochaną Świerkową Kępę? A może mama pozostawi ją pod opieką babci, tak jak matka Millie Graham? Nikt już nie wyjdzie jej na spotkanie, gdy będzie wracała ze szkoły, nikt nie będzie stał w drzwiach o zmierzchu i wołał w ciemność, by Marigold wracała do domu. Nikt nie siądzie przy jej łóżku, nie porozmawia z nią przed snem. Chociaż teraz te rozmowy przed zaśnięciem wcale nie były takie jak dawniej. Pomiędzy mamą a Marigold zawisła kurtyna obcości.
Lorraine martwiła się, że córka zaczyna się od niej odsuwać (może dorastając nabiera właściwej Blaisdellom powściągliwości?). Nie mogła zdobyć się na to, by spytać Marigold, dlaczego tak się zmieniła. Bała się, że w ten sposób przypieczętuje tę zmianę. Gdy ciocia Anne zaprosiła Marigold do siebie, a mama zgodziła się na ten wyjazd, Marigold niemal błagała, by jej tam nie wysyłano, choć wcześniej chciała jechać. Ale co by było, gdyby mama wzięła ślub pod jej nieobecność? Może właśnie dlatego chciała ją wysłać do cioci Anne? Mogłoby się zdarzyć, że nie nosiłyby nawet tego samego nazwiska! Jakie to byłoby straszne, gdyby ludzie mówili: „O, to Marigold Lesley, wiecie, córka pani Thompson”.
Może nawet nazwaliby ją Marigold Thompson! Czuła, że tego by nie zniosła. Och, będzie taka nie chciana. Czyż ktoś — albo coś — nie może temu wszystkiemu zapobiec?
Zaczęła się zastanawiać, czy wskórałaby coś modlitwa. Lecz nie, oczywiście nie ma sensu modlić się o pokrzyżowanie planów pastora. Gwen powiedziała kiedyś, że gdy chce postawić na swoim, skacze w miejscu, wrzeszcząc na całe gardło. Ale Marigold nie widziała się w tej roli. Zresztą nawet gdyby zaczęła wrzeszczeć i nawet gdyby przybiegły ze strychu wszystkie panny młode, Clementine oderwałaby wreszcie wzrok od lilii, a Stara Babcia wyskoczyła z portretu w pokoju ogrodowym — mama i tak wyszłaby za pana Thompsona. Mama, która tak ślicznie rozkwitła tej jesieni. Zanim Marigold poznała straszliwą prawdę, cieszyła się, gdy ludzie mówili: „Jak ładnie Lorraine wygląda!”. Teraz wydawało jej się to obelgą.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, a Marigold snuła się po Świerkowej Kępie ze smutną twarzyczką.
— Zmizemiałaś mi, kochanie — powiedziała mama z niepokojem.
— Za to Jane Thompson ma sporo ciałka — rzuciła Marigold z rozdrażnieniem.
Mama uśmiechnęła się. Pomyślała, że Marigold jest zazdrosna o różanolicą Jane, bo pewnie jakaś pani w rodzaju ciotki Josephine wychwalała Jane pod niebiosa. Mamie zdawało się, że wszystko rozumie a Marigold była przekonana, że to ona rozumie. Tymczasem brak zrozumienia dzielił je coraz bardziej, jak coraz głębsze, coraz bardziej rozlewne wody.
Czy to ostatnie Święta, jakie spędzi z matką? W Wigilię poszły ja zwykle na cmentarz. Marigold z zaciekłością kruszyła liście z wieńca ostrokrzewu leżącego na grobie ojca. Ona nie zapomniała o tacie, nawet jeśli mama już go nie pamięta.
— Nigdy nie nazwę go ojcem, choćby mieli mnie zabić — szlochała.
Tego roku zjazd rodzinny odbywał się u cioci Marcii. Babcia nie mogła pojechać, bo bronchit znów się odezwał, zaś mama nie chciała jej zostawić. Marigold ucieszyła się więc, że nie jadą. Nie miała nastroju na huczne spotkania rodzinne.
Po południu Salome kazała Lazarre’owi zaprząc dwukółkę. Zamierzała pojechać do miasteczka i odwiedzić starych znajomych. Zabrała ze sobą Marigold. Dziewczynka włóczyła się po ulicach, podczas gdy Salome plotkowała z przyjaciółkami. Dzień był pogodny i przyjemny. Wiatr zapadł w sen w świerkowych lasach za południowymi krańcach Harmony, a wielkie płatki śniegu spływały majestatycznie na ziemię. Coś pchnęło Marigold w stronę plebanii. Czy mama tam wkrótce zamieszka? Co za ohydny, kwadratowy dom, bez choćby jednego drzewka w pobliżu. Bez prawdziwego ogrodu. Tylko parę grządek, na których ryje jakaś świnia!
Właśnie dobrała się do pasternaku. No i co z tego, niech się dobiera! Już Marigold na pewno o tym nie powie panu Thompsonowi. Niech sobie sam pilnuje swojego pasternaku. Skręciła z rozmysłem w główną ulicę. Jednak natychmiast zawróciła. Skoro mama ma tu wiosną zamieszkać, pasternak będzie jej potrzebny, przecież przepada za nim.
Marigold ruszyła stanowczo chodnikiem ku schodkom, a potem podeszła do drzwi. Tam zastygła na parę minut, jakby ktoś zamienił ją w kamień. Drzwi były otwarte. I drzwi prowadzące z holu do pokoju również stały otworem. Pokój był nie umeblowany, zaśmiecony ścinkami pozostawionymi przez robotników, którzy kładli tapety w piękne kwiaty. W pokoju tym stał pan Thompson i daleka kuzynka Marigold, Ellice Lesley z Summerside. Dziewczynka dobrze znała „ciocię Ellice”. Była to pulchna kobietka, która nigdy nie liczyła kalorii i zazwyczaj miała włosy ułożone w lśniące, karbowane loki przypominające ślady na piasku pozostawione przez fale. Ciotka Ellice nie była zbyt ładna, lecz, jak mawiał stary pan McAllister — „bardzo, bardzo pożyteczna”. Poza tym była zamożna. Teraz też wyglądała bogato. Miała na sobie elegancki kapelusz i obszerny pluszowy płaszcz z wielką czerwoną różą przypiętą do kołnierza. I całowała się z panem Thompsonem!
Marigold odwróciła się i bezszelestnie wycofała z plebanii. Zdążyła jednak usłyszeć, jak pan Thompson mówi:
— Moja kiciu! — A Ellice na to:
— Mój ty słodki!
Świnia nadal ryła grządkę z pasternakiem. A niechaj sobie ryje, skoro pastor całuje kobietę, której całować nie powinien — kobietę, która ma cerę koloru łojowej świeczki i nogi jak serdelki, oczy zaś bez wyrazu i takie jakieś płaskie, jakby były przyklejone do twarzy. I do tego nazywa ją „kicią”!
Marigold przez wzgląd na matkę kipiała takim oburzeniem, że nie zaczekała nawet na Salome i w śnieżnej zadymce popędziła do Świerkowej Kępy. Mama, zatopiona we wspomnieniach, siedziała w pokoju ogrodowym przed kominkiem, na którym buzował wesoło ogień.
— Mamo! — krzyknęła Marigold, z trudem łapiąc z wściekłości oddech. — Pan Thompson całuje ciocię Ellice na plebanii. Całują się!
— I cóż w tym złego? — spytała mama z rozbawieniem.
— Więc ty — wcale się tym nie przejmujesz?
— A dlaczego miałabym się przejmować? Za dwa tygodnie biorą ślub.
Marigold zamarła i wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
— A ja myślałam… że to… ty masz zamiar wyjść za niego…
— Ja! Ależ kochanie, skąd ci taka bzdura przyszła do głowy?
Marigold gapiła się na mamę bez słowa. Dziewczynce zaszkliły się oczy i wielkie łzy spłynęły jej po policzkach.
— Marigold — mama objęła ją i posadziła sobie na kolanach. — Czyżbyś czuła się zawiedziona, że nie wychodzę za pana Thompsona?
Zawiedziona!
— Jestem szczęśliwa, mamo, taka szczęśliwa! — szlochała Marigold. — Tak się bałam, że to zrobisz!
— Więc to dlatego tak dziwnie zachowywałaś się wobec pastora! Marigold, czemu po prostu mnie nie spytałaś?
— Nie mogłam się na to zdobyć. Bałam się usłyszeć, że to prawda.
Lorraine Lesley przytuliła mocno córeczkę. Rozumiała, jak bardzo Marigold cierpiała, więc nie śmiała się teraz z jej płonnych obaw.
— Kochanie, gdy ktoś kochał twego ojca, nie mógłby pokochać już nikogo więcej. A ja go kochałam. Teraz mam wspomnienia o nim — i ciebie. To mi wystarcza.
— Mamo… — szepnęła Marigold. — Czy byłaś zawiedziona, że nie urodziłam się chłopcem?
— Nigdy. Ani przez chwilę. Chciałam, żebyś była dziewczynką. Twój ojciec także tego pragnął. Mówił, że w Świerkowej Kępie tak dawno nie było małej dziewuszki.
Marigold siedziała nieruchomo, z twarzyczką przytuloną do policzka mamy. Wiedziała, że to jedna z tych chwil, które zostają w pamięci na zawsze.
Pan Thompson okazał się przemiłym człowiekiem! Takim wesołym i przyjaznym! Marigold miała nadzieję, że świnia nie zeżarła na plebanii całego pasternaku. Bardzo współczuła pastorowi, że nie i trafiła mu się mama, lecz pocieszało ją to, że Ellice Lesley świetnie nadaje się na jego żonę. Była przecież „pożyteczna”. A żona pastora powinna być pożyteczna. Jane była taka kochana! Jak cudownie jest nie odczuwać już do nikogo nienawiści! Marigold znów zbratała się z życiem.
Śnieg przestał prószyć. Wielki, okrągły, srebrzysty księżyc wznosił się nad zaśnieżonym wzgórzem. Dół na polu pana Donkina, wypełniony latem błękitną wodą, zamienił się w białe, okrągłe wgłębienie, jakby jakaś olbrzymka wcisnęła w ziemię swój palec. Na śniegu w ogrodzie kładły się piękne, niebieskawe cienie. Świat był prześliczny, a życie pełne uroku! Tego dnia gazeta doniosła o narodzeniu królewskiego syna w Europie i syna milionera w Montrealu. O wiele bardziej interesującym, nie odnotowanym przez prasę, wydarzeniem były narodziny trzech kociąt Wiedźmy z Endoru. A jutro Marigold pójdzie na wzgórze i znów spotka się z Sylvią.
Gdyby Marigold mogła wyjawić, co sobie pomyślała, gdy dowiedziała się od mamy, iż tego wieczoru musi pójść na prelekcję misjonarki, powiedziałaby, że już na samą myśl o tym ogarnęła ją nuda. Trzeba przyznać, że jak na dziewczynkę mającą aż trzy kuzynki w misjach zagranicznych, wykazywała godną potępienia obojętność wobec pracy misyjnej.
Marigold zaplanowała sobie, że spędzi wieczór z Sylvią, i nie i miała ochoty zamieniać uroczych chwil w towarzystwie przyjaciółki na „nudne, głupie, marne spotkanie misyjne”. Przymiotniki są Marigold, nie moje, lecz nie wińcie jej za to, bo przecież niewiele jedenastoletnich panienek (oprócz tych z kart pamiętników misjonarek) zdaje sobie sprawę z konieczności nawracania pogan. W pojęciu Marigold misje zagraniczne były domeną dorosłych oraz pastorów, z tego też względu wcale nie poświęcała im uwagi. Nie rozumiała więc, dlaczego ciągnie się ją do kościoła i każe wysłuchiwać przemowy jakięjś misjonarki. Raz już była na podobnym spotkaniu — wówczas gdy poszła z Gwennie. Dziwny, ogorzały pan w okularach przemawiał z ogromnym przejęciem, ale był straszliwie nudny. Marigold uznała, że to jedno spotkanie jej zupełnie wystarczy. Jednak babcia nie mogła pójść, bo dokuczał jej reumatyzm, zaś Salome otarła boleśnie nogę. Mamie bardzo zależało na tym, by być na tej prelekcji. Podobno miała wystąpić jej dawna koleżanka szkolna. Wzięła więc Marigold dla towarzystwa. Dziewczynka nie protestowała, gdyż dla mamy poszłaby wszędzie — choćby na spotkanie misyjne. Tak więc z rezygnacją wlokła się drogą, cudownie oświetloną przez gwiazdy, i rozmyślała o nowej sukience z morelowej żorżety, którą mama, mimo wzgardliwie wydętych ust babci, obiecała jej sprawić na przyjęcie urodzinowe Willi Rogers.
Marigold przeżyła pierwszy szok już wtedy, gdy misjonarka wstała, by rozpocząć prelekcję. Czyż ta cudowna istota może być misjonarką? Marigold nigdy w życiu nie widziała tak zachwycająco pięknej kobiety. Cóż za dziwne, ciemne, fascynujące oczy! I kremowobiała cera, co nie zna palących promieni indyjskiego słońca! A ta korona złotorudych włosów! Cóż za prześliczne ręce, wysunięte teraz w stronę słuchaczy, które zdają się mieć jakąś magnetyczną moc przyciągania. I ten urzekający, pełen patosu i niewysłowionego uroku głos! Co za śliczna biała suknia, przepasana bladobłękitną wstążką spływającą do samej ziemi!
Nie minęło dziesięć minut prelekcji doktor Violet Meriwether, gdy Marigold całą duszą zapragnęła zostać misjonarką na najdalszym krańcu Ziemi. Nie mogła wyjść ze zdumienia, że nie widać aureoli nad głową tej ślicznej kobiety.
Cóż za poruszające przemówienie! Jak mogła sądzić, że misje zagraniczne to nuda? Teraz porwał ją potok pięknych słów i przeniósł w sferę, o której istnieniu nie miała pojęcia. Była tam mowa o poświęceniu, młodziutkich wdowach idących z mężami na stos, koralowych wybrzeżach Indii, a wszystko tworzyło fascynującą, pociągającą wizję. A nawet więcej — było to wezwanie. Zanim doktor Violet dobrnęła do połowy prelekcji, Marigold, siedząca jak urzeczona w ławce, w której od wieków zasiadali Lesleyowie, postanowiła poświęcić swe życie pracy misyjnej.
Nawrócenie było niespodziewane, lecz całkowite. Marigold poczuła, że na zawsze odcina się od swego dawnego życia — starych znajomych, niegdysiejszych marzeń. Nie była już durną, niegodziwą dziewczynką, która godzinę temu człapała niechętnie na spotkanie z misjonarką, a myśli jej zaprzątała jakaś tam morelowa sukienka i widmowa przyjaciółka ze wzgórza. Koniec z tym. Została namaszczona, wyróżniona. Przez resztę życia będzie stąpać po świetlistej, wiodącej na wyżyny drodze, którą wskazała jej doktor Violet. Pewnego dnia może nawet zostanie doktor Marigold Lesley. Pomyśleć tylko! Kiedyś zastanawiała się, kogo chce przypominać, kiedy dorośnie. Mamę? Nie, ona pozwalała zbytnio się wykorzystywać; każdy nią rządził. Marigold już nie miała żadnych wątpliwości: chce być dokładnie taka, jak doktor Violet Meriwether.
Dziewczynka poczuła przypływ nienawiści do Em Church za to, że chichotała za jej plecami. Pogardliwym spojrzeniem zmierzyła też cztery dorosłe córki Eldera MacLeoda. Dlaczegóż to nie zajmowały się pracą misyjną? Niemal spaliła się ze wstydu, gdy nagle kichnęła, i to aż trzy razy i dokładnie w chwili, gdy doktor Violet skierowała żarliwy apel do młodych dziewcząt. Dlaczego w kościele nie znalazła się ani jedna, która odpowiedziałaby na to wezwanie: „Otom jest”. Marigold pragnęła zerwać się na nogi i wyrzec te słowa, lecz nie mogła opanować kichania i wielka chwila przepadła, zaś doktor Meriwether zajęła swe miejsce.
Potem przemawiał krótko pan Thompson. Jego słowa nie były wcale tak fascynujące jak słowa doktor Meriwether, lecz jedno zdanie poruszyło do głębi rozbudzoną duszę Marigold. Powiedział, że misjonarka powinna być: spokojna, pogodna, cierpliwa, taktowna, samodzielna, zaradna i głęboko religijna. Marigold zakarbowała sobie w pamięci każdą z tych cech. Czekało ją wiele trudu, lecz, w uniesieniu, wierzyła, że wszystkiemu podoła. Od razu zacznie się przygotowywać do swego życiowego zadania. Idąc pomiędzy ławkami, czuła, jakby płynęła w powietrzu. Och, jakże głupia i niegodziwa pozostawała do czasu tego cudownego wieczoru! Teraz jej twarz zwrócona była — jak wyraziła się doktor Meriwether — „ku wyżynom”, odległym, jaśniejącym wyżynom powołania i poświęcenia. Marigold przeszył dreszcz ekstazy.
Tommy Blair szedł drugim przejściem pomiędzy ławkami. Marigold nienawidziła go od owego dnia, gdy na pierwszej stronie swego elementarza ujrzała kleksy i wypisane ręką Tommy’ego kulfony: „Ta książka to jedno, a moja piącha — drugie, spróbuj ukraść książkę, a rozkwaszę ci nos”.
Jednak musi mu wybaczyć — misjonarka przebacza każdemu. Posłała więc Tommy’emu promienny uśmiech, on zaś, gdy tylko wyszedł z kościoła, pochwalił się koleżkom, że Marigold Lesley się w nim zakochała.
Marigold nie mogła powiedzieć mamie o swym chwalebnym postanowieniu, bo zmartwiłoby ją ono ogromnie. Gdyby ojciec żył, to co innego. Ale teraz Marigold była dla niej wszystkim. Już samo utrzymanie swojego zamiaru w tajemnicy dziewczynka uważała za ofiarę. Nawet do głowy jej nie przyszło zwierzać się babce. Jednak od razu zaczęła przygotowywać się do swej życiowej misji. Mama i babcia czuły, że „coś wisi w powietrzu”, ale nie miały pojęcia, na czym polega zmiana. Nie wiadomo, czy sądziły, że Marigold jest spokojna, pogodna, cierpliwa, taktowna i tak dalej, ale bez wątpienia uważały, że zachowuje się dziwnie.
— Nie wiem, o co chodzi tym razem, ale i to minie — stwierdziła babcia z rezygnacją.
Mama jednak trochę się martwiła. Coś chyba jest nie w porządku, skoro Marigold oświadczyła, że woli nie mieć nowej morelowej sukienki, gdyż stara zupełnie jej wystarczy. Nie chciała nawet iść na urodziny Willi Rogers, ale babcia nalegała na to, w obawie, że Roger — sowie mogą się obrazić. Marigold poszła więc, mimo wewnętrznego buntu, i zniżała się do poziomu innych dziewczynek, współczując im w duchu, że czeka je takie nudne, banalne życie. Litowała się też nad Algie Rogersem, którego matka ślubowała, że syn zostanie pastorem, choć Algie pragnął nade wszystko być cieślą. Jakże odmienna była jego dola od jej wspaniałego losu, który sama wybrała! — Jejku, ale Marigold Lesley zadziera nosa! — stwierdziła Willa Rogers.
Marigold zrezygnowała z noszenia pierścionka z brylancikiem, który ofiarowała jej ciocia Marigold na ostatnie urodziny. Czuła, że ludzie namaszczeni nie powinni nosić brylantów. Wujek Klon chciał jej kupić parasolkę z pasiastego jedwabiu, o którą tylekroć błagała, lecz Marigold odmówiła łagodnie, acz stanowczo i poprosiła, by w zamian ofiarował jej konkordancję*. Wujek śmiał się z tego trochę, lecz spełnił prośbę. Nie miał pojęcia, co za czary uprawia Marigold tym razem, lecz widział, że czerpie ona z tego ogromną satysfakcję.
O, tak! Jak rozkosznie było zrezygnować z nowych wstążek do kapelusza, których tak niegdyś pragnęła, i pójść w starym kapeluszu ślub kuzynki Nellie. Kiedyś Marigold bardzo ekscytowała się ślubami. „Kto wie… Kiedy dorosnę…” — myślała. Lecz to była już przeszłość. Nie wolno jej teraz nawet dopuszczać myśli o zamążpójściu. Marigold miała taką naturę, że wszystkiemu poświęcała się bez reszty. Postanowiła dążyć do doskonałości. W świętym uniesieniu zmywała naczynia, ubijała jajka, a nawet pieliła ogródek.
Czytywała teraz wyłącznie literaturę misyjną i ślęczała nad książkami z biblioteki przy szkółce niedzielnej. Zafascynował ją zwłaszcza opasły brązowy tomik — biografia misjonarki, która „przygotowywała się” do swojej roli od szóstego roku życia. Marigold poczuła, że straciła wiele bezcennych lat. Postanowiła koniecznie je nadrobić. Udało jej się nawet — choć tylko jeden raz — wstać o piątej rano, by czytać Biblię i modlić się. Jak to świetnie wypadnie w pamiętniku! Wspomniana wyżej misjonarka wstawała tak wcześnie przez całe życie, począwszy od dnia szóstych urodzin. No tak, ale ona nie miała babci. A to zasadnicza różnica.
Jedynym naprawdę bolesnym wyrzeczeniem było zaniechanie spotkań z Sylvią. Na początku Marigold sądziła, że nie potrafi się na to zdobyć. Jednak musiała. Poświęcenie nie okazałoby się prawdziwe, jeśli nie pociągałoby za sobą cierpienia. Tak powiedziała doktor Violet. Marigold ze łzami w oczach wytłumaczyła to Sylvii. Czy było to tylko złudzeniem, czy rzeczywiście drwiący chichot ze świerkowego zagajnika dobiegł ją w ogrodzie? Tak jakby Sylvia nie uwierzyła w jej zapewnienia…
Marigold usiłowała zapełnić lukę, jaka powstała w jej życiu po zerwaniu z Sylvią, wyobrażając sobie, jak jeździ na grzbietach słoni i, ryzykując życiem, ratuje przed stosem młodziutkie wdowy. Wprawdzie doktor Violet nie wspominała nic o ujeżdżaniu słoni, a jedynie o prozaicznym samochodzie, zaś pan Thompson zapewnił, że wdów się już nie pali. Ale na pewno robiono im coś równie okropnego. Marigold zagłuszyła swą tęsknotę za Sylvią, ratując całe tuziny wdów. O, tak, wujek Klon miał rację twierdząc, że dziewczynka znalazła bardzo satysfakcjonujące zajęcie.
Czasami Marigold cierpiała katusze zastanawiając się, czy zdoła publicznie odmawiać modlitwę. By jakoś do tego przywyknąć, mówiła cicho „amen”, ilekroć pan Thompson powiedział w kazaniu coś, co ją poruszyło. Poza tym trudno jej było się zdecydować, jaką misję wybierze. Całymi dniami wahała się pomiędzy trzęsieniem ziemi w Japonii a wężami w Indiach, dopóki nie wpadła jej w ręce książka o trędowatych. To było to! Będzie nawracać trędowatych. Tymczasem babcia wpadła w okropną złość, gdyż Marigold nie podlała geranium. Nie mogła wytłumaczyć babci, że zapomniała, bo właśnie była zajęta ratowaniem ludności indyjskiej wioski przed śmiercią głodową. Na burę zareagowała jednak bardzo spokojnie i łagodnie. Zadziwiająco łagodnie.
Przez pierwszych parę tygodni przygotowania do misji szły dobrze i sprawiały Marigold wiele satysfakcji. Potem zapragnęła tego, co Aleksander Wielki nazwałby „nowymi krajami do podboju”, a doktor Violet Meriwether „szerszym polem służby misyjnej”. Bohaterka ulubionych przez Marigold dzienników zwykła odwiedzać chorych i potrzebujących pomocy, niosąc im pocieszenie. Dziewczynka czuła, że powinna robić to samo. Kogo by tu odwiedzić? O ile dobrze wiedziała, akurat teraz w okolicach Świerkowej Kępy nikt nie chorował, nie słyszała też, by ktoś potrzebował pomocy. Chyba że pani Delagarde… Cóż za olśnienie! Pani Delagarde, która przywdziewa tylko czarne suknie i ma taką smutną twarz; która nigdy i nigdzie nie wychodzi, przechadzając się jedynie całymi dniami po swym ogromnym ogrodzie w South Harmony.
Kiedyś Marigold słyszała, jak ktoś powiedział, że pani Delagarde „ma nierówno pod sufitem”. Nie wiedziała właściwie, co to znaczy, ale była przekonana, że osoba o tak zatroskanej twarzy potrzebuje pocieszenia. Marigold pójdzie więc do niej i… no właśnie, co? Poczyta jej Biblię, jak ta misjonarka z pamiętnika? Nie bardzo to sobie wyobrażała. Po prostu pójdzie zobaczyć się z nią, a potem wszystko jakoś się ułoży. W pamiętnikach takie zamierzenia zawsze się udawały. Marigold wśliznęła się przed wyjściem do swego pokoju, by zmówić modlitwę. Była to żarliwa, z serca płynąca modlitwa, którą dziewczynka okrasiła jednak szczodrze wyrażeniami zaczerpniętymi z pamiętników misjonarki. Potem cichcem wymknęła się na dwór, gdzie zapadał już przepojony zapachami zmierzch.
Gdy Marigold stanęła przed furtką pani Delagarde, naprzeciw posępnego domu, którego bryła rysowała się czarno na tle zachodu słońca, poczuła panikę. Misjonarka musi jednak sama dawać sobie wszystkim radę. Nie może wpadać w popłoch. Marigold, z pogodnym uśmiechem na ustach, ruszyła alejką obsadzoną z obu stron żonkilami. Pani Delagarde stała wśród złocących się w półmroku lilii, na tle bursztynowego nieba i ciemnych wzgórz widocznych w oddali. Jej wielkie, dziwne, ciemnoszare oczy wpatrywały się nieprzytomnie w przestrzeń.
Zachowanie milczącej damy wprawiło Marigold w osłupienie. Na jej widok bowiem smutna twarz kobiety zajaśniała radością, a ona sama wyciągnęła ręce przed siebie i zaczęła iść w stronę Marigold. Wspomnienie tych długich, białych, błagalnych rąk miało potem prześladować dziewczynkę całymi tygodniami.
— Delight, Delight… wróciłaś więc do mnie — powiedziała pani Delagarde.
Marigold pozwoliła jej ująć swe dłonie, objąć się, a nawet ucałować w czoło. Nagle odczuła dziwny lęk. Pani Delagarde wciąż zachowywała się dość osobliwie… i w mgnieniu oka wciągnęła Marigold do domu. Co ona takiego mówiła — tak szybko, żarliwie, tym swoim dziwnym głosem?
— Często widziałam, jak szłaś przede mną… lecz nie patrzyłaś w moją stronę… Nigdy na mnie nie zaczekałaś. Lecz teraz wróciłaś, Delight. Więc przebaczyłaś mi jednak. Czyś mi przebaczyła, Delight?
— O tak, tak! — krzyknęła Marigold. W tej chwili odpowiedziałaby twierdząco na każde pytanie. Zresztą sama nie wiedziała, co mówi. Nie była już dzielną misjonarką, ambitną kandydatką na bohaterkę autobiografii; była struchlałą dziewczynką, zamkniętą w domu dziwnej kobiety.
Twarz pani Delagarde znów zajaśniała szczęściem.
— Chodź do swego pokoju, Delight. Cały czas czekał na ciebie. Wiedziałam, że pewnego dnia do mnie powrócisz — kiedy odbędę już swą karę.
Powlokła Marigold na schody, potem przez hol, aż do rzeczonego pokoju. Był to duży, mroczny pokój o czterech wielkich oknach. W półcieniu rysowało się przepastne białe łóżko, na którym coś leżało. Marigold poczuła, że włosy stają jej dęba. Czyżby to była…?
— To twoja lalka, Delight — powiedziała pani Delagarde, uśmiechając się szeroko. — Zatrzymałam ją dla ciebie. No, weź ją, pobaw się. Chcę zobaczyć, jak się bawisz, Delight. Tak dawno tego nie widziałam. Wszystkie twoje sukienki też są przygotowane. Spójrz tylko!
Otworzyła drzwi szafy i Marigold ujrzała wykwintne sukienki, które skojarzyły jej się makabrycznie z żonami Sinobrodego.
— Proszę pani, czy mogę już iść do domu? — wydusiła drżącym z przerażenia głosem. — M–myślę, że mama na mnie czeka, późno już…
Na bladej twarzy pani Delagarde pojawił się na krótko wyraz niepokoju, który natychmiast ustąpił miejsca chytremu uśmieszkowi.
— Ależ ty jesteś w domu — uspokajała. — Jesteś moim dzieckiem, choć opuściłaś mnie na tak długo, Delight. To było doprawdy okrutne. Nie będę jednak na ciebie krzyczeć — już nigdy. Wróciłaś więc. Nigdy już nie wolno ci mnie opuścić. Odnajdę twego ojca i powiem, że wróciłaś. Po tym jak odeszłaś, przestałam odzywać się do niego. Ale teraz już mogę z nim mówić. Och, Delight!
Marigold wymknęła się z wyciągniętych ku niej ramion.
— Proszę, niech mi pani pozwoli odejść — błagała z rozpaczą. — Ja nie jestem pani małą Delight, naprawdę. Nazywam się Marigold Lesley. Droga pani Delagarde, niechże mi pani pozwoli pójść do domu!
— Ach, więc nadal gniewasz się na mnie… — powiedziała zbolałym głosem pani Delagarde. — Dlatego tak mówisz. Oczywiście, że jesteś Delight! Myślisz, że nie poznałabym twych złocistych włosów? Jesteś na mnie zła, bo zbiłam cię w przeddzień twego odejścia. Więcej już tego nie zrobię, nie musisz się mnie bać, kochanie. Powiedz jeszcze raz, że mi przebaczyłaś, moja słodka…
— O tak, tak! — Gdybyż tylko pani Delagarde pozwoliła jej wyjść!
Lecz ona padła przed Marigold na kolana.
— Teraz, kiedy wróciłaś, będziemy takie szczęśliwe! Pocałuj mnie! Na tak długo odwróciłaś ode mnie swą twarz, złotowłosa Delight!
Błagała tak żarliwie, że Marigold, mimo przerażenia, nie potrafiła jej odmówić. Pochyliła się i ucałowała panią Delagarde — na co kobieta oplotła ją ramionami i obsypała gradem pocałunków.
Marigold wyrwała się i rzuciła w kierunku drzwi. Jednak nimdo nich dobiegła, dogoniła ją pani Delagarde. Odepchnęła dziewczynkę na bok i z dziwnym chichotem wyśliznęła się na korytarz. Marigold usłyszała dźwięk przekręcanego w zamku klucza.
Została więźniem obłąkanej. Teraz rozumiała, co znaczyły słowa: „pani Delagarde ma nierówno pod sufitem”.
Co począć? Nikt nie wie, że tu przebywa. Jest sama w koszmarnym, mroczniejącym pokoju o zasłoniętych oknach. Ze strasznymi sukienkami zmarłej Delight w szafie. Z tą potworną lalką leżącą na łóżku, wyglądającą jak trup. Z wielką mufką z czarnego niedźwiedziego futra, tkwiącą na stojaku koło łóżka. Co to za przeraźliwą historię opowiadał Lazarre o tych wielkich, staroświeckich mufkach z niedźwiedziej skóry? Aha, że tak naprawdę to są wiedźmy, które w księżycowe noce tańczą na śniegu. Tej nocy też świecił księżyc — jego nikły blask już zakradł się do pokoju. A jeśli mufka zacznie tańczyć?!
Marigold z trudem stłumiła okrzyk. Mogłaby usłyszeć ją pani Delagarde i powrócić do pokoju. A to byłoby straszniejsze nawet od mufki–wiedźmy. Marigold bała się choćby poruszyć, w końcu jednak; była się na to, by na palcach obejść wszystkie okna. Były zabite gwoździami. Zresztą za nimi ciągnął się jedynie nagi, stromy mur — żadnej szansy na ucieczkę. Przez jedno z okien ujrzała światła Świerkowej Kępy. Czy stęsknili się już za nią? Czy jej szukali? Niestety, nie przyjdzie im do głowy, by zajrzeć właśnie tutaj.
Marigold usiadła w przepastnym, obitym kretonem fotelu stojącym przy oknie — byle dalej od łóżka i mufki. Przesiedziała tam całą chłodną, niesamowitą, bezkresną noc. Nikt nie przyszedł. Na początku panowała przeraźliwa cisza, jakby cała Ziemia zastygła w milczącym bezruchu. Potem światło księżyca znikło, zerwał się wiatr, a okna zaczęły przeraźliwie stukotać. Marigold była pewna, że mufka się poruszyła. Sukienki w szafie zaszeleściły. Dwa razy słyszała czyjeś kroki w korytarzu.
Potem nadszedł pochmurny ranek okraszony krwistoczerwonym wschodem słońca. Okna wychodziły na zielone, rozległe pola. Nie było sposobu, by przyciągnąć czyjąś uwagę, nie było jak uciec. Umrze tu pewnie z głodu, a mama nawet nie dowie się, jaki los spotkał jej córkę. Za każdym razem, gdy słyszała kroki na korytarzu, wstrzymywała oddech w obawie, że ucichną tuż przy drzwiach. Nie czuła wprawdzie głodu, lecz coraz bardziej chciało jej się pić. Wpadła w dziwne odrętwienie. Myślała z rezygnacją, że wkrótce umrze, ale wcale nie wydawało jej się to takie straszne. Bała się tylko powrotu pani Delagarde.
I znów nadszedł wieczór… zaświecił księżyc… swarliwy wicher szarpał winorośl za oknem, która rzucała niespokojne, pląsające cienie na pokój i mufkę z niedźwiedziej skóry. Chyba mufka się poruszyła — tak! — poruszyła się! Nagle Marigold wpadła w histerię. Zaczęła wrzeszczeć jak opętana, przebiegła przez pokój i dopadła do drzwi. Otworzyły się tak niespodziewanie, że niemal się przewróciła. Być może przez cały czas były otwarte, mimo iż słyszała przekręcanie klucza w zamku — teraz jednak nie była w stanie się nad tym zastanawiać. Przebiegła korytarz, ruszyła pędem po schodach, a potem — na wolność. Przestała biec dopiero, gdy znalazła się w holu Świerkowej Kępy, gdzie pełno było przerażonych i zdenerwowanych ludzi. Marigold spostrzegła bladą, zatroskaną twarz mamy, a potem — po raz pierwszy w życiu — zemdlała.
— Dobry Boże — powiedział wujek Klon. — Oto i ona!
Następny dzień spędziła Marigold w łóżku. Mama cały czas siedziała przy niej, a babcia przychodziła co chwila i bardzo musiała się starać, by nadać swojej twarzy surowy wygląd — widać było, że odczuwa ulgę z powodu odnalezienia się wnuczki. Marigold opowiedziała o wszystkim, co ją spotkało, i poznała historię pani Delagarde. Biedna pani Delagarde straciła przed rokiem córeczkę i wówczas postradała zmysły. Godzinami siedziała u boku zmarłej dziewczynki, błagając, by przemówiła do niej choć słowem. Nie mogła zapomnieć, że — w przeddzień niespodziewanej śmierci Delight — sprawiła jej lanie. Nie mogła wybaczyć swemu mężowi, że wyjechał akurat wtedy, gdy córka zachorowała, i nie miał kto sprowadzić w czasie burzy doktora.
— Biedna, nieszczęśliwa kobieta, godna współczucia — powiedziała mama. — Ale ty też przeżyłaś straszne chwile, kochanie!
— Jest jeszcze parę innych osób, które przeżyły straszne chwile — stwierdziła ponuro babcia. — Pani Donkin była przekonana, że o zmierzchu widziała cię w samochodzie, w towarzystwie dwóch panów o podejrzanym wyglądzie. Poza tym zniknęła łódź Toffa LeClerca, więc sądziliśmy, że zniosło cię na szerokie wody. Przeczesano całą okolicę, by cię znaleźć, moja panno!
— Chyba nie nadaję się na misjonarkę, mamo — zaszlochała Marigold, gdy babcia już wyszła. — Wcale nie byłam dzielna… ani pogodna… ani zaradna…
Mama, pełna współczucia i zrozumienia, utuliła serdecznie córkę.
— Wspaniale jest być misjonarką, kochanie. Gdy dorośniesz i odczujesz takie powołanie, nikt nie stanie ci na przeszkodzie. A jeśli chcesz się do tego przygotować, ucz się jak najwięcej, zdobądź solidne wykształcenie, a przede wszystkim żyj tak szczęśliwie i wesoło, jak tylko potrafi mała dziewczynka. W dzieciństwie doktor Violet Meriwether była najweselszą trzpiotką i łobuziarą, jaką znałam.
Ciocia Marigold kazała swej imienniczce zostać przez tydzień w łóżku. W dniu, w którym pozwolono już Marigold wstać, mama weszła z uśmiechem do jej pokoju.
— A jednak okazało się, że twoje misjonarskie wysiłki nie poszły tak całkiem na marne — powiedziała. — Lekarz pani Delagarde twierdzi, że jej stan uległ znacznej poprawie. Przestała mówić bez przerwy o Delight i wybaczyła swemu mężowi. Doktor Ryan utrzymuje, że jego pacjentka zaczyna przejawiać zdrowy rozsądek, a jest nawet nadzieją, że odzyska go w pełni, jeśli wywiezie się ją w inne, pozbawione smutnych skojarzeń otoczenie. Podobno powiedziała mu, że jej „wybaczono”, i zdaje się, że to przekonanie uleczyło jakąś ranę w jej duszy.
— Hmmm — mruknęła babcia, łagodniej niż zwykle.
— Czyż to nie dziwne, że wcale nie wróciła wtedy do pokoju? — spytała Marigold.
— Prawdopodobnie zapomniała o tobie, jak tylko znikłaś jej z oczu.
— A tak się bałam, że wróci. Cały czas mi się zdawało, że słyszę jej kroki. Dlatego nie odważyłam się podejść do drzwi. A one wcale nie były zamknięte, choć jestem pewna, że słyszałam zgrzyt klucza w zamku.
— Czasami zamki się zacinają.
— Głupio że tak siedziałam myśląc, że jestem zamknięta, a mogłam po prostu sobie wyjść. W ogóle zachowałam się głupio… Lecz jednak…
Marigold westchnęła. Ponieważ przez całe trzy tygodnie czuła się namaszczona i wyróżniona, powrót do trywialnego życia — niegodnego kart autobiografii — był przykry.
Ale perspektywa posiadania nowej sukienki w kolorze morelowym znów wydawała jej się zachęcająca. Poza tym na wzgórzu czekała Sylvia która potrafiła wybaczyć swej przyjaciółce krótką rozłąkę.
— Jutro wyruszam w podróż — oświadczyła Marigold Sylvii. — Czuję się bardzo ważna z tego powodu.
Marigold nieczęsto wyjeżdżała z domu. Babcia patrzyła na to niechętnie, a mama rzadko zdobywała się na odwagę, by mieć odmienne zdanie. Poza tym Marigold niespecjalnie paliła się do składania wizyt, które wiązały się z koniecznością samotnego nocowania poza domem. Do tej pory dziewczynka odbyła zaledwie dwie takie wizyty — u Paula i u ciotki Stelli — lecz żadna z nich nie była udana. Na wspomnienie „tego” Marigold nadal drżała ze wstydu i oburzenia. Poprzysięgła sobie, że już nigdy nie odwiedzi ciotki Stelli.
Ale wizyta u cioci Anne to, rzecz jasna, co innego. To była jej ukochana ciocia. Tak więc, gdy przyjechała kiedyś do Świerkowej Kępy, i oświadczyła, że „chce wypożyczyć Marigold na trochę”, Marigold ucieszyła się, że babcia nie miała żadnych obiekcji.
Babcia doszła do wniosku, że dziewczynka powinna zobaczyć trochę świata, skoro ma głowę nabitą różnymi bzdurami w rodzaju Sylvii. Mimo opinii doktora Clowa — który nie odwiedził już więcej Świerkowej Kępy, gdyż wyprawił się w tajemniczą podróż poza kres czasu; i przestrzeni — babcia uważała, że to ciągnie się jednak zbyt długo. Pewne zachowania, które można tolerować u ośmiolatki, u jedenastolatki stają się niepokojące. Anne i Charles byli rozsądnymi ludźmi, choć Anne okazywała dzieciom zbytnią pobłażliwość i babcia przewidywała, że Marigold powróci do domu ze zrujnowanym żołądkiem.
Ale pogodnych oczekiwań Marigold nie przyćmiły żadne troski. Ciocia Anne była kobietą o wesołych oczach, która zwykła mawiać: — Zajrzę do spiżarki, może znajdzie się tam jakiś smaczny kąsek. Trudno nie uwielbiać takiej osoby. Możliwe więc, że obawy babci były uzasadnione. Babcia musiała jednak zadowolić się przyrzeczeniem, które wymogła na Anne, że Marigold codziennie rano dostanie talerz prawdziwej owsianki. Skoro ten warunek zostanie spełniony, mogła żywić nadzieję, że wnuczka przeżyje jakoś resztę dnia.
Tak więc Marigold pojechała do Bezkresnych Pól i pokochała je od pierwszego wejrzenia. Wiekowy, szary dom stał nad samym brzegiem morza — prawdziwego, cudownego morza, a nie jakiejś tam cichej, zamkniętej przez ląd zatoki. Dom zbudowano na cyplu. Na tyłach budynku była stroma, porośnięta jedliną górka, a wokół niego rosły smukłe, srebrzyste brzozy. Sadzonki leciwego już żywopłotu z głogu przywieziono niegdyś z kraju przodków — tajemniczej zamorskiej krainy, skąd pochodził ród Lesleyów. Ogród otaczający domostwo był bardziej jeszcze fascynujący niż ten ze Świerkowej Kępy, gdyż miał niepowtarzalny nadmorski urok. Pomiędzy domem a górką ciągnął się wyłożony kamieniami rów odpływowy, nad brzegami którego pyszniły się wybujałe malwy. A jaki śliczny okazał się ów sześciokątny pokoik „na wieży”, gdzie można było leżeć w nocy, podziwiając gwiazdy mrugające między gałęziami jodeł! Dzięki tym wszystkim zaletom, a także wujkowi, który znał się na żartach, i cioci, która pozostawiała dużo swobody, Bezkresne Pola były wymarzonym miejscem na wakacje.
A przede wszystkim była tam Mats mieszkająca na sąsiedniej farmie. Na chrzcie dano jej imię Martha, lecz wszyscy zdążyli już o tym zapomnieć. Była pulchną, wesołą dziewuszką o szarych, okrągłych oczach, miała bujne, kasztanowe, nie strzyżone loki, piegowatą, skorą do śmiechu twarz, a do tego jeszcze — szczodrą mamę, która piekła pyszne ciasta. Przez cały tydzień Mats i Marigold bawiły się i psociły do woli, jak przystało na normalne dziewczynki pozbawione babcinego nadzoru. Marigold naprawdę zżyła się z Mats i razem wiodły pełne harmonii i radości życie — dopóki nie zjawiła się Paula. Paula bowiem natychmiast zajęła centralne miejsce na scenie — tak zwykły czynić dziewczynki w rodzaju Pauli.
Wszystko zaczęło się w szkółce niedzielnej. Lesleyowie byli, rzecz jasna, prezbiterianami, lecz kościół prezbiteriański znajdował się w odległości trzech mil od Bezkresnych Pól, więc Marigold wysłano do pobliskiego, białego kościółka baptystów, który otaczały piękne, zielone świerki. Marigold była nim zachwycona, pomyślała, że sprawia miłe, przyjazne wrażenie. Miała na sobie nową, śliczną zieloną sukienkę z haftowanym kołnierzykiem, elegancki biały kapelusik ozdobiony zieloną wstążką i rękawiczki z prawdziwej koźlęcej skóry. Mats nie znała uczucia zazdrości, więc rozpierała ją duma, że jej koleżanka nosi takie wytworne rękawiczki. Pozostałe dziewczynki ze szkółki rzucały Marigold i Mats zawistne spojrzenia.
Wszystkie z wyjątkiem tej jednej. Siedziała osobno i czytała Biblię. Gdy Marigold i Mats usiadły przy niej, wstała, by zmienić miejsce. Nie zrobiła tego z dumą czy pogardą, lecz jak namaszczona istota, która odruchowo unika kontaktu z pospolitym światem.
— A cóż to — obruszyła się Mats — czy nie jesteśmy godne siedzieć koło ciebie, Paulo Pengelly?
Paula odwróciła się i spojrzała na nie — a raczej tylko na Marigold. Mats zdawała się całkowicie ignorować. Marigold wpatrzyła się w Paulę jak urzeczona. Była to dziewczynka może o rok starsza, wysmukła niby trzcina, o drobnej, smagłej twarzy i żarliwych, orzechowych oczach. Na ramiona spływały jej jedwabiste, ciemne warkocze. Miała wydatne kości policzkowe i czerwone, wąskie usta. Dziewczynka była bez kapelusza, nędznie ubrana, a Biblia, którą dramatycznymi gestem szczupłych rąk tuliła do piersi, nie wyglądała na nową. Paula nie była ładna, ale jej twarz miała szczególny wyraz. Słowo „interesująca” nie oddawało w pełni wrażenia, jakie wywoływała, lecz Marigold nie znała wówczas jeszcze określenia „fascynująca”. Nie mogła, oderwać wzroku od Pauli, której oczy zdawały się widzieć rzeczy niedostrzegalne dla innych — takie, jakie każdy gorąco pragnie ujrzeć. Paula przywiodła jej na myśl obraz wiszący nad biurkiem cioci Marigold, który przedstawiał świętą odzianą w biel i pogrążoną w ekstazie.
— Nie, nie jesteście tego godne — wyrzekła Paula z taką mocą, że Marigold przeszedł dreszcz. — Bo nie jesteście chrześcijankami. Jesteście ofiarami gniewu bożego.
— Wcale nie! — zawołała oburzona Mats. Jednak Marigold poczuła, że Paula może mieć rację. Jakoś trudno było nie wierzyć w jej słowa. Marigold nie chciała być ofiarą gniewu bożego. Chciała być taka jak Paula, pragnęła tego aż do bólu.
— Jesteśmy tak samo dobre jak ty — ciągnęła Mats.
— Być dobrym to za mało, niegodziwe dziecię — odparła Paula. — Pokój z tobą.
— Co ona gada? — szepnęła zalęknionym głosem Mats, gdy Paula się odwróciła. Zaczęła się zastanawiać, czy istotnie jest taka niegodziwa. Nigdy tak o sobie nie myślała, lecz Paula Pengelly potrafiła narzucać swoje zdanie.
— Mówi, żebyś siedziała cicho — wyjaśniła dziewczynka, która przechodziła obok ich ławki. — Paula ma „powołanie religijne”, jak jej ojciec. Nie wiedziałaś?
Cokolwiek miała Paula, Marigold chciała mieć to samo. Przez całą lekcję w szkółce niedzielnej tylko tego pragnęła, wpatrując się w uduchowiony profil Pauli ujęty w ramę gładziutko zaczesanych włosów. Babcia i mama były bez wątpienia chrześcijankami, lecz nigdy nie obudziły w Marigold takich uczuć, jakie w ciągu paru chwil obudziła Paula. Swego czasu Marigold uważała za świętą Gwennie, lecz ta cała niby — świętość tylko działała jej na nerwy. Teraz to co innego. Marigold została w kościele na nabożeństwie, bo Mats była baptystką. Paula siedziała naprzeciw niej, w bocznej ławce. Zanim rozpoczęło się nabożeństwo, Paula cały czas czytała Biblię. Potem utkwiła nieruchome spojrzenie w jednym z wykuszowych okienek. „Och, żeby być taką cudowną i świętą istotą!” — myślała z żarem Marigold. Poczuła naraz głęboki smutek i przypływ uczuć religijnych. Nigdy jeszcze nie dane jej było doznać czegoś tak podniosłego, nawet gdy słuchała doktor Violet Meriwether. I oto nagle Paula oderwała wzrok od okna i utkwiła w Marigold zniewalające, mistyczne spojrzenie. Jej oczy mówiły „chodź” i Marigold czuła, że musi iść — choćby na kraj świata, choćby jeszcze dalej.
Po nabożeństwie Paula podeszła wprost do Marigold.
— Czy pragniesz iść wraz ze mną drogą krzyżową? — spytała uroczyście. Paula miała talent dramatyczny — co chyba w dużej mierze czyniło ją tak fascynującą, i mówiła w szczególny sposób, jakby zatajała wiele rzeczy, o których wie. Słuchacz pragnął za wszelką cenę i kryć te niewysłowione tajemnice.
— Jeśli chcesz, przyjdź jutro na spotkanie pod samotną sosnę morzem.
— Czy Mats też może przyjść? — spytała lojalnie Marigold.
Paula obrzuciła Mats łaskawym spojrzeniem.
— Czy pragniesz iść do nieba? — spytała.
— N–no tak, ale jeszcze nie teraz — zająknęła się zmieszana Mats.
— Sama widzisz — Paula spojrzała znacząco na Marigold. — Ona nie jest Jedną z Nas. Wiedziałam, że ty nią jesteś, gdy tylko cię ujrzałam.
— Ja też jestem! — krzyknęła Mats, która nie mogła znieść poczucia, że jest odrzucona. — Bo oczywiście chcę pójść do nieba.
— Wobec tego musisz zostać świętą — orzekła nieugiętym głosem Paula. — Tylko święci idą do nieba.
— Można mieć z tego uciechę? — jęknęła Mats.
— Uciechę?! Chodzi o zbawienie duszy! Wolisz mieć „uciechę” i trafić potem w miejsce… o którym strach nawet mówić? — spytała głucho Paula.
— O nie, ależ skąd! — Mats stała się potulna i pełna dobrej woli — przynajmniej na razie.
— Wobec tego — do jutra, o dziewiątej, pod samotną sosną — powiedziała Paula.
Już sam ton, którym wypowiedziała słowa „samotna sosna”, wywoływał tajemniczy dreszczyk i dawał poczucie, że jest się namaszczonym. Marigold i Mats wróciły do domu; pierwsza podekscytowana i pełna oczekiwań, druga pełna wątpliwości.
— Pauli to zawsze coś strzeli do głowy — gderała Mats. — Ostatniego lata przeczytała „Rob Roya” i wymyśliła, że my, dziewczynki, utworzymy klan, będziemy nosić spódniczki w szkocką kratę i szkockie godło — osty. Oczywiście ona została wodzem klanu. Chwilami to; było całkiem zabawne. Nie sądzę, aby ta religijna zabawa była równie udana.
— To nie jest żadna zabawa — obruszyła się Marigold.
— Może i nie. Ale nie znasz jeszcze Pauli Pengelly.
Marigold czuła, że wręcz przeciwnie, zna Paulę lepiej niż wszyscy. Nie mogła doczekać się poniedziałkowego spotkania pod sosną.
— Stary Pengelly, jej ojciec, był kiedyś pastorem — opowiadała Mats. — Jednak zrobił coś okropnego i zakazali mu dalej nim być. Myślę, że dużo pił. On jest… — tu Mats popukała się znacząco w czoło, jak to robili u niej w domu dorośli. — Nadal wygłasza kazania w stodołach i tym podobnych miejscach. Ja śmiertelnie się go boję, ale powiadają, że to bardzo dobry człowiek i że zrobiono mu krzywdę. Paula i jej ojciec mieszkają w tym domku po drugiej stronie cypla. Domem zajmuje się ciotka Pauli, bo jej mama od dawna nie żyje. Niektórzy mówią, że Paula ma w sobie indiańską krew. Nigdy nie jest ubrana jak należy, wszystko ma pozapinane na agrafki — tak mówi moja mama. Czy naprawdę wybierasz się na ten cypel jutro rano?
— Oczywiście.
— No cóż, to ja chyba też muszę — westchnęła Mats. — Ale wydaje mi się, że skończyły się dla nas dobre czasy.
Wreszcie nadszedł poniedziałek i oczekiwane spotkanie pod samotną sosną, choć Marigold myślała, że nigdy się już tego nie doczeka. Przy śniadaniu oświadczyła cioci Anne i wujkowi Charlesowi, dokąd się wybiera, na co wuj spojrzał pytająco na żonę. Gdy Marigold oddaliła się nieco, spytał:
— Co ta diablica w dziewczęcej skórze wymyśliła tym razem? Marigold sądziła, że wujek ją ma na myśli, więc zaczęła się zastanawiać, czym zasłużyła sobie na miano diablicy. Przecież zachowywała się bez zarzutu. Jednak zapomniała o tych błahostkach, gdy dotarła z Mats pod samotną sosnę, gdzie czekała już Paula. Wciąż była skupiona, wciąż pogrążona w ekstazie. Oświadczyła, że przez całą noc nie zmrużyła oka.
— Nie mogłam spać… myślałam o tych wszystkich ludziach, których czeka zagłada…
Marigold od razu poczuła się okropnie z tego powodu, że tak dobrze spała. Zgodnie z poleceniem Pauli, usiadła wraz z Mats na trawie. Paula wygłosiła przemowę, na którą złożyły się strzępy kazań jej ojca. Jednak Marigold o tym nie wiedziała i zachwyciła się Paulą jeszcze bardziej niż poprzednio. Natomiast Mats była podenerwowana. Paula nie dała im skryć się w cieniu, musiały siedzieć w prażących promieniach słońca — to dobre, jeśli ma się taką różową buzię jak Lesleyówna, albo tak smagłą jak Pengelly. Jednak obawiam się, że w tej sytuacji Mats bardziej trapiła się piegami niż zbawieniem duszy.
— A teraz — Paula zawiesiła tragicznie głos, po czym zakończyła z żarem — obie zadajcie sobie następujące pytanie: „Czy jestem dzieckiem Boga, czy też dzieckiem szatana?”.
— Nie jestem żadnym tam dzieckiem szatana! — oburzyła się Mats. Lecz Marigold opadły wątpliwości. Oczarowana przemową Pauli, nie potrafiła ustalić, kim właściwie jest.
— A co, jeśli… — zaczęła niepewnie.
— Trzeba okazać skruchę. Kajać się za grzechy!
— Och, ja nie mam żadnych grzechów, więc nie muszę się kajać — stwierdziła z ulgą Mats.
— Nie możesz iść do nieba, jeśli nie grzeszyłaś, bowiem wówczas nie możesz okazać skruchy i uzyskać przebaczenia — powiedziała nieubłagana Paula.
Ta teologiczna pułapka wprawiła Mats w osłupienie. Tymczasem hipnotyczne spojrzenie Pauli spoczęło na Marigold.
— Co według ciebie jest grzechem? — spytała nieśmiało Marigold.
— Czy kiedykolwiek czytałaś historie, które nie były prawdziwe? — spytała Paula.
— T–tak… i… — Marigold odnalazła bolesną rozkosz w tym wyznaniu — i sama też wymyślałam takie historie.
— Chcesz powiedzieć, że kłamałaś?
— O, nie, to nie były kłamstwa… to znaczy…
— Skoro historie nie były prawdziwe, to znaczy, że były to kłamstwa.
— No… może. Poza tym myślałam o różnych rzeczach, gdy wuj Charles modlił się przed posiłkami…
— O jakich rzeczach? — spytała Paula.
— Myślałam… o drzwiach namalowanych na obrazie, który wisiał przede mną na ścianie. Marzyłam, żeby je otworzyć, wejść do tamtego domu, zobaczyć, jacy ludzie tam mieszkają…
Paula machnęła ręką. W końcu, co to miało za znaczenie, że Marigold wymyślała jakieś dziwactwa, gdy Charles Marshall odmawiał pacierze? Cóż znaczyła jego modlitwa? Paulę zajmowały jedynie sprawy naprawdę istotne.
— Czy kiedykolwiek jadłaś mięso?
— No jasne… czy to jest…
— Niegodziwość! Straszna niegodziwość! Poświęcać jakieś życie tylko po to, by zaspokoić swój apetyt! Hańba!
No, rzeczywiście, hańba! Marigold wiła się ze wstydu. Nie mogła znieść pogardliwego spojrzenia Pauli. Gdy Paula spostrzegła, że Marigold się wstydzi, natychmiast złagodniała.
— Nic nie szkodzi. Przecież nie wiedziałaś. Ja także jadłam mięso — aż do zeszłej wiosny. Wtedy bowiem dostałam okropnej wysypki. Wiedziałam, że to kara za jakieś złe uczynki. Za jedzenie mięsa — ojciec tak powiedział. Powiedział, że dotknął mnie palec boży. Przyrzekłam więc, że nigdy już nie tknę mięsa. Och, jakże dręczyło mnie sumienie. Cierpiałam katusze.
Głos Pauli był nabrzmiały bólem. Gdy zerwała się na nogi i stanęła pod starą sosną, wyglądała jak prawdziwa, namaszczona kapłanka. Marigold poczuła, że poszłaby za nią choćby na stos.
— No to co robimy? — spytała ta nieznośnie przytomna Mats.
— Utworzymy zgromadzenie, którego celem będzie dbałość o zbawienie naszych dusz i świata — odparła Paula. — Wszystko już sobie przemyślałam. Będziemy się nazywały Zapalone Lampy. Doskonała nazwa, prawda? Ja będę zarządzać tym zgromadzeniem, a wy musicie robić, co każę. Będziemy wiodły tak piękne życie, że wszyscy otoczą nas podziwem i zapragną do nas dołączyć. Codziennie będziemy tak dobre, jak do tej pory byłyśmy tylko w niedziele (w tym momencie Mats jęknęła głucho). Ale nasze zgromadzenie będzie elitarne. Może do niego należeć tylko ten, kto gotów jest zostać męczennikiem.
— Co więc my mamy robić? — spytała z westchnieniem Mats. Nie potrafiła wyrzec się towarzystwa Marigold, ale też nie czuła się powołana, by zostać męczennicą.
Paula pozwoliła sobie usiąść.
— Po pierwsze, nie wolno nam nigdy jeść więcej niż to konieczne. Żadnego mięsa, puddingu, ciasta…
— Ale ja muszę jeść choć trochę! — zawołała żałośnie Marigold. — W przeciwnym razie ciocia pomyśli, że jestem chora, i odeśle mnie do domu.
— Dobrze, ale nie wolno brać żadnych dokładek. — Paula była nieugięta.
Złożyły ślubowanie. Marigold z udręką myślała o pysznych kruchych babeczkach z truskawkami, które ciocia Anne obiecała dnia na deser.
— Nie wolno nam czytać ani mówić rzeczy, które nie są szczerą prawdą. Nigdy nie wolno zmyślać.
Marigold westchnęła, lecz po chwili otrząsnęła się dzielnie po tym ciosie.
— Nigdy nie wolno nam nosić biżuterii i koniec z głupimi zabawami.
— A czy możemy bawić się choć trochę? — spytała błagalnie Mats.
— Bawić się! Podczas gdy musimy przygotować się na spotkanie z wiecznością? Ty możesz się bawić, ale ja nie zamierzam tego robić.
— Skoro bawić się nie wolno, co w takim razie będziemy robić? — spytała pokornie Marigold.
— Pracować. Na świecie jest tyle do zrobienia!
— Zawsze staram się w miarę swych możliwości pomagać cioci Anne. Lecz co mam robić, gdy już wykonam całą pracę?
— Medytować. Ale z czasem znajdziemy sobie wiele zajęć. No, Mats, jeśli się w to angażujesz, to całą duszą. Musisz ponieść ofiarę. Musisz być nieszczęśliwa, bo inaczej nie będziesz dobra. Ani na chwilę nie wolno ci zapomnieć o tym, że jesteś grzesznicą. Na świecie, który pogrążony jest w grzechu i niedoli, nie można być religijnym i zarazem szczęśliwym. Musimy żyć tak, jak nakazuje obrane przez; nas miano. Ilekroć nasza lampa zagaśnie, będziemy pokutować.
— Niby jak? — spytała Mats.
— Och, na różne sposoby. Na przykład wczoraj włożyłam sobie pod sukienkę ostre kawałki żwiru, tylko dlatego, że miałam ochotę na dokładkę przy obiedzie. Można też klęczeć na grochu. Albo pościć. Ja poszczę dość często. I wiecie co, dziewczynki? Podczas postu słyszę głosy wołające mnie po imieniu. — Twarz Pauli promieniała dziwnym, nieziemskim światłem, czym już całkowicie podbiła Marigold. — Wiem, że to anioły wskazują mi moje życiowe powołanie, dają znak, że jestem wybrana.
Mats odnosiła niejasne wrażenie, że trudno im będzie żyć według zasad narzuconych przez Paulę. Zamierzała jednak zgłębić to zagadnienie do końca.
— Powiedziałaś nam, czego robić nie wolno — stwierdziła. — A teraz powiedz, co musimy robić.
— Odwiedzać chorych…
— Nie cierpię chorych — mruknęła buntowniczo Mats. A Marigold przeszedł dreszcz na wspomnienie wizyty u pani Delagarde. Czuła, że Paula wcale by się pani Delagarde nie bała.
— Codziennie czytać Biblię, modlić się wieczorem i rano…
— Niby po co mam modlić się rano? W dzień niczego się nie boję — zaoponowała Mats.
Paula zignorowała ją i zwróciła się do Marigold. Instynkt podpowiadał jej, że to obiecująca neofitka. Z Mats nic nie będzie — zawsze tylko gada jak jakaś głupia papuga.
— Musimy też rozdawać broszurki religijne, ojciec ma ich pełno, i pytać ludzi, czy są chrześcijanami. Możesz spytać o to waszego parobka, Mats.
— Zaraz by rzucił pracę, a ojciec chyba by mnie zabił — powiedziała zmieszana dziewczynka.
— No, dobra, jesteśmy zorganizowane — stwierdziła Paula. — Powtarzajcie za mną: „Otośmy Zapalone Lampy i póki trawa rośnie, a woda płynie, niechaj tak pozostanie”.
— Ojej — skrzywiła się Mats. Ale bez zająknienia złożyła przysięgę, czerpiąc pociechę z myśli, że nieraz już składała takie wieczyste przysięgi. Ich żywot trwał tak długo, póki nie wyczerpał się zapał Pauli.
— A teraz — powiedziała Paula na zakończenie — módlmy się. — Po czym, złożywszy białe dłonie i utkwiwszy oczy w niebiosach, zaintonowała modlitwę, a modliła się tak pięknie i żarliwie, że Marigold poczuła się uwznioślona.
Nawet Mats była pod wrażeniem.
„Może i będzie z tego jakaś heca — pomyślała. — Szkoda tylko, że Paula nie postanowiła odbywać pokuty zimą, to najodpowiedniejsza pora na umartwianie się”.
Z czasem jednak Mats stwierdziła smętnie, że nie ma mowy o żadnej hecy. Znalazła się w stowarzyszeniu Zapalonych Lamp, ale nie czuła się jedną z nich. Jak przewidywała, trudno było dorównać Pauli. Przynajmniej jej było trudno, gdyż Marigold robiła to niejako naturalnie. Jej oczy wyglądały jak roziskrzone gwiazdy i była tak niebywale dobra, że aż ciocia Anne zaczęła się martwić. To znaczy — dobra z pozoru. Marigold wiedziała, że w głębi duszy jest grzeszna. Paula jej to powiedziała. Teraz Marigold była już całkowicie we władzy tej smagłej dziewczynki i uważała ją za najcudowniejszą, najświętszą istotę, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi. Bez przerwy bolała nad tym, że nie może jej dorównać. Paula tak często pościła — o czym dobitnie świadczyła jej blada, uduchowiona twarz i podkrążone oczy. Marigold nie mogła pościć — nie znalazłoby to zrozumienia u krewnych. Jedyne co mogła zrobić, to odmawiać dokładek i „przekąszania”. Potem zaś wiła się ze wstydu, gdy Paula oświadczała wyniośle:
— Od wczorajszego ranka nie tknęłam jedzenia.
Marigold nie mogła też rozdawać pożółkłych ze starości broszurek religijnych. Paula robiła to po każdym niedzielnym nabożeństwie (Mats nie — bo stanowczo odmówiła).
— Możecie zabawiać się w męczennice, jeśli taka wasza wola — powiedział wujek Charles. — Nie pozwolę jednak, Marigold, byś naprzykrzała się ludziom jak ta cała Paula Pengelly!
Paula naprzykrzała się! Ta ofiarna święta istota, która była szczęśliwa, mogąc ubrać się na nabożeństwo w spłowiałą sukienkę; która znała na pamięć całe rozdziały z Biblii. I to wcale nie te interesujące, ale… nudne, jak na przykład — Księgę Liczb albo Księgę Kapłańską. Przecież Paula nie bawi się wcale, nawet nie gra w kamyki, choć kiedyś przepadała za tą grą — uważa, że w zabawie tkwi zło. Może całą noc opłakiwać swe grzechy, podczas gdy Marigold potrafi wycisnąć zaledwie parę łez, a potem — o hańbo! — zasypia jak kamień. Paula nigdy się nie śmieje — w religii nie ma miejsca na śmiech, nawet jeśli wujek Charles mówi takie rzeczy, że aż człowieka skręca ze śmiechu. Paula nigdy nie robi czegoś, na co ma ochotę, gdyż jeśli coś się lubi, to nieomylny znak, że to jest złe. Jak można mówić, że Paula naprzykrza się ludziom? Marigold była wściekła na wujka Charlesa.
— U cioci Anne jest cudownie — westchnęła. — Ale tak ciężko być tu religijnym. Pauli jest chyba łatwiej, ojciec jej w tym nie przeszkadza.
Marigold zdążyła już bowiem poznać ojca Pauli. Została zaproszona do jej domu na herbatę i została tam na noc. Dostąpiła wielkiego zaszczytu, którego ciotka Anne nie potrafiła właściwie docenić.
Paula mieszkała w szarym domu po drugiej stronie cypla. Mały, pochylony domek wyglądał tak, jakby zamierzał się położyć. Miał powykrzywiane okiennice, a po wejściu do środka Marigold przekonała się, że dawno już nikt w nim nie sprzątał. Na kolację były tylko orzechy, jabłka, ciemny chleb i parę zatęchłych herbatników. Zresztą Marigold i tak nie była w stanie nic jeść — struchlała bowiem z przerażenia na widok pana Pengelly. Był to wysoki starzec, który miał długie, siwe włosy, imponującą siwą brodę, orli nos i oczy, które płonęły w jego wychudłej twarzy jak kocie ślepia w ciemności. Nie odezwał się do dziewczynek nawet słowem, a Paula wyjaśniła, że złożył kolejny ślub milczenia.
— Czasami nie odzywa się przez cały tydzień — oświadczyła z dumą. — To taki dobry człowiek. Kiedyś ciocia Em przygotowała pudding na kolację bożonarodzeniową. Był to bardzo mały pudding, lecz ojciec chwycił za garnek i wyrzucił wszystko na dwór. Jednak nawet on nie jest tak dobry jak stryjeczny dziad Josiah. By sprawić radość Bogu, tak długo zapuszczał paznokcie, aż były długie jak ptasie szpony.
Marigold zaczęła się zastanawiać, dlaczego takie paznokcie miałyby sprawić Bogu radość, ale natychmiast surowo zganiła się za swoje grzeszne myśli.
Spały w dusznym, przechodnim pokoju, gdzie okno z pękniętą szybą przysłaniały wyblakłe różowe firanki, a lampa wyglądała na nie mytą od wieków. Wezgłowie dziwacznego drewnianego łóżka przylegało do stukającego co chwila okna.
— Zimą wiatr nawiewa mi śniegu na poduszkę — powiedziała Paula. W jej oczach zapłonął żar męczeństwa, gdy uklękła na grochu i zaczęła się modlić.
Deszcz bębnił o szyby. Marigold zapragnęła nagle znaleźć się w pokoiku na poddaszu w Bezkresnych Polach. Tak się złożyło, że tej nocy Paula nie spędzała na rozpamiętywaniu swych grzechów. Spała jak kłoda. I chrapała. Marigold całą noc przeleżała bezsennie.
Śniadanie. Owsianka nie osolona. Paula spaliła grzankę. Serweta była brudna. Marigold dostała wyszczerbiony kubek. Zaczęła pić chciwie i ponad miarę. To była dobra sposobność do odprawienia pokuty. Pokuty za pewne myśli, które przychodziły jej do głowy. Nie na temat Pauli. Paula, pomimo chrapania, nadal lśniła w tym nędznym otoczeniu niby gwiazda wznosząca się nad nieczystym ziemskim padołem. Marigold odczuwała dla niej głęboki szacunek. Poświęcanie się i wszystkie wyrzeczenia sprawiały jej dziwną radość. Odmówiłaby sobie wszystkiego, byle nie narazić się na pogardliwy uśmieszek Pauli. Nie potrzebowała nagrody. Wystarczyły jej słowa, które Paula wypowiedziała tonem kapłanki zwracającej się łaskawie do nowicjuszki:
— Gdy tylko cię ujrzałam, wiedziałam, że jesteś Jedną z Nas.
Ciocia Anne i wujek Charles nie mogli pojąć zachowania Marigold.
— Ta diablica Pengelly potrafi omamiać dziewczynki — złościł się wuj Charles. — Marigold jest nią wprost zauroczona, no i tymi jej „zabawami”. — Pocieszam się jednak, że jeśli będzie się to ciągnąć powrocie do domu, stara pani Lesleyowa raz — dwa zrobi z tym porządek.
Marigold spędzała większość czasu na wymyślaniu sposobów odbywania pokuty za swe najróżniejsze przewinienia. Niełatwo było bowiem wynaleźć stosowną pokutę, czyli taką, którą można odbyć pod okiem cioci Anne. Nawet kiedy Paula i Marigold wpadły wreszcie na jakiś pomysł — Mats bez ogródek oświadczyła, że nie chce mieć z tym nic wspólnego — okazywało się, że Marigold dana pokuta wydaje się całkiem przyjemna, bo jest interesująca.
— Skoro znajdujesz w tym przyjemność, to nie jest pokuta — stwierdzała Paula.
Szczególnie jedna „pokuta” wryła się Marigold w pamięć. Zapowiadała się naprawdę groźnie. Obie z Mats, zdaniem Pauli, wypadły bowiem ze stanu łaski — o ile Mats kiedykolwiek była w tym stanie. A nastąpiło to wówczas, gdy Marigold zaproszono na kolację do domu Mats — i nie mogła się oprzeć pokusie…
Mama Mats była znakomitą kucharką. Upiekła cztery różne rodzaje ciast. Traf chciał, że były to przysmaki Marigold, mianowicie: ciasto bananowe z bitą śmietaną, kruchy placek z truskawkami, tort daktylowy i rolada nadziewana galaretką. Marigold zjadła po kawałku każdego ciasta i aż dwa kawałki placka. Wiedziała, że postępuje źle — zarówno z punktu widzenia swojej mamy, jak i w pojęciu Pauli — jednak siedząca obok Mats zajadała, aż jej się uszy trzęsły, a jej mama mówiła ciągle z wyrzutem:
— Ależ ty nic nie zjadłaś, dziecinko. Cóż więc było robić?
Po kolacji dorwały się z Mats do żurnala i wybierały sobie suknie które będą nosić, gdy dorosną. Miara ich niegodziwości przebrała się gdy poszły do służbówki i skakały na łóżku parobka, przy czym porobiły mu dołki w sienniku. Ale i tak spał pewnie lepiej niż Marigold którą przez całą noc męczyła niestrawność i koszmarne sny. Zdawało by się, że to wystarczająca kara za grzechy. Jednak Paula była innego zdania. Bo Marigold, dręczona wyrzutami sumienia, wyznała wszystko Pauli.
— Jesteś faryzeuszką — stwierdziła zbolałym głosem Paula.
— O, nie, ja tylko… — jęknęła Marigold i przerwała. Nie powie przecież: „Mats i jej matka kazały mi jeść”, bo to nieprawda. Zajadał: z wielką chęcią i teraz musi dźwigać brzemię swych grzechów. Czyż by na zawsze zhańbiła się w oczach Pauli?
— Postąpiłaś bardzo niegodziwie — powiedziała Paula. — Twa lamp prawie zagasła i musisz odbyć szczególnie ciężką pokutę, by zmaza swe winy.
Marigold odetchnęła z ulgą. Nie została więc odrzucona! Jasne, że odbędzie pokutę. Ale jak tu wymyślić taką, która okaże się odpowiednio surowa i możliwa do wykonania? Paula wymyśliła.
— Spędzisz całą noc na dachu werandy — powiedziała. — To będzie prawdziwa pokuta.
O, tak, i to jeszcze jak prawdziwa! Gdy była z kimś, Marigold nie bała się ciemności, ale sama wprost trzęsła się ze strachu. Zresztą bardzo się tego wstydziła. Babcia oświadczyła kiedyś surowo, że jedenastoletnia dziewczynka nie może zachowywać się jak małe dziecko, a poza tym Marigold była pewna, że Stara Babcia gardziłaby nią tchórzostwo. Jednak do tej pory nie udało się jej przezwyciężyć te lęku.
Przerażała ją więc myśl o spędzeniu nocy na dachu werandy, niemniej przyrzekła to zrobić.
Przynajmniej pod jednym względem zrealizowanie tego pomysłu wydawało się łatwe. Z maleńkiego pokoiku na poddaszu można było dostać się drzwiami wprost na dach werandy, gdzie stał metalowy stelaż łóżka. Marigold musiała tylko zaczekać, aż wszyscy w domu zasną, a potem wynieść na zewnątrz materac i pościel.
Zrobiła to — oblewając się zimnym potem — po czym wśliznęła się do łóżka, drżąc ze strachu jak liść osiki.
— Nie będę się ciebie bać — szepnęła śmiało do nocy.
A jednak się bała. Czuła instynktowny, irracjonalny lęk, znany ludzkości od zarania dziejów. Lęk przed ciemnością i poruszającymi się; cieniami, przed niewidzialnym niebezpieczeństwem czającym się w mroku. Noc zdawała się skradać przez sosnowy zagajnik za domem, niby jakaś żywa istota, która zamierza rzucić się na Marigold. Wszędzie wokół ciemność, ciemność w górze i w dole. Co kryje się w tym mroku?…
Dziewczynka miała ochotę schować głowę pod kołdrą, lecz tego; nie zrobiła. To byłoby uchylanie się od pokuty. Leżała więc i patrzyła w niebo — ten straszliwy ocean gwiazd, które, jak powiedział jej wujek Klon, były słońcami oddalonymi o miliony milionów mil od Ziemi. Zdawało się, że cała planeta zamarła w ciszy. Czekała… ale na co? A jeśli wszyscy na świecie już nie żyją? A jeśli ona jest jedyną żywą istotą, jaka pozostała w tej straszliwej ciszy?!
I nagle — trudno jej określić, czy stało się to parę minut, czy kilka godzin później — coś się zmieniło. Już nie odczuwała strachu. Usiadła i rozejrzała się wkoło. Popatrzyła na aksamitny, rozgwieżdżony, pełen cieni świat. Nagły powiew wiatru poruszył gałęziami świerków rysującymi się wyraźnie na tle nieba. Wody zatoki srebrzyły się w blasku wschodzącego księżyca. Drzewa w ogrodzie szeptały jak starzy przyjaciele. Ze wzgórza płynął zapach rozgrzanych letnią nocą paproci.
— Przecież ja lubię ciemność — szepnęła do siebie Marigold. — Jest przyjemna, dobra i taka… przyjazna. Nie sądziłam, że może być tak piękna.
Wyciągnęła ku niej ręce. Ciemność wydała jej się wszechogarniającą, pełną miłości Obecnością. Marigold położyła się i całkowicie poddała jej urokowi, pozwalając swym myślom wybiec daleko, aż za Mleczną Drogę. Nie chciała zasnąć, lecz wkrótce zapadła w sen. Obudziła się, gdy blady, bezwietrzny świt nadpełzał na Bezkresne Pola. Senne wydmy były liliowe, błękitne i złote. Wysoko nad głową Marigold przepływały śliczne chmury, muśnięte właśnie przez promyki wschodzącego słońca. Niżej, w ogrodzie, widać było krople rosy srebrzące się na pąkach róż. W zamglonym świetle poranka owce wuja Charlesa, które pasły się nad strumieniem, zdawały się perłowobiałe i puszyste. Marigold jeszcze nigdy nie widziała świata w takiej krasie — był tak niepokalany i pełen nadziei, jak raj o poranku. Westchnęła z lubością. Owładnęło nią mistyczne poczucie szczęścia.
Paula zjawiła się zaraz po śniadaniu, by sprawdzić, czy Marigold rzeczywiście spędziła noc na dachu werandy.
— Wyglądasz na zbytnio zadowoloną — powiedziała z wyrzutem.
— Na samym początku to była pokuta, a potem spanie na dachu zaczęło sprawiać mi przyjemność — przyznała uczciwie Marigold.
— Zbyt wiele rzeczy sprawia ci przyjemność — powiedziała Paula z rozpaczą w głosie. — Pokuta przestaje być pokutą, jeśli sprawia przyjemność.
— Nic na to nie poradzę, że lubię wiele rzeczy, a w dodatku cieszę się z tego — oświadczyła Marigold w nagłym przypływie zdrowego rozsądku. — Dzięki temu życie jest bardziej interesujące.
Marigold szła na pocztę, by wysłać list cioci Anne. Było śliczne popołudnie. Świat wydawał się niezmiernie piękny, pomimo iż zamieszkiwały go setki milionów grzeszników. Gdy Marigold przechodziła obok zagrody Mats, zobaczyła, że dziewczynka gra samotnie w kamyki pod starą jabłonią. Mats niedawno właśnie zeszła na złą drogę i powróciła do zgubnych przyzwyczajeń — potwierdzając tym samym, że nie jest „Jedną z Nich”. Pomachała zapraszająco do Marigold, lecz ta potrząsnęła tylko głową i pokornie ruszyła w dalszą drogę.
Nieco dalej czerwonawa droga ostro skręcała i za owym zakrętem stał biały domek panny Luli Jacobs. Sławetne ostróżki panny Luli, rosnące przy białym parkanie, wznosiły swe kielichy niby błękitne pochodnie. Marigold zatrzymała się na chwilę, by rozkoszować się ich pięknem. Chętnie weszłaby do ogródka, bo żyła w wielkiej przyjaźnił z panną Lula, lecz wiedziała, że nie ma jej teraz w domu, gdyż przebywała właśnie u ciotki Anne w Bezkresnych Polach.
Pomiędzy łodyżkami ostróżek Marigold mogła dojrzeć okno spiżarki. Nagle spostrzegła jeszcze coś. Z okna wychynęła ciemna głowa, rozejrzała się wokół, po czym zniknęła. W chwilę później Paula Pengelly ześliznęła się zręcznie z parapetu i oddaliła się w stronę świerkowego zagajnika za domem panny Luli. Paula trzymała w rękach ciasto — całe ciasto — i łapczywie je pożerała!
Marigold oniemiała. Poczuła nagle straszliwe rozczarowanie. Paula upiekła to ciasto specjalnie na jutrzejsze spotkanie Koła Gospodyń. Było nadziewane rodzynkami i orzechami i polanę karmelowym lukrem. Przed wyjściem Marigold słyszała, jak panna Lula mówiła o tym wypieku cioci Anne.
A Paula je ukradła!
Paula — Zapalona Lampa, Paula — święta, namaszczona istota! Zagorzała zwolenniczka postów i samoudręczenia, Paula, do której przemawiały nieziemskie głosy! Ukradła ciasto i zażerała się nim, nie dzieląc się z nikim!
Marigold, idąc na pocztę, cierpiała z powodu doznanego zawodu i czuła wściekłość, że tak dała się omamić. „Nic nie jest takie jak jeszcze parę minut temu — i nigdy już nie będzie” — myślała: posępnie. Słońce nie świeciło tak jasno jak przedtem, niebo straciło swój błękit, kwiaty — wyblakły. Zachodni wiatr, szemrzący w trawie, i szalone, radosne pląsy liści osiki — wszystko sprawiało Marigold ból.
Jej ideał został zbrukany. A tak wierzyła w Paulę. Wierzyła w jej noce spędzone na czuwaniu, wierzyła w jej wyrzeczenia. Z rozgoryczeniem pomyślała o tych wszystkich dokładkach, których sobie odmówiła.
Po powrocie do Bezkresnych Pól zaczęła od razu grać w kamienie. I pozwoliła sobie na szaloną orgię wyobraźni, po tych wszystkich tygodniach, kiedy to owładnięta pragnieniem wyrzeczeń, nie wybiegała nawet myślą do Ukrytej Krainy. Z satysfakcją przypomniała sobie, że ciocia Anne piecze na kolację szarlotkę.
Paula zastała ją przy zabawie i obrzuciła pełnym wyrzutu spojrzeniem zaczerwienionych oczu. Marigold pomyślała z pogardą, że tym razem oczy Pauli poczerwieniały na pewno nie z powodu postu. Raczej wskutek niestrawności.
— A więc w ten sposób ktoś o nieśmiertelnej duszy traci bezcenny czas? — zganiła ją Paula.
— Odczep się od mojej duszy! — zawołała z wściekłością Marigold. — Pomyśl lepiej o cieście biednej panny Luli!
Paula aż podskoczyła, a jej twarz oblał rumieniec.
— Co masz na myśli?! — zawołała.
— Widziałam cię — odparła Marigold.
— Mam cię pociągnąć za nos? — krzyknęła rozdzierająco Paula.
— Tylko spróbuj — odrzekła wyniośle Marigold.
Nagle Paula osunęła się na szary kamień i wybuchnęła płaczem.
— Po co robisz tyle zamieszania z powodu takiej drobnostki? — szlochała.
— To ma być drobnostka? Ukradłaś ciasto.
— Taką miałam chętkę na kawałek ciasta. Ja nigdy go nie dostaję. Ojciec nie pozwala cioci Em piec niczego słodkiego. Dzień w dzień na śniadanie, obiad i kolację w kółko to samo — owsianka i orzechy. A to ciasto wyglądało tak pysznie. Też byś się na nie skusiła. Panna Lula ma ich pod dostatkiem. Ona uwielbia je piec.
Marigold popatrzyła na Paulę i przeszła jej cała złość, a z oczu zniknął wyraz pogardy. Mała, grzeszna Paula była taka ludzka, taka jak inne dziewczynki, taka jak ona. Marigold nie czuła już dla niej czci, lecz przypływ czułości.
— Nieważne — powiedziała serdecznie. — Myślę, że cię rozumiem. Ale nie mogę być już dłużej Zapaloną Lampą, Paulo.
Paula szybko otarła łzy.
— Chyba mi na tym nie zależy. Dosyć już miałam tej całej pobożności.
— Myślę, że niewłaściwie podeszłyśmy do tej sprawy — stwierdziła Marigold nieśmiało. — Ciocia Marigold mówi, że pobożność to prostu miłość do Boga, ludzi i świata.
— Może i tak — zgodziła się Paula i uklękła, bynajmniej nie po to, by się modlić. — Wiesz, przynajmniej raz najadłam się ciasta do syta. Zagrajmy w kamyki, zanim zjawi się Mats. Zawsze psuje wszystko tym swoim trajkotaniem. Ona naprawdę nie jest „Jedną z Nas”.
Salome szykowała się do wyjazdu na cały dzień do Charlottetown, a robiła to z ociąganiem, gdyż miała koszmarny sen. Śniło jej się mianowicie, że przyszło czternaście osób na kolację i nie było im co podać poza zimnymi gotowanymi ziemniakami.
— Więcej w tym prawdy niż fantazji — zapewniała Salome babcię. — W domu nie ma żadnych wypieków poza bułką z rodzynkami. Takie sny nie nawiedzają mnie ot tak sobie. Do tego jeszcze Wiedźma z Endoru myje sobie pyszczek obok spichrza.
W Świerkowej Kępie panował utarty zwyczaj, że w spiżarce zawsze musiało być świeże ciasto. Babcia i mama spaliłyby się ze wstydu, gdyby zjawili się niespodziewani goście, a w domu zabrakłoby ciasta. W Europie mogły upadać królestwa, w Indiach mógł szaleć głód, a Chiny mogła pustoszyć rewolucja; liberałowie, konserwatyści, republikanie i demokraci mogli ponosić sromotne klęski, lecz tak długo, jak pudełko na ciasto i kamionka na ciasteczka były pełne — w Gileadzie nie brakło balsamu1.
A jednak wkrótce miała się zdarzyć ta, zdawałoby się niewiarygodna, rzecz. Poprzedniego wieczoru przybyły z Summerside trzy samochody pełne gości. Wprawdzie gdy goście przyjechali, było ciasto w spiżarce, ale po ich odjeździe nie zostało ani kawałka. Nic więc dziwnego, że Salome była strapiona.
— Zdarzyło mi się już piec ciasta — powiedziała babcia sarkastycznym tonem. — A pani Leandrowa również to potrafi.
Gdy babcia tytułowała Lorraine w obecności Salome „panią Leandrową”, Salome wiedziała, że ma to na celu przywołanie jej do porządku.
— Wiem dobrze, że nie jestem w Świerkowej Kępie jedyną osobą, która zna się na kuchni — odrzekła Salome z godnością. — Sądzę jednak, że skoro moim obowiązkiem jest zaopatrywanie spiżarni, nie mogę zaniedbywać tej powinności z powodu czczych rozrywek osobistych. Nie jestem taka jak moja szwagierka Rose. Ta po prostu wstydu nie ma. Gdy na podwieczorku zjawiają się niespodziewani goście, biegnie pożyczyć ciasto od sąsiadów! Nie mogę pojąć, co takiego John widział w tej kobiecie, że aż się z nią ożenił.
— Jedź i baw się dobrze, Salome — powiedziała uprzejmie Lorraine, wiedząc, że wyliczanie przez Salome wad Rose może ciągnąć się w nieskończoność. — Zasłużyłaś na odpoczynek. Babcia i ja prędko zapełnimy spiżarkę.
Niestety! Ledwie Salome zniknęła za zakrętem, a mama wyjęła miskę, by przygotować ciasto, zjawił się Jim od wuja Jacka — „skrwawiwszy ostrogami rumaka boki, z płonącym licem” — jak by powiedziano w starym poemacie. Stryjeczny dziadek William Lesley właśnie umierał, a przynajmniej tak mu się zdawało. Prosił, by babcia i Lorraine, żona Leandra, przyjechały się z nim zobaczyć i to niezwłocznie, jeśli chcą go zastać przy życiu.
To była istna tragedia.
— Jeszcze nigdy nie opuściłam domu, nie zostawiwszy ani kawałka ciasta w spiżarni — powiedziała babcia udręczonym głosem, zawiązując czepek pod brodą.
— Na pewno nikt dziś nie przyjedzie — jęknęła mama, równie zatroskana jak babcia. Doprawdy, stryjeczny dziadek wybrał sobie wielce niestosowną chwilę na umieranie!
— Nie zapomnij nakarmić kotów! — upomniała babcia swoją wnuczkę. — I nie włócz się po pastwisku pana Donkina. Wygnał tam wołu.
— To nie żaden wół, tylko byk.
Babcia prędzej by umarła, niż wymówiła na głos słowo „byk”. Odjeżdżając z Jimem, zastanawiała się ze smutkiem, ku czemu zmierza obecne młode pokolenie. Ale nie martwiła się, że Marigold zostaje sama w domu. Dziewczynka miała już jedenaście lat. Była taka wysoka jak na swój wiek! Kiedyś sięgała głową tylko do krzaka róży, potem przerosła dzwonki, a teraz nawet wybujałe floksy.
Marigold bardzo lubiła zostawać czasem sama w domu. Czuła się ważna, stojąc na jego straży. Zamiotła kuchnię, po czym przygotowała obiad dla siebie i Lazarre’a. Potem nakarmiła koty, pozmywała naczynia i napisała list do Pauli.
I wówczas nastąpiła katastrofa. Przed furtką zatrzymał się samochód, z którego wysiadło siedem osób i ruszyło wśród szpalerów malw. Wyglądało na to, że goście zamierzają zostać w Świerkowej Kępie przez cały dzień. Osłupiała Marigold, która przyglądała się przybyszom przez okno, przypomniała sobie, że poznała ich na pogrzebie jednego z krewnych dwa tygodnie wcześniej. Babcia zaprosiła ich wówczas serdecznie do swojego domu. Był wśród przybyłych daleki kuzyn z Los Angeles — Marcus Carter z żoną, synem i córką, kuzynka Olivia Peake z Vancouver, a do tego jeszcze bardzo daleki krewny, doktor Palmer z Knox College w Toronto, z żoną.
A w Świerkowej Kępie nie było ciasta!
Marigold postanowiła wziąć się w garść. Z wdziękiem, którego nie powstydziłaby się mama, powitała na progu gości.
— Ciocia Marian i Lorraine wyjechały? W takim razie chyba nie zostaniemy! — zawołała do pozostałych kuzynka Marcella Carter, która miała pociągłą, szczupłą twarz, długi, wąski nos i zacięte usta.
— Ależ skąd, musicie zostać na kolacji! — stwierdziła rezolutnie Marigold.
— Masz dla nas coś dobrego? — zaśmiał się kuzyn Marcus. On z kolei miał kwadratową twarz, spiczaste wąsiki i nastroszone białe brwi. Marigold uznała, że go nie lubi, i ucieszyła się w duchu, że nie musi tytułować go wujkiem.
— O, wiem, że spiżarnia w Świerkowej Kępie jest zawsze świetnie zaopatrzona — powiedziała z uśmiechem pani Palmer. Marigold pomyślała, że w tej gładkiej sukni z szarego jedwabiu wygląda jak miła kotka.
— No to daj nam coś na ząb — powiedział kuzyn Marcus. — Jedliśmy wprawdzie obiad w pewnym miejscu, gdzie było owszem, wykwintnie, ale niewielka to pociecha dla żołądka.
— Marcus… — powiedziała z wyrzutem kuzynka Marcella.
— Tak było. A teraz, Marigold, dam ci ćwierćdolarówkę za buziaka.
Kuzyn Marcus był jowialnym jegomościem. W jego pojęciu tego rodzaju dowcipy świadczyły o uprzejmości i sympatii. Marigold jednak o tym nie wiedziała, więc poczuła się urażona. Zadarłszy brodę na modłę księżniczki Varvary, oświadczyła lodowatym tonem:
— Moje pocałunki nie są na sprzedaż.
Goście wybuchnęli śmiechem. Jack Carter powiedział:
— Ona rezerwuje swoje całusy dla mnie, tato.
Znowu wybuch śmiechu. Marigold spojrzała na Jacka z wściekłością. Nie lubiła chłopców — wszystkich chłopców. A Jacka znienawidziła od pierwszego wejrzenia. Miał około trzynastu lat, twarz jak księżyc w pełni, proste płowe włosy z przedziałkiem pośrodku i okulary, których spozierały wyłupiaste oczy, niby odlane z niebieskiej porcelany. W normalnych okolicznościach Marigold z przyjemnością i łatwością starłaby go na proch. Nie na darmo przez cztery lata ścierała sobie pazurki na Tommym Blairze. Jednak w Świerkowej Kępie pani domu nie może żadnemu z gości uczynić afrontu.
— Tak czy siak — ma usta, które przyjemnie byłoby całować — stwierdził kuzyn Marcus jeszcze bardziej jowialnie niż poprzednio.
Marigold zostawiła gości w pokoju ogrodowym i pobiegła do spiżarni. Z emocji brakło jej tchu, lecz wiedziała dokładnie, co trzeba zrobić. Z poprzedniego dnia zostało mnóstwo gotowanego kurczaka i szynki, słoje z dżemem były pełne jak zwykle, znalazło się też dużo śmietany do ubicia. Ale skąd wziąć gorące biszkopty? Muszą być gorące biszkopty i ciasto!
Gdyby Marigold ktoś zapytał, czy umie gotować, mogłaby odrzec sprytnie, jak uczynił to stryjeczny dziadek Malcolm, kiedy spytano go, czy umie grać na skrzypcach.
— Trudno przewidzieć, nigdy nie próbowałem…
Marigold też nigdy nie próbowała bardziej skomplikowanych kuchennych zajęć! Umiała ugotować ziemniaki i usmażyć jajka, lecz na tym kończyły się jej kulinarne dokonania. Ale właśnie zamierzała spróbować, co potrafi. Miała do dyspozycji książkę kucharską Świerkowej Kępy i to, co zostało jej w głowie, gdy wielokrotnie pomagała w kuchni Salome i mamie, nie mogąc się doczekać, kiedy będzie jej wolno robić wszystko samodzielnie.
Złożyła umączone dłonie nad miską do ucierania ciasta.
— Kochany Boże, chyba poradzę sobie z biszkoptami, ale przy cieście musisz mi pomóc.
Potem wzięła się za odmierzanie, mieszanie i ubijanie. Jak na złość, wkrótce zjawił się Jack. Uwielbiał drażnić się ze wszystkimi, więc zaczął zaraz dokuczać Marigold, nieświadom, że choć chronią go uświęcone zwyczaje Świerkowej Kępy, i tak naraża się na niebezpieczeństwo.
— Koszmarny ze mnie typ — oświadczył. — Wrzucam zdechłe koty do studni. A co by było, gdybym tak wrzucił twojego?
— Zawołałabym Lazarre’a i kazała poszczuć cię tą nową świnią — odparła pogardliwie Marigold i z furią wbiła jajko do ciasta.
Jack oniemiał z wrażenia. Cóż to za dziewczyna!
— Dopiero co chorowałem na odrę — pochwalił się. — Miałaś kiedyś odrę?
— Nie.
— Świnkę?
— Nie.
— Ja miałem świnkę, koklusz, szkarlatynę, ospę wietrzną i zapalenie płuc. Świetnie się zarażam. Miałaś którąś z tych chorób?
— Nie.
— A czy w ogóle miałaś jakąś chorobę? — spytał Jack pogardliwie.
— Owszem — odparła Marigold, przypominając sobie jedną z diagnoz cioci Marigold. — Pokrzywkę.
Jack wgapił się w nią z szacunkiem i podziwem.
— Jejku! Czy to groźne?
— Nieuleczalne — zełgała Marigold.
— Zaraźliwe? — Jack odsunął się na bezpieczną odległość.
— Ty nie mógłbyś się zarazić. — Marigold powiedziała to w sposób, który wcale nie przypadł Jackowi do gustu. Cóż ona sobie wyobraża? Że ma coś, czego on nie może mieć?
— Słuchaj no, nie bądź taka ważna! — warknął z wściekłością. — A zresztą masz garbaty nos, i tyle!
Dziewczynka oblała się purpurą po czubek znieważonego nosa. Jednak tradycja zwyciężyła. Marigold darowała Jackowi życie.
„Niech no tylko spotkamy się z dala od Świerkowej Kępy, spytam, kto ci sprawił takie uszy” — pomyślała, odmierzając proszek do pieczenia.
— O czym myślisz? — spytał Jack, urażony jej milczeniem.
— Wyobrażam sobie, jak byś wyglądał w trumnie — wycedziła.
To dało Jackowi do myślenia! Zaczął się zastanawiać, czy bezpiecznie jest przebywać w towarzystwie dziewczyny, która wyobraża sobie takie rzeczy. Gdyby jednak teraz wyszedł, znaczyłoby to, że przyznaje się do porażki.
— Za pięć minut pocałuję cię — zapowiedział z demonicznym uśmieszkiem i spojrzał na zegar.
Marigold wzdrygnęła się i przymknęła oczy.
— Spróbuj tylko, a powiem wszystkim przy kolacji, że wyglądasz jak rozkoszny bobasek.
To uraziło Jacka do żywego. Miał ochotę wyjść z kuchni i znaleźć się jak najdalej od tej irytującej istoty, lecz postanowił przypuścić atak z innej strony.
— Współczuję chłopakowi, za którego wyjdziesz.
— Nie martw się, razem z twoją żoną będą mogli ubolewać nad swym losem — powiedziała Marigold.
— No, no, oszczędzaj język — wycedził Jack.
— To przecież mój język.
— Myślisz, żeś taka bystra, co?
— Nie myślę, lecz jestem o tym przekonana — odpaliła Marigold, zaciekłe mieszając ciasto.
— W końcu jesteś tylko kobietą — stwierdził bezczelnie Jack.
— Słyszałam, że kiedyś przypiąłeś ścierkę do płaszcza pastora — rzuciła Marigold, lecz gdy tylko to powiedziała, zrozumiała, że popełniła błąd. Jack był dumny z tego wyczynu.
— Co porabiacie, moje diabełki? — spytał kuzyn Marcus, zaglądając do kuchni. — O, widzę, Marigold, że przepadasz za chłopakami. Chodź, Jack. Lazarre pokaże nam sad jabłkowy.
Jack z przyjemnością opuścił Marigold, ona również odetchnęła, że zniknął jej z oczu. Lecz czy ciasto się uda? Ten wstrętny chłopak tak ją rozpraszał! Czy nie zapomniała o proszku do pieczenia?
Ciasto udało się znakomicie. Koniec końców Marigold była Lesleyówną, a poza tym istniała jeszcze Opatrzność — czy też szczęśliwy traf, jak kto woli. Ciasto było niezwykle wykwintne — puszyste, z bitą śmietaną i półksiężycami pomarańczy — specjał, jakim częstowano w Świerkowej Kępie jedynie wybranych gości. Biszkopty na szczęście również się udały.
Marigold nakryła stół obrusem z mereżką i podała najlepszą porcelanę babci. Dopełniła też pozostałych domowych rytuałów. Szynka była pokrojona na cieniutkie plasterki, półmisek z kurczakiem przyozdobiony natką pietruszki, ciasto spoczywało na białej paterze obramowanej wianuszkiem porcelanowych różyczek, a woda w szklankach była orzeźwiająco chłodna.
Marigold — uśmiechnięta, wytworna pani domu — usiadła przy stole, by stawić czoło oczekującej ją próbie. Czuła pulsowanie krwi nawet w koniuszkach palców. Żeby tylko opanować drżenie rąk! By poczuć się pewniej, zaparła się nogami o krzesło. Kuzyn Marcus starał się, jak tylko mógł, zbić Marigold z pantałyku, zaklinając ją, by nie napełniała zbyt szczodrze filiżanek herbatą — jak czyniła to skąpa ciotka Harriet — bo wówczas nie starczało miejsca na śmietankę. Doktor Palmer nałożył sobie tyle kurczaka, że Marigold oblała się zimnym potem w obawie, że nie wystarczy mięsa dla wszystkich. Pani Palmer życzyła sobie herbatę ze śmietanką, lecz bez cukru, pan Palmer z cukrem, ale bez śmietanki, kuzyn Marcus pił z jednym i drugim, zaś kuzynka Marcella bez dodatków. Kuzynka Olivia piła bawarkę. Trudno było spamiętać te wszystkie szczegóły, ale Marigold z prawdziwą przyjemnością i elegancją spytała Jacka, czego on sobie życzy do picia; aż poczuł się speszony. Wreszcie każdy dostał upragniony napój, a kurczaka wystarczyło dla wszystkich.
Jack przez jakiś czas się nie odzywał, tylko łapczywie zajadał, jednak Marigold pomyślała z ulgą, że kolacja dobiega końca i wszystko poszło dobrze, Jack powiedział:
— No, Marigold, gotować to ty potrafisz. Jeśli przyrzekniesz, zawsze będziesz mnie oczekiwać w domu z ciepłymi papuciami, wrócę tu, gdy dorosnę, i ożenię się z tobą.
— Nie wyszłabym za ciebie…
— Zaraz, zaraz, kaczuszko — przerwał jej Jack, denerwująco chichocząc. — Czekaj, aż ci się oświadczę.
— Ach, więc flirtowaliście sobie w kuchni! — zaśmiał się Marcus.
Jack uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Marigold tak rozkosznie się przytula, tato.
Właściwie nie miał zamiaru tego powiedzieć, tak tylko mu się wyrwało, gdyż starał się być błyskotliwy. Marigold dosłownie dostała gęsiej skórki.
— Wcale nie… to znaczy, skąd możesz wiedzieć!
— No, no, wcześnie zaczynacie… — powiedział kuzyn Marcus, udając, że gorszą go obyczaje współczesnej młodzieży.
Nagle jakiś czorcik podszepnął Marigold iście diabelskie słowa.
— Mały Jack zwierza nam się ze swych marzeń — oświadczył chłodno.
Ten ,,Mały Jack” był według Jacka chwytem poniżej pasa. Chłopie nie odważył się już pisnąć ani słówka i dopiero przed samym wyjazdem odzyskał tupet.
— Jaki śliczny księżyc — powiedziała Marigold, bardziej do siebie niż do odjeżdżających gości, którzy siedzieli już w samochodzie.
— Szkoda, że nie wiesz, jakie mamy księżyce w Los Angeles! — powiedział chełpliwie Jack.
— Co tak naprawdę o nim myślisz? — spytał kuzyn Marcus teatralnym szeptem, szturchając Marigold pod żebra.
Marigold przypomniała sobie, jak Salome mówiła, że — zdaniem Rose — tym, co nadaje życiu smak, jest możliwość dręczenia mężczyzn.
— Myślę, że Mały Jack nie jest taki głupi, na jakiego wygląda — stwierdziła łaskawie.
— Dobrze powiedziane! — wykrzyknął kuzyn Marcus i ryknął śmiechem.
Jack poczerwieniał z wściekłości. Gdy samochód odjeżdżał, Mariold stała dumnie przy furtce.
— Nie pojmuję, dlaczego niektóre dziewczynki lubią chłopców — mruknęła do siebie.
Gdy babcia i mama wróciły — nieco rozdrażnione, że stryjeczny wuj William Lesley nie raczył umrzeć po tym całym zamieszaniu, które sprawił, lecz niespodziewanie ozdrowiał — zasypały Marigold gradem pytań. Wiedziały już o wizycie, gdyż spotkały na drodze samochód kuzyna Marcusa.
— Marigold, czy ty upiekłaś ciasto? — spytała babcia. — Kuzynka Marcella dopominała się o przepis.
— Tak — odparła Marigold.
Babcia odetchnęła z ulgą.
— Dzięki Bogu. Gdy usłyszałam, że poczęstowałaś ich ciastem, obawiałam się, że pożyczyłaś je od pani Donkin — jak Rose.
— A nie zapomniałaś położyć owoców z? zalewy?
— Nie.
— A czy aby na pewno nie rozlałaś herbaty na spodki?
— Na pewno.
W maleńkim pokoiku na górze mama serdecznie przytuliła Marigold.
— Kochanie, można na tobie polegać! Obie z babcią czułyśmy się strasznie, dopóki nie dowiedziałyśmy się, że goście dostali ciasto!
Marigold uważała, że świat jest czarujący o każdej porze roku. Ale szczególnie piękny wydawał jej się we wrześniu, kiedy wzgórza błękitniały, nad brzegiem zatoki złociły się rżyska, zaś kotlinki zapełniały się szeleszczącymi liśćmi. Marigold czuła, że w jesieni jest coś przeznaczonego wyłącznie dla niej i że musi to odkryć. Zgłębianie owych tajemnic czyniło wrzesień i październik zaczarowanymi miesiącami.
Oczywiście we wrześniu zaczynał się rok szkolny. Jednak Marigold bardzo źle zniosła w tym roku sierpniowe upały, więc mama, babcia i ciocia Marigold, która przypominała sobie o swym medycznym wykształceniu, ilekroć wujek Klon jej na to pozwalał, postanowiły, że Marigold rozpocznie naukę w szkole kilka tygodni później.
Potem nadszedł list od cioci Irene Winthrop, która prosiła, by Marigold odwiedziła ją i wujka Maurice’a. Irene była siostrą mamy, lecz Winthropowie i Lesleyowie nie przepadali za sobą. Babcia stwierdziła niechętnie, że jej zdaniem Marigold lepiej zrobi pobyt w domu.
— Pozwoliłyśmy jej odwiedzić ciotkę Anne — powiedziała mama. — Irene uważa pewnie, że teraz przyszła kolej na nią.
Mama, może przez nieśmiałość, a może dlatego, że była zbyt dobrą dyplomatką, nie powiedziała głośno, że jej zdaniem Marigold powinna odwiedzać również rodzinę matki, nie tylko krewnych ojca. Jednak babcia i tak zrozumiała, o co chodzi, i nie zgłaszała już dalszych zastrzeżeń co do wyjazdu wnuczki. Tak więc Marigold pojechała do wujka Maurice’a i cioci Irene, którzy mieszkali na Sowim Wzgórzu. Ta nazwa fascynowała Marigold. Każda nazwa, w której występowało słowo „wzgórze”, była piękna, lecz Sowie Wzgórze brzmiało wprost czarodziejsko.
Ciocia Irene i wujek Maurice w skrytości ducha obawiali się, że Marigold będzie czuć się samotnie i tęsknić za domem.
Ale dziewczynce nawet nie przyszło to do głowy, gdyż Sowie Wzgórze zachwyciło ją od pierwszej chwili. Było to romantyczne miejsce na zboczu wysokiego pagórka, u którego podnóża skryła się wśród drzew wioska. Wyżej rozpościerał się las, skąd w nocy dobiegał wesoły, lecz niesamowity zarazem śmiech. W dali widać było inne pagórki, zachodzące na siebie niczym zielone fale. Twarz wuja Maurice była rumiana i promienna i Marigold przyszło na myśl, iż takie jasne oblicze mogłoby rozpogodzić najbardziej ponury dzień. A ciocia Irene była taka jak mama. Tylko śmiała się częściej, bo przecież nie była wdową. No i nie mieszkała z babcią.
Co wieczór Marigold pisała długi list do mamy, w którym relacjonowała, jak spędziła dzień. Każdego ranka szła sama drogą, by wrzucić list do skrzynki. W sąsiedztwie mieszkała Amy Josephs, dziewczynka o pucołowatej, opalonej twarzyczce, więc Marigold miała z kim się bawić. Amy była córką brata wujka Maurice’a, czyli na dobrą sprawę powinowatą Marigold. Bawiło im się razem całkiem dobrze, bo Amy zdawała się mieć chociaż mgliste pojęcie o tym, co Marigold ma na myśli, zachwycając się śmiechem dzwoneczków i stokrotek.
Z wioski przychodziły jeszcze dwie dziewczynki, koleżanki Amy. One także przypadły Marigold do gustu. Żadna z nich nie była wprawdzie tak dobrą towarzyszką zabaw jak Sylvia, lecz Marigold tłumiła tę myśl, gdyż zaczynała czuć się nieswojo uświadamiając sobie, że woli wymyśloną koleżankę od prawdziwych. To był jednak fakt.
Jedna z koleżanek Amy, niska grubaska, nazywała się bardzo romantycznie — June Page*. Włosy miała tak płowe, że loki Marigold lśniły przy nich jak złota przędza. Caroline Chrysler, córka misjonarza, przyjechała z Indii. Caroline też była całkiem miła, choć trochę męcząca, gdyż zapewniała w kółko, że zostanie misjonarką, jako „namaszczona jeszcze w kołysce”. Miała ciemne włosy, ziemistą cerę i nie pozwalała nazywać się Carrie — uznając to za zbyt frywolne imię j dla misjonarki. Marigold, która niegdyś też wierzyła, że jej powołaniem jest nawracanie pogan, nie oceniała zbyt surowo zachowania Caroline. Tak więc dziewczynki miło spędzały czas, całkiem nieświadome, co jedna o drugiej myśli. Każdy nowy świt, wstający nad jesienną wyżyną, rozpoczynał interesujący, rozkoszny dzień.
Rozkoszna była nawet niedziela. Marigold uwielbiała schodzić j z ciocią Irene i Amy do położonego w dole kościółka na wieczorne nabożeństwa. Najpierw szło się przez pola, a potem kawałek drogą. Ciocia Irene zawsze zabierała ze sobą latarnię, bowiem gdy wychodziły; z domu, zapadał dopiero rześki, stalowobłękitny zmierzch, lecz zanim dotarły do kościoła, było już ciemno. Latarnia wywoływała z mroku rozedrgane olbrzymie cierne. Kiedy szły wzdłuż pastwiska dla owiec, Marigold zachwycała się chłodną trawą pod stopami, cichymi, niesamowitymi westchnieniami dobiegającymi z wysokich drzew, uwielbiała słodką, dziką woń, którą przynosił wiatr, i eteryczny śmiech potoku skrytego wśród gałązek balsaminy. Wdychała zapach skoszonej koniczyny, a nad jej głową lśniła Mleczna Droga. Ponad rżyskami widać było zamglone gwiazdy. Jak na niedzielę, było to zbyt dojmujące uczucie szczęścia.
Ciocia Irene prawie się nie odzywała, a Marigold i Amy mówiły szeptem.
— Ciekawe, czy Hip Price będzie dziś w kościele — powiedziała Amy.
— Kto to jest Hip Price? — spytała Marigold.
— Syn pastora. Tak naprawdę nazywa się Howard Ingraham Price, ale wszyscy zwą go Hip — od jego inicjałów. Jest bardzo mądry. Nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś, kto tyle wie — oceniła Amy z perspektywy swego doświadczenia, liczącego lat jedenaście i pół. — A w dodatku jest taki odważny! Z narażeniem życia uratował tonącą dziewczynkę!
— Kiedy?
— Zanim tu przyjechał z ojcem; są w naszej parafii dopiero od zeszłej wiosny. Mówi, że potrafi bić się jak dziki kot. Dostał dyplom, bo nauczył się na pamięć całego Małego Katechizmu.
Mariogold znużyła ta litania zalet cudownego młodzieńca.
— Jak on wygląda?
— Jest przystojny. Ma oczy jak archanioł — zapewniła żarliwie Amy.
— Skąd wiesz, widziałaś kiedyś archanioła? — spytała nieustępliwa Marigold.
Chór śpiewał właśnie „Radość światu”, a Marigold rozmyślała o „Tidalu, królu narodów”, o którym właśnie czytał pastor. To miano zawsze ją fascynowało, było w nim coś tajemniczego. Tidal, król narodów — brzmiało o wiele wspanialej niż Tidal, król jednego państewka. Tak triumfalnie. Olśniewająca była owa postać króla rządzącego setkami podbitych narodów. Nagle Marigold ujrzała Hipa i zapomniała natychmiast o Tidalu.
Siedział naprzeciwko, w narożnej ławce, i bez przerwy się na nią gapił. Marigold próbowała uciec wzrokiem, lecz nie mogła się oprzeć — jej oczy powracały ku narożnej ławce i spotykały jego spojrzenie. Oczy tyle potrafią powiedzieć w ciągu jednej sekundy! Marigold czuła się bardzo dziwnie.
O tak, był przystojny. Niczym wysmukły książę z bajki. Jego kasztanowe loki lśniły w blasku lampy, złotawa opalenizna pokrywała rumiane policzki, a ciemnoniebieskie oczy były takie romantyczne! Marigold myślała, że umrze ze wstydu i upokorzenia, bo nagle starsza pani siedząca za nią podała jej miętówkę. Marigold musiała ją przyjąć i gdy odwracała się, jeszcze raz spojrzała na Hipa. Nie włożyła miętówki do ust, lecz ściskała w spoconej dłoni i wydawało jej się, że Hip wszystko widzi i gardzi nią za to, że jest takim dzieckiem, któremu trzeba dawać cukierki, by nie wierciło się w kościele. Marigold nigdy nie wybaczyła cioci Lucy Bates, choć ta uważała, że zachowała się bardzo uprzejmie wobec córeczki Lorraine Winthrop.
Gdy Marigold na drżących nogach wstała, by odśpiewać ostatni hymn, twarz paliła ją pod hipnotycznym spojrzeniem Hipa. Była przekonana, że uwaga wszystkich ludzi obecnych w kościele skupiona była wyłącznie na nim.
Bez wątpienia nie myliła się co do jednej osoby. Caroline, którą spotkała na ganku, powitała ją nieco chłodno.
— Widziałaś Hipa Price’a? — spytała.
— A który to? — zdziwiła się Marigold jak prawdziwa kobieta, umiejąca udawać w miarę potrzeby.
— Ten chłopak w narożnej ławce. Widziałam, jak się na ciebie gapił. Zawsze tak się wpatruje w nowe dziewczyny.
„Sprytna sztuka” — pomyślała Marigold, bynajmniej nie pod adresem Hipa. ;
Amy zostawała na noc u June, więc Marigold wracała tylko z ciocią Irene. Choć właściwie nie tylko. Aż do bramy pastwiska towarzyszyła im smukła postać z czapką zsuniętą zawadiacko na tył głowy, krocząca dumnie drugą stroną drogi i gwiżdżąca melodię „Długi, długi szlak”. Marigold wiedziała, że to Hip Price, wiedziała też, że na plebanię, położoną po przeciwnej stronie kościoła, idzie się inną drogą. Zadziwiające, ile wiedzą czasem jedenastoletnie panienki! Odczuła niemal ulgę, gdy zeszły wreszcie z drogi i ruszyły pod górę, na przełaj przez pola.
Gdy tak szły, Marigold nie myślała o urokach rozgwieżdżonej nocy, wietrze hulającym wśród drzew ani o psotnych cieniach rzucanych przez latarnię. Nie powiem wam, o czym myślała. Odnotuję tylko, że nazajutrz przypaliła całą blachę ciastek, których miała pilnować, tylko dlatego, że myślała na ten sam temat. Ciocia Irene rozgniewała się nie na żarty. Lesleyówna ze Świerkowej Kępy nie może być tak roztargniona! Jednak Marigold miała błyszczące oczy, na jej ustach igrał marzycielski uśmiech i wcale nie przejmowała się ciastkami.
Przez następne trzy tygodnie życie zdawało się Marigold barwne jak tęcza. Miała cudowny sekret — sekret, którego nikt nie znał. Nawet w listach do mamy, której pisała „wszystko”, nie wspominała słowem o Hipie. Wynagradzała jej to dodatkową linijką przesyłanych całusów.
Rankiem, który nastąpił po pamiętnym niedzielnym wieczorze, Marigold poszła na skraj alejki, by zostawić w skrzynce list do mamy, i znalazła tam list zaadresowany do siebie. Poczuła rozkoszny dreszcz. Usiadła wśród nawłoci pod przyjaznym świerczkiem i przeczytała ową epistołę. Okazała się cudowna. Możecie spytać Marigold. On napisał, że jest piękna! Czasami ktoś przebąkiwał o tym, że jest ładna. Ale piękna! Cóż to ma za znaczenie, że zamiast anioł napisał „aniął”? To takie podchwytliwe słowo. Każdy mógłby się pomylić. Poza tym wiadomo, że ortografia w listach miłosnych nie ma najmniejszego znaczenia. Podpisał się „szczerze kochający”, z mnóstwem zakrętasów. Było nawet w postscriptum „całuję”.
Policzki Marigold płonęły. Gdy wróciła do domu, ciocia Irene pomyślała nawet, iż dziewczynka odzyskuje nadwątlone letnią porą siły. Tej nocy Marigold spała z listem Hipa pod poduszką. A rankiem czekał już na nią w skrzynce następny list! Hip pytał w nim, czy wybiera się na czwartkowe przyjęcie do June Page i czy włoży wówczas tę niebieską sukienkę, którą miała w kościele. Wcześniej Marigold zastanawiała się nad tym, w której z dwóch „odświętnych” sukienek jest jej bardziej do twarzy i — o zgrozo — omal nie wybrała zielonej! Hip napisał też: „Gdy księżyc będzie dziś wschodził, pomyśl o mnie, a ja pomyślę o Tobie…”. Marigold odszukali w almanachu dokładny czas wschodu księżyca. Wschody księżyca na Sowim Wzgórzu były doprawdy cudowne, piękniejsze niż w Świerkowej Kępie. Czyż jakikolwiek znany jej chłopiec wpadłby na taki pomysł? Przenigdy!
Na przyjęciu Hip podszedł do Marigold i spytał, czemu nie odpisuje na jego listy. Marigold powiedziała, że chyba nie może tego robić bez wiedzy cioci Irene.
— Ale nie masz nic przeciwko temu, abym ja je pisał? — spytał czule i posłał Marigold takie spojrzenie, jakby od jej przyzwolenia zależało jego życie. Dziewczynka, cała w rumieńcach, wyznała, że się zgadza. Wówczas Hip powiódł wokół wzrokiem zdobywcy. Gdy poproszono go o recytację, zadeklamował płomiennie „Casablanca”, a wyglądał przy tym pięknie i dzielnie jak nieśmiertelny bohater. Marigold zaświtała wówczas straszliwa myśl: czy on też sądzi, że jest taki piękny i dzielny? Prędko zdusiła w sobie to przykre podejrzenie.
Hip był po prostu czarujący. Przez cały czas na przyjęciu używał takich dowcipnych, modnych powiedzonek, w rodzaju „super”, „trele–morele” albo „a to ci heca!” i sprawdzał, czy Marigold podziwia jego błyskotliwość. Potem odprowadził ją do domu — choć dołączył do niej dopiero po drodze, biegnąc na przełaj. Przy bramie Sowiego Wzgórza ucałował jej dłoń. Marigold czytała o młodych rycerzach, którzy mieli podobny zwyczaj, ale nie sądziła, że ją spotka kiedyś taki zaszczyt!
Z zapartym tchem słuchała, jak Hip opowiadał jej o swych bohaterskich wyczynach. Pewnego razu uratował dziewczynkę przed pewną śmiercią w płomieniach (Amy najwyraźniej coś pokręciła), potrafił wspinać się na wierzchołki słupów telegraficznych, a nawet w pojedynkę zatrzymał zaprzęg rozpędzonych koni, marzyła mu się też walka z żądnymi krwi tygrysami. Co do węży morskich, macie na to słowo Hipa — jadły mu z ręki.
— Nie wierzę, że robił te wszystkie niezwykłe rzeczy, którymi bez przerwy się chwali — powiedziała raz Amy z pogardą.
Marigold wiedziała, dlaczego Amy to mówi. Była po prostu zazdrosna. Taka sama zazdrość kazała Caroline powiedzieć, że kiedy Hip; miał cztery lata, ugryzł swoją siostrę, a do tego jeszcze otworzył na’ oścież bramę starego pana Simona, żeby świnie weszły mu do ogrodu. Marigold nie wierzyła ani jednemu słowu.
Doznawała bardzo dziwnego uczucia, gdy ktoś wymawiał imię Hipa. Wielkie wrażenie robiły na niej kazania pana Price’a — jego ojca. Znienawidziła Toma Ainswortha za to, że spał na nabożeństwach. Dane jej było przeżyć pełen bolesnego uniesienia dzień, gdy wraz z Amy zostały zaproszone na plebanię na podwieczorek. To było nie — wysłowione szczęście — jeść przy tym samym stole co Hip, podczas gdy za oknem szeleścił klon, na którym ponoć wyryte były ich inicjały. Jakże głęboko poczuła się urażona, gdy matka Hipa zbeształa go za to, że trzyma łokcie na stole i mówi z pełną buzią!
Każdego ranka czekała ją romantyczna przechadzka do skrzynki, w której znajdowała list — zachwycający list! Lecz czasami Marigold się zdawało, choć nie przyznawała się do tego przed sobą, że bardziej lubi listy Hipa niż jego samego.
W jednym z listów nazwał ją swą królewną. I napisał to szczególne zdanie czerwonym atramentem lub własną… Lecz czy to możliwe…? Pewnie. Marigold słyszała o takich przypadkach.
Żal jej było wszystkich innych dziewczynek, zwłaszcza namaszczonej Caroline, i myślała o Hipie nie tylko wówczas, gdy wschodził księżyc.
— Jesteś inna niż wszystkie — powiedział któregoś dnia Hip. Jaki on był inteligentny!
Prawdziwa miłość ma swoje wzloty i upadki, nawet gdy kocha się, mając jedenaście lat. Nadszedł więc straszliwy dzień, w którym Marigold niemal pokłóciła się z Hipem.
Dzięki Netcie Carol Marigold poznała wstydliwą tajemnicę Em Dawes. Otóż Em mieszkała w miasteczku u ciotki, ponieważ jej rodzice się rozwiedli. Niestety, to była prawda! Netta dowiedziała się o tym w Halifaxie i kazała Marigold przysiąc, że nikomu nie zdradzi sekretu. Dziewczynka złożyła uroczystą przysięgę.
Jednak Hip, który miał nosa do sekretów, wyczuł, że Marigold coś przed nim ukrywa, i zaczął namawiać ją usilnie, by mu o wszystkim powiedziała.
Marigold bardzo chciała podzielić się z nim tajemnicą, czuła, że serce jej pęknie, jeśli tego nie zrobi. Ale przecież złożyła przyrzeczenie. Lesłeyowie nie łamią danego słowa. Hip wpadł we wściekłość, gdy odkrył, że — o dziwo — nie może zmiękczyć Marigold. Kiedy jednak gniew nie zdał się na nic (poza tym, że Marigold zmienił się wyraz twarzy), chłopiec posmutniał i zaczął jej robić wyrzuty. Stwierdził, że wcale go nie lubi, skoro nie chce wyjawić, o czym tak szeptały z Netta. — Jak mi nie powiesz, pójdę się utopić — zapewnił żarliwie. — Gdy ujrzysz mnie martwym, pożałujesz, żeś mi nie powiedziała!
Trzeba przyznać, że Hip trochę się przeliczył, gdyż Marigold wcale nie uwierzyła w jego pogróżkę. Wytrwała w zamiarze zachowania tajemnicy, nie zważając na dalsze błagania.
Lecz oto nazajutrz, gdy rozeszła się wieść, że Hip Price zniknął, nie wiadomo gdzie jest i nikt nie może go znaleźć, Marigold wpadła w rozpacz. Czyżby Hip utopił się sądząc, że Marigold go nie lubi? Nie mogła znieść tej przerażającej myśli. Jakie to straszne — żyć w poczuciu, że ktoś się przez nią utopił!
— Wczoraj w nocy jakiś pies wył pod moim oknem — załkała Amy. — Mama mówi, że to zapowiedź śmierci.
— To było psisko Leniwego Murphy’ego. Nie sądzisz chyba, że ten pies może się znać na takich sprawach — zaoponowała Marigold. Była i oburzona, że Amy płacze. Jakim prawem beczała z powodu Hipa? Marigold nie mogła płakać, tak wielkie było jej przerażenie.
— Jego matka jest przekonana, że został porwany — powiedziała’ Amy, szukając suchego miejsca na chusteczce. — Przez cały dzień co chwila mdleje. Ale podobno widziano Hipa, jak płynął rzeką w tej starej, dziurawej łajbie Shanty’ego George’a. Shanty mówi, że to pewna śmierć. Och, chyba przez całą noc nie zmrużę oka.
Potem zjawiły się Caroline i June — także we łzach, co nie wpływało zbyt korzystnie na ich wygląd. Ani na ich usposobienie.
— Nie rozumiem, dlaczego płaczesz, June Page — rzuciła zjadliwym tonem Caroline. — Przecież on nie był synem twojego pastora. Jesteś baptystką.
— Mam takie samo prawo do płaczu jak ty — odcięła się June. — Hip był moim przyjacielem, wyjątkowym przyjacielem. Cenił mnie najbardziej ze wszystkich dziewcząt na Sowim Wzgórzu, setki razy mnie o tym zapewniał. Powiedział, że jestem inna niż wszystkie. Właśnie że będę płakać. Nie zabronisz mi tego!
Bladą twarz Caroline zalał niestosowny rumieniec.
— Hip naprawdę mówił ci to wszystko? — spytała dziwnym tonem.
Marigold czuła, jakby zamieniono ją w przysłowiowy słup soli.
Amy włożyła chusteczkę do kieszeni.
— Jasne. I nawet o tym pisał. Od tygodni każdego dnia dostaję od niego list.
— Ja także — powiedziała Caroline.
June przestała raptownie płakać i spiorunowała wzrokiem Caroline.
— Nieprawda.
— Prawda. Mogę ci pokazać. Poza tym mówił mi, że jestem inna niż wszystkie znane mu dziewczęta i że za mną szaleje.
— Mnie napisał to samo.
Spojrzały po sobie. Żadna nie uroniła już ani jednej łzy z powodu Hipa — nie uroniłyby, nawet gdyby Hip spoczywał na samym dnie rzeki.
— Czy kiedykolwiek pocałował cię w rękę? — dopytywała się Caroline.
— I nie tylko — powiedziała znacząco June i obleśnie zachichotała.
Marigold machinalnie wytarła rękę o ubranie. W jednej chwili wróciła jej jasność myśli. Była zadowolona, że nie mogła płakać. Na jej twarzy nie było śladów po łzach. Dumnie, z zimną krwią — jak przystało na Lesleyównę — wysączyła do dna kielich goryczy.
June znowu zaczęła zanosić się płaczem — tym razem z żalu nad sobą.
„Page’owie nie mają krztyny dumy” — pomyślała z pogardą Marigold.
— Nazwał mnie swoją królewną — szlochała June. — Powiedział, że mam koronę ze złotych włosów!
Żeby nazwać złotymi włosami te pakuły na jej głowie! Czy widział kto kiedy królewnę z nosem jak gruda ziemi! Coś podobnego!
Caroline nie płakała. Wyglądała jednak bardzo żałośnie. Ona też występowała w listach jako królewna.
— A mnie powiedział, że mam słodkie, prowokujące spojrzenie — licytowała się.
Te wyblakłe, okrągłe jak spodki oczy mają rzucać słodkie i prowokujące spojrzenia?! To wszystko prawda, co mówiono o Hipie! To prawda, że zostawił otwartą na oścież bramę starego Simona. I że pogryzł siostrę. O tak, gryzł ją nawet często! Nie ma wątpliwości.
— Był po prostu niegodziwym, fałszywym, zdradliwym wężem — powiedziała z furią June. — I mam nadzieję, że naprawdę się utopił!
— Kto by przypuszczał, że syn pastora jest zdolny do czegoś takiego — powiedziała posępnie Caroline. Jej zdaniem fakt, że winowajca jest synem pastora, był szczególnie przerażający. Komuż można zaufać, jeśli nie synowi duchownego?
— Tacy są najgorsi — stwierdziła June. — Możesz go sobie wziąć.
— Wcale go nie chcę! — rzekła wyniośle Caroline, przypominając sobie wreszcie, że jest namaszczona.
Kiedy odeszły, Amy spojrzała niepewnie na Marigold.
— Nie chciałam mówić tego tym dwóm, ale ja też dostawałam listy od Hipa. Śliczne listy. Nie wierzę, że nie były szczere. To znaczy okłamywał, rzecz jasna, tamte dwie, lecz jeśli chodzi…
— Okłamywał wszystkie — ucięła Marigold. — I niech ci się nie zdaje, że utonął. Niedługo się zjawi, cały i zdrowy. Idę napisać list do mamy.
Napisała więc do mamy, zatajając jednak niektóre szczegóły. Wpierw jednak spaliła paczkę listów miłosnych od tego uczniaka. Czuła, jakby zamieszano ją w jakieś brudne sprawki. I nagle strasznie zapragnęła usiąść na nabrzeżu w Świerkowej Kępie, patrzeć na przypływające statki i poczuć na twarzy czysty, świeży powiew bryzy znad wydm. Och, jakże nienawidziła Hipa Price’a!
Nagle przypomniała sobie słowa Starej Babci, że najtrudniej jest; być sprawiedliwym.
— Chyba jestem tak samo winna jak Hip — przyznała szczerze. Zdołała jednak zachować szacunek dla samej siebie dzięki temu, że nie zdradziła Hipowi sekretu.
Hip rzeczywiście wrócił nazajutrz, cały i zdrowy. Wybrał się na całodniową przejażdżkę z synem Leniwego Murphy’ego, który był domokrążcą. Gdy byli o osiemnaście mil od Sowiego Wzgórza, koń im okulał, a nigdzie w okolicy nie znaleźli telefonu. Tak więc poszukiwania przerwano, pani Price doszła do siebie po licznych omdleniach, zaś Hip udał się prosto na Sowie Wzgórze, by spotkać Marigold. Bardzo niefortunnie akurat tego dnia ubrał się w szkocką spódniczkę. Nogi miał cienkie jak patyki.
— Przejdźmy się nad strumień — wyszeptał.
— Dziękuję, Howardzie — odparła Marigold.
Hip nie wiedział o tym, że gdy ktoś wymówi prawdziwe imię czarodzieja, czar pryska. Wiedział jednak, że coś jest nie tak, gdyż Marigold wyglądała jak ucieleśnienie pogardy.
— Co się stało? Chyba wcale się nie cieszysz, że wróciłem? A ja myślałem o tobie cały czas.
— O June i Caroline także myślałeś? — spytała Marigold ze słodką minką.
Po raz pierwszy od czasu ich znajomości Hip stracił rezon.
— A więc wypaplały! — powiedział. — Chciałem tylko sprawdzić, jak bardzo są naiwne. Z tobą to co innego — słowo — one nie dorastają ci do pięt.
— Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pójdziesz do domu — rzuciła Marigold sarkastycznie. — Mama pewnie martwi się o ciebie. Gotowa jeszcze znowu zacząć mdleć. Żegnaj. — Potem odeszła sztywnym, królewskim krokiem, nie oglądając się za siebie.
Hip nie utopił się z rozpaczy, że Marigold nie wyjawiła mu sekretu. Jednak dla niej był nie tylko martwy, był, jak to mówią Francuzi, „zabity na śmierć”.
„On wcale nie jest interesujący, jest nawet mniej interesujący niż Jack” — pomyślała Marigold w przypływie olśnienia.
Zdawało jej się, że od wyjazdu z domu minęły lata. Na końcu tej długiej, czerwonawej drogi czekała mama, Sylvia i Świerkowa Kępa. Marigold poczuła się oczyszczona.
— Myślę, że był to tylko czerwony atrament — powiedziała do siebie.
Wizyty Marigold u cioci Anne, a potem u cioci Irene zapoczątkowały nową erę. Babcia stwierdziła ponuro:
— Teraz wszyscy będą ją chcieli — i ta przepowiednia bardzo szybko się spełniła. Wkrótce upomniała się o Marigold ciocia Marcia z Zielnego Zakątka.
— Skoro odwiedziła Anne i Irene Winthrop, to i do nas powinna przyjechać. Nie spędziła nawet jednej nocy pod naszym dachem, a przecież to dziecko mego ukochanego brata — dodała z wyrzutem.
Tak więc babcia z miną „a nie mówiłam?” i mama, której wyraz twarzy mówił, jak ja wytrzymam bez Marigold?”, zgodziły się na kolejną wizytę.
— Jarvis jest taki… dziwny — powiedziała babcia do mamy.
Babcia nie lubiła Jarvisa, choć był jej zięciem. Zresztą nikt w rodzinie za nim nie przepadał. Opowiadano, że raz wstał w środku nocy, bo zapomniał postawić kropkę nad „i” w liście, który napisał wieczorem. Jak wyraził się wujek Klon, „Jarvis miał skłonności do przesady”.
Marigold nie wiedziała tego, z czego zdawali sobie sprawę dorośli członkowie rodziny — otóż nad wujem Jarvisem zawisło widmo szaleństwa. Nie wiedziała, co miał na myśli wujek Klon mówiąc, że Jarvis traktuje wszechświat zbyt poważnie. W każdym razie nigdy nie zauważyła, by Jarvis się uśmiechał. A kiedy pewnego razu spytał ją, czy kocha Boga, i odpowiedziała twierdząco, miała potem dziwne uczucie, że skłamała, bo jej Bóg nie był na pewno Bogiem, o którego pytał Jarvis. Wiedziała też, że nie lubi wuja Jarvisa. Kochała go, rzecz jasna — przecież trzeba kochać swych krewnych — ale go nie lubiła, ani trochę. Zawsze budził w niej lęk. Nie zdawała sobie sprawy, jak wygląda twarz fanatyka, wiedziała tylko, że wuj ma wysokie, wypukłe czoło, głęboko osadzone oczy o bezwzględnym wyrazie, surowe, bezlitosne usta i ohydny zwyczaj szczypania się w nos. Miał też bujną, czarną brodę, której nigdy nie przycinał, bo uważał, że byłoby to niezgodne z Biblią i wolą Boga.
Wuj Jarvis wiedział wszystko o woli Boga — a przynajmniej tak sobie wyobrażał. Gdy ktoś nie szerzył wiary na jego modłę, nie miał szans dostać się do nieba. Jarvis spierał się z każdym rozmówcą, a właściwie przytłaczał go dogmatami. Marigold była małą płotką, więc mogła przemknąć się przez oka jego teologicznej sieci, gdyż właściwie nie zwracał na nią uwagi. Czasami zastanawiała się jednak, czy wujowi Jarvisowi byłoby dobrze w niebie. Nie miałby na kogo się oburzać, a poza tym mieszka tam ten straszliwy Bóg, który nienawidzi, gdy ktoś jest choć trochę szczęśliwy.
Jednak Marigold cieszyła się z perspektywy kolejnej wizyty. Wujek Jarvis i ciocia Marcia również mieszkali „za–zatoką”, która to nazwa zawsze brzmiała dla Marigold czarodziejsko. Poza tym dziewczynka przepadała za ciocią Marcią, bo ciocia miała spokojne błękitne oczy i wyznawała tylko jeden dogmat: „każdy lubi, gdy się go od czasu do czasu rozpieszcza”. Specjalnością cioci Marcii były wypieki, szczególnie rozsławiło jej imię pyszne ciasto pod nazwą „do góry nogami”, ale przepis na nie trzymała w wielkiej tajemnicy. Marigold wiedziała, że u cioci Marcii będzie jej dobrze. Przecież nie grozi jej nieustanne towarzystwo wuja Jarvisa. Choćby nie wiadomo jakie bezeceństwa wyprawiano pod dachem jego domu, musi przecież kosić zboże i wykonywać inne prace w gospodarstwie.
Tak więc Marigold pojechała do Zielnego Zakątka. Na farmie stał stary dom z niskim podstrzeszem, otoczony ciemnymi świerkami i ogrodem, który sprawiał wrażenie, że Bóg jednak czasem się uśmiecha. Był to, rzecz jasna, ogród cioci Marcii. Jedynym zajęciem z dziedziny ogrodnictwa pociągającym Jarvisa było przycinanie świerczków, rosnących wzdłuż płotu ogradzającego podwórze od drogi. Wuj Jarvis znajdował prawdziwą przyjemność w unicestwianiu nożycami zbuntowanych, wiosennych pędów. Równie chętnie niszczyłby każdego, kto wyznawał inną niż on doktrynę.
Marigold została ulokowana w pokoju, w którym było olbrzymie łóżko i małe, kwadratowe okienko z widokiem na zwieńczone srebrnymi grzebieniami fale zatoki. Dostała też śliczną miseczkę na owsiankę — tak śliczną, że nawet owsianka wydawała się smaczna. A ciasto „do góry nogami” przechodziło najśmielsze wyobrażenia.
Wuj Jarvis nie naprzykrzał jej się swym towarzystwem, choć niepokoił posępnymi modlitwami.
„Czy trzeba tak jęczeć, gdy rozmawia się z Bogiem?” — zastanawiała się dziewczynka. Jej własne modlitwy były raczej pogodne. Może to źle?
Tylko niedziele okazały się nieprzyjemne. Wuj Jarvis przypominał Marigold człowieka z pewnej bezecnej opowiastki wujka Klona. Osobnik ów powiesił swego kota, bo ośmielił się złapać w niedzielę mysz. Gdy w pierwszą niedzielę pobytu Marigold w Zielnym Zakątku wuj Jarvis usłyszał jej śmiech, oświadczył surowo, że pod żadnym pozorem nie wolno śmiać się w niedzielę w jego domu.
„Takie rzeczy możesz wyczyniać w bezbożnej Świerkowej Kępie” — zdawały się mówić jego oczy.
Wkrótce po przyjeździe do Zielnego Zakątka Marigold znalazła sobie przyjaciółkę. Przed upływem tygodnia miała wrażenie, jakby znały się z Bernice Willis przez całe życie. Ciocia Marcia spodziewała się raczej, że Marigold zaprzyjaźni się z Babe Kennedy z sąsiedniej farmy, która mieszkała o wiele bliżej niż Bernice. Babe miała zresztą na to wielką ochotę. Jednak z przyjaźnią jest jak z całowaniem — wybiera się tego, kto bardziej się podoba. A Babe nie spodobała się Marigold. Była to ładna laleczka o lśniących, jasnorudych włosach, wścibsko spoglądających wodnistozielonych oczach i irytującym chichocie, który doprowadzał Marigold do furii. Nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Jej serce wybrało Bernice — była to pierwsza prawdziwa przyjaciółka Marigold, pierwsza mogąca równać się z Sylvią.
Bernice mieszkała w odległości pół mili od Zielnego Zakątka, ze zdziwaczała starą ciotką, „w domu za świerkowym młodniakiem”. To określenie intrygowało Marigold. „Świerkowy młodniak” — zachwycające miejsce! Jakież cudowne sekrety musiały tam się kryć!
Bernice była brzydka, lecz inteligentna. Miała długie włosy mysiej barwy i wielkie, przyjazne, szare oczy spozierające ze szczupłej, piegowatej twarzy — twarzy, która zdawała się być stworzona do śmiechu, choć zwykle była smutna. Jej rodzice nie żyli i Bernice nie miała chyba żadnych krewnych poza wspomnianą ciotką dziwaczką. Większość dziewcząt z Ladore (nawet zaczarowane miejsca „zza–zatoki” musiały mieć jakieś nazwy) nie lubiła Bernice.
Jednak ona i Marigold mówiły tym samym językiem, miały takie same upodobania. Mogły jeść zupę z księżycowej poświaty i nie czuć wcale głodu — przynajmniej przez jakiś czas. Obie rozumiały mowę wiatru i potrafiły słuchać jego opowieści. Obie lubiły delikatne jak jedwab kocięta i jodłowe zagajniczki ośmielające się zbiegać nad sam brzeg zatoki, na której wodach tańczyły małe fale. Wzruszał je śpiew ptaka siedzącego na sztachecie płotu w Zielnym Zakątku, a wieczorami wyobrażały sobie podróże na księżyc. Każdy dzień potrafiły zmienić w wesołą przygodę.
— Przekonasz się, że ona wcale nie jest taka dobra, jak myślisz — powiedziała Babe ze złowieszczym uśmiechem.
Marigold stwierdziła w duchu, że przez Babe przemawia zazdrość.
I oto pewnej nocy pozwolono dziewczynkom przenocować razem. Były zachwycone, szczególnie, że miały spać na pięterku małego białego spichlerza stojącego na polance usłanej zielonym kobiercem mchu i porośniętej brzozami. Ileż w tym romantyzmu!
A było to tak. Ciocia Marcia powiedziała, by Marigold zaprosiła Bernice do Zielnego Zakątka na nocleg. Jednak wkrótce po jej przyjściu zjechały z Charlottetown dwa samochody pełne gości. Trzeba było ich gdzieś ulokować. Mały dom pękał w szwach. Przyjezdni zajęli również pokój Marigold. Dlaczego więc dziewczynki nie miałyby przenocować na czyściutkim stryszku w spichlerzu, skoro wrześniowa noc jest taka ciepła? Ciocia Marcia przygotowała im tam wygodne posłanie. Żeby tylko się nie bały!
Bać się?! Bernice i Marigold śmiały się z obaw cioci. Pomysł spania w spichlerzu od razu im się spodobał. Ponieważ zamarudziły tego wieczoru aż do dziesiątej — maszerowały teraz w księżycowej poświacie wśród brzóz, z koszulami nocnymi pod pachą i wielkimi kawałkami szarlotki w garściach. Ciocia Marcia pozwalała objadać się w nocy szarlotką. Może chciała w ten sposób umilić nieco życie j u boku ponurego wuja Jarvisa? Dziewczynki napiły się wody z zachwycającego, obłożonego kamieniami źródełka, które wuj nazywał stajenną studnią, po czym wdrapały się na stryszek. Deski na stryszku były wyszorowane do białości. Ciocia Marcia przygotowała posłanie na podłodze — przyniosła z domu śliczną białą kołdrę z wyszytym wzorem w czerwone wschodzące słońca. Zostawiła też na beczułce zapaloną świecę, nie odważywszy się dać dziewczynkom lampy naftowej.
Zaryglowały drzwi, żeby było jeszcze romantyczniej, i zdmuchnęły świecę, bo przyjemniej rozbierać się w świetle księżyca.
Gdy już miały się położyć, Marigold poczyniła owo szokujące odkrycie.
— No to zmówmy pacierze, a potem właźmy pod kołdrę i nagadajmy się za wszystkie czasy — powiedziała Marigold. — Możemy gadać dziś w nocy, ile tylko chcemy, nikt nie będzie walił w ścianę, by nas uciszyć.
Bernice odwróciła się od okna, skąd jeszcze przed chwilą podziwiała — widoczny ponad wierzchołkami brzóz — skrawek zatoki skąpanej w księżycowym świetle.
— Ja nigdy się nie modlę — oświadczyła spokojnie. Marigold zaparło dech ze zdziwienia.
— Ale dlaczego, Bernice Willis? To niegodziwe. Nie boisz się, że Bóg cię ukarze?
— Nie ma żadnego Boga — powiedziała Bernice. — Nie będę się modliła, skoro w Niego nie wierzę.
Marigold wytrzeszczyła na nią oczy. Coś takiego zostało powiedziane, a spichlerz stoi jak dotąd, i pełna niewiary Bernice stoi sobie jak gdyby nigdy nic — w białym świetle księżyca.
— Ale… Bernice… Bóg na pewno istnieje…
— A skąd wiesz?
— Mama mi powiedziała — odparła Marigold, chwytając się pierwszego argumentu, jaki w tym oszołomieniu przyszedł jej na myśl.
— O tym, że istnieje święty Mikołaj, też ci powiedziała, prawda? — zadrwiła Bernice. — Wiesz, ja chciałabym wierzyć w Boga, ale nie
mogę.
— Dlaczego? — spytała bezradnie Marigold.
— Bo… bo ja nie mam nikogo. Tylko ciotkę Harriet, która jest zresztą taką przyszywaną ciotką i ani trochę mnie nie lubi. Rodzice nie żyją, a ona nawet nie chce ze mną o nich pomówić. Miałam kotka, ale mi zdechł, a ciotka nie pozwoliła mi wziąć drugiego. Co do modlitw, to kiedyś się modliłam. Kiedyś, jak byłam mała, ciotka Harriet wysłała mnie do sklepu. Wiał przeraźliwie zimny wiatr. Uklękłam wówczas na drodze za świerkowym zagajnikiem i poprosiłam Boga, by ogrzał trochę wiatr, zanim wyjdę ze sklepu. Nie zrobił tego — wiatr był jeszcze zimniejszy i dął mi prosto w twarz. A kiedy mój kotek zachorował, prosiłam Boga, by go uzdrowił. Ale kotek zdechł. Wtedy zrozumiałam, że Boga nie ma. Bo przecież, gdyby On istniał, nie pozwoliłby, aby mój kotek zdechł. To była jedyna istota, którą mogłam kochać. Od tamtej pory przestałam się modlić. Oczywiście muszę klękać, gdy ciotka Harriet odmawia pacierze. Ale wtedy po prostu klęczę i robię brzydkie miny do Pana Boga.
— Dopiero co powiedziałaś, że w niego nie wierzysz! — zawołała Marigold.
— No cóż — Bernice nie dała się zbić z tropu — robię miny do idei Boga.
„A więc o to chodziło Babe” — pomyślała z goryczą Marigold.
— No i spójrz na mnie — dodała Bernice buntowniczo. — Spójrz tylko, jaka jestem brzydka. Jakie mam wielkie usta. Dlaczego Bóg zrobił ze mnie taką brzydulę? Babe Kennedy mówi, że mam twarz jak małpa.
— Wcale nie. A poza tym jesteś bystra — zaprotestowała Marigold.
— Chcę być ładna — upierała się Bernice. — Wówczas może ludzie by mnie lubili. Ale nie wierzę w Boga i nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej.
Marigold wstała z westchnieniem rezygnacji i zarzuciła Bernice ręce na szyję.
— Nie szkodzi. Ja cię kocham. Bez względu na to, czy wierzysz w Boga, czy też nie. Ale chciałabym, byś wierzyła. Wtedy jest o wiele przyjemniej żyć.
— Nasza przyjaźń nie potrwa długo — powiedziała Bernice i spuściła głowę. — Coś się na pewno zdarzy i ciebie także mi odbierze.
— Nic nie może się zdarzyć — Marigold rzuciła wyzwanie losowi. — Oczywiście, będę musiała niedługo wrócić do domu — ale będziemy do siebie pisywać. I poproszę mamę, by zaprosiła cię do Świerkowej Kępy. Na zawsze już pozostaniemy przyjaciółkami.
Bernice pokręciła przecząco głową.
— Nie. Coś się wydarzy. Zobaczysz. To jest zbyt dobre, by mogło trwać.
Nagle Marigold znowu szarpnął niepokój.
— Bernice, skoro nie wierzysz w Boga, jak możesz się spodziewać, że pójdziesz do nieba?
— Nie spodziewam się tego. I wcale tego nie chcę — odpowiedziała wyzywająco Bernice. — Ciotka Harriet czytała mi fragment z Biblii opisujący niebo. Wszędzie tylko mury i bramy… znienawidziłabym takie miejsce.
— Ale czyż nie byłoby lepsze niż… niż…
— Piekło? Nie. Nie musisz przynajmniej udawać, że ci się tam podoba. Ale w piekło także nie wierzę.
— Bernice, to ty wcale nie wierzysz w to, co mówi Biblia?
— W ani jedno słowo. Cały czas jest tam mowa o Bogu, a Boga przecież nie ma. To wszystko… bajdy.
Owa deklaracja wydała się Marigold jeszcze straszniejsza niż przyznanie do niewiary w Boga. Bóg był niewidzialny i odległy, lecz Biblia znajdowała się w zasięgu ręki. Dziewczynka westchnęła ponownie i uklękła, by zmówić modlitwę. Klęcząc tak, obok niewierzącej Bernice, która stała niewzruszona przy oknie, poczuła się bardzo osamotniona. Jednak modliła się za nią cicho.
— Proszę cię, kochany Boże, spraw, by Bernice odzyskała wiarę w Ciebie. Błagam, spraw, by uwierzyła, że jesteś.
Następnego dnia przy obiedzie Marigold popełniła życiowy błąd. Gdy ciocia Marcia spytała, czemu jest taka zmartwiona, westchnęła i odparła, że nie tyle martwi się, co żal jej Bernice.
— Bo ona nie wierzy w Boga. To musi być straszne.
— Co takiego? — wykrzyknął wuj Jarvis. — Powiedziałaś, że Bernice Willis nie wierzy w Boga?
— Tak mówi — przyznała ponuro Marigold.
— Biedne dziecko — powiedziała ciocia Marcia.
— Biedne? Raczej niegodziwe! — zagrzmiał wuj Jarvis. — Skoro nie wierzy w Boga, nie wolno ci się z nią bawić, Marigold!
— Ależ, Jarvis! — zaoponowała ciocia Marcia.
— Powiedziałem wyraźnie — wuj Jarvis dźgnął ziemniak widelcem, jakby próbował zakłuć dzidą niewiernego. — Biada tym, co beztroskie wiodą życie w Syjonie. W tym domu przestrzega się dziesięciu przykazań.
— Och, Jarvis, pamiętaj, że to biedne dziecko nie ma nikogo, kto by je uczył. Ta stara dziwaczka…
— Zamilcz, Marcio. W chrześcijańskim kraju jest mnóstwo okazji, by nauczyć się, że Bóg istnieje. Czyż to biedne dziecko nie uczęszcza do szkółki niedzielnej? Czyż nie chodzi do kościoła? Poza tym Harriet Caine jest żarliwą chrześcijanką. Nie ma wątpliwości, że Bernice nauczano prawdy. Po prostu nie należy do wybranych. Jest więc zbyt grzeszna, byś się z nią mogła bawić, Marigold. Ja przecież nie podaję ręki doktorowi Clarke’owi, bo powiedział, że wierzy w istnienie dwóch Izajaszów. Czy sądzisz, że będę tolerował niewiarę?
Ciocia Marcia wiedziała, że Jarvis jest nieugięty, a Marigold przeczuwała, że nie sposób go ubłagać. Zaczęła płakać, choć zdawała sobie sprawę, że łzy nie zmiękczą wuja Jarvisa.
— Och, wujku, czy… jeśli Bernice zacznie wierzyć w Boga, będę mogła się z nią bawić?
— Tak, ale nie wcześniej. — Wuj Jarvis szarpnął mocno za swój nos, po czym odszedł od stołu, a jego czarna broda niemal zjeżyła się z oburzenia. Tego dnia wuj Jarvis cierpiał na nękający go często ból głowy, więc był bardziej zasadniczy niż zazwyczaj. Ciocia Marcia chciała mu dać aspirynę, by złagodzić migrenę, ale Jarvis odmówił. Branie aspiryny było otwartym sprzeciwianiem się woli bożej. Skoro Bóg zsyła ból, trzeba go znieść.
Ciocia Marcia próbowała pocieszyć Marigold, lecz sama nie miała nadziei, że wuj zmieni zdanie.
— Och, gdybym trzymała język za zębami! — jęknęła Marigold.
— Tak byłoby mądrzej — przyznała ze smutkiem ciocia Marcia. Żyjąc trzydzieści lat u boku Jarvisa, nauczyła się przemilczać pewne sprawy.
Marigold nie mogła zapomnieć smutnej twarzy Bernice, gdy oznajmiła jej, że wuj Jarvis zabrania im się razem bawić.
— A nie mówiłam? Wiedziałam, że coś się musi zdarzyć — powiedziała drżącymi ustami.
— Och, Bernice, nie mogłabyś udawać, że w Niego wierzysz? — spytała niepewnie Marigold. Wgłębi duszy wiedziała, że to nie byłoby w porządku, że zdobyta tą drogą przyjaźń okazałaby się zatruta już w zalążku. Bernice także o tym wiedziała.
— Nie mogę, Marigold. Nawet dla ciebie. To na nic.
— Bernice, jeśli odkryjesz… kiedyś… że jednak w Niego wierzysz, powiedz mi o tym, dobrze? Wtedy znowu będzie nam wolno się przyjaźnić. Przyrzeknij.
Bernice przyrzekła.
— Ale to niemożliwe. Czyż to, co się stało, nie jest kolejnym dowodem? Gdyby Bóg istniał, wiedziałby, że teraz jeszcze bardziej poczuję, że On nie istnieje.
W następnym tygodniu Marigold doskwierała samotność. Straszliwie tęskniła za Bernice, a do tego jeszcze ta wstrętna Babe węszyła wokół i triumfowała.
— Uprzedzałam cię. Wiedziałam od dawna, że Bernice nie wierzy w Boga. Założę się, że On w końcu ześle na nią karę.
— Ona przynajmniej nie mówi „sepulkarna” zamiast „sepulkralna” — odcięła się Marigold, mając na myśli wers o świętej kaplicy, który Babe odczytała poprzedniego dnia w szkółce niedzielnej.
Babe spąsowiała.
— Nie sądzę, aby nawet panna Jackson wiedziała, jak to się wymawia. Niedobrze mi się robi, gdy cię słucham, Marigold Lesley. Jesteś wściekła, bo twoja ukochana Bernice wcale nie jest takim ideałem, za jaki ją miałaś.
— Wcale nie jestem wściekła — powiedziała Marigold ze spokojem. — Po prostu żal mi ciebie. To musi być straszne — być tobą.
Co wieczór Marigold modliła się rozpaczliwie o to, by Bernice się nawróciła. Jednak nie wierzyła, że jej modlitwy zostaną wysłuchane. Próbowała nawet poradzić się w tej sprawie pastora, gdy ten przyszedł do Zielnego Zakątka na kolację.
— E tam, każdy wierzy w Boga — machnął ręką pastor, gdy próbowała nieśmiało przedstawić mu kwestię, nie wspominając, kogo ona dotyczy.
Marigold wpadła nawet na rozpaczliwy pomysł, by odmówić przyjmowania posiłków, dopóki wuj Jarvis nie pozwoli jej bawić się z Bernice. Jednak coś jej mówiło, że nic by tym nie wskórała. Wuj Jarvis kazałby po prostu cioci Marcii odesłać ją do domu.
Tymczasem na wzgórzu dojrzały jeżyny, a w walącej się stodole (wuj Jarvis zbyt był zajęty teologią, by naprawiać swe budynki gospodarcze) stał kosz pełen rozkosznych kociąt. Jaka szkoda, że Bernice nie mogła cieszyć się tym wszystkim tylko dlatego, że nie wierzyła w Boga!
— A ja wiem coś o Bernice Willis, wiem coś o Bernice Willis! — skandowała triumfalnie Babe Kennedy, kołysząc się na palcach i piętach na progu spichlerza i uśmiechając się niczym kot z Cheshire.
Marigold spojrzała na nią pogardliwie przez ramię. Właśnie urządzała sobie w kącie kredens i ustawiła w nim poobtłukiwane naczynia.
— Czego niby się dowiedziałaś? — spytała.
— Tobie nie powiem — zapiała Babe. — Za to powiem Bernice. Jak spotkałam ją dziś po południu w sklepie, dałam jej do zrozumienia, że coś wiem, ale chciałam, żeby miała nad czym myśleć. Zaraz się dowie tylko pójdę zanieść jej ciotce jaja od pani Carter. To jest okropne — najokropniejsza rzecz, o jakiej słyszałaś. Zobaczysz. Dowiesz się, gdy wszyscy się dowiedzą. No to cześć, muszę lecieć. Chyba nadchodzi burza.
Marigold jednym susem doskoczyła do Babe, chwyciła ją za ramię, wciągnęła do spichlerza, nie zważając na koszyk z jajkami, zatrzasnęła i zaryglowała drzwi, po czym oparła się o nie.
— A teraz gadaj, o co chodzi, dość tej zabawy — powiedziała.
Nie na darmo Marigold była Lesleyówną. Babe poddała się z miejsca. Najpierw zacisnęła swe wąskie usta, potem rzekła:
— Proszę bardzo. Ojciec Bernice Willis żyje. Siedzi w więzieniu w Dorchester, za kradzież.
— Nie… nie wierzę.
— To prawda, słowo daję. Podsłuchałam, jak doktorowa Keyes z Charlottetown mówiła o tym mojej mamie. Pracował w banku i… zdefraudował pieniądze, dostał za to dwanaście lat więzienia. Jego żona zmarła, bo ponoć serce pękło jej z żalu, choć doktorowa twierdzi, że to zachcianki tej kobiety pchnęły go do kradzieży. Ciotka Harriet zabrała Bernice, gdy ona była jeszcze bardzo mała, i wychowała ją w przekonaniu, że ojciec nie żyje.
Marigold nie chciała w to wierzyć. Jednak, wbrew jej nadziejom, była to chyba straszliwa, nieubłagana prawda.
— Rety, jak dobrze, że nigdy nie bawiłam się z Bernice — triumfowała Babe. — Córka przestępcy! Pomyśl tylko, jaką będzie miała minę, kiedy się dowie!
— Och, Babe… — Marigold zniżyła się do tego, by błagać Babe Kennedy. — Nie możesz jej o tym powiedzieć. Proszę… proszę, nie rób tego!
— A właśnie że powiem! Zdławię tę jej dumę. Bernie nosi głowę tak wysoko, jakby pochodziła z uczciwej rodziny!
— Gdyby zamienić cię w ropuchę, przybrałabyś wreszcie swą prawdziwą postać! — krzyknęła z wściekłością Marigold.
Babe zaśmiała się pobłażliwie.
— Nic dziwnego, że ci to dopiekło. Myślałaś, że nikt prócz Bernice nie jest godzien, by się z tobą bawić! Tak, panno Lesley, teraz możesz już schować różki. Powiem wszystko Bernice, i to zaraz. I tak musi się dowiedzieć — ojca wkrótce wypuszczą. A ja chcę mieć frajdę z tego, że powiem jej pierwsza. Pomyśl tylko, jaką zrobi minę. No, otwieraj drzwi i wypuść mnie!
Marigold z rezygnacją otworzyła drzwi.
To było straszne — wprost straszne. Nie ma już nadziei, że Bernice kiedykolwiek uwierzy w Boga. Marigold czuła, że trudno ją za to winić. „Pomyśl, jaką zrobi minę…” Marigold wyobraziła sobie, jaki wyraz odmaluje się na tej kochanej, piegowatej, wrażliwej twarzyczce, gdy Babe wyjawi okropną prawdę. A Babe oczywiście to zrobi. Tak lubi mówić o przykrych rzeczach. Czyż nie powiedziała Kitty Houseman, że wkrótce umrze? Czyż nie doniosła nauczycielce, że Sally Ford ukradła ołówek Jane McKenzie?
— Gdybym tak mogła dotrzeć do Bemice, zanim zrobi to Babe — powiedziała do siebie Marigold. — Skoro musi się o tym dowiedzieć, łatwiej to zniesie, gdy ja jej powiem. Mogłabym pójść Dolną Drogą — pani Carter mieszka na Górnej — i wówczas zyskałabym trochę na czasie. Ale jest ciemno i zbiera się na deszcz…
Marigold zadrżała. Nie bała się chodzić po ciemku znajomą drogą. Jednak obca droga to co innego…
Zbiegła po schodach spichlerza, przecięła brzozową polankę i wkrótce znalazła się się na Dolnej Drodze. Musi dotrzeć do Bernice przed Babe. Jak niesamowita i opustoszała zdawała się ta droga, gdy niespodziewanie błyskał blady księżyc, który co rusz wyłaniał się spoza chmur! Pogrążone w melancholii psy naszczekiwały do siebie ze skrytych w mroku farm. W opłotkach zawodził żałośnie wiatr. Coś spoglądało na Marigold czerwonymi ślepiami spod krzaka. A te drzewa! W dzień Marigold była za pan brat ze wszystkimi drzewami świata. Jednak w ciemności potrafiły przybierać tak niezwykłe kształty! Oto na polu Johna Burnhama czaił się do skoku wielki lew. Olbrzymi, diaboliczny kogut kroczył po sztachetach płotu. Zza furtki łypał na Marigold dziwaczny staruszek–elf. Na zakręcie przykucnął diabeł. Cała droga pełna była straszydeł. Marigold, zlana zimnym potem, dotarła wreszcie do domu za świerkowym młodniakiem i wpadła do małej kuchni, gdzie — na szczęście — zastała Bernice samą.
— Bernice — powiedziała, z trudem łapiąc oddech. — Babe tu idzie, by ci coś powiedzieć. Coś… strasznego. Chciałam ją powstrzymać, ale mi się nie udało.
Bernice spojrzała na Marigold zalęknionymi, szarymi oczyma.
— Wiedziałam, że coś jej chodzi po głowie, bo zapytała dziś po południu, gdzie jest pochowany mój ojciec. Powiedziałam, że w Charlottetown. A ona na to: „Idź i zobacz, czy jest tam jego grób”. O chodzi? Powiedz mi, wolę dowiedzieć się od ciebie.
— Och, nie mogę, Bernice, nie mogę! — zawołała zrozpaczona Marigold. — Myślałam, że się na to zdobędę, ale teraz nie potrafię…
— Musisz — oświadczyła dziewczynka.
Marigold, z wahaniem i płaczem, opowiedziała w końcu o wszystkim, po czym ukryła twarz w dłoniach.
— Jestem taka szczęśliwa… — szepnęła Bernice.
Marigold podniosła głowę. Bernice promieniała, oczy miała jaki gwiazdy.
— Szczęśliwa?
— Tak… nie rozumiesz? Jednak mam kogoś. Tak strasznie było myśleć, że nie należę do nikogo. A tata będzie mnie potrzebował, gdy wyjdzie z więzienia. Tyle będę mogła dla niego zrobić! Och, Marigold, teraz już wierzę w Boga! Żałuję, iż mówiłam, że w Niego nie wierzę. Oczywiście, że Bóg istnieje! Kocham go — kocham wszystkich ludzi! Wcale mi nie przeszkadza, że jestem biedna i brzydka, bo mam tatę, którego mogę kochać.
Marigold zdawała się oszołomiona, ale jedno zdanie dotarło całkowicie do jej świadomości.
— Och, Bernice… skoro wierzysz w Boga… wuj Jarvis pozwoli nam się znowu bawić!
— No proszę, co ja widzę! — Wściekła, rozczarowana Babe stała w drzwiach. — A więc dlatego błagałaś, żebym jej nie mówiła! Sama chciałaś to zrobić.
— Otóż to! — Marigold objęła Bernice i spojrzała wyzywająco na Babe. — I zrobiłam, jak chciałam. Możesz wracać do domu, Wredna Pannico! Nie jesteś tu mile widziana.
— Potrafię rzucać urok — oświadczył złowieszczo Billy. — Budzę w ludziach lęk.
— Jeżeli zamierzasz wygadywać bzdury, nie zostaniemy przyjaciółmi — rzekła chłodno Marigold. — Gdy będziesz rozsądny, możemy się razem dobrze bawić.
Billy — nikt poza ciocią Min nie nazywał go Williamem — przyjrzał się tej dziwnej Marigold i postanowi być rozsądny. Z mieszanymi uczuciami przyjął zapowiedź cioci Min, że Marigold Lesley przyjeżdża na tydzień do Wichrowej Górki.
Po pierwsze — był wściekły. Nie chciał, by jakaś dziewucha kręciła się po domu i wszędzie wtykała nos. Po wtóre — był dość zadowolony. Spodziewał się bowiem, że się zabawi, robiąc jej na złość, i da dziewczynie niezłą nauczkę. Teraz jednak okazało się, że Marigold o lśniących włosach, niebieskich oczach i pełnych gracji ruchach przypadła mu do gustu. Aby to wyrazić i potwierdzić, zwierzył jej się ze wszystkich trosk, gdy wieczorem siedzieli na schodach spichlerza. Marigold słuchała tego jednym uchem i okazując kuzynowi współczucie, myślała jednocześnie o swoich sprawach. Tak już robią kobiety wszystkich czasów, choć mężczyźni nie zawsze zdają sobie z tego sprawę.
Marigold nie bardzo rozumiała, dlaczego Billy tak nie cierpiał mieszkać u cioci Min. Jej się tu raczej podobało. Billy jednak uważał że ciocia Min jest zbyt surowa, lecz zdaniem Marigold jej reżim był zaledwie łagodną formą reżimu babci.
Choć Marigold, zwyczajem Lesleyów, nazywała ją ciocią Min, tak naprawdę była dla niej tylko kuzynką. Ciocia Min była natomiast autentyczną ciotką Billy’ego, jako żona przyrodniego brata jego ojca. Tak więc Marigold i Billy mogli uważać się za dalekich kuzynów.
To była pierwsza wizyta Marigold u cioci Min i ostatnia zaplanowana tej jesieni. W następnym tygodniu dziewczynka miała podjąć naukę.
Marigold bardzo polubiła Wichrową Górkę. Podobał jej się przestronny dom umeblowany dziwnymi antykami. Zachwycały ją zgromadzone tam ładne przedmioty, a zwłaszcza niezwykłe indyjskie muszle, które przywiózł ongiś mąż cioci Min (był marynarzem), i gablota z wypchanymi papugami, na której stał model żaglowca.
Ciocia Min przestrzegała surowej diety, dlatego też babcia chętnie wysłała do niej Marigold. Rzeczywiście na jej stole nie uświadczyło się żadnych frykasów. Ciocia była nieco niezrównoważona, potrafiła z nagła powiedzieć coś przykrego i wsławiła się tym, że trzaskała drzwiami. Jednak pewne rzeczy rekompensowały jej wady. Na przykład: ciocia zawsze pytała Marigold niedbałym tonem, co sobie życzy do herbaty. No, a przede wszystkim — uwielbiała koty. Mnóstwo cudownych kotów wylegiwało się na parapetach, wygrzewało się w słońcu na ogrodowych ścieżkach, polowało w stodole. Przynajmniej raz w życiu Marigold czuła, że może mieć tyle kotów, ile zapragnie. Co do Billy’ego, koty były dla niego jedynie celem ataków.
Zdaniem Marigold Billy wyglądał bardzo zabawnie. Miał okrągłą jak księżyc twarz o różowej cerze, wielkie niebieściutkie oczy, grzywę gęstych żółtych włosów i usta tak szerokie, że zdawały się ciągle rozciągnięte w uśmiechu. Był pierwszym chłopcem, jakiego polubiła.
Hip? Nie, ona nigdy nie lubiła Hipa. To było coś zupełnie innego.
Ze współczuciem wysłuchała opowieści Billy’ego o łańcuchu nieszczęść, jakie go spotkały. Pomyślała, że kuzyn ma prawo skarżyć się na swój los.
Okazało się, że wcale nie chciał przyjechać do cioci Min. Jego mama nie żyła i mieszkał z ojcem w pensjonacie, gdzie czuł się całkiem znośnie, bo był razem z tatą. Jednak ojciec musiał pojechać w interesach do Ameryki Południowej, dlatego Billy przebywał u cioci Min.
— Do luftu to wszystko — biadolił Billy. — Chciałem jechać do cioci Nory, to moja prawdziwa ciocia, siostra mamy. Ciocia Nora jest wspaniała. Ciasto dzieli zawsze na sześć kawałków. A ciotka Min na osiem, pewnie zauważyłaś? U cioci Nory można robić, co się chce. Nie trzeba siedzieć jak trusia i cały czas być grzeczniutkim. Ciocia Nora nie jest taką starą zrzędą.
— Rzeczywiście, ciocia Min ma swoje dziwactwa — przyznała Marigold, myśląc o tym, jak pięknie wygląda skrawek zatoki niebieszczący się u wylotu alei w sadzie.
— Dziwactwa! Słuchaj, ja codziennie muszę myć twarz i co chwila szorować zęby. No i zdrowo się odżywiać. Powinnaś spróbować bułeczek z malinami, które piecze ciocia Nora!
— Na pewno są pyszne — zgodziła się Marigold, która zresztą tęskniła za smakołykami Salome.
— Pomyśl tylko, jak byłoby mi tam dobrze. Nie musiałbym zachowywać się poważnie, no, może tylko w niedzielę, ale jakoś bym to zniósł. Mógłbym chodzić boso, zjeżdżać z dachu chlewika i jeść wszystko, choćby hot–dogi. Tuż za bramą cioci jest kiosk z hot–dogami.
Billy aż jęknął. Cierpiał katusze na myśl o rozkosznym życiu, które mógłby wieść u cioci Nory, zwłaszcza w porównaniu z gorzką egzystencją u cioci Min.
— Dlaczego twój tata nie pozwolił ci pojechać do cioci Nory? — spytała Marigold.
— Sam nie wiem. Może wbił sobie do głowy, że ciocia Min się obrazi? Ostatniego lata byłem u cioci Nory, więc ciocia Min uważała, że teraz jej kolej. I to wcale nie dlatego, że mnie lubi. Ma jakieś głupie poczucie obowiązku wobec ojca. Uważa też, że u cioci Nory jest okropnie, bo ona jest uboga. Sądzi, że nie byłoby mi tam dobrze. — Billy znowu jęknął. — Dobrze! Nigdzie nie bawiłem się tak świetnie, jak u cioci Nory. Każdego wieczoru zaganiałem indyki do spania. Włóczyłem się, gdzie chciałem, i nikt mnie nie pytał, dokąd idę. Wracałem do domu dopiero na noc. Tutaj ledwie wytknę nos za furtkę, a już słyszę: „William, gdzieś ty się podziewał?”, „William, czy wytarte buty?”. Nawet koty muszą wycierać łapy przed wejściem.
— No, teraz to już przesadziłeś — powiedziała Marigold z wyrzutem
— Ale na pewno nie przesadzę mówiąc, że nie wolno mi tu nawę rzucić kamieniem — odparł Billy wyzywająco. — To nie do wytrzymania, ot co! Miliony kotów wokół i nie wolno rzucić kamieniem choćby w jednego. Rzuciłem wprawdzie raz, pierwszego dnia, fundując temu jej staremu żółtemu Tomowi przygodę życia. Potem przez tydzień musiałem słuchać ględzenia ciotki i codziennie czytać rozdział Biblii. Już wolałbym dostać w skórę. Ona wymyśla dla mnie tyle różnych kar, że nigdy nie wiem, czego się spodziewać. A byłaś przy tym, gdy opowiadała pani Kent, jak wyglądałem jako niemowlę? Ona tak zawsze. Ciocia Nora nigdy nie mówi takich rzeczy. Ani nie całuje mnie na dobranoc. Ciocia Min chyba uważa to za swój obowiązek.
Billy wsadził ręce do kieszeni i spoglądał wilkiem na wszystko dokoła. Jednak po tych wyznaniach samopoczucie miał znacznie lepsze. Pozostała tylko jedna bolączka do omówienia, ta najgorsza.
— Jednak zniósłbym to wszystko, gdyby nie niedziele — powiedział. — Nienawidzę tutaj niedzieli — to gorsze niż trucizna.
— Ale dlaczego?
— Bo muszę pisać streszczenia.
— Co to takiego?
— No, jak wracam z kościoła, muszę zapisać wszystko, co zapamiętałem z kazania. A jak zapamiętam zbyt mało — o rany! Ona mówi, że jej dzieci zawsze pisały streszczenia. Założę się, że i tobie każe to robić.
Marigold po chwili namysłu uznała, że nie ma nic przeciwko temu. To może być interesujące. Interesujące, jeśli chodzi o jedną niedzielę; jednak biedny Billy musiał to robić co tydzień.
— Nic nie szkodzi — uspokajała go Marigold. — Do niedzieli daleko. Mamy mnóstwo czasu na zabawę.
Billy uznał, że Marigold to świetna dziewczyna.
Wreszcie jednak przyszła niedziela. Upłynął bowiem cały tydzień, podczas którego Billy nie wzdychał nawet za ciocią Norą. Ale Marigold miała wrócić we wtorek do domu. Billy prędzej dałby się rozerwać na strzępy przez dzikie konie, niż przyznać, że jest mu z tego powodu przykro.
Lecz oto nadeszło niedzielne popołudnie — pora nabożeństwa. Billy i Marigold mieli iść na nie sami, gdyż ciocia jechała do Charlottetown, by spotkać się z przyjaciółką, która bawiła w mieście tylko przejazdem.
— Przykro mi, że nie mogę iść do kościoła — powiedziała. — Dziś kazanie wygłosi pan Harvey Nelson, przyjechał specjalnie w tym celu. No, ale trudno. Kolację zostawiłam wam w spiżarce. Bądźcie grzeczni. Marigold, dopilnuj, by Billy zachowywał się przyzwoicie, dobrze? Słuchajcie kazania bardzo uważnie. Dziś wieczorem napiszecie streszczenia. Twoje ma być lepsze niż w ostatnią niedzielę, Billy.
— I co, nie mówiłem? — triumfował Billy po wyjściu ciotki Min. — Uprzedzałem, że też będziesz musiała pisać!
Marigold nie miała mu za złe jego kpiącego tonu. Billy zachowywał się bardzo przyzwoicie. Przecież to było okropne ze strony ciotki, że kazała Marigold mieć go na oku. Dlaczego ludzie nie rozumieją prostych, oczywistych rzeczy?
— O ho–ho, aleście się wystroili! — zaśmiał się zza płotu Davy Dixon, gdy szli drogą.
Davy był piegowaty, miał zadarty nos, gołą głowę, bose stopy i tylko tyle ubrania na sobie, ile wymagały względy przyzwoitości. Wyglądał bardzo wesoło i beztrosko — jak wszyscy Dixonowie. Ciocia Min nie znosiła tej rodziny. Nie pozwalała Billy’emu i Marigold chodzić do nich się bawić, choć mieszkali bardzo blisko od jej domu.
— Chcecie jechać na piknik? — spytał Davy.
— Jaki piknik?
— Piknik Dixonów. — Davy uśmiechnął się szeroko. — To rocznica ślubu naszych rodziców. Już dwanaście lat są razem i jeszcze tego nie żałują. Bierzemy nasz nowy samochód i jedziemy na wydmy. Mamy kosz takiego żarcia, że gały wyjdą wam na wierzch. Mniam — mniam. Mama powiedziała, żeby was zaprosić. Wie, że wasza ciocia wyjechała, i nie chce, abyście czuli się samotnie.
Marigold nabrała ochoty na ten piknik. U siebie lubiła chodzić na nabożeństwa, ale była pewna, że nie spodoba jej się nabożeństwo w tutejszym kościele. Duży, smagany wiatrem bury gmach z długą i ostrą iglicą nie wyglądał przytulnie. Poza tym nikogo tam nie znała. Przejażdżka samochodem na wydmy była kuszącą propozycją. Ale, rzecz jasna, nie mogli z niej skorzystać. A co na to Billy?
— Pojadę, jeśli pożyczysz mi tę książkę, wiesz, „Skrzydlaty skarbczyk”.
— Billy! — oburzyła się Marigold.
— Dobra — zgodził się Dave. — To książka ciotki Janey, ale jej tam wszystko jedno.
— No to jadę — powiedział stanowczo Billy. — A ty, Marigold?
— Ojej, pamiętaj, że dziś niedziela — jęknęła błagalnie Marigold, która aż rwała się, żeby jechać. — Co powie na to ciocia Min?
— Nie dowie się. Mam pewien plan. No, chodź, zabawimy się.
— Billy, nie mówisz chyba poważnie…
— Jasne, że tak. Jak chcesz, to idź sobie do kościoła i przyklej się na całe popołudnie do wypolerowanej ławki.
— Musicie się szybko decydować — przynaglił Dave. — Lizzie czeka.
Marigold błyskawicznie oceniła sytuację. Nie pójdzie sama do obcego kościoła. A jak samotnie czułaby się w domu po powrocie! No i te cudowne wydmy, fale, wiatr od morza…
— Jadę — westchnęła bezradnie.
— Wiedziałem, że nie brak ci fantazji, równa z ciebie dziewczyna! — zachwycał się Billy. — Skoczymy tylko do domu zrzucić niedzielne łachy, to potrwa sekundę, Dave.
W kilka minut później gnali do Dixonów na skróty, przez pachnące pole koniczyny. W innych okolicznościach Marigold czułaby się uskrzydlona. Teraz jednak było jej ciężko na duszy. Postanowiła nie dać niczego po sobie poznać. Billy pogardzałby nią, gdyby odkrył, że przejmuje się łamaniem nakazów ciotki.
„Nowy samochód” Dixonów okazał się używanym, rozklekotanym fordem. Wtarabanili się do niego całą gromadą i z łomotem ruszyli wyboistą, wąską drogą w kierunku wydm. Marigold siedziała na kolanach pani Dixon — otyłej, podstarzałej damy, która szczebiotała wesoło i bardzo niegramatycznie — co nawet Billy zauważył. Dziewczynka myślała, że zanim dotrą do wydm, stary grat wytrzęsie z niej wszystkie kości.
Zapowiadało się piękne popołudnie. Polly Dixon była ładną, miłą dziewczynką i Marigold od razu ją polubiła. Zjeżdżały z wydm, robiły babki z piasku i kopały w nim studnie. Zbierały muszelki i kąpały się w małej przybrzeżnej zatoczce, gdzie woda była ciepła i miała barwę turkusu. Bawiły się w różne gry z chłopakami, ganiały się z nimi i śmiały wesoło. A jednak, tak w głębi duszy, Marigold wiedziała, że wcale się dobrze nie bawi. Udawała tylko przed samą sobą, że tak jest.
Nawet obiad, na który z zawstydzeniem, lecz łakomie wyczekiwała po tygodniowej diecie cioci Min, przyniósł dziewczynce rozczarowanie. Jedzenia było w bród, ale pani Dixon w ogóle nie znała się na kuchni. Marigold zjadła parę kanapek z czerstwego chleba, kilka ciasteczek, które czuć było sodą, i kawałek gąbczastego ciasta cytrynowego. Miała przeświadczenie, że połknęła też niechcący dwa świerszcze, które ugrzęzły w bezach. Jednak Billy uważał, że „żarcie było ekstra”.
— Chciałbym zjeść więcej, ale już nie mogę — westchnął, pochłaniając ostatni kawał ciasta pokrytego lukrem i jaskrawymi, czerwono–żółtymi cukiereczkami.
— Świetnie było, no nie? — powiedział beztrosko, wciągając w płuca powietrze przesycone zapachem siana, gdy wracali przez łąkę do domu.
— A gdy ciocia każe ci pokazać streszczenie, to też będzie świetnie? — spytała sarkastycznie Marigold. Billy wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Zaraz napiszę. Ten „Skrzydlaty skarbczyk” to zbiór kazań. Kiedy cię jeszcze tu nie było, przeczytałem parę całkiem niezłych, gdy wpadłem kiedyś do Dixonów. Napiszemy streszczenie jednego z nich i ciocia Min się nie pozna.
— O nie! — zawołała Marigold. — Możesz sobie robić, co chcesz, ale ja nie będę oszukiwać.
— Chcesz nas wydać? — spytał ze złością Billy, który aż pobladł z strachu.
— Nie… Powiem ciotce, że nie umiałam napisać streszczenia.
— Nie da ci kolacji.
— Trudno — westchnęła żałośnie Marigold, kładąc sobie rękę na brzuchu. — I tak jeszcze czuję w żołądku to okropne cytrynowe ciasto.
Billy udał się do pokoiku, który ciocia Min zwała szumnie biblioteką. Uważał, że streścić kazanie, które ma się czarno na białym przed sobą, to pestka. Gdy ciocia Min wróciła, wszystko było gotowe. Marigold oświadczyła, doskonale naśladując ton swej babci, że nie potrafiła napisać streszczenia. Ciocia zmierzyła ją wzrokiem, lecz nic nie powiedziała. Z posępnym uśmiechem wzięła od Billy’ego obszerny rękopis, a po chwili zmarszczyła groźnie brwi.
— Harvey Nelson mówił takie rzeczy?! — oburzyła się.
— A czy coś jest nie tak?! — zawołał Billy.
— To herezja, czysta herezja! Ten człowiek jest na pewno adwentystą. Nigdy nie czytałam takich bredni! Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by już nigdy nie dostał zaproszenia do naszego kościoła. Byłam mu przychylna, bo jest zaręczony z Dovie Smclair, która jest moją daleką kuzynką. Jednak to skandaliczne kazanie zmienia postać rzeczy.
Ciotka Min z oburzeniem opuściła pokój, pozostawiając Billy’ego jego myślom na temat zawiłości i pułapek egzystencji.
— Jak myślisz, o co tu chodzi? — szepnął z rozpaczą.
— Nie wiem — odparła poruszona Marigold. — Wiem jednak, że skoro pan Nelson jest zaręczony z Dovie Sinclair, musi otrzymać kolejne zaproszenie. Dovie jest moją nauczycielką ze szkółki niedzielnej i nie pozwolę, by z naszej winy przeżyła rozczarowanie.
— Spróbuj tylko mnie wydać! — wrzasnął Billy. — Nie wtrącaj się do tego. Może ciotka ochłonie albo dowie się od kogoś, że on wcale nie mówił tych rzeczy.
Na pobladłej twarzy Marigold pojawił się tragiczny grymas.
— Nie licz na to — stwierdziła dziewczynka. — Będzie mówić, że on wypacza doktrynę, nie wyjaśniając, dlaczego tak sądzi. Znasz przecież ciotkę Min. Trzeba jej powiedzieć, jak było, i ja to zrobię. Nie musisz iść ze mną, jeśli się boisz.
— Boję się, ale pójdę. Nie sądzisz chyba, że zostawię cię w tej sytuacji? — powiedział lojalnie Billy. — Poza tym, to wszystko przeze mnie. To ja cię namówiłem. Skoro ciocia Min ma poznać prawdę, musi i o tym wiedzieć.
Nic dziwnego, że Billy dał się lubić.
W pół godziny później Billy i Marigold siedzieli na schodkach przed spichlerzem. Mieli już za sobą fatalną rozmowę i, mówiąc delikatnie, nie należała ona do przyjemnych.
Dla Marigold była równie przykra, jak dla Billy’ego, choć ciotka Min wybaczyła jej od razu, uznając, że Billy sprowadził ją na złą drogę. Być może ciotka nie chciała narażać się kuzynkom ze Świerkowej Kępy. To Billy stał się kozłem ofiarnym jej nieposkromionego gniewu. Powiedziała mu, że okrył hańbą swe imię i kazała zostać na dworze, póki nie obmyśli jakiejś kary.
Gdyby nie troska o Billy’ego, dziewczynka czułaby się całkiem szczęśliwa. Tak cudownie było znowu być w zgodzie z samą sobą. Oby tylko kara dla Billy’ego okazała się niezbyt sroga! Marigold mogłaby wówczas do woli sycić się pięknem tego wieczoru. Podziwiać złociste dolinki u podnóży opromienionych przez zachodzące słońce wzgórz, ścieżkę księżycowego światła na wodach zatoki, po której mógłby sunąć jakiś wymarzony statek, rozszeptane topole, kremowo — zielone pólko kwitnącej gryki, sosenki za studnią, podobne do wielkich, mruczących kotów, słodkiego kodaka o zadziornej mordce, który miauczał pod zydlem do dojenia krów…
— Jak sądzisz, co ona wymyśli? — spytała szeptem. Temat był przy kry, lecz jednocześnie interesujący.
— Och, pewnie każe mi przez tydzień chodzić w dziewczyńskim fartuchu — jęknął Billy. — Kiedyś już tak mnie urządziła na dwa dni. To była kara za to, że włożyłem starszemu Johnny’emu do kieszeni skorupki od orzeszków ziemnych. Na spotkaniu parafialnym. Mówię ci — Billy parsknął śmiechem — ale było zabawnie! Wyciągnął chustkę z kieszeni w samym środku modlitwy, a skorupki poleciały na wszystkie strony, jedna nawet trafiła pastora w nos.
Marigold wyobraziła sobie tę scenę i również wybuchnęła śmiechem. Billy pomyślał ze smutkiem, że we wtorek Marigold odjedzie już do domu. Gdyby tak mogła być przy nim, łatwiej byłoby znieś karę, jaką zgotuje ciotka. Co prawda to Marigold wpakowała go w tę kabałę, ale nie miał do niej żalu. Była dobrym kumplem.
Księżyc stał już wysoko na niebie. Zdawał się odpoczywać na czubku smukłej topoli na wzgórzu, gdy od strony podwórza nadciągnęła ciocia Min. Z jej sztywnej postaci emanował gniew obrażonego majestatu. Spojrzała z pogardą na Billy’ego, po czym przemówiła łagodnie i ze smutkiem w głosie. Gdy ciocia trzaskała drzwiami, rzucała kąśliwe uwagi albo patrzyła ze złością, nikt się tym nie przejmował. Kiedy jednak uśmiechała się tak dziwnie i słodko oraz mówiła cichym, beznamiętnym tonem, trzeba było mieć się na baczności. Oznaczało to bowiem ciszę przed burzą.
— Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że zachowałeś się bardzo źle? — spytała ciotka.
— Tak… — bąknął Billy.
— Postanowiłam… — ciocia zrobiła znaczącą pauzę.
Billy zamarł. Cóż za piekielną karę wymyśliła ciotka Min? Marigold ujęła swą chłodną dłonią rękę chłopca, by dodać mu otuchy.
— Nie czuję się na siłach dłużej ponosić odpowiedzialności za ciebie — oświadczyła swoim najłagodniejszym głosem ciotka. — Dlatego też zdecydowałam, że jutro odeślę cię do cioci Nory.
Na Świerkową Kępę padł nowy czar. Babcia uroczyście oznajmiła, że Marigold wolno się bawić z Sidneyem Guestem. Rzecz jasna, babcia za nic nie nazwałaby go Budge’em, jak robili to wszyscy. Jego matka pochodziła z Randolphów w Charlottetown, więc został uznany za stosownego towarzysza zabaw Lesleyówny z Harmony. Pan Guest kupił farmę Donkina, a Budge zamieszkał w najbliższym sąsiedztwie Świerkowej Kępy.
Jak powiedziała babcia, był chłopcem miłym i dobrze wychowanym. Raczej chudy i kościsty, miał jasne włosy i piękne szare oczy. Jedyną rzeczą, jakiej się babcia obawiała w związku z nową znajomością, było to, że dzieci mogą się struć jakimiś roślinami podczas swych licznych wędrówek. Nie był to lęk bezpodstawny, bo rzeczywiście mimo napomnień, jedli albo próbowali jeść wszystko, co im wpadło w ręce.
Marigold nigdy, nie licząc tych upojnych trzech tygodni z Gwen, nie miała w Świerkowej Kępie kogoś, z kim mogłaby się bawić. Nie darzyła, jak wiadomo, szczególną sympatią żadnej dziewczynki z Harmony, a chociaż pisała opasłe liściska do Gwen, Pauli i Bernice, widywała je bardzo rzadko. Być może, jak przypuszczała zmartwiona mama, zażyłość z Sylvią sprawiła, że Marigold miała trudności w zawieraniu nowych przyjaźni. Mama zawsze broniła Sylvii przed babcią, która nie wszystko rozumiała. Jednak ostatnio zaczęła się zastanawiać, czy postępowała rozsądnie. Nie wolno przecież dopuścić, by tajemniczy urok wyimaginowanej przyjaciółki odebrał Marigold chęć do, tak cennych przecież, kontaktów z rówieśnikami. Marigold miała już dwanaście lat. Jej złociste włosy nabrały ciemniejszego odcienia i nareszcie nauczyła się wymawiać bezbłędnie słowo „interesujący”. Najwyższy więc czas, by wyrosła z tej dziecinady.
Tak więc Lorraine ucieszyła się, gdy na początku wakacji Guestowie kupili farmę Donkina, a Marigold i Budge od razu przypadli sobie do gustu. Marigold była zdziwiona, że potrafi naprawdę polubić jakiegoś chłopca. Nie lubiła żadnego kolegi ze szkoły. Tolerowała wprawdzie Billy’ego, lecz szybko puściła w niepamięć tę znajomość. Kuzyna Jacka wprost nie znosiła. Co zaś do Hipa, z jego powodu na jakiś czas znienawidziła wszystkich chłopców. Jednak Budge różnił się od znanych jej do tej pory chłopaków.
Życie Marigold stało się ekscytujące. By zdobyć uznanie Budge’a, robiła rzeczy, o których wcześniej by jej się nie śniło. Raz, gdy poszli nad potok łowić pstrągi, wykazała się wielką klasą: w ogóle nie brzydziła się robaków. Budge uznał w głębi duszy, że Marigold prawie dorównuje chłopakom, ale nie powiedział jej tego. Brodzili w wodzie pod mostem, wdrapywali się na sam szczyt wielkiej stodoły Guestów. Bawili się w piratów na starej zielonej łodzi pod nazwą „Daisy Dean”, porzuconej na wybrzeżu. W burtę wetknęli czarną flagę, uszytą ze starej jedwabnej spódnicy Salome, z malowaną białą czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. W owej łodzi odbywali zadziwiające wyprawy w poszukiwaniu złota, sławy i przygód. Mieli swoje hasło i tajemny sygnał. Z kamieni zbudowali palenisko, na którym piekli małże i ziemniaki.
Dzięki Budge’owi Marigold mogła poznać wszystkie piękne miejsca nad zatoką, gdzie nigdy nie odważyłaby się wybrać samotnie. Dotarli nawet na ów schowany w szarej mgle kraniec świata zwany ujściem zatoki. Tam odkryli srebrzystoliliowe wydmy porośnięte zrudziałymi od soli trawami, wśród których szemrał wiatr. Nikomu nie powiedzieli o swoim odkryciu. Tak samo jak o tym, że zaskoczył ich przypływ i musieli wdrapać się na stromy brzeg, po czym wracać do domu przez podmokłe łąki. To był ich sekret; sekret podszyty poczuciem winy i triumfu. Mieli jeszcze inny — kiedyś o zmierzchu ułożyli z drewna wyrzuconego przez morze ogromny stos i rozpalili ognisko. Oboje wiedzieli, że dorośli zabraniają palić ogień, ale zakaz ten wcale nie popsuł im zabawy. Wręcz przeciwnie. Zakazana, potajemna zabawa zawsze ma niepowtarzalny urok. Nieraz całymi dniami przebywali na bagnach pełnych żab, gdzie miał swe leże pewien szacowny smok i gdzie grasowały niedźwiedzie grizzly.
Marigold panicznie bała się żab, lecz nie zdradziła się z tym przed Budge’em. Raz nawet, by wzbudzić podziw przyjaciela, odważyła się nieść na patyku martwego węża. Nauczyła się mówić „psiakość”, ale nigdy nie mogła zmusić się do powiedzenia „psiakrew”, choć to było przecież prawie to samo. Czuła, że Budge nie lubi dziewcząt, które mówią „psiakrew”.
Nie mogła też nauczyć się gwizdać na źdźble trawy, ale potrafiła coś, czego nie umiał Budge. Robiła śliczne torebeczki z grubych liści. Budge’owi nigdy nie udała się ta sztuka, w ostatniej chwili zawsze za mocno przyciskał liść kciukiem. Tak więc została zachowana równowaga i wzajemny szacunek. Gdy Budge oparł się o gorące drzwiczki pieca, a miał na sobie dziurawe portki, Marigold nie pytała go potem, jak goją się jego oparzenia. Kto pielęgnuje przyjaźń, musi postępować z taktem.
Budge lubił kodaka Marigold, Popsa., zaś Marigold kochała jego psa, Dixa. Nie potrafiła jednak dzielić się z nikim Sylvią. Nawet z Budge’em. Chłopak domyślał się, że Marigold ma jakiś sekret związany ze świerkowym zagajnikiem na wzgórzu, i czasami próbował nakłonić ją do mówienia. Jednak ona nie chciała mu nic powiedzieć. Jeszcze nie teraz. Nie powiedziała o Sylvii żadnej ze swych koleżanek, nawet Bernice, mimo iż wielokrotnie ją kusiło. Sylvia należała tylko do niej. Chociaż — Marigold przyznawała to przed sobą ze smutnym westchnieniem — Sylvia nie była już taka jak niegdyś. Nie była tak żywa, taka rzeczywista. Zmiana ta zaszła niepostrzeżenie, a Marigold nie zdawała sobie sprawy, że czarodziejską przyjaźń z dawnych lat przyćmiła znajomość z Budge’em. Marigold była jednak nadal przywiązana do Sylvii. Wzięła sobie do serca to, co pewnego wieczora w ogrodzie usłyszała z ust cioci Marigold:
— Trwaj przy swoich marzeniach tak długo, jak potrafisz. Bo marzenia są nieśmiertelne. Czas nie może ich zniweczyć ani odebrać im świeżości. Możesz zmęczyć się rzeczywistością, ale nigdy marzeniami.
— To chyba bolesne, gdy człowiek otrząsa się z marzeń — powiedziała nieśmiało Marigold. — Kiedy wracam tu przez Zieloną Bramę, zawsze przeraża mnie myśl, że tak naprawdę nie ma żadnej Sylvii, że jest moim wymysłem.
— Radość marzyciela opłaca jego ból — rzekła ciocia. Wiedziała, że skoro Marigold zaczęła nazywać Sylvię marzeniem, dziewczynka jest już o krok od smutnego przebudzenia.
Wciąż jednak prawie codziennie Marigold wymykała się przez Czarodziejskie Wrota, przechodziła przez Zieloną Bramę i wzywała Sylvię. A Sylvia zawsze się zjawiała. Lecz nie była już taka jak niegdyś.
Marigold powiedziałaby Budge’owi o wymyślonej przyjaciółce, ale nie była pewna, jak on to przyjmie. Miał w swej naturze coś, co pozwalało jej sądzić, że rozumiałby Sylvię. Od czasu do czasu mogła się o tym przekonać. Gdy czuli się znużeni wędrówkami i zabawami w piratów, siadywali na nabrzeżu i patrzyli na żagle statków rozpływających się w ciemnościach niczym widma. W takich chwilach Budge recytował nieśmiało swoje dziwne wiersze. Marigold uważała, że są piękne. Budge znał również ten cudowny dreszcz, który przebiega po plecach, gdy otwiera się nową książkę. Poza tym wspaniale opowiadał. Marigold wolała jego ociekające krwią chłopięce historie od swoich pastelowych dziewczęcych fantazji. Choćby opowieść o wilczej skórze, która spoczywała na podłodze w saloniku Guestów, a w nocy szła polować, łypiąc czerwonymi ślepiami. Kiedy Marigold pierwszy raz usłyszała tę historię, była tak rozkosznie podekscytowana, że nie mogła zasnąć. Wydawało jej się, że potwór przeciął drogę i węszy po ogrodzie, włazi po schodach… Z wrażenia aż wrzasnęła na całe gardło i uspokoiła się dopiero w ramionach mamy.
Lecz potem… Austinowie kupili dom Burnaby’ego i zamieszkali w nim. Tad Austin był w wieku Budge’a. I Marigold została porzucona. Rzec by można: „historia stara jak świat”.
Rodzice Tada, z jakichś niejasnych przyczyn, uznali za stosowne ochrzcić go imieniem Romney, lecz nazywali go zawsze Tad. Tad wyglądał całkiem sympatycznie, miał pucołowatą, miłą twarz o śniadej cerze. Jednak Marigold, która ze zrozumiałych względów nie potrafiła dopatrzeć się w nim niczego atrakcyjnego, uważała, że jego okrągłe, wyłupiaste oczy przypominają wielkie śliwki rosnące na drzewie przy spichrzu.
Świat wydał jej się nagle pusty i zimny. Zawsze zwierzała się ze swych trosk mamie. Ale o tym, co czuła w tej chwili, nie potrafiła z nikim rozmawiać. Nawet z mamą. A już na pewno z babcią. Gdy strapiona Marigold przysiadła o zmierzchu na schodkach, babcia rzuciła z humorem:
— „Zamiast wzdychać — poślij po niego. A jak się nie zjawi — poszukaj innego!”
Posłać, też coś! Marigold wolałaby umrzeć, niż choćby kiwnąć palcem w celu odzyskania Budge’a. Pal go licho! Wyobrażała sobie, jaka będzie wyniosła, dumna i nieubłagana, gdy Budge powróci, i myśl ta dawała jej wiele satysfakcji. Tak przynajmniej dziewczynka czuła w tej chwili.
„Może gdy umrę, wtedy będzie mu przykro — pomyślała posępnie. — E tam, pokażę Budge’owi, pokażę wszystkim, że mam go w nosie”. — Podśpiewując jak skowronek, podniosła się lekko z ziemi i poszła do kuchni. Wpadła na pomysł, by zrobić cukierki.
Kiedy jednak były gotowe, nie miała kogo nimi poczęstować. Prawie wszystkie oddała Lazarre’owi, by zaniósł swoim dzieciakom.
Przez kolejnych parę tygodni Marigold czuła się, jakby żyła na przerażającej pustyni. Zdawało jej się, że Budge i Tad umyślnie afiszują się przed nią swoją przyjaźnią.
Tymczasem prawda była taka, że wcale o Marigold nie myśleli. Pewnego dnia urządzili nawet przedstawienie, które za centa mogli oglądać wszyscy chłopcy z Harmony, ale nie dziewczynki. Co za podłość!
Budge i Tad wciąż trzymali się razem. Łowili ryby w strumieniu. Tropili zakopane przez piratów złoto. Odbywali spotkania przemytników w jaskini na wybrzeżu, którą odkryła Marigold. Gdy wybrali się na poszukiwanie kociaków w stodole Guestów, Marigold poczuła, że już dłużej tego nie wytrzyma. Tak bardzo cieszyła się kiedyś, że gdy kocięta przyjdą na świat, odnajdzie je razem z Budge’em. To złamało jej dumę. Jakże bardzo pragnęła szukać z przyjacielem kociąt w mrocznej, pachnącej sianem stodole!
Nie mogła już dłużej udawać. Postanowiła odzyskać Budge’a. Bez niego życie stawało się nie do zniesienia. Ale jak to zrobić? Wiedziała tylko, że nie może starać się o niego zbyt otwarcie, tak podpowiadał jej instynkt. Pamiętała też słowa Starej Babci.
— Jeśli będziesz gonić za mężczyzną, to ci ucieknie. Każdy ucieka, gdy jest ścigany. To tkwi w naszej naturze.
Tak więc Marigold postanowiła nie biegać za Budge’em. Lecz jak w takim razie miała go odzyskać?
„A może powinnam się modlić?” — zastanawiała się. Szybko zdecydowała jednak, że nawet nie będzie próbować.
— Nie chcę, by wrócił do mnie za sprawą Boga. Chcę, by zrobił to z własnej woli — stwierdziła.
W nagłym przypływie natchnienia pomyślała o Sylvii. Powie mu o niej. Przecież zawsze tego chciał. To może go skłonić do powrotu.
Właśnie tego popołudnia szczęśliwym trafem Salome wysłała Marigold do Guestów z jakimś poleceniem. Budge siedział na schodkach i wkładał robaki do cynowej puszki. Wprawdzie na powitanie posłał Marigold wesoły uśmiech, lecz patrzył na nią jakby niewidzącymi oczyma. Nigdy nie przeszło mu przez myśl, że obszedł się z Marigold podle. Po prostu na jakiś czas przestała się dla niego liczyć.
— Mam ci coś do powiedzenia — wyszeptała dziewczynka.
— Tak, a co? — spytał Budge obojętnym tonem.
Marigold przysiadła się do niego i opowiedziała mu wszystko o Sylvii. O Czarodziejskich Wrotach i Zielonej Bramie. Krainie Motyli i Zaklęciu. Gdy tak opowiadała, miała dziwnie nieprzyjemne wrażenie, że dopuszcza się zdrady. Czuła, że wyzbywa się czegoś bardzo cennego.
No i doczekała się nagrody!
— To jakieś straszliwe brednie — stwierdził Budge.
Marigold wstała i odeszła bez słowa. Już nigdy nie odezwie się do Budge’a Guesta! Nie chce mieć nic wspólnego z żadnym chłopakiem. Wszyscy są ulepieni z jednej gliny. Wróci do Sylvii — kochanej, zaniedbywanej Sylvii. Wróci natychmiast! Przeszła więc przez Czarodziejskie Wrota, pokonała porośnięte paprociami zbocze i Zieloną Bramę. Wypowiedziała Zaklęcie…
Sylvia nie przyszła!
Marigold bezradnie rozglądała się wokół. Ze wzruszenia drżały usta. Nie było Sylvii. Już nigdy się nie zjawi. Dziewczynka czuła, straciła ją na zawsze. Czy dlatego, że opowiedziała o niej Budge’owi. Czy też dlatego, że Marigold stała się nagle zbyt dorosła i zbyt mądra, by wierzyć w Krainę Czarów? Czy „bramy z kości słoniowej i złota, o których czasem śpiewała mama, zawarły się za nią na wieki? Marigold osunęła się w paprocie i płakała gorzkimi łzami. Być może były to najbardziej gorzkie łzy, jakie wylała w całym swoim życiu. Jej piękne marzenia obróciły się wniwecz. Któż z nas tego nie przeżył?
A następnego dnia przyszedł do niej Budge. Był oburzony i chciał się przed kimś wyżalić. Tym kimś okazała się wzgardzona i pełna wzgardy Marigold, która jeszcze tej nocy poprzysięgła sobie, że jeśli Budge Guest kiedykolwiek się do piej odezwie, popamięta ją na całe życie.
Budge i Tad „pożarli się” ze sobą, bo pożarły się ich psy.
— Mój pies wygrał — powiedział łamiącym się głosem Budge. — I wtedy Tad się wściekł. Nazwał Dixa parszywym kundlem.
— To z zazdrości — szepnęła Marigold. — On ma paskudny charakter. Mówiła mi to pewna dziewczyna, która zna go od dawna.
— Wyzwałem go na pojedynek, ale on powiedział, że jestem baba i ani mu się śni ze mną walczyć.
— Nie chciał, bo wiedział, że oberwie jeszcze gorzej niż ten jego pies — rzuciła z pogardą Marigold. Ale pogardę czuła już tylko do Tada.
— Nie chciał się bić, jednak wciąż mnie obrażał. Powiedział, że noszę szłafmycę! No, jak byłem mały, to nosiłem, ale…
— Wszystkie dzieci noszą szlafmyce — wtrąciła szybko Marigold
— Powiedział też, że jestem tchórzem i że bałbym się pójść w nocy na cmentarz.
— No to obejdźmy cały cmentarz dziś w nocy i niech zobaczy! — poddała ochoczo Marigold.
— Nie, może innym razem — zaprotestował szybko Budge. — Przemokłabyś. Jest rosa.
Marigold nie posiadała się ze szczęścia. Budge troszczył się o nią! Przynajmniej tak jej się zdawało.
— Powiedział jeszcze, że jego dziadek ma bokobrody, a mój nie. Czy dziadek powinien mieć bokobrody?
— O wiele bardziej arystokratycznie jest ich nie mieć — stwierdziła stanowczo Marigold.
— Gadał jeszcze, że nie mam tatuażu i nie wytrzymałbym bólu przy tatuowaniu. Zawsze się obnosi z tym swoim wężem, którego wujek marynarz zafundował mu na ramieniu.
— No i co z tego, że ma tatuaż? — spytała Marigold. Przypomniała sobie, jak wyraziła się babcia o tym wężu. — To barbarzyństwo tak się oszpecać. Czemuś mu tego nie powiedział?
— Wciąż mnie przedrzeźniał i śmiał mi się w nos.
— To wstrętne — przyznała Marigold.
— Nazwał mnie diabelskim szczeniakiem.
— Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby ktoś tak mnie nazwał — oświadczyła Marigold. Diabelskie szczenię — to brzmiało dla niej zawadiacko i romantycznie.
Było jeszcze coś gorszego.
— Powiedział, że zachowuję się „nie–jak–dama”.
Tym stwierdzeniem Budge zabił Marigold ćwieka. Nie mogła przecież zapewniać go, że zachowuje się jak dama.
— Trzeba było mu powiedzieć, że ma wyłupiaste gały i żre jak nosorożec — stwierdziła tylko chłodno.
Budge przestał wreszcie biadolić. Rozsadzał go gniew i miał straszliwe uczucie, że za chwilę wybuchnie płaczem. Jednak towarzyszyło temu cudowne przeświadczenie, że jeśli nawet to zrobi, Marigold go zrozumie i nie okaże pogardy. Cóż za klawa z niej dziewczyna! Warta więcej niż milion Tadów Austinów.
Budge zdołał powstrzymać łzy, ale nigdy nie zapomniał, jak bezpiecznie się czuł w tamtej chwili w towarzystwie Marigold.
— Nie chcę mieć z Tadem nic wspólnego — oświadczył posępnie. — Słuchaj, dam ci jednego szarego kociaka, dobra? Mogę ci jutro przynieść.
— O tak, przynieś! — powiedziała Marigold. — Wiedźma ma tego lata tylko czarne.
Siedzieli tak sobie z godzinę, jedli jabłka i było im razem bardzo dobrze. Marigold zdawało się, że różyczki na krzaku rosnącym przy schodkach są nutkami piosenki, którą wyśpiewuje jej serce. Dawne czary znów zaczęły działać. Marigold zapytała Budge’a, czy opowiedział Tadowi o Sylvii.
— Pewnie, że nie. Przecież to twój sekret — stwierdził szlachetnie Budge. — Nie zdradziłem mu też naszego hasła ani sygnału. To nasz sekret.
Umówili się, że nazajutrz Budge przyniesie kociaka, a potem wybiorą się razem na poszukiwanie Świętego Graala w świerkowym zagajniku. I Budge odszedł.
— Nigdy nie zapomnę tego wieczoru — powiedziała Marigold.
Utracona radość znów zawitała do jej życia.
Jednak rankiem Marigold poczuła się tak, jakby zeszłego wieczoru wcale nie było. Gdy bowiem wyskoczyła ochoczo ze swego niebiesko–białego łóżka, wciągnęła na siebie ubranie i wybiegła radośnie na ganek, wprost nie mogła uwierzyć własnym oczom!
Oto Tad i Budge szli sobie drogą w najlepszej zgodzie, niosąc wędki i puszki na robaki, za nimi zaś biegły truchcikiem psy. One rówinież zdążyły się już pogodzić.
Marigold nie odpowiedziała, gdy Budge pomachał do niej wesoło wędką i zawołał „cześć”. Jej serce, przed chwilą przepełnione radością, teraz wydawało się ciężkie jak ołów i zimne jak głaz…
Było to bardzo smutne przedpołudnie. Przysłano jej ze sklepu nową jedwabną sukienkę w kolorze brzoskwiniowym, ale Marigold nawet na nią nie spojrzała. Porzucone dziewczę ze zbolałą duszą nie zważa na błahostki tego świata.
Niech no tylko Budge Guest spróbuje jeszcze raz przyjść do niej po pociechę!
Budge przyszedł po południu, lecz wcale nie szukał pociechy. Trzymał za pazuchą rozkosznego, pachnącego sianem kociaka w prążki, był uśmiechnięty i zadowolony. Marigold przyjęła go chłodno i z wielką rezerwą.
— Co cię ugryzło? — spytał Budge.
— Nic — odparła Marigold.
— Słuchaj no — powiedział z wymówką w głosie Budge — przyszedłem, by szukać z tobą Graala. Jeśli nie masz ochoty, powiedz od razu. Tad chce, żebyśmy poszli nad zatokę.
Przez chwilę duma walczyła zajadle w sercu Marigold z pewnym innym uczuciem. I to inne uczucie wygrało.
— Oczywiście, że chcę szukać Graala — powiedziała dziewczynka.
Nie znaleźli wprawdzie Graala, lecz natrafili na bardzo cenną babciną filiżankę z różowej porcelany, która zaginęła dwa lata temu na jakimś pikniku rodzinnym w świerkowym lasku. Filiżanka była nietknięta, bo przeleżała w szczelinie kamiennej grobli. Uradowana babcia dała im w nagrodę cały talerzyk hop–smaczków. Za znalezienie Graala na pewno nie dostaliby ciasteczek.
Wkrótce Budge poszedł do domu. Był umówiony na wieczór z Tadem. Marigold usiadła na schodkach werandy. Żółtawe pasmo nieba ponad ciemnymi wzgórzami wyglądało bardzo samotnie. Fale dudniące o odległy brzeg też zdawały się samotne. I Marigold była samotna — pomimo wesołego popołudnia, które spędziła z Budge’em.
Ciocia Marigold wychodząc zauważyła zatroskaną twarz dziewczynki. Usiadła przy niej cicho. Ciocia nie miała dzieci, rozumiała je jednak lepiej niż niejedna matka. Była spostrzegawcza i mądra. Bez trudu nakłoniła Marigold do zwierzeń. Nawet jeśli ją rozbawiły, nie dała tego po sobie poznać.
— Nie możesz oczekiwać, że będziesz miała Budge’a tylko dla siebie, jak Sylvię. Nasz ziemski pałac miłości ma wiele komnat i wielu mieszkańców. Budge będzie zawsze do ciebie wracał. Dajesz mu coś, czego Tad nie może mu dać. Będzie po to przychodził, zobaczysz. Jednak musisz umieć dzielić się nim z innymi. My, kobiety, zawsze się z kimś dzielimy.
Ciocia podniosła się i odeszła, a Marigold siedziała jeszcze trochę na schodkach, lecz nie była już nieszczęśliwa. Na ustach dziewczynki błąkał się marzycielski uśmiech. Kociak od Budge’a mruczał na jej kolanach. Otulił ją mrok. Od świerkowego zagajnika nadleciał wiatr — rabuś, by porwać wonie kwiatów z ogrodu. Wzdłuż pogrążonej w półmroku ścieżki złociły się nagietki. Gwiazdki mrugały pomiędzy gałęziami jodeł; światła portowe po obu stronach przystani też przypominały gwiazdy. Właśnie wzeszedł księżyc, który pozostawił na wodzie wąską smugę połyskującą niczym jedwabna suknia.
Tak, musi się dzielić Budge’em z innymi. Dawne czary przestały działać. Zniknęły na zawsze razem z Sylvią, Ukrytą Krainą i wszystkimi ukochanymi, słodkimi, lecz jakże już spłowiałymi marzenia dzieciństwa. A jednak Marigold dostała coś w zamian. Teraz mogła sobie pozwolić na okazywanie strachu. Nie musi już polować na w ani łapać żab. Koniec udawania, że lubi te ohydne, wijące się stwory. Przestała być rywalką chłopaka. Odnalazła siebie.
„Zawsze będę na niego czekała, zawsze będzie mógł do mnie wrócić” — pomyślała.
* Klondike — kanadyjskie terytorium autonomiczne na Jukonie, na granicy z Alaską, gdzie w latach 1897 — 1898 panowała „gorączka złota” (przyp. tłum.)
* Stupa — typ budowli religijnej, głównie buddyjskiej, w formie kopca, pełniącej funkcję relikwiarza (przyp. tłum.)
* W.C.T.U. — Women’s Christian Temperance Union — czyli Chrześcijańskie Stowarzyszenie Kobiet na Rzecz Abstynencji, założone w Kanadzie w roku 1874; nazwa „przekręcona” została przez satyryków na Women’s Connubial Temperance Union, czyli Stowarzyszenie Kobiet na Rzecz Wstrzemięźliwości Małżeńskiej (przyp. tłum.)
* I.O.D.E — Imperiał of Daughters of Empire — kobieca organizacja patriotyczna i filantropijna, której motto brzmiało: „jedna flaga, jeden tron, jedno Imperium”, założona w 1900 r. w Kanadzie (przyp. tłum.)
* Emile Coue (1857 — 1926) — francuski chemik i psychoterapeuta, zwolennik leczenia metodą autosugestii (przyp. tłum.)
* H.E.L.L. — heli (ang.) — piekło (przyp. tłum.)
* Kwakrzy: sekta protestancka założona w połowie XVII w. przez G. Foxa w Anglii, rozpowszechniona w USA. Kwakrzy nie uznają kapłaństwa, kultu zewnętrznego, służb wojskowej, różnicy stanów, a także rozrywek.
* … gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam, twój naród będzie moim narodem, a twój Bóg będzie moim Bogiem. — Księga Rut, 1,16. Cyt. za Biblią Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań — Warszawa 1980 (przyp. tłum.)
* T.B. — tuberculosis, czyli gruźlica (przyp. tłum.)
* daffodil — znaczy po angielsku żonkil, zaś marigold — nagietek (przyp tłum.).
* bluenose — dosł. „niebieski nos” (ang.) — popularne określenie mieszkańca Nowej Szkocji, jak również osoby niezwykle purytańskiej (przyp. tłum.)
* konkordancja — alfabetyczny spis wyrazów i sentencji zawartych w Biblii, z dokładnym wskazaniem miejsca, w którym się znajdują (przyp. tłum.)
1 „Czy nie ma już balsamu w Gileadzic?” — tzn. czy nie ma pomocy dla ludu mojego? Wyjątek z Księgi Jeremiasza 8, 22. Cyt. za Biblią Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań — Warszawa 1980 ( przyp. tłum.)
* June — po angielsku: czerwiec; page — posłaniec, paź (przyp. tłum.)