Trifonow Jurij DOM NAD RZEKĄ MOSKWĄ

Jurij

Trifonow

Domnad nad rzeką Moskwą

Żadnego z tych chłopaków nie ma już dziś na świecie. Ten poległ na wojnie* tamten zwyczajnie umarł, inny znów zaginął bez śladu. A niektórzy nawet żyją, ale stali się zupełnie innymi ludźmi. I gdyby tym innym ludziom udało się jakimś cudem spotkać się z tymi w barchanowych koszulach i w tenisówkach, z tymi, co znikli, nie wiedzieliby, o czym z nimi rozmawiać. Obawiam się, że nie domy­śliliby się wcale, że spotkali samych, siebie. A niech się nie domyślają, pal ich licho! Nie mają czasu, lecą, pędzą, płyną w potoku, wiosłują rękami, coraz daJej, coraz prędzej, dzień po dniu, rok po roku, zmieniają się brzegi, cofają się góry, lasy łysieją i rzedną, ciemnieje niebo, nadciąga chłód, trzeba się śpieszyć, śpieszyć r— i brak sił, żeby się obejrzeć i zobaczyć to, co zatrzymało się i zamarło niczym obłok na krawędzi widnokręgu.

Pewnego nieludzko upalnego dnia w sierpniu ty­siąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku, kiedy Moskwa dusiła się od skwaru i cuchnącej spalenizną mgły, a tu, jak na złość, trzeba było na kilka dni zostać w mieście, bo zbliżała się przepro­wadzka do własnościowego mieszkania spółdzielcze­go, Glebow pojechał do sklepu meblowego w nowej

dzielnicy, cholernie daleko, aż koło Rynku Koptiew- skiego, i tam przytrafiła mu się dziwna historia. Spotkał kolegę z zamierzchłych czasów i nie mógł sobie przypomnieć, jak on się nazywa. Przyjechał tam zresztą po biurko. Powiedziano mu w wielkiej tajemnicy, że biurko dla niego jest, chociaż na razie nie wiadomo gdzie, ale kilka szczegółów dla orien-, tacji podano: antyk z medalionami, będzie pasował do mahoniowych krzeseł, które Maryna w zeszłym j roku kupiła do nowego mieszkania. Powiedziano też, że w sklepie ż meblami przy Rynku Koptiewskim pracuje niejaki Jefim, który wie, gdzie się biurko znajduje. Glebow pojechał tam po obiedzie, w pie­kielny upał, zaparkował samochód w cieniu i poszedł do sklepu. Na chodniku przed wejściem, gdzie w resztkach drewnianych opakowań i strzępach papie­ru falistego stały wyładowane przed chwilą lub cze­kające na załadunek szafy, kanapki i najrozmaitsze buble na wysoki połysk, a z ponurymi minami krę­cili się klienci, kierowcy taksówek i niechlujnie ubrani osobnicy, gotowi za pół litra na wszystko,! Glebow zapytał o Jefima. Odpowiedziano, że jest na podwórku za sklepem. Glebow przeszedł przez sklep, w którym można się było udusić od spirytusowych f oparów politury, i wyszedł przez wąskie drzwi na zupełnie puste podwórko. Jakiś fizyczny drzemał w cieniu, siedząc w kucki pod ścianą. Glebow zapy­tał go: „Jefim to pan?"

Fizyczny spojrzał na niego spode łba, surowo zmie­rzył go mętnym wzrokiem i skrzywił się pogardliwie, aż mu się zrobił dołek w brodzie, co zapewne miało oznaczać: nie. Po tym właśnie pogardliwym dołku i jeszcze po czymś nieuchwytnym Glebow poznał naraz, że ledwie żywy z gorąca i z kaca nieszczęsny tragarz meblowy jest jego dawnym kolegą. Poznał nie wzrokiem, ale w jakiś inny sposób, coś go tknę­

ło. A przy tym, co gorsza, wiedząc doskonale, kto to jest, za Boga nie pamiętał jego imienia i nazwiska. Stał zatem w milczeniu, kołysząc się w skrzypiących sandałach, i na gwałt usiłował sobie przypomnieć. Stanęło mu raptem przed oczami dawne życie. Ale jak go przezywano? Miał przezwisko dziwaczne, a za­razem dziecinne. Jedyne w swoim rodzaju. Nieznany kolega znów zaczął się sposobić do drzemki: nasu­nął czapkę na nos, oparł się głową o ścianę, szczęka mu opadła.

Glebow, wytrącony z równowagi, odszedł na bok, pokręcił się tu i ówdzie w poszukiwaniu Jefima, po­tem wszedł przez tylne drzwi do lokalu sklepowego, pytał rozmaitych ludzi, ale Jefim znikł jak kamfora. Glebowowi radzono, żeby zaczekał, ale o czekaniu nie mogło być mowy, klnąc zatem w duchu i miota­jąc gromy na ludzi niesłownych znów wyszedł na podwórko, na spiekotę, gdzie go tak zadziwił i wpra­wił w zakłopotanie Szulepa. No jasne — Szulepa! Lowka Szulepnikowl Obiło mu się kiedyś o uszy, że Szulepa znikł z horyzontu, że się stoczył, ale żeby aż na takie dno? Chciał porozmawiać z nim życzliwie, zapytać, co i jak, a przy okazji także o Jefima.

Lowka... — powiedział trochę niepewnie, pod­chodząc do faceta, który wciąż siedział w cieniu, w tym samym miejscu i w tej samej pozie, w kucki, ale teraz już nie drzemał, tylko obserwował jakieś manewry w głębi podwórka. Potem dodał głośniej i odważniej: — Szulepa!

Facet znów spojrzał na Glebowa mętnym wzrokiem i odwrócił się. Co tu dużo gadać, to był Lowka Szu- lepnikow, tylko stary, wymiętoszony, zdarty przez żytie, z siwymi wąsami pijaczka, niepodobny do sa­mego siebie, ale chyba też pod jakimś względem nieugięty, równie bezczelny i głupio zadzierający nosa jak dawniej. A może dać mu trochę forsy na

klina? Glebow poszperał w kieszeni spodni usiłu­jąc namacać pieniądze. Mógłby/ mu dać nawet ze cztery ruble. Gdyby tamten poprosił. Ale tamten w ogóle nie zwracał na niego uwagi, a Glebow, spe­szony, pomyślał, że może się pomylił i ten facet to wcale nie Szulepnikow. Zaraz jednak wpadł w złość i spytał dość grubiańskim a zarazem poufałym tonem, jakim zwykł rozmawiać z personelem obsługującym:

Nie poznajesz mnie? Lowka!

Szulepnikow wypluł niedopałek i, nie spojrzawszy na Glebowa, wstał i poszedł na drugi koniec podwó­rza, gdzie zaczął się rozładunek pojemnika. Glebow, niemile zaskoczony, poczłapał zmęczonym krokiem na ulicę. Uderzył go nie wygląd Lowki Szulepnikowa, nie jego' pożałowania godny stan obecny, ale tą, że Lowka udał, że go nie poznaje. Kto jak kto, ale Lowka nie powinien był mieć do Glebowa pretensji. To nie Glebow był winien, i nie ludzie, ale czasy. Więc niech nie rozmawia z czasami. I nagle znowu wspomnienia, te najdawniejsze, mizer­ne i niemądre: dom nad rzeką, pokryte śniegiem po­dwórka, latarnie elektryczne na drutach, bójki w za­spach pod murem. Szulepa składał się z warstw, roz­padał na warstwy, każda warstwa różniła się od po­zostałych, ale tamto, co było wtedy — w śniegu, w zaspach pod murem, kiedy bili się do pierwszej krwi z nosa, do ochrypłego „poddaję się", a potem w ciepłym, olbrzymim domu z taką rozkoszą pili her­batę w filiżankach z cienkiej porcelany — tamto by­ło chyba prawdziwe. Chociaż nie wiadomo. W róż­nych czasach to, co prawdziwe, różnie wygląda.

Szczerze mówiąc Glebow nie cierpiał tamtych cza­sów, ponieważ były jego dzieciństwem.

Wieczorem, opowiadając o wszystkim Maryni®, był przejęty i denerwował się nie dlatego, że spotkał ko­legę, który udał, że go nie poznaje, ale dla­

tego, że człowiek musi mieć do czynienia z takimi nieodpowiedzialnymi ludźmi jak Jefim, którzy obie­cują Bóg wie co, a potem zapominają albo mają to gdzieś, a biurko, antyk z medalionami, odpływa w si­ną dal. Na noc pojechali na daczę. Panował tam nie­pokój, mimo późnej póry teść i teściowa nie spali: jak się okazało, Margosza wyjechała rano motocyk­lem z Tołmaczewem, nie dzwoniła przez cały dzień i dopiero po ósmej zawiadomiła ich, że przebywa na prospekcie Wernadzkiego w pracowni jakiegoś ma­larza. Prosiła, żeby się o nią nie martwili, Tołmaczew odwiezie ją przed dwunastą. Glebow wściekł się: „Na motocyklu? W nocy? Dlaczego nie powiedzieli­ście idiotce, żeby się nie wygłupiała, żeby natych­miast, w tej chwili..." Teść i teściowa, niby para ko­micznych staruszków ze sztuki, pletli coś zupełnie od rzeczy.

Ja właśnie podlewam grządki, a oni zamknęli wodę... Jak się nie postawi sprawy na zarządzie...

Glebow machnął ręką i poszedł do swojego poko­ju na pierwszym piętrze. Późny wieczór nie przyniósł ochłody, było duszno. Glebow zażył lekarstwo i po­łożył się w ubraniu na tapczanie. Myślał o tym, że trzeba by dziś nareszcie, jeżeli wszystko się dobrze skończy i córka wróci cała i zdrowa, porozmawiać z nią o Tołmaczewie. Wyperswadować jej małżeństwo z tym kompletnym zerem. O pół do pierwszej zater­kotał motocykl na dole, potem rozległy się głosy. Glebow usłyszał z ulgą wysoki głosik córki, która coś trajkotała. Uspokoił się jak za dotknięciem różdż­ki czarodziejskiej, chęć do rozmowy z córką znikła. Zaczął rozkładać pościel na tapczanie, wiedząc, że Maryna przegada teraz z córką pół nocy.

Obydwie jednak wtargnęły bezceremonialnie do pokoju, kiedy Glebow, w białych trykotowych kale­sonach, nie zgasił jeszcze światła, ale stał jedną no­

gą na dywaniku przed tapczanem, drugą na tapczanie i obcinał nożyczkami paznokcie.

Żona, blada jak śmierć, oznajmiła tragicznym to­nem:

Wiesz, ona wychodzi za mąż za Tołmaczewa.

Co ty wygadujesz! — niby to przeraził się Gle- bow, chociaż w gruncie rzeczy widok zrozpaczonej Maryny nie przeraził go, tylko wzruszył. — Kiedy?

Za dwanaście dni, kiedy *wróci z delegacji — wypaliła Margosza, podkreślając szybkością odpo­wiedzi kategoryczność i nieodwołalność tego, co mia­ło nastąpić. Uśmiechała się przy tym, a jej twarzycz­ka z nieco opuchniętymi policzkami, nosek, oczka jak czarne guziczki -f*- wszystko to błyszczało i pro­mieniowało ślepym szczęściem. Margosza rzuciła się ojcu na szyję i pocałowała go. Glebow poczuł zapach alkoholu. Pośpiesznie wsunął się pod prześcieradło. Było mu głupio, że dorosła córka widziała go w ka­lesonach, tym bardziej że wcale się nie zmieszała i nawet jakby nie zauważyła, że ojciec jest rozebra­ny, a zresztą ona teraz w ogóle nic nie widzia­ła. Zdumiewający infantylizm w każdym odruchu. I ten głuptasek zamierza rozpocząć samodzielne ży­cie z mężczyzną. A raczej z kanalią. Glebow zapy­tał:

Z jakiej delegacji? Czy ten Tołmaczew gdzieś pracuje?

Pracuje, oczywiście. Jest ekspedientem w księ­gami.

W księgarni? Ekspedientem? — Glebow ze zdzi­wienia gwałtownym ruchem wyjął ręce spod prze­ścieradła. To było coś nowego, jakiś podstęp. — A dlaczego ja dopiero teraz o tym słyszę? Zapewnia­łaś mnie, że jest malarzem, pokazywałaś jakieś obra­zy, jakieś lichtarze, żelazka...

Ależ nie, mówiła, gdzie on pracuje. Mówiła,

mówiła — potwierdziła Maryna» która lubiła spra­wiedliwość. — Ale nie o to chodzi.

Mamo, jak ja was wszystkich kocham! — za­wołała Margosza, po czym pocałowała matkę i roze­śmiała się. — Papciu, jesteś dziś taki blady! Jak się czujesz?

A gdzie jest teraz narzeczony?

Papciu, bardzo cię proszę, nie myśl o niczym

i nie denerwuj się.

Margosza, odpowiedz mi: gdzie będziecie miesz­kać?

Ekspedient. Trudno o coś bardziej idiotycznego. Dawno już nie widział takich obłędnie szczęśliwych oczu, nie słyszał takiego bezmyślnego śmiechu. Mar­gosza mówiła śmiejąc się: i 3#j|P Czy to takie ważne?

Ale ojciec i ja chcemy wiedzieć*.

Ojciec i ty chcecie wiedzieć? Pali was cieka­wość? *0 Znowu śmiech. — A gdyby tak, powiedzmy, tutaj... Co, niedobrze? Nie zgadzacie się?

Będziesz jeździć autobusem? Wstawać o piątej rano?

Mamusiu, to głupstwo, drobiazg...

Naraz obydwie znikły. Glebow przysłuchiwał się kobiecym głosom, świergocącym na parterze, którym wtórowało mamrotanie teścia i teściowej. Rozbolało go serce w przeczuciu nadchodzących przemian. Po­stanowił wziąć środek nasenny, żeby czym prędzej zasnąć. Nagle przemknęła pocieszająca myśl: „A mo­że nic strasznego się nie stanie? Niech będzie, co ma być. Jak zawsze. Rozwiodą się po roku, wielka rzecz". Zaczął myśleć o czymś innym.

Około pierwszej w nocy zadzwonił telefon. Glebow poczuł w półśnie, że ogarnia go wściekłość, serce załomotało mu gwałtownie, zręcznie jak młodzik ze­skoczył z tapczanu i pobiegł do telefonu stojącego

na biurku. Żeby tylko zdążyć chwycić słuchawkę I

i zwymyślać tego zuchwalca, zanim Margosza podej- 1 dzie do telefonu na dolel Był pewien, że to dzwoni I Tołmaczew.

Usłyszał jednak nieznajomy głos, jakiś rozklekota-1 ny i łobuzerski.

Tum cię czekał z parasolem!... Nie poznajesz I mnie? Co? — chrypiał chuligan. — Raz poznaje, razi nie poznaje. Dupa wołowa. Która to godzina? Po 1 pierwszej, myślałby kto, dziecinna godzina. Inteligen-1 cja o tej porze jeszcze się nie kładzie... Rozstrzyga I problemy... Siedzę tu z jednym gościem... A pamię-l tasz, jakie miałem finki?

Pamiętam powiedział Glebow i rzeczywiście I przypomniał sobie: pięć noży fińskich, każdy innej j wielkości. Najmniejszy był długości papierosa. Low-j ka przynosił finki do szkoły, żeby zadawać szyku. 1 A także lśniący stalowy rewolwer z kościaną rękoje-1 ścią, całkiem jak prawdziwy.

Maryna weszła do pokoju i spytała przestraszonymi spojrzeniem: „Kto to?" Glebow mrugnął do niej i ma-j chnął ręką: głupstwo, nieważne. Nie wiadomo dla-] czego ucieszył się, że Szulepnikow zadzwonił.

Dobra, bądź zdrów, śpij spokojnie, drogi towa-] rzyszu... Wybacz, że cię niepokoiłem... Trzy godziny zmarnowałem, żeby wydusić twój telefon w biurze numerów. Słyszysz? Kiedy dziś do mnie podszedłeś,, udałem, że cię nie znam. Po diabła mi on? — myślę sobie. Obrzydzenie mnie wzięło. Jak Boga kocham, Wadim, rozumiesz? Cholerne obrzydzenie.

A czemu to? — spytał Glebow ziewając.

Żebym to ja wiedział. Niby nic mi złego nie zrobiłeś. No, dziś jesteś doktor, dyrektor, kogucie jajo i tak dalej, ale co to mnie obchodzi? Ani trochę, Ja jestem z innego resortu. A potem, wróciłem z pra­cy, zająłem się swoimi sprawami i tak sobie kombi­

nuję: po kiego licha obraziłem Wadima? Może przy­jechał po jakieś graty, może czegoś potrzebuje? Przy- jedzie jeszcze raz, a mnie już nie będzie... Bo, uwa­żasz, dostaję specjalną delegacyjkę do pewnego kra­ju na jakieś trzy lata...

.„Mój ty Boże! — pomyślał Glebow. -*-> Ten się ni­gdy nie zmieni..."

Lowka, zadzwoń do mnie jutro, bardzo cię pro­szę.

Nie, jutro nie zadzwonię. Tylko dzisiaj. Czyś ty jaki minister? Zadzwoń jutro! Patrzcie go. Żadnych jutro. Jak ty ze mną rozmawiasz, Glebow, szajba ci odbiła, język ci kołkiem stanął? Trzy godziny zmar­nowałem, żeby zdobyć twój telefon. Razem z tym gościem... On jest z korpusu dyplomatycznego, równy facet... Przez informację emeszetu... Wadim, pamię­tasz moją mamę?

Glebow odparł, że pamięta, i chciał dodać, że pa­mięta także ojca Lowki, a raczej ojczyma. A ra­czej — dwóch jego ojczymów. Usłyszał jednak trzask odkładanej słuchawki i przerywany sygnał.

Maryna wciąż jeszcze patrzyła na niego z niepoko­jem.

A, zawracanie głowy. To ten facet ze sklepu meblowego, którego dzisiaj.i. |^| Glebow stał na bo­saka przy biurku i patrzył w zadumie na telefon. -£• Bałwan i tyle... Ale dlaczego zadzwonił?

Niemal przed ćwierćwieczem, kiedy Wadim Alek­sandrowicz Glebow nie był jeszcze łysiejącym męż­czyzną z obwisłym, kobiecym niemal biustem, z gru­bymi udami, wydatnym brzuchem i ze spadzistymi ramionami, w związku z czym musiał szyć garnitury u krawca, zamiast kupować gotowe, bo marynarka numer pięćdziesiąt dwa leżała na nim dobrze, a spod-

nie numer pięćdziesiąt sześć ledwie wciągał, a nieraa kupował nawet numer pięćdziesiąt osiem? kiedy niej miał jeszcze mostków w górnej i w dolnej“" szczęc« lekarze nie stwierdzali w elektrokardiogramie zmiaS świadczących o niewydolności krążenia i początkach choroby wieńcowej, kiedy jeszcze | rankami nie męl czyła go zgaga, zawroty głowy i uczucie znużenia! w całym ciele, kiedy jego wątroba pracowała normali nie i mógł jeść tłuste potrawy, nie całkiem świeża mięso, pić ile dusza zapragnie wina i wódki, nie wie*l dział, có to są bóle w krzyżu, będące skutkiem Wyg siłku, przeziębienia i Bóg wie czego jeszcze; kied^a nie bał się przepłynąć rzeki Moskwy w najszerszy]® miejscu, mógł cztery: godziny bez przerwy grać w siatkówkę, kiedy był zrywny, kościsty, miał długie włosy, nosił okrągłe okulary i wyglądał jak postęp powy inteligent z lat siedemdziesiątych ubieglegÓJ stulecia; kiedy byfcbez grosza, zarabiał jako tragarz na dworcu albo rąbał drwa w Zamoskworeczju, kiedy źle się odżywiał i obawiano się, że dostanie suchot, ale wysłano go na Krym i wszystko się dobrze skoń* czyło; kiedy żył ojciec, ciotka Pola i babcia, i wszy-i scy mieszkali w małym domku nad rzeką, na pierw­szym piętrze, gdzie oprócz nich mieszkało jeszcze sześć rodzin i w kuchni stało osiem stołów; kiedy jeszcze lubił śpiewać na głosy z dziewczynami, kiedy zwracano się do niego nie per „Wadimie Aleksandro­wiczu", ale mówiono po prostu Wadim albo Buła? kiedy jeszcze tylko marzył, dręczony bezsennością,

i poczuciem młodzieńczej słabości, o tym wszystkimi co potem samo przyszło, ńie dając mu radości, ponie­waż kosztowało go tyle - wysiłku i zabrało tyle tego wszystkiego, czego nie da się niczym zastąpić i co zwie się życiem; w tamtych czasach, niemal przed ćwierćwieczem, był taki profesor Hańczuk, była So­nia, byli Antoni i • Lowka Szulepnikow, którzy mie­

szkali w sąsiedztwie, byli rozmaici inni ludzie, którzy znikli jeden po drugim, i był on sam, niepodobny do siebie i niepokaźny jak gąsienica. A o Marynie w ogóle nikt jeszcze wtedy nie słyszał.

Właśnie w tej chwili Maryna gdzieś na werandzie w cieniu brzóz starannie kreśli dziecinnym charakte­rem pisma na białych papierowych kapturkach na­ciągniętych na szklane słoje i okręconych u dołu nit­ką: „Agrest 72", „Truskawki 72”. Antoniego już dawno nie ma na świecie, Soni również. O profeso­rze Hańczuku też nic nie wiadomo, pewno także go nie ma, a gdyby nawet był, to tak jakby go nie było. Lowka Szulepnikow z papierosem w zębach siedzi w cieniu na podwórku za sklepem meblowym, oparty plecami o mur, i drzemie: śnią mu się ciągle te same sny — obszerne pokoje z wysokimi sufitami, wielkie pomarańczowe abażury z lat trzydziestych...

To przypomina teatr: scena pierwsza, druga, trze­cia, osiemnasta. Za każdym razem człowiek przybie­ra nieco odmienną postać. Tyle że sceny przedzielo­ne są latami, a nawet dziesięcioleciami. Szulepnikow zjawił się na uniwersytecie to była scena druga — nie wiedzieć czemu od razu na trzecim roku. Wynu­rzył się z zapomnienia w sposób tak prosty i natu­ralny, jak to się zdarza tylko w pierwszej połowie życia, kiedy ma się wrażenie, że wszystko się dzieje według ustalonego programu. A historia z Hańczu- kiem i ze wszystkimi pozostałymi ciągnęła się przez czwarty rok i początek piątego. Szulepnikow nie wia­domo jakim cudem natychmiast został działaczem. A zresztą wiadomo: za kulisami stał jego ojczym, który był potęgą. Mało kto o tym wiedział, ale oczy­wiście wiedzieli Glebow i Sonia, dla których Lowka Szulepnikow pozostał starym poczciwym Szulepą. Uważano go za pomysłowego spryciarza, który bły­skawicznie robi karierę: był w egzekutywie, w korni-

tećie, i tu, i ówdzie, a na dobitkę przygadał sobie' najładniejsze panienki. W gruncie rzeczy to był prze^ Ciez. bęcweił, najzwyklejszy bęcwał. Nie poznano się- jednak na nim od razu, początkowo bardzo niektó^j ryćh drażnił. Kiedyś do Glebowa podszedł na koryJ tarzu potężny dryblas z Charkowa nazwiskiem Smy- ga i powiedział: „Glebow, podobno chodziłeś doj szkoły razem z tym Żulatnikowem?" Glebow powie-> dział: „Chodziłem, ale nie należy przekręcać nazwi-i ska, to w bardzo złym guście". „Dobra, nazwisku) damy spokój, ale jemu przekręcimy mordę — obiecaj Smyga. — Powiedz Żulabjewowi, żeby się nie kręcił® koło dziewczyn z naszej grupy, bo mu zrobimy ku-rJ| ku."

Po kilku dniach Smyga zjawił się w audytorium j z opuchniętą fizjonomią, jakby go bolały zęby. Low-» ka opowiadał z pewnym zdziwieniem: „Ten słoń rzu-^a cił się na mnie w ustępie i zaczął wrzeszczeć: „Uprze-« dzaliśmy cię, bydlaku, ale nas nie posłuchałeś!" I je~ sżcze jakiśś głupoty, no to załatwiłem go przerżutką 1 przez biodro. Rozwalił głową muszlę. Glebow nie- I uwierzył, wiedząc, że Lowka potrafi bujać na potęgęr - { ale potem stwierdził, że muszla klozetowa rzeczywiści ście jest rozbita, i wtedy uwierzył nie tylko w tor że» Smyga poniósł sromotną porażkę, ale także we wszy- /. stkie pozostałe, zupełnie fantastyczne opowieści Szu« lepnikowa o jego przygodach. Na przykład w to, że podczas wojny przeszedł jakieś bardzo specjalne taj­ne przeszkolenie, na którym uczono go strzelać,' rzu­cać nożami, zabijać gołymi rękami, a także języków obcych, i że prowadził okryte tajemnicą akcje na ty­łach Niemców, ale potem zdemobilizowano go z powo­du wrzodu żołądka. Prawdziwość tej historii mogła' budzić pewne wątpliwości, ponieważ Szulepnikow niemiecki znał słabo, rzucał nożem nie najlepiej,

I w ogóle był krzykliwy, bezczelny i łgał przy byłe

okazji, co nie licowało z postawą człowieka, za ja­kiego pragnął uchodzić. Glebow doszedł do wniosku, że Lowka był prawdopodobnie w owej szkole specjal­nej (załatwił to ojczym) i zamierzał zostać pułkowni­kiem Lawrence’em, ale z jakichś powodów sprawa spaliła na panewce. Smyga zaś, który tak się stawiał i nienawidził Lowki, zostai później jego najwierniej­szym adiutantem i fagasem ,— ale to już po roku, kiedy ojczym podarował Łowce zdobyczny BMW i Lowka zajeżdżał przed uniwersytet wiśniowym we­hikułem, którego widok nie tylko budził zazdrość biednych studentów, lecz odbierał im wprost mowę. Smyga biegał wszędzie za Lowką, latał za niego po sklepach i zapoznawał go z panienkami, z którymi przedtem sam zawierał znajomość.

W owym Czasie stosunek do Lowki Szulepnikó- wa był to punkt szczytowy jego drogi życiowej, tak powikłanej fi ^zmiennej— mógł przybrać tylko postać niewolniczego służalstwa lub zaciekłej niena­wiści. Glebow, najstarszy kolega Lowki, nigdy nie był jego niewolnikiem, nawet w najmłodszych kla­sach, gdzie tak kwitnie lizusostwo i schlebianie sil­niejszym i bogatszym, na uniwersytecie zaś nie chciał zostać adiutantem monarchy, chociaż go to kusiło. Wokół Lowki zbierało się coraz to nowe towarzyst­wo,, stal się ośrodkiem jakiegoś szczególnego życia: dacze, samochody, teatr, sportowcy. W tym okresie pojawił się na moskiewskich stadionach hokej — jak go wówczas nazywano, hokej kanadyjski lub po prostu „kanada". Nowa gra. zrobiła się modna, a na­wet uchodziła za ekskluzywną. Na stadion przyjeż­dżały damy w futrach i dżentelmeni w bobrowych kołnierzach. Lowka kręcił się bez przerwy z jakimiś asami z drużyny lotników. Chociaż Glebowa bardzo pociągało to fascynujące rajskie życie, które ukazy­wało mu się w kształtach ułudnych, a zarazem .na­

macalnych, chociaż sam Lowka był mu po koleżeński« życzliwy i stale go zapraszał, Glebow trzymał się! z daleka. Nie tylko dlatego, że miał swoją ambicję! i nie chciał być piątym kołem u wozu, ale i przezi wrodzoną glebowowską ostrożność, która budziła się i w nim czasami bez żadnych powodów, instynktownie» Szulepnikow proponował mu na przykład w przystęfl pie łaskawości: „Wadim, mam na ciebie zamówienie!^ Oznaczało to, że jakaś jego panienka, której Glebowi wpadł w oko lub która coś o Glebowie słyszała —1» niby nic nadzwyczajnego, panienki, według ówcze® snego wyrażenia, nieraz „przymierzały się do nie- f go" — chce go poznać, a może nawet Lowka bujał, nie żj było żadnych zamówień, po prostu chciał, żeby kolega i użył żywota. Lowka był człowiekiem towarzyskim. Ę Glebow wymawiał się, wymyślał preteksty, zasłaniał | się Sonią: Sonia czeka, umówiłem się z Sonią, Sonia 1 jest chora. W gruncie rzeczy działał tu ukryty mecha- 1 nizm samozachowawczy, co było doprawdy zdumiej wające, któż bowiem w owych czasach mógł przy- . puszczać, że zbliża się katastrofa. A jednak było coś, | od czego Glebow nie potrafił się uwolnić, co towarzy­szyło mu przez wszystkie te lata, poczynając od naj- wcześniejszych — tkwiące głęboko w duszy poczu­cie krzywdy...

Nie udawało mu się ani przezwyciężyć tego uczu­cia, ani spojrzeć na nie z dystansu. Niby chroniczna choroba: raz boli, raz nie boli, a czasem jak złapie( to człowiek chodziłby po ścianach. Dlaczego na przy­kład Łowce i to, i tamto, i w ogóle wszystko tak się udaje, samo pcha się do rąk, jakby taka była wola nieba. A Glebowowi nic nie przychodzi łatwo, wszy­stko musi zdobywać w pocie czoła, wypruwając żyły. A zanim się coś zdobędzie, można wyciągnąć kopy­ta.

Zaczęły się te cierpienia — można je nazwać m ę-

ką poczucia różnicy — w niepamiętnych czasach, w piątej a może w szóstej klasie, kiedy Szu- lepa zamieszkał w dużym domu nad rzeką Moskwą. A Glebow od urodzenia mieszkał w swojej jednopię­trowej ruderze. W pobliżu szarego, wielkiego jak całe miasto albo nawet całe państwo, olbrzymiego domu o tysiącu okien przycupnął w zaułku, za cer­kwią, za gromadką walących się murowanych bu­dynków, zlepionych jak opieńki, mały dom, trochę koślawy, z łatanym tu i ówdzie dachem, z czterema półkolumnami na fasadzie, znany wśród mieszkańców tutejszych ulic pod nazwą „dieriugińskiego zajazdu". Uliczka, na której stało to koślawe cudo, też się nazywa­ła Dieriugińska. Szara bryła wielkiego domu zwisała nad uliczką zasłaniając rankiem słońce, wieczorami dolatywały stamtąd głosy z radia i muzyka z patefo- nu. Mogło się wydawać, że tam, na podniebnych pię­trach, toczy się zupełnie inne życie niż tu, na dole, w mizernych domkach, malowanych w myśl stuletniej tradycji żółtą farbą. To właśnie była owa różnica! Jedni tego nie dostrzegali, inni mieli to w nosie, inni wreszcie uważali za słuszme i sprawiedliwe, ale Glebowa od najmłodszych lat coś piekło w środku: może zazdrość, może coś jeszczei Ojciec pracował w starej fabryce cukierków jako inżynier-chemik, matka zajmowała się raz tym, raz owym, prawdę mówiąc, niczym sensownym. Nie miała wykształce­nia. Albo coś szyła, albo pracowała w jakimś biurze, albo jako bileterka w kinie. I właśnie jej praca w ki­nie i— bardzo marnym, na jednej z zamoskworeczań- skich uliczek — była dla Glebowa przedmiotem wiel­kiej dumy i dawała mu najcenniejszy przywilej: pra­wo wejścia bez'biletu na każdy film. A na dzienne seanse, kiedy było mało publiczności, mógł nawet wprowadzić kolegę, czasami dwóch. Oczywiście, je­żeli matka była w dobrym humorze.

Przywilej ten sprawił, że Glebow stał się w klasie mocarzem. Korzystał z niego mądrze i z wyrachowa­niem: zapraszał chłopaków, z którymi przyjaźń była?] mu na rękę, od których spodziewał się czegoś w za­mian, innych długo zwodził obietnicami, zanim wre­szcie okazał im łaskę, łajdaków zaś pozbawiał na zawsze swoich względów. Trwało to dość długo i wła­dza Glebowa — no, może nie władza, ale, powiedz­my, autorytet — był niewzruszony, dopóki nie zjawiU się Lowka Szulepa. Lowka przyjechał do wielkiego*:: domu z jakiegoś przedmieścia, a nawet może z in­nego miasta. Od razu zrobił na nich wrażenie — chodził w skórzanych spodniach! Przez pierwsze dni zachowywał się pyszałkowato, spoglądał na wszyst­kich sennie i pogardliwie swoimi niebieskimi oczę? tami, nie wdawał się z nikim w rozmowy i usiadł w jednej ławce z dziewczyną. Podczas lekcji strasz­liwie skrzypiał spodniami. Postanowiono dać mu na­uczkę, ściśle biorąc upokorzyć go, a jeszcze ści­ślej -#1 skompromitować. Istniała metoda zwana „oho- ho!'\ polegająca na tym, że zwabiano delikwenta na małe podwórko za szkołą, rzucano się na niego kupą i z okrzykiem „ohoho" ściągano mu spodnie. Taką właśnie operację zamierzano wykonać z nowym. Cóż by to była za rozkosz zedrzeć z niego spodnie! Żeby sobie potańczył, żeby pojęczał i żeby patrzały rta to przez okno dziewczyny, które zawczasu uprzedzono. Glebow gorąco namawiał kolegów do rozprawienia się z Szulepą, który nie przypadł mu do gustu w ogóle nie za bardzo lubił mieszkańców wielkiego domu — ale w ostatniej chwili postanowił wycofać się z imprezy. Może zrobiło mu się troszkę wstyd. Przypatrywał się tylko, stojąc w drzwiach prowadzą­cych na tylne :schody.

Koledzy zwabili Lowkę na małe podwórko po lek­cjach. Było ich pięciu: Niedźwiedź, Dynia, Maniunia

i jeszcze jacyś chłopcy. Otoczyli Lowkę, zaczęli się z nim o coś sprzecżać i raptem Niedźwiedź, najwięk­szy silaćz w klasie, złapał Lowkę za szyję, jednym- szarpnięciem powalił go na plecy i cała reszta sko­czyła na ofiarę.1 Lowka bronił się, kopał napastników, ale przygnieciono go, 'obezwładniono i już któryś' siedział mu na piersi, gdy wtem rozległ się donośny huk, jakby pękła dętka samochodowa. Cała piątka rzuciła się do ucieczki, a Lowka wstał z ziemi. Nadal miał na sobie swoje Skórzane spodnie, w ręku zaś trzymał rewolwer. Jeszcze raz strzelił w powietrze. Zapachniało prochem. Nastała chwila grozy. Glebow poczuł, że nogi się pod nim uginają. Niedźwiedź z wytrzeszczonymi oczyma wpadł na niego z rozpę­du, odepchnął go i pobiegł schodami na piętro, prze­skakując pa kilka stopni naraz.

Potem okazało się, że Szulepnikow miał straszak, przepiękny zagraniczny straszak, z którego strzelało się specjalnymi nabojami, do złudzenia imitującymi strzał z prawdziwego rewolweru. Szulepnikow. wyszedł z całej sprawy zwycięsko, napastnicy zostąli pohań­bieni i potem na wszelkie sposoby starali się pogo­dzić i zaprzyjaźnić z'posiadaczem wspaniałego stra­szaka. Mając takw broń można było zdobyć władzę nad podwórkami w całej dzielnicy. Glebowowi łatwiej było niż innym nawiązać dobre stosunki z Szulepą. Nie brał przecież udziału w napadzie. Szulepnikow nie zamierzał się mścić i, jak się zdaje, był zadowo­lony, że koledzy teraz mu się podlizują i za jeden strzał ze straszaka gotóWi są oddać wszystko na świe- eie. Ale spiawa się na tym nie skończyła. Raptem zjawił się dyrektor wraz z zastępcą i milicjantem i zaczął wrzeszczeć, że bandyci muszą zostać ukarani. Dyrektora trudno wprost było poznać: wrzeszczał, co się nigdy przedtem nie zdarzało, był blady, policzki mu się trzęsły, jasne było, że dla nikogo nie będzie

miał litości. Zastępca powiedział, że chodzi tu nie-J wątpliwie o prowokację. Milicjant się nie odzywałĄ ale sama jego obecność wystarczyła 5 żeby wszyscy^ poczuli się nieswojo.

Dyrektor żądał ujawnienia nazwisk bandytów. Szu-\ ] lepnikow nie chciał ich wydać. Powiedział, że nieJ rozpoznał napastników: zrobili mu „koca", a potem j uciekli. Dyrektor przyszedł jeszcze dwukrotnie, ale*. już bez milicjanta. Dyrektor nazywał się Workowe» i nie wiadomo dlaczego wszyscy myśleli, że to dziw-^ ne nazwisko pochodzi od worków, które miał pod? oczami. Pociągła biała twarz i białe półkoliste obrzę- . ki pod oczami. Był zdenerwowany, nie mógł usiedzieć^ na krześle i przez cały czas biegał przed tablicą jak nakręcona zabawka. Wychowawczyni o przezwisku. Trąba nikt nie lubił, dyrektora było im żal. Wyglą­dał dziwnie, był jakby wystraszony.

Przyjaciele, bądźcie mężni, bardzo was proszę. Męstwo nie polega na tym, żeby coś zataić, ale na tym, żeby ujawnić... —r; Jego zbielała twarz i załamu­jący się głos wcale nie świadczyły o męstwie.

Mimo całego współczucia dla starego schorowane­go człowieka klasa milczała. Szulepa również milczał. Opowiadał potem, że ojciec za karę zamknął go na cały wieczór w łazience, gdzie było ciemiy i pełzały karaluchy. Ojciec żądał, żeby Szulepa wydał wino­wajców, ale ten nic nie powiedział.

W ten sposób Lowka Szulepnikow z człowieka, któ­rego chciano skompromitować w oczach całego świa­ta, stał się bohaterem. Chyba właśnie od tego czasu, od skórzanych spodni, od straszaka i bohaterskiej postawy — pewna dziewczyna napisała nawet wiersz na cześć Szulepy — zaczął w Glebowie narastać ten ołowiany ciężar na dnie serca... Albowiem jednemu człowiekowi nie powinno się należeć wszystko. W ta­kiej sytuacji zgłosi sprzeciw nawet przyroda, nawet

to, co nazywamy losem. Lowka Szulepnikow poznał z czasem ten protest losu, te zęby smoka na własnej biednej skórze, ale przecież wtedy, w pół­śnie dzieciństwa, nikt nie mógł'nawet przypuszczać, że wszystko tak się kiedyś odmienL Glebow tylko coś przeczuwał trudno dziś dokładnie określić, co to właściwie było •— coś niepokojącego niczym dale­kie odgłosy jawy przenikające do snu. Doprawdy, zawiść wcale nie jest nędznym, przyziemnym uczu­ciem, za jakie uchodzi. Zawiść jest cząstką protestu­jącej przyrody, sygnałem, który powinny odbierać wyczulone istoty. Nie ma jednak ludzi bardziej nie­szczęśliwych od rażonych zawiścią. Nie było też bar­dziej miażdżącej klęski od tej, którą poniósł Glebow w chwili największego, zdawałoby się, tryumfu.

W kinie za mostem grano stary film „Błękitny Ekspres". Jakieś krwawe przygody, strzelanina, mor­derstwa; wszyscy szaleli na punkcie tego filmu, ma­rzyli o tym, żeby go zobaczyć, ale dzieci, nie wia­domo dlaczego, nie wpuszczano'.' Glebowa wpuściła na salę matka. Film był, ma się rozumieć; przewspa- niały. Glebow przez półtorej godziny siedział na stra- pontenie, drżąc jak w febrze. Oczywiście, musiał obej­rzeć film jeszcze nie raz. Dla Glebowa nadeszły dni władzy absolutnej. Nikt, w żaden sposób, bez pomo­cy Glebowa nie mógł nawet marzyć o obejrzeniu tego fantastycznego filmu, którego treść sprowadzała się do tego, że na pociąg z czerwonymi napadli bia­li i zaczęli się pastwić nad kobietami, starcami i dzieć­mi, ale w końcu zwyciężyli czerwoni. Strzelanina i walki wręcz odbywały się na korytarzach, na dachu i pod kołami rozpędzonych wagonów. Głupia publicz­ność nie chodziła na ten film, w małej salce na dzien­nych seansach było pustawo.

Glebow wybierał jednego lub dwóch chłopaków najbardziej godnych wyróżnienia, dokonywał wybo­

ru z namaszczeniem, ogłaszał po lekcjach swoją de- 1 cyzję i wtedy wszyscy pędzili na złamanie karku 1 przez most, żeby zdążyć na początek seansu. Matka I mogłaby wpuścić czterech albo i pięciu chłopaków, ] ale Glebow nie szastał swoimi względami. Niby po co miał się śpieszyć? Bardzo chciał, żeby Szulepa też go poprosił, żeby przymilał się jak inni, ale ten nie zdradzał żadnego zainteresowania filmem. Pewnego razu rzucił niedbale:

•■•tt* Sto razy to oglądałem!

Oczywiście, łgał jak najęty. Glebow z prawdziwą rozkoszą przebierał podczas lekcji w petentach jak w ulęgałkach: jeden proponował mu serię francu­skich kolonii z klaserem na dodatek, Maniunia obie­cywał zaprowadzić go z ojcem na wyścigi, miał też inne propozycje, a zdarzało się również, że mu gro­żono. Pewna dziewczyna napisała do niego liścik, w którym obiecywała, że go pocałuje, jeżeli ją weź­mie do kina. Liścik podniecił Glebowa, ponieważ ni­gdy jeszcze nie dostawał listów od dziewczyn i nigdy się z żadną nie całował. Dziewczyna ta, Dina Kałmy- kowa, miała przezwisko Abażur. Była pulchniutka, bardzo rumiana, z czarnymi oczami i z czarnymi brwiami, niezbyt ładna, Glebow nigdy nie zwracał na nią uwagi. Utkwiła mu jednak w pamięci do końca życia.

Glebowa po otrzymaniu liściku ogarnął gwałtowny, paraliżujący strach. Bał się poruszyć, a co dopiero spojrzeć za siebie. Dina siedziała o dwie ławki dalej. Przede wszystkim podarł list na strzępy. Zastanawiał się gorączkowo, jak postąpić w tej sytuacji. Oczywi­ście, mógłby jej powiedzieć: „Proszę bardzo, wezmę cię do kina, ale wcale nie trzeba mnie za to pocało­wać". Ale Dina mogła się o to obrazić. Na dobitkę była za gruba, prawdziwa góra sadła, chociaż biega­ła szybko i na gimnastyce wyprzedzała inne dziew-

czyny. Bardzo fajnie ćwiczyła na równoważni i nie­źle wspinała się po linie. Miała szerokie malinowe spodenki gimnastyczne z falbankami, które ktoś na­zwał „abażurem". Stąd się zrodziło przezwisko „Aba­żur". Liścik od Swiety Kiriłłowej albo na przykład od Soni Hańczuk podnieciłby Glebowa znacznie bar­dziej. Swietę Glebow uważał za piękność. Była dum­na, giętka i smukła, o kasztanowych warkoczach, zawsze miała taką minę, jakby odkryła jakąś wielką tajemnicę, niedostępną zwykłym śmiertelnikom. U So­ni Hańczuk natomiast Glebowa nie pociągała uroda, lecz coś innego. Może to, że jej ojciec, profesor Hań­czuk, był bohaterem wojny domowej i w jego gabi­necie, do którego Sonia po kryjomu zaprowadziła Glebowa, wisiały na ścianie kindżały, strzelby i tu­recki jatagan. Żeby to S wie ta albo Sonia obiecały go pocałować! A Dina Abażur zbiła go zupełnie z pantałyku. Mimo to po przerwie, znalazłszy chwilę, kiedy Dina była sama — stała przy oknie plecami do szyby i z uśmiechem patrzyła w sufit —■ podszedł do niej i burknął:

r Jeżeli chcesz, dziś można pójść. Pójdą Mors i Chimius... — Po chwili milczenia dodał:— Jeżeli chcesz, oczywiście.., i<s&,Chcą ■— powiedziała Dina, nadal wpatrując się z uśmiechem w sufit.

Tylko się nie guzdraj, bo się spóźnimy. Na dru­gą trzydzieści. Od razu po lekcjach ubieraj się i leci­my. Rozumiesz? — Mówił szorstko, bez najmlniejszej aluzji do obietnicy.

Podczas seansu Dina szepnęła Glebowowi na ucho: —i idę do domu!

Zdziwił się. Największa strzelanina „Błękitnego Ekspresu" miała się dopiero zacząć i Glebow zamie­rzał ją obejrzeć po raz dziesiąty. Dina wytłumaczyła

mu szeptem, że boli ją brzuch. Wstała i wyszła z sali. Glebow po chwili namysłu wyszedł za nią. Nie bardzo i było wiadomo, dlaczego za nią wyszedł, oboje czul! < się skrępowani i nie odzywali się do siebie. Dina szła szybko, niemal biegła, Glebow dotrzymywał jej kroku. Przebiegli w milczeniu uliczkę i wyszli na brzeg Kanawy. Woda pod mostem była czarna, uno­siła się nad nią para. Tu i ówdzie płynęła jeszcze kra. Był kwiecień, ni to ziąb, ni to ciepło, nie wiadomo^ co, ale Glebow szczękał zębami i drżał na całym cie-: le. Teraz miał Wielką ochotę, żeby Dina go pocało­wała. Ale jak jej o tym przypomnieć?! Przecież chy­ba wie, dlaczego wybiegł na ulicę przed końcem se* ansu. Bardzo się dobrze zresztą złożyło, że Mors i Chi- mius zostali w kinie, boby wracali do domu we czwór­kę i skończyłoby'śię na niczym.

Zerkał spod oka na Dinę Abażur, widział jej pą­sowy policzek! zadarty nos, czarne loki, które wysu­nęły się spod wełnianej czapeczki narciarskiej, do­strzegał, jak pósapuje w szybkim marszu i jak łapie powietrze otwartymi ustami. To spoglądanie na Dinę, może nawet grubą i niezbyt ładną, sprawiało mu przy­jemność, ponieWaż czuł, że ma ją teraz w swojej mo­cy. A poza tym sama tego chciała! Serce waliło mu w piersi, zaciskał pięści. Wtem Dina zwolniła kroku. Glebow też zaczął iść wolniej. Przechodzili obok sta­rego trzypiętrowego domu, ale to nie był jej dom, mieszkała na Polance. Dina otworzyła ciężkie drzwi frontowe i nie oglądając się weszła do środka. Glebow poszedł za nią. Pobiegła na górę po schodach na pierwsze piętro, na drugie, na trzecie, nie zatrzymu­jąc się ani na chwilę. Glebow biegł jej śladem. Z trze­ciego piętra prowadziły jeszcze wyżej wąskie schod­ki. Dina zaczęła po nich wchodzić, Glebow wciąż za nią. Wreszcie znaleźli się w niskim i ciemnym kory­tarzyku przed wejściem na Strych.

Dina odwróciła się do niego dysząc ciężko i powie­działa:

Nol

s |jg Co? — zapytał, z trudem łapiąc oddech.

Możesz mnie. pocałowaćI

. —- A dlaczego ją?-Przecież to ty obiecałaś...

Głupi l — powiedziała Dina.

Stali przez chwilę w milczeniu, wracając powoli do równowagi. Dina nie miała zamiaru odejść i jeszcze raz powiedziała cicho:

Ąle głupi...

Postanowił twardo czekać na spełnienie obietnicy. Upłynęły tak ze trzy minuty w całkowitym milczeniu i bezruchu, potem spoza drzwi na strych rozległ się przeraźliwy koci pisk i coś smyrgnęło z hałasem na dół. Roześmieli się. Dina nagle wysunęła ku niemu swoją pulchną gorącą twarz i Glebow poczuł przy wargach dotyk —najwyżej przez sekundę — czegoś delikatnie wilgotnego. Był to pierwszy pocałunek w jego życiu. Nic specjalnie przyjemnego, coś w ro­dzaju ulgi. Zbiegli na dół po schodach i od razu przy drzwiach frontowych rozstali się: oną skręciła za ro­giem w prawo, on pobiegł przez most do domu.

A nazajutrz, a może po dwóch dniach, kiedy potę­ga Glebowa sięgała szczytu, nastąpił krach. Szulep- nikow po lekcjach zaprosił kolegów do siebie. Gle­bow bywał nieraz w wielkim domu: albo u Morsa na dziewiątym piętrze, gdzie był widok z okna na Most Krymski i drzewa w parku, latem zaś można było oglądać, jak się kręci wielkie koło w wesołym miasteczku, albo przychodził do Ghimiusa, który mie­szkał na tej samej klatce schodowej piętro niżej — balkony Morsa i Chimiusa łączył „sznurkowo-chorą- giewkowy" system sygnalizacyjny -— albo bywał u Soni Hańczuk, a czasem u Antoniego w małym mieszkanku na parterze, gdzie Antoni mieszkał ze

swoją matką; Anną Gieorgijewną. Ze wszystkich! mieszkańców dużego domu Glebowowi podobał się 1 naprawdę tylko Antoni. Glebow w ogóle uważał An-j toniego po prostu za geniusza. Nie tylko on jeden, i Antoni był muzykiem, wielbicielem Verdiego, potra­fił zaśpiewać z pamięci całą „Aidę”, od początku do końca, poza tym był malarzem, najlepszym w całej szkole, szczególnie wspaniałe miał akwarele przedsta­wiające gmachy historyczne i rysowane tuszem por­trety kompozytorów; poza tym był autorem powieści fantastycznych i naukowych, poświęconych badaniu jaskiń i' Wykopalisk archeologicznych, interesowała go także paleontologia, oceanografia, geografia i po części mineralogia. Antoni-pociągał Glebowa nie tyl­ko swoimi genialnymi zdolnościami, ale także przez to, że był skromnym chłopcem, nie samochwałą czy zarozumialcem, czym różnił się od pozostałych miesz­kańców wielkiego domu, z których każdy miał ja­kieś, choćby niewielkie, fanaberie; budzące w Gle­bowi© wstręt. Antoni mieszkał skromnie, w jednopo­kojowym mieszkaniu, umeblówamym zwyczajnie przez administrację budynku, nie miał niemieckich butów, fińskich wełnianych swetrów; nadzwyczajnych noży w skórzanych pochwach ani nie przynosił do szkoły zawiniętych ‘W bibułkę kanapek z serem i z szynką, które rozsiewały’ zapachy po całej klasie.

Glebow niechętnie odwiedzał kolegów mieszkają­cych w wielkim' domu, nie tyle może niechętnie, szedł tam bowiem ż ochotą, ile ż pewńą obawą, po­nieważ za każdym razem dyżurni przy windach przy­glądali mu się' podejrzliwie ipytali: „A ty do kogo?" Musiał wymieniać nazwisko, numer mieszkania/ cza­sami dyżurny dzwonił do mieszkania i sprawdzał, czy rzeczywiście gospodarze oczekują odwiedzin kogoś tego a tego nazwiska. Bardzo było nieprzyjemnie tak stać i czekać, Zanim sprawdzi. Dyżurny, rozmawiając

przez telefon, toczył dokoła bystrym i. nieprzystęp­nym spojrzeniem, jakby się obawiał, ,że Glebow da susa do windy i bez pozwolenia pojedzie na górę. Glebow czuł się niemal, jak przestępca złapany na go­rącym uczynku. Poza tym nigdy nie było wiadomo, co odpowiedzą na górze: u Morsa była głucba gospo­sia, która mogła nic nie zrozumieć, i nic nie wytłu­maczyć, a u Chimiusa często podnosiła słuchawkę babka, piekielna starucha, która czujnie śledziła każ­dy krok wnuka. Pewnego razu powiedziała dyżurne­mu: proszę nie wpuszczać Glebową, bo Chimius jesz­cze nie odrobił lekcji. Glebow nie . doświadczał męki pytań,-i sprawdzania tylko, wtedy, kiedy przychodził do Antoniego -Tr- mieszkanko. Antoniego. było na par­terze i dyżurny przyglądał się jedynie surowo badaw­czym wzrokiem, jak ten dzwoni ¿.jak otwierają mu drzwi. Glebow zauważył, że. nawet chłopcy mieszka­jący w wielkim domu bali się. trochę dyżurnych i starali się prześlizgnąć obok nich,, jak najszybciej.

Lowka Szulępnikow, chociaż mieszkał tam ,od nie­dawna, zachowywał się zupełnie inaczej. Dyżurny na jego klatce schodowej, ponury okularnik z obwisłymi policzkami, kiwnięciem głowy przywitał się pierw­szy. z Szulepą i nawet jakby się sprężył ,za swoim dużym biurkiem, na którym stał telefon, ą Szulepa przeszedł obok, nie zwracając na dyżurnego uwagi. Ledwo się wpakowali w piątkę do windy, | z trudem zamykając za sobą drzwi. Dyżurny próbował ich powstrzymać, ale jakoś nieśmiało, z uśmieszkiem: „A oo będzie, jak staniecie między piętrami?" Lowka zawadiacko odpowiedział: „Nic nie będzie! Ryzyku­jemy?" Wszyscy, ma się rozumieć,, wrzeszczeli „Ry­zykujemy! Jazda próbna! Sprawdzimy iidźwig!" Kiedy •winda jechała do góry, twarz dyżurnego zastygła w przerażeniu» .

W mieszkaniu, którego metraż zadziwił Glebowa —

korytarze i pokoje przypominały muzeum — chłopcy I w dalszym ciągu wygłupiali się i robili kawały. Wszy- I scy zdjęli buty i zaczęli się ślizgać w skarpetkach po błyszczącej, wyfroterowanej posadzce, przewraca­li się, wpadali na siebie, śmiali się, było bardzo we­soło. Naraz zza białych drzwi z matową chropowatą szybą wyszła starsza kobieta z papierosem w ustach i powiedziała: „A cóż to za ekscesy? Przestańcie na­tychmiast! Wkładać buty i marsz do dziecinnego po­koju!" Lowka, burcząc pod nosem, wykonał polece­nie. Zapytali go, czy tó jego matka. Powiedział, że to Agnessa. Uczy jego ciotkę francuskiego i donosi

o wszystkim matce. „Otruję ją kiedyś arszenikiem. Albo zgwałcę.” Wszyscy parsknęli śmiechem. Już jak ten Lowka ctłś powie! Żaden z nich nie zdobyłby się na to, nie wymówiłby tego słowa — chociaż jego znaczenie wszyscy rozumieli i w ogóle bez żenady używali najsprośniejszych wyrazów — a Lowka użył go w stosunku do siebie i staruchy z papierosem tak swobodnie, od niechcenia. Im dokładniej Glebow zdawał sobie sprawę z charakteru Lowki Szulepniko- wa, tym bardziej gnębił go ów nieznośny ciężar, któ- ry zamienił się z czasem w bryłę ołowiu.

A Szulepnikow tak się przyzwyczaił od szczenię­cych lat do używania tego słowa zupełnie bezmyślnie, w czczych pogróżkach lub w głupich żartach, że po­wtarzał je często nawet już jako dorosły dryblas na uniwersytecie. Obrazi się na wykładowczynię i od razu: „Jak mi nie postawi trójki, to ją zgwałć ę".

Właśnie wtedy, w dziecinnym pokoju zastawionym dziwacznymi bambusowymi meblami, z dywanami na podłodze, z wiszącymi na ścianach kołami rowerowy­mi i bokserskimi rękawicami, z ogromnym szklanym globusem, który obracał się, kiedy zapalano lampkę w środku, i ze starą lunetą na parapecie, starannie umocowaną na statywie w celu dogodniejszej óbser-

wacji — Lowka powiedział, że wieczorami można do­skonale spędzać czas na obserwowaniu okien po drugiej stronie podwórza — w tym pokoju rozpadła się krucha potęga Glebowa. Oprócz niego nikt zresz­tą tego nie zauważył. Lowka przyniósł aparat pro­jekcyjny, powiesił na ścianie prześcieradło i puścił film: „Błękitny Ekspres". Aparat trzeszczał, stara taśma pękała, nieczytelne napisy migały, mimo to wszyscy byli zachwyceni, tylko Glebow poczuł się nagle dotknięty do żywego. Myślał sobie: dlaczego, do diabła, jeden człowiek musi mieć wszystko, abso­lutnie wszystko? A jeżeli kto inny ma jakąś rzecz, jedną jedyną, którą może się choć trochę pochwalić i która przynosi mu korzyści, też mu ją zabiorą i oddadzą temu, co ma wszystko. Z czasem się jed­nak przyzwyczaił. Można się przyzwyczaić do wszyst­kiego, nawet do ciężaru ponad siły: tuczniki dźwi­gają trzydzieści kilogramów nadwagi i też jakoś sobie radzą.

Glebow przyzwyczaił się do wielkiego domu, któ­ry rzucał cień na uliczkę, przyzwyczaił się do jego klatek schodowych, do dyżurnych przy windach, do tego, że zatrzymywano go na herbacie i Alina Fio- dorowna, matka Lowki Szulepy, mogła podłubać wi­delcem w kawałku tortu, odsunąć go ze słowami: „Chyba nieświeży" — i tort zabierano ze stołu. Kie­dy zdarzyło się to po raz pierwszy, Glebow zdziwił się ogromnie. Czy tort może być nieświeży? Kom­pletna bzdura. U niego w domu tort pokazywał się rzadko, na czyjeś urodziny, zjadano go szybko i ni­komu nie przychodziło do głowy, żeby sprawdzać, czy jest świeży, czy nieświeży. Tort zawsze jest świeży, cudownie świeży, zwłaszcza taki wspaniały, z różowymi kwiatami z kremu.

Glebow przyzwyczaił się też do swojego mieszka­nia, do powrotów po odwiedzinach w wielkim domu.

Początkowo było mu trochę markotno, gdy ukazywą» mu się nagle, jakby z dystansu, jego własny prząl krzywiony domek otynkowany na brunatno; kied^| wchodził w ciemnościach po schodach, po których! należało iść ostrożnie, ponieważ niektóre stopnie! były uszkodzonej kiedy podchodził do drzwi upstrzo-J nych, niczym stare prześcieradło łatami, mnóstwem \ tabliczek, napisów i dzwonków; kiedy zanurzał się w wielowarstwowym, przesyconym naftą zapachjil mieszkania, gdzie zawsze coś bulgotało w kotle | i zawsze ktoś gotował kapustę; kiedy mył ręce w dawnej łazience, zapchanej deskami przykrywający- ■ mi wannę, w której nikt się nie kąpał Lnie prał bie-| lizny, a na deskach stały należące do, ¿poszczególnych lokatorów miski i cebrzyki; kiedy widział, czuł i dostrzegał jeszcze wiele innych rzeczy, wracając od Lowki ^zulepnikowa lub od kogoś z wielkiego domu, stopniowo jednak wszystko się zacierało, wy­gładzało i przestawało go drażnić.

Pewnego razu, kiedy wrócił z salonów i podnie­cony opisywał żyrandol wiszący u Szulepnikowów w jadalni, korytarz, po którym można jeździć rowerem, i czekoladki, które podano do herbaty — zrobiły na nim wrażenie nie. tyle czekoladki, co rozmiary bom­bonierki a matka i babcia z zaciekawieniem wy­pytywały go o to i owo, ojciec mrugnął do niego i powiedział:

Słuchajcie, zdaje mi się, że miałybyście ochotę zamieszkać w tym domu?

Czemu nie?^¡¡¡g-jpowiedziała matka, -gig Chcę mieć własny korytarz.

A ja nie chcę, żeby dzwonili menażkami -j— po­wiedziała babcia Niła, która bardzo cierpiała z tego powodu, że sąsiadka z pokoju naprzeciwko wracała późno z pracy i zaczynała biegać z pokoju do kuchni i z powrotem, przy czym, nie wiedzieć czemu, zaw-

I sze z menażkami, które dzwoniły. Babcia Niła spała I na skrzyni pod drzwiami, krzątanina sąsiadki i brzęk I naczyń często ją budziły. Ojciec spojrzał na matkę I i babkę ze współczuciem.

Cóż mogę'wam powiedzieć? Moje kurki pstro- I kate, moje baby dziobate..*

Tak sobie żartował, zresztą bardzo dobrodusznie. I Matkę też nazywał pieszczotliwie „kurką pstrokatą". I Kobiety udawały, że są strasznie oburzone, nacierały I na niego wymachując rękami — tak naprawdę to I matka nigdy się na niego porządnie!'nie rozzłościła ■— I on zaś szturchał Glebowa i mrugał do niego:

Patrz, Wadim, co za kwoki... Co za absolutne I kury... Czy naprawdę nie rozumiecie, że bez włas- I nego korytarza mieszka się znacznie swobodniej?

A brzęk naczyń — to muzyka! Ja b^m nawet za | tysiąc dwieście rubli ttie przeprowadził się do tam­tego domu...

Chociaż ojciec zawsze rozmawiał z nimi pół żar­tem, pół serio, zawsze trochę podrwiwał z matki, bab­ki i ciotki Poli, siostry mamy, chociaż robił im kawa­ły, straszył je i czasami trudno się było zorientować, czy kpi, czy mówi Upoważnię >— Glebow zrozumiał tb dopiero póżiniej, kiedy wydoroślał — jednakże w gruncie -rzeCzy nie był ani lekkomyślny, ani zbyt wesoły; Tó była zgrywa, teatr domowy. Ukrytą zaś,

* lecz naczelną cechą ojca była ostrożność. Kiedy mó­wił dowcipkując:' „Drogió dziatećżki, pamiętajcie

o przepisie kolejowym — nie wychylać się!" — nie był to żart dla żartu. Kryła się w tym wiedza ta­jemna, którą powoli, nie natrętnie i jakby bezwie­dnie usiłował się dzielić. Ale w imię czego fi i e wy- cłiy^ać się? Chyba Wydawało mu ś!‘ę, że tak już- musi’ być na tym świecie. A może dusił' go, tak jak dusi człowieka angińa pectoris, jakiś dawny, ale wciąż żywy strach? Ojciec był znacznie starszy

od matki, wyglądał jak starzec, siwy starzec z bujr j ną czupryną, choć miał zaledwie koło pięćdziesiątką! ale przecież te pięćdziesiąt lat to były zmagania* I szarpanina, niepowodzenia, ustawiczny wysiłek. Po-i chodził z bardzo biednej rodziny, był synem urzęd- nika, który pracował w fabryce Duksa. Brat ojca, 1 stryj Mikołaj, był lotnikiem, jednym z pierwszych | lotników rosyjskich, którzy zginęli na froncie nie­mieckim. Rodzina się nim szczyciła. Portret stryja Mikołaja w czapce gimnazjalnej wisiał na honoro-! wym miejscu. I oto w przyjaźni z Lowką Szulepnir ■ kowem, która łączyła ich coraz mocniej — Lowka nie wiadomo dlaczego lgnął do Glebowa, zapraszał go do domu, dawał mu w prezencie książki, które go samego nie interesowały, a nie interesowały go żadne, istniało nawet podejrzenie, że wyciągał je z ojcowskiej biblioteki, ponieważ na niektórych z nich widniała odciśnięta niebieskim tuszem postać człowieka z młotem w promieniach słońca, obok zaś napis: „Z księgozbioru A.W.S." — nawet w tym chło­pięcym koleżeństwie ojciec dostrzegał jakieś nie­bezpieczeństwo i zalecał „nie wychylać się". Radził Glebowowi, żeby w tym domu bywał jak najrzadziej, żeby nie obiecywał sobie zbyt wiele po przyjaźni z Lowką, ponieważ „Szulepnikowowie mają swoją linię życiową, a ty swoją, więc nie warto się tam obijać",

Ojcu, nie wiedzieć czemu, wydawało się, że Gle- bow na pewno uprzykrzy się wkrótce Łowce Szulep- nikowowi albo, co gorsza, jego rodzicom i że będą z tego nieprzyjemności. Glebow sam czuł to przez skórę, sam nie miał ochoty bywać w wielkim domu, mimo to jednak szedł tam za każdym razem, kiedy go zapraszano, a nawet bez zaproszenia. Wszystko tam było kuszące i niezwykłe: nie koń­czące się rozmowy z Antonim, książki z biblioteki

profesora, które mu pokazywała Sonia Hańczuk, różne cuda i cudeńka, którymi się chełpił Szulepa! W swo­im domu znał wszystko jak własną kieszeń. Szarzy­zna, nudy na pudy.

Ojciec nic nie mówił wprost, wołał aluzje i żar­ciki, Glebow zaś chciał, żeby mu wyraźnie powie­dział, co sądzi o Łowce.

* Dlaczego tak mówisz? Czy Lowka zrobił ooś złego?

Ojciec nie miał pojęcia o tym, c o Lowka zrobił złego Glebowowi, a raczej, co budziło to wstręt­nie ołowiane uczucie. Ojcu chodziło o co innego. Uchyla;! się od wyjaśnień albo wysuwał jakieś hu­morystyczne argumenty, na przykład: „Uważasz, w zasadzie nie mam nic przeciwko twojemu Łowce czy Szulepce, jak go nazywasz. Nawiasem mówiąc, ra­dzę ci nie używać tego przezwiska... Mów do niego po prostu Lew... Sęk w tym, że on jest źle wycho­wany. Nie mówi na przykład «dziękuję», kiedy wsta­je od stołu".

Naturalnie było to zawracanie głowy, ojciec wy­kręcał się sianem. Lowka nie podobał mu się ze znacznie poważniejszych powodów. Ale kiedy Lowka przychodził w odwiedziny, ojciec traktował go przy­jaźnie, a nawet uprzejmie, jak dorosłego, i zwracał się do niego z całą powagą per „Lew", co Glebowa bardzo śmieszyło. Poza tym ojciec w obecności Low- ki stawał się gadatliwy, rozprawiał na przeróżne te­maty i, co Glebowa bardzo raziło, przechwalał się i plótł androny.

Pewnego razu, opowiadając o stryju Mikołaju, oś­wiadczył, że był to pierwszy lotnik rosyjski, który w jednej walce powietrznej zestrzelił trzy aeroplany, w tej liczbie aeroplan słynnego niemieckiego pilota hrabiego von Schwerina. Aeroplan hrabiego roztrza­skał się, ale on sam cudem pozostał przy życiu

i znów zaczął latać, oświadczywszy, że jego marze*| niem jest spotkać się raz jeszcze z Rosjaninem i pom-! I ścić swoją porażkę. Pisały: o tym wszystkie gazety. I Glebow słuchał i było mu okropnie głupio. Ojciec powiedział:

Nawet ty o tym nie wiesz. Nigdy ci nie opo­wiadałem.

A Lowka Szulepnikow powiedział:

Pan mówił kiedyś, że on zestrzelił dwa aero­plany.

Ja? Niemożliwe! Nie mogłem powiedzieć, że dwa. Wtedy nie uznano by tego za rekord. Dwa to nie rekord. Cała rzecz w tym, że zestrzelił trzy aero-ę plany w jednej walce powietrznej...

Innym razem ojciec opowiadał, jak podczas woj­ny domowej służył w wojsku na Kaukazie pod do­wództwem towarzysza Kirowa gdzieś tam służył na Kaukazie, to prawda^- i jak potem z oddziałem kawalerii znalazł się w Persji, gdzie widział czcicieli ognia. Lowka Szulepnikow zrewanżował mu się na­tychmiast jakąś bujdą o swoim ojcu: ten ostatni rze­komo zastrzelił własnoręcznie w Tyflisie fakira. Na to ojciec powiedział, że widział na własne oczy w Północnych Indiach, jak na rozkaz fakira wyrosło w mgnieniu oka cudowne drzewko. (W Północnych Indiach ojciec z całą pewnością nigdy nie był.) A Lowka powiedział, że jego ojciec schwytał pewne­go razu szajkę fakirów, których wsadzono do lochu i miano rozstrzelać jako angielskich szpiegów. Na­zajutrz rano znaleziono w lochu tylko pięć żab. Fa­kirów też było pięciu.

- Trzeba było rozstrzelać żaby — powiedział oj­ciec.

Tak też zrobiono powiedział Lowka. — Ale czy pan wie, jak to trudno rozstrzeliwać żaby? Zwłaszcza w lochu?

Ojciec roześmiał się i niby to surowo* lecz z uzna­niem pogroził mu palcem.

PI Widzę, Lwie, że masz fantazję! To dobrze, to lubię! Żarty żartami, ale ja naprawdę widziałem ży­wych fakirów. Po raz pierwszy w Północnych In­diach, jak już mówiłem, a po raz drugi u nas w Mos­kwie, na Strastnym Bulwarze...

Ojciec i Lowka Szulepnikow byli pod jakimś względem do siebie podobni. Pewno dlatego ich roz­mowy toczyły się tak gładko. Glebowowi wcale się to nie podobało. Drażniła go obłuda. Nie miał za złef że ojciec blaguje, ale że w oczy mówi jedno, a za oczy — co innego. Kiedyś powiedział ojcu:

Przecież Lowka ci się nie podoba. Więc po co to wszystko? Uśmiechasz się do niego, opowiadasz... Jakby to był twój dyrektor.

Ojciec się wtedy rozzłościł. Prawie nigdy się nie złościł i nie wrzeszczał, a wtedy zaczął wrzeszczeć:

Smarkacz! Będzie mi tu robił uwagi! Arogan- cik! — To była jego ulubiona połajanka: „arogan- cik". — Uśmiecham się i opowiadam wam różne rze­czy tylko dlatego, że jestem człowiekiem dobrze wy­chowanym. Wy potraficie tylko: Lowka! Dimka! Ty! Chodź! Dawaj! Ojcu robić uwagi — co za arogan­cja!

Tak się rozpieklił, że się poskarżył matce i babce Nilę, które też napadły na Glebowa. Wieczorem jed­nak Glebow podsłuchał, jak rodzice szeptali za pa­rawanem:

crm Wymyślasz bujdy na resorach dla takiego szczeniaka...

•— Arogant! Poucza ojca!

A ty nie tańcz koło niego jak...

tt Głupi jesteście! Nic nie rozumiecie!

Kiedy ojciec nazajutrz, czy po dwóch dniach ochło­nął z gniewu, wytłumaczył Wadimowi spokojnie:

A propos tego, co powiedziałeś onegdaj... Że niby obchodzę się z twoim Lowką jak z ważną per­soną... Wcale niegłupia uwaga! Bo naprawdę — no, powiedzmy, nie Lowka, ale jego papa — jest p e r- s o n ą, chociaż ja o tym nic nie wiem i w ogóle i nie chcę wiedzieć. Bo wszystko naokoło tak się po­mieszało i pokręciło...

Słowa te sprawdziły się niebawem: wszystko się rzeczywiście pomieszało. Wuj Wołodia, mąż ciotki Poli, popadł w ciężkie tarapaty. Zaczęto się zastana­wiać, czy nie da się mu jakoś pomóc przez Szulepni- kowa, ojca Lowki. Wuj Wołodia i ciotka Pola mie­szkali na Jakimance, ale przychodzili prawie co­dziennie, zwłaszcza ciotka Pola. Matka i babka bar­dzo ją lubiły. W rodzinie uchodziła za najładniejszą, uważano, że ma szczęście W życiu. Zawód też miała dobry — pracowała jako modelarz w fabryce zaba­wek. A wuj WOłodia jako zecer w drukarni. Miał tam kłopoty, oskarżono go niemal o szkodnictwo gospo­darcze. Ciotka Pola rozpaczała: „No powiedz, Tosiu, co z niego za szkodnik? On tylko sobie samemu mo­że szkodzić, nikomu poza tym..." Rzeczywiście, so­bie samemu szkodził bardzo, ponieważ był pijakiem. Ojciec stale mu prawił kazania. A matka i babka to żałowały ciotki Poli, to znów krzyczały na nią: „To twoja wina, głupia idiotko, czemuś go tak roz­puściła! Po co mu kupujesz?" „Niech już lepiej pijfe w domu — tłumaczyła się ciotka Pola — niż na ulicy z byle kim.”

Babka Niła i matka twierdziły, że wpadł w tara­paty przez wódkę, ale ciotka Pola z tym się nie zga­dzała: „To ludzie go doprowadzili do zguby. Co, nie znacie go? Przecież to taki człowiek!" Rzeczywiście, wuj Wołodia był człowiekiem dobrym i naiwnym. Ale Glebow już wtedy doszedł do wniosku, że przez takich naiwnych mięczaków wszyscy dookoła Citer-

pią: ciotka Pola płacze* babka Niła rozpacza, matka wciąż się tym trapi, a ojciec wścieka. Glebow miał dostać na wiosnę rower, ale matka powiedziała: te­raz nie ma pieniędzy, trzeba pomagać Polinie.

Raptem wpadli na pomysł: do ojca Lowki...

Przedtem się odżegnywali i grozili mu palcem: nie zadawaj się z nimi, a raptem kazali mu prosić Lowkę

o pomoc. Bo takie wrażenie zrobiła na wszystkich historia z Byczkami.

Byczki, czyli Byczkowowie, sąsiedzi Glebowów z tego samego mieszkania, żyli jak paniska. Wszys­cy się ich bali, a oni na wszystkich pokrzykiwali i ro­bili, Co im się żywnie podobało. Zamykali wieczorem kuchnię i nikogo tam nie wpuszczali — nie wiadomo wprost, co robić, czy nie lecieć na milicję. Stary Byczków, Siemion Gierwasijewicz, moczył skóry w cuchnącej cieczy. Szył w domu buty z cholewami, te najmodniejsze, bardzo drogie, przeważnie zresztą od­dawał je chałupnikom do roboty, sam tylko starał się o klientów i o skórę.

Ileż to było krzyku o zamykanie kuchni w nocy! Najbardziej wściekała się sąsiadka z przeciwka, któ­ra późno wracała do domu. Matka Glebowa też się oburzała. Po pierwsze — smród. Po drugie — samo­wola.

Czasem zrywała się i krzyczała:

ja wam pokażę!... Jakim prawem!...

W odpowiedzi rozlegał się bas starego Byczkowa: bu-bu-bu. Ojciec niemrawo wypełzał na korytarz. Wszyscy Byczkowowie w komplecie wypadali z „sa­lonu" — wielki pokój, w którym mieszkali w szóstkę, nie wiedzieć czemu nazywali salonem — i ,.bu-bu- bu" stawało się ogólne i grzmiące. Jak gdyby bęb­nił deszcz i trzaskały pioruny. Największymi dra­niami byli jednak Minio i Tarasek. Tarasek miał dziesięć lat i uczył się w trzeciej klasie, a Minio

piętnaście i nigdzie się nie uczył. Został dwa razy na drugi rok w piątej klasie, wyrzucono go, poszedł gdzieś do warsztatu na ucznia, ale sam rzucił robo­tę. Zajmował się jakimiś podejrzanymi sprawami, po całych dniach przesiadywał w parku i w bilardach, może nawet zwąchał się ze złodziejami.

Minio Byczek, zwany też z niewiadomego powodu Siorbałą, był niekoronowanym królem chłopaków z ulicy Dieriugińskiej i okolic. Był to groźny król. Strach było mu się narazić, wszyscy wiedzieli, że chodzi z majchrem w kieszeni.

Nieraz przylatywał do szkoły po lekcjach i wszczy­nał śledztwo:

Kto wczoraj zaczął z Taraskiem? Kto mu p r z y ł o ż y ł na schodach? Ty, gnoju?

Wiedział dobrze, kto, bo Tarasek już mu się pos­karżył albo nakłamał. Chłopcy bali się tknąć skro­fulicznego Taraska, ale byli też, rzecz jasna, osobni­cy nie poinformowani, którzy wcale nie słyszeli

o Miniu. Tarasek zachowywał się bezczelnie — da­wali mu więc po prostu szturchańca albo pstryczka w łeb, nie domyślając się straszliwych następstw te­go czynu. Minio odbywał nad nimi okrutny i krótki sąd pod murem na podwórku, dokąd zaciągał swoje ofiary.

Jak mogłeś, ty śuczy synu, skrzywdzić mojego brata? Już ci życie zbrzydło?

Wobec wszystkich zmiażdżył i unicestwił Jurka Niedźwiedzia, siłacza, który nie bał się nawet ma­turzystów. Wykręcił mu rękę; -ten krzyknął z bólu, ale Minio wykręcił mu ją jeszcze mocniej, aż Nie­dźwiedź padł na kolana. Wtedy Minio rozkazał:

Gadaj: przebacz mi, Tarasie Aleksie Jewicżu, że cię skrzywdziłem... Już nigdy więcej!...

A Tarasek, niepozorny wymoczek z rudymi rzę­sami. stał obok i uśmiechał się. Niedźwiedź opiera)

się z całych sił, stękał, zgrzytał zębami, potrząsał głową — nie chciał tego powiedzieć — a jednak By­czek go zmógł. Tarasek podszedł do Niedźwiedzia, przysunął nogi do jego twarzy. A Minio wciąż wy­kręcał mu rękę:

Gadaj, szmato, słyszysz? Bo rękę wyrwę!

W końcu Niedźwiedź wyszeptał:

—‘■«Przebacz mi, Tarasie Aleksiejewiczu... -r- i tak dalej. Nikt się za nim nie ujął. Starszych chłopaków na podwórku nie było, a dzieciaki nie dałyby rady. Glebow też się bał Minia, chociaż nie tak bardzo jak inni. Minio był sąsiadem. To on o coś prosił, to od niego coś się pożyczało, Glebow czasami odczuwał nawet satysfakcję: ludzie omijają ulicę, Dierugińską, mają pietra — tam grasuje Minio Byczek ze swoją szajką -*r. a on ani trochę się nie boi. Może chodzić tą ulicą nawet późnym wieczorem, nikt go nie. tknie. Glebow odczuwał tę swoją przewagę bardzo wyra­źnie, czuł nawet -#r-:z ukrytym wstydem, nie przy­znając się przed sobą — że w ciężkiej chwili mógłby poniekąd s£ać, się Taraskiem. Minio wziąłby go w obronę. Dałby wycisk komu trzeba.

Ale Glebow nigdy się Miniowi na nikogo nie skar­żył. Starał się w ogóle nie korzystać z tego sąsiedz­twa, ponieważ pod maskowaną satysfakcją w głębi duszy czuł zupełnie co innego — lodowaty strach. Taki strach, jakiego nikt nie znał. Bo nikt tak jak Glebow nie wiedział, co .to -za ludzie wszyscy ci Byczkowowie, na dźwięk głosu których matka bladła, a babka żegnała się znakiem krzyża.

. Matka stale powtarzała:

Żebyś mi się, na litość boską nigdy nie zadawał ani z Miniem, ani z Taraskiem.«.

. Jak tu się nie zadawać, jeżeli, sami się pchają? Nie zadawaj się! — łatwo powiedzieć... Byczkowowie mieli siostrę Wierę, szesnastoletnią dziewczynę. Pra-

cowala w fabryce. Wyglądała jak dorosła kobieta — a może Glebowowi tak się zdawało — tęga, bujne piersi, skrzypiące pantofle i z daleka rozsiewała za­pachy wody kołońskiej.

Tarasek wyciągał Glebowa na korytarz i nagaby­wał:

Chcesz, pokażę ci gołą Wierkę? Daj dwadzieś­cia kopiejek!

Glebow, rzecz jasna, nie chciał. Wcale nie miał ochoty oglądać gołej Wierki. Na samą myśl o tym czuł przykry niepokój. A w dodatku skąd wziąć dwadzieścia kopiejek? Ukraść matce czy wyżebrać od babki Niły? Ale Tarasek nastawał bezczelnie, ze złością i straszył psem. Byczkowowie mieli wielkie­go czarnego psa, który się wabił Abduł i uważany był za własność Minia. Glebow dobrze znał Abduła, nie wiadomo jednak, co by było, gdyby Tarasek po­szczuł go psem.

Szli do łazienki, zdejmowali cebrzyk z desek i sta­wiali taboret, na który wspinał się Glebow. Na gó­rze było okienko do „salonu", zasłonięte od tamtej strony firanką. Tarasek odsuwał od wewnątrz firan­ką i Glebow patrzał, jak Wiera myje się w miednicy pośrodku pokoju. Wiera jakoś nie wstydziła się Ta- raska. Glebow widział wszystko...

Potem Tarasek wpijał się w niego jak kleszcz: daj dwadzieścia kopiejek, w tej chwili! Zawsze byli tacy — dawaj, przynieś, i to jużl Matka nieraz przy­chodziła do pokoju zdenerwowana, w panicznym nie­mal strachu:

Aleutyna znowu chce pożyczyć maszynę do szycia... Co mam jej powiedzieć?

Aleutyna była to matka Minia i Taraska, żona starego Byczka. Matka bardzo nie chciała dawać jej maszyny do szycia. WykTęcała się, wymawiała, ucie­kała się do różnych wybiegów, ale Aleutyna zawsze

postawiła na swoim. Od Byczków niepodobna się by­ło odczepić.

Panowanie ich skończyło się w sposób następują­cy. Pewnego razu na ulicę Dieriugińską przybiegli Antoni i Lowka, nie wiadomo po co, w każdym razie nie biegli do Glebowa. Może chcieli przejść ulicą Dieriugińską nad rzeczkę Kanawę, podwórkami. By­czki ich przyuważyły, najpierw puściły Taraska z głupią gadką: „Ty, chcesz do po rno?", co oznacza­ło, chcesz dostać po mordzie? Była to wyraźna za­czepka. Rzecz jasna, nikt Taraskowi nie odpowie­dział, co z takim gadać, ale tu cała byczkowowska zgraja wypadła z bramy — taki mieli scenariusz. Zaczęła się bójka, ktoś wypuścił Abduła, który bodaj żadnego z chłopców nie ugryzł, ale napędził im stra­chu i poszarpał ubranie. Dla Lowki to guzik, ale Antoniego nie stać było na nowe spodnie. Nazajutrz do mieszkania Glebowa przyszedł mężczyzna w dłu­gim skórzanym płaszczu i od razu zapukał do „sa­lonu". Tam zawył głośno Abduł.

Stary Siemion Gerwasijewicz, Aleutyna i Tarasek byli w domu. Słychać było jakieś hałasy, rozmowy, Aleutyna krzyczała, pies szczekał i skamlał — Gle- bowowi kazano zostać w pokoju, cała rodzina Gle- bowów postanowiła nie wychodzić na korytarz, sie­dzieli u siebie i nasłuchiwali — potem huknęły trzy strzały... Podobno Abduł zaszył się pod kanapę i nie chciał stamtąd wyłazić.

Glebow był rozczarowany: uważał, że pies jest groźny, odważny, a on zachował się jak tchórz. Ża­łował trochę psa i Byczkowów, zwłaszcza Aleutyny i Taraska, którzy w głos płakali, ale całe wieloro­dzinne mieszkanie było zadowolone. Po zgładzeniu Abduła U Byczkowów wszystko się jakoś rozlazło i rozpadło. Minia aresztowano za kradzież* stary Siemion Gerwasijewicz upadł na ; środku podwórza

i zawieziono go do szpitala, a wkrótce potem pozosta­li Byczkowowie, jakby wiatr ich zdmuchnął, znikli nie wiadomo gdzie. W ich „salonie", przegrodzonym ; na dwa pokoje i wyklejonym nowymi tapetami, za­mieszkali spokojni lokatorzy, rodzina Pomraczyń- i skich: mąż, żona;i córeczka Luba. Przemykali się ko- \ rytarzem cichutko jak myszki i rozmawiali ze sobą tylko szeptem.

Pamiętam wszystkie te drobiazgi dzieciństwa, stra­ty i odkrycia, i to, jak cierpiałem, kiedy nie chciało mu się na mnie czekać i szedł do szkoły z innym :l, chłopcem, i jak przesuwano dom z apteką, i jeszcze to, że na podwórkach powietrze zawsze było wilgot­ne, pachniało rzeką, i zapach rzeki przedostawał się do pokojów, zwłaszcza do dużego pokoju ojca, i że kiedy tramwaj jechał przez most, słychać było z da­leka szczęk metalu i zgrzytanie kół. Pamiętam, jak mi się zdarzało wbiec wieczorem wielkimi bocznymi ^chodami na most, zobaczyć nagle pod arką wraca­jącą z kina dieriugińską bandę, pędzącą niczym sta­do kojotów, i jak z zaciśniętymi pięściami szedłem im naprzeciw drętwiejąc ze strachu.

Całe dzieciństwo spowijał purpurowy obłok wy­górowanej ambicji.

O, te wysiłki, ta żądza chwilowej sławy! Świat był mały, ludzi — czterech, czy pięciu: Antoni, Chi- mius, Mors, no, może jeszcze Sonia i Lowka, i, rzecz jasna, komiczny Jarek. W tym kosmosie kotłowały się nasze pragnienia. Pokazać, co to ja! Delikatny, świeży, ukrwiony miąższ dzieciństwa. Wszystko by­ło nowe, nieznane. Po raz pierwszy w życiu wybie­głem podczas dużej przerwy na wybrzeże, na asfalt skąpany w słońcu. Po raz pierwszy w życiu zrozu­miałem, że wiosna — to po prostu wiatr, od którego

się ziębnie i szczęka zębami. Chudy koślawy męż­czyzna w przykrótkiej kurtce i w dużym damskim berecie ceglastego koloTu szedł szybko chodnikiem i rozmawiał sam ze sobą. Z jego wychudłych policz- ków i zapadniętych oczu wyzierała obłędna troska. Przeczytał mimochodem nazwę naszej szkoły, stanął raptem jak wryty i zawołał:

To niemożliwe! To niezgodne z prawami na­tury! Słyszycie? — Wołał nie do nas» nie do przestra­szonej gromadki cisnącej się do balustrady nadbrze­ża, lecz do kogoś • niewidzialnego, kogo palił niena­wistnym wzrokiem.

« Szkoła średnia ŁONO!*) Co za ŁONO? Co za bzdura? O Boże, czy oni wiedzą, co czynią?

Rzucił jeszcze kilka gniewnych słów, błyskając okularami. Potem jednym susem wskoczył na gra­nitową balustradę i przeszedł po niej kilka kroków z taką swobodą, jakby szedł chodnikiem. Wszyscy zamarliśmy, dziewczyny piSnęły z przerażenia. Czło­wiek w berecie jak gdyby nas nie dostrzegł, przy­stanął i spoglądając na nas z góry powiedział:

Nieszczęsne dzieci!: ■

Po czym krokiem lunatyka przebiegł kilka metrów po balustradzie, zeskoczył i zaczął się szybko odda­lać w stronę Mostu Zamoskwóreckiego. Po raz pierwszy w życiu widziałem szaleńca. Ten człowiek nas oszołomił. Kiedy odszedł już dość daleko, za­częliśmy się okropnie śmiać. Chimius podszedł do granitowej balustrady i wdrapał się na nią pomaga­jąc sobie rękami. Widzieliśmy, że ma pietra, brakło mu sił, żeby się wyprostować, a mimo to oń pierwszy stanął na balustradzie, zrobił minę męczennika, pod­niósłszy rękę zawołał: „Nieszczęsne dzieci!" —

i zwalił się plackiem na chodnik. Znów wybuchnęli- śmy śmiechem. Ale oto Antoni Owczynnikow, śmier­telnie blady, przygryzając wargi, podszedł stanow­czym krokiem do balustrady i też wlazł na nią, sta- i nął, wyprostował się i rozpostarł ręce jak linosko- ■ czek...

Wiedzieliśmy, że Antoni ma platfus, że jest krót­kowidzem i że zdarzają mu się czasem ataki pa­daczki, ale nikt go nie powstrzymał. Wszystkich ogarnęło szaleństwo. Zdawało się nam, że chodzenie, a nawet bieganie po balustradzie jest niesłychanie łatwe. Po Antonim wlazł na balustradę ociężały gru­bas Żorik, przezwiskiem Mors, i zgięty jak małpa, nie odrywając stóp od granitu, przebył kilka metrów, jednak zeskoczył na asfalt, nogi się pod nim ugięły i padł na kolana. Potem wlazłem ja, a po mnie Ja­rek.

To nie było nawet takie trudne. Najważniejsze — nie myśleć o niczym i patrzeć pod nogi, na kamien­ną ścieżkę balustrady. Przeraźliwy wrzask nauczy­ciela wyrwał nas z transu. Wrzask ten zapewne uratował Jarka, największego spośród nas niedoraj­dę i ofiarę, który nie potrafił ani biegać, ani się mo­cować, ani bić się na podwórku za szkołą, gdzie się odbywały pojedynki na pięści do „pierwszej" krwi z nosa. Jarek był rudy, miał białą cerę i cały był miękki niczym gumowa zabawka. Przypominał pta­ka, który nie umie latać. Tłukli go chłopcy z innych klas, którzy właśnie mieli ochotę-dać komuś łupnia. Kusiło ich — taki wielki i taki bez kości. Pewnego razu pobił go trzecioklasista. Sęk w tym, że Jarek po prostu nie mógł nikogo uderzyć, palce nie zacis­kały mu się w pięść, dlatego nie bronił się nawet wówczas, kiedy napadali na niego malcy. Bronili­śmy zawsze Jarka, toczyły się o niego całe bitwy, należał przecież do naszej klasy i jeżeli ktoś podno-

I sił na niego rękę, była to zniewaga dla nas wszyst­kich. Rozlegał się nagle wrzask: „Biją Jarka!" — i pędziliśmy có tchu na pierwsze lub drugie piętro,, na poddasze, do sali gimnastycznej lub na podwórze,, gdzie jacyś dranie traktowali Jarka jak swoją włas­ność; łupili go w kącie albo też używali w charakte­rze siły pociągowej, każąc mu nosić na barana jakie­goś draba. Wtedy jednak, na wybrzeżu, kiedy zbliżyć się do balustrady i brawurowo zarzucił na nią nogę zgiętą w kolanie, patrzyliśmy na Jarka z radosnym zaciekawieniem, spodziewając się zabawnego wido­wiska. A on tymczasem na pewno wpadłby do wody i utonął.

Wtedy właśnie zaczęły się próby woli. Kiedy już- prawie cała nasza paczka, oprócz- chłopaka,, który powłóczył nogą i był zwolniony z gimnastyki, nauczyła się nie 'fylko chodzić, ale nawet biegać po* balustradzie, Antoni wymyślił inną próbę: przespa­cerować się wieczorem ulicą Dieriugińską. Było to> najpaskudniejsze miejsce na wyspie, a może nawet w całym Zamoskworeczju. Grasowały tam typy spod“ ciemnej gwiazdy. Rzezimieszki, dla których nie było> nic świętego, krzywoprzysięzcy i zbóje napadający na spokojne kupieckie karawany, flibustierzy i awan­turnicy, szajka piratów równie zuchwała jak ta, na- której czele stał kuternoga Silver. Każdy chłopak,, który zapuścił się W te strony, padał ofiarą niego­dziwego rabunku: jednemu zabierano dziesięć ko­piejek, innemu piętnaście, innemu wreszcie obsadkę- lub scyzoryk. Rodzice zabraniali tam chodzić.

Ale niech no się który pokazał na naszym podwór­ku!

Antoni uprawiał dżiu-dżitsu. Polegało tó na tym,, że od rana do wieczora — na przerwach, na lekcjach,, w domu, czytając książkę lub słuchając muzyki przez- radio — uderzał nasadą dłoni o co^ twardego. Chciał-

sobie w ten sposób wyrobić żelazną dłoń. Nazywał to opancerzaniem dłoni. Jak to zazwyczaj bywało z Antonim, dzięki jego nadludzkiej wytrwałości i dyscyplinie wewnętrznej, opancerzanie szybko po­suwało się naprzód. Mniej więcej po dwóch miesią­cach nasadą dłoni pokrywała zrogowaciała skorupa. Nikomu z nas nie starczyłoby na to cierpliwości. Kiedy więc tamci wyskoczyli z bramy i zagrodzili nam drogą, i niejaki Minio przezwiskiem Byk -rr kie­dyś chodził do naszej szkoły, potężne chłopisko, już mu się wąs sypał — zapytał: „Co się tu pętacie? Do Wadima?" — Antoni odpowiedział: „Nie!" Antoni i Lowka czasami wpadali do Glebowa. Uważali, że niezły z niego chłopak, nie za wielki t ą p a k. Więk­szość chłopców w naszej klasie była, rzecz jasna, tąpakami. Ąle Antoni stanowczo odparł „Nie I", cho­ciaż, gdyby powiedział: „do Wadima", daliby nam spokój. Wadim i Byk mieszkali w tym samym mie­szkaniu. Gdybyśmy zawołali: „Hej, Buła!" «—» Wadi­ma Glebowa przezywano Bułą sgg i Wadim wyjrzał­by przez okno, może by nie doszło do bójki.

Ale cała rzecz w tym, że Antoni wymyślił to wszystko, żeby wypróbować naszą siłę woli, nie mie­liśmy zatem prawa ułatwiać sobie zadania. Lowka Szulepnikow specjalnie nie wziął ze sobą straszaka. A biedny Antoni Owczynnikow wcale nie wyglądał na bohatera i siłacza — potem, po tej bójce, opowia­dano o nim na podwórkach legendy —^ był krępy, niskiego wzrostu, jeden z najniższych chłopców w klasie, a na dobitkę, chcąc się zahartować, nosił aż •do jesiennych chłodów krótkie spodnie, przez co wy­glądał jak zupełny smarkacz. Ludzie, którzy go nie znali, nie traktowali go poważnie. W dodatku wkła­dał okulary, kiedy szedł do kina lub wybierał się na zamiejskie wędrówki. Zdaje się, żę wtedy, na Dieriugińskiej, był w okularach. Dlatego też kiedy

tamci zaczęli nas leniwie zaczepiać — temu podsta­wili nogę, tamtego szturchnęli, Antoniemu próbowali zerwać z nosa okulary — nastąpiło coś niezwykłego, jakby nagle wybuchła bomba: Antoni uderzył na­pastnika nasadą dłoni w brzuch i ten upadł. Uderzył drugiego, ten upadł również. Zamierzył się na trze­ciego... Wszyscy padali jakoś momentalnie, bez krzy­ku, bez zbędnych ruchów, jakby z własnej inicjaty­wy, niczym klauny na cyckowej arenie.,. To były cu­downe chwile... Potem dostaliśmy straszliwy wycisk... A na dobitkę ten pies... Antoni cały miesiąc leżał w domu z obandażowaną głową... A przy tym nie wia­domo dlaczego byliśmy szalenie zadowoleni? Z czego się cieszyliśmy? Bardzo to dziwne, wprost niepojęte. Odwiedzaliśmy Antoniego w jego ciemnawym miesz­kaniu na parterze, dokąd nie zaglądało słońce i gdzie na ścianach obok portretów kompozytorów wisiały jego akwarele, żółtawa z niebieskim odcieniem, i gdzie ze stojącej na pianinie fotografii w grubej drewnianej ramie spoglądał na nas młody mężczyzna z ogoloną głową i z rombami na kołnierzu — ojciec Antoniego zginął w Azji $rodkowej, zabity przez basmaczy — gdzie zawsze grało radio, gdzie w za­mkniętej szufladzie biurka leżał plik brulionów po pięćdziesiąt pięć kopiejek sztuka, zapisanych macz- kiem, gdzie w łazience z szelestem łaziły po gazetach karaluchy :— w tamtym bloku | karaluchy były we wszystkich mieszkaniach — gdzie jedliśmy w kuchni zimne kartofle posypane solą i przegryzaliśmy czarnym Chlebem pokrajanym na grube kromki, gdzięśmy się śmiali, fantazjowali, wspominali, ma­rzyli i cieszyli z czegoś jak głupi..,

Znowu zaczęły się rozmowy o wuju Wołodi: czy nie można by mu pomóc przez ojca Lowki Szulepni- kowa? Zdawało się teraz, że jest człowiekiem wszecK-: mocnym. Pierwsza zaczynała rozmowę matka. Ojciec się wahał. „Nie należy ludziom sprawiać kłopo- tów — mówił bardzo podenerwowany. — To dla Szulepnikowa za drobna sprawa, nie wypada go prosić." Matka mówiła: „Ty nigdy nie lubiłeś Wo­łodi. A dla mnie to bliski człowiek. I żal mi Poliny i dzieci. Jak sobie chcesz, ale muszę poprosić Lowkę, żeby porozmawiał z ojcem". „Zabraniam ci!" — krzyknął ojciec.

Matka rzadko się z ojcem śprzeczała, ale zwykle postępowała według swojego uznania. Pewnego razu Lowka Szulepnikow wpadł wieczorem — Glebow po­magał mu w algebrze, ale Lowka czasem przychodził tylko, żeby pogadać. Siedzieli i pili herbatę z obwa­rzankami. Lowka lubił pić herbatę u Glebowa, na­rzekał, że u nich w domu nie kupuje się obwarzan­ków. Naraz matka zaczęła mówić o wuju Wołodi. Żeby się jakoś o niego dowiedzieć i pomóc mu, bo to nieporozumienie. Lowka zgodził się od razu: „D'o- brze, powiem tacie”. Matka dała mu przygotowaną zawczasu karteczkę z nazwiskiem. Glebow niemal fizycznie odczuł, jak się skulił i zastygł w napięciu ojciec, który mieszał łyżeczką cukier w szklance. Ręka mu nagle drgnęła, łyżeczka przestała pobrzęki­wać, a on zamarł nie podnosząc głowy. Matka uśmie­chała się, oczy jej błyszczały, kiedy podeszła bliżej* Glebow poczuł, że zalatuje od niej wódką. Jemu też się-nie bardzo podobało postępowanie matki, ponie­waż Szulepa był mimo wszystko jego kolegą i jeżeli się go już o coś prosiło, powinien był to uczynić on, Glebow.

Kiedy Lowka wyszedł, ojciec zrobił matce awan­turę: „Jak ci nie wstyd? Jesteś pijana! Co to za roz­

mowy po pijaku?!" Matka,r ma się rozumieć, mówiła, ze to nieprawda, że nie jest pijana i żeby nie plótł bzdur. Zresztą nie była pijana, tylko golnęła sobie dla kurażu. Ojciec gorączkował się coraz bardziej, krzyczał, że już nie panuje nad sobą, że zrzuca z sie- bie -wszelką odpowiedzialność, trudno było zrozu­mieć, czym właściwie grozi. Ojciec w ogóle lubił mgliste pogróżki. Glebow nigdy bodaj nie widział go w takiej furii. Walił nawet pięścią w stół i wy­krzykiwał w gniewie: „Ja dla was robię wszystko! Uważam na każdy krok! A wy, niech was wszyscy diabli! Kurze móżdżki!" Dopiero potem Glebow zro­zumiał, że ojciec śmiertelnie się przeraził. Cechowa­ło go jeszcze coś: tak naprawdę wściekał się zupeł­nie nie o to, o czym mówił. Prawdziwego powodu należało się domyślić. Było to niełatwe, czasem wręcz niemożliwe. Ale tym razem, kiedy robił matce awanturę o kieliszek, wypity na chybcika w knajpce na Polance, przyczyna była jasną: rozmowa o wuju Wołodi. Przecież zabronił jej kategorycznie! A matka go nie usłuchała.

I dopiero w końcu, kiedy już się wywrzeszczał i wyładował, powiedział jakby mimochodem: „A co do Wołodi, to bzdura... Ty głupia, jak mogłaś coś takiego powiedzieć..." Matka rozpłakała się. Ojcu zrobiło się przykro, trzasnął drzwiami i wyszedł.

A babka Niła spokojnie powiedziała Glebowowi: „Wadim, ty przypomnij temu swojemu Łowce. Czy się kto awanturuje, czy się kto boi, ale pomagać trzeba..,"

Babka Niła zawsze potrafiła powiedzieć coś spo­kojnie i po prostu, nawet kiedy wokoło ludzie sza­leli i wygadywali niestworzone rzeczy. Glebow ko­chał tę maleńką staruszeczkę, skręconą jak półtora nieszczęścia, z żółtawosiwym, starannie zaczesanym koczkiem, o drobnej pożółkłej twarzyczce. Zawsze

było jej pełno w domu, krzątała* się, szurała panto­flami, chodziła tam i na powrót. Sama dźwigała całe gospodarstwo, zawsze na nogach, od rana do późnej1 nocy. Tylko ona, jak się zdawało Glebowowi, cza­sem go rozumiała.

Pewnego mroźnego dnia Glebow siedział w poko­ju Lowki Szulepnikowa i grał z nim w szachy, kiedy nagle wszedł jego ojciec. Starego Szulepnikowa Gle­bow nigdy prawie nie widział, najwyżej ze trzy lub cztery razy. Lowka mówił, że tato pracuje przez ca­łą dobę, nie bywa w domu, a nawet sypia w pracy. Lowka nazywał go tatą, chociaż był to jego ojczym, prawdziwy zaś ojciec o dziwnym podwójnym nazwi­sku umarł, czy też w jakiś zagadkowy sposób znikł z życia Lowki. Prochorow-Plunge! Tak się nazywał ojciec Lowki. Ponieważ po dwudziestu latach Lowka powrócił do swojego prawdziwego nazwiska: Pro- chorow. Bez Plungego. Ale to nastąpiło już w cał­kiem innym życiu. Pomiędzy zaś Szulepnikowem i Prochorowem-Plungem, który się wyłonił z nieby­tu — nie on sam, tylko jego nazwisko — był jeszcze trzeci ojciec, jakiś Fiwiejski czy Fławicki. W ojcach Lowki można się było pogubić. Matkę jednak miał zawszę tę samą. Była to kobieta niezwykła! Lowka opowiadał, że matka pochodzi ze szlacheckiego rodu i że on sam, nawiasem mówiąc, jest potomkiem ksią­żąt Bariatyńskich.

Anna Fiodorowna była wysokiego wzrostu, o sma­głej cerze i dumnym spojrzeniu. Glebow miał wraże­nie, że to ona jest najważniejszą osobą w domu i że Lowka boi się jej bardziej niż ojca. Przypominała bojarynię Morozową, a zarazem Damę Pikową. Na­tomiast Szulepnikow, ojczym Lowki, był niepozorny,

o wypukłych oczach, niskiego wzrostu, mówił cicho, jego niezwykle blada twarz wprawiała Glebowa w zdumienie. Tak wyblakłej, martwej twarzy u nikogo

jeszcze nie widział. Ojczym Lowki chodził w bluzie wojskowej przepasanej cienkim kaukaskim rzemy­kiem ze srebrnymi ozdóbkami, w szarych spodniach do konnej jazdy i w butach z cholewami. Wszedł wówczas do pokoju, przyglądał się chwilą figurom na szachownicy,i zapytał:

r. Gleb o w Wadim —. to, zdaje się, ty?

Glebow kiwnął głową.

... —• Chodź na chwilę do mnie.

Glebow zawahał się. Nie chciał przerywać partii, którą miał prawie wygraną — dwa konie przewagi.

Koniec! Remis! —i zawołał Lowka i pomieszał figury. .

Myśląc o tym, jaki z tego Szulepy cwaniak i o- szust, strapiony Glebow szedł za jego ojczymem do gabinetu. Nie spodziewał się zupełnie tego, co tam usłyszał.

. — Siadaj!

Glebow usiadł w skórzanym ciemnowiśniowym fo­telu, tak miękkim, że natychmiast • jakby się zapadł pod ziemię, nawet się trochę przestraszył, opanował się jednak i znalazł wygodną, spokojną pozycję. Oj­czym Lowki powiedział: ,U;

, .Lew przekazał mi notatkę twojej matki, w spra­wie... •— włożył okulary i odczytał: r— Burmistrowa Włodzimierza Grigorjewieza.; To wasz krewny? Owszem, postaram się czegoś dowiedzieć, jeżeli to będzie możliwe. A jeżeli nie, proszę nie mieć do mnie pretensji. Ale do ciebie, Wadimie, ja też mam prośbę.

Starszy Szulepnikow siedział przy olbrzymim biur­ku malutki i ponury, z opuszczonymi ze znużenia ra­mionami i coś rysował na arkuszu papieru.

Powiedz mi, Wadimie, kto był sprawcą ban­dyckiego napadu na mojego syna Lwa na podwórzu

ązkolnym?

Glebow osłupiał. Nie spodziewał się takiego pyta­nia. Myślał, że tamta historia dawno już poszła w za­pomnienie, przecież minęło tyle miesięcy! On sam też był sprawcą, chociaż w ostatniej chwili postano­wił nie brać udziału W „ohoho”. Ale ktoś mógł

0 tym opowiedzieć. Glebow od razu się zorientował w sytuacji i trochę stchórzył. Szulepnikow widząc, że Glebow milczy zmieszany, powiedział surowo:

To nie są żarty — napad na mojego syna. Za­mieszana jest cała grupa, ale muśzą być sprawcy, Organizatorzy. Co tó za jedni?

Glebow wymamrotał, że nie wie. Poczuł się bardzo paskudnie. Tak paskudnie, aż go zabolało w pod­brzuszu. Ojczym Szulepy nie wyglądał ńa złego człowieka, nie krzyczał, nie klął, ale w jego spo­kojnym głosie i w jasnych Wypukłych oczach kryło się coś takiego, co nie pozwalało siedzieć naprzeciw niego wygodnie w miękkim fotelu. Glebow pomyślał sobie, że nie ma innego wyjścia i trzeba powiedzieć. Od tego zależy, być może, los wuja Wołodi. Uciekł się najpierw do podstępu i zaczął opowiadać o Mi- niu i Tarasku, ojczym Lowki jednak przerwał mu ostro, mówiąc, że tamta sprawa jest już zakończona

1 nikogo nie interesuje. Ale kto był prowodyrem na podwórzu szkolnym? Ci osobnicy dotychczas nie zo­stali wykryci i ukarani. Glebow cierpiał katusze, nie mógł się zebrać na odwagę, język mu zesztywniał. Siedzieli tak przez czas jakiś w milczeniu i naraz zdarzyła się rzecz nieprzewidziana: Glebowowi wyraź­nie i głośno zaburczało w brzuchu. Było to tak nie­spodziewane i Glebow tak się zawstydził, że skulił się cały, schował głowę w ramiona i zamarł. Burcze­nie nie ustawało, ale ojczym Lowki nie zwracał na nie uwagi. Powiedział:

-r- Widzisz, Lew ma jedną poważną wadę — jest uparty. Zaciął się i nie chce złożyć zeznań, powodo-

i|

¡¡¡^^

wany fałszywym poczuciem koleżeństwa. Wiesz, że nie jest moim rodzonym synem, lecz synem Aliny Fiodorowny, co komplikuje sprawą, ponieważ nie mogą, że tak powiem, użyć środków nacisku. Co tu robić? Musisz nam pootióc, Wadimie. Masz dwana­ście lat, jesteś dorosłym człowiekiem i wiesz dosko­nale, jaka to poważna sprawa. Bardzo, bardzo poważna! — Po czym podniósł znacząco palec.

Burczenie w brzuchu ustało, ale Glebow bał sią, że ża chwilę zacznie sią znowu. Z tego strachu wy­rzucił z siebie jednym tchem nazwisko Niedźwiedzia, który rżeczywiście był głównym prowodyrem i któ­rego Glebow nié lubił, ponieważ ten, bądąc znacznie silniejszy, bez żadnego poWódn dawał mu czasem śZturchańća. Wymienił też Maniunią, który był straszne skąpiradło. Ogólnie biorąc postąpił słusznie: ukarani mieli zostać źli ludzie. Poczuł jednak pewien niesmak, jak gdyby to on kogoś zdradził, chociaż powiedział samą prawdę 0 złych ludziach, Glebow długo jeszcze odczuwał ten niesmak, chyba przez kilka dni.

A potem LoWka przyszedł kiedyś do Glebowa z wiadomości^ od ojczyma, że nie udało mu się nic dowiedzieć 0 wuju Wołodi. Nikt sią specjalnie nie zmartwił, bo i tak się domyślali, że się nie udało. Wuj Wołodia znajdował się już na północy, dostali od niego stamtąd list. No a Niedźwiedziowi i Maniu- ni nić strasznego się nie stało. Rodziców Niedźwie­dzia przeniesiono dokądś służbowo, wyjechali z Mo­skwy razem z Niedźwiedziem. Maniunia bardzo źle się uczył, Usunięto go ze szkoły, trafił do szkoły rzemieślniczej, uciekł stamtąd, zwąchał sią ze złodzie­jami, podczas Wojny siedział w obozie ża przestęp­stwa kryminalne. I jeszcze coś się Zdarzyło: na wio­snę Maniunia, Wyrzucony ze szkoły, przyszedł na podwórze wielkiego domu, przydybał Lowkę i sprał

go na kwaśne jabłko. Opowiadano, że to za jakąś dziewczynę, ale GleboW dobrze wiedział, za co. H Wszystko odeszło w taką dal, tak się wypaczyło, zamazało i rozlazło, jak rozłazi się przegniła tkani­na. Nie sposób już teraz zrozumieć, co się tam na­prawdę działo. Dlaczego to i owo się zdarzyło? Dror biazgi utrwalają się wyraźnie w pamięci. Są nie­śmiertelne, wiecznotrwałe. Na przykład burczenie w brzuchu. A co pozostało w pamięci z tego, co było potem, po kilku latach, kiedy los znów go zetknął na studiach z Lowką Szulepnikowem i znowu zjawi­ła -się Sonia i jej ojciec, profesor Hańczuk? Też drobiazg: jak profesor Hańczuk po zebraniu, na któ­rym go wykańczano, pałaszował napoleonkę w cu­kierni na ulicy Gorkiego. Glebow przechodził obok i zobaczył go przez szybę.

Kiedy jesienią czterdziestego siódmego roku Gle­bow spotkał Szulepnikowa na dziedzińcu uniwersy­tetu, poznał go od razu, chociaż Lowka przez siedem lat stał się zupełnie innym człowiekiem — postawny, wysokie czoło, przedwczesna łysinka, ciemnorude wąsiki, strzyżone w kwadrat na modłę kaukaską, które wówczas nie tylko były modne, ale świadczyły

o charakterze, stylu życia, a chyba nawet o świato­poglądzie — Glebow oprócz zdziwienia i ciekawości poczuł już w pierwszej chwili ucisk tego czegoś za­pomnianego, ołowianego, co zawsze związane było z Szulepnikowem. Śmiali się, tarmosili, poklepy­wali i pokrzykiwali z uciechy: „A co to za jeden?", „A któż to taki?", „A co on tu robi?", ale Glebowa przez cały czas przygniatał dobrze mu znany ciężar. W swojej marynareczce, we flanelowej koszuli i w cerowanych spodniach — znów był jeżeli nie ubo­gim krewnym, to \ibogim przyjaęielejn tego kFÓl?

n

życia. Szulepnikow miał na sobie wspaniałą amery­kańską ■ kurtkę z ciemnobrązowej skóry z mnóstwem zamków błyskawicznych. Takie kurtki trafiały się czasem w komisach, bardzo rzadko zresztą, i koszto­wały kupę forsy. Glebow nie mógł nawet o takiej marzyć. Ale marzył. W owych czasach, kiedy bywał często u Soni Hańczuk, gdzie zbierało się doborowe towarzystwo i gdzie nie czuł się jeszcze dość pewnie, chociaż był starym przyjacielem Soni, marzył we śnie i na jawie o podobnej kurtce. To było to: ele­gancka, praktyczna, krzyk mody, coś dla prawdziwe­go mężczyzny. Wszystko by oddał za taką kurtkę! Rozmawiając z Lowką nie mógł oczu oderwać od miękkich skórzanych fałd. Tamten coś mu opowia­dał o Niemczech, o nieudanym małżeństwie, o ojczy­mie, o domu, w którym teraz mieszkał, naprzeciwko Centralnego Telegrafu, tam, gdzie na dole jest Cock- tail-Half. Glebow też opowiadał. Rozmawiali jak mężczyzna z mężczyzną o męskich sprawach. Wojna wybiła z nich wszystko, co dziecinne, a przynajmniej tak im się zdawało.

W gruncie rzeczy pozostali smarkaczami.

Glebow powiedział:

Kurteczkę masz jak się patrzy. Gdzie by taką dostać?

Proszę cię bardzo, żaden problem.

Ale ja naprawdę. Gdzie taką dostać? itfelfe Poproszę tatę, on powie takiemu jednemu...

Po dwóch godzinach siedzieli w Cocktail-Hallu na wysokich stołkach — Glebow był tam pierwszy raz, stołki wydawały mu się niewygodne i niedorzeczne niby jakieś kurze grzędy kiwali nogami, palili bez przerwy, pociągając wyjątkowo mocny kobler i zalewając się stophiowo, opowiadali sobie o bu­rzliwych przygodach siedmiu lat. Dużo mogli opo­wiedzieć! Glebow był na tyłach w Głazowie. Matka

umarła na ulicy, na serce. Glebow pracował wtedy w lesie, przy wyrębie, nic o tym nie wiedział. Low^f ka latał z jakimś dyplomatycznym poruczeniem do, Stambułu. Stamtąd przerzucono go z paszportem na inne nazwisko do Wiednia. Glebow wrócił z lasu po pogrzebie, o mały włos nie umarł na zapalenie płuc, uratowała go babka Niła. Potem przyjechał ojciec, ranny w głowę. Ojciec nie mógł wykonywać żadnej pracy wymagającej wysiłku umysłowego. Po­szedł do fabryki jako kowal matrycowy. Mors zginął pod Leningradem. Niedźwiedź, Trzaska i Chimius — nie wiadomo gdzie. Wszyscy z tamtego domu rozsy­pali się w przeróżne strony. W domu nie-został nikt oprócz Soni Hańczuk. A żona Szulepy była Włoszką. Niezwykłej urody, na imię miała Maria. W Głazowie ludzie umierali z głodu. Glebow nauczył się jeść zu­pę z lebiody i pić kawę z żołędzi. Maria była o sie­dem lat starsza od Lowki Szulępy. Przez jakiś czas podobały mu się kobiety starsze od niego. Ale po­tem mu się znudziły. One wszystkie dostają komp­leksów. Nie, kobiety Glebowa były młodsze od nie­go. Wszystkie, wszystkie, wszystkie jego kobiety były młodsze, z wyjątkiem jednej. Za to z tej jednej to był ananas! Ale o tym innym razem. Długo by opowia­dać. No, a kiedy zginął Antoni? Mówią, że w czter­dziestym drugim, na jesieni. Jak go mogli wziąć na front: taki chory, krótkowidz, miał jakieś ataki, I bar­dzo zły słuch. Antoni miał zły słuch? Jasne, na lek­cjach trzeba mu było powtarzać pytania, siedział w pierwszej ławce. Alę przecież był zdumiewająco muzykalny, całą „Aidę" znał na pamięć. No i co z tego? A Beethoven? To prawda, nikogo tak nie żal, jak Antoniego. On był człowiekiem genialnym. Oczy­wiście, to był geniusz. Na dodatek wszechstronny jak Leonardo. Absolutny geniusz, szkoda słów. Trze­ba by odwiedzić jego matkę. Podobno żyli w strasz-

I nej nędzy na tyłach. A jego matka mieszka tam,

gdzie dawniej, na parterze, wejście ze środkowego I podwórka. Na tej klatce z karaluchami. Lowka za- I strzelił intendenta wojsk sprzymierzonych, groził mu I trybunał wojskowy, kara śmierci, ale potem się wy- I jaśniło, ze intendent był bardzo podejrzanym osobni* I kiem, miał powiązania z Abwehrą, i Łowce chcieli I dać order, ale nie dali. Przypuszczalnie były to buj- I dy na resorach, ale wówczas Glebow wierzył każde- I mu słowu i cieszył się, że spotkał Szulepę, i gotów I był wydać ostatnie pieniądze na kobler, co zresztą było zbędne, ponieważ płacił Lowka. Poza tym miał wielką ochotę na taką samą skórzaną kurtkę.

Potem wałęsali się wokół Centralnego Telegrafu, zaczepiali przechodniów, usiłowali zawierać znajo­mości z kobietami. Milicjant spoglądał na nich pobła­żliwie, Lowka przechwalał się:

' wiedzą, kim jestem. Całe ich szczęście, że ja ich nie ruszam.

Marszczył groźnie brwi i groził milicjantowi pal­cem. Potem poszli do mieszkania Lowki na trzecim piętrze. Znów coś pili. Matka Lowki, Alina Fiodo- rowna, nic się od przedwojennych czasów nie zmie­niła. Zdumiewające! Wszystko dokoła się zmieniło, Lowka rozrósł się w barach i wyłysiali matka Głe- bowa umarła, on sam był o włos od śmierci, naj­pierw w Głazowie, kiedy miał zapalenie płuc, a po­tem tyle jeszcze razy, kiedy Niemcy bombardowali lotnisko, 1 w ogóle moc ludzi zginęło i znikło, a mat­ka Lowki jak dawniej miała smagłe policzki, paliła papierosy i spoglądała jakoś dziwnie spod oka przez i zmrużone powieki.

Wybacz mi, proszę cię, banalne pytanie jesz­cze się nie ożeniłeś? Brawo, Wadimie, zawsze byłeś rozsądny. Nie gnięwasz się, że ci mówię „ty"? y Mówiła też jak dawniej ochrypłym i rozleni­

wionym głosem, z lekka grasejując. Nawiasem mó­wiąc, chociaż była kobietą niezwykłą i mądrą — Lowka powiadał; „Ja mamunię czczę i wielbię, jest jedyna» ale charakterek ma jak Iwan Groźny", — mogłaby się obejść bez tego „ty". Glebow chciał zachowywać się z godnością. Odpowiadał lakonicz­nie, uśmiechał się nieznacznie, a na dywany, na obrazy, na rozmaite graciki nie podnosił oczu, jakby w ogóle ich nie dostrzegał. Potem, kiedy się już ro­zejrzał, zauważył, że pokoje wyglądały, zupełnie ina­czej niż w dawnym mieszkaniu: przepych bardziej okazały, więcej staroci i dużo. róźpości związanych z morzem. Tu modele żaglowców na szafie, tam mo­rze w ramach, tam znów bitwa morska pędzla omałże samego Ajwazowskiego — jak się okazało, był to rzeczywiście Ajwazowski — i jakieś pozłacame kotr wice na ścianach. Glebow powiedział;

| — Jakoś nie poznaję pani starych mebli, Alino Fiodorowna. Wszystko się chyba zmieniło.

Gdyby nie był wtedy na dobrym gazie, nigdy by sobie nie pozwolił na taką* nonszalancję i zuchwal­stwo. Ale coś go korciło: powiedz, powiedz! Prze­cież ludzie podczas wojny wyzbywali się całego do­bytku, byle tylko przeżyć — babka Niła sprzedała srebrne łyżki, podstawkę do szklanki, dywanik, sza­le, wszystko, co wywieźli z Moskwy i :co miało ja? kąkolwiek wartość, nawet swój krzyżyk, bp Glebow umierał, a litr mleka na czarnym rynku kosztował mniej więcej tyle co srebrna łyżeczka —■ a; tu­taj tyle przybyło i patrzcie państwo -5- Ajwązow- ski. — Kupić Ajwazowskiego, bagatela! Podszedł umyślnie do ściany, pochylił głowę jak znawca i za­czął się przyglądać obrazowi. Lowka śmiał ,się głośno.

Co za spostrzegawczość! No popatrz, mamo: niby to pijany, ale ma oko.

Alina Fiodorowna■ powiedziała:

,i— Starożytni Grecy mówili: nie można wstąpić I dwa razy do. tego samego strumienia. Zdaje się, że I tak? Chyba się nie mylę, moi drodzy? Ty, Wadimie,

II wstąpiłeś do naszego strumienia — gestem połączyła I się z synem — w którym mniej więcej roku? Kiedy I przeprowadziliśmy się do tego okropnego domu,

w trzydziestym którymś.,. '

-— Mniejsza o to. Dziesięć lat temu — powiedział I Glebowa— Ale ja doskonale pamiętam mieszkanie I państwa. Pamiętam, że w jadalni był ogromny maho- I niowy kredens, jego góra opierała się na cienkich I rzeźbionych kolumienkach. A na drzwiczkach były I jakieś owalne majolikowe płytki z obrazkami. Pa­stuszek, krówki. Co?

. |p— Był taki kredens <— powiedziała Alina Fiodo- rowna. — Zapomniałam już o nim, a ty pamiętasz.

Brawo! Lowka klepnął Glebowa po ramie­niu. — Piekielna spostrzegawczość, kolosalna pa­mięć. Możesz u nas pracować. Wydam ci opinię...

Kiedy zostali sami w jego pokoju, wyjaśnił. Glebo- wowi: Alina Fiodorowna ma teraz innego męża. Szu-

* lepnikow umarł. Obecne mieszkanie ze wszystkimi tymi duperelami należy do Fławickiego, czy też Fi- wiejskiego, nowego męża Aliny Fiodorowny. To też szycha. Akurat prowadził sprawę Szulepnikowa: ten umarł w zagadkowych okolicznościach, znaleziono go nieżywego w samochodzie, w zamkniętym gara­żu. Albo akt dywersyjny, otrucie gazem, albo po prostu anewryzm serca. Przepracowywał się, zarywał

- noce. Fiwiejski kierował śledztwem, w ten sposób matka i on się poznali. Glebow o mały włos nie za- y pytał* dlaczego, nie przywieziono do Fiwiejskiego rzeczy ze starego mieszkania? Coś tu było niejasne. / W życiu Lowki dużo było spraw niejasnych. Lepiej

go nie wypytywać. Lowka powiedział, że jego nowy 4 „tato" to niezły chłop, służył w marynarce, lubi so­

bie popić i pozalecać się do baletnic, zaprosił kie­dyś Lowkę do aktorskiego towarzystwa, było fajnie) chociaż trochę po staroświecku. Fiwiejski ma sześć­dziesiąt lat, ale’ jest zdrowy jak byk. Glebow zapy­tał: „A co matka? Na te baletnice?" Lowka wzru­szył ramionami: „Skąd może wiedzieć? To męskie sprawy".

Glebow słuchał, zdumiewał się i sam sobie per­swadował: pal ich sześć, niech sobie żyją, jak chcą; Coś go jednak ćmiło i drażniło, jakby raptem nie­znośnie zaświerzbiała stara blizna. Widział potem ze trzy razy tego Fiwiejskiego czy Fławickiego w miesz­kaniu przy ulicy Gorkiego, a raz na stadionie „Dy­namo". Ojczym Lowki był na dobitkę zawziętym kibicem, opiekował się jakąś elitarną drużyną, do której dzięki swoim stosunkom ściągnął najlepszych piłkarzy z innych klubów. Lowka też się przez jakiś czas entuzjazmował tymi głupstwami. Nowy tato" Lowki był olbrzymiego wzrostu, mówił stentorowym głosem, witając się ściskał rękę jak obcęgami, miał błyszczącą łysą głowę b kształcie pocisku, wąsy ko­zaka zaporoskiego, a przy tym nosił okulary w złotej oprawie. Słowem, to była postaćl I Wielki dom, który dawniej tak wielką grał rólę w życiu Glebowa — przytłaczał go, zachwycał, drę­czył, a zarazem przyciągał nieodparcie niby ukryty magnes — teraz, po wojnie, stracił swoje znaczenie. Nie było już do kogo tam chodzić. Oprócz Soni Hań- czuk. Prawdę mówiąc, zaczął , przychodzić nawet nie do Soni Sonia przez czas dłuższy pozostawała re­kwizytem dzieciństwa, spokojnie i powoli blednącym w pamięci Glebowa wraz z całą resztą, co stała się zbędna i zatarła się w ciężkich latach — chodził do jej ojca, profesora. Był to po prostu zbieg sprzyja­jących okoliczności, który Glebow dostrzegł i wy­korzystał bez specjalnych zabiegów i bez pośpiechu.

Upłynęło chyba z pół roku zająć na uniwersytecie, nim oświadczył profesorowi: Mikołaju Wasiljewiczu, jestem, że tak powiem, pańskim znajomym. Bywa­łem u pana w domu. Profesor wertując książki rzu­cił obojętnie: „Doprawdy?" Na tym się za pierwszym razem skończyło. Profesor albo nie zrozumiał, albo nie zechciał zrozumieć.’

Nie zrażony tym Glebow postanowił przypomnieć mu się skuteczniej. Sonia niewiele go obchodziła, ale sam Hańczuk był osobistością wpływową i, jak się Glebow zorientował, niezwykle dla niego w po­czątkowym okresie studiów cenną. Pewnego razu po seminarium wybrał stosowną chwilę i przekazał poz­drowienia dla Sani.'

Skąd pan zna Sonię? .rn zdziwił się Hańczuk.

- -'r*rr Wspominałem już kiedyś panu profesorowie

Co? Jak? Ależ tak, oczywiście, przypominam sobie, zawsze bywało u nas dużo młodzieży, pana też sobie przypominam. A czy w pana pokoju stoją jeszcze popiersia filozofów, takie białe miniaturki? Patrzcie państwo, nawet popiersia pan pamięta. Profesor uśmiechał się zadowolony. Zaczynało się normalne życie, jeszcze z kartkami żywnościowymi, ale to nie na długo, a co za radość dokoła; Filozofowie stoją, jak stali! Przetrwali wojnę, ewakuację, cierpienia, śmierć ludzi,, światopoglądów, od tego są filozofa­mi. Hańczuk nie wiedzieć czemu bardzo się ożywił i ucieszył, kiedy Glebow wspomniał o tych miniatur­kach. Znacznie bardziej, niż kiedy mowa była o So- ni. Od razu zaczął go zapraszać:

Niech pan wpadnie kiedyś na herbatkę. Sonia będzie rada...

Najpierw przyszło pozdrowienie od Soni, potem zaproszenie. Hańczuk często chorował, studenci przy­jeżdżali do niego na konsultacje, czasem nawet na kolokwia.

Sonia wyrosła na wysoką bladą dziewczynę, trochę za chudą, z pełnymi bladymi wargami i bladoniebie-' skimi oczami, z których przebijała dobróć i troskli- wość. Studiowała w Instytucie Języków Obcych.

Wadim, co się stało? Jak mam to rozumieć? —=» to były jej pierwsze słówa po sześciu latach niewi­dzenia się. — Dlaczego znikłeś tak gruntownie?

Jak gdyby przy pożegnaniu przysięgli sobie doz­gonną przyjaźń.

A przecież łączące ich ■ stosunki, i wtedy, i teraz,; były beznadziejnie koleżeńskie, jednostajne i gładkie jak ściana. Sonia była tylko dodatkiem do tej sło­necznej i wielobarwnej;? l »krainy, którą nazywamy* dzieciństwem. Gdyby na horyzoncie Glebowa nie zjawił się profesor Hańczuk, Sonia na pewno zni­kłaby bezpowrotnie. GlebóW siedział w pokoju pro­fesora na kozetce z twardym mahoniowym opar­ciem — wtedy takie kozetki sprzedawano na kopy w byle sklepie z używanymi meblami, a spróbujcie je teraz kupić, nawet za największe pieniądze —>i z rozkoszą prowadził rozmowę ó „poputczykach", for- malistach, rappowcach, Proletkulcie i o wielu spra­wach, którymi się kiedyś na serio interesował. Pro-" fesor znał masę szczegółów. Szczególnie dokładnie pamiętał wszelkie łamańce i perypetie walk literach kich w latach dwudziestych i trzydziestych. Używał sformułowań precyzyjnych i stanowczych. „Wtedy zadaliśmy cios bezpałowszczyźnie... To była recydy­wa, musieliśmy zadać decydujący cios... Stoczyliśmy z nimi batalię..." Tak, były to rzeczywiście bata­lie, nie dyskusje. Właściwe poglądy krystalizowały się w krwawych starciach. Glebow słuchał z sza­cunkiem, wyobrażając sobie te mordercze walki, te zdruzgotane autorytety, te książki ciskane za burtę we wzburzoną toń, grubawy zaś staruszek o rumia­nych policzkach wydawał mu się tytanem i rębajłą,

herosem z bylin starońiskich. Do pewnego stopnia I zresztą odpowiadało to . rzeczy wistości, Glebow prze- I padał za herbatkami w gabinecie profesora, za wspo- I mnieniami i zakulisowymi szczególikami. „Nawia- I sem mówiąc, wie pan w. jąki sposób udało się nam I go rozbroić? Jako uczony był kompletnym zerem, I trzymał się dzięki pewnej osobistości.*." Glebow lu- | bił zapach dywanów* starych książek, jasny krąg na | suficie od wielkiego abażuru lampy stojącej na biur- I ku, podobały mu się ściany opancerzone książkami aż pod sufit, a także miniaturowe popiersia na sa- I mej górze, stojące w szeregu niczym żołnierze. Gdzie był Platon, a gdzie Arystotelęs? Z dołu nie można ich było odróżnić, ponieważ pokoje w tamtym domu B- były bardzo wysokie,: nie takie jak w nowym bu­downictwie, przynajmniej ze trzy i pół metra. Gle­bow miał wrażenie, że te nie dające się rozpoznać biusty z gipsu, wszystkie te szkolne śliczności —- nabyte w Niemczech w latach inflacji* kiedy chci­wy młody Hańczuk, były kawalerzysta z armii kon­nej!- poeta z wydziału propagandowego i mówca na wiecach żołnierskich, zabrał się do nauki z gimna­zjalną gorliwością, którą jeszcze z niego nie wypa­rowała Ili- że ci miniaturowi mędrcy również brali lidział w bataliach, zadawali ciosy, tratowali, dema-

* skowali, domagali, się kapitulacji.

.. Glebow znowu wślizgiwał się stopniowo w aurę wielkiego domu. Dyżurnych windziarzy już nie było. Lokatorzy też się chyba zmienili« inny wy­gląd, inna mowa. W windach jednak po dawnemu % unosiły się niezwykłe zapachy: szaszłyków, wędzo- f nych ryb, sosu pomidorowego, czasem drogich pa­pierosów lub wilgotnej psiej sierści. Glebow w ciągu lat wojny odzwyczaił się od psów. Psy pozostały

* w ^dzieciństwie, podobnie jak lody sprzedawane w ■f okrągłych waflach, kąpiele na przystani i rozmaite

inne błahostki. Jadąc windą do Hańczuka po raz pierwszy od dłuższego czasu ujrzał z bliska psa

i zaczął mu się uważnie przyglądać. Był to potężny podpalany wilczur z czarnym grzbietem, siedział skromnie i z godnością pod lustrem przy tylnej ściance windy i równie uważnie przyglądał się Gle- bówowi. Psa trzymała na smyczy stojąca obok ponu­ra starucha w chustce na głowie. Dobre maniery

i skromność olbrzymiego wilczura zdumiały Glebo­wa, ale jednocześnie miał wrażenie, że dostrzega w uporczywym spojrzeniu zwierzęcia poczucie wyż­szości: ja tu jestem lokatorem, a ty gościem. Wzię­ła go ochota, żeby pogłaskać psa. Naiwny, mimo­wolny odruch z dzieciństwa. Wyciągnął rękę, ale pies warknął, podniósł pysk i kłapnął zębami. „Nie dotykać! Stać spokojnie! — było napisane na czar­nym pyszałkowatym pysku. To, że Cię wpuszczają do tego domu i że jedziesz windą, nie znaczy wcale, że masz tu jakieś prawa". Glebow wysiadł na ósmym piętrze w fatalnym nastroju.'

W waszej windzie cuchnie psami — powiedział Soni.

Zdarzały się chwile, kiedy chciał jej zrobić jakąś przykrość.

Był wtedy w trudnym okresie — głodował, ale żył wesoło, łapczywie jak wielu. Bieda z nędzą. Nie miał drugiej pary butów, ani koszul, ani krawatów.

I wciąż myślał o jedzeniu. Stale chodził —■ na uni­wersytet, do znajomych — w starym mundurze wojr skowym, nie tylko dlatego, że nie miał porządnego ubrania — z przedwojennych wyrósł, a na nowe nie było pieniędzy — lecz także dlatego, żeby wszyscy zapamiętali raz na zawsze, że był tam. Wzięto go do wojska w ostatnim roku wojny, służył w Bata­lionach Lotniczych, w naziemnej obsłudze lotnisk. W domu po śmierci matki zrobiło się pusto, Ojcięę

zaczął zaglądać do kieliszka. Babcia wypruwała z sie­bie żyły, miała Cały dom na głowie. Teraz nie spo­sób zrozumieć, jak sobie dawała radę, jak mogła na wszystkich nastarczyć. Raz na tydzień brała torbę

i jechała tramwajami na rynek Daniłowski po wa­rzywa, grzyby suszone, szczaw i głóg. Ileż to wypi­jano tej herbaty z głogu! Dziś za żadne skarby nikt by nie wziął do ust tej lury. A wtedy babcia nawet na klina próbowała im podsuwać szklankę tej dobrej zimnej herbatki: „Wypij, Wadim, głogu, zaraz ci bę­dzie lżej.,.'' Dobra herbatka, akurat! Chociaż może było coś dobrego i w tej herbacie, i w całym tym życiu na dieriugińskim odludziu, w półmroku, w wą­skim pokoju przypominającym- kryptę. Bo przecież nic ich nie zmogło) jakoś przeżyli. Babcia garbiła się coraz bardziej, chodziła coraz wolniej, coraz ni­żej pochylała się ku ziemi. Ojciec-nie bywał prawie w domu, brał nadgodziny za półtorej stawki. Wtedy właśnie zaczęły się te jego przypadłości. Ale nikt

0 niczym nie wiedział. Byli jacyś koledzy, był ja­kiś ruch, gwar, pośpiech, sobotnie wyprawy za ostat­nie kopiejki do taniej restauracji albo do baru na Sierpuchowce...

Kiedy Glebow przychodził do Hańczuków, przy­bierał oschłą, akademicką pozę. Początkowo poruszał się jakby po omacku. Nawet Sonia mu zawadzała. Chciała go odciągnąć od ojca do swoich rozmów, do koleżanek, do marnowania czasu.

W głębi duszy ogarniało go przerażenie. Czyżby — myślał — biedna Sonia na coś liczyła? Nie marzyły mu się. żadne względy oprócz względów profesora,

1 to w ramach programu nauczania. Poza tym już od wczesnej młodości utwierdził się w przekonaniu, że jest dla serc niewieścich postacią niebezpieczną i po­ciągającą. Zaczęło się od owej czterdziestoletniej damy podczas wojny, w Głazowie, Przecież z począt­

ku zdawało się, że jest jej potrzebny do szczęścia nie na długo, podobnie jak ona jemu. Ale potem rozgorzały okrutne namiętności, zaczęły się bezsen­sowne pogróżki. Boże drogi, jakże się wtedy przera­ził! I zrozumiał, że zawsze trzeba się mieć na bacz­ności. Takie zabawy mogą się źle skończyć; Czuł w sobie —: nie bez satysfakcji zasób jakiejś ra­dioaktywności, której ofiarą padały kobiety, może nie wszystkie bez wyjątku, ale określonego pokroju. Szczególnie zabójczo działał na kobiety zawodów inteligenckich, starsze od niego. Ale młode, poważ­ne, niezbyt ładne, często w okularach, często celu­jące w nauce też łatwo ulegały jego urokowi.

Dlatego właśnie zadrżał lekko, kiedy dostrzegł blask w dobrych bladoniebieskich oczach Soni, cień uśmiechu na jej pełnych bladych wargach. Sonia lu­biła zapraszać gości. Przychodziły do niej koleżanki z Instytutu Języków Obcych, eleganckie dziewczy­ny, świetnie ubrane, szczebiotki, śmieszki, modnisie, lalunie; niektóre rajcowały go nie na żarty, hamował się jednak, wiedząc dobrze, że jego emanacja na takie kobiety nie działa.

Kiedy Glebow został sekretarzem seminarium, za­czął bywać u Hańczuków niemal co tydzień. Profe­sor był kłótliwy, roztrzepany, prawdę powiedziawr szy, brakowało mu piątej klepki. Prowadziło to cza­sami do idiotycznych sytuacji. Potrafił stanąć w pi­żamie w drzwiach i otworzyć szeroko oczy ze zdu­mienia: „Przecież prosiłem, koChaneczku, żeby w 'po­niedziałek..." „Skądże znowu, Mikołaju Wasiljewi- czu, w sobotę..." „Jak mogłem wyznaczyć panu na sobotę, skoro../’ „Ależ pamiętam najdokładniej!" Wszystko to odbywało się na schodach. Glebow się denerwował, czuł się głupio, ale wtedy jak jastrząb spadała na profesora Sonia: |fTatusiu, jak ci nie wstyd trzymać kogoś pod drzwiami! Do czego to

podobnel" W gruncie rzeczy.-Hańczuk cieszył się zawsze z odwiedzin Glebowa i natychmiast wynajdy-' wał dla. niego zajęcie. Szczególną zaś życzliwością zaczął darzyć Glebowa od czasu, gdy ten przyniósł’ kompletną bibliografię tematu, który Hańczuk roz­wijał w swoich własnych pracach, w dodatku wyko­naną błyskawicznie. Hańczuk był wzruszony. Gle- bow nie powiedział mu, że pracował po nocach. Nie miał obowiązku tak tyrać, w ogóle mógł nie robić tej bibliografii, ale, jak się okazało, ów czyn boha­terski przyniósł mu niebywałe korzyści..,..,

Sonia urządziła wieczorek. Przyszły wszystkie zna­jome panienki i młodzieńcy rozmaitego pokroju, którzy, jak to się często zdarzało w tamtych czasach, przyparli nie wiadomo skąd, zwabieni gorzałą i za­kąską. Jakaś panienka przyprowadziła swoich zna­jomych, tamci — swoich. Całe szczęście, że W salo­nie profesorskim można było ulokować na siedząco z pięćdziesiąt osób. Teraz o takich salach w ogóle nie ma mowy, chyba że na specjalne zamówienie w niektórych spółdzielniach. Przyszli jacyś muzycy, jakiś szachista, był też poeta, który robił dużo hała­su na studenckich wieczorach literackich swoimi grzmiącymi blaszanymi wierszami ife w owych cza-’ saćhł nie wiedaieć czemu shichano ich jak muzyki — było też, ma się rozumieć, dużo bezbarwnych, krzy­kliwych, nieśmiałych i bezczelnych studenciaków; Poeta zjawił się żupełnie niespodziewanie. Nikt z ze­branych go nie znał, z wyjątkiem pewnego gościa, dalekiego znajomego jednej z panienek, który sam po raz pierwszy przyszedł do Soni. Poeta wszedł do saloniku nie witając się z nikim i wzorem swoich słynnych poprzedników z miejsca zapytał: „Gdzie tu wychodek?" Rozległy się zachwycone szepty: „Poe­ta... Epatuje... Żadnych konwenansów..." Wiersze, które wygłaszał z takim łoskotem, dawno poszły

ifeś

w zapomnienie, ale to pytanie o. wychodek... Dziś, po trzydziestu latach, poeta jak dawniej wali w bla­chę, tyle że nikt już nie uważa tego za muzykę/ Blacha i tyle. Któryś ze studencfaków uderzył wściekle w klawisze i. zaintonował przeraźliwym histerycznym falsetem:

Na posiedzenie zgodnie z planem Kierowca dyrektora wiózł,

Lecz było z góry tak pisane,

Ze nie osiągnie celu wózl

Drugiej zwrotce wtórował radośnie chór:

Bo oto, bez najmniejszej racji,

Kierowcę nagle trafił szlag.

Cichutko czknął jak przy kolacji,

Ostatni dając życia znak.

Te duby smalone robiły wtedy furorę. Goście wrzeszczeli na wyprzódki, aż ochrypli i oczy zaszły im łzami. „Ale kierowca jechał dalej. Milicjant gwizdnął trzeci raz. Nieboszczyk z nogą na pedale dodawał gazu, choć sam zgasł”. Skąd się w tych dyrdymałkach brało tyle ognia, że serce przeszywał dreszcz, że każdy sam się chciał cieszyć i dzielić z innymi swoją radością? Nawiasem mówiąc, na hań- czukowskich biesiadach wokół bladej i milczącej So- ni z jej przyjaznym uśmiechem rozbrzmiewały tak­że inne melodie. Zjawiał się Mikołaj Wasiljewicz, który wypijał w gromie młodzieży kieliszek nalewki ha skórkach cytrynowych, przychodziła też i przy­siadała się Julia Michajłowna, matka Soni, po czym pod dyrekcją wymachującego widelcem profesora śpiewano zgodnym chórem: „Przez doliny i przez wzgórza naprzód szedł czerwony pułk" lub „Hej tam za rzeką".

Sonia potrafiła siedzieć godzinami w milczeniu, z półotwartymi ustami — miała polipy — i przysłu-

70

chiwać się rozmowie. Glebow pomyślał sobie kie­dyś, że Sonia zostanie czyjąś znakomitą żoną, naj­wspanialszą żoną na świecie. Tyle cudownych zalet, aż do milczenia z półotwartymi ustami włącznie. Po­myślał o tym -.jakoś tak abstrakcyjnie, mimochodem, bez żadnego związku z własną osobą. Coś w rodza­ju odkrycia: „Przecież Sonia byłaby świetną żoną dla Lowki!'1 Przez jakiś czas wracał do tej myśli, będąc przekonany, że Sonia rzeczywiście zdoła wy­wrzeć zbawienny wpływ na tego nicponia Lowkę, ten zaś nieco uśmierzy i przyćmi niebieski blask oczu Soni> który tak Glebowa niepokoił. Przecież doprawdy niczym, ale to absolutnie niczym nie mógł się jej odwzajemnić.-Nigdy nie miał ochoty ściskać się z Sonią gdzieś w ciemnym kącie, co zdarzało mu się z innymi dziewczynami, nawet z tymi, które przychodziły do Soni w odwiedziny, ¡na przykład z jej koleżanką ze studiów, taką czarnulką przy ko­ści — jakże jej było na imię? Zapomniał, jak się na­zywała, ale pamiętał doskonale jej jędrne ramiona

i krótkotrwałe pieszczoty skradzione w mroku przed­pokoju, wśród miękkifch futer...

Taki już był: z jednymi bał się zaczynać i robił się pruderyjnie drętwy, przy innych ni z tego ni z owego stawał się bezczelny*-pozwalał sobie za wie­le, jakby jakiś bies w niego wstąpił.. Tamtą jędrną czarnulkę wyłuskał od razu, też była z jakiejś ulicy Dieriugińskiej. A Sonia była zamknięta na cztery spusty. Przy niej mógł się na nic nie silić, ale też nie miał na nić ochoty. Nie pociągała go zupełnie. Potem nadszedł czas, kiedy chciał, żeby go pociąga­ła. Potem nareszcie zaczęła go pociągać, ale zanim do tego doszło,:minęło.-chyba ze dwa lata.

Na wieczorku z póetą — chyba wtedy się właśnie coś zaczęło — było za dużo wódki, goście się popili, napędzając strachu gospodarzom. Mężczyźni wycho-

dziłi na papierosa na schody. Był tam jakiś chłopak, którego nazwiska, rzecz jasna, nikt dziś nie pamięta, nie zjawił się już bowiem na scenie, kudłaty, zata­czający się niezguła W. okularach i krawaciku, przy tym szalenie barczysty. Wyglądał jak ciężarowiec. To on w męskim gronie tpalaczy zapytał piskliwym głosem:

jejN Powiedzcie mi, chłopcy, bp nie bardzo wiem, kto tu nawija gospodynię? No* tę Sonię?

W ówczesnym żargonie „naWijać"nznaczyło mniej więcej to samo, co dziś „podrywać*'« Chłopak po pro­stu interesował się, czy przypadkiem miejsce nie jest wolme, ale pytanie zadane było ordynarnym tonem. Wszyscy skrzywili się z; niesmakiem, niektórzy wzruszyli ramionami. Naraz jeden ze studenciaków wskazał Glebowa.

Zdaje się^ że towarzysz Wadim...

*-■ Ja? — zdziwił się Glebow. — To dla mnie no­wina.

Poczuł się głupio: ludzie dostrzegają to, o. czym on sam nie wie, co mu nawet przez myśl nie prze­szło. A może jednak przeszło? Nie wiadomo, po co opowiedział, że chodził z Sonią do tej samej szkoły. Tamten chłopak powiedział:

A szkoda! Wskoczyć do takiego pałacu ę-^; Co, chłopcy? Mrugnął w stronę,/otwartych drzwi do mieszkania. — Zmarnowana okazja... Szkoda*»,. Pa­nienka całkiem do rzeczy. Może nie? Do. rzeczy... Coś jakby z Turgieniewa...

Milcz, bydlaku — powiedział ktoś.

Chłopak obraził się, zgasił peta i wrócił do miesz­kania.

Bardzo się wszystkim nie spodobał.

—■ Kto przyprowadził tę mordę?

Licho go wie. On chyba jest z Instytutu Lite­rackiego...

Dajmy mu wycisk, có?

Wszyscy wyrazili zgodę. Ktoś poszedł do miesz­kania, żeby go wywołać z powrotem na schody. Wrócił sam i powiedział, że chłopak domyśla się, że chcą go zbić, i przyjść nie zamierza. Trudna rada, załatwi się go potem, nie ucieknie. Najbardziej parł do walki szachista. Wszyscy byli na dużym gazie. Z Glebowem jednak stało się coś dziwnego? nagle wytrzeźwiał: Otrzeźwiła go myśl wypowiedziana w idiotycznej formie przez tamtego chłopaka. „On wcale nie jest taki głupi — pomyślał Glebow. —-To my jesteśmy głupi!" Nabrał tym większej ochoty, że­by tamtego sprać, a jeżeli nie sprać, to przynajmniej przepędzić na cztery wiatry. „Wskoczyć mu się za­chciało... Patrzcie go, skoczek się znalazł!''

Rozwścieczony wrócił cU} saloniku.

Okularnika nie udało się sprać z bardzo prostego powodu: w ciągu pół godziny zalał się w trupa.

O pół do pierwszej goście zaczęli się żegnać, żeby zdążyć do metra. Wszyscy wyszli, ale okularnika nie można było nie tylko postawić na nogi, lecz nawet ruszyć z kanapy, na której- rozwalił się ohydnie, wy­stawiając na widok publiczny swoje nędzne studenckie spodnie, całe w łatach, wyrzuconą na wierzch ko­szulę, a w prześwicie między koszulą a pasem od spodni szary obnażony brzuch z pępkiem. Ręce odrzucił do tyłu za głowę, która zwisała mu z wałka, a w dodatku okropnie chrapał. Jak się okazało, ten, co go przyprowadził, dawno już wyszedł ze swoją panienką, koleżanką Soni. Nikt nie wiedział nawet, jak się ten pijany nazywa. Hańczukowie byli w kon­sternacji. Gosposia Wasiona radziła wezwać milicję. Julia Michaj łowna z właściwym sobie niemieckim, konkretnym sposobem myślenia, którego się nie wyz­była w ciągu trzydziestu lat, proponowała, żeby posta­wić przy śpiącym szklankę wody z sodą i tabletkę

piramidonu. Wasi ona śmiała się w kułak: „Co mu tam po twoim piramidohie... Jak zacznie w nocy łazić, obijać się o szafy..." Natomiast stary Mikołaj Wasil- jewicz raz po raz usiłował zastosować starą huzar­ską kurację — wytargać delikwenta za uszy. Ale Sonia stanęła w obronie pijanego obdartusa i nie po­zwoliła go ruszać.

Czy wam naprawdę go nie żal? Spójrzcie, co za sympatyczna twarzyczka, co za przyjemna szczęka, jak u boksera...

Glebow zaproponował stanowczo, że na wszelki wypadek pozostanie na miejscu. Będzie spał w salo­nie na łóżku polowym. A tamten niech śpi na kana­pie, trzeba mu tylko zdjąć buty.

Glebow został więc na noc w mieszkaniu Soni. Długo nie mógł zasnąć, zaraął bowiem myśleć o Soni w całkiem inny sposób. Po prostu: nie mógł zasnąć

i myślał. Zasypiał na chwilę, Widział krótkie mętne sny, budził się i znów myślał. Nic się nie wydarzyło, Sonia spała w swoim pokoju za drzwiami zamknięty­mi na klucz, pijak nie ruszał się, a mimo to w Glebo- wie tej nocy coś się odmieniło «fe wstał rano jako zupełnie inny człowiek. Zrozumiał, że może Sonię pokochać. Uczucie jeszcze nie nadeszło, ale zbliżało się niby ciepłe powietrze napływające falami z połud­nia. Jeszcze nie nastąpiła zmiana pogody, ale ciśnie- niowcy już ją wyczuwają. O świcie, około szóstej, gagatek poruszył się, zwlókł się z kanapy i, jak przy­puszczała Wasiona, zaczął krążyć po pokoju czkając

i mamrocząc. Glebow zaciągnął go do przedpokoju, wsadził mu czapkę na głowę i usiłował wyrzucić go za drzwi. Tamten się opierał, kłócili się szeptem.

—• Dokąd mnie wypychasz, draniu? Przecież nie mam dokąd pójść, ty głupi idioto.;.

Wal tam, skąd przyszedłeś.

- Skąd przyszedłem? Czy potrafisz zrozumieć, co

pisał Fiodor Dostojewski... Kiedy człowiek nie ma się gdzie podziać...

W owych czasach byli tacy studenci-nędzarze, któ­rzy mieszkali niem&l na ulicy: stale ich wyrzucano, zawieszano, oni zaś krążyli po znajomych z akade­mika do akademika lub nocowali na dworcach. Chło­pak tęsknie spoglądał na „pałac", z którego właśnie go wypędzano. Glebow przemawiał mu do rozsądku chyba z pół godziny, spławił go wreszcie, po czym wrócił'do salonu i położył się na łóżku. Po godzinie Sonia przeszła obok niego w szlafroku. Zobaczył jej białe chude nogi z delikatnymi kostkami. Potem je­szcze raz żajrzała do salonu i spytała:

~ A tamten?

óSfc Zrobiłem mu w tył zwrot — Glebow zrobił wy­mowny ruch kolanem.

Czuł się jak bohater i obrońca uciśnionych.

Sonia rozzłościła się niespodziewanie.'

«NSfct Kto cię prosił? Nie chciał wychodzić?

Nie chciał. Całą godzinę przepychałem się z nim w przedpokoju...

- I w końcu go wypędziłeś? To straszne świństwo, Wadim, jak ci nie wstyd? Wypędzić głodnego. Może nie miał dokąd pójść..;5 |

Nie miął. Bo to żulja. I

^ Nie wiem, co to znaczy „żulja".

A ja wiem. Mieszkam wśród żulji. Ulica Die- riugińska to' sama żulja.

Sonia pokręciła przecząco głową, patrząc na niego jakimś innym, nieufnym spojrzeniem, i bardzo nie­zadowolona poszła do swojego pokoju. Glebow nie wiedział, co ma zrobić. Może powinien odejść? Nie­zadowolenie Sotni go zdziwiło. Potem, kiedy lepiej ją poznał, zrozumiał, że zasadniczą cechą jej charakteru jest bolesne i wszechogarniające uczucie litości. Dla wszystkich beż wyjątku, dla każdego z osobna. Było

to chwilami dokuczliwe, a nawet męczące, ale potem przyzwyczaił się i nie zwracał na to uwagi. Pierwszą jej reakcją przy każdym zetknięciu się z życiem czy z ludźmi była litość. Nieraz jej potem dokuczał: „Tak mi żal tego biednego chuligana, który na przystanku tramwajowym pobił trzy osoby... Wyobrażasz sobie, jak on teraz cierpi..."' Sonia zdawała sobie sprawę z absurdalności swojego charakteru i sama nad tym cierpiała.

Kiedy zasiedli we dwoje dó śniadania w kuchni przy okrągłym stoliku, wygodnie Ustawionym pod oknem, była zakłopotana i przepraszała go za poran­ne wymówki: „Gdyby mń się chociaż dało herbaty..." „A, tam! — powiedział Glebow — nic mu nie będzie." Spoglądał w dół na gigantyczny łuk mostu, po któ­rym przebiegały samochody i pełzł malutki tram­waj, na przeciwległy brzeg z murami obronnymi, pa­łacami, świerkami i kopułami — wszystko było zdu­miewająco malownicze i wydawało się z tej wysoko­ści szczególnie świeże i promienne. Myślał o tym, że zaczyna się najwidoczniej coś zupełnie nowego...

Codziennie przy śniadaniu oglądać pałace z lotu ptaka! I litować się nad wszystkimi; nad wszystkimi bez wyjątku ludźmi, którzy jak mróweczki snują się tam w dole po asfalcie! Wszystko to było dalszym ciągiem nocnych rozmyślań i majaczeń. Powiedział Soni:

Wiesz co? Lepiej byś mnie pożałowała.

—• A ja cię żałuję; — Sonia pogłaskała go po po­liczku. — Taki jesteś zagubiony...

Zaczął bywać u Hańczuków niemal dzień w dzień. Przychodził do profesora albo do Soni. Profesor zwra­cał się do niego przedtem per „kochaneczku" i „Wa­dimie Aleksandrowiczu", teraz natomiast zaczął mó­wić mu po imieniu. Zabierał go na wieczorne spacery. W karakułowej czapce na głowie, w białych butach

filcowych obszytych skórą w kolorze czekoladowym

i w długiej szubie podbitej lisim futrem wyglądał jak kupiec ze sztuki Ostrowskiego. Ale ten kupiec, któ­ry powoli, miarowym krokiem spacerował po wy­brzeżu zupełnie pustym wieczorową porą, opowiadał mu o wojnie z Polską, o różnicy między kozackim a oficerskim cięciem szablą, o teoretycznej plątaninie Łunaczarskiego, o błędach Pokrowskiego, o waha­niach Gorkiego, o pomyłkach Aleksego Tołstoja. Mi­kołaj Wasiljewicz znał wszystkich doskonale, pijał z nimi herbatę, bywał u nich na daczach. O wszyst­kich, nawet o takich sławach jak Gorki, mówił wprawdzie z szacunkiem, ale też z ukrytym poczu­ciem wyższości. „Gdyby Aleksy Maksymowicz zro­zumiał należycie...” —- powiadał. Albo: „Tłumaczy? łem kiedyś Aleksemu Mikołajewiczowi..."'

Glebow słuchał Hańczuka z wielką uwagą. Wszyst­ko było ciekawe i ważne. Niekiedy Mikołaj Wasilje­wicz zaskakiwał Glebowa zdumiewającymi wypowie­dziami. Opowiadając na przykład o swojej daczy w Bruskowie i związanych z nią kłopotach (miejsco­wa administracja haniebnie zwlekała z wyasfaltowa­niem drogi), stwierdził niespodziewanie: „Za pięć lat każdy człowiek radziecki będzie miał swoją własną daczę". Glebow zdziwił się, ale nie próbował dysku­tować.

Zdarzały się wieczory, kiedy mróz dochodził do dwudziestu pięciu stopni i ludzie rozsądni woleli sie­dzieć w domu, ale Mikołaj Wasiljewicz punktualnie

o dziewiątej owijał się szalem, nasuwał czapkę na oczy, przyodziewał swoją kupiecką szubę i pytał tonem nie znoszącym sprzeciwu: „Idziemy?" Jakże się nie chciało Glebowowi wychodzić na mrózl Prze­mknąć się od tyłu podwórkami na swoją ulicę — to co innego, ale spacerować po lodowatym chodniku... Glebow odpowiadał z determinacją skazańca: „Ależ

oczywiście. Jestem gotów", Drżał i kulił się w stu* denckim paletku, przerobionym ze starego ojcowskie­go płaszcza, i z trudem powstrzymywał się, żeby nie pobiec pędem, lecz iść drobnym kroczkiem obok sta­ruszka, który z lubością posapywał i chrząkał w swo­jej szubie. „Co za samolub! — złościł się w duchu Glebow. — Nawet mu do głowy nie przyjdzie..." Cza­sem przypuszczał, że stary może specjalnie wyprowa- y dza go z domu, żeby nie zostawał sam na sam z So­nią.

Jeszcze jedną hipotezę podsunęła mu Wasiona. Sprytna, diabelnie spostrzegawcza baba zapytała go pewnego razu ze współczuciem: „I po co on cię za­biera? Pewnie żeby pilnować*." „Czy to on ma mnie pilnować, czy ja jego?" -t- zapytał Glebow. Wasiona szepnęła: „A bo ja wiem, ale takich w szubach to nie kochają«.'?,.

Zdarzało się, że Sonia też się wybierała na spacer, czasami przyłączał się do nich Kuno Iwanowicz, czy­li Kunik, człowiek bardzo bliski rodzinie Hańczuków, który pomagał Mikołajowi Wasiljewiczowi w jego pracach w akademii. Kunik traktowany był u Hańczu­ków niemal jak członek rodziny. Glebow zauważył, że Mikołaj Wasiljewicz niezbyt chętnie brał na spacer Sonię, a na Kuno Iwanowicza, jeżeli ten się przypałę- tał, w ogóle nie zwracał uwagi. Sprawa, jak się wy­daje, była bardzo prosta: w .towarzystwie samego Glebowa Mikołaj Wasiljewicz zapalał się, bez prze­rwy opowiadał coś i wspominał, gdy zaś obok była Sonia, przygasał i zamykał się w sobie. Sonia potra­fiła mu powiedzieć surowym tonem: „Tatku, bądź cichol Wiesz, że ci nie wolno rozmawiać na mrozie". Albo: „Tatku, powtarzasz się".

Julia Michajłowna zaś nie lubiła ulic, samochodów, wiatru i mrozów. Miała chorobę wieńcową. Często chorowała, nie jeździła na zajęcia ze studentami —

Julia Michajłowna wykładała język niemiecki w tym samym instytucie, w którym uczył się Glebow i w którym Mikołaj Wasiljewicz kierował katedrą. Julia Michajłowna, chociaż mieszkała w Rosji od wie­lu lat, pozostała pod niejednym względem szorstką, zasadniczą Niemką i mówiła po rosyjsku z wyraźnym akcentem. Ojciec jej zginął w powstaniu hamburskim. Julia Michajłowna utrzymywała kontakty z nieliczny­mi starymi antyfaszystami — Niemcami i Austryja- kami — którzy wyszli cało z rozmaitych opresji i od czasu do czasu zjawiali się u Hańczuków. Kuno Iwa- nowicz należał do tego środowiska. Jego matka, któ­ra zmarła przed wojną, była starą przyjaciółką Julii Michajłowny jeszcze z uniwersytetu wiedeńskiego i Hańczukowie zaopiekowali się Kunikiem, którego znali od dziecka. Kunik, Kunik, Kunik, Kunik, Kunik! Tak mógłby się wabić piesek. Taki mały, kapryśny piesek pokojowy z mądrymi ślepkami. iii^.Kunikowi trzeba dać jeść! — mówiła Sonia.

Poproście Kunika... Zadzwońcie do Kunika... Trzeba posłać Kunika po bilety, ale zróbcie to deli­katnie...

Był chudy, zgarbiony, głowę zawsze nieco przechy­lał ku dołowi i na bok, jakby stale czegoś nasłuchi­wał, chociaż nigdy w ogóle nie nasłuchiwał, a nawet często nie słyszał, kiedy się do niego zwracano. Co chwila potrząsał tą krzywą główką — może to był jakiś tik? — odrzucając do tyłu rudawe, wypłowiałe niemieckie włosy. Glebow myślał z początku, że Ku­nik ma skrofuły.

Glebowowi Kunik w ogóle się nie podobał. Jakiś był za bardzo milczący, nieuprzejmy, chorowity i za­mknięty w sobie. Kunik był samotnikiem. Hańczu­kowie wiecznie się o niego martwili: czy przypad­kiem nie zachorował? Może mu czegoś potrzeba? Bóg raczy wiedzieć, dlaczego wszyscy uważali, że Kunik

jest nieszczęśliwy i należy mu pomagać. Na jego żałosnej, wyschniętej twarzyczce z zaciśniętymi sta­le wargami było wypisane: „Jestem nieszczęśliwy!'' A niby dlaczego, łaskawco?

Pewnego razu przy kolacji Glebow jakby od nie­chcenia rozpoczął rozmowę o artykule Kunika, za­mieszczonym w piśmie naukowym. Już przedtem sły­szał, że artykuł jest w opracowaniu redakcyjnym, że redakcja żąda od autora poprawek, że Kunik nieu­stępliwie broni swoich racji, że w walce z redakcją dotarł do najwyższych instancji i w końcu swój ar­tykuł przeforsowali ©powiadano o tym jako

o wydarzeniu w świecie naukowym. Największy rwetes wokół tego wydarzenia robiła Julia Michaj- łowna. Glebow po przeczytaniu doszedł do wniosku, że artykuł jest całkiem przeciętny i niczym się abso­lutnie nie wyróżnia, a poza tym z kilku nieuchwyt­nych drobiazgów widać, że język rosyjski nie jest językiem ojczystym autora. Jakiś brak swobody, brak soczystości. Glebow zaczął rozmowę ;przy kolacji wła­śnie od tego tematu: że, niestety, autorzy prac histo­rycznoliterackich posługują się językiem jakże dale­kim od literatury. Mikołaj Wasiljewicz poparł Gle­bowa, rozmawiano przez dłuższy czas, a dopiero po­tem, nie od razu i bardzo ostrożnie, Glebow przyto­czył kilka przykładów z artykułu Kunika. Przykłady rzeczywiście były wręcz uderzające, jeżeli chodzi

o niezrozumieniu stylu i ducha języka.

Mikołaj Wasiljewicz śmiał się do rozpuku, Sonia uśmiechała się, ale Julia Michajłowna zauważyła oschle, że „krytykować tak złośliwie należy tylko w oczy". Glebow zapewnił, że w jego uwagach nie było złośliwości, ale Julia Michajłowna odparła:

Nieprawda, Wadimie, proszę się nie wykręcać. Pan przecież nie powiedział, co sądzi o artykule Ku­no Iwanowicza w całości?

Glebow wymamrotał wzruszając ramionami:

Co sądzę? Jeżeli mam być szczery... Nie za­chwycił mnie specjalnie, ale i nie...

A więc mam rację! — Julia Michajłowna, dum­nie i wojowniczo podniosła palec. — Pozwoli pan, że zapytam...

Sonia przerwała matce: czy Glebow nie ma prawa do własnego zdania, odmiennego od opinii rodziny Hańczuków? Dlaczego matka od razu rusza do ata­ku? Mikołaj Wasiljewicz zaznaczył, że opinia rodzi­ny Hańczuków wcale nie jest jednolita. Julia Mi- chajłowna powiedziała, że przywilej ruszania do ata­ku ma Mikołaj Wasiljewicz, jako były kawalerzysta, ona zaś nie lubi wymachiwać szabelką.

-i— Ale wymachujesz *— powiedziała Sonia. — I to nieraz bardzo gwałtownie.

Glebow żałował, że zaczął całą rozmowę. Ta kru­cha, na pozór słaba, chorowita Julia Michajłowna z rączkami jak patyki i pergaminowobiałą cerą była, trzeba to przyznać, wyjątkowo uparta. Potrafiła spie­rać się i bronić swojego zdania bis zum Schluss, aż do ataku sercowego. Zaczęła od tego, że krytyka winna być przede wszystkim obiektywna, oceniać pra­cę w całości, a potem dopiero szukać usterek. Kunik napisał fenomenalny artykuł. Drobne zastrzeżenia na­leży wypowiadać petitem. Poruszył najistotniejszy temat, a mianowicie jakie niebezpieczeństwo sta­nowi żywioł drobnomieszczański. Właśnie w obecnej dobie, po zwycięstwie, po szalonym wysiłku, kiedy ludzie pragną odetchnąć i odpocząć, mogą się rodzić drobnomieszczańskie ciągoty, przytłumione dotych­czas w świadomości. Nie wolno tego niebezpieczeń­stwa nie doceniać.

Glebow nic podobnego w artykule Kunika nie wy­czytał. Zaoponował nieśmiało:

Wybaczy pani, Julio Michajłowna, ale jeżeli

pozwoliłem sobie na dwie uwagi dotyczące języka, nie oznacza to, że nie doceniam drobnomieszczań- skiego niebezpieczeństwa.

Otóż to! — powiedział Mikołaj Wasiljewicz i lekko nderzył pięścią o blat stołu, jakby chciał wszystko obrócić w żart. — Co ma piernik do wia- traka!

Owszem, nie docenia pan drobnomieszczańskie- go niebezpieczeństwa — powtórzyła Julia Michajłow- na, która nie miała najmniejszej ochoty do żartów.

Ale z czego pani to wnosi. Julio Mićhajłow- na?

•— Zaraz panu powiem. Czy mam być szczeka? Już' dawno zauważyłam, że pan... i zaczęła pleść takie oszałamiające bzdury, że Glebow oniemiał ze zdu­mienia. Okazuje się, że on zawsze z jakąś szczegól­ną uwagą oglądał ich mieszkanie, w kuchni intere­sowała go lodówka pod oknem i drzwiczki do windy towarowej. Wypytywał ją kiedyś szczegółowo o da­czę w Bruskowie, ile tam mają pokoi, czy jest woda bieżąca, ile metrów kwadratowych ma działka, jak gdyby zamierzał ją kupić...

Mamo, o czym ty mówisz? ig# zawołała przera­żona Sonia.

Mówię o tym, co dostrzegam u dzisiejszej mło­dzieży — powiedziała uparta i chora na serce kobie­ta, która wskutek swojej pryncypialności zaczynała się już dusić. — To dotyczy nie tylko Wadima. Do niego akurat mam sympatię i wcale go nie chcę ura­zić. Nie bój się, pozostaniemy w jak najlepszych sto­sunkach. Ale u tylu innych widzę taką niepohamo­waną żądzę posiadania, dorabiania się, pęd do tego, co Niemcy nazywają das Gut, a my — dobrami ma­terialnymi... Po co to wszystko? Co pan widzi w tym mieszkaniu? — Wzruszając ramionami ogarnęła pokój spojrzeniem pełnym niechęci, a nawet odrazy. ~ Są-

dzi pan, że w pańskim pokoiku w drewnianym dom* ku nie można pracować? Nie można być szczęśli* wym?

•— Ale sama jakoś się nie przeprowadzasz stąd do drewnianego domku — powiedziała Sonia.

A po co? Jest mi absolutnie obojętne, gdzie mieszkam — w pałacu czy w drewnianej chałupce, bylebym żyła zgodnie z moimi zasadami...

Julia Michajłowna miała rację, jej stosunki z Gle- bowem po tej przedziwnej akcji demaskatorskiej nie uległy pogorszeniu. Glebow postanowił się nie obra­żać. Domyślał się, w czym rzeczi matka Soni darzyła szczególną sympatią Kunika, przypuszczalnie widzia­ła w nim idealnego zięcia, Sonia jednak miała w tej sprawie zupełnie odmienne zdanie. Glebow, o niczym nie wiedząc, nadepnął Julii Michajłownie na odcisk.

Wyczuwał nie bez ukrytej satysfakcji, że zdener­wowanie Julii Michajłowny, jej docinki i ataki świad­czą jedynie o tym, że szala zwycięstwa przechyla się na jego stronę. Bardziej zagadkowe wydały mu się rozważania o jego drobnomieszczańskich grzechach. Nie poczuwał się do najmniejszej winy w tym względzie. Czy mówiła zresztą na serio? Mo­że tylko żartem? Sam Hańczuk nie bez kozery albo się podśmiewał, albo nic nie mówił. No, a ta winda wypolerowana na mahoń, z lustrem od podłogi do su­fitu? Przecież Julia Michajłowna nie chodziła co dzień pieszo na ósme piętro, ale jeździła tą windą na górę i na dół, przeglądała się w lustrze :i wdychała zapach drogich papierosów, drogich psów i rozmaitych in­nych drogich rzeczy. Co prawda na dole przy wej­ściu nie spacerowali już bystroocy dyżurni w mun­durowych czapkach, ale jednak siedziała tam w zde­zelowanym fotelu starucha w walonkach i skwaszo- nym głosem brzuchomówcy pytała każdego wchodzą­cego: „Pan do kogo?" W Bruskowie HańczukoWię

mieli dom, cudaczny budynek ź przegniłym gankiem i nie wykończonym pięterkiem, na którym okna były zabite dyktą. Mimo wszystko ten dom wraz z działką

o powierzchni czterech tysięcy metrów kwadrato­wych, z płotem, sosnami, dzikim winem oplatającym werandę i skromnym ogródkiem był tą nienawistną własnością prywatną, tym samym das Gut, z którego niczym pędy cebuli na grządce strzelało wzwyż tru­jące drzewo.

Na wiosnę rodzina Hańczuków wyjeżdżała do Bru- skowa na tak zwany ».czyn letniskowy": wszyscy pracowali w ogrodzie, w domu i w warzywniku. Góż to była za praca, pożal się Boże! Julia Michajłowna z powodu swoich rozlicznych 'chorób tylko się mio­tała bezradnie na wszystkie Strony, dokuczając po­zostałym bezsensownymi poleceniami, Sonia była ospała i nieporadna, a Mikołaj Wasiljewicz zaszywał się w swoim pokoju w starych książkach i papierzy- skach. Cała robota spadała na Wasionę, trochę jej pomagał Anikiejew, który co drugi dzień pełnił u Hańćzuka funkcje kierowcy. Ten ponury starszy mężczyzna sam zajmował przed wojną jakieś, nie za wysokie zresztą, stanowisko, ale za coś tam wyleciał. Robił wszystko powoli, ruszał się bez pośpiechu, zręcznie się wymigiwał od ciężkiej pracy, Wybierał lżejsze robótki i dłubał przy nich godzinami. Potra­fił przez pół dnia zawieszać abażur '$ib przybijać żerdź w płocie. Pewnego razu, kiedy Glebow wywo­ził taczkami śmieci na koniec podwórza — zaofiaro­wał z radością swoją pomoc Mikołajowi Wasilewi­czowi, tak ogromnie był ciekaw tej daczy — Anikie­jew szepnął do niego: „A niech baba sama wywozi! Co do śmieci nie było chyba umowy?" Wziął go za najemnego robotnika...

W lecie była rozłąka, Kubań, praca w zapadłych podgórskich stanicach kozackich i prawdziwa — ńiś-

spodziewana — tęsknota do Soni. Tam właśnie zro­zumiał, że to nie żarty.

Przed Nowym Rokiem, w łagodny wieczór zimowy, całą studencką paczką wybrali się do Bruskowa na daczę. Napalili w piecach, urządzili w ogrodzie cho­inkę z elektrycznymi świeczkami. Było bardzo fajnie... Wtedy po raz pierwszy zjawił się w ich paczce Low- ka Szulepnikow, który od roku już był w instytucie, ale żył własnym życiem, nie wiadomo gdzie. „Jestem jak kot Kiplinga — powiadał o sobie — chodzę wła­snymi ścieżkami." Przyjechał do Bruskowa z bardzo ładną dziewczyną imieniem Stella. Była tancerką w utworzonym niedawno w Moskwie, ale już popu­larnym zespole „Bienozka". Doszło do jakiejś nie kończącej się dyskusji. Wrzaski, krzyki, wygrażanie pięściami. Wszystko zaczęło się od Astruga, języko­znawcy, którego właśnie wywalono z wielkim hu­kiem, ale dyskusja zaczęła się jak w anegdocie: ja­kiego koloru kalesony nosi Astrug? Chodziło natural­nie o co innego. Zupełnie, ale to zupełnie co innegol W każdym razie nie o biednego Astruga. Nawiasem mówiąc, Astrug był z otoczenia Hańczuka, ale to rów­nież nie miało tego dnia żadnego znaczenia. We wszystkich nagromadziła się widocznie jakaś wulka­niczna wściekłość, która niewidoczna dla oka wrzała gdzieś pod powierzchnią, aż wreszcie znalazła ujście. Lowka Szulepnikow, zwykle tak skłonny do awantur, tym razem był w beztroskim nastroju i nie zwracał na to uwagi. No i, oczywiście, dużo wódki i żadnej zakąski. Normalna studencka popijawa. Wszystko to się splotło z niedożywieniem, przemęczeniem, nerwo­wym niepokojem przed sesją i z tym wulkanicznym podnieceniem, które kipiało w głowach...

Znalazł się tam niejaki Czeremisin, facet antypa­tyczny, który nie należał do przyjaciół Glebowa, ale przyjechał razem ze wszystkimi — towarzystwo nie-

zbyt zgrane, kto dał zrzutkę, ten był dobry. Razem około dwudziestu osób. Zdawało się, że na daczy i to z taką działką wystarczy miejsca choćby dla stu. A skończyło się na ścisku i mordobiciu. Ten Czere­misin, kiedy rozmowa zeszła na Astruga, opowiedział taką bajdę: że niby tamten na kolokwium zapytał: „Co to jest morfem?" Czeremisin nie wiedział. Astrug powiada: „Jak pan może znać język, jeżeli pan nie wie, co to jest morfem?" Wtedy Czeremisin go pyta: „A co to jest s z 1 u g?" Astrug, ma się rozumieć, wzrusza ramionami. Czeremisin pyta dalej: „A co to jest bała k?" Tamten tego też nie wie. „Jak pan profesor może znać język, jeżeli pan nie zna najpro­stszych słów? U nas zna je każde dziecko. S z 1 u g — to znaczy papieros. A bałak — to taka rozmowa jak nasza. Astrug roześmiał się, machnął ręką i po­stawił mu trójkę.

A w ogóle to dobrze, że go wywalili — zakoń­czył Czeremisin. — Płaszczył się przed Zachodem. Nie zdradzał się z tym, ale się płaszczył. Na pewno. Język literacki może i znał, ale prawdziwego, ludo­wego — ani w ząb.

Jakaś dziewczyna powiedziała:

Nie wiem, co on tam znał, czego nie znał, ale cieszę się, że go u nas nie będzie. Bo aż mi się na mdłości zbierało: usiądzie na krześle, założy nogę na nogę, jedną nogą macha, a nogawka nie wiadomo dlaczego zawsze się podwija i widać niebieskie ga­cie, wsunięte do skarpetki. Fuj, coś okropnego! — Dziewczyna skrzywiła się z obrzydzeniem. — Od­rzucało mnie... I jak tu słuchać wykładu...

Czeremisin rechotał.

To prawda. Tak było. Tylko gacie, przepraszam bardzo, były innego koloru, chyba białe. Niebieskich jakoś sobie nie przypominam...

Teraz niecłi w domu kiwa nogą — powiedziała dziewczyna.

Kłócili się, zirytowani nie tylko dlatego, że za du­żo wypili, ale także dlatego, że towarzystwo było niedobrane i niezżyte. Koleżanki Soni i znajomi tych panienek różnili się wyraźnie od kolegów Glebowa, a na dobitkę zjawili się nieproszeni i przypadkowi goście w rodzaju Czeremisina. Całe to towarzystwo huczało, wrzało i rozsadzało ściany. Zawierano zna­jomości, pito bruderszafty, rodziły się błyskawiczne przyjaźnie i równie błyskawiczne antypatie, zmie­rzające do otwartych starć. Spierano się zaciekle. Ja­kieś koleżanki Soni zaczęły pokpiwać z dziewczyny, która opowiadała o kalesonach, Lowka Szulepnikow szorstko osadził Czeremisina: podlizywałeś się Astru- gowi, a teraz się z niego wyśmiewasz, patrzcie go, bohater! Lowka wcale nie był tak zasadniczy i losy Astruga guzik go obchodziły — kto jak kto, ale Gle- bow znał Szulepę na wylot! — widocznie jednak tamten chłopak czymś go wkurzył, albo swoim tupe­tem, albo czymś innym. No tak: Czeremisin zaczął się dowalać do ślicznotki z zespołu „Bieriozka''. Ale po diabła się dowalał? Jak się wyjaśniło podczas awantury — na złość Łowce. Czeremisin nienawidził Lowki. I nie on jeden. „Wszyscy w instytucie — wy­krzykiwał blady z wściekłości Czeremisin — mają cię za nic razem z twoimi samochodami, z twoimi tatusiami i mamusiami. Dla nas jesteś zero! Tfu!" I dla podkreślenia plunął na Lowkę. Może nawet nie plunął naprawdę, tylko udał, że pluje. Piękna Stella krzyknęła. Lowka skoczył przez stół na Czeremisina. Rozdzielono ich, ale było jasne, że zanosi się na grubszą awanturę. Czeremisin przyjechał z dwoma kolegami z akademika, Glebow znał ich dobrze, je­den z nich był całkiem przyzwoitym, spokojnym chłopcem, ale tego wieczoru wszyscy tak się strasz­

liwie urżnęli! Mniej więcej do drugiej w nocy, dopó­ki siedzieli przy stole, jeszcze się zachowywali «jako tako, ale potem, odstawiając z łoskotem krzesła, za­częli się gramolić zza stołu i rozchodzić po pokojach na dole i na pięterku, a po chwili wyskakiwać na podwórze, na śnieg, pod gwiazdy... Tam, na śniegu, dopiero się zaczęło... Bójka przeniosła się stamtąd do domu, przetoczyła po pokojach, po podłodze, z trza­skiem łamanych krzeseł, wrzaskami kobiet, brzękiem szkła. Glebow, uważając się do pewnego stopnia za gospodarza, usiłował rozdzielić walczących, ale nie dość stanowczo, wskutek czego sam ucierpiał: ktoś rąbnął go łokciem w oko, nabijając mu potężnego guza. Biednemu Łowce przetrącono nos. Długo jesz­cze, pewnie z pół roku, chodził z kizywym nosem. Opowiadano, że piękna Stella bohatersko stanęła w obronie swojego kawalera: zdjęła pantofel i łupiła napastników obcasem, starając się trafić w okulały. Obrażenia cielesne stwierdzono nie z rana — o świ­cie wszyscy, co się jeszcze trzymali na nogach, wsty­dząc się siebie nawzajem, pobiegli w wielkim po­śpiechu na pociąg podmiejski, Glebow nikogo pra­wie nie spotkał przy śniadaniu -— ale dopiero po kil­ku dniach w instytucie, na konsultacji przed kolej­nym egzaminem.

Wtedy jednak, w Bruskowie, kiedy wszyscy znikli i Glebow został sam na sam z Sonią, nadeszła donio­sła chwila. Nie było mrozu, prószył śnieg. Wzięli ło­paty i zgarniali śnieg ze ścieżki. Zmierzchało się, ca­ły dzień był szary, zapalili wcześnie światło. Zeszło im kilka godzin na doprowadzeniu domu do porząd­ku, umęczyli się straszliwie — Sonia śpieszyła się ze sprzątaniem, obawiając się przyjazdu rodziców — potem siedzieli w kuchni i pili herbatę z kamionko­wych kubków. Rodzice nie przyjechali. Kubki były ciężkie, w kolorze czekolady, a herbata niezwykle

smaczna. Te kubki Glebow zapamiętał na zawsze.

I była taka chwila, kiedy Sonia poszła na sąsiednią daczę, żeby odnieść naczyniat a on został na górze, na mansardzie, w najcieplejszym pokoiku w domu. Okno wychodzące na ogród było otwarte, pachniało śniegiem, świerczyną, dolatywał skądś zapach palo­nego igliwia. Leżał z rękami pod głową na staro­świeckiej kanapie z wałeczkami i frędzelkami, pa­trzył w sufit obity linoleum, które już pociemniało ze starości, na ściany mansardy z wystającymi spo­między desek kawałkami wojłoku, z jakimiś fotogra­fiami, z małą starą ryciną .oprawioną w ramki, przed­stawiającą scenę z wojny rosyjsko-tureckiej, i naraz każdą kroplą swojej krwi poczuł, że to wszystko mo­że stać się jego własnym domem. A może nawet już teraz — nikt się nawet nie domyśla, tylko on jeden

o tym wie — wszystkie te pożółkłe sękate deski, wojłok, fotografie, skrzypiąca rama okienna, dach przywalany śniegiem -należą do niegol Błoga chwila, cudowne półomdlenie — z przepicia, ze zmę­czenia, ze wszystkiego... .

Zachciało mu się naraz czegoś napić, choćby łyk­nąć zwietrzałego piwa. Zszedł na dół, szukał wszę­dzie, ale nic nie znalazł. Kiedy wróciła Sonia, poczuł nagły przypływ sił. Oczy Soni błyszczały, policzki były wilgotne od śniegu. Całował te chłodne wargi, chłodne palce, powtarzał, że nie może bez niej żyć, ogarnęła go prawdziwa żądza, jakiej nigdy dotych­czas nie doznawał wobec Soni, i bardzo się z tego ucieszył. Sonia rozpłakała się i powiedziała: „Dlacze­go zmarnowaliśmy cały dzień?" Było jeszcze wcze­śnie, dochodziła siódma wieczór, ale rozłożyli pościel na kanapce w mansardzie, zgasili światło i nadzy zwarli się, nie chcąc tracić ani sekundy. Po niedłu­gim czasie rozległo się nagle pukanie do drzwi na dole. Pukpno od strony ganku, potem zaczęto walić

w drzwi na werandzie. Na pewno jacyś wczorajsi goście wrócili na poprawiny. Dobijali się zawzięcie, słychać było, jak dwie lub trzy osoby chodzą po śnie­gu dookoła daczy, rozmawiają i naradzają się. Ktoś wołał: „Wadim! Otwieraj, potworze!" Potem rozległ się kobiecy głos: „Soniu, to my!" Ktoś jeszcze krzyk­nął wesoło: „Hej tam, co będziecie robić w nocy?”> i przybysze roześmieli się. Glebow nie poznał po gło­sach, kto to był. Sonia chciała zejść na dół i otworzyć im, ale Glebow nie pozwolił: „Leż spokojnie!” Tulił tę swoją chudzinę, pokorną i uległą, chude ramiona, chude plecy, ciało jej nie miało żadnego ciężaru, ale należało do niego czuł to wyraźnie należało włącznie ze wszystkim, ze starym domem, świerkami, śniegiem. Całował je, tulił, robił z nim, co mu się podobało, ale starał się to robić jak najciszej. Przy­bysze na dole kręcili się, hałasowali, aż wreszcie za­klęli i odeszli.

Tamtej nocy na daczy było nieznośnie gorąco. Gle­bow nie wiedział, jak działa kocioł, wsypał za dużo węgla i tak napalił, że oboje nie mogli spać. Otwo­rzyli na oścież wszystkie okna, ale nic to nie pomo­gło. Na dworze też było ciepło, odwilż, śnieg zsuwał się z dachu i spadał ze stłumionym klaskaniem, i coś się nieustannie sączyło, kapało i pluskało pod oknem. Glebow i Sonia zrzucili kołdrę, leżeli nago na prze­ścieradle, zziajani od gorąca, i rozmawiali półgło­sem. Przestali się już wstydzić. Sonia pytała: „Kie­dy mnie pokochałeś?” Glebow znalazł się w kropce. Sam nie wiedział dokładnie, kiedy. Chyba zdarzyło się to całkiem niedawno, ale jakoś nie mógł jej tego powiedzieć.

Powiedział więc:

Co za różnica? Ważne jest, żc to się stało...

Tak, tak! — szeptała uszczęśliwiona Sonia. —

90

Bk.'

Zapytałam cię tylko dlatego, że ja sama pamiętam doskonale... A ty mogłeś zapomnieć.

A ty — spytał — kiedy?

Tu dowiedział się ze zdumieniem, że już w szóstej klasie. Kiedy przyszedł pierwszy raz do ich domu z rudym Jarkiem i Antonim Owczynnikowem, i opo­wiadał o takiej mądrej kotce, którą znalazł chorą na ulicy i która potem odprowadzała go rano wzdłuż rzeki do szkoły. Chodzili do Glebowa oglądać kotkę. Glebow nic z tego nie pamiętał.

. ^.Pamiętam też powiedziała Sonia — taki na­gły przypływ miłości do ciebie... To trwało przez se­kundę, ale było takie ostre, bolesne i takie przeszy­wająco słodkie... Pamiętam doskonale... Przyszedłeś w brązowej kurteczce z szerokim pasem, nie była no­wa, ale nigdy przedtem jej nie nosiłeś, dlatego zwró­ciłam na nią uwagę. W ogóle bardzo uważnie cię obserwowałam. I wiesz, kiedy stałeś przy oknie, zo­baczyłam z tyłu na kurtce starannie wstawioną łatę, wielkości chyba kartki z zeszytu. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak cię wtedy pokochałam!

Glebow był nieco dotknięty. Pokochać za łatę?

Nie dał jednak tego po sobie poznać, tylko mruk­nął:

To babcia umiała tak genialnie wstawiać łaty...

Sonia spytała niezwykle przejęta:

Ach, to babcia? A ja nie wiadomo dlaczego myślałam, że to twoja mama ma takie zdolności kra­wieckie.

Glebow przekonał się nieraz potem, że Sonia sza­lenie się interesuje najmniejszymi drobiazgami z jego dzieciństwa, jego stosunkami z ojcem i matką, w spo­sób przedziwny wypytuje o nieistotne szczegóły z przeszłości. Przypływ uczucia wywołany łatą na kurtce przerodził się w tajemne marzenie: zdobyć jakoś pieniądze, kupić mu kurtkę i przysłać z kar­

teczką: „Od nieznanego przyjaciela”. I jeszcze jedno niezwykle silne przeżycie związane z Wadimem: gro­za i miłość, które się na chwilę sprzęgły. Stało się/ to wtedy, kiedy przez okno zobaczyła go na swoimfi balkonie. Chimius za balustradą, nad przepaścią, a Glebow z zastygłą, kamienną twarzą. Jakby już leżał tam na dole, na chodniku. Ach, cóż to była za okropna chwila! Czy ón pamięta?'No pewnie, jeszcze jak. Dziecinne szaleństwa pamięta się przez całe życie, fjsg*— No i poza tym jakieś pomniejsze katusze — wspominała Sonia. — Na przykład, kiedy się zako­chałeś w tej głupiej Tamarze Miszczenko...

Glebow pękał ze śmiechu. W jakiej Tamarze Mi­szczenko? W taj grubej, wielgachnej, podobnej do wazonu z wielkim bukietem? Było im wesoło. Na­wzajem wycierali sobie, ręcznikiem mokre od potu ciała.

Nazajutrz — chyba w1 niedzielę 4 .przyjechali ro­dzice z Wasioną. Glebow bał się, że się domyślą, co się przydarzyło ich córce, i spodziewał się na j^ gorszych rzeczy. Sonia jednak zachowywała się tak naturalnie i z taką zimną krwią, tak radośnie ich po­witała, tak uprzejmie i serdecznie się nimi zaćjęła, że ku zdumieniu Glebowa rodzicom w ogóle nic przez myśl nie przeszło. Oboje zresztą byli gapowaci. Na tym wszystko polegało. Pochłonięci swoimi sprawa­mi i zajęci, dobrzy, porządni, ále gapy. W dodatku oboje tego samego rodzaju.

A Wasiona z jej bystrym oczkiem? Też przegapiła. Ale potem domyśliła się pierwsza.

Mikołaj Wasiljewicz był tego dnia w złym humo­rze, ponury, toteż na nic nie zwracał uwagi. Przy obiedzie wszyscy byli jakoś nie w sosie. Glebow pomyślał: a może to jego obecność przeszkadza w ro­zmowie? Szepnął do Soni: mam wyjechać? Sonia po­trząsnęła przecząco głową.

W żadnym wypadku! Coś go trapi. Nie o ciebie chodzi.

Po obiedzie poszedł z Sonią na spacer. A po połud­niu profesor, zdrzemnąwszy się ze dwie godzinkii zła­godniał, rozgadał się i powiedział im, że to właśnie historia z fAstrugiem tak go poirytowała. Nie mógł wczoraj przyjechać z Julią Michajłowną na daczę, bo raptem przyszli do. nich w odwiedziny Astrugo- wie, Borys LwoWicz z żoną. Nie sposób ich było nie przyjąć. Oboje przygnębieni, zdruzgotani, nie poszli nigdzie, na Nowy Rok, jak tu ich nie zaprosić? Astrug opowiedział wszystko ze szczegółami. Mikołaj Wasil- jewicz nie był przecież na posiedzeniu Rady Wydzia­łu, kiedy to Astruga odsądzono od czc& i wiary i, w gruncie rzeczy» wiadomo już było, co nastąpi.

jj—. Rozumie pan, Wadimie, jak się fatalnie złożyło: byłem wtedy w podróży!— mówił coraz bardziej podniecony Hańczuk, zwracając się do Glebowa, gdy tymczasem Julia Michajłowna mimiką, gestami i krót­kimi okrzykami usiłowała nakłonić go, żeby się uspo­koił, a najlepiej -tir przestał mówić;: j

Pamięta pan, trzy i pół tygodnia byłem w Pra­dze, siedziałem w archiwach, a oni, korzystając z mo­jej nieobecności...

Tatku, a po co im była potrzebna twoja nie­obecność? — spytała Sonia.

Jak to po co? Śmieszne! Gdybym tu był, wystą­piłbym bardzo ostro.

O to im chodzi — powiedziała Julia Michajłowna.

A dąjże spokój! Nic nie rozumiesz;

Właśnie, że rozumiem. To ty nie rozumiesz, bo bywasz tam rzadko, a ja jestem codziennie. Nie mie­liby nic przeciwko temu, żebyś się wtrącił do tej hi­storii.

Tak czy owak się wtrącę! — huknął Hańczuk.

Teraz to już nie ma sensu. Absolutnie sinnlos.

Zobaczymy.

Znów sposępniał, nadął się, wstał od stołu, przy którym pito herbatę, i poszedł do swojego pokoju. Sonia i Glebow po skrzypiących schodach weszli na mansardę. Sonia zamknęła drzwi, nie zapalając świa­tła przytuliła się do Glebowa i zaczęła go całować. Szeptała przy tym:

Tak mi żal Astruga! Biedny, biedny, biedny, biedny mój Astrug*. fPI każdemu „biedny" towarzy­szył pocałunek.

Mnie też — szeptał Glebow, całując ją w dołe- czek nad obojczykiem — mnie też go bardzo żal...

Po prosta brak mi słów... Tak go żałuję..;

Ja też.«

Wiotkimi rękami z całej siły ściskała Glebowa, a on głaskał jej plecy, łopatki, biodra, wszystko, co teraz do niego należało. Słychać było, jak na dole Julia Michajłowna i Wasiona rozmawiają przy my­ciu naczyń. Potem Julia Michajłowna zawołała:

* Soniu!

Sonia odsunęła się raptownie od Glebowa i wy­szeptała:

My się wygłupiamy, ale ja go naprawdę żałuję... Mówię serio... Jak tu przyjdzie, poznasz go bliżej...

Glebow pomyślał: po co? Z dołu rozległo się groźne wołanie:

Soniu, co ty tam robisz?

Pocałowała Glebowa i zbiegła na dół po schodach, stukając obcasami. Glebow, wciąż nie zapalając świa­tła, podszedł do okna i otworzył je uderzeniem dłoni. Ogarnęły go ciemności przesycone leśnym chłodem. Nad samym oknem kołysała się ciężka świerkowa gałąź z czapą mokrego śniegu, który połyskiwał w mroku.

Stojąc przy oknie i wdychając czyste powietrze, Glebow pomyślał: „Gałąź też jest moja!"

Nazajutrz rano przy śniadaniu, kiedy AnikiejeW przyjechał już samochodem» żeby zabrać trzech pa­sażerów do Moskwy —- Hańczuk i Wasiona mieli na parę dni tu zostać — znów doszło do rozmowy

o Astrugu. Julia Michajłowna spytała:

No dobrze, pan wciąż milczy, Wadimie, ale jak pan ocenia Borysa Lwowicza? Jako wykładowcę?

Bo ja wiem? Był u nas zaledwie pół roku. Miał cykl wykładów o Dostojewskim...

*— To właśnie chciałam wiedzieć! — rzekła Julia Michajłowną z odcieniem tryumfu w głosie. •'«**■ Ta niezdecydowana opinia ma swoją wymowę. Zaledwie pół roku! Przecież pół roku to kawał czasu. Hańczuk, ty masz subiektywne podejście do ludzi i zawsze lu­bisz wyolbrzymiać.

Co lubię wyolbrzymiać?

Lubisz wyolbrzymiać przykrości i krzywdy. Czy w krytyce Borysa nie może być ani odrobiny praw­dy? Czy jest człowiekiem idealnym, bez wad? Myślę, że ma wady, i to niemałe. Ja myślę prędzej, że on ma wady duże.

Kiedy Julia Michaijłowna zaczynała się denerwo­wać, wychodziły na jaw pewne skazy jej ruszczyzny. Niby wszystko było poprawne, nie popełniała błędów gramatycznych, nieraz tylko czuło się w zdaniu drob­ną niezręczność. Zaczęła nerwowo tłumaczyć, na czym polegają wady Astruga: nie przypadł do gustu stu­dentom, przez pół roku nie wywarł na nich żadnego wrażenia. Ona sama wykłada i wie z całą pewno­ścią — może iść o zakład — że podbije audytorium młodzieżowe w ciągu dwóch godzin akademickich. Tyle jej wystarczy. Będą nachodzić ją w domu, tele­fonować i przynosić kwiaty. Wystarczy dwóch go­dzin!

Przy tych słowach Jułia Michajłowna ujęła się pod boki i spojrzała nieco z góry na męża i na Glebowa.

Nawiasem mówiąc, była to szczera prawda. Studenci ją lubili. Następnie Julia Michajłowna napomknęła

o jeszcze jednej wadzie Astruga: lubił się przechwa­lać i popisywać erudycją. W ogóle zarówno on sam, jak i jego żona Wiera — zwłaszcza jego żona— za­dzierają czasem nosa. Są bardzo wysokiego mniema­nia o sobie. A niby z jakiej racji mają zadzierać no­sa wobec Hańczuka? To śmieszne. Teraz ich szkoda, ■] oczywiście. Nie mając odpowiedniej pracy Astrug może się zmarnować, a nawet rózęhorować.oA ona też się rozchoruje, jeżeli nie będzie mogła zadzierać nosa.

Sonia słuchała matki z łagodnym wyrozumiałym uśmiechem, tak jak dorośli słuchają dziecinnej pa­planiny. Mikołaj Wasiljewicz nie miał ochoty na dal­szą dyskusję. Zwracając się do stojącego W drzwiach Anikiejewa, który niecierpliwie podzwaniał kluczy­kami od samochodu, powiedział:

:Iwanie Grigorjewiczu, niech już pan przynaj­mniej nie zadziera nosa! Proszę usiąść z nami i na­pić się herbaty...

Julia Michajłowna musiała jednak mieć ostatnie słowo.

Tak, moi kochani, trzeba sięgać głębiej! Ze oni chcą się pozbyć Hańczuka, to fakt. I że Borysa jest za co krytykować, to też fakt.

Ale ja tego tak nie zostawię — powiedział szyb­ko Mikołaj Wasiljewicz. — I nie mówmy już o tym!

Wracali samochodem w następującym składzie: z przodu obok Anikiejewa siedziała Julia Michajłow­na, Glebow i Sonia siedzieli z tyłu, obok nich zaś le­żał tłumok z brudną bielizną. Julia Michajłowna bez przerwy opowiadała o skomplikowanej sytuacji w in­stytucie, o której Hańczuk nie miał pojęcia, a w któ­rej ona dobrze się orientowała. Dyrektor nie cierpi Hańczuka — Julia Michajłowna zawsze mówiła o mę<-

żu „Hańczuk", i przy nim, i pod jego nieobecność — dlatego że Hańczuk jest niezależny« nie można mu rozkazywać, jest zbyt wybitną postacią, a zastępca dyrektora do spraw nauczania Dorodnow, zero kom­pletne, nigdy Hańczukowi nie wybaczy, że ten sta­nowczo odmówił mu poparcia w przeforsowaniu jego ignoranckiej pracy habilitacyjnej. Ale nie tylko o to chodzi. Mają zadawnione porachunki. Tamci chcieli­by . odebrać Hańczukowi katedrę, ale niech tylko spróbują. To nie takie proste! Stary członek partii, uczestnik wojny domowej, autor stu osiemdziesięciu prac naukowych, przekłady na osiem języków euro­pejskich i siedem azjatyckich... A Borys Astrug, jego uczeń, stanowi dobry cel ataków... Glebow i Sonia słuchali Julii Michajłowny niezbyt uważnie, byli za­jęci sobą. Przez całą drogę głaskali się palcami: on —i prawej ręki, Sonia siedząca przy szybie — lewej. Glebow musiał w dodatku przytrzymywać lewą ręką tłumok z bielizną, który przy hamowaniu zsuwał się na podłogę. Widział, jak Soni płoną policzki, i sły­szał jej lekko drżący głos, kiedy od czasu do czasu mówiła: „Tak, mamo... Oczywiście, mamo... Masz ra­cję..." .

Wiesz oo, Soniu, chciałabym, żeby mimo wszyst­ko Hańczuk odszedł z instytutu. Co? Jak myślisz? — Julia Michajłowna odwróciła się .niespodziewanie i jak gdyby wyczytała, z twarzy Soni coś niezwykłe­go. Odwróciła się znów plecami i umilkła.

Sonia nie odpowiedziała.

Dopiero kiedy dojeżdżali do Moskwy, rzekła;

Pewno masz rację, mamo... Ale ojciec za nic nie odejdzie...

Ta noc na daczy, kiedy wszystko się rozpływało, kiedy z dachu osuwał się śnieg i nie było czym oddy­chać... Sonia widziała tę noc, jadąc samochodem. Glebow pamięta ją dzisiaj, po dwudziestu pięciu la­

tach, mimo że lepiej byłoby o niej zapomnieć. Potem przyszły inne noce, chociaż nadszedł już styczeń, a z nim egzaminy, siarczyste mrozy, które nastały raptownie, utrudniając komunikację. Jeździli do Bru- skowa, dlatego że tam nikt im nie przeszkadzał i wy* godniej było przygotowywać się do egza­minów. Przyjeżdżali pociągiem podmiejskim, biegli pędem przez mroźny las i wpadali na daczę, lodowa­tą jak piwnica. Po dwóch godzinach było już ciepło; Glebow wciąż się zastanawiał, czy jej rodzice nicze­go się nie domyślają? Przecież przygotowywali się do różnych egzaminów, wyznaczonych w różnych ter­minach. W gruncie rzeczy to absurd — pędzić za miasto, marnować dwie godziny na drogę, siedzieć w oddzielnych pokojach i wkuwać rozmaite przed­mioty. Rodzicom mówiło się, że na daczę przyjeżdża z nimi kilka osób. Poza tym musieli przecież zauwa­żyć, jak bardzo się Sonia zmieniła! A jednak nie wi­dzieli, nie dostrzegali. Sonia twierdziła stanowczo: nic się nie domyślają.

Nawet kiedy Sonia oblała jakieś kolokwium i ze śmiechem o tym opowiadała — niezwykłe było za­równo to, że oblała, jak i to, że śmiała się, opowia­dając o tym — ani matka, ani ojciec nie powzięli żadnydi podejrzeń. Wierzyli niezachwianie, że Sonia tak czy owak zda i pozostanie prymuską. Była to cecha wrodzona, podobnie jak blada cera. Mieli zre­sztą rację. Znali dobrze swoją córkę. Sonia zdała na­wet te przedmioty, z których przeczytała coś po łeb­kach rankiem w dniu egzaminu, i Studenci podczas sesji uczą się zazwyczaj po nocach, ale Sonia i Gle­bow nocy na to nie marnowali. Glebow miał potem do odrobienia poważne zaległości.

Uważał jednak, że to, co działo się z nim i z Sonią w styczniu, jest właśnie prawdziwym egzaminem. Prawdziwym i najważniejszym.

Pierwszą zorientowała się Wasiona, która z racji swojej chudości i kościstej, pożółkłej twarzy przypo­minała Glebowowi średniowieczne ryciny przedsta­wiające śmierć z kosą. Ona właśnie ciachnęła Gle­bowa w samej rzeczy jak kosą. Pewnego razu powie­działa do Sani, a Glebow stał blisko i usłyszał, po to zresztą było powiedziane, żeby usłyszał:

co ten twój pryjmak nigdy nóg nie wytrze... Pakuje się jak do szynku...

O czym Wasiona mówi? —I spytał Glebow, pod­chodząc do niej. — I co to znaczy pryjmak?

A bo ja wiem... Tak się mówi..t burknęła Wasiona.

Sonia, bledsza niż zwykle, objęła staruchę.

Nianiu, kochana, czemu tak mówisz? Przecież jesteś dobra, ja wiem...

A pod koniec stycznia zdenerwowana Sonia powie­działa Glebowowi, że stało się nieszczęście: Julia Mi­chajłowna niespodziewanie pojechała z Anikiejewem na daczę i znalazła nie budzące żadnej wątpliwości dowody rzeczowe, których Sonia i Glebow z niedbal­stwa czy z pośpiechu nie usunęli ||| pędzili na pociąg. No i co? Matka, mimo że zarzuca ojcu krótkowzrocz­ność i naiwność, sama jest jeszcze bardziej naiwna i ma zwyczaj odsuwania od siebie wszystkiego, co by mogło ją zmartwić, robi to bezwiednie -#* taki struś domowy — i oto do jakiego doszła wniosku: „Soniu, mam dla ciebie niemiłą wiadomość. Na naszej daczy nocowali obcy ludzie. Nic nie wzięli, nie ukra­dli, po prostu przyszli, żeby przenocować". „Co ty mówisz!" — zawołała przestraszona Sonia. „Niestety to fakt. Są na to niesympatyczne dowody. Ojcu nic nie powiem, żeby się niepotrzebnie nie martwił. Te­raz i tak już nic się nie poradzi."

Glebow po namyśle powiedział, że może Julia Mi­chajłowna przejrzała ich sprawki i teraz okólną dro­

gą daje im to do ^zrozumienia. Nie widział w tym wielkiego nieszczęścia. Wcale niekoniecznie trzeba było utrzymywać wszystko w tajemnicy. Przecie postanowili, że się pobiorą, to tylko kwestia cza­su — teraz czy za rok, co za różnica?

Wierzył w to szczerze, był przekonany, że to już raz na zawsze, i inaczej być nie może. Stawali się so­bie coraz bliżsi. Nie mógł dnia przeżyć bez niej. Te­raz, kiedy od tamtej zimy upłynęło już tyle lat, moż­na rozważyć rzecz spokojnie: co to właściwie było? Prawdziwa miłość, która dojrzewała długo i w spo­sób naturalny, czy młode . bielesne opętanie, które spadło na nich nagle jak angina? Chyba jednak to drugie. Jakieś niedorzeczne zapamiętanie, ślepe i tak do niego, o ile .siebie znał, niepodobne. Cała rzecz w tym, że ona też, jak się okazało, była zupełnie in­na niż ta, do której się przyzwyczaił i z której ist­nieniem dawno, od lat się pogodził. Jej małomów- ność, skrępowanie, słabowitość — to wszystko było w minionym życiu. Tylko dawna dobroć i pokora pozostała w nowej Sani.

Pamiętam, jak mnie dręczył i jak go mimo wszyst­ko kochałem. Telefonował do mnie rano — ojciec i matka wiedzieli, że to on dzwoni i nie podnosili słuchawki, ponieważ złościłem się, kiedy to robili — ja zaś pędziłem na złamanie karku z każdego miej­sca, w którym się w owej chwili znajdowałem: z ku­chni, gdzie dojadałem właśnie talerz kleistej kaszy manny z obrzydliwymi gruzełkami, z łazienki, a na­wet stamtąd, skąd wypadałem z nie dopiętymi spod­niami. „Halol — wołałem. — Kto mówi?" Chciałem, żeby mi na to odpowiedział. Nie odpowiadał, tylko wymyślał na poczekaniu coś niesłychanie dowcipne­go. „Sir — mówił — oczekuję pana punktualnie o ós­

mej na środkowym podwórku pod zegarem. Niech pan nie zapomni o pistoletach. Ustrzelę pana jak za­jąca... Będzie z pana wspaniałe pieczyste, sirl" „A z pana — wołałem krztusząc się radosnym śmie­chem — z pana* sir, będzie doskonały befsztyk! Otóż to właśnie, sir! Taki podsmażany, przyrumieniony, smaczny befsztyczek, sir!"

To było straszne — zawsze go naśladowałem. Nie przychodziło mi na myśl nic oryginalnego, a jeżeli nawet przychodziło, to za późno. Przybiegałem o pięć minut za wcześnie i czekałem płonąc niecierpliwoś­cią. Nie przypominam sobie, żebym w całym swoim długim życiu czekał na kogoś tak namiętnie i z ta­kim niepokojem, Antoni Owczynnikow bowiem, jak przystało na prawdziwego uczonego i wielkiego czło­wieka był niesłychanie roztargniony i zmienny. Umó­wiwszy się ze mną, potrafił natychmiast umówić się na tę samą godzinę z Chimiusem lub z Morsem, i oto mogłem ujrzeć na własne oczy, jak idą najspokoj- .niej w świecie inną stronę podwórza, kierując się ku innej bramie i nie zwracając na mnie najmniej­szej uwagi. Jakbym w ogóle nie istniał! Jakby to nie on dzwonił do mnie przed chwilą i głosem spiskowca nakazywał, żebym czekał pod zegarem.

Kiedy to Się zdarzyło po raz pierwszy, podbiegłem do niego oburzony: „Cóż to ma znaczyć, sir? Cze­kam na ciebie jak kto głupi, a ty wychodzisz inną bramą? Spojrzał na mnie, jak mi się zdawało, z zim­ną pogardą i rzekł: „Czyżbyśmy się umówili, łaskaw- co, w tym oto, ściśle określonym punkcie? Jak są­dzę, miałem prawo przeciąć podwórze pod dowolnym kątem i w dowolnym towarzystwie, pańską zaś spra­wą było obserwować bacznie moje ruchy i gdyby miał pan chęć, przyłączyć się do. mnie o ustalonej zawczasu godzinie..." Wygłosił tę bzdurną tyradę to­nęła oschłyjn i nje znoszącym sprzeciwu, Mors i Chi-

mius chichotali, a ja zbaraniałem. Sprzeczać się z nim nie potrafiłem, złościć się na niego — nie mo­głem, wlokłem się więc za nimi ze spuszczoną gło­wą. Chudy jak patyk Chimius i tłuścioch Mors szli obok niskiego i krępego Owczynnikowa ten był, naturalnie, mimo mrozu bez czapki, z rozwianymi lnianymi włosami, w krótkich spodniach i getrach, skóra między spodniami a getrami zsiniała już z zim­na. Przechodnie patrzyli na niego ze znaczącym uśw mieszkiem, on wciąż o czymś opowiadał, a Mors i Chimius słuchali go z otwartymi ustami.

Tamtej zimy pasjonował się paleontologią, założył wielkie albumy, w których rysował przeróżne ichtió- zaury i pterodaktyle, i bez końca opowiadał o nich wszystko, co wiedział. Nie wpadłem na żaden lepszy pomysł i też się oddałem paleontologii. Również za­łożyłem album, również rysowałem, a raczej prze­rysowywałem, ściśle zaś biorąc przenosiłem z ksią­żek do albumu rozmaite przedpotopowe straszydła, a ponieważ mi się to nie udawało, niszczyłem pas-, kudnie książki, wycinając z nich obrazki. Oto z kim Antoni powinien był toczyć rozmowy o jaszczurach, zamiast tracić energię na oświecanie Morsa i Chi- miusa, którzy, jeżeli już mam być zupełnie szczery, byli w gruncie rzeczy tępakami. Antoni i ja na­zywaliśmy tępakami tych, którzy poprzestawali na szkolnym zasobie wiadomości, supertępakami zaś nazywaliśmy uczniów piątkowych. Ta ostatnia, najpodlejsza kategoria składała się przeważnie z dziewczyn oraz z kilku chłopaków, politowania godnych maminsynków. Prawdę mówiąc, o ś m i o r- n i k ó w — tak bowiem nazywali się szlachetni i nie­skazitelni rycerze nauki, którzy mogli się interesować dowolnym problemem, byle tylko wykraczającym poza ramy programu szkolnego — nie było znów tak wielu. No Anton; Owczynnikow, no ją, no iftożę

jeszcze jeden lub dwóch chłopaków oraz jedyna oś­miornica wśród dziewczyn — Sonia Hańczuk, która zgłębiała literaturę mistyczną, na przykład opowiadania Edgara Poego. Poza tym ojciec Soni miał fenomenalną bibliotekę — nie gorszą chyba niż kapitan Nemo I— wpadaliśmy więc tam często w celu zasięgnięcia rozmaitych informacji naukowych.

Antoni wpadł na olśniewający pomysł założenia TTBSW, czyli Tajnego Towarzystwa Badania Siły Woli. Zdarzyło się fo wkrótce po tęgim laniu, jakie dostaliśmy na Dieriugińskiej. Antoni wyzdrowiał, po­stanowiliśmy zatem udać się tam ponownie. My Kt to znaczy Antoni, Chimius, Mors, Lowka Sziilepa i ja. Już na samym wstępie powstał problem: co zro­bić z Wadimem Glebowem przezwiskiem Buła, który mieszkał na tej ulicy. Zaprosić go czy nie zaprosić do Tajnego Towarzystwa? Wadim przyniósł kiedyś do szkoły dużą bułkę, wydłubywał Z niej na lekcji miękisz i częstował nim chętnych. Chętnych było Wielu! Niby nic wielkiego: przyniósł bułkę, którą każdy mógł za piętnaście kopiejek kupić w piekarni. Nikt jednak nie wpadł na ten pomysł, tylko óh. Po­tem na przerwie wszyscy prosili go, żeby im dał ka­wałek, on zaś rozdzielał bułkę pomiędzy nimi jak Chrystus. Ale nie pomiędzy wszystkich. Niektórym nie dawał. przykład tym, co przynosili do szko­ły kanapki z serem i kiełbasą, a przecież ci biedacy też mieli ochotę na zwykłą bułkę. Ten Wadim Buła przez długi czas był dla mnie postacią dość zagad­kową. Wielu z nas nie wiedzieć Czemu chciało się z nim przyjaźnić. Jakoś do wszystkich pasował. I 'do tych, i do tamtych. Ani zły, ani dobry, niezbyt chci­wy i nie nazbyt hojny, może nie ośmiornik, ale i nie t ę p a k, áni tchórz, ani bohater, niby nie chyr truś, alé na pewno też nie naiwniaczek. Był bliskim kolegą Antoniego, ą jednocześnie pozostawał w do-

brych stosunkach z dieriugióską bandą, która nas nienawidziła. Jego przyjaciółmi byli równocześnie Antoni Owczynnikow i Minio Byk!

Zastanawialiśmy się więc, jak postąpić? Wtajemni? czyć go czy nie? Szulepa przedstawiał Bułę w najt lepszym świetle. Twierdził, że Wadim na pewno nas nie zdradzi. Antoni także skłaniał się ku jego przyjęciu do TTBSW, twierdząc, że Wadim mógłby się nam przydać. Nie przypominam już sobie dokładnie tych dyskusji i rozważań, pamiętam tylko, że naj­większa przyjemność polegała na decydowaniu o czyr imś losie. Nadaje się, czy się nie nadaje dla nas. Pamiętam, że los Wadima Buły obchodził mnie szcze* gólnie. Bardzo nie chciałem, żeby został przyjęty do Tajnego Towarzystwa, ale nie mogłem tego powie­dzieć głośno, ani podać powodów. Wchodziła tu bo­wiem w grę kobieta. Czyż mogło być inaczej! Sonia Hańczuk kochała się w tym niepozornym, nieokre­ślonym, ani takim, ani owakim Wadimie. Co w nim widziała? Spiczaste uszy, same piegi na twarzy, rzad­kie zęby, a przy tym był niezgraba. Włosy miał cie­mne, błyszczące, zaczesane na bok i przylizane, jakby przed chwilą wylazł z wody. Nie mogłem tego pojąć, ale przecież wszyscy widzieli: Sonia rumieniła się, kiedy z nim rozmawiała, starała się zostać w klasie, kiedy on miał dyżur, zadawała mu głupie pytania, i śmiała się, kiedy usiłował być dowcipny. Nawiasem mówiąc, nie miał poczucia humoru. W jego żartach więcej było złośliwości niż dowcipu. Lubił na przyk­ład dokuczać Jarkowi, wciąż mu uszczypliwie doci- nał. A może tak mi się tylko ze złości wydawało? Przecież Jarek lgnął do niego i ćhciał się z nim przy­jaźnić...

Wadim Buła był doskonale nijaki. Jak się o tym później przekonałem, jest to wyjątkowy dar: być nijakim. Człowiek, który genialnie potraf} być

nijaki, z pewnością daleko zajdzie. Sęk w tym» że ludzie, którzy mają z nim do czynienia, wyobraża­ją sobie i dorysowują na nijakim tle wszystko, co im podsuwają ich pragnienia i lęki. Nijacy zawsze mają szczęście. Spotkałem w życiu ze dwa lub trzy egzemplarze tego przedziwnego gatunku — Buła utkwił mi w pamięci po prostu dlatego, że był tym . pierwszym, komu szczęście tak niezasłużenie pchało się do rąk — i zdumiewał mnie zawsze fakt, że Fortuna niezmiennie im sprzyja. Buła też został wielką szychą w swojej dziedzinie. Nie wiem dokład­nie, w jakiej, mało mnie to obchodzi, ale kiedy ktoś mi opowiadał, wcale się nie zdziwiłem: zgadza się, tak być powinno! A w zamierzchłych czasach, kiedy pięciu smarkaczy głowiło się nad trudną decyzją — dopuścić go do tajemnicy, czy nie dopuścić — szczę­ście, rzecz jasna, też się uśmiechnęło do Buły. Postano* wiono wtajemniczyć go i przyjąć do Towarzystwa. An­toni powiedział, że wojna z dieriugińską bandą będzie długa, na przetrzymanie, i że przyda nam się swój człowiek w ich obozie. Raz po lekcjach zaprowadzi­liśmy Wadima na podwórko za szkołą i wszystko mu powiedzieliśmy. On już się czegoś domyślał i widać było, jak się ucieszył, kiedy zaproponowaliśmy mu wstąpienie do TTBSW. Ale odpowiedział nam... O, to była niezwykła odpowiedź! Wtedy nie zrozumieliś­my jej należycie, ale po latach, po całym niemal ży­ciu, człowiek przypomina sobie nagle taki epizod i widzi jak na dłoni — nijaki charakter, cóż to za potęga!

Buła powiedział, że z przyjemnością wstąpi do TTBSW, pod warunkiem jednak, że w każdej chwili będzie miał prawo z niego wystąpić. To znaczy, że chciał być członkiem naszego stowarzyszenia, a jed­nocześnie nim nie być. Bardzo szybko wyszło na jaw, że jest to pozycja niesłychanie korzystna: Buła znał

naszą tajemnicę, nie będąc całkowicie z nami zwią- zany. Zrozumieliśmy to poniewczasie, kiedy już miał nas w ręku. Pamiętam, jak zaplanowaliśmy nową wyprawę na Ulicę Dieriugińską i ustaliliśmy nawet dzień, ale Wadim powiedział, że dzień jest niedobry i trzeba wszystko o tydzień przesunąć. Potem jeszcze

o tydzień, jeszcze o trzy dni, nie podając powodów, z tajemniczą miną, a myśmy mu ustępowali. Dlate­go że był z nami, ale niecałkowicie i w każdej chwi­li mógł się wycofać. «Jeżeli chcecie, idźcie choćby dzisiaj, ale beze mnie;.." Zaczęliśmy się obawiać, że uprzedzi Minia Byka i cały nasz plan podboju ulicy Dieriugińskiej spali na panewce. O co nam chodzi-t ło? O to, żeby się przejść tam i z powrotem ulicą Dieriugińską, na której bito i okradano chłopaków z naszego domu. Jeżeli nas zaatakują — dać im na­uczkę. ŁoWka Szulepa przyrzekł, że weźmie ze sobą broń: niemiecki straszak, który strzelał z wielkim hukiem jak prawdziwy rewolwer.

W końcu Buła powiedział: tego, a tego dnia. Wy­ruszyliśmy o piątej po południu. Kiedy podeszliśmy do domu Wadima, ujrzeliśmy w oknie na pierwszym piętrze jego bladą twarz. On też nas zobaczył i dał nam znak ręką. Przeszliśmy Całą ulicę, ale mikt na nas nie napadł. Czarny pies też się nie pokazał. Jakieś ma­luchy, które zjeżdżały na sankach i na deskach z gór­ki na środku jezdni, nie zwracały na nas uwagi. Sta­nęliśmy przed jedną bramą, potem przed drugą, pi' raci się nie pokazali — ani Minio Byk, ani Tarasek, w ogóle nikt. Szulepa strzelił w powietrze, poczeka­liśmy jeszcze chwilę i odeszliśmy bardzo zawiedzeni. Próba siły woli nie odbyła się. Chodziliśmy tam jesz­cze ze dwa razy, ale również bez powodzenia. Co się stało? Gdzie oni się podziali? Nie udało mam się tego wyjaśnić, a może z biegiem lat zatarły się szcze­góły. W pamięci nie pozostało nic, oprócz uczucia

zawodu i niejasnych podejrzeń, że to Wadim Buła — wszystkim na złość i dla własnego spokoju — spłatał nam figla.

Potem odbywały się dalsze próby siły woli, stra­chy, wyprawy do jakichś grobowców. Podziemne ko­rytarze pod naszą cerkiewką. No i balkon nad prze­paścią w mieszkaniu Soni. Właśnie ten balkon! Prze­raźliwy chłód paraliżujący ręcel I twarz Soni z osza­lałymi, zbielałymi oczami! Zostało nas czterech. Buła do ostatniej chwili nie powiedział ani tak, ani nie. Gruby Mors skręcając się ze wstydu wycofał się — cierpiał na zawroty głowy. Musieliśmy tylko wybrać mieszkanie. Chimius odpadał, w jego mieszkaniu zaw­sze było pełno ludzi, zobaczyliby nas na balkonie. U Lowki też stale się ktoś obijał: znajomi, ubodzy krewni, poza tym matka po całych dniach przesiady­wała w domu. Antoni mieszkał na parterze, ja na drugim piętrze. Pozostał tylko biedny inwalida Mors. Wymarzony lokal: siódme piętro, pracująca matka, od rana do wieczora zajęta w swoim biurze, i stara głucha gosposia,, którą można było zamknąć w kuch­ni, dając jej do czytania „Pionierską Prawdę". Sta­ruszka lubiła czytać „Pionierską Prawdę". Ale Mors raptem się sprzeciwił; W ogóle zaczął protestować przeciwko tej próbie, mówiąc, że to nie jest próba woli, ale próba śmierci.* Przypomniałem sobiewtedy

o Soni. Szczerze mówiąc, nigdy o niej nie zapomina­łem.

Sonia mieszkała na ósmym piętrze, rodzice jej akurat dokądś wyjechali. Gosposia często wychodzi­ła i Sonia nieraz bywała w domu sama. Ósme piętro. To było, ma się rozumieć, niebywale kuszące. O tó właśnie chodziło. Im wyżej, tym lepiej. Tym dosko­nalsza próba woli. Powtarzaliśmy tó sobie nawzajem, chociaż ze strachu ściskało nas w dołku. Antoni miał tylko jedno zastrzeżenie: trzeba było wtajemniczyć

w nasze plany kobietę, a on z zasady nie zgadzał się na udział kobiet. „Nawet matce nic nie powie* działem, a mówię jej wszystko."

Matka Antoniego rzeczywiście była doskonale zorientowana w jego pomysłach i pracach. Dzwoniło się do niej: «Co porabia Antoni?" Matka odpowiada­ła: „Właśnie kończy trzecią część albumu paleonto* logicznego. Latające jaszczury. Włoski album dopro­wadził już do połowy, bardzo mu się udało, zwłasz­cza Wezuwiusz..."

Boże, jakże pragnąłem, żeby Sonia była obecna przy próbie siły wolil Powiedziałem więc, że można ukryć przed nią rzecz najważniejszą, powiedzieć tyl­ko, że my, ośmiornicy, musimy odbyć na balkonie poufną rozmowę, i poprosić, żeby posiedziała pół go­dziny w pokoju. Jeżeli nam da słowo honoru ośmior- ników, że nie wyjdzie z pokoju, na pewno dotrzyma obietnicy. Antoni sapał, złościł się, ale w końcu wy­raził zgodę: „Dobrze! To fakt, że Sonia różni się od innych dziewczyn, chociażby tym, że zna Verdiego. Raz nawet zanuciła marsza z «Aidy», trochę co praw­da fałszywie". W ustach Antoniego była to najwyższa pochwała. Ludzkość dzieliła się na tych, co znają Verdiego, i tych, co go nie znają. Ci pierwsi byli ludźmi wybitnymi, drudzyponurą rzeszą igno­rantów. Ustaliliśmy dzień i przyszliśmy do Soni. Nie powiem, żebym maszerował .„do niej dziarsko i z za­pałem. Czułem słabość w nogach, a gdzieś w środku, po kościach, biegały jakieś mrówki. Pozostali człon­kowie Tajnego Towarzystwa również wyglądali nie­tęgo. Tak bardzo chciałem, żeby Buła nie przyszedł, żeby w ostatniej chwili stchórzył! Przecież miał pra­wo. Mógł nie przyjść, nic byśmy mu nie powiedzieli. Ale przyszedł, cholera! Twarz miał zielonkawą, jak nieboszczyk. A Chimius uśmiechał się głupawo i pró­bował dowcipkować.

108

Ja

Wszystko wyglądało tak, jakbyśmy przyszli zaj- I rzeć do potrzebnego nam tomu Elisée Reclusa, gdy naraz Antoni zwrócił się do Soni: „Słuchaj, Soniu, musisz natychmiast» w tej chwili, przysiąc..."

Sonia zdumiona tym zagadkowym żądaniem i po- dejrzewając, że święci się coś niedobrego, zaczęła nas wypytywać: co to ma być? Dlaczego koniecznie na balkonie? Może chcemy kogoś zrzucić z balkonu? Nie przypuszczała wcale, jak bliska jest prawdy. Tym „kimś" mógł być każdy z nas. Słysząc na pół żarto­bliwe słowa Soni, poczułem, że 1 litości nad sobą mam łzy w oczach. Nikt tego jednak nie zauważył.

Zrobiłem kilka kroków po pokoju, kolana mi drża­ły, nogi uginały się pode mną. Nie mogło być mowy

o tym, żeby na takich nogach przejść przez balustra­dę balkonu i na wysokości ósmego piętra przesuwać się wstawiając stopy między żelazne pręty. Zerkną­łem ukradkiem na chłopaków. Kiedy chodziliśmy po kolei do ubikacji, zauważyłem, że wszyscy się tro­chę chwieją. ’ Tylko Antoni Owczynnikow nie po­szedł do ubikacji.

Jak usiadł na krześle po przyjściu do Soni, tak siedział bez ruchu do właściwej chwili: ani dłużej, ani krócej. Ciężki, nieduży, barczysty, żółtawa cera, wystające kości policzkowe niczym u Buddy. Kiedy Sonia poszła wreszcie do pokoju; U jak tego zażądał, zamknęła za sobą drzwi, wstał pierwszy i stanow­czym krokiem skierował się do oddzielonego kotarą sąsiedniego pokoju, z którego drzwi prowadziły na balkon, Balkon nie był oklejony papierem, ani za­mknięty, mimo że panowały już mrozy. Ojciec Soni gimnastykował się tam rano. Podobnie jak w całym domu balkon był przedzielony kratą, druga jego po­łowa należała do sąsiadów. Tu właśnie czyhało nie­bezpieczeństwo. W każdej chwili ktoś mógł wyjść na balkon o, cudzie! '¡pĄ nas uratować.

Nikt jednak nie wychodził, za sąsiednim oknem : nie widać było żadnych oznak życia. Spoglądałem na kratę, na stojące pod ścianą puszki, dzbany i rondle? I na firankę za oszklonymi drzwiami i myślałem sobie:- „Czemu, łajdaki, nie wyjrzycie choć na sekundę?* Przecież tak łatwo można przeskoczyć przez kratę i okraść wasze mieszkanie. Co. za karygodna lekko­myślność...''

Niestety, sąsiedzi nie zamierzali nas ratować. By­liśmy skazani na próbę woli. Przy dziesięciostopnió- wym mrozie, bez płaszczy i bez czapek. Szczękałem! zębami. Antoni podszedł do lewego skraju balkonu; który dochodził do betonowej ściany. Okno w du­żym pokoju, gdzie przed chwilą siedzieliśmy z Sonią, wychodziło wprost na balkon. Antoni potrząsnął me­talową poręczą, która ani drgnęła. Antoni potrząsnął! nią z całej siły oburącz. W porządku. Pomyślałem* że to już chyba obłęd. Ale gdybym nawet zechciał wtedy odejść, nie mógłbym i£p nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Na dole było tak jak zwykłe — spcp- kój, cisza, śnieg, czarne chodniki, białe podwórze, dachy samochodów, ale niewiarygodnie daleko. Dos­trzec na dół, na podwórze, było równie trudno, jak przenieść się na inną planetę.

Tam można było tylko spaść.

Antoni przełożył jedną nogę przez balustradę, po­tem drugą i trzymając się poręczy ruszył wolno po krawędzi balkonu, odwrócony plecami do przepaści, a twarzą do nas. Przestawiał nogi, wsuwając stopy między żelazne pręty. W ten sposób, posuwając się bokiem i bardzo wolno, doszedł do obcego balkonu, po czym zawrócił. Przez cały czas mruczał coś pod nosem. Bodajże marsza z „Aidy". Przesuwaliśmy się za nim po drugiej stronie balustrady, gotowi w każ­dej chwili przyjść mu z pomocą. Ciekawe tylko, jak? Ale oto Antoni dotarł do ściany, oparł się nagim ko-

łanem 4- był jak zwykle w krótkich spodniach — na parapecie» brzuchem na poręczy, przekręcił się i spadł u naszych stóp. Siadem Antoniego wyruszył natychmiast Chimius, który nie przepuścił okazji, że­by się popisać, odchylił się lekko do tyłu na wycią­gniętych rękach, spojrzał w dół i splunął...

W tej samej chwili zobaczyłem w oknie wycho­dzącym na balkon zastygłą w grymasie przerażenia twarz Soni.

W mgnieniu oka znalazła się na balkonie. Wargi jej poruszały się nie wydając dźwięku. Złapała Chi- miusa pod pachy i zaczęła wciągać przez balustra­dę— z nadludzką siłą, jak nam potem opowiadał. Wciąż przy tym poruszała wargami i jakby krzycza­ła, chociaż nic nie było słychać. Wtłoczyliśmy się jeden przez drugiego do pokoju. Byliśmy wszyscy zziębnięci, brudni, twarze mieliśmy sine, poplamione rdzą. Sonia złapała Wadima Bułę za rękę i nie pusz­czała go, bojąc się, że się jej wyrwie i skoczy przez kratę. Powtarzała ciągle: j,Idioci, idioci, idioci, idio­ci..." Buła stał naburmuszony. Miał taką minę, jakby go ktoś skrzywdził. Dowiedziałem się potem, jak to było. Nie wytrzymał i wygadał się przed Sonią — chyba wtedy, kiędy latał do ubikacji — radził jej obejrzeć ciekawe widowisko. Wstrętny samochwała! Ale uratował Łowkę Szulepę, siebie i mnie. Urato­wał z całą pewnością. Nogi miałem całkiem do chrza­nu. Ludzie, którzy nie są ani tchórzami, ani bohate­rami, ni pies, ni wydra, ratują czasem tych, co mają czegoś za wiele. Znienawidziłem go jeszcze bardziej. Miał teraz do Soni pretensję, coś jej tam ze złością gadał. Wtem Sonia straciła przytomność, przerażeni wezwaliśmy lekarza...

A co było dalej? Dalej, jeszcze dalej i całkiem da­leko? Dom opustoszał. Moi przyjaciele rozjechali się i znikli, jeden po drugim. Mors, który tak się mart­

wił, że nie może wziąć udziału w próbie woli — nie potrafił przejść nawet po zwykłej równoważni w sali gimnastyczne pi— Znikł wcześniej od innych. Chyba nawet tej samej zimy. A w ogóle niepotrzebnie się tak śpieszyliśmy. Czekały nas niebawem liczne pró­by, nie trzeba ich było wcale wymyślać. Spadły na nas ulewnym deszczem, jednych przygniotły do zie­mi, innych przemoczyły do suchej nitki, niektórzy zginęli w rwącym potoku.

Pamiętam taką scenę: matka Antoniego siedzi u nas w domu, jest też ojciec Chimiusa i jeszcze jacyś lu­dzie. Zamknęli się w stołowym i rozmawiają. Mnie i Antoniemu kazano wyjść, ale podsłuchujemy pod drzwiami. Niektóre głosy słychać wyraźnie, zwłasz­cza kiedy przebija z nich gniew. Słyszę, jak mój oj*- ciec mówi głośno i ze złością: „Przepraszam, ale czy pani zwracała się do lekarza?" I głos matki Antonie­go: „Po oo?" „Może pani syn jest nie całkiem nor­malny?" Matka Antoniego roześmiała się: „Mój syn? Co też pan mówi! Mój syn jest najzupełniej normal­ny!" Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, ale matka Antoniego śmiała się dalej.

Tamtej zimy, kiedy na daczy w Bruskowie buchnę­ła płomieniem miłość Glebowa, w jego domu na Die- riugińskiej z każdego kąta wyzierała beznadzieja, która zawsze towarzyszy zamieraniu życia. Życie rodziny Glebowa gasło: babcia Niła ledwie się rusza­ła i wszystkie prace domowe wykonywała z naj­wyższym wysiłkiem. Ojciec po śmierci matki pos­tarzał się i zgarbił, trawiła go jakaś choroba, a w dodatku zaczął pić. Wszystko miało się już ku koń­cowi. Glebow niechętnie przebywał w domu. Ojciec nie budził w nim litości. Ten zdziwaczały, niechlujny starzec nie potrafił mężnie i z godnością spojrzeć

śmierci w oczy, wciąż jeszcze żywił jakąś nadzieję, uciekał się do wybiegów i wykrętów, spodziewająca się, że na ostatek coś od życia wycygani. Wycyganił fdotkę Połę: po śmierci siostry przychodziła coraz częściej, żeby — jak to w rodzinie — pomóc babci, i w końcu spokojnie i niepostrzeżenie zajęła miej­sce na tapczanie, na którym przedtem spała matka. Gdzie się miała podziać? Przecież wuj Wołodia po powrocie z Północy porzucił ją i ze swoją nową ro­dziną wyjechał do Taszkientu. Glebow machnął na nich ręką. Niech robią, co chcą! Krew pulsowała mu w skroniach, pierś rozpierało przeczucie zmian nad­chodzących w jego własnym życiu...

Ale Klaudia, córka ciotki Poli, patrzyła na to wszy­stko krzywym okiem. Była wściekła i na swoją mat­kę, i na ojca Glebowa. Syn ciotki Poli, Jurek, o dwa lata starszy od Glebowa, zginął na wojnie, Klaudia zaś wyszła za mąż, miała dziecko, powodziło jej się dobrze i powinna się była cieszyć, że matka nie jest samotna, że mieszka z babcią Niłą i pomaga jej na stare lata. Mimo to Klaudia nienawidziła matki. Przychodząc na Dieriugińską podkreślała, że przy­chodzi w odwiedziny tylko do babci. Z rodzoną mat­ką nie rozmawiała, wobec ojca Glebowa była oschła i drwiąca.

Klaudia wdała się w wuja Wołodię: wielka, kości­sta, brzydka. Nie wiadomo dlaczego uchodziła za osobę dobrą. Taka sama legenda jak o urodzie ciot­ki Poli. Glebowa drażnił szyderczy ton, jakim Klau­dia zwracała się do jego ojca, wskutek czego ojciec tracił kontenans, a ciotka Pola denerwowała się i plotła trzy po trzy. W ogóle Glebowa drażniła od­mienna struktura wewnętrzna Klaudii, coś obcego, a przede wszystkim — twarda nieustępliwość.

Pewnego razu Klaudia powiedziała do Glebowa:

Dziwię ci się: jak możesz to wszystko strawić? Doprawdy, masz niezwykły charakter.

Niby dlaczego? — zapytał Glebow.

. Bo jesteś wszystkożemy. Albo absolutnie na wszystko obojętny.

Glebow uśmiechnął się. jtojp- Ą co mam robić?-gestem dorpsły, om też są dorośli...^ ry Wićbąiął przed sobą złą, wykrzywioną szyderczo twarz kuzynki i myślał: lepiej być obo­jętnym na wszystko niż niedobrym. Na głos powie­dział:

Ja im źle nie życzę-

Boże drogi, kto im źle życzy? Tylko żę ja cier­pię, dla mnie to ,katusze, a dla ciebie tę głupstwo... Dziwne...

A mnie dziwi co innego: jak możesz tak niena­widzić rodzonej matki? Skąd się bierze w tobie to okrucieństwo?

Klaudia zakryła twarz rękami i wyszła.

Potem przyznała się kiedyś Glebowowi, że chcia­łaby stłumić w sobie gniew i przebaczyć matce, ale nie jest w stanie. Przez matkę cała rodzina jest nie­szczęśliwa. To się przecież zaczęło już przed wojną, potem ciągnęło się podczas ewakuacji. Dlatego wszy­stko się rozleciało: wuj Wołódia rzucił Polinę, a mat­ka Wadima rozchorowała się na serce. Glebow albo nic nie widział, albo raczej nie rozumiał, 0 co cho­dzi. Klaudia powiedziała mu to, ale zaraz wybuchnę- ła płaczem i zaczęła sobie wyrzucać, że jest podła, że nie miała prawa mówić tego wszystkiego Glebo­wowi, i prosiła go o przebaczenie.

. *—Może choć teraz mnie zrozumiesz j— mówiła szlochając i chwytając Glebowa za rękę. — Tak, jestem niedobra, okropna, nie miałam prawa ci po­wiedzieć... Wstrętna jestem, nikt mnie nie ciągnął za język...

t Glebow był zdumiony, ale powiedział spokojnie:

No cóż, domyślałem się i tego. Ale do cioci Poli nie mam żalu.

A ja mamszeptała Klaudia, kładąc głowę na stole. — Ja mam do niej strdszny żal... Odebrała mi ojca i matkę.

Glebow |H milczeniu zastanawiał się nad sytuacją. Oczywiście, rewelacja była przykra, ale przecież najgorsze już się stało. Poczuł tylko, że tym mocniej pragnie zerwać z domem i< rozpocząć samodzielne życie.

Sonia zaczęła go teraz Odwiedzać. Chciała poznać całą jego rodzinę, z góry już wszystkich kochała. Dla Glebowa te wizyty były udręką. Sonia widziała żałosny stan ojca, który głędził i usiłował jej schle­biać, widziała ubóstwo i ciasnotę -— dawniej, za cza­sów szkolnych, wcale to Glebowa nie krępowało, ko­ledzy walili do niego gęsto, ale teraz własny dom ciążył mu coraz bardziej —. szczególnie zaś bał się, że Sonia będzie się zastanawiać, kim właściwie jest ciotka Pola?

Pewnego razu Soaiiat zjawiła się, kiedy wszyscy byli w domu, nawet Klaudia przyszła odwiedzić bab­cię i przyniosła jej z targu trochę warzyw. Był ko­niec maja, upały. Glebow przedstawił Sonię Klaudii i czym prędzej wciągnął ją do swojej klitki, odizolo­wanej teraz, Bogu dzięki, od pokoju, w którym miesz­kała babcia z ojcem, i w której nocowała ciotka Pola, kiedy przychodziła, żeby pomóc w domu. Po pół godzinie zawołano ich na herbatę. Glebow szedł niechętnie, ale Sonia. koniecznie chciała dobrze wszystkich poznać, a zwłaszcza Klaudię i jej cztero­letnią Swietkę, która Sonię szalenie zainteresowała. Sonia i Swietka od razu przypadły sobie do serca, zaczęły szczebiotać i w coś się na uboczu bawić. Tymczasem W pokoju rozpętała się awantura rodzin­

na, co zdarzało się rzadko, ponieważ Klaudia w tym domu unikała kłótni. Tym razem do spięcia doszło niespodziewanie. Klaudia nie zdołała się opanować. Poszło właśnie o małą Swietkę, którą należało jak najszybciej zawieźć na letnisko.

Patrząc z niechęcią na Sonię, która wróciła do sto*- łu, kiedy kłótnia rozgorzała na dobre, zacietrzewi©! i na Klaudia mówiła głośno,‘z irytacją:

Powiedz od razu: pojedziesz ze Swietką czy nie? Jeżeli nie, to pójdę d© ciotki męża, ale jej wo­lałabym nie prosić, bo to kobieta chorowita... .»i

Ciotka Pola mówiła, że letnisko wynajęto za dale­ko, a ona musi trzy razy na tydzień jeździć do Mo­skwy po robotę. Ciotka Pola pracowała wtedy cha­łupniczo w spółdzielni, wyplatała t jakieś siatki do maszyn. A poza tym: czy można- zostawić babcię Niłę bez opieki? Klaudia wpadła w furię, ipfe* Ty się babcią ńie zasłaniaj! Ją też zabierzemy na letnisko. Tam jej będzie lepiej.

Będziesz ciągnęła babcię taki kawał drogi? Zwariowałaś?

A tu jej niby dobrze, co?

Jej są potrzebni lekarze, idiotko! Przychodnia! Chodzi ci o niańkę, nie o babcię. Ona już się dość napracowała.

Babcia Niła protestowała, mówiła, że jeszcze sił jej nie brak. Ciotka Pola miała Klaudii za złe, że nie oddała dziecka do żłobka. Gały żłobek pojedzie na letnisko. Podobno w fabryce Klaudii mają dobry żłobek.

Zawracanie głowy! Chciałabyś się tylko pozbyć dziecka. Ładna mi babcia! ffe wściekła się Klau­dia. — Boże kochany, tyle razy przysięgałam sobie, że się do niej nie odezwę...

Ojciec zaczął mamrotać pod nosem. Nie sposób było zrozumieć, co tam przeżuwa w bezzębnych

ustach. Kobiety kłóciły się dalej, ale jakoś bezna­dziejnie jałowo i nudno, a co najgorsza, zupełnie się Soni nie krępowały. Klaudia zarzucała matce egoizm, mówiła, że o dziecku nikt nie pomyśli, wszyscy zaję­ci są tylko sobą i co tu robić? Na letnisko nie ma kto jechać, no i\ zadatek przepadł. Pewnie, żeby wiedziała, toby oddała Swietkę do żłobka, ale teraz już za późno. Ciotka Pola powiedziała: ¿..•^rśfcWszystko dlatego, że nie rozmawiasz z matką. Wszystko zawsze cichcem, milczkiem niby jakie zwierzę. Co ja ci złego zrobiłam? ■?*- Ciotka Pola roz­płakała się.

Sonia powiedziała naraz:

*— A może by panie pojechały do nas na daczę? Tam jest stróżówka, bardzo wygodna, z wodą i świa­tłem. Swietka, chcesz pojechać do mnie na daczę?

Chcę! — zawołała dziewczynka podskakując z radości.

Słowa Soni pozostały bez odpowiedzi, jakby nikt ich nie usłyszał. Kobiety nie przerywały kłótni. Oj­ciec uspokajająco machnął ręką:

Nie przejmuj się, ona pojedzie, na pewno po- jedzie.

Ciotka Pola szlochała, potrząsając przecząco gło­wą.

Nie mogę, to dla mnie za daleko... Ona mnie nie chce znać... Nie pojadę.*. -

Sonia szepnęła do Glebowa:

Powiedz im o Bruskowie.., To całkiem realne...

Klaudia zwróciła się raptem do Soni:

Niech się pani nie wtrąca do naszych spraw, dobrze? Dziękujemy za propozycję, ale pani dacza nie jest na naszą kieszeń i w ogóle dla nas się nie nadaje.

Jesteś ordynarna! powiedział Glebow. — Chodźmy, Soniu.

Wrócili do pokoju Glebowa, usiedli mai* kozetce zasłanej bajowym kocem.. Glebow zamknął drzwi i zapalił lampę z papierowym abażurkiem, umocowa­ną nad wezgłowiem. Ileż to wieczorów i nocy spę­dził pod tą lampą, wylegując się na kozetce, czyta* jąc, puszczając wodze fantazji! Oparł się wygodnie ramionami i głową o drewniane przepierzenie -*■ \ w ulubionej pozie sybaryty, o czym świadczył zatłu- szczony ślad głowy na tapecie — a Sonia usiadła obok, umościła się w zagłębieniu i starej kozetki I i przytuliła do niego, kładąc mu głowę na piersi. Gle­bow obejmował ją lewą ręką, prawą zaś przesuwał po jej udzie w jedwabnej szeleszczącej pończosze. , Nad pończochą był pas nagiej skóry. Za przepierze­niem nadal trwała kłótnia, słychać było każde sło­wo. Glebow obawiał się, że Klaudia powie coś okrop­nego, coś, czego Sonia nie powinna się nigdy do­wiedzieć. Głaskał dłonią należący do niego i całko­wicie dostępny pasek nagiej skóry i mówił, że jego kuzynka jest zarozumiała, źle wychowana, że skoń­czyła tylko podstawówkę i technikum, i że on nie ma z nią o czym rozmawiać. Klaudia pracuje jako majster w zakładach dziewiarskich, a Kola, jej mąż, jest tam monterem.

Serce mi się kraje, jak na nią patrzę... jest roz­żalona na cały świat... — powiedziała Sotnia. — Two­jej cioci też mi żal, taka jest dobra i taka ładna...

I ta dziewczynka, śliczna, ale wątła... Wszystkich mi żal, wszystkich! To niedobrze, co? Niepotrzebnie?

Skądże znowu. To dobrze. I potrzebnie ^— po­wiedział Glebow, wciąż głaszcząc skórę nad pończo­chą. Zeby mu było wygodniej*-; odpiął podwiązkę i zsunął pończochę. Mógł robić z nią wszystko, co chciał. Sonia ujęła jego lewą rękę za palce i przy­cisnęła do ust Głosy zą przepierzeniem rozlegały się nadal, co irytowało Glebowa, ale nie mąciło wielkiej,

spokojnej radości, którą mu sprawiała uległość tej kobiety. Co najważniejsze, kobiety niezwykłej. Do­myślał się, że jest właśnie taka, powtarzał to sobie w duchu, nakazując swojej dłoni odczuwać rozkosz z głaskania uda kobiety niezwykłej, która należała do niego całkowicie.

M|nęło lato. Zaczął się najważniejszy dla Glebowa piąty, rok studiów. I oto co się wydarzyło na jesie­ni — było już chłodno, ,może nawet spadł śnieg, pewnie w listopadzie — kiedy Glebow całą parą pchał naprzód swoją pracę magisterską.

Wezwano go do dziekanatu. Przyjął go tam niejaki Druziajew, który niedawno otrzymał nominację

i którego Glebow prawie nie znał. Glebow pisał

0 publicystyce rosyjskiej lat osiemdziesiątych, to­nął w przeogromnym temacie, w materiałach, cyta­tach, w tysiącach szpalt.

Druziajew wypytywał go ze znajomością rzeczy. Zarecytował nawet z pamięci mało znany wierszyk: „Oto cecha, która Rosji nie upiększa: im większa potęga, tym ciemnota większa". A może go specjal­nie na tę rozmowę przygotował? Glebow spoglądał ze zdumieniem na tego zmęczonego człowieka z o- brzękłą twarzą świadczącą o niewydolności krążenia i, jak to się często zdarza u chorych na serce, z ja­kąś ukrytą apatią i smutkiem w oczach, i myślałi czemu wysłano gońca do sali wykładowej, żeby przyszedł niezwłocznie, natychmiast? Druziajew miał na sobie mundur oficerski i cywilne spodnie, wsu­nięte do wojskowych butów, które skrzypiały przy każdym kroku. Urzędowe skrzypienie butów i ofi­cerski mundur nie pasowały zupełnie do smutku w oczach, do rozmowy o liberalnych redaktorach

1 dó na pół konspiracyjnego mrugnięcia na wzmiankę

o Suworinie: „Między nami mówiąc, Aleksy Siergie- jewicz to był ktoś! Wielki talent!''

Rozmawiając z nim Glebow nie zapominał ani przez chwilę, że jeszcze niedawno Druziajew był prokuratorem wojskowym i dopiero przed rokiem został zdemobilizowany. Do pokoju zajrzał asystent Szyrejko. Wsunął przez uchylone drzwi twarz w oku­larach, niby na sekundę, ale widząc Glebowa posta­nowił z jakiegoś powodu wejść' na dłużej. Szysejko robił błyskawiczną karierę, chociaż był tylko asysten­tem. Na roku Glebowa miał w zastępstwie usunięte­go Astruga wykład o Gorkim. Druziajew zapytali1^

Opiekunem waszej praty ińagisterskiej jest Mi­kołaj Wasiljewicz Hańczuk?

Glebow poczuł nagle, jak w dziecinnej zabawie w „zimno i gorąco", że tu zaczyna być „ciepło'11. Druziajew nie powiedział „Hańczuk", co zabrzmiało­by oschle i wrogo, ale nie pominął też nazwiska, co byłoby najbardziej naturalne. Wybrał precyzyjną

i oficjalną formułę „Mikołaj Wasiljewicz Hańczuk", jak przy wręczaniu nagrody lub w nekrologu. Był to zwrot pełen szacunku, który wszakże oddzielał wymienioną osobę od pewnej zbiorowości. Jak tam stosunki z promotorem? Żadnych nieporozumień? Glebow odparł, że żadnych. Druziajew mierzył teraz Glebowa zupełnie innym, jak mu się wydało, p r oku- ratorskim spojrzeniem. Jego zmęczenie znikło bez śladu, wyprostował się i jakby wypełnił swój mundur.

i— Uważacie, Glebow, sprawa jest delikatna. Dla­czego was zaprosiłem? Tylko niech to zostanie entre nous, jak mówią Francuzi. Towarzysz Szyrejko orien­tuje się w naszych intencjach. —^Druziajew ruchem głowy wskazał asystenta, który z surowym wyrazem twarzy przysłuchiwał sięi rozmowie. — Niech was. zatem nie dziwi jego obecność. Czy wiecie,- że Miko­łaj Wasiljewicz Hańczuk umieścił was na wstępnej

180

JA

liście absolwentów, którzy zostaną skierowani na studium doktoranckie? Nie wiecie? To dla was no­wina? Przyjemna, nieprawdaż? Poza tym jest opie­kunem waszej pracy magisterskiej. A do tego jeste­ście, że tak powiem, jego przyszłym zięciem. Wy­baczcie, że o tym wspominam, wywiad działa... A ja, jako były wojskowy polegam na informacjach wy­wiadu ...

Druziajew znów złagodniał, nawet się uśmiechnął. Uśmiech był co prawda skierowany nie do Glebowa, lecz do asystenta Szyrejki. Glebow chrząknął i zrobił nieokreślony ruch głową, co jednak oznaczało, że nie zaprzecza informacjom wywiadu.

Musicie zrozumieć, Glebow — kontynuował Druziajew — że nie mamy nic przeciw temu, żeby­ście się dostali na studium doktoranckie ani też żeby Hańczuk był opiekunem waszej pracy magisterskiej.

I naturalnie, nie mamy nic przeciw temu, żebyście zostali zięciem profesora. Nigdy się także nie sprze­ciwialiśmy — jestem tu człowiekiem nowym, ale to­warzysze mi opowiadali, że sprawa ani razu nie zna­lazła się na porządku dziennym — żeby żona Hań- czuka, Julia Michajłowna Brues, wykładała u nas na filologii i prowadziła swoją grupę. Rozumiecie, w czym sęk: każda rzecz z osobna jest w najlepszym porządku, ale wszystko razem wzięte ■■***■ nie za bar­dzo. Co za dużo, to niezdrowo.

Tak, czymś to zalatujel powiedział twardo asystent Szyrejko i dodał: — Z punktu widzenia moralite.

—‘ Więc co? — spytał Glebow. Jakie stąd wnio­ski? — Przybrał nawet nieco wyzywającą postawę, domyślił się bowiem, że to nie on jest przedmiotem ataku. Tamci zaczęli mu tłumaczyć, że profesorowi trudno cokolwiek wyperswadować, że Hańczuk nie zwykł słuchać krytyki, że starsi towarzysze nie chcą

wszczynać z nim dyskusji, ale trzeba mu przecież coś niecoś dać do zrozumienia. Bo może być za póź- nol Sprawa dojdzie do wyższych instancji. Czy Gle­bow nie zgodziłby się spokojnie, jako członek rodzi­ny, porozmawiać z Hańczukiem i przedstawić mu sytuację? Niech Hańczuk sam wybierze opiekuna pracy magisterskiej Glebowa. Niech złoży oświad­czenie, podając dowolny powód. Zwykła formalność, nie ma się czym przejmować. Czy zatem towarzysz Glebow zechce przyjść z pomocą, tym bardziej, że

0 niego tu głównie chodzi?

Glebowowi zdawało się, że sprawa jest prosta

1 jasna, powiedział więc, że się zgadza. Od tego dnia zaczęła się dręcząca gmatwanina, w której zagubił się z kretesem.

Gdyby to człowiek wiedział, że sprawa przybierze taki obrót! Ale Glebow w pewnych przypadkach był nie dość bystry i przewidujący. Skomplikowane ma­newry, które potem wyszły na jaw, były dla niego niedostępną tajemnicą. Nikt zresztą nie mógł nic przewidzieć. Nawet Druziajewowi, który tak odważ­nie i sprytnie kierował okólnymi podkopami pod twierdzę otoczoną potężnym murem obronnym, nie przyszłoby nigdy do głowy, że dokładnie za dwa lata on sam, wyrzucony zewsząd, będzie, po wylewie krwi do mózgu, siedział w fotelu przy oknie wychodzą­cym na podwórze i trzęsąc bezwładnymi rękoma bę­dzie pomrukami prosił żonę o papierosa. A jeszcze po roku Glebow, już na studium doktoranckim, prze­czyta niepozorny nekrolog: i-,...- z głębokim żalem... po długich i ciężkich...'' Opowiadano, że na pogrze­bie Druziajewa było tylko osiem osób, wszyscy byli poruszeni innym niedawnym pogrzebem, rzecz dzia­ła się w marcu, ale nie w tym sęk: Druziajew ?nifrł równie błyskawicznie, jak się zjawił, zjawił się zaś jakby tylko po to, żeby wykonać jakąś doraźną mi­

sję. Wpadł, wykonał i znikł. Wtedy, w pierwszej chwili, kiedy Glebow zastanawiał się nad propozy­cją Druziajewa, miał wrażenie, że jest ona podykto­wana troską o pomyślny przebieg jego pracy magi­sterskiej. O, święta naiwności! Zdawało mu się, że jego zadanie polegać będzie wyłącznie na znalezie­niu kogoś, kto zechce firmować pracę wykonaną już przez Mikołaja Wasiljewicza. Zwykła formalność, oni obawiają się formalnych komplikacji.

Postanowił, że następnego dnia wieczorem, kiedy pójdzie do Soni, porozmawia z Hańczukiem. Niepo­koiło go tylko coś, o czym zawczasu nie pomyślał: jak przedstawić profesorowi te wszystkie racje, które tak brutalnie i bez ogródek wyłożył Druziajew? On

i Sonia postanowili już się pobrać, ale rodzicom nic jeszcze nie mówili. Głupia sprawa. Powiedzieć Hań- czukowi o tak poważnej decyzji równocześnie i w związku z propozycją Druziajewa nie miało naj­mniejszego sensu, rozmowa taka zresztą w każdym wypadku — Glebow naraz to sobie uświadomił — byłaby grubym nietaktem. Oznaczałoby to forsowa­nie wydarzeń, które powinny były rozwijać się w sposób naturalny.

Najlepiej zagrać na zwłokę, przeciągać całą spra­wę. Może zapomną albo sprawa się rozwikła sama przez się. Ulubiona zasada: puścić wszystko na ży­wioł.

Nie poszedł do Soni ani nazajutrz, ani w ciągu następnych dwóch dni. Nie robił tego z rozmysłem, zawsze się znalazł jakiś powód, Glebow chwytał się wtedy dla zarobku rozmaitych prac, nawet najpo­spolitszych —- we dwójkę z kolegą rąbał drwa na podwórkach zamoskworeczańskich drewnianych domków, a ponieważ miało się właśnie ku zimie, ro­boty byłó od metra ale w głębi duszy pragnął odwlec przykrą chwilę, może się wszystko rozejdzie

po kościach. Gdzie taml Szyrejko po seminarium spytał: „Rozmawialiście?" Glebow udał, że nie rozu­mie, o co chodzi: „Z kim?" „Z waszym opiekunem pracy magisterskiej. Z przyszłym teściem." „Ach, tak! Jeszcze nie. Nie było okazji." — „No to bądź­cie łaskawi znaleźć okazją — powiedział Szyrejko lodowatym tonem. — Musimy was jakoś umiejsco* wić, albo tu, albo tam."

Do diabła, bezczelny facet! Glebow zaniepokoił się, widząc, że to nie przelewki i że nic się „samo przez się" nie załatwi. Zatelefonowała Sonia. Co się stało? Gdzie się podziewał? Wytłumaczył jej, że za­rabiał pieniądze. Sonia się przejęła: „Nie przemę­czyłeś się czasem? Może jesteś chory?" Wieczorem Glebow przyszedł i opowiedział jej wszystko o Dru- ziajewie i o Szyrejce. Nic głupszego nie mógł zro­bić. Na jakie poparcie z jej strony mógł liczyć? So­nia, speszona, zamknęła się w sobie i powtarzała tylko:

_ Jak chcesz, jak uważasz...

Wtedy po raz pierwszy dostrzegł to jej spojrze­nie — pełne zdumienia.

Może niepotrzebnie ci o tym powiedziałem? — spytał.

Może niepotrzebnie. — Znów przyjrzała mu się badawczo, z uśmiechem i jakby zdziwiona. — To pułapka. Wiesz, co bym im powiedziała na twoim miejscu?

Co?

1 Powiedziałabym: słuchajcie, przecież to jakoś nieładnie. Nie sądzicie, że to nieładnie?

Próbowałem przemówić im do rozsądku — skłamał.

—• Skąd się dowiedzieli? Dlaczego o tym mó­wią? — Głos jej drżał, oczy miała pełne łez. Spró­bował ją objąć, ale Sonia lekko i zwinnie, niezwyk­

łym u niej kokieteryjnym ruchem wymknęła mu się spod ręki. — A to, co było między nami» dotyczy tylko nas dwojga.

Daję słowo, zgłupiałem kompletnie... Tłumaczy­łem im — brnął w kłamstwach — no, właśnie, że to nieładnie...

Wytłumaczyłeś im? Powiedziałeś, że to plot­ki? — Sonia znów się uśmiechnęła. — Mówię ci, to niesamowita pułapka! Naprawdę, to jakiś koszmar. Nie wolno wplątywać ojca w nasze sprawy. Mama też ma przykrości: Dorodnow wezwał ją i powie­dział, że musi złożyć egzaminy. Żeby dostać dyplom radzieckiej wyższej uczelni i prawo wykładania. A ona ma dyplom Uniwersytetu Wiedeńskiego. Wykła­da od dwudziestu lat. Śmieszne, prawda? — Sonia wzięła go za rękę. —Wadim, chcę ci powiedzieć: jesteś wolny. Rób, co uważasz za stosowne. I, na miłość boską, do niczego się nie zmuszaj. Rozumiesz?...

Glebow skinął ponuro głową. Przy kolacji Julia Michajłowna, niesłychanie podniecona, opowiadała

o rozmowie z Dorodmowem. O tym, jaki to Dorod­now był grzeczny i uprzejmy, jak składał buzię w ciup, zwracał się do niej per „kochana Julio Mi- chajłowna" i w ogóle dawał jej do zrozumienia, że on sam nie ma z tą intrygą nic wspólnego. Że tylko pewni ludzie, biurokraci, nie wiadomo co za jedni, żądają dopełnienia pewnych formalności. Ciągle te formalności! Dorodnow wyrażał ubolewanie, prze­praszał. Ale kiedy Julia Michajłowna zauważyła, że wprawdzie Sima, inna wykładowczyni, zrobiła kon­spekt z całej „Dialektyki Przyrody" Engelsa, ale zna niemiecki znacznie gorzej od Julii Michajłowny i tak już zostanie na wieki wieków — Dorodnow zrobił raptem okrągłe oczy i załamał ręce: „Julio Michaj­łowna, czyżby negowała pani fakt, że język jest zja­wiskiem klasowym?" Julia Michajłowna śmiała się,

kiedy o tym opowiadała. Hańczuk też się śmiał, choć niekiedy marszczył brwi. , O niczym innym, prócz tej zabawnej nowiny o egzaminach, przy sto* le nie rozmawiano. Było dużo gwaru, rozmaitych domysłów, śmiechu. Julia Michajłowna, zdradzając talent aktorski, komicznie naśladowała Dorodnowa. Kunik opowiadał o jakichś historiach, które wyda­rzyły się w instytucie, siostra Julii Michajłowny, Elfryda Michajłowna, ciocia Elli, jak ją nazywała Sonia, zupełnie niepodobna do swojej siostry, tęga, zarozumiała, tleniona blondynka, gromkim, pełnym oburzenia głosem piętnowała biurokrację. Przytoczy­ła słowa Lenina, że walka z biurokracją toczyć się będzie przez dziesięciolecia. Że warunkiem zwycię­stwa w tej walce jest upowszechnienie oświaty

i kultury. I że biurokracja, ma się rozumieć, jest wy­tworem żywiołu drobnomieszczańskiego, o czym nie wolno zapominać. W obecności Hańczuka ciocia Elli odzywała się zawsze tonem mentorskim i katego­rycznym, jak gdyby to ona była profesorem, nie on. Glebow w ogóle nie lubił tej kobiety, pewnie dla­tego że — czuł to wyraźnie — ona go też nie lubiła. Zawsze odpłacał ludziom pięknym za nadobne. Miał ją za snobkę. Czasem nie dostrzegała jego ukłonu albo jak z łaski odpowiadała mu ledwo dostrzegal­nym skinieniem głowy. Miała też zwyczaj przerywać mu, ile razy zaczął mówić. I skąd ta woda sodowa? Kiepska dziennikarka, pseudospecjalistka od spraw międzynarodowych. Glebow nie; potrafił przezwycię­żyć niechęci do cioci Elli, mimo że uchodziła w ro­dzinie za bohaterkę: podczas wojny domowej była przez dwa tygodnie korespondentką w Barcelonie. Potem z jakiegoś powodu ją odwołano. Pewno z po­wodu głupoty. Ciocia Elli spytała; „Ciekawe, jakiego pochodzenia jest ten wgs? Pprodnow? Założę się, że nie proletgriąękiego",

Julia Michajłowna powiedziała, że o Dorodnowie nic nie wie, natomiast Druziajew z całą pewnością jest synem młynarza. ,/Voilei! Stroją się w marksi­stowskie piórka, ale jak ich trochę poskrobać...” Hańczuk wtrącił jednak» żeby się za bardzo nie cie­szyły — Dorpdnow pochodzenie ma bez zarzutu, syn kolejarza. To nie . takie proste, moi kochani. „Wiesz na pewno?" |i| nie dawała za wygraną ciocia Elli. Pod koniec kolacji wszyscy trochę przygaśli, komizm epizodu z Dorodnowem został całkowicie wyeksploa­towany. Julia Michajłowna usiadła z ciocią Elli przy pianinie i zaczęły grać na cztery ręce. Hańczuk

i Kunik poszli do.pokoju profesora.

A jednak Sonia była zupełnie inna! Umiała na wszystko spojrzeć inaczej, nie tak jak jej najbliżsi,

i po cichu żartowała z nich. Ni stąd, , ni zowąd szep­nęła do Glebowa: „Wiesz, kim był ojciec mojej ma­my i cioci Elli? Synem wiedeńskiego bankiera, któ­ry co prawda zbankrutował..."

: Tylko Sonia rozumiała, jak śmieszne jest to, że jej rodzina natrząsa się z Dorodnowa. Ale uśmiecha­ła się ze smutkiem. *

Późnym wieczorem, kiedy Glebow wyszedł z poko­ju Soni i przez nie oświetlony salon zmierzał do przedpokoju, ujrzał dwie siostry jedną wątłą, na cienkich nóżkach, drugą tęgą, o rozrośniętym tył­ku — które objęły się, otuliły jednym szalem i wpa­trzone w roziskrzony rój świateł za oknem, bardzo pięknie nuciły jakąś melodię, kołysząc się* przy tym do taktu.

Pamiętam też, jakeśmy się wyprowadzali z tamtego domu nad rzeką. Dżdżysty październik, zapach naf­taliny i kurzu, korytarz zawalony stosami książek, tobołami, walizkami workami i pakunkami- Trzeba

znosić wszystkie te klamoty z czwartego piętra na dół. Moi koledzy przyszli, żeby nam pomóc. Ktoś pyta dyżurnego przy windzie: „Czyje to klamo­ty?" Dyżurny odpowiada: „Tych z czwartego". Nie wymienia nazwiska, nie wskazuje głową w moją stronę, chociaż stoję tuż obok, a on zna mnie dosko- j nale. Mówi tylko: „Z czwartego”. „A dokąd?” „Bo ja wiem? Podobno gdzieś za rogatki." Też mógłby mnie zapytać, a ja bym odpowiedział, ale om nie pyta. Ja dla niego już nie istnieję. Ci, co się wypro­wadzają z tego domu, przestają istnieć. Dławi mnie wstyd. Wstydzę się, że tak wystawiamy na pokaz nędzne bebechy naszego życia! Meble są państwowe, zostaną w tym ogromnym mieszkaniu. Pianino sprze­daliśmy rok temu. Dywany również. Ale tak się przyzwyczaiłem do tych stołów, biurek i krzeseł z blaszamymi numerami inwentaryzacyjnymi, do cięż­kich kwadratowych foteli i kanap obitych szorstką tkaniną pachnącą lizolem! Do drzwi z matowym szkłem w perlisty wzorek i do tapet, na których po zdjęciu fotografii wystąpiły plamy ich prawdziwego, nie spłowiałego koloru i które teraz stały się jakieś brudne i nagie. To wszystko jeszcze jest prawie swoje, ale już obce. Stoję niezdecydowany przed mapą Hiszpanii. Zabrać ją czy zostawić? Przed sied­mioma miesiącami padł Madryt. Skończyły się go­rączkowe obawy i troski, pospadały chorągiewki. „Zabrać! — mówi Antoni. — Jeszcze się nam przy­da”. „Daj ją mnie” -l—mówi Wadim Buła, który przyszedł nieproszony. Smuje się wszędzie za Anto1- nim jak ryba-pilot za rekinem. Wchodzi babcia

i mówi: „Jeżeli nie weźmiesz mapy, zawinę w nią maszynkę do mięsa". Wezmę ma pewno. Wydłu­buję ze ściany pinezki, zdejmuję mapę i składam ją w ośmioro, wygląda jak pękata broszurka. Można ją wsadzić do kieszeni płaszcza. Ta mapa stoi u mnie

do dziś na półce z książkami. Ani razu jej nie rozło­żyłem, chociaż minęło tyle lat. Ale to, co wchłonę­ło tyle cierpień i pasji, choóby tylko dziecinnych cierpień i dziecinnej pasji, nie może zginąć bez śla­du. Kiedyś to wszystko komuś się przyda. Wtedy, pod kapuśniaczkiem, obok naszych klamotów, w oczekiwaniu na ciężarówkę...

Duże to mieszkanie — pyta Buła — do którego się przeprowadzasz?"

Nie wiem" -sa mówię.

Ale wiem. Babcia mówi, że okolica jest bardzo dobra, blisko parku, dużo zieleni, doskonałe po­wietrze. Będzie tylko miała daleko do pracy. Będzie musiała jeździć tramwajem do rogatki, potem auto­busem, razem około godziny. Całe szczęście, mówi babcia, że do tramwaju i do autobusu wsiada się na pętlach, do pustych wagonów. Będziemy mieli jeden niewielki pokój w mieszkaniu kołchozowym. Pokój słoneczny, okna wychodzą na podwórze. „Bardzo ładny pokój I" mówi babcia. Nie mam ochoty opo­wiadać o tym Bule. Gdyby wiedział, jak mi ciężko na sercu! Zbiegli się tu, wygłupiają się, żartują, po­magają nam znosić rzeczy, wesoło im. Czy naprawdę nie rozumieją, że widzimy się może po raz ostatni? Im to dobrze — zostają razem, a ja wyruszam w nie­znane, między obcych ludzi. Gdzie znajdę takich ko­legów: mądrych jak Antoni, dowcipnych jak Chi- mius, dobrych jak Jarek? I jeszcze jedna sprawa. Naj-naj-najważniejsza i ściśle tajna. Gdzie spotkam kogoś takiego jak Sonia? Oczywiście — nigdzie na świecie. Nie warto nawet szukać, to beznadziejne! Ma się rozumieć, są być może dziewczyny ładniejsze od Soni, z długimi warkoczami, niebieskimi oczami, z jakimiś niebywałymi rzęsami, ale to wszystko bet­ka. Bo żadna Soni do pięt nie dorasta. Minuty płyną, zmierzcha się, niedługo przyjedzie ciężarówka, a So-

ni wciąż nie ma. Przecież wszyscy wiedzą, że dziś się rozstajemy. Niech przyjdzie choć na sekundę, niech przynajmniej machnie ręką stamtąd, z daleka. Nie ma jej, nie ma, wciąż ¡nie ma. Buła pyta: „Ile pokoi? Trzy? Cztery?" „Jeden” — odpowiadam. „I bez windy? Będziesz ganiał na piechotę?" Pytania spra­wiają mu przyjemność, nie może powstrzymać uś­miechu.

Nagle widzę Sonię, zjawia się w głębi podwórza pod betonową arką. Biegnie bardzo szybko przez czarne i mokre podwórze, biegnie tutaj, do naszego wejścia. Podbiega i pyta zdyszana: i,Jeszcze nie wy­jechaliście? To świetnie! A to dla ciebie... na pamiąt­kę..." — wpycha mi do rąk jakiś przedmiot zawinię­ty w gazetę, pewnie książkę. I patrzy wesoło nie na mnie, ale na nas wszystkich.

Szachy kieszonkowe., Z dziurkami do wtykania fi­gurek. Widziałem takie u niej w domu. Teraz jed­nak nic mnie nie cieszy. Przecież się rozstajemy. Na całe życie, na wieki! Dlaczego oni nie rozumieją, ja­kie to straszne: na wieki? Nie mogę wydobyć z sie­bie słowa, patrzę na bladą, lekko piegowatą twarz, widzę, jak się uśmiecha pełnymi dobroci wargami, pełnym dobroci spojrzeniem krótkowzrocznych oczu, z których przebija jedynie pogodny spokój, współ­czucie i serdeczność — dla wszystkich...

No, do widzenia — mówię wyciągając do niej rękę. Już zajechała ciężarówka, już mnie wołają. Babcia drepce wokół pakunków. Wrzucamy tłumoki do ciężarówki. Babcia siada obok szofera, ja i sio­stra przełazimy przez burtę i siadamy na rzeczach. Siostra tuli do piersi kota Tygryska. Chwała Bogu, deszcz wciąż leje jak z cebra, podwórze jest puste

i nikt nie widzi, jak odjeżdżamy. Tylko dyżurny w czarnej czapce mundurowej wyszedł przed wejście frontowe. splótł ręce za plecami, patrzy nie na mnie

i nie na siostrę, lecz na ciężarówkę i kiwa lekko głową: może się z nami żegna, może się zamyślił

i kiwa sam do siebie, a może się cieszy: nareszcie! Oddala się wyasfaltowane, ciemne od deszczu po­dwórze, na którym upłynęło moje życie. Widzę twa­rze kolegów z tego minionego żyda, machają mi rę­kami, twarze ich nie są już wesołe, ale też i niezbyt smutne. Dziewczyna uśmiecha się do kogoś. Domy­ślam się, że uśmiecha się do tego, z kim się chciała zobaczyć przy pożegnaniu ze mną.

Tb było tak, jak z baśniowym bohaterem na roz­stajnych drogach: pójdzie przed siebie — przypłaci głową, pójdzie na lewo ¡jl straci konia, pójdzie na prawo — też go spotka jakaś zła przygoda. Nawia­sem mówiąc, w niektórych bajkach: pójdzie na pra­wo — znajdzie skarb. Glebow należał do herosów osobliwego rodzaju: gotów był dreptać w kółko na rozdrożu aż do ostatniej chwili, kiedy z wyczerpania pada się trupem. Heros-kunktator, heros-zwlekacz. Taki, co sam nie może wybrać drogi, lecz zdaje się na konia. Co to było — lenistwo, lekkomyślność

i nadzieja na „jakoś to będzie" czy też strach przed życienr, które ustawicznie, dzień w dzień, spycha człowieka na większe lub mniejsze rozdroża? Dzisiaj, po tylu latach, kiedy widać jak na dłoni wszystkie drogi i ścieżki wiodące w różne strony z tamtego dalekiego i mglistego, zapomnianego skrzyżowania, dzisiaj wyłaniają się przedziwne i niejasne zarysy, o których wówczas nawet się nie śniło. W podobny sposób uczeni orientując się według konturów, wi­docznych jedynie z dużej wysokości, z lotu ptaka, odkrywają w piaskach pustyni dawno wymarłe i po­grzebane pod diunami miasta. Wiele szczegółów nie da się już odsłonić, piasek przysypał je raz na zaw­

sze. Ale to, co wtedy wydawało się proste i oczywi­ste, ukazuje się teraz w odmiennym świetle, widać szkielet uczynków, jego strukturę. To schemat strachu. Czego miał się bać naiwny żółtodziób? Trudno zrozumieć, nie sposób ustalić. Po trzydziestu latach nie da się już nic odgrzebać... Lecz oto zary­sowuje się szkielet... Oni chcieli wyrolować Hańczuka. I nic więcej? Absolutnie nic więcej 1 Był jeszcze strach — nędzny, ślepy — niby monstrum urodzone w głębi mrocznej pieczary. Strach nie wia­domo przed czym, żeby przypadkiem nie postąpić wbrew czemuś, wbrew komuś. Tkwił tak głęboko, ukryty za tyloma przegródkami, pod tyloma war­stwami, że niby to zupełnie o co innego chodziło. Może o brak porozumienia, może o brak uczucia, a może to w ogóle była tylko sztubacka miłość. Lowka Szulepnikow w przerwie meczu hokejowego na stadionie, dokąd Glebow przyjechał specjalnie, żeby się z nim zobaczyć — roztrąbiłeś naokoło, dra­niu jeden, teraz mi coś poradź, pomóż — powiedział nagle ze złością: „Po diabła ci cały ten Hańczuk!" „Jak to — po diabła?" Ale już gdzieś w środku, pod wszystkimi denkami, zaczynała kiełkować myśl: jasne, że po diabła. Szulepnikow rąbał prosto z mo­stu: „Jak mówię, że po diabła, to znaczy, że po dia­bła! Słuchaj mnie, idiotol" Glebow jednak nie chciał słuchać, nie przyjmował tego do wiadomości. Szukał Lowki, żeby się czegoś dowiedzieć, a zarazem nie chciał się dowiedzieć. Wmawiał sobie, że szuka od­powiedzi na pytanie najważniejsze: czy człowiek może z całą pewnością stwierdzić, że kogoś kocha? Bo że tamten ktoś go kocha, nie ulegało żadnej wąt­pliwości. Był o tym święcie przekonany. Ale on sam? Musiał się w tym rozeznać, była to konieczność ży­ciowa, ponieważ znalazł się na rozdrożu. Czasem zdawało mu się, że Sonia jest mu naprawdę blisko,

że to naprawdę poważna sprawa, że dnia nie może bez Soni wytrzymać, to znów łapał się na tym, że o niej nie myślał przez cały wieczór. Kiedy mu się tak nagle przypomniało, robił sobie wyrzuty jak uczniak, który coś zbroił: „Co ja wyprawiam? Prze­cież to brzydko!" W takich wypadkach ogarniało go nieraz gwałtowne pragnienie, żeby natychmiast się z nią zobaczyć, dzwonił więc, pędził, umawiał się, kombinował, jak zorganizować spotkanie. Tam­tej zimy zjawił się nowy przyjaciel, Pawlik Dembo, operator światła w studio filmowym, który dawał mu klucz od swojego mieszkania przy ulicy Chari- tonjewskiej. Wyjazdy do Bruskowa, pochłaniające tyle wysiłku i czasu, nie były już konieczne. Zresztą tej zimy już się tak do tych wyjazdów nie palił. Cholernie ciężko było tam dojechać, prawie zawsze tracił cały dzień, często musiał też zostać na noc. Na Charitonjewskiej załatwiał wszystko w dwie godzi­ny. W Bruskowie co prawda było zupełnie inaczej. Tam nie dręczyły go wątpliwości: jak to z nim jest naprawdę? Na Chritonjewskiej, w obskurnym ciem­nym pokoju Pawlika, gdzie zawsze cuchnęło jakimś jedzeniem, przeważnie kapuśniakiem — na dole by­ła stołówka, zapachy przedostawały się przez podło­gę, czasami zaś w stołówce robiono dezynfekcję, a wtedy w pokoju śmierdziało karbolem i groziła in­wazja karaluchów — w tej cudzej kawalerskiej no­rze Glebow doświadczył pierwszych napadów nie­zdecydowania i zwątpienia we własne uczucie, czyli, mówiąc po prostu, znudzenia. Pieszczoty, dotknięcia, nawet zwykłe słowa raptem budziły w nim niechęć, odsuwał się i tracił humor, ogarniał go ponury na­strój, którego nic nie mogło rozproszyć. Myślał z roz­paczą: „Przecież miłość nie może się rozwiać tak błyskawicznie? A więc to nie miłość. To coś innego”. Naturalnie był jeszcze głupi, niedoświadczony, ale

kiedy chodziło o rzeczy ważne, kiedy pragnął do tych ważnych rzeczy sam dotrzeć, wtedy wcale nie był taki głupi. Jeżeli kogoś dręczy pytanie: czy to jest prawdziwa miłość? — szuka przeważnie odpo­wiedzi nie u siebie, lecz u drugiej strony. A Glebow dochodził prawdy właśnie u siebie, chociaż bowiem nie wiedział o tym z własnego doświadczenia, ale domyślał się lub przeczytał w jakiejś mądrej książce, że najbardziej zdradliwe są związki oparte na miło­ści pozornej. Prowadzą one nieuchronnie do nie­szczęść i zguby albo do uciążliwej jałowej wegetacji, nie zasługującej na miano życia. Ale jak dojść praw­dy? Niepokoiła go pewna wstydliwa sprawa. Na Cha- ritonjewskiej nie zawsze bywało tak dobrze, jak w Bruskowie. Czasem nie dopływał do brzegu. Mimo wyczerpujących i długich zabiegów. Sonia nie mogła zrozumieć, co się z nim dzieje, roztkliwiała się nad nim, omal nie płakała. Zdawało się jej, że to ona jest winna. Zawsze, w każdym przypadku, u siebie szukała winy. „Potrzebna ci jest inna kobie­ta!" Glebow, ma się rozumieć, gwałtownie protesto­wał, ale w głębi duszy się zgadzał: być może...

A może wręcz przeciwnie! Na Charitonjewskiej zdarzały się też zupełnie inne chwile. I było coś,

o czym nigdy nie wątpił — jej miłość i jej dobroć. Uważał wtedy, jak ostatni głupiec, że to za mało. Sonia posiadała jeszcze jeden dar: nie umiała ukry­wać myśli ani uczuć. O, z innymi potrafiła być prze­biegła! Ale tylko po to, żeby rozkoszować się z Gle- bowem bezwzględną szczerością. Pewnego razu opo­wiedziała mu, jak ona i Kunik o mały włos nie osza­leli. I jak go skrzywdziła. Zdarzyło się to w Brusko­wie, pod koniec wojny, Sonia miała wtedy osiemna­ście lat, pociągi podmiejskie chodziły bardzo niere­gularnie i tak się złożyło, że zostali na daczy we dwoje. W nocy zerwała się burza, błyskawice roz­

dzierały niebo tuż nad domem, wszystko dokoła trze­szczało, na werandzie wyleciały szyby i woda zalała mieszkanie. Sonia zawsze bała się burzy, straciła gło­wę, i właśnie w takim stanie półprzytomności wbieg­ła do pokoju przygłuchego Kunika, który spał i nie słyszał grzmotów. Zaczął ją uspokajać, otulać, obej­mować, ułożył na tapczanie i sam też oszalał, ale z innego powodu. Chociaż trzęsła się ze strachu jak w febrze, zrozumiała naraz, że ten człowiek zwario­wał. Coś tam bełkotał, powtarzał bez przerwy: „Two­ja mama i moja mama..." Nie mogła krzyknąć, nie mogła nawet poruszyć palcem, zdrętwiała od huku burzy, a on nie mógł już nad sobą panować. Przy- czołgał się na czworakach i chciał się z podłogi wgramolić na tapczan. Zdawało jej się, że to jakiś zły sen, w którym każdy ruch wymaga nadludzkiego wysiłku. Kiedy już dysząc ciężko zaczął ją ściskać, odepchnęła go, on spadł na podłogę i umknął jak zbity pies. Straszliwa męka: świadomość, że się ude­rzyło kogoś w twarz! A zwłaszcza człowieka dobre­go, słabego, bliskiego, którego cała wina polegała na tym, że nagle dostał szału. Sonia nie wiedziała, co robić, jak okupić tę okropność. A co musiał od­czuwać Kunik? Dręczona wyrzutami sumienia, pełna dla niego litości, gotowa była na wszystko... Rzecz jasna, ani następnego ranka, ani potem nigdy nie wspominali o tej nocy, jakby jej w ogóle nie było...

Dlaczego nic nie mówisz?" — spytała Sonia cału­jąc Glebowa. Milczał, bo ta opowieść zrobiła na nim wrażenie, chociaż nie tak wielkie, żeby o tym mó­wić. „Co mam zrobić? Wyzwać go na pojedynek?" Naraz Sonia, uśmiechając się równocześnie, cichutko się rozpłakała. „Nie, nie! Broń Boże,' nigdy... Po pro­stu nikomu o tym nie opowiadałam, tylko tobie..."

Dla Soni to wyznanie — w gruncie rzeczy błaha sprawa, przecież nic się nie stało — było czynem bo­

haterskim, katharsis. Nic, aie tó nic nie chciała przed nim ukrywać. Cóż zresztą miała do ukrywania? Do dwudziestego drugiego roku życia nic się nie uzbie1- rało, jakieś na pół dziecinne przyjaźnie, cudze cier­pienia, tajemnicze przygody jej przyjaciółek, które koniecznie chciały jej o wszystkim opowiadać i pro­siły o radę. Sonia, owszem, udzielała rad, ale kiedy ją samą to spotkało, nabrała wody w usta, nie pisnę* ła ani słowa. Koleżanki-lalunie z jej instytutu, które niegdyś tak ciągnęło do tego domu, gwaru, serdecz* ności, do tortów z profesorskiego sklepu, znikły teraz z horyzontu. Żadna zresztą nie była jej teraz potrzeb­na. I to bynajmniej nie przez oschłość, zazdrość o Glebowa, ambicję czy zachłanność. Po prostu Glebow wypełniał całe jej jestestwo, dla nikogo więcej nie było miejsca. Jakże by mógł unieszczęśliwić taką dziewczynę! Groziło jej coś najgorszego: miłość bez wzajemności...

Spod tego drażniącego i przygniatającego natłoku myśli przeświecał jednak r— wówczas niewidzialny, ale dziś zarysowujący się wyraźnie niepozorny szkielecik, któremu na imię strach. Jedyne, co było prawdziwej 'istotne. Ale o tym potem, potem! Mijają dziesiątki lat, i kiedy się: już wszystko zatar­ło, zostało pogrzebane bez ekshumacji, inie sposób cokolwiek zrozumieć, a nikt się wykopkami nie za­mierza parać — raptem z ciemności, szarej jak grafit, wyłania się szkielet.

Powiedziano mu: .¿Proszę przyjść w czwartek i za­brać głosi"

Kiedy Glebow, który natychmiast zrozumiał,. o co chodzi, próbował się desperacko wyłgać mówiąc, że ktoś z rodziny właśnie się rozchorował, przerwano mu czterema słowami: obecność bardziej niż obowiązkowa. Zrozumiał wtedy, że popeł­nił błąd, nie trzeba się było przedwcześnie wykręcać,

powoływać na czyjąś chorobę, bo skoro obecność jest bardziej niż obowiązkowa, podejmu­je się odpowiednie kroki, wzywa się krewnych lub pielęgniarkę. Co innego gdyby, nie daj Boże, jakieś nieszćżęście spadło na człowieka znienacka, dajmy na to we środę... Ale już za późno. Powiedział, że przyjdzie niezawodnie, chociaż ani przez chwilę w to mie wierzył. Nie mógł przyjść, to było wykluczone. ^.Proszę nie tylko przyjść, ale koniecznie zabrać głosi" — raz jeszcze podkreślono stanowczo. — Po­wtórzyć pokrótce to, co tutaj powiedzieliście. Nie wymagamy od was nic wielkiego... Kilka konkretnych szczegółów, to niezbędne..; Bez tego nic nie zwojuje­my."

Zdanie to utkwiło mu w głowie jak ćwiek. Zasta­nawiał się nad nim godzinami, powtarzał je w myśli z tą samą intonacją, z jaką wypowiedział je Druzia- jew, usiłował zrozumieć, czy to była pogróżka, czy konstatacja, czy zdanie to stosowało się do niego, do Hańczuka, czy do administ/acji? Kto „nie zwoju­je"? A przed kilkoma dniami w rozmowie z Druzia- jewem i Szyrejką IpSbyli to dwaj główni inicjatorzy wyrolowania Hańczuka, pozostali wykładowcy podporządkowywali się bez przekonania, a nawet sarkali po kryjomu — wygadał się o tych nieszczę­snych gipsowych miniaturkach stojących na szafie bibliotecznej w pokoju Hańczuka. Druziajew z mi­łym, zachęcającym uśmiechem poprosił go dobrotli­wie: „Zechciejcie teraz opisać pokój Mikołaja Wasil- jewicza. Książki, obrazy, fotografie". Była to swoje­go rodzaju rewizja pamięciowa, podobnie jak bywa portret pamięeiowy. Glebow postanowił nie wymie­niać pewnych książek i fotografii, które dobrze pa­miętał, na przykład fotografii Hańczuka z Demianem Biednym z czasów wojny domowej, obaj w budion- nowskieh hełmach, oraz fotografii Łozowskiego z de­

dykacją. Łozewski był jeszcze wówczas bardzo do­brze widziany, ale Glebow wyczuł, na co się zanosi. A o miniaturowych popiersiach, stojących w żołnier­skim szeregu pod sufitem, wspomniał jako o szcze­góle na pół anegdotycznym. Jednakże asystent Szy- rejko zmarszczył brwi i zapytał surowym tonem:

,»Ciekawe, jakich to filozofów umieścił profesor Hań- czuk na szafie?" Glebow nie przypominał sobie wszy­stkich, stało tam z osiem miniaturek. Zapamiętał Plą- tona, Arystotelesa, chyba Kanta i Schopenhauera,

i jeszcze jakiegoś Niemca. „A nie pamiętacie żadne­go filozofa-materialisty?" Glebow usiłował sobie przy­pomnieć. Bodajże Spinoza, ale nie był pewien. „Bo­ruch Spinoza! Jasne! — powiedział Szyrejko. — Ale Spinoza nie jest prawdziwym materialistą. A staro­żytnych filozof ów-materialistów, Demokryta, Hera- klita, nie pamiętacie? A może jacyś Francuzi? A He- gel? Ludwik Feuerbach?" Glebow zrozumiał, że nie potrzebnie wyrwał się z tymi popiersiami, że oni mo­gą Bóg wie co z tego zrobić, zaczął więc powtarzać: nie wiem, nie pamiętam. Potem wypytywali go o to, jak Hańczuk prowadzi jego pracę magisterską, jakich udziela rad i wskazówek, jakie zaleca lektury. Czy Glebow nie dostrzega w metodologii śladów dawnych grzeszków profesora? Na przykład/pieriewierziew- szczyzny? Glebow stanowczo wykluczył tę możliwość. Ale tamci nie dawali za wygraną. Niedocenianie ro­li walki klasowej? Przecenianie roli podświadomości? Zakamuflowany mieńszewizm? Glebow krył się przed pociskami ciężkiej artylerii, zdając sobie sprawę, że jeżeli go trafią, zginie. Razem z profesorem. Ale je­żeli ktoś tak bardzo pragnie coś usłyszeć, trudno przecież mu nie pójść na rękę, nie zrobić choćby pół kroku w jego stronę, nie wydusić z siebie choć­by odrobiny tego czegoś. „Glebow, wy sami so­bie przeczycie. Mówiliście przed ęhwilą..." „NOr J»0*

że do pewnego stopnia.,. Całkiem minimalnie... Nie przywiązywałem do tego wagi..."

Na pożegnanie Druziajew z wesołą miną i półżar- tem — przez cały czas albo marszczył brwi jak pro­kurator, albo znów uśmiechał się i chrząkał, gdy tym­czasem Szyriajew, nie rozluźniając się ani na sekun­dę, świdrował Glebowa stalowym wzrokiem -— po­prosił go, żeby jednak pur la hec sprawdził dokład­nie, jak to jest z tymi miniaturkami, kto właściwie stoi na szafie? Glebow obiecał mu, myśląc w duchu: co za bzdura! Kretynizm najwyższego rzędu. Co oni chcą wycisnąć z tych gipsowych figurek? Widocznie coś im się zaklopsowało, jeżeli szukają kwa- d r a t o w y c h ja j. .„Szukać kwadratowych jaj” — było to wyrażenie Pawlika Demby, wzięte z żargonu wyścigowego i oznaczające desperackie obstawianie fuksów w nadziei na wielką wygraną. Wtem Szyrej- ko powiedział z naciskiem: „Nie zgodziłbym się z wa­mi, towarzyszu Druziajew. To potrzebne nie pur la hec, ale dla ustalenia stanu faktycznego, żeby do­wiedzieć się, komu w istocie hołduje profesor. Nie dla czczej ciekawości, lecz z całkiem konkretnych powodów". A Druziajew, dziekan do spraw nauko­wych, nie wiedzieć czemu zaczął się przed asysten­tem wić jak piskorz: „Ależ tak! Oczywiście, Juriju Siewierjanowiczu! Podzielam całkowicie..."

Glebow miał pietra, ale jednocześnie śmiać mu się chciało. Hołduje! Robią poważne miny, a. gadają o du­perelach. Od dwudziestu lat nikt kurzy nie ścierał z tych popiersi. Stoją tam sobie pod sufitem i z dołu w ogóle nie widać, co za jedni. Ale niech tam! Do­wie się, skoro tak im zależy.

Potem był u Hańczuków. Profesor niby to mimo­chodem spytał, czy to prawda, co mu powiedziano w rektoracie: podobno Glebow chce zmienić opieku­na swojej pracy magisterskiej?

Co takiego? — przerwała mu zdumiona Julia Michajłowna. —j Wadim chce zmienić opiekuna pra­cy magisterskiej? To znaczy ciebie? Wspaniałe! 1

I roześmiała się.

Mnie również to ubawiło.

Trzeba przyznać, że wybrał odpowiednią chwilą !

Tak, lepszej wybrać nie mógł. Nawiasem mó­wiąc, w sobotę lub w niedzielę ukaże się artykuł Szy- ! rejki -rr^ nie znasz go, to nasz asystent, szubrawiec'^ pod tytułem „Brak zasad zasadą naczelną". Życzliwi J mnie poinformowali. Pół kolumny.

A o kim to? — Julia Michajłowna z wyrazem i przerażenia zatkała ręką usta.

No, nie tylko o mnie» Ghociaż występuję tam w roli głównej. Niczym primadonna! Jestem oczywi- j ście nieukiem, co gorsza pozbawionym jakichkolwiek zasad moralnych.

Ojej... — jęknęła Julia Michajłowna.

Sonia zbladła i wpiła się wzrokiem w Glebowa, który zdrętwiał i zaniemówił.

; ~ Nie znam szczegółów, bo artykułu nie czytałem. Coś tam jeszcze było o mieńszewickich ciągotach, co mnie bardzo zdziwiło, bo akurat przez całe życie z mieńszewizmem walczyłem. Widocznie serwis in­formacyjny nawalił. Trzeba się było choć trochę Za­interesować moim życiorysem. Ale w sumie, że tak powiem...

Wadim, dlaczego pan milczy? zawołała Julia Michajłowna i uderzyła piąstką w stół.

l ja nic nie wiem... Niech Sonia powie... bąk­nął Glebow wstając od stołu. Poszedł, a raczej uciekł do pokoju Soni.

Sani długo nie było. Glebow przemierzał- pokój z kąta w kąt, od etażerki do etażerki, palił jednego papierosa po drugim, przeklinał sam siebie za to, że zawczasu nie powiedział o wszystkim Haóczukowi»

140

i wściekał śię na Druziajewa. Co za świństwo — za­wiadomić Hańczuka, który o niczym nie miał poję­cia, Zrobili to umyślnie, żeby jego, Glebowa, zmusić do podjęcia decyzji i za jednym zamachem popsuć mu stosunki z Hańczukiem. A żeby tak zaprzeć się nogami, czegoś się uczepić? Na jakiej podstawie? Jakim prawem?

Sonia wpadła do pokoju i podbiegła do niego.

Wadim! Bardzo źle wyglądasz! — Położyła mu dłoń na ramieniu. Taki szkolny, harcerski gest, żeby mu dodać otuchy.? — Jak się czujesz? Taki jesteś blady. Ja im wszystko, wszyściutko wytłumaczy­łam... i— Patrzyła na Glebowa z niepokojem, a jego też przeraził jej wygląd, jej trupia bladość i ręka dygocąca na jego ramieniu. -^(Ojciec zrozumiał od razu. Mama najpierw nie zrozumiała, ale potem też zrozumiała i powiedziała: „No cóż, może Wadim ma rację.,/'

Coś im powiedziała? O nas też?

;©lf®Tak. Powiedziałam im wszystko, O tamtej roz­mowie, o niesamowitej pułapce, o tym, jak się mnie radziłeś, a ja nie mogłam — nie, nie chciałam — nic ci radzić...

. Naraz ukazał się. Hańczuk-, zaczerwieniony i nieco .speszony. ' . i:1 r&a --yll

w-fa§Zrozumiałem, przebaczam... Zresztą, co tu dużo gadać -¡^zrozumieć to przebaczyć... Na przyszłość jednak wolałbym zawczasu...

Objął Glebowa; poklepując go po plecach. Sonia ocierała oczy. Wszyscy troje byli przejęci, ale każ­de na swój sposób. Hańczuk zaproponował, żeby wy­pili po kieliszku kagoru. Zawsze miał w bufecie bu­telkę tego nieznośnie słodkiego trunku, twierdził, że jego dziadek, ojciec nieboszczki matki, pop wiejski, lubił to wino, zwane kościelnym, a po nim ten pociąg do kagoru odziedziczyła matka i dlatego kagor przy-

pominą mu teraz dzieciństwo, małą uliczką w dale­kim Czernihowie, zapach komody, drewnianych po­dłóg, wieczorne porykiwanie krów i złote kule pod oknami. Glebow, rzecz jasna, przystał na propozycją, chociaż nie cierpiał tego paskudztwa.

Wrócili do dużego pokoju i oświadczyli Julii Mi- chajłownie, która niewprawnymi rączkami zbierała ze stołu naczynia — Wasiona kładła sią wcześnie spać i wszystkie wieczorne biesiady odbywały sią bez niej — że wszyscy pragną natychmiast napić sią ka- goru, na co Julia Michajłowna, wciąż sią krzątając, odparła, że ma bardzo silny Kopfschmerz. Po czym odeszła z tacą brudnych naczyń i wiącej się nie po­kazała. Może naprawdę miała Kopfschmerz. Na Gle­bowa nie spojrzała ani razu i w ogóle zachowywała się dziwnie, jakby Sonia nic jej nie powiedziała, a ona o niczym nie miała pojęcia.

Hańczuk wyjaśniał Glebowowi — teraz już jako członkowi rodziny, w jakich okolicznościach i dlaczego zaczęła się ta cała kampania. Oczywiście, był pretekst: on, Hańczuk, bronił Astruga, Rodiczew- skiego i jeszcze kilku innych, których zaatakowano w sposób niedopuszczalny. Nie mógł przecież patrzeć spokojnie, jak się bez powodu atakuje niewinnych ludzi. A Dorodnow — musi pan wiedzieć, że to on jest motorem całej tej rozgrywki, reszta to pionki — właśnie się spodziewał, że Hańczuk nic nie powie, że zachowa olimpijski spokój. No bo przecież jest olimpijczykiem, członkiem Akademii Nauk! Nie wy­trzymał jednak! Zresztą o to im chodziło, żeby go w końcu sprowokować. No i wtrącił się, pisał listy, chodził w tej sprawie do wyższych instancji... Sło­wem, zaczęła się wojna... A czy mogło być inaczej? Borys Astrug jest jego uczniem, Rodiczewski to ta­lent z bożej łaski... Nie spodziewał się, że uda mu się zapewnić im powrót do pracy, oni już nigdy do

instytutu nie wrócą, chciał przynajmniej zmyć z nich piętno: kosmopolici, renegaci, tacy-owacy, Bóg wie col Astrug był na wojnie, oficer, frontowiec, odzna­czony orderami — i to ma być renegat? Owszem, u Astruga można znaleźć błędy, pomyłki, potknięcia metodologiczne — dajmy na to w książce o Gor­kim — ale co z tego? Kto ich nie popełnia? Weźmy chociażby tego Dorodnowa, jego pracę o romanty­zmie — bełkot, bzdura na bzdurze jedzie i bzdurą pogania. Groch z kapustą. Ale tamci to nie wrogowie. Hańczuk wie, jak się tępi wrogów. Ręka mu nie drża­ła, kiedy rewolucja wydała rozkaz: bić! W Czerniho­wie, zanim rozpoczął studia, był w oddziale do za­dań specjalnych gubernialnej Czeka. Hańczuk! Na sam dźwięk tego nazwiska blady strach padał na wro­gów. Bo się nigdy nie zawahał, nie znał litości. Kie­dy jego ojciec, bardzo już schorowany, próbował wstawić się u niego za pewnym popem podejrzanym

o konszachty z bandą — Hańczuk odmówił katego­rycznie. Wróg został zlikwidowany wraz z całą ban­dą, wilk w owczej skórze, miał na sumieniu krew czerwonoarmistów. A z ojcem doszło do straszliwej kłótni i do zerwania raz na zawsze. Tak się wtedy załatwiało sprawy. A tutaj? Kogo zamierza zlikwido­wać towarzysz Dorodnow? No właśnie, prawdziwa przyczyna tkwi głębiej. Po raz nie wiadomo który zdumiewa genialność Marksa, który w każdym zjawi­sku, w każdym fakcie potrafił dostrzec jego dialek­tyczną istotę i podłoże klasowe. Tego właśnie, ko­chany Wadimie, powinien się pan uczyć, żeby stać twardo na nogach. W latach dwudziestych Dorodnow nieraz dostawał po łbie, to był poputczyk, bezpartyj­ny, ma się rozumieć, pisywał jakieś artykuliki w du­chu „Smieny Wiech", typowy lekko zakamuflowany drobnomieszczanin, jakich było tysiące w tamtych czasach, kiedy jak grzyby po deszczu wyrastały pry-

watne i spółdzielcze wydawnictwa przeróżnego auto­ramentu, grupki literackie, pisemka o mętnych plat­formach. Wtedy trzeba go było dobić! Ale on jak wielu podobnych wymigał się, zmienił zabarwienia,j znikł, żeby potem wypłynąć w nowej postaci. On mnie uczy marksizmu! Wolne żarty! Niedowarzony gimnazjalista z kadecką, jeżeli nie suworinowską du­szyczką oskarża mnie o niedocenianie roli walki > klas... Niech lepiej dziękuje Bogu, że go nie dopadłem w dwudziestym roku. Już ja bym go rozmienił na drobne! Tak, nie rozprawiliśmy się do końca z ży-1 wiołem drobnomieszczańskim, i to był kardynalny* błąd. Teraz, kiedy nasz ustrój okrzepł, kiedy mamy już za sobą najcięższe doświadczenia i możemy zbie­rać owoce naszych zwycięstw, powyłaziły z przeróż^ nych nor, w przeróżnych maskach niedobitki tamtych lat... Naturalnie, udają wielkich rewolucjonistów, po­pisują się cytatami z Marksa, z Lenina, podszywają się pod budowniczych nowego społeczeństwa, ale icłP prawdziwe oblicze, ich cuchnące drobnomieszczań­stwo wychodzi na jaw. Chwytają, co się <da, zagar­niają, obżerają się i urządzają, a na dodatek rozpra­wiają się z tymi, co ich tłukli w latach dwudziestych. Kanalie chcą się odegrać. Ale przecież to hołota, nie­uki! Nie rozumieją prostej rzeczy: burżuazja jako kla­sa została zlikwidowana, na ziemi rosyjskiej nie ma i nie będzie dla niej miejsca. A propos, Sonia powie­działa nam o pewnej istotnej decyzji. Czy to jest zgodne ze stanem faktycznym? Projekt rewolucyjnej przebudowy rodziny Hańczuków? W takim razie je­szcze po kieliszku za pomyślną realizację tych pla­nów».

Juliol Chodź tutaj, młodzież cię wzywa! wo­łał donośnym głosem Mikołaj Wasiljewicz, podekscy­towany rozmową, winem oraz tym, że jego żona nie zdradza entuzjazmu.

Nie mógł zrozumieć jej reakcji chociażby dlatego, że nowina jako taka nie zrobiła na nim specjalnego wrażenia. Inne sprawy nękały jego rozgorączkowany mózg: prasa, przyjaciele, wrogowie, akademia, książ­ki, przeszłość. A poza tym starość i rychła śmierć... Twarz Hańczuka, jeszcze niedawno cała w czerwo­nych plamach ze wzburzenia, zalana była teraz moc­nym różowym rumieńcem po wypitym winie — taki kolor mają marcepanowe jabłuszka na choinkę. Julia Michajłowna nadal cierpiała na swój Kopfschmerz. Sonia wpatrywała się w Glebowa uszczęśliwionymi oczami. Glebow ujął Hańczuka pod rękę i zaprowa­dził do jego pokoju $£$ profesor chciał mu pokazać Jakiś album z czasów wojny domowej. „Zaraz panu pokażę chłopczyka, który miał ba-ardzo ciężką łapęl Nie radziłbym panu uważa pan, Wadimie — na­winąć mu się na oczy. Bardzo nie lubił takich inteli­gentnych młodzieńców w okularach! Likwidował ich bez namysłu — cha, cha! — nie pytając o pochodze­nie."

Glebow przypomniał sobie, że też ma coś do zała­twienia w pokoju: musi obejrzeć dokładnie te prze­klęte popiersia.

O becność bardziej niż obowiązko­wa — powiedział Druziajew. — W czwartek, p o j u t r z e." A w dodatku powiedział wtedy, pod­czas tamtej rozmowy, coś, co było zespolone jak dwa kawałki plasteliny różnego koloru, z których ulepio­no kulkę lub rozwałkowano je w dłoniach na mięk­ką, lepką kiełbaskę. Glebow doznał nawet uczucia dziecinnej słabości i uległości, jakby ktoś wziął go do rąk niby plastelinę i zaczął ściskać, ugniatać, spła­szczać, nadawać dowolny kształt. Druziajew powie­dział mianowicie niby to mimochodem, w zdaniu pod­rzędnym, należącym wszakże do zdania głównego, w którym była mowa o czwartku: jest już wstęp­

na decyzja w sprawie stypendium imienia Griboje- dowa. Dla niego, Glebowa. Za wyniki w sesji zimo­wej. Glebow pominął te słowa milczeniem, nie na­wiązał do nich, przyjmując proponowaną mu kon* wencję — jakby od niechcenia zakomunikowana wia­domość była rzeczywiście błaha i nie zasługiwała na uwagę — ale dech mu zaparło z wrażenia. Stypen­dium imienia Gribojedowa! Niech nawet pod koniec studiów, to i tak wspaniale. Zrozumiał błyskawicznie, że nie pieniądze mają tu znaczenie, lecz bodziec mo­ralny — naprzód i w górę! Nowina była zarazem bo­lesna — w następnej chwili uświadomił to sobie ze smutkiem — zespoliła się bowiem ściśle z czwart­kiem. Albo wszystko, albo nic.

Przyjść i zabrać głos." Ależ to niepodobieństwo! W te pędy poleciał wieczorem do Szulepnikowa. Raz jeszcze błysnęła mu szaleńcza nadzieja, że Lowka wesprze go całą swoją potęgą, w którą Glebow wie­rzył święcie od dzieciństwa. Ale co Lowka mógł zro­bić? Jak miał wpłynąć na rozwój wypadków? Glebo- wowi zdawało się, że wystarczy na przykład, żeby Lowka — no, może nie sam Lowka, ale jego ojciec, a raczej ojczym — powiedział w instytucie: „Nie męczcie Glebowa!" — a wszyscy dadzą mu spokój. Doprawdy, jak długo można? Istnieje granica wytrzy­małości ludzkiej. Najpierw kazali zmienić opiekuna pracy magisterskiej. Potem — opowiedzieć o pierie- wierziewszczyźnie, o tym, o tamtym. Potem — opisać, co stoi u profesora na szafie. On, Glebow, ulegał im, robił tę brudną robotę, opowiadał. Ale tego było za mało, dali mu nowe zadanie: przyjść i zabrać głos. Czy to nie przesada?

Lowka słuchał niby to ze zrozumieniem, chrząkał, potakiwał, a jednocześnie kręcił gałki nieznanego je­szcze aparatu — telewizora. W małym, białawym okienku coś niewyraźnie migotało i drgało, dobiega­

ły urywane dźwięki muzyki: transmitowano operę z Teatru Wielkiego. Podobno w całej Moskwie było zaledwie siedemdziesiąt pięć takich telewizorów. Lowka pochłonięty był nową zabawką, złościł się, klął, obraz się psuł, obok siedziały jego matka i ciot­ka, które przyszły na seans, rozmowa się nie kleiła. Glebow, nie widząc innego wyjścia, wyłożył przy paniach wszystko, bez ogródek. Matka Lowki powie­działa z przejęciem:

Lew, musisz mu koniecznie pomóc!

Tak myślisz?

Owszem, tak myślę! Sonię pamiętam doskonale, bardzo miła dziewczyna. Ojca jej nie znam. Ale to doprawdy niesłychane, żeby się tak pastwić nad u- czuciem dwojga młodych...

Też mi uczucie... — Lowka machnął ręką.

Oczywiście, ty tego nigdy nie zrozumiesz! — powiedziała drwiąco, z jeszcze większym naciskiem Alina Fiodorowna. — Dla człowieka pozbawionego słuchu muzycznego każda muzyka jest kakofonią.

Alu, nie irytuj się — odezwała się ciotka.

Przyszłaś na przedstawienie czy na wiec? — spy­tał Lowka.

A tam, co z tobą gadać! — Alina Fiodorowna machnęła gwałtownie ręką. Był to dokładnie taki sam gest, jaki przed chwilą zrobił jej syn. Milczała przez czas jakiś, a potem szepnęła do nikogo się nie zwra­cając:

Tak sobie ohydnie zmarnować życie...

Okienko w telewizorze zabłysło i ukazały się po­stacie śpiewaków na scenie. Zapanowała cisza — wszyscy patrzyli na ekran i słuchali śpiewu. Lowka siedział na podłodze przed telewizorem. Powiedział wesoło, zwracając się do Glebowa:

Obraz będzie lepszy, wiesz? Potrzebna jest inna antena. Jan taką wytrzaśnie. Cała rzecz w antenie.

Lew, powtarzam ci, że musisz coś zrobić dla Wadima i Soni! — W głosie Aliny Fiodorowny za­brzmiała irytacja. Glebow nie był tym zachwycony, bał się, że Lowka się rozzłości. Między nim a matką zawsze dochodziło do scysji. — Powiedz, dlaczego nigdy nie chcesz nic zrobić dla innych? Przecież to wstrętne. To niegodziwe. Nie wolno być takim egoi­stą. Przyszedł do ciebie kolega, prosi cię o pomoc...

Ja guzik mogęl — ryknął nagle Lowka. — Co ja jestem, dyrektor? Wiceminister?

Właśnie, że możesz. Wiemy doskonale. Otoczy­łeś się takim tłumem łajdaków, że w gruncie rzeczy...

Mamo, uważaj, nie tak ostro o moich przyjacio­łach! — Lowka pogroził matce palcem, ale bez gnie­wu. Cała ta rozmowa była jakaś nienaturalna: matka beształa syna raczej z przyzwyczajenia, on puszczał jej słowa mimo uszu i oboje jakby z góry szli na remis. — Co się tak przejmujesz, Buła? Nie bardzo rozumiem...

Glebow powtórzył. Chodzi o to, żeby się go nie czepiali, żeby go nie dręczyli. Czy cała ta rozróba nie może się obejść bez jego udziału? Czy koniecznie trzeba człowieka zgnoić: jak sobie chcesz, kochanecz- ku, ale masz przyjść i wypowiedzieć się na zebraniu katedry, twoja opinia ma znaczenie, ponieważ jesteś dla profesora człowiekiem bliskim. A co potem? Jak spojrzeć w oczy Soni? Zabrać głos na zebraniu kate­dry! Łatwo się mówi! Przez gardło mu to nie przej­dzie. Bo to nie żadne „zebranie", ale „zabranie". Z a- branie katedry.

Patrzcie go, niewiniątko! — wyzwierzył się rap­tem Lowka. — Niech inni zabierają, a ja sobie posto­ję na boczku, co? Tak, czy nie? Dobry sobie!

Glebow powiedział, że innym jest łatwiej, że nie są tak związani z tą rodziną. Widział już, że Lowka nic dla niego nie zrobi, nie zechce zrobić. Jego mat­

ka ma rację. Lowka bardzo się zmienił, nikt go nie obchodzi. Stąd pewnie te nagłe napady furii. No tak: furia jako reakcja na wszystko, co choć trochę nie­miłe lub niepożądane, innymi słowy na to, co spra­wia jakiś kłopot. Na przykład: dzwonić do kogoś,

o coś prosić. Lowka perorował nadal zgryźliwie, że co w tym złego — przyjść i zabrać głos, jeżeli to konieczne. On sam zabierze głos, chociaż też mu nie­zręcznie, bo od dziecka zna Hańczuka, a poza tym co innego mu teraz w głowie. Przygotowują go wła­śnie do pewnego wyjazdu, na pół roku, wkuwa po nocach angielskie słówka, tam leżą książki i słowni­ki. Ale jeżeli trzeba zabrać głos, to nie ma rady, sta­ruszek już w piętkę goni, jego czas dawno minął, on jeszcze tego nie rozumie, jeszcze się stawia, zamiast ustąpić miejsca komu innemu, więc po cholerę te chińskie ceremonie. A Glebow niech nie będzie taki mądry: siąść na jeża i dupy nie podrapać...

Kiedy jeszcze raz powtórzył:

Sam zabiorę głos i jak mu dosunę!

Glebow spytał:

Za co?

Jak to za co? Za brak zasad, za kumoterstwo. Płaszczenie się przed zgniłym Zachodem też było.

Brednie!

Dlaczego brednie? Ja to udowodnię. Nic prost­szego.

Tak?! Nic prostszego? — wrzasnął nagle Gle­bow. — Bo nie jesteś narzeczonym Soni Hańczuk, niech cię jasna cholera!

A ty jesteś? — Lowka spojrzał na niego złośli­wie, mrużąc oczka. — Tysiąc rubli przeciw jednemu, że ty też nie jesteś... Może się założymy?

Lew, co ty wygadujesz? Jak ci nie wstyd? — oburzyły się matka i ciotka, nie odrywając oczu od telewizorai w którym wciąż jeszcze coś drgało i mi­

gotało. Lowka też w trakcie rozmowy od czasu do czasu regulował obraz.

Pójdę już — powiedział Glebow wstając, — Do widzenia!

Poczekaj! Siadaj! Zaraz coś wykombinujemy. Wiesz co? Zadzwonię do Jurka Szyrejki.

Podszedł od razu do telefonu i nakręcił numer. Roz­mowa była zdumiewająco :poufała. Glebowa tak nie­wiele już łączyło z Lowką, że nic nietwiedział o jego przyjaciołach, nie tylko w mieście i okolicach, ale nawet w instytucie.

Co porabiasz? Ślęczysz nad mapą sztabową? Ob­myślasz plan bitwy? Co? — błaznował Lowka. Gle­bow skręcał się na myśl, że Lowka takim tonem bę­dzie za chwilę rozmawiał o nim. — Słuchaj, przyjeż­dżaj do nas! Przywieźli nam telewizor. Na specjalne zamówienie. Przyjedź, obejrzymy.Właśnie go włą­czyliśmy. Opera z Teatru Wielkiego... Z Wadimem Glebowem, twoim chrześniakiem. Pozdrawia cię... Dziękuję, przekażę... No to co? Chwanczkara jest. Ta­cie przysłali wczoraj całą skrzynkę... Nie? Naprawdę? Nie możesz czy nie chcesz? No dobra, rób, jak uwa­żasz, uważaj, jak robisz... Ale słuchaj! Mam sprawę... Nie na telefon, ale skoro jesteś tak piekielnie zajęty.*.

Ani słowa o mnie! — syknął Glebow dając mu rozpaczliwe znaki, Lowka zniecierpliwiony machnął ręką: cicho siedź!

Mamy problem. W czwartek zebranie, prawda? Tak, czytaliśmy, naturalnie... Artykuł — w dziesiąt­kę! Potęgal — Lowka mrugnął do Glebowa, j— Wła­śnie siedzimy tu u mnie, omawiamy. Rzeczowy, słu­szny... Otóż to... Tak, tak, tak... O to chodzi... Ra­cja...

Odsuwając słuchawkę na odległość wyciągniętej ręki, wycedził drwiąco:

. — Bydlak nawypisywał świństw, a domaga się

komplementów. Tak, udał ci się artykuł. Nasze gra­tulacje* Coś wspaniałego. Więc słuchaj! Co teraz bę­dzie z Glebowem? Nie bardzo mu wypada zabierać głos, sam chyba rozumiesz... No?... No i co?... No więc dzwonimy do ciebie, żeby się poradzić...

Potem nastąpiła długa seria monosylabowych wy­krzykników, wreszcie Lowka powiedział „cześć!", rzucił słuchawkę, westchnął i obrócił się do Glebowa:

Zły jest na ciebie... Nikt siłą go na trybunę nie ciągnie, powiada, niech nie struga dziewicy... Po cho­lerę lata po mieście i wszystkim się skarży?... Wred­na menda z tego Glebowa, powiada..*,.’

Glebow milczał przybity. Wiedział z góry, że z te­go telefonu będą same przykrości. Lowka natomiast, nie wiedzieć czemu, bardzo był z siebie zadowolony, minę miał tryumfatora i uważał, że wyratował przy­jaciela z opresji.

h Teraz masz wolną rękę: możesz przemawiać, możesz nie przemawiać, jak sobie życzysz. Wolnemu wola, zbawionemu raj... Ja ci to załatwiłem, rozu­miesz? Drań zna mores. Oni wszyscy mają szczęście, że ich nie ruszam. Zaraz przyniosę chwanczkarę, sułguni. Mamy prawdziwy ławasz z gruzińskiego sklepu. Książęca uczta!

Glebow nie zdążył się nawet zastanowić, czy ma iść na Dieriugińską, czy do Soni, czy zostać w tym zwariowanym domu, gdy Lowka wrócił przyciskając do piersi cztery wielkie ciemne butelki. Panie roz­kładały już na okrągłym stole obrus, brzęczały kieli­szki...

Pozostały jeszcze dwa dni. Glebow wciąż nie wie­dział, co zrobi w czwartek: niepodobna było zarówno pójść, jak i nie pójść. We wtorek, po wizycie u Low- ki Szulepnikowa, która zakończyła się przeraźliwym skandalem i całonocnym pijaństwem, był kompletnie rozbity, po prostu nie mógł wstać, żeby pojechać do

instytutu. Przez pół dnia śmiertelnie skacowany leżał] jak kłoda w swoim pokoiku — przywlókł się o świ- ] cie, zupełnie nieprzytomny, i runął w ubraniu na ko­zetkę — a kiedy przetarł oczy, ujrzał lekarza w bieu-1 łym fartuchu. Lekarz przyszedł nie do niego, lecz do babci. Babcia już od kilku dni była ciężko chora ] i nie wstawała z łóżka. Glebow, choć mu huczało w głowie, jakby ktoś przesuwał nad uchem arkusze blachy, usłyszał rozmowę lekarza z Klaudią. „A mo-' że zastrzyk?" -^- pytała Klaudia, a twarz jej pałała nienawiścią. Lekarz powtarzał dudniącym głosem: „Wolnemu wolar zbawionemu raj". Zawinięto babci rękaw i zrobiono zastrzyk. Lekarz, dość młody i przy-! stojny, o rumianych policzkach, wychodząc z pokoju przyjrzał się uważnie Glebowowi i powiedział: „Wol* j nemu wola, zbawionemu raj!" Glebowa wciąż ściska­ło w sercu, po całym ciele przebiegały zimne dresz­cze. Klaudia usiadła obok, pochyliła nad nim bladą rozgniewaną twarz i powiedziała szeptem: „Z babcią niedobrze, ja tu po nocach siedzę, a ty — w oczach miała łzy — przychodzisz pijany jak świnią... Gdzieś ty był? Cały utytłany, wszystko trzeba oddać do pral­ni..."

Żal mii było Klaudii, która płakała, ale nie mógł sobie nic przypomnieć, z najwyższym wysiłkiem wy- rzęził tylko „Wolnemu wola..." Dopiero potem, stop­niowo, zaczęły się wyłaniać fragmenty wczorajszej nocy. Wszystko, co się zaczęło tak spokojnie, w do­mowej atmosferze, z matką Lowki, z jego ciotką, z białym obrusem i brzękiem kieliszków, zakończy­ło się przeraźliwą pijatyką nie wiadomo gdzie, w ja­kimś mieszkaniu z weneckimi oknami, na poddaszu. Był tam stary gramofon z tubą. Po korytarzu trzeba było chodzić na palcach, ktoś się stale przewracał, podnoszono go wśród głośnych śmiechów. Jedna z kobiet, blondynka, nalana, o bladej porowatej ce­

rze, pytała co chwila: „Ile płacą za doktorat?" Kiedy Siedzieli z ciotką i z matką przy okrągłym stole i pili chwanczkarę, oczy Lowki naraz zbielały. Glebow zdziwił się: dlaczego tak szybko? Jego matka wychy­lała kieliszek po kieliszku. Twarze mieli coraz bar­dziej podobne. Od razu można było poznać, że to matka i syn. Jej małe ptasie oczka miotały czerwone błyski, jego — również iskrzyły się czerwienią. A jak się pieklili, jak postukiwali na siebie nawzajem ko­stkami palców! Lowka ryczał: „Jakim prawem tak

o mnie mówisz? Kto ty jesteś? Zwykła wiedźma!" Alina Fiodorowna z powagą kiwała głową: „Owszem — wiedźma. Jestem z tego dumna". Siostra jej przytaki­wała: tak jest — wiedźma. To u nas rodzinne. Być wiedźmą uchodziło w ich przekonaniu za jakąś zasługę. W każdym razie było w tym coś arystokratycznego, na co obie panie napomykały. My jesteśmy wiedźmy, a ty — szubrawiec. Glebow wiedział, że z Szulepą lepiej, się nie wdawać. Wszystko zawsze kończyło się wrzaskiem, kłótnią albo jakimś niewiarygodnym galimatiasem. Tak już nieraz bywało. „To ja jestem szubrawiec? Ciekawe w takim razie, co powiedzieć

o t o b i e?" Był tam nijaki Awdotjin. W bluzie woj­skowej. Też siedział przy okrągłym stole i pił chwan­czkarę. Miał obrzękłą ponurą twarz, rozszerzającą się ku brodzie i przypominającą wymię. Mamrotał pod nosem: „Każdy płaci za siebie". To zdanie, diabli wie­dzą dlaczego, wryło się Glebowowi w pamięć. . Na stole stało osiem butelek chwanczkary. Powinien był wiać stamtąd, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, nie mógł wstać. „Skoro taki jestem drań, odejdę od nich — mówił Lowka do Glebowa. Po co mi wiedźmy? Na Łysej Górze — owszem, ale tutaj? Nie życzę sobie, nawet jeżeli to matka! Pal je diabli, mam tego dość, odchodzę!" Awdotjin zatrzymywał Lowkę, ten uderzył Awdotjina w twarz. Zaczęła się szamo-

tanina, w końcu Lowka i Glebow wyrwali się i uciek-1 li. Jakiś samochód wiózł ich dokądś późną nocą; I Długo krążyli, nie mogli znaleźć domu, szofer klął! w żywe kamienie i chciał ich wyrzucić na ulicę, w końcu jednak dotarli na miejsce. Tam właśnie był gramofon z tubą. Ale o czym: rozmawiano u Lowki? i Z jakiego powodu wybuchł Skandal? Ach, takr Lowka zaczął przekonywać Glebowa, żeby rzucił Sonię. „So- nia jest fajna, ale pd cholerę ci to wszystko? Nié j bądź głupi!" Potem dodał: Chcesz się z nią przyjaź­nić? To bardzo szlachetne z twojej strony. Ja też się j z nią przyjaźnię i będę się przyjaźnił do grobowej I deski. Będę się jej zwierzał, radził się jej w każdej | sprawie... To cudowne — mieć kobietę przy jacie-1 la..."

Wtedy matka Lowki powiedziała: jesteś szubra-1 wiec.

Prawdę mówiąc Glebow był tego samego zdania. | Jednakże energia życiowa Lowki, jego siła przebiciaj wydawała się tak wszechpotężna i tak oczywista..^ 1 Potrzebna ci kobieta? Nad ranem? Zeby pocieszała, pieściła, mówiła ci czułe, chwytające za seroe sło­wa i— i to wcale nie za pieniądze, po prostu z naka­zu odwiecznej, szczodrej kobiecości — właśnie wte­dy, kiedy człowiek jest nieszczęśliwy, wyrzucony na bruk i wyklęty przez rodzoną matkę? Nikt nie po­trafi tak pocieszyć człowieka, jak kobieta nad ra­nem. Tamta blada pulchna blondynka, która coś tam plotła, była naturalnie nieprawdopodobną, mistyczną niespodzianką niczym butelka piwa, co znalazła się naraz u abstynenta Pomraczyńskiego, na którego na­tknął się Glebow, półmzytomny, kiedy wytoczył się na korytarz — piwo kupiła żona Pomraczyńskiego do mycia głowy — ale nawet z tamtą blondynką nie zaznał pełnego zapomnienia, bo wciąż dręczyła go myśl: co zrobić w czwartek?

Sprawa gmatwała się coraz bardziej. Zwolennicy Hańczuka w instytucie było ich sporo, między innymi takie szychy jak profesor Krugłow, znany językoznawca Simonian, jeszcze jacyś ludzie, dziś już zapomniani, studenci, doktoranci — szykowali się do czwartkowego boju, pragnąc gorąco obronić Mikołaja Wasiljewicza. Nie wszyscy jednak mogli zabrać głos na tym zebraniu. Było to rozszerzone po­siedzenie Rady Naukowej z udziałem aktywu. Gle­bowa zamierzano ściągnąć jako wiceprzewodniczące­go studenckiego koła naukowego. Dostał zawiado­mienie w niebieskiej urzędowej kopercie: „Stawien­nictwo obowiązkowe..." We wtorek wieczorem przy­biegła do niego Maryna Krasnikowa, jedna z czoło­wych działaczek SKN, zawsze rozgadana, podniecona, jakby trochę wstawiona — tryskała wprost aktyw­nością społeczną. Co się z nią stało? Zdawało się przecież, że grubaska steruje prosto do Akademii Nauk lub do Zarządu Głównego Ligi Kobiet. Poszła na dno jak kamień, nawet bez plusku...

Musisz wystąpić w naszym imieniu, w imieniu studenckiego koła naukowego pa trajkotała Mary­na. — Masz tu zasadnicze punkty... Lisakowicz po­dyktował mi przez telefon...

A co się stało z Lisakowiczem? Zachorował? — spytał podejrzliwie Glebow. Cwaniak z tego Fiedi Lisakowicza, zdaje się, że go wymanewrował i zmu­sił do pójścia na zebranie. Lisakowicz był przewod­niczącym SKN-u. Maryna powiedziała, że zachoro­wał na ropną anginę, ma wysoką gorączkę, ale rwie się do walki. Ma nadzieję, że do czwartku poczuje się lepiej. Lekarz kategorycznie zabronił mu pójść. Glebow spytał nieufnie, jaką Lisakowicz ma gorącz­kę. Maryna powiedziała, że zdaje się, około trzy­dziestu dziewięciu stopni. Punkty były następujące: Hańczuk jest założycielem studenckiego koła nauko­

wego. Nasze osiągnięcia są jego osiągnięciami. Błędy i Hańczuka są naszymi błędami. Jeżeli usuwa się Hań- I czuka, należy usunąć także wszystkich pozostałych.:1 Zasługi są bez porównania większe od błędów. O ar- I tykule w gazecie nie należy wspominać. Jeżeli się ! nie uda, powiedzieć, że jest nie dość konkretny i ma- 1 ło przekonywający. Oświadczyć stanowczo: powinni niśmy być dumni, że Mikołaj Wasiljewicz Hańcziik»! wykłada w naszym instytucie.

Glebow czytał i nie posiadał się ze zdumienia: ale odważny jest ten Fiedia Lisakowicz! Jedno z dwojga: f albo niebywale odważny — tak ostro przeciwko Druziajewowi, Dorodnowowi et consortes — albo coś zwąchał. Zapowiadała się walka na śmierć i życie. 1 Maryna powiedziała, że profesor Krugłow, specja- i! lista od folkloru, bardzo zacny i powszechnie sza­nowany starzec, po przeczytaniu artykułu Szyrejki j wpadł w furię i zagroził odejściem z instytutu, jeżeli | nagonka na Hańczuka natychmiast nie ustanie. I „A niech sobie odchodzi— pomyślał Glebow niczym Druziajew. — Wielkie mi strachy. Nie ma ludzi nie­zastąpionych." Pewna doktorantka spotkała na po­dwórzu uniwersyteckim Szyrejkę i kiedy ten ukłonił*, się jej, odwróciła się demonstracyjnie. Podobno Szy- i rejko zaczerwienił się i spytał głośno: „Co to ma znaczyć", a ona nic nie odpowiedziała i odeszła. ; A na pierwszym roku, na którym Szyrejko prowadzi seminarium, prawie nikt ze studentów nie przyszedł na ostatnie zajęcia.

Maryna Krasnikowa ani razu jeszcze nie była u Gle­bowa w domu. Jej przyjście oznaczało, że gorączka przedzebraniowa osiągnęła szczyt. Z oczu Maryny promieniowała szlachetna solidarność ze wszystkimi ludźmi szlachetnymi oraz radość z przynależności do tak szlachetnego grona. „Musisz zająć stanowisko! W imieniu wszystkich! Co za skandal — żeby stu­

dentom nie wolno było bronić swojego profesora!" Ten apodyktyczny ton, piorunujący wzrok i groźne wskazywanie palcem przypominały Glebowowi Dru- ziajewa i jego obecność bardziej niż obo­wiązkową. W gruncie rzeczy była to taka sama presja.

Maryna zdawała się nie dostrzegać, że w domu leży ktoś ciężko chory, że przyszła pielęgniarka z wali­zeczką, że pachnie lekarstwami i że po korytarzu biega tam i z powrotem młoda kobieta, Klaudia, z zapłakaną twarzą. Kiedy Glebow po chwili waha­nia wyjąkał wreszcie: „Wiesz, jestem w trudnej sy­tuacji, babcia się poważnie rozchorowała, nie wiado­mo, co się za godzinę może stać..," — co było roz­paczliwą i niemal beznadziejną próbą wydostania się z potrzasku, Maryna odparła natychmiast: „Jestem do dyspozycji! Mogę tu czuwać godzinę, dwie, cały dzień, ile tylko trzeba. Ale ty musisz koniecznie pójść«."

j Tego samego wieczoru zjawił się następny gość —• Kuno Iwanowicz. Ta wizyta jeszcze bardziej Glebowa zaskoczyła. Sekretarz Hańczuka nigdy do niego nie przychodził, nie utrzymywali żadnych niemal stosun­ków. W obecności Glebowa Kuno Iwanowicz, czyli Kunik, jak go nazywali Hańczukowie, stawał się dziwnie nerwowy, podniecony, usiłował dowcipko­wać, głos mu drżał. Glebow odwiedził raz Kuno Iwanowicza w jego mieszkaniu przy ulicy Gniezdni- kowskiej. Hańczuk wysłał Glebowa po jakieś ma­teriały. Uderzyła go czystość, ład i przytulność tego mieszkania, bynajmniej nie starokawałerskiego. Było tam mnóstwo kwiatów w doniczkach i wazonikach, które stały na biurku, stole, oknie i na półeczkach, z dużym smakiem pozawieszanych po całym pokoju. Przestrzeń między półeczkami zajmowały fotografie i reprodukcje. Każda ściana stanowiła prawdziwe

dzieło sztuki. Wszystko było wyrafinowane, muzeal- ne, niemęskie i trochę podejrzane. Czekając, aż Ku* nik przygotuje materiały, Glebow siedział na wy* ściełanym taborecie i rozglądał się po pokoju. Na ścianie między dwiema półeczkami, na których stały w doniczkach krzepkie kaktusy, ujrzał dużą fotogra­fię Soni. Wisiało tam wiele innych fotografii, ale i zdjęcie Soni było jakoś specjalnie wyeksponowane. „Męczennik!" Hj pomyślał z ironią Glebow. Znosił j cierpliwie i wytrwale nerwowo-mentorski ton, który w rozmowach z nim przybierał Kunik, podkreślając dzielącą ich różnicę wieku. Glebow w obecności Ku- nika był najzupełniej spokojny.

Nawet wtedy, we wtorek wieczorem, ujrzawszy niepozorną postać w długim płaszczu, z głową prze­krzywioną na bok i w dół, Glebow zdziwił się co prąwda, ale się nie zaniepokoił.

Kunik nie przywitał się, tylko od razu zaczął mó- wić, jakby kontynuując przerwaną rozmowę.

Jeden warunek H*. rzekł od progu. — Mikołaj Wasiljewicz nie może się o tym wszystkim dowie­dzieć.

Co za bzdury? Glebow gestem wskazał zagadko­wemu człowieczkowi drogę do swego pokoju. Na­turalnie spotkali Klaudię.

- Babcia pyta, czy jesteś w domu?

Przecież widzisz.

Przez cały dzień ani razu do niej nie zajrzałeś. Boi się, że coś się stało...

Babcia jest chora — tłumaczył Glebow Kuniko- wi, ale ten nie zwracając na nic uwagi mówił:

Bo jeżeli się dowie, to mnie zabije. Ta jego drażliwość... Sądzę, że pan go już zna: ambitny, pró­żny, porywczy, naiwny i bezradny, wszystko na­raz... — Weszli do pokoju Glebowa. Kunik nie zdej­mując płaszcza ani czapki i nie zwracając na nic

158

IB

uwagi, z miną lunatyka opadł na pierwszy lepszy [ mebel — na kozetkę Glebowa. Tak jak stał, w płasz­czu. — O innych będzie Walczył jak lew, wszędzie dotrze, nikogo się nie zlęknie. Tak właśnie walczył

o tego marnego AstrugćL. Ale sam bronić się nie umie ani nie chce. Teraz myśmy powinni działać, my, jego przyjaciele... „Cóż my możemy zrobić, nieszczęsne liliputy?" -r- pomyślał Glebow.

^Nalegałem: „Musi pan natychmiast odpowie­dzieć na artykuł Szyrejki. List do redakcji. W bardzo ostrym tonie. Łajdactwo trzeba napiętnować". Powie­dział, że ani myśli. Przytoczył słowa Puszkina: „Je­żeli ktoś plunął z tyłu na mój frak — czyszczeniem fraka powinien się zająć mój lokaj'r.

Owszem, mogę wystąpić w roli lokaja — po­wiedział Glebow. — Nie mam nic przeciw temu, ale jak to zrobić w praktyce?

Nie w roli lokaja, ale w roli przyjaciela! W roli uczciwego człowieka! Cytat z Puszkina dowodzi je­dynie, że profesor nie wieV co się święci. Wydaje mu się, że ktoś plunął z tyłu na jego frak, a to my­śliwi zaczaili się z rohatyną, żeby mu wypruć flaki. Oto co się święci. Chcą go wykończyć.

P| Kuno Iwanowiczu, co pan proponuje? Jak mamy działać?

Jak działać?... Jak działać?... — mamrotał Ku- nik, ruchem ramion zrzucając na kozetkę płaszcz z czarnym baranim kołnierzem, jeden rękaw płasz­cza upadł na poduszkę. — Ja już działam. Napisa­łem list do redakcji, osiem stron maszynopisu. Pod­pisało sześć osób. Teraz piszę do wyższych instancji. Tym razem nie proszę o podpisy, list jest złośliwy w najwyższym stopniu, nie chcę nikogo narażać. Ja się nie bojęr nie mam nic do stracenia. Jeżeli zaś chodzi o pana, drogi Wadimie... — Przez chwilę wpił się w Glebowa wzrokiem, badawczo i jakby z po-

wątpiewaniem, kiwając przy tym rudawą bródką; Wyglądało to dość komicznie. — Proszę mi wyba­czyć, ale czy można pana uważać za prawdziwego przyjaciela Mikołaja Wasiłjewicza?

To znaczy?.., Czemużby nie?

, | sfs Wybaczy pan, ale chciałbym usłyszeć odpo­wiedź. Proszę, niech pan odpowie.

Kit" No, oczywiście.

Tak, oczywiście.; Dobrze. W takim razie dlacze­go się pan tak dziwnie zachowuje?

Przepraszam, ale nie rozumiem.

*— Dlaczego nie protestuje pan przeciwko wyko­rzystywaniu pana w całej tej plugawej kampanii?

Glebow zbaraniał. O jakie wykorzystywanie cho? dzi? A czy on, Glebow, czytał artykuł Szyrejki, któ­rego Kunik, nawiasem mówiąc, zna dobrze z insty­tutu? Glebow czytał, ale pobieżnie, po łebkach» tak jak się czyta coś obmierzłego,, o czym chciałoby się jak najprędzej zapomnieć. Otóż znalazło się tam nas­tępujące zdanie: „Nie jest-rzeczą, przypadku, że niek­tórzy studenci piątego roku postanowili zrezygnować z usług profesora jako opiekuna pracy magisterskiej"i Kuno Iwanowicz sprecyzował: takich, co postanowili zrezygnować z usług profesora» był tylko jeden. Ku­nik zadał sobie nawet trud i pojechał na wydział, że;. by'zobaczyć na własne oczy oświadczenie towarzy­sza Glebowa, doktoranta in spe. Kiedy wymieniono1 mu przez telefon nazwisko Glebowa, nie chciał wie­rzyć własnym uszom. Pojechał jednak i przekonał się osobiście. Niewiarygodne 1

Czy wie pan przynajmniej, na czym rzecz pole­ga? -— zawołał Glebow. — Nic pan nie wie! Nie zna pan kulis całej sprawy!

- Znam, znam! — Kunik z pewnym obrzydze­niem podniósł obie -ręce» jakby odtrącał coś niemi­łego. — Jeżeli nawet nie wiem, to się domyślam.

160

Kulisy mnie nie interesują. Istotny jest fakt: pana wykorzystano, a pan milczy... Przecież pan milczy, panie Wadimie I Dlaczego pan milczy? Jak pan może milczeć, a jednocześnie przychodzić do domu profe­sora, rozmawiać z Mikołajem Wasiljewiczem, z in­nymi osobami... Przyzna pan chyba, że to jakoś, po­wiedzmy, nie najładniej wypada z punktu widzenia moralności...

Glebow patrzał spode łba na dręczyciela. Serce mu waliło. Chciał krzyknąć: „A pchać się podczas burzy do przerażonej smarkuli pod kołdrę to ład­nie?" — to znów palił go wstyd i gotów był na wszelkie ofiary, byle tylko naprawić to, co się sta­ło. Wyjąkał jednak zaledwie:

Ja naprawdę nie zauważyłem tegcrzdania...

Mniejsza o to jedno zdanie! A jeżeli bandyci napadną kogoś na ulicy, a pana, przypadkowego przechodnia, poproszą o chusteczkę, żeby zakneblo­wać ofierze usta...

Niech już pan przestanie! — zawołał zrozpaczo­ny Glebow. — Proszę mówić ciszej, w pokoju obok leży chora«

Nie, musi pan wysłuchać do. końca! Kim pan jest —r= oto pytanie? Przypadkowym świadkiem czy współuczestnikiem zbrodni? No, dobrze, istnieją, po­wiedzmy, ukryte przyczyny, kulisy sprawy.;. Przy­puśćmy, załóżmy... Ale co pan teraz zrobi? Jak pan sobie z tym poradzi? Będzie pan nadal wycze­kiwał? Za mało ma pan czasu. W czwartek odbę­dzie się pańska egzekucja, Wadimie. Już teraz wi­dzę nie zdobędzie się pan na ta, żeby wstać i powie­dzieć: „To kłamstwo!'' :A więc egzekucja... Pewnie tak było sądzone... Czasem własne milczenie bywa katem.

Nieprawda! — krzyknął Glebow. — W czwar­tek zabiorę głos i wszystko powiem!

Niepozorny rudzielec wstał z kozetki, narzucił na ramiona długi płaszcz. Podniósł przekrzywioną głów­kę» spojrzał przez zmrużone powieki przenikliwie, i jakby z góry, chociaż był niższy. Nic nie powiedział, nie pożegnał się,- ruszył pośpiesznie przez korytarz swoim somnambulicznym krokiem, wypadł za drzwi. Glebow chciał je zamknąć, gdy wtem Kunik znów zapukał.

Błagam pana, mój kochany... — szeptał pełen lęku, jeszcze bardziej przekrzywiając na bok swoją bladą twarz — niech pan robi, co chce, ale staremu ani słowa! Obiecuje mi pan? Tak? Ani o moich li­stach, ani o naszej rozmowie. On nie może się o tym dowiedzieć!

Tak oto Glebow szedł ku swemu męczeńskiemu! rozdrożu. Przystawał, nie czując nóg ze zmęczenia — jeszcze Chwila, a padnie... Gdzie się ukryć? Coś go pchało naprzód. Niby stał, ale coś go pchało, cho­ciaż sam nie wiedział, w jakim kierunku. Mignął jeszcze jeden dzień, równie biały, wirujący, przykry, z bieganiem do apteki, z jakimiś nieistotnymi rozmo­wami. Klaudia znów kłóciła się z matką i płakała w kuchni. Klaudia bardzo kochała babcię, Glebow też ją kochał.

Czyż mógł jej nie kochać?

Siedział przy niej, trzymał ją za lekką jak piórko, szarą starczą rękę, coś tam gadał, opowiadał gjgl pro? siła go o to jak małe dziecko — ale w głowie nie­ustannie biły dzwony: tam stracisz konia, tu żonę, a tutaj własne życie. Wzywano go do instytutu na jakąś rozmowę ze studentami pierwszego roku. Ale i tak wszystko było jasne. Po co tam iść? Nie po­szedł. Potem zadzwoniła Afoniczewa, sekretarka z dziekanatu: „Glebow, pamiętacie, że jutro o dwu­nastej?" Mówiła szybko, z naciskiem, na pewno chciała jak najprędzej nakręcić dwadzieścia numę*

rów, odbębnić całą listę. „Pamiętam." „Macie przyjść punktualnie." — „Przyjdę."

Starał się rozumować spokojnie: istnieją cztery warianty, które należy przemyśleć. Wariant pierw­szy: przyjść i wystąpić w obronie Hańczuka. Oczy­wiście bez dytyrambów, z pewnymi, powiedzmy, za­strzeżeniami, z podkreśleniem pewnych niedociąg­nięć, ale, ogólnie rzecz biorąc, w obronie, cho­ciażby w takiej formie; jaką proponował Kunik. Za­cytować zdanie z artykułu Szyrejki i ujawnić pro­wokacyjną treść tych pomówień. Co daje ten wa­riant? Wściekłość administracji. Zegnaj, stypendium Gribojedowa, studium doktoranckie i tak dalej. Ni­gdy mu nie wybaczą nagłej zmiany frontu. Nigdy i za nic. Uznają to za zdradę. Zemsta będzie strasz­liwa i natychmiastowa. A ponieważ Dorodnow skupił teraz całą władzę w swoim ręku — dyrektor miesią­cami bywa nieobecny: albo gdzieś w Korei, albo w Chinach, albo w szpitalu — zrobi Glebowa na sza­ro. Chce się porachować z Hańczukiem. Jakie są plusy tego wariantu? Wdzięczność Hańczuka i całej jego rodziny^ Jeszcze bardziej bezgraniczna miłość Soni. Ten i ów, w rodzaju Maryny Krasnikowej, bę­dzie mu przez pół minuty ściskać dłoń i mówić, jaki to jęst dzielny i jak świetnie przemawiał, Kunik zaś powie ze swoim uśmieszkiem: „Zrobił mi pan nie­spodziankę! Bardzo się cieszę!" Potem zostanie mi­zernym urzędniczyną nie wiadomo gdzie, a w soboty objuczony jak muł, będzie zapychał pociągiem pod­miejskim do Bruskowa. Druzgocąca klęska lub pyr- rusowe zwycięstwo. Wariant drugi: przyjść i wystą­pić z krytyką Hańczuka. To znaczy, mówiąc po pro­stu, zaatakować go, ale jako ostatni ze sfory. Naturalnie bez zbytecznej agresywności, oględnie, nawet z ciepłą nutką, ubolewając ogromnie nad tym, po, niestety, należy stwierdzić, apelując o wyrozu­

miałość i podkreślając dawne zasługi... Tak, jak go tamci prosili. Coś na temat pieriewierziewszczyzny lub rappowszczyzny, w gruncie rzeczy to wszystko jedno. O popiersiach tylko przelotnie. Można zresztą bez popiersi. Można też .wspomnieć o nich z łagod­nym wyrzutem. Rzecz najważniejsza — ani słowa

o tamtym zdaniu z artykułu Szyrejki, jakby go ni­gdy nie było. A jeżeli tak Z ręką na sercu: Czy Mi? kołaj Wasiljewicz jako -uczony i Wychowawca | jest rzeczywiście wzorem doskonałości? Czy tak już nie­słusznie sypią się na tę twierdzę pociski? Między nami mówiąc, nie bez racji. Jego książki są nudne. Przez żadną nie można przebrnąć. Przeraźliwa nuda! Tak pisano przed dwudziestu laty, dziś trzeba ina­czej. Wulgarny socjologizm toczy go jak nieuleczal­na choroba. Ale o tym cicho sza! To sekret. Rozmy­ślania na własny użytek. A że się panoszył na wy­dziale, w tym też jest trochę prawdy. Wykładowców mianowano tylko za jego aprobatą. Żeby się dostać na studium doktoranckie, niezbędne było jego pla? cet. I wcale nie jest taki „nie z tego świata", jak sądzą niektórzy, ale bystry, świetnie zorientowany, uważnie przygląda się ludziom i wie, czego chce. Nie jest też wzorem obiektywizmu, wręcz przeci­wnie — jest stronniczy, jednych lubi, innych niefcier- pi, czasem nawet nie wiadomo dlaczego. Gusta i upo­dobania ma staroświeckie, wyniósł je z dawnyćh czasów, z lat buntów, walk i: ostrych rozgrywek. Są poglądy, których anachronizm jest już dla wszy­stkich oczywisty, a których on nie jest w stanie się wyzbyć. Są też zjawiska lat ostatnich — to, co się zrodziło na świecie przed wojną i tuż po wojnie — których Hańczuk nie jest w stanie ogarnąć myślą» A czy Dorodnow jest w stanie? Ale zarazem Mikołaj Wasiljewicz to przecież najlepszy, najuczciwszy człowiek pod słońcem. W tym cały sęk! Kto. atakuje

Hańczuka, ten atakuje uczciwość. Wszyscy wiedzą doskonale, że Dorodnow Hańczukowi do pięt nie do­rasta. Czasem ludzie nie najlepiej poinformowani za­dają pytanie: na czym właściwie polega różnica mię­dzy nimi? Może tylko zamienili się chwilowo miej­scami?. Obaj wymachują szabelką. Tylko jeden już się trochę zmęczył, a drugiemu dopiero niedawno dano szabelkę do ręki. A zatem atak na jednego jest jakby atakiem na drugiego, na wszystkich, co wy­machują szabelką. Ale to nie to samo. Mimo wszy­stko każdy z nich wykonuje odmienne ruchy, jak pływacyj, jeden zagarnia wodę pod siebie, drugi rozgarnia ją na boki. I to ma być różnica, mój ty Boże! Przecież płyną tą samą rzeką, w tym samym kierunku. A tak naprawdę chodzi o to, że będzie musiał pożegnać się z Sonią. Z jej miłością. Cóż to za gorzka, niepowetowana strata, kiedy nas przesta­je kochać choćby tylko jeden człowiek.« Ale na tym nie koniec. Teraz się dopiero posypie ze wszystkich stron: obelgi, chowanie rąk za plecami» żeby, Boże uchowaj, nie skalać się uściskiem dłoni. Potem ktoś przyśle telegram: „Gratulacje z okazji wysokiego od­znaczenia —- trzydziestu srebrników im. Gribojedo- wa". Ostatecznie na to wszystko można gwizdać. Bo on wkrótce nabierze takiego rozpędu, że umknie da­leko, a tamci pozostaną w tyle, znikną raz na zawsze z jego widnokręgu wraz ze swoimi krzywymi uśmiesz­kami, pogardą i szlachetnym, ograniczonym polem wi­dzenia. Jak można nie widzieć, że sprawa Hańczuka jest już przesądzona! Ratować go to jakby wiosłować pod prąd w potoku, który wszystkich unosi. Czło­wiek ; straci, siły, a fala wyrzuci go na kamienisty brzeg. Czyżby to był tylko strach, że znajdzie się raptem na brzegu, okrwawiony, ze złamanym obojczykiem? Nie orientował się wówczas, że to strach,: ową tajemna sprężyna, najgłębiej ukryta

w podświadomości ludzkiej. Stalowe palce popycha­ły leciutko Glebowa, ale jakaś nieznana siła trzyma­ła go w miejscu. Czyżby Sonia? Ta Sonia, której nie kochał, a która była dla niego takim skarbem? Nie, tu nie chodziło o Sonię, ale o jej dobroć, tkliwość... Właśnie to, co miała w sobie, co było jej istotą, sta­ło się barierą nie do przebycia.

W takim razie, jeżeli oba warianty są niewyko­nalne, pozostaje trzeci. Przyjść i nie zabrać głosu. Ale w ten sposób nikogo nie zadowoli. Znienawidzą go i ci, i tamci. A więc — wariant czwarty i ostatni. Nie przyjść w ogóle. Tylko jak to zrobić? Uprzedzono go przecież: obecność bardziej niż obo­wiązkowa. Musiałby mieć jakiś budzący grozę, arcy- ważny powód nieobecności. A zatem musiałaby tu zadziałać złowroga, kosmiczna siła wyższa. Mógłby na przykład po drodze na zebranie wpaść pod samo­chód. Albo rzucić się na jakiegoś psa na ulicy i dać się pogryźć, żeby natychmiast trzeba było zrobić za­strzyk. Wypadki chodzą po ludziach! Gdyby tak atak serca i utrata przytomności, które miał przed dwoma dniami, zdarzyły się właśnie teraz! Ale Dru- ziajew, jako były pracownik wymiaru sprawiedliwo­ści, przeprowadziłby z pewnością dochodzenie i usta­lił, że przyczyną było zatrucie alkoholem. Co tu ga­dać, nie można nie pójść. Ale pójść też niepodobna. I tak źle, i tak niedobrze. Pat. Żadna figura nie może wykonać ruchu.

Mniej więcej w ten sposób, tyle że krócej i bar­dziej chaotycznie, zmęczonym głosem, robiąc pauzy i wpadając chwilami w zamyślenie, wyłożył sprawę babci. Prosiła go, żeby jej coś opowiedział o swo­ich sprawach.

Babcia nigdy w życiu nie pracowała. To znaczy, pracowała przez całe życie, ale w domu. Naturalnie, nic z opowieści Glebowa nie zrozumiała. Ale Glebow

jej opowiadał, musiał o czymś z nią rozmawiać, a tylko o tym jednym wciąż myślał.

Babcia od czasu do czasu sama zaczynała opowia­dać o tym, co się jej właśnie przypomniało. Przy­pominała sobie wszystko doskonale i ze szczegóła­mi. Przeważnie z zamierzchłej przeszłości. Aż strach powiedzieć — sprzed siedemdziesięciu lat. Na przy­kład, jak dziadek Mikołaj, prapradziad Glebowa, wo­ził ją latem na wieś. Dziadek był kupcem, mieszkał z rodziną na Warwarce, niedaleko Solnego Dworu — tamten dom sprzedał przed rewolucją i przeprowadził się do Zamoskworeczja, na Szczypek — ale na wsi, w powiecie wieniewskim, był jeszcze jeden dom zbudowany specjalnie dla teściowej, która nie chcia­ła przenieść się do Moskwy. Otóż babcia Niła jako mała dziewczynka bardzo lubiła jeździć latem na wieś. Dziadka Mikołaja tam nie lubiano. Przezywano go „Żyła", ale babcia Niła uważała, że jest dobry. Dostawała zawsze na drogę woreczek z czyściutkiej żółtej rogoży z tanimi cukierkami, pierniczkami i orzechami. Nazywało się to „różności". Ludzie w sklepie mówili: „Proszę dwie torebki różności". Wiej­skie dziewczynki nie mogły się babci Niły doczekać. Ledwie wóz wjechał na podwórze — one już tam stoją. Babcia Niła każdej coś dawała — ty masz orzecha, ty pierniczka, a ty cukierka. A „postny cukier" lubiła prababka, starucha, dla której dziadek Mikołaj zbudował chałupę — ona w tej chałupie i tak nie mieszkała, bo dziadek zbudował ją po mia­stowemu, niby dom, sień wielka jak sala, meble też miastowe, no to prababka wolała mieszkać u drugiej córki, w zwykłej chacie, a tamten dom stał pusty, chyba że ktoś przyjechał z miasta. Dziadek nieraz pytał: „A co by takiego przywieźć mamuni z Mo­skwy?" „«Postnego cukru*, Mikołaju Jefimowiczu, jeżeli to nie za wielki wydatek!" Ma się rozumieć,

na wielki post przysyłano „postny cukier" przez ja­kąś okazję. A w lecie zawsze przywożono ze dwa pudełka — „postny cukier" sprzedawano w pudeł­kach w sklepie Zajcewa. Takie nieduże pudełeczka, jak płaskie szufladki, a w środku „postny cukier'1 w dwóch warstwach, w rozmaitych kolorach: cytry- nowy, malinowy, jabłkowy, śliwkowy, w jakie się tylko chce. A na samym środeczku — pół funta herbaty...

Opowiadali tak sobie. nawzajem — Glebow babce Nile, a ona jemu — i wszystkim się zdawało, że sta­ruszka czuje się lepiej. Nawet mu poradziła:

Wiesz, co ci powiem, Wadim?. — Patrzyła na niego ze współczuciem i ze łzami w oczach, jakby to nie ona, ale on miał umrzeć. — Nie trap się, nie fra­suj. Skoro nic się nie da zrobić, to przynajmniej nie myśl o tym... Tak, jak się wszystko samo ułoży, tak będzie dobrze...

Dziwna rzecz, ale zasnął późno w nocy o niczym nie myśląc, w spokoju ducha. O szóstej rano obu­dził go jakiś niski głos albo może co innego. Usły­szał nagle:

Nie ma już naszej babci...

Klaudia stała w drzwiach, jak czarny kontur bez twarzy, na tle oświetlonego korytarza. Niski głos» który Glebow wziął za męski, był jej głosem. Za ścia­ną, cicho, żeby nie budzić sąsiadów, szlochała ciot­ka Pola. Był to jakiś dziwaczny szloch, przypomina­jący gdakanie kury, którą ktoś złapał za szyję; Wszedł ojciec, powiedział coś o lekarzu, o świadec­twie zgonu, że trzeba dokądś pojechać. Tak rozpo­czął się czwartek. 1 tak się złożyło, że Glebow ni­gdzie tego dnia nie poszedł.

Przyszedłem do domu nad rzeką Moskwą po trzech latach, we wrześniu czterdziestego pierwszego roku. Zajęcia w szkole wciąż się jeszcze nie rozpoczęły. Noce były gwiaździste i zimne. Wszyscy żyliśmy życiem nocnym i dlatego zapamiętałem właśnie no­ce. W dzień była bieganina: to do portu rzecznego, to do składów opałowych, to znów roznosiliśmy kar­ty mobilizacyjne na zlecenie komisariatu wojskowe­go, a w wolnych chwilach uczyliśmy się obsługiwać armatkę wodną, rozwijać wąż gumowy i odkręcać kran hydrantu ulicznego. Bądź co bądź byliśmy stra­żakami. Szczerze mówiąc — od siedmiu boleści! Po­magaliśmy, komu się dało. W porcie rzecznym roz­ładowywaliśmy barki z amunicją, a w składach opa­łowych pociągi towarowe z drzewem. Wszystko robiliśmy w pośpiechu» nie układaliśmy drzewa w sągi, ale zrzucaliśmy je z platformy byle jak, na ku­pę. Trzeba było jak najprędzej opróżniać tory. Pa­miętam dobrze ten obłędny pośpiech. Pamiętam, jak się szarpałem z drzewem usiłując podnieść co naj­cięższe kłody. Prawdziwe życie zaczynało się jednak dopiero w nocy, kiedy radio głosem spikera Lewita- na ogłaszało alarm. Ma się rozumieć, pełniliśmy war­tę, wystawaliśmy na strychach, biegaliśmy po da­chach w poszukiwaniu jakiejś cholernej bomby za­palającej, żeby ją bohatersko chwycić długimi klesz­czami i zrzucić na dół, ale co najważniejsze — wdy­chaliśmy lodowatą grozę tamtych nocy.

A noce były takie jasne, niemal popielate, zionące błyskami i dudniące łoskotem. Ten zapach prochu nad moskiewskimi dachami, te odłamki dzwoniące

o blachę, ten ponury swąd spalenizny, dolatujący aż zza Sierpuchowskiej...

Koszary naszej kompanii strażackiej — pełna jej nazwa brzmiała mniej więcej następująco: „Młodzie­żowa Kompania Komsomolska Obrony Przeciwpoża-

rowej Dzielnicy Leninowskiej" — mieściły się na Jakimance, za mostem. Dom nad rzeką nie należał do naszego sektoru, mimo to znaleźliśmy się tam pewnego razu. Nie mogę sobie przypomnieć, cośmy tam robili i po co nas tam wysłano. Pamiętam tylko, że spotkałem na dachu Antoniego, a potem pobie­gliśmy do mieszkania Soni Hańczuk, gdzie był Wa­dim Buła, który następnego dnia wyjeżdżał z Mo­skwy. Zdaje się, że przyszedł do Soni, żeby się po­żegnać. Jego pociąg odchodził o świcie, ale cała ro­dzina wyruszała na dworzec w nocy, ponieważ po­twornie trudno było dostać się do wagonu. Odpro­wadzałem już ciotkę i widziałem, co się tam dzieje. Buła bardzo wyrósł, mówił basem, sypał mu się ma­ły czarny wąsik. To chyba było tak: przybiegł do Soni nie tylko, żeby się pożegnać, ale i po jakiś ku­ferek, który mu obiecała. Pamiętam, że stał na środ­ku kuchni i pił herbatę, a Sonia czyściła szczotką kuferek, okropnie zakurzony, gdy wtem zgasło świa­tło, zaczęliśmy szukać świecy lub latarki, tymczasem ogłoszono alarm. Już po raz drugi tej nocy.

Kiedy po chwili światło znowu się zapaliło, ujrza­łem twarz Soni: spłakaną i uśmiechniętą. W owym czasie Sonia wywietrzała mi już prawie zupełnie z głowy, Buła też stał mi się obojętny. Te wszystkie bóle i męki pozostały w dalekim dzieciństwie.

Zapamiętałem jeszcze z owej nocy potężny kin- dżał, który majtał się Antoniemu u pasa. Staliśmy na dachu przy balustradzie z cienkich prętów i patrzy- , liśmy na czarne miasto. W dole nie przebłyskiwało nawet najmniejsze światełko, ciemności, nieprzejrza-'' ny mrok. W tej czerni jarzyły się tylko dwie różo­we rozedrgane rany — pożary w Zamoskworeczju. j Miasto było nieskończenie wielkie. Trudno jest bro­nić bezmiaru. I w dodatku ta rzeka, której nie spo­sób zamaskować. Połyskiwała w mroku, odbijając

światło gwiazd, każde jej zakole oznaczało dzielni­cę. Myśleliśmy z bólem o mieście, niczym o żywej istocie, której potrzeba ratunku. Ale w jaki sposób mieliśmy je ratować? Przez chwilę ogarnęła nas ci­sza i odrętwienie. Staliśmy na skraju niewidzialnej otchłani i patrzyliśmy w niebo, w którym wszystko mieniło się i drżało w napięciu, czekając jakby na odmianę losu: gwiazdy, obłoki, balony na uwięzi i białe ostrza reflektorów spadające ukośnie, bez­dźwięcznie i szatkujące bez chwili wytchnienia nasz wątły światek. Wtedy właśnie Antoni wypowiedział zdanie, które mnie zaskoczyło:

Wiesz, kogo szkoda? Naszych matek...

Oznaczało to, że dawny Antoni i dawny ja prze­staliśmy istnieć. Wbrew nam dokonał się przełom. Czas, podobnie jak niebo, pękł z ogłuszającym hu­kiem.

Pamiętam, jak potem staliśmy na schodach i cze­kaliśmy na windę, żeby zwieźć do schronu chorą mat­kę Sohi. Buła zdążył mi powiedzieć, że miałem nosa wynosząc się z tego domu. Niemcy walą w niego bez przerwy. Wszystkie bomby spadły w pobliżu: na most i na Kadaszowkę. Buła jak gdyby wyrażał uznanie dla mojego wyjątkowego sprytu lub szczę­ścia, w każdym razie wyczułem w jego słowach ja­kąś złośliwość. Nie wdawałem się z nim w rozmowy, bo nic mnie już nie obchodził. Na wszystkich pię­trach trzaskały drzwi. Dokoła panował rwetes, roz­legały się nawoływania i tupot nóg, cała klatka schodowa dygotała. Wszyscy nasłuchiwali, co się dzieje w górze, na razie jednak panował tam spokój. Antoni powiedział:

Może to tylko jakiś pojedyńczy bandyta?

Z mieszkania naprzeciwko wyszedł mężczyzna w płaszczu narzuconym na nocną koszulę, za nim ko-

bieta niosąc na ręku dużą i grubą dziewczynkę z dłu­gimi nogami. Gdzieś daleko trzaskały pelotki.

Kobieta, nie zwracając się do nikogo, powiedziała:

Wyrzucić tych szwabów z domu do jasnej cho­lery... — Potem spojrzała na męża i spytała: — Prawda, Kola?

Kiedy otworzyły się drzwi windy i matka Soni zrobiła krok w stronę kabiny, kobieta zręcznie ode­pchnęła ją nogami dziewczynki, mówiąc:

Tego tylko brakowało — i weszła pierwsza do kabiny. Za nią wszedł jej mąż i ktoś jeszcze. Winda odjechała. Profesor Hańczuk spytał:

Co to za jedni?

Sonia powiedziała, że to nowi sąsiedzi. Po czym dodała niepewnie:

Dość mili ludzie, tylko jacyś dziwni...

Spletliśmy ręce w „krzesełko", usadziliśmy Julię

Michajłownę i znieśliśmy ją na dół, do piwnicy. Mu­sieliśmy wracać na Jakimankę. Pelotki waliły coraz bliżej i głośniej. Kiedy wybiegłem na podwórze, ze­wsząd rozlegała się ogłuszająca kanonada, a w przer­wach między salwami słychać było wyraźnie, jak odłamki pocisków przeciwlotniczych z impetem wbi­jają się w asfalt. W owym zgiełku i popłochu poże­gnałem się z nimi wszystkimi, a może nawet nie zdą­żyłem się pożegnać...

Chociaż nie — widziałem się jeszcze potem z An­tonim, oczywiście! Po raz ostatni spotkałem go w końcu października na Polance, w piekarni. Nadeszła nagle zima, mroźna i śnieżna, ale Antoni był natu­ralnie bez płaszcza i bez czapki. Powiedział mi, że za dwa dni ewakuuje się z matką za Ural i radził się mnie, co ma zabrać: pamiętnik, powieść fantastycz­no-naukową czy albumy z rysunkami? Jego matka miała chore ręce, tylko on mógł nosić ciężkie baga­że. Jego zmartwienia wydały mi się śmiechu warte.

Zawracać sobie głowę jakimiś albumami czy powie­ściami, kiedy Niemcy stoją tuż pod Moskwą? Anto­ni dzień w dzień rysował i prowadził notatki. Z kie­szeni kurtki wystawał mu zwinięty brulion. Powie­dział wtedy: „To spotkanie w piekarni też zanotuję. I całą naszą rozmowę. Dla historii wszystko jest ważne".

Po wielu latach przyszedłem do matki Antonie­go — tylko ona jedna mieszkała nadal w domu nad rzeką, w tym samym mieszkaniu na parterze — i do­stałem od niej sześć brulionów z pamiętnikami An­toniego. Były to pamiętniki z ostatniego przedwojen­nego roku, które przypadkiem zostały w mieszkaniu i ocalały. Wszystkie pozostałe utwory Antoniego Owczynnikowa, jego albumy i prace naukowe uto­nęły w rzece Iset, kiedy barka się przewróciła i An­toni i jego matka sami ledwo zdołali się uratować.

Tego właśnie Glebow starał się nie pamiętać: słów, które usłyszał od Kuno Iwanowicza, kiedy głupi przypadek zrządził, że spotkali się twarzą w twarz na Bulwarze Rożdiestwieńskim. I tego, jak się zacho­wał, kiedy usłyszał to, co tamten powiedział. Rzecz miała miejsce już po ośmiu latach, w zupełnie in­nych czasach, ale też był z jakiegoś powodu zdener­wowany i rozdrażniony, może miał wtedy obronę pracy habilitacyjnej, a może przenosił się z tamtego instytutu, a tu raptem to spotkanie na bulwarze. Zi­ma! Tak, to było z pewnością w zimie. Aleja posy­pana żółtym piaskiem, obok zaspy śnieżne. Ktoś upadł w śnieg. Glebow szedł w towarzystwie. W tym cały sęk, że słowa zostały powiedziane publicznie i Glebow stracił nad sobą panowanie. Gdyby go tamci nie odciągnęli, cała sprawa mogłaby się źle skończyć. Po prostu wpadł w furię. Chciał chyba

udusić tamtego człowieczka, powalił go na ziemią, chwycił za gardło. Przez całe życie starał się o tym zapomnieć i prawie mu się udało, prawie zapo­mniał — nie pamiętał już na przykład, co właści­wie powiedział mu Kurnik — pozostało tylko dalekie wspomnienie w postaci słabego ucisku w klatcę piersiowej, jak po dawno przeżytych chwilach grozy; Kiedy tamten człowieczek zjawiał mu się we wspo­mnieniach, wyjątkowo rzadko zresztą i bez wyraźne­go powodu, wszystko kończyło się lekkim uciskiem w piersi.

Poza tym starał się nie pamiętać o twarzy Julii Michajłowny, kiedy ta minęła go na korytarzu, wra­cając z gabinetu Druziajewa. Jakaś dziewczyna pro­wadziła ją pod rękę. Glebow zmieszał się na chwilę, nie wiedząc, jak się zachować —4 przywitać się, po­wiedzieć coś czy ukłonić się w milczeniu. Skonster­nowany zastygł w miejscu, a jej też skamieniała twarz na jego widok. O tej właśnie skamieniałej twarzy starał się za wszelką cenę zapomnieć,- pa­mięć bowiem jest siecią, której nie należy mocno napinać, bo napięta utrzymuje największy ciężar. Niech potężna bryła przerywa sieć, niech spada i znika. W przeciwnym wypadku człowieka zawsze by coś gniotło. Skamieniała, bezkrwista twarz zaciera­ła mu się na krótko w pamięci, żeby zjawić się zno­wu, kiedy się czegoś o Julii Michajłownie dowiady­wał: na przykład o jej śmierci. Zmarła wkrótce potemr kiedy Glebow był jeszcze na studium doktoranckim. Ale przecież Julia Michajłowna była chora na serce* Nie wiadomo dlaczego tak walczyła o to, żeby wró­cić do pracy. Nie powinna była w ogóle pracować* Ani pracować, ani się przejmować, ani się prawować, ani szukać zemsty, tylko żyć sobie spokojnie w Bru- skowie wśród klombów i grządek. Julia Michaj- łowna tego jednak nie potrafiła, zresztą BruskO-

wa też już nie było. Sama się doprowadziła do zgu­by. Jak do tego doszło, Glebow dokładnie nie wie­działa ale przypominała mu się kamienna twarz. I rozmaite inne rzeczy, o których pragnął zapomnieć. Na przykład to, co powiedział Hańczuk na kolegium redakcyjnym, gdzie spotkali się podczas jakiejś dy­skusji. Nie padły żadne obraźliwe słowa. Podtekstu nikt nie zrozumiał. Poza tym profesor zmienił się nie do poznania i wyglądał fatalnie. Coś mu się stało z prawą stroną twarzy, mówił niezbyt wyraźnie i słuchano go bez należytej uwagi. Objął co prawda na powrót wszystkie dawne stanowiska, jego zaś największy wróg Dorodnow poniósł ostateczną klę­skę i nikt o nim więcej nie słyszał — na tych zma­ganiach upłynęły ostatnie lata — ale coś profesor utracił, coś tam pękło i nie dawało się już naprawić. Starzec, który nie był już tym, co dawniej, nikogo specjalnie nie interesował, nikt też oprócz Glebowa nie zwracał większej uwagi na mamrotanie Hańczu- ka. Glebow wyczuł jednak w słowach profesora zja- dliwość, która go dotknęła i zdziwiła. Więc te zwiot­czałe mięśnie potrafią się jeszcze napinać? O tym wszystkim należało zapomnieć. Podobnie jak o tam­tym wrześniowym dniu w Rydze, kiedy w ogródku kawiarnianym, niedaleko domu towarowego, ujrzał przy sąsiednim stoliku Sonię. Były to już zupełnie inne czasy, nawet nie te, co nadeszły potem, ale całkiem inne i Glebow mógł nawet przypuszczać, że Sonia go nie pozna, poza tym zresztą wszelkie odgłosy przeszłości, które jeszcze niedawno tak go nękały i dręczyły, teraz nie budziły w nim żadnego oddźwięku. Przeszłość wykruszyła się i rozpadła. Kiedyś dowiedział się, że Sonię umieszczono w szpi­talu za miastem, należało się tego spodziewać, miała poważne obciążenia dziedziczne: matka Julii Michaj- łowny zmarła w szpitalu dla umysłowo chorych»

a sama Julia Michajłowna, rzecz jasna, też nie była 1 zupełnie normalna. Ktoś z tych, co odwiedzali Sonię, 1 opowiadał, że jedynymi objawami choroby było to, że 1 Sonia lękała się światła i pragnęła stale przebywać w 1 ciemnościach. Podobno nic poza tym. Tylko ten lęk i przed światłem i pragnienie ciemności. Potem bodajże ] wyzdrowiała, ale Glebow nie wiedział na pewno. Nie 1 miał już z Sonią wspólnych znajomych, wszyscy po­zostali w tamtych czasach. I raptem to spotkanie ] w Rydze, mieszkał wtedy na wybrzeżu, przyjechał | na jeden dzień do miasta, musiał włóczyć się z Ma- ] ryną po różnych sklepach, naraz przy sąsiednim stoal liku — Sonia. Obok niej siedział dziwaczny babsztyl j w okularach, z dużym nosem, w sfatygowanym stro- j ju turystycznym, w spodniach i w trampkach. Sonia | patrzyła na Glebowa, obejrzał się dlatego, że poczuł na sobie jej spojrzenie. Zerwał się bezwiednie, zrobił j krok w jej stronę i coś powiedział: „Sonia!" albo „Jak się masz?", albo „To ty?" W każdym razie ja­kieś radosne słowa, w nagłym przypływie uczuć. So­nia zestarzała się, roztyła, włosy miała gęsto przety­kane siwizną, zachowała jednak dawną zdolność do nagłego blednięcia. Siedziała tak z nagle pobladłą twarzą i patrzyła na Glebowa z przerażeniem. Po chwili kobieta z nochalem ujęła ją pod rękę, podnio­sła zza stolika, po czym obie odeszły. Zapamiętał tylko, że babsztyl miał na nogach olbrzymie trampki. Maryna spytała: „Znasz te kobiety? Co to za jedne?" Powiedział, że zna je z widzenia, z Moskwy, ale naz­wisk nie pamięta.

Nie wiadomo, czy wszystko odbyło się właśnie tak, czy trochę inaczej — Glebow bowiem starał się nic nie pamiętać. To, o czym nie pamiętał, przesta­wało istnieć. Tego nigdy w ogóle nie było. Nie było nigdy drugiego zebrania, bardzo tłumnego, w marcu, kiedy już się nie miało sensu zadręczać, bo i tak

musiał przyjść i jeżeli nawet nie zabrać głosu, to przynajmniej posłuchać, co mówią inni. Zdaje się, że coś tam wtedy powiedział. Parę słów, zupełnie nieistotnych. Ale co? Zupełnie mu wypadło z pamię­ci. Nie miało to zresztą znaczenia. Decyzja w sprawie Hańczuka zapadła i została podpisana. Przeniesienie do podrzędnego uniwersytetu na prowincji w celu wzmocnienia kadr tereno­wych. Były jakieś protesty, ktoś dostał ataku histe­rii. Dawne, zapomniane sprawy — tego nigdy nie było. A może naprawdę nie było? Z całą pewnością była natomiast cukiernia przy ulicy Gor­kiego. To zapamiętał na całe życie. To było. Cała zaś reszta, wrzaski, wzburzenie, pięć godzin pytlo­wania z przerwami na papierosa, pijacka gadanina Lowki, imieniny Szyrejki — zdawało się, że idzie naprzód, że zostanie liderem dużego kalibru, ale skończyło się na tych wiecach, dalej nie zaszedł — wszystkie te niepojęte bzdury, wrzawa i kotłowani­na wokół Hańczuka, z tupaniem, ze łzami, z fetowa­niem zwycięstwa, wszystko to rozwiało się jak noc­ne zwidy. Nie było i już, nic nie było. Wlókł się uli­cą, we łbie mu się mąciło, obok człapał Lowka, zu­pełnie już pijany. Tam jeszcze się trzymał, a na try­bunie wyglądał całkiem jak się patrzy. Teraz mamro­tał pod nosem: „Świnie jesteśmy, kanalie..." Trzeba go było ciągnąć do domu, mógł się przewrócić. Wte­dy właśnie zaczął się staczać. Po kilku latach, kiedy całe jego życie diabli wzięli: ostatni jego „tato" po­dobny do wąsatego Zaporożca poszedł na grzybki, dom się rozpadł, samochód znikł, matka została sa­ma i cudem jakoś się urządziła, a Lowka dostał nę­dzną posadkę w klubie sportowym, jeździł z drużyną piłkarską z miasta do miasta, załatwiał hotele, buty, piłki, „lewe” mecze i zapijał się, za co wkrótce go wywalono. Czym się zajmował potem, nie wiadomo,

ale kiedy milicja zgarniała go gdzieś na ulicy, mówił czasem, że nazywa się Glebow i podawał adres Gle­bowa. Z pewnością podawał też inne adresy. Do Gle­bowa odwieziono go chyba ze dwa razy. To było jednak również bardzo dawno, jakieś czternaście lat temu. Potem fala nakryła Lowkę i Glebow nic o nim nie słyszał aż do ostatniego niespodziewanego spot­kania w sklepie meblowym, kiedy już nie stać go było na żadne sentymenty, na nic, oprócz rzeczy naprawdę istotnych.

Wtedy jednak, przed potopem, po zebraniu, kiedy krążyli po Moskwie i niczego się jeszcze nie domy­ślali: Lowka nie wiedział, że wkrótce koziołkując poleci w dół niczym puste sanki pchnięte z górki, Glebow zaś nie zdawał sobie sprawy, że nadejdzie czas, kiedy będzie się starał nie pamiętać o wszyst­kim, co się z nim działo w owych chwilach, a zatem nie zdawał sobie sprawy, że żyje życiem, któ­rego nie było. I wtem za szybą cukierni przy ulicy Gorkiego, w pobliżu Placu Puszkina, Glebow zobaczył Hańczuka. Profesor stał przy wysokim sto­liku, na którym stawia się kawę, i łapczywie jadł ciastko, napoleonkę, trzymając ją w papierku wszy­stkimi pięcioma palcami. Mięsista, cała w różowych fałdach twarz profesora wyrażała błogość. Porusza­ła się i wykrzywiała jak dobrze naciągnięta maska, drgała na całej powierzchni skóry od szczęk aż po brwi. Hańczuk tak zachłannie delektował się sło­dyczą kremu i cieniutkich, chrupiących płytek cia­sta, że nie zauważył ani Glebowa, który stanął jak wryty przed szybą i przez chwilę wpatrywał się ogłu­piałym wzrokiem w profesora, ani zataczającego się Szulepnikowa. A przecież zaledwie przed pół godzi­ną tego człowieka dobijano. Glebow często opowia­dał potem tę historię o Hańczuku w cukierni. Ze niby, co tu gadać, posypało się na starego ze wszy­

stkich stron. I to, i owo, i tamto i owamto, lepiej na­wet nie wspominać. A on jak gdyby nigdy nic stał i wcinał napoleonkę, aż mu się uszy trzęsły!

I jeszcze coś utrwaliło się Glebowowi w pamięci, z najdrobniejszymi szczegółami, z całą gamą odcieni. Pierwsze po pogrzebie babci odwiedziny u Hańczu- ków, już po Radzie Wydziału, na której w końcu nie był, ale jeszcze przed tamtym, marcowym zebra­niem. Otóż miał takie kretyńskie optymistyczne ro­jenie, jakie nieraz miewał. Bo przecież sam dawno już podjął decyzję. Idiotyzm rojenia polegał na tym, że Glebow pragnął wyjednać u Soni choćby nawet pośrednie, mgliste i dyskretne rozgrzeszenie. To zna­czy marzył, żeby powiedziała: „Masz rację, najdroż­szy, powinieneś mnie porzucić. Tak będzie lepiej dla mnie, dla ciebie, dla taty, dla nauki, dla wszystkie­go i dla wszystkich". Ma się rozumieć, nie mogła tego powiedzieć. Ale niechby przynajmniej dostrze­gła i podzieliła z nim jego męki. Niechby zrozumia­ła, że nie miał innego wyjścia. Był przekonany, że zrozumie. To była przecież jej największa zaleta — zawsze wszystko rozumiała.

Otworzyła mu Julia Michajłowna. Glebow wyczuł, że matka Soni drgnęła i cofnęła się nieznacznie na jego widok i że zawahała się trochę przed powiedze­niem: „A, dzień dobry. Proszę, niech pan wejdzie..." Glebow wszedł. Atmosfera była zupełnie inna niż zwykle. Julia Michajłowna szybkim, niedbałym ge­stem wskazała wieszak: „Może pan tu powiesić". Jakby pierwszy raz znalazł się w tym domu. Po pro­stu dano mu od razu do zrozumienia, że tamten da­wny dom już nie istnieje. „Sonia niedługo przyj­dzie. Zechce pan zaczekać w jadalni." Równie nied­bałym gestem pokazała mu, gdzie ma usiąść —■ na kozetce obok pianina. Usiadł na kozetce. Julia Mi­chajłowna wyszła. Siedział sam i nie przejmował się

specjalnie, chociaż czuł się nieswojo i domyślał się, że czekają go niemiłe przeżycia. Jak w poczekalni u dentysty. Musiał jednak tu przyjść, usunięcie boji lącego zęba było konieczne, przygotował się więc ' z góry na cierpienia. Zastanawiało go tylko, diaczeJ go Julia Michajłowna przyjęła go tak ozięble. Było \ to wprost niepojęte. Przecież marcowe zebranie jesz?! cze się nie odbyło. Nie mogła więc odczytać w jegp.l myślach decyzji, o której wiedział na razie tylko on sam. Postanowił zatem, że gdy tylko Julia Michaj­łowna wejdzie, zapyta ją z niekłamanym zdziwie­niem; „Co się stało?" Czyżby miała do niego o coś żal?

Julii Michajłowny wciąż nie było. Sonia też nie wracała. Słyszał, jak Julia Michajłowna biega po ko­rytarzu, jak rozmawia z Wasioną, potem stuknęły i drzwi dp pokoju profesora, rozległ się dudniący głos Hańczuka, Julia Michajłowna powiedziała głośnq|i „Nie o to mi chodził" — na co Hańczuk coś burknął, po czym zapanowała cisza. Do jadalni nikt nie przy­chodził. Drzwi otworzyły się bezszelestnie„ ukazał się czarny kot Maurycy, który nie spojrzawszy na­wet na Glebowa ominął go tak, jak omija się krze-j sło, przedefilował przez jadalnię i znikł w pokoju Soni. Glebow już od pół godziny siedział na kozetce, ; Zaczynał się denerwować. Dlaczego, u diabła, tak się go postponuje? Z jakiego powodu? Przecież żad­nego powodu nie ma. Nie przyszedł na posiedzenie; Rady Naukowej ze zrozumiałych względów. Bardziej niż zrozumiałych! Śmierć bliskiego człowieka jest ważniejsza od wszelkich uniwersyteckich nieporozu­mień. Nabierając coraz to większej niechęci do Julii Michajłowny — zawsze wyczuwało się w niej jakąś pychę, egoizm, bardzo niesympatyczna kobieta — a zarazem do Hańczuka, który tak jej we wszyst­kim ulegał. Glebow po raz pierwszy pomyślał z ukry­

tą satysfakcją, że ogólnie rzec biorąc, dobrze się sta­ło, że ci ludzie dostali szkołę. Nie wolno na wszyst­ko patrzeć tylko pod swoim kątem. Nic dziwnego, że prawie nikt ich nie bronił. Kiedy raptem weszła Julia Michajłowna, niosąc nie herbatę, nie talerz z herbatnikami i nawet nie popielniczkę, lecz lampę, Glebow rzekł z pewną ostentacją:

Julio Michajłowna, zdaje się, że pani się na mnie gniewa?

Julia Michajłowna chrząknęła jakoś dziwnie, ale nie odpowiedziała mu od razu. Ustawiała lampę na stoliku z gazetami w kącie pokoju. Wreszcie usta­wiła ją i zapaliła.

Owszem, gniewam się, niech pan sobie wyobra­zi.

Ale za co?

Tego się nie da tak szybko wytłumaczyć. Nie zdążymy porozmawiać. Zaraz przyjdzie Sonia. Ciem­no tu, prawda? Trzeba zapalić światło. „Mehr Licht" — jak powiedział Goethe przed śmiercią.

Zapaliła żyrandol i wyszła. Była czwarta po po­łudniu, jeszcze zupełnie widno. Nagle Julia Michaj­łowna wróciła, starannie zamknęła za sobą drzwi, oczy jej błyszczały, ruchy miała gorączkowe. Usiadła na krześle naprzeciwko kozetki i swoimi błyszczą­cymi oczami patrząc prosto w oczy Glebowowi za­częła mówić cicho i szybko:

Mimo wszystko spróbuję panu wytłumaczyć, dopóki nie ma Soni. Mówię cicho, żeby Mikołaj Wa- siljewicz nie słyszał... Nie chciałam tej rozmowy, skoro pan jednak zapytał... Wie pan, co myślę o pa­nu? Nienawidzę pana. Tak, tak, proszę nie robić ta­kich wielkich oczu...

Plotła jakieś nieprawdopodobne bzdury. Coś

o tym, jak trudno jest zrozumieć innego człowieka, ale że nadchodzi taka chwila, nie wiedzieć czemu

nazywała ją „nocną chwilą", kiedy człowiek ukazu­je prawdziwe oblicze. Goś o swojej matce, która by­ła jasnowidząca i potrafiła przepowiadać przyszłość. Pamięta, że raptem się przestraszył: co będzie, jeże­li ona też jest jasnowidzącą i przejrzała jego zamia­ry? Stąd jej oziębłość. Ale Julia Michajłowna, jakby czytając w jego myślach, powiedziała, że nie posiada tego daru i nie wie, jak ułożą się jego stosunki z Sonią, że nie zamierza się wtrącać, chociaż uważa. J Obawia się... Przeklina ten dzień..; Cóż to był za galimatias, co za stop wrogości* nonsensów i obłę­du! Ta kobieta była z pewnością nienormalna. Soniał opowiadała, że kiedy matce wzrastało ciśnienie i zbliżał się atak dusznicy, z jej psychiką działy się dziwne rzeczy. Spróbował wyjść z pokoju, zerwał si^ ze słowami:

Przyniosę pani wody!

Ale Julia Michajłowna złapała go za rękę i nie puściła. Jej chwytliwe palce zacisnęły Się z taką niespodziewaną siłą, że Glebowa przeszył zimny dreszcz: pomyślał, że taka silna może być tylko wa­riatka. Julia Michajłowna nie była jednak wariatką, po prostu nienawidziła Glebowa i pragnęła mu o tym powiedzieć. Znów jak gdyby domyślając się jego za­miarów, wypaliła jednym ciągiem:

Nie trzeba nikogo wołać, zdążę wszystko po­wiedzieć, zaraz przyjdzie Sonia, będziemy pili herba­tę. I niech pan pamięta — nic panu nie mówiłam.

Po czym równie szybko, półgłosem, krztusząc się słowami, oświadczyła mu, że jest człowiekiem mąd­rym, ale to mądrość zimna, nikomu niepotrzebna, mądrość egoisty, mądrość człowieka minionej epoki. Jakieś kliniczne majaczenia.

Pan nawet nie zdaje sobie sprawy, do jakiego stopnia ma pan burżuazyjną mentalność.

Ze niby wyzyskiwał wszystko: jej dom, daczę,

książki, męża, córkę. Co można było na to odpowie­dzieć? Wdawać się w dyskusję z nieszczęśliwą ko­bietą? Wstał z kozetki i zapytał:

Czy można przynieść pani wody?

Proszę przynieść — zgodziła się spokojnie.

Poszedł do kuchni, Wasiona dała mu szklankę, na­lał do, niej wody i wrócił. Julia Michajłowna siedzia­ła na tym samym krześle i patrzyła przed siebie.

-r? Wie pan, co panu powiem? — biorąc szklankę rzekła powoli, jakby się ocknęła z uśpienia. —. Tak będzie najlepiej... Ta rozmowa zostanie między nami. Najlepiej będzie, jeżeli odejdzie pan z tego domu...

Spytał ją, czy zrobił coś złego.

Na razie nie. Jeszcze pan nie zdążył. Ale po co czekać, aż pan coś zrobi? Ja pana proszę, zaklinam na wszystko... — Rzeczywiście patrzyła na niego bła­galnym wzrokiem. Sonia nie dowie się o naszej rozmowie. Przysięgam panul Chce pan, dam panu pieniędzy?

pr O czym pani mówi? Co za pieniądze?

, — Przecież panu są potrzebne pieniądze. Pan je lubi, prawda? 1 pan ich nie ma. Ile panu dać? — znów zaczynały się majaczenia. — Niech pan powie prę­dzej, zanim przyjdzie Sonia. No, proszę, niech pan powie. Ja panu dam pieniądze, a pan od razu, natych­miast... Nie, niech pan zaczekał Przyniosę panu coś innego! — Julia Michajłowna naraz zaczęła mówić szeptem: — Dam panu pierścionek, sprzed rewolucji, z szafirem. Przecież pan lubi wszystko, co burżuazyj- ne? Przedmioty? Złoto? Klejnoty?

Jeśli-pani tak zależy na tym, żebym sobie po­szedł — powiedział — proszę bardzo, odejdę.

Julia Michajłowna szeptała, wymachując rękami:

; Chwileczkę! Zaraz przyniosę! Ja zupełnie tego nie potrzebuję, a panu się przyda!

Chciała już biec do sąsiedniego pokoju, gdzie była

sypialnia, ale na Szczęście nie zdążyła — wszedł Hańczuk. Zaczęła się jakaś dziwaczna rozmowa, po­strzępiona i skacząca z tematu na temat. Nie Wiado­mo czemu o Dostojewskim. Hańczuk mówił, ’ że nie doceniał Dostojewskiego, że Gorki nie ma racji i że należy Dostojewskiego odczytać na nówo. Będzie miał teraz dużo wolnego czasu i tym się zajmie. Ju­lia Michajłowna spoglądała na męża ze smutkiem

i serdeczną troską. Mówił mniej więcej tak: problem, który tak dręczył Dostojewskiego —I czy wszyst­ko jest dozwolone, jeżeli nie ma nic prócz ciemnego pokoju pełnego pajęczyn — istnieje po dziś dzień w spłyconej, powszedniej postaci. Wszyst­kie problemy ogromnie się strywializowały, ale ist­nieją dotychczas. Dzisiejsi Raskolnikowowie nie za­bijają starych lichwiarek siekierą, ale dręczy ich to* samo pytanie przekroczyć tę granicę, Czy nie prze­kroczyć? A w gruncie rzeczy, co za różnica ^siekie­rą czy jakoś inaczej? Zabić czy tylko lekko stuknąć, żeby się po kimś zwolniło miejsce. Przecież Raskol- nikow nie zabijał w imię harmonii wszechświata, ale po prostu dla siebie, żeby uratować starą matkę, po­móc siostrze, no i samemu sobie, na Boga, gdzieś ja­koś coś w tym życiu.;.

Profesor rozmyślał głośno, nie troszcząc się o toy czy go ktoś słucha i rozumie. Nawet głos mu się zmienił. Wtem weszła Sonia. Akurat na słowa Hań- czuka:

No a pan, Wadimie, po co pan tu prżychodzi? Tego się nie da wytłumaczyć z punktu widzenia lo­giki formalnej. Jednakże istnieje, być może, ekspli- kacja innego Tzędu...

Tatol — krzyknęła Sonia, podbiegając do Gle­bowa. — Nie męcz Wadima! Już i tak go zamęczy­li!

Stanęła przed Glebowem, zasłaniając go, jak gdy*

by Hańczuk mógł czymś w niego cisnąć. Ale Hań- czuk nie słyszał jej i nie widział.

Istnieje, być może — ciągnął — eksplikacja metafizyczna. Pamięta pan, jak Raskolnikowa ciągnę­ło do tamtego domu... Chociaż nie... To nie to! — Hańczuk precyzyjnym profesorskim gestem odrzucił własną supozycję, — Tam wszystko było znacznie jaśniejsze i prostsze, ponieważ istniał tam jawny konflikt społeczny. Obecnie zaś człowiek nie potrafi przemyśleć do końca tego, co czynie. Dlatego sam ze sobą toczy spór... Sam siebie usiłuje przekonać... Konflikt przenosi się do mózgu człowieka — oto co się dzieje...

igi Tato, kochany — powiedziała Sonia 1— błagam cię!

Dobrze, córeczko, masz rację. Wybacz mi. — Hańczuk po raz pierwszy przyjrzał się Glebowowi uważnie i badawczo. —*- Zresztą nie mam do niego żadnej pretensji. Najmniejszej.

Wyszedł, ale po niedługim czasie, kiedy Glebow był już z Sonią w jej pokoju i wyciągnął się, jak zwykle w chwilach znużenia, na tapczanie przykry­tym narzutą, ona zaś siedziała przy nim i głaskała go po włosach, bo litowała się nad nim ogromnie, wiedziała, jak bardzo kochał babcię Niłę — Hańczuk raptem zjawił się znowu i zapytał dawnym, dobrze znanym tonem:

. — A wiecie, na czym polegał błąd? Na tym, że w dwudziestym ósmym roku oszczędziliśmy Dorod- nowa. Trzeba go było dobić!

Słowa te uspokoiły Glebowa: zrozumiał, że stary profesor nic się nie zmienił. A zatem wszystko, co się stało, było słuszne. Glebow został na noc u Sotni. Nie mogli spać, zasnęli dopiero o świcie. Glebowowi śniło się, że w okrągłym blaszanym pudełku po lan­drynkach leżały krzyże, ordery, medale i odznaki,

on zaś przebierał w nich starając się nie robić hała­su, ieby kogoś nie obudzić. Ów sen z krzyżami i me­dalami w blaszanym pudełku nieraz się później po­wtarzał. Rankiem, jedząc śniadanie w kuchni i spo­glądając na szary betonowy łuk mostu, na ludzików, samochodziki, na szarożółty pałac po drugiej stronie rzeki przykryty śnieżną czapą, powiedział, że za­dzwoni po wykładach i przyjdzie wieczorem. Nigdy więcej do tego domu nie przyszedł.

Oto co się przypomniało Glebowowi —^ to i owo dzięki natężeniu pamięci, to i owo samo przez się — w nocy po tamtym dniu, w którym spotkał w sklepie meblowym Lowkę Szulepnikowa. Jedno tylko wyda­wało mu się niepojęte, i Glebow zasnął w swoim po­koju na górze, z oknem wychodzącym na ogród, nie zdoławszy rozwiązać zagadki: dlaczego Lowka udał, że go nie poznaje?

W kwietniu 1974 roku Glebow jechał pociągiem do Paryża na kongres MSEIK'u (Międzynarodowego Sto­warzyszenia Eseistów i Krytyków), w którym był członkiem zarządu sekcji eseistyki, i spotkał w wago­nie Alinę Fiodorownę, matkę Łowki. Jechała do tego samego miasta na zaproszenie swojej siostry, która opuściła Rosję przed pięćdziesięcioma trzema laty. Alina Fiodorowna zamieniła się w siwą zgarbioną staruszkę, ale Glebow poznał ją od razu: ta sama smagła, fajansowa twarz z zakrzywionym nosem, ostre, przenikliwe spojrzenie i ten sam, znany mu od dziecka, papieros w zębach. Całymi godzinami sta­ła przy oknie na korytarzu i paliła. Glebow podszedł do niej, przypomniał się jej, ale rozmowa się nie kle­iła. Poczuł naraz, jak niegdyś przed laty, że tę ko­bietę odgradza od niego mur wyniosłości. Mój ty Bo­że, z jakiej niby racji? Wszystko leży w gruzach, ży-

cie poszło na marne, syn się wykoleił, jego imienia nie wspominało się nawet w rozmowie, a mimo to stara dama mrużyła oczy, jak gdyby spoglądała na Glebowa przez lorgnon, i z wysokości swojego ma­jestatu rzucała zdawkowe pytania: „Ach, tak? Esei­styki? To interesujące? Sądzi pan?" Kiedy minęli War­szawę, stała się bardziej rozmowna. Glebow dowie­dział się, że dostała rentę po swoim pierwszym mężu Prochorowie-Plungem, weteranie ruchu komunistycz­nego zrehabilitowanym pośmiertnie, że ma wygodną kawalerkę na Prospekcie Pokoju, niedaleko stacji metra, że mieszka sama, bo nikogo nie chce oglądać: ani ukochanego synalka, ani byłej synowej, która przed ośmiu laty porzuciła syna, bo nikt z nim nie może wytrzymać, ani wnuka, siedemnastoletniego dryblasa, który przypomina sobie o jej istnieniu tyl­ko wtedy, kiedy ona wybiera się do swoich krew­nych w Paryżu. Przychodzi wówczas, niby to w od­wiedziny — najczulszy wnuk pod słońcem — ale przy okazji podsuwa zamówionko: dżynsy, pas do spodni, zapalniczka, wypuszczana na spodnie koszula, wcię­ta w talii, z naszywanymi kieszeniami, dokładnie uło­żona lista, przepisana na maszynie. Przez całe życie żyła dla kogoś, teraz chciałaby pomyśleć trochę o so­bie. Po przejechaniu Berlina stała się jeszcze bardziej rozmowna i szczera. „Mówią, że szlachta rosyjska zdegenerowała się, w Paryżu też to słyszałam, a ja panu powiem, że wręcz przeciwnie: nasza krew jest najodporniejsza, bo myśmy przetrzymali wszystko." Na peronie w Paryżu Glebow zobaczył staruchę z garbatym nosem, trochę podobną do Aliny Fiodo- równy, ale bardziej wyschniętą, nerwową, ubraną nie po parysku, w staroświeckim płaszczu przypominają­cym kapotę» Obok niej stali młody mężczyzna i dziew­czyna, którzy zaczęli ćwierkać i szczebiotać wokół Aliny Fiodorowny, ta odpowiadała im to po rosyjsku,

to po francusku, wreszcie wszyscy ruszyli wraz z tłu* mem do wyjścia, tylko Glebow postał jeszcze przez chwilę, spodziewając się, że się Alina Fiodorowna odwróci i pożegna z nim. Jednakże Alina Fiodorowna nie odwróciła się. Rozległ się natomiast przymilny głos w łamanej. ruszczyżnie: „Rad jestem powijać pana, panie Gleboff, w mieście Paryżu! Pozwoli pan pańskie walizy. To wszystko?" Młody, smagły, ruT miany mężczyzna, z wąsikiem i z mięsistymi wargami, nazwiskiem bodajże Segalot, którego Glebow pamię­tał z kongresu w Oslo i w Zagrzebiu, chwycił jedy* ną walizkę Glebowa i uśmiechając się, i kiwając gło- wą w naciągniętej niemal na uszy białej czapce w kratę, wskazał lewą reką gdzieś w dal i też dał nurka w tłum.

Znajomy zapach dworca paryskiego, w którym przemieszało się tyle różności, że w sumie nabrał posmaku jakiejś gorzkawej i odurzającej słodyczy, ogarnął Glebowa niby fala upału. Po, czterdziestu minutach chodził już szybkim krokiem po ciemna­wym pokoju hotelowym, którego okna wychodziły na wąską ulicę w pobliżu Place Pigalle, i mrucząc pod nosem, wyjmował rzeczy z walizki, trzaskał drzwia­mi w szafach, niemal biegł truchcikiem do łazienki, rozkładał przed lustrem przybory toaletowe...

Pracując nad książką o latach dwudziestych natra­fiłem na nazwisko Hańczuka, Mikołaja Wąsiljewicza, który odgrywał znaczną rolę w ówczesnych polemi­kach, a zwłaszcza w burzliwych dyskusjach nad mie­sięcznikiem „Warta Literacka" w dwudziestym pią­tym i dwudziestym szóstym roku. Ktoś mi powiedział, że Hańczuk jeszcze żyje. Odnalazłem go z wielkim trudem. Mieszkał samotnię w ciasnej kawalerce, za­walonej książkami -— półki były nawet w kuęhni

w wysokościowcu na nowym osiedlu koło Dworca Rzecznego. Dawne mieszkanie, w którym niegdyś by­wałem — o czym Hańczuk, ma się rozumieć, nie pa­miętał, a ja też om<#4fep*nniałem*— przekazał do­browolnie kwaterunkowi. Nie mógł już tam mieszkać samotnie po śmierci Soni. Tutaj natomiast był zna­komity mikroklimat, pachniało lasem, można było jeździć na nartach. Miał osiemdziesiąt sześć lat. Wy­chudł na wiór, plecy wygięły mu się w kabłąk, gło­wa schowała w ramionach, ale na policzkach pełga­ły jeszcze wiecznotrwałe hańczukowskie rumieńce. Kiedy z wysiłkiem wysuwał łokciem do przodu ha­czykowatą prawą rękę i chwytliwymi palcami ści­skał w przegubie rękę gościa, wyczuwało się w tym uścisku dawną siłę. „Otom jest!" — powiadał uścisk ręki, chociaż oczy starca łzawiły, a język ledwie o- bracał mu się w ustach. W przedpokoju stały w ką­cie narty. Staruszka ze spiczastym noskiem i z siwy­mi, starannie zakręconymi Ibc: I

coś cichutko w kuchni.

Kilkakrotnie przyjeżdżałem do Hańczuka z magne­tofonem, żeby dowiedzieć się od niego szczegółów

o burzliwych i wrzaskliwych latach dwudziestych przecież świadków wydarzeń tamtego, osnutego już legendą okresu pozostało niewielu — ale niestety, nic się prawie nie dowiedziałem. I to nie dlatego, że pamięć starca osłabła. Hańczuk nie chciał wspominać. To go nie interesowało. Wszystko, co działo się w tamtych czasach, interesowało znacznie bardziej mnie niż jego. Spytał mnie raz ze zdziwieniem, a na­wet z irytacją: „Boże kochany, czyżby i ten artykuł nie umknął pańskiej uwagi? Że też chce się panu zajmować tymi bredniami...'' Z przyjemnością nato­miast rozmawiał ze mną o jakimś kretyńskim seriaKi telewizyjnym albo o jakiejś ciekawostce przeczytanej

gospodarstwo. Pewnego razu

w „Nauce i Życiu". Prenumerował osiemnaście gazet

i miesięczników.

W rocznicę śmierci Soni, w październiku, pojecha­liśmy na cmentarz.-* Sonia«f>ocftoY*ana była na terenie dawnego krematorium, w pobliżu Klasztoru Dońskie­go. Moskwa paliła już zwłoki gdzie indziej, za mia­stem. Ludzie mówili, że to daleko, trudny dojazd

i brak odpowiedpięgo nastroju. Jakby przy klaszto­rze był odpowiedni nastrój! Na cmentarz wpuszczana do siódmej wieczór, myśmy przyjechali za dziesięć siódma. Taksówkę zostawiliśmy na placyku przed bramą. Mrok ogarnął już ziemię, drzewa stały niby czarne słupy, mur cmentarny też był czarny jak wę­giel, tylko niebo płonęło jeszcze barwami zachodu L żyło —ytz krakaniem krążyły wrony. Odźwierny z łoskotem przesuwał już żelazny rygiel, kiedy pro­fesor i ja zbliżyliśmy się do bramy. Prowadziłem starca pod rękę. Odźwierny nie chciał nas wpuścić. Zaczęła się kłótnia w ciemności. Groziliśmy, prosili- ‘śmy, TEfSiłowaliśmy dać mu pieniędzy, ale odźwierny stawał się coraz bardziej ordynarny i nieustępliwy. Hańczuk podkreślał z naciskiem, że jest rencistą z ty­tułu szczególnych zasług, że ma osiemdziesiąt sześć lat i w każdej chwili może umrzeć, odźwierny zaś wrzeszczał ze złością, że też jest człowiekiem i nie chce wracać do domu nie wiadomo o której.

-- Ale pan nie ma prawa za dziesięć siódma...

Sklepy spożywcze zamyka się za kwadrans siód­ma!

Jak pan śmie porównywać? Wstydu pan nie ma!

Proszę mnie nie pouczać. Można porównywać. Myślałby kto, porównywać nie wolno.

Pańskie nazwisko! — wykrzykiwał słabym gło­sem Hańczuk. — Proszę natychmiast podać nazwisko! Ja napiszę...

Prochorow — warknął odźwierny. — Lew, ctaj-

my na to, MićhajłowiczI No i co z tego? Dokąd pan napisze? Na tamteń świat?

: -^- Szulepa... — powiedziałem cicho. — Wguść has.

' Mężczyzna, prawijjtfttiewidócżb^l tflhilkł

i odsunął się od if?amy. Weszliśmy na cmediarz. W ciszy przerywanej krakaniem wron słychać jryło, jak skrzypią mojępfticasY i szurają po asfalci# po­deszwy Hańczuka.^osuwaJiśma sx^utfardzo ^i^voli. Pewnie w takim remJiie Tianczuk jeździł na

nartach. Kiedy uszliśmy ze dwadzieścia kroków, po- wiedziałem Hańczukowi:

To chłopak ż naszej klasy. Ale pal go sześć.

Minęliśmy czarne, zastygłe krematorium i zaczęli­śmy szukać grobu. Okazało się, że po ciemku to nie takie proste. Starzecj pÓćHyflął- się i tobmacywał na­grobki. Wreszcie, dyśz*4c $o#refizići?:

To tu..".

Przykucnął i tak siedząc długo coś robił: coś otrzą­sał, coś przesuwał/^5&l£s^cząc sttćteymi liśćmi^

Pomyślałem, że nś^śÓtózffie^śifi6^^^ftiiił3ćnfi^:)żfi cia. Wygasłe krematJri\SAfto'wfaśnie śmierć beż życia. I Lowka Szulepa w bramie cmentarnej... Zro­zumiałem naraz, dlaczego starzec nie życzył sobie wspomnień. Ogłuszająco krakały wrony, krążąc bez ustanku nad naszymi głowami, bardzo czymś rozzło­szczone. Wyglądało na to, że wtargnęliśmy na ich teren. A może to była właśnie ich godzina, kiedy nie mieliśmy prawa tu przychodzić. Drzewa dookoła ob­lepione były czarnymi, tłustymi gniazdami.

Starzec szeptał, rozmawiając sjjHj ze sobą:

Co za niedorzeczny, niepojęty-świat! Sonia leży w grobie, jej kolega szkomy niA wpuszcza-naŁ na cmentarz, a ja mam osiemdziesiąt -Sześć lat... Dtaćze- go? Któż to wytłumaczy?™ WpiFmi Się w rękę swoi­mi kleszczami, j—- Ale tak sięv człowiekowi nie chce rozstawać z tym światem...

Kiedy po półgodzinie dowlekliśmy si%do wyjścia, brama była otwarta, a odźwierny znikł. Taksówką czekała. Wracaliśmy w milczeniu i dppiero kiedy wyjaphałf^my, na, piać tunelem na Sa­

dowa. Hańczuk przysunął się dójBcierowcy i szeptem popSsił go, żeby jechał prędzejffhciał zdążyć na ja­kiś Sr ogram telewizyjny. BłyskSy oślepiające świa? tła, M^czór t barw, wokiół nas rozpościerało

się bezkresne miasto, któr«, tak pchałem, tak pamię­tałem, tak znałem, tak się starałem zrozumieć.

Niebawem także i odźwierny w starej zniszczonej kurtce skórzanej na futrze, takiej jakie nosili pod koniec lat czterdziestych lotnicy, ruszył aleją, bieg­nącą wzdłuż muru klasztornego, skręcił na prawo i«znalazł sie na ¿zatokieii,ulicy, gdzie wsiadł do tro­lejbusu. JPo kilku minutach jechał już przez most

i spoglądał na nieforemny, przysadzisty i niepropor­cjonalnie długi dom nad rzek^Mpskwą, świecący ty­siącem okien. OdftydywaL^ijM^zwyczajenia okno

tak szybko upły­nęły mu najszczęśliwsze lata,ł4marzył: a może sta­nie się cud i los znów się odmieni?...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jurij Trifonow Dom nad rzeką Moskwą
Kornel Filipowicz DOM NAD RZEKĄ
dom nad rzeką
Kazimierz Brodziński Żołnierz nad rzeką Moskwą
Nad rzeką stoi dom
Nad rzeką stoi dom, Studia UJK, Emisja Głosu
życie nad rzeką
Dom Nad Kanałem
19 Nad rzeką Ebro
05 Dom nad morzem
Medytacja nad rzeką
christie agatha dom nad kanalem q4ut5hxpntt3nkrkpnqi7egewpxbhb6duqkbsgy Q4UT5HXPNTT3NKRKPNQI7EGEWPX
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Dom nad morzem
zajęcia nad rzeką, przyroda, scenariusz. lekcji kl.4
A Christie Dom nad Kanalem
Cwiczenie 4b kosztorys dom nad strumykiem pr
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 05 Dom nad morzem
Kontrola w zakresie dynamicznym systemu podwieszenia mostu nad rzeką Suir w Irlandii

więcej podobnych podstron