Trifonow
Domnad nad rzeką Moskwą
Żadnego z tych chłopaków nie ma już dziś na świecie. Ten poległ na wojnie* tamten zwyczajnie umarł, inny znów zaginął bez śladu. A niektórzy nawet żyją, ale stali się zupełnie innymi ludźmi. I gdyby tym innym ludziom udało się jakimś cudem spotkać się z tymi w barchanowych koszulach i w tenisówkach, z tymi, co znikli, nie wiedzieliby, o czym z nimi rozmawiać. Obawiam się, że nie domyśliliby się wcale, że spotkali samych, siebie. A niech się nie domyślają, pal ich licho! Nie mają czasu, lecą, pędzą, płyną w potoku, wiosłują rękami, coraz daJej, coraz prędzej, dzień po dniu, rok po roku, zmieniają się brzegi, cofają się góry, lasy łysieją i rzedną, ciemnieje niebo, nadciąga chłód, trzeba się śpieszyć, śpieszyć r— i brak sił, żeby się obejrzeć i zobaczyć to, co zatrzymało się i zamarło niczym obłok na krawędzi widnokręgu.
Pewnego nieludzko upalnego dnia w sierpniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku, kiedy Moskwa dusiła się od skwaru i cuchnącej spalenizną mgły, a tu, jak na złość, trzeba było na kilka dni zostać w mieście, bo zbliżała się przeprowadzka do własnościowego mieszkania spółdzielczego, Glebow pojechał do sklepu meblowego w nowej
dzielnicy, cholernie daleko, aż koło Rynku Koptiew- skiego, i tam przytrafiła mu się dziwna historia. Spotkał kolegę z zamierzchłych czasów i nie mógł sobie przypomnieć, jak on się nazywa. Przyjechał tam zresztą po biurko. Powiedziano mu w wielkiej tajemnicy, że biurko dla niego jest, chociaż na razie nie wiadomo gdzie, ale kilka szczegółów dla orien-, tacji podano: antyk z medalionami, będzie pasował do mahoniowych krzeseł, które Maryna w zeszłym j roku kupiła do nowego mieszkania. Powiedziano też, że w sklepie ż meblami przy Rynku Koptiewskim pracuje niejaki Jefim, który wie, gdzie się biurko znajduje. Glebow pojechał tam po obiedzie, w piekielny upał, zaparkował samochód w cieniu i poszedł do sklepu. Na chodniku przed wejściem, gdzie w resztkach drewnianych opakowań i strzępach papieru falistego stały wyładowane przed chwilą lub czekające na załadunek szafy, kanapki i najrozmaitsze buble na wysoki połysk, a z ponurymi minami kręcili się klienci, kierowcy taksówek i niechlujnie ubrani osobnicy, gotowi za pół litra na wszystko,! Glebow zapytał o Jefima. Odpowiedziano, że jest na podwórku za sklepem. Glebow przeszedł przez sklep, w którym można się było udusić od spirytusowych f oparów politury, i wyszedł przez wąskie drzwi na zupełnie puste podwórko. Jakiś fizyczny drzemał w cieniu, siedząc w kucki pod ścianą. Glebow zapytał go: „Jefim to pan?"
Fizyczny spojrzał na niego spode łba, surowo zmierzył go mętnym wzrokiem i skrzywił się pogardliwie, aż mu się zrobił dołek w brodzie, co zapewne miało oznaczać: nie. Po tym właśnie pogardliwym dołku i jeszcze po czymś nieuchwytnym Glebow poznał naraz, że ledwie żywy z gorąca i z kaca nieszczęsny tragarz meblowy jest jego dawnym kolegą. Poznał nie wzrokiem, ale w jakiś inny sposób, coś go tknę
ło. A przy tym, co gorsza, wiedząc doskonale, kto to jest, za Boga nie pamiętał jego imienia i nazwiska. Stał zatem w milczeniu, kołysząc się w skrzypiących sandałach, i na gwałt usiłował sobie przypomnieć. Stanęło mu raptem przed oczami dawne życie. Ale jak go przezywano? Miał przezwisko dziwaczne, a zarazem dziecinne. Jedyne w swoim rodzaju. Nieznany kolega znów zaczął się sposobić do drzemki: nasunął czapkę na nos, oparł się głową o ścianę, szczęka mu opadła.
Glebow, wytrącony z równowagi, odszedł na bok, pokręcił się tu i ówdzie w poszukiwaniu Jefima, potem wszedł przez tylne drzwi do lokalu sklepowego, pytał rozmaitych ludzi, ale Jefim znikł jak kamfora. Glebowowi radzono, żeby zaczekał, ale o czekaniu nie mogło być mowy, klnąc zatem w duchu i miotając gromy na ludzi niesłownych znów wyszedł na podwórko, na spiekotę, gdzie go tak zadziwił i wprawił w zakłopotanie Szulepa. No jasne — Szulepa! Lowka Szulepnikowl Obiło mu się kiedyś o uszy, że Szulepa znikł z horyzontu, że się stoczył, ale żeby aż na takie dno? Chciał porozmawiać z nim życzliwie, zapytać, co i jak, a przy okazji także o Jefima.
— Lowka... — powiedział trochę niepewnie, podchodząc do faceta, który wciąż siedział w cieniu, w tym samym miejscu i w tej samej pozie, w kucki, ale teraz już nie drzemał, tylko obserwował jakieś manewry w głębi podwórka. Potem dodał głośniej i odważniej: — Szulepa!
Facet znów spojrzał na Glebowa mętnym wzrokiem i odwrócił się. Co tu dużo gadać, to był Lowka Szu- lepnikow, tylko stary, wymiętoszony, zdarty przez żytie, z siwymi wąsami pijaczka, niepodobny do samego siebie, ale chyba też pod jakimś względem nieugięty, równie bezczelny i głupio zadzierający nosa jak dawniej. A może dać mu trochę forsy na
klina? Glebow poszperał w kieszeni spodni usiłując namacać pieniądze. Mógłby/ mu dać nawet ze cztery ruble. Gdyby tamten poprosił. Ale tamten w ogóle nie zwracał na niego uwagi, a Glebow, speszony, pomyślał, że może się pomylił i ten facet to wcale nie Szulepnikow. Zaraz jednak wpadł w złość i spytał dość grubiańskim a zarazem poufałym tonem, jakim zwykł rozmawiać z personelem obsługującym:
— Nie poznajesz mnie? Lowka!
Szulepnikow wypluł niedopałek i, nie spojrzawszy na Glebowa, wstał i poszedł na drugi koniec podwórza, gdzie zaczął się rozładunek pojemnika. Glebow, niemile zaskoczony, poczłapał zmęczonym krokiem na ulicę. Uderzył go nie wygląd Lowki Szulepnikowa, nie jego' pożałowania godny stan obecny, ale tą, że Lowka udał, że go nie poznaje. Kto jak kto, ale Lowka nie powinien był mieć do Glebowa pretensji. To nie Glebow był winien, i nie ludzie, ale czasy. Więc niech nie rozmawia z czasami. I nagle znowu wspomnienia, te najdawniejsze, mizerne i niemądre: dom nad rzeką, pokryte śniegiem podwórka, latarnie elektryczne na drutach, bójki w zaspach pod murem. Szulepa składał się z warstw, rozpadał na warstwy, każda warstwa różniła się od pozostałych, ale tamto, co było wtedy — w śniegu, w zaspach pod murem, kiedy bili się do pierwszej krwi z nosa, do ochrypłego „poddaję się", a potem w ciepłym, olbrzymim domu z taką rozkoszą pili herbatę w filiżankach z cienkiej porcelany — tamto było chyba prawdziwe. Chociaż nie wiadomo. W różnych czasach to, co prawdziwe, różnie wygląda.
Szczerze mówiąc Glebow nie cierpiał tamtych czasów, ponieważ były jego dzieciństwem.
Wieczorem, opowiadając o wszystkim Maryni®, był przejęty i denerwował się nie dlatego, że spotkał kolegę, który udał, że go nie poznaje, ale dla
tego, że człowiek musi mieć do czynienia z takimi nieodpowiedzialnymi ludźmi jak Jefim, którzy obiecują Bóg wie co, a potem zapominają albo mają to gdzieś, a biurko, antyk z medalionami, odpływa w siną dal. Na noc pojechali na daczę. Panował tam niepokój, mimo późnej póry teść i teściowa nie spali: jak się okazało, Margosza wyjechała rano motocyklem z Tołmaczewem, nie dzwoniła przez cały dzień i dopiero po ósmej zawiadomiła ich, że przebywa na prospekcie Wernadzkiego w pracowni jakiegoś malarza. Prosiła, żeby się o nią nie martwili, Tołmaczew odwiezie ją przed dwunastą. Glebow wściekł się: „Na motocyklu? W nocy? Dlaczego nie powiedzieliście idiotce, żeby się nie wygłupiała, żeby natychmiast, w tej chwili..." Teść i teściowa, niby para komicznych staruszków ze sztuki, pletli coś zupełnie od rzeczy.
— Ja właśnie podlewam grządki, a oni zamknęli wodę... Jak się nie postawi sprawy na zarządzie...
Glebow machnął ręką i poszedł do swojego pokoju na pierwszym piętrze. Późny wieczór nie przyniósł ochłody, było duszno. Glebow zażył lekarstwo i położył się w ubraniu na tapczanie. Myślał o tym, że trzeba by dziś nareszcie, jeżeli wszystko się dobrze skończy i córka wróci cała i zdrowa, porozmawiać z nią o Tołmaczewie. Wyperswadować jej małżeństwo z tym kompletnym zerem. O pół do pierwszej zaterkotał motocykl na dole, potem rozległy się głosy. Glebow usłyszał z ulgą wysoki głosik córki, która coś trajkotała. Uspokoił się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, chęć do rozmowy z córką znikła. Zaczął rozkładać pościel na tapczanie, wiedząc, że Maryna przegada teraz z córką pół nocy.
Obydwie jednak wtargnęły bezceremonialnie do pokoju, kiedy Glebow, w białych trykotowych kalesonach, nie zgasił jeszcze światła, ale stał jedną no
gą na dywaniku przed tapczanem, drugą na tapczanie i obcinał nożyczkami paznokcie.
Żona, blada jak śmierć, oznajmiła tragicznym tonem:
— Wiesz, ona wychodzi za mąż za Tołmaczewa.
— Co ty wygadujesz! — niby to przeraził się Gle- bow, chociaż w gruncie rzeczy widok zrozpaczonej Maryny nie przeraził go, tylko wzruszył. — Kiedy?
— Za dwanaście dni, kiedy *wróci z delegacji — wypaliła Margosza, podkreślając szybkością odpowiedzi kategoryczność i nieodwołalność tego, co miało nastąpić. Uśmiechała się przy tym, a jej twarzyczka z nieco opuchniętymi policzkami, nosek, oczka jak czarne guziczki -f*- wszystko to błyszczało i promieniowało ślepym szczęściem. Margosza rzuciła się ojcu na szyję i pocałowała go. Glebow poczuł zapach alkoholu. Pośpiesznie wsunął się pod prześcieradło. Było mu głupio, że dorosła córka widziała go w kalesonach, tym bardziej że wcale się nie zmieszała i nawet jakby nie zauważyła, że ojciec jest rozebrany, a zresztą ona teraz w ogóle nic nie widziała. Zdumiewający infantylizm w każdym odruchu. I ten głuptasek zamierza rozpocząć samodzielne życie z mężczyzną. A raczej z kanalią. Glebow zapytał:
— Z jakiej delegacji? Czy ten Tołmaczew gdzieś pracuje?
— Pracuje, oczywiście. Jest ekspedientem w księgami.
— W księgarni? Ekspedientem? — Glebow ze zdziwienia gwałtownym ruchem wyjął ręce spod prześcieradła. To było coś nowego, jakiś podstęp. — A dlaczego ja dopiero teraz o tym słyszę? Zapewniałaś mnie, że jest malarzem, pokazywałaś jakieś obrazy, jakieś lichtarze, żelazka...
— Ależ nie, mówiła, gdzie on pracuje. Mówiła,
mówiła — potwierdziła Maryna» która lubiła sprawiedliwość. — Ale nie o to chodzi.
— Mamo, jak ja was wszystkich kocham! — zawołała Margosza, po czym pocałowała matkę i roześmiała się. — Papciu, jesteś dziś taki blady! Jak się czujesz?
— A gdzie jest teraz narzeczony?
— Papciu, bardzo cię proszę, nie myśl o niczym
i nie denerwuj się.
— Margosza, odpowiedz mi: gdzie będziecie mieszkać?
Ekspedient. Trudno o coś bardziej idiotycznego. Dawno już nie widział takich obłędnie szczęśliwych oczu, nie słyszał takiego bezmyślnego śmiechu. Margosza mówiła śmiejąc się: i 3#j|P Czy to takie ważne?
— Ale ojciec i ja chcemy wiedzieć*.
Ojciec i ty chcecie wiedzieć? Pali was ciekawość? *0 Znowu śmiech. — A gdyby tak, powiedzmy, tutaj... Co, niedobrze? Nie zgadzacie się?
— Będziesz jeździć autobusem? Wstawać o piątej rano?
— Mamusiu, to głupstwo, drobiazg...
Naraz obydwie znikły. Glebow przysłuchiwał się kobiecym głosom, świergocącym na parterze, którym wtórowało mamrotanie teścia i teściowej. Rozbolało go serce w przeczuciu nadchodzących przemian. Postanowił wziąć środek nasenny, żeby czym prędzej zasnąć. Nagle przemknęła pocieszająca myśl: „A może nic strasznego się nie stanie? Niech będzie, co ma być. Jak zawsze. Rozwiodą się po roku, wielka rzecz". Zaczął myśleć o czymś innym.
Około pierwszej w nocy zadzwonił telefon. Glebow poczuł w półśnie, że ogarnia go wściekłość, serce załomotało mu gwałtownie, zręcznie jak młodzik zeskoczył z tapczanu i pobiegł do telefonu stojącego
na biurku. Żeby tylko zdążyć chwycić słuchawkę I
i zwymyślać tego zuchwalca, zanim Margosza podej- 1 dzie do telefonu na dolel Był pewien, że to dzwoni I Tołmaczew.
Usłyszał jednak nieznajomy głos, jakiś rozklekota-1 ny i łobuzerski.
— Tum cię czekał z parasolem!... Nie poznajesz I mnie? Co? — chrypiał chuligan. — Raz poznaje, razi nie poznaje. Dupa wołowa. Która to godzina? Po 1 pierwszej, myślałby kto, dziecinna godzina. Inteligen-1 cja o tej porze jeszcze się nie kładzie... Rozstrzyga I problemy... Siedzę tu z jednym gościem... A pamię-l tasz, jakie miałem finki?
— Pamiętam powiedział Glebow i rzeczywiście I przypomniał sobie: pięć noży fińskich, każdy innej j wielkości. Najmniejszy był długości papierosa. Low-j ka przynosił finki do szkoły, żeby zadawać szyku. 1 A także lśniący stalowy rewolwer z kościaną rękoje-1 ścią, całkiem jak prawdziwy.
Maryna weszła do pokoju i spytała przestraszonymi spojrzeniem: „Kto to?" Glebow mrugnął do niej i ma-j chnął ręką: głupstwo, nieważne. Nie wiadomo dla-] czego ucieszył się, że Szulepnikow zadzwonił.
— Dobra, bądź zdrów, śpij spokojnie, drogi towa-] rzyszu... Wybacz, że cię niepokoiłem... Trzy godziny zmarnowałem, żeby wydusić twój telefon w biurze numerów. Słyszysz? Kiedy dziś do mnie podszedłeś,, udałem, że cię nie znam. Po diabła mi on? — myślę sobie. Obrzydzenie mnie wzięło. Jak Boga kocham, Wadim, rozumiesz? Cholerne obrzydzenie.
— A czemu to? — spytał Glebow ziewając.
— Żebym to ja wiedział. Niby nic mi złego nie zrobiłeś. No, dziś jesteś doktor, dyrektor, kogucie jajo i tak dalej, ale co to mnie obchodzi? Ani trochę, Ja jestem z innego resortu. A potem, wróciłem z pracy, zająłem się swoimi sprawami i tak sobie kombi
nuję: po kiego licha obraziłem Wadima? Może przyjechał po jakieś graty, może czegoś potrzebuje? Przy- jedzie jeszcze raz, a mnie już nie będzie... Bo, uważasz, dostaję specjalną delegacyjkę do pewnego kraju na jakieś trzy lata...
.„Mój ty Boże! — pomyślał Glebow. -*-> Ten się nigdy nie zmieni..."
— Lowka, zadzwoń do mnie jutro, bardzo cię proszę.
— Nie, jutro nie zadzwonię. Tylko dzisiaj. Czyś ty jaki minister? Zadzwoń jutro! Patrzcie go. Żadnych jutro. Jak ty ze mną rozmawiasz, Glebow, szajba ci odbiła, język ci kołkiem stanął? Trzy godziny zmarnowałem, żeby zdobyć twój telefon. Razem z tym gościem... On jest z korpusu dyplomatycznego, równy facet... Przez informację emeszetu... Wadim, pamiętasz moją mamę?
Glebow odparł, że pamięta, i chciał dodać, że pamięta także ojca Lowki, a raczej ojczyma. A raczej — dwóch jego ojczymów. Usłyszał jednak trzask odkładanej słuchawki i przerywany sygnał.
Maryna wciąż jeszcze patrzyła na niego z niepokojem.
— A, zawracanie głowy. To ten facet ze sklepu meblowego, którego dzisiaj.i. |^| Glebow stał na bosaka przy biurku i patrzył w zadumie na telefon. -£• Bałwan i tyle... Ale dlaczego zadzwonił?
Niemal przed ćwierćwieczem, kiedy Wadim Aleksandrowicz Glebow nie był jeszcze łysiejącym mężczyzną z obwisłym, kobiecym niemal biustem, z grubymi udami, wydatnym brzuchem i ze spadzistymi ramionami, w związku z czym musiał szyć garnitury u krawca, zamiast kupować gotowe, bo marynarka numer pięćdziesiąt dwa leżała na nim dobrze, a spod-
nie numer pięćdziesiąt sześć ledwie wciągał, a nieraa kupował nawet numer pięćdziesiąt osiem? kiedy niej miał jeszcze mostków w górnej i w dolnej“" szczęc« lekarze nie stwierdzali w elektrokardiogramie zmiaS świadczących o niewydolności krążenia i początkach choroby wieńcowej, kiedy jeszcze | rankami nie męl czyła go zgaga, zawroty głowy i uczucie znużenia! w całym ciele, kiedy jego wątroba pracowała normali nie i mógł jeść tłuste potrawy, nie całkiem świeża mięso, pić ile dusza zapragnie wina i wódki, nie wie*l dział, có to są bóle w krzyżu, będące skutkiem Wyg siłku, przeziębienia i Bóg wie czego jeszcze; kied^a nie bał się przepłynąć rzeki Moskwy w najszerszy]® miejscu, mógł cztery: godziny bez przerwy grać w siatkówkę, kiedy był zrywny, kościsty, miał długie włosy, nosił okrągłe okulary i wyglądał jak postęp powy inteligent z lat siedemdziesiątych ubieglegÓJ stulecia; kiedy byfcbez grosza, zarabiał jako tragarz na dworcu albo rąbał drwa w Zamoskworeczju, kiedy źle się odżywiał i obawiano się, że dostanie suchot, ale wysłano go na Krym i wszystko się dobrze skoń* czyło; kiedy żył ojciec, ciotka Pola i babcia, i wszy-i scy mieszkali w małym domku nad rzeką, na pierwszym piętrze, gdzie oprócz nich mieszkało jeszcze sześć rodzin i w kuchni stało osiem stołów; kiedy jeszcze lubił śpiewać na głosy z dziewczynami, kiedy zwracano się do niego nie per „Wadimie Aleksandrowiczu", ale mówiono po prostu Wadim albo Buła? kiedy jeszcze tylko marzył, dręczony bezsennością,
i poczuciem młodzieńczej słabości, o tym wszystkimi co potem samo przyszło, ńie dając mu radości, ponieważ kosztowało go tyle - wysiłku i zabrało tyle tego wszystkiego, czego nie da się niczym zastąpić i co zwie się życiem; w tamtych czasach, niemal przed ćwierćwieczem, był taki profesor Hańczuk, była Sonia, byli Antoni i • Lowka Szulepnikow, którzy mie
szkali w sąsiedztwie, byli rozmaici inni ludzie, którzy znikli jeden po drugim, i był on sam, niepodobny do siebie i niepokaźny jak gąsienica. A o Marynie w ogóle nikt jeszcze wtedy nie słyszał.
Właśnie w tej chwili Maryna gdzieś na werandzie w cieniu brzóz starannie kreśli dziecinnym charakterem pisma na białych papierowych kapturkach naciągniętych na szklane słoje i okręconych u dołu nitką: „Agrest 72", „Truskawki 72”. Antoniego już dawno nie ma na świecie, Soni również. O profesorze Hańczuku też nic nie wiadomo, pewno także go nie ma, a gdyby nawet był, to tak jakby go nie było. Lowka Szulepnikow z papierosem w zębach siedzi w cieniu na podwórku za sklepem meblowym, oparty plecami o mur, i drzemie: śnią mu się ciągle te same sny — obszerne pokoje z wysokimi sufitami, wielkie pomarańczowe abażury z lat trzydziestych...
To przypomina teatr: scena pierwsza, druga, trzecia, osiemnasta. Za każdym razem człowiek przybiera nieco odmienną postać. Tyle że sceny przedzielone są latami, a nawet dziesięcioleciami. Szulepnikow zjawił się na uniwersytecie to była scena druga — nie wiedzieć czemu od razu na trzecim roku. Wynurzył się z zapomnienia w sposób tak prosty i naturalny, jak to się zdarza tylko w pierwszej połowie życia, kiedy ma się wrażenie, że wszystko się dzieje według ustalonego programu. A historia z Hańczu- kiem i ze wszystkimi pozostałymi ciągnęła się przez czwarty rok i początek piątego. Szulepnikow nie wiadomo jakim cudem natychmiast został działaczem. A zresztą wiadomo: za kulisami stał jego ojczym, który był potęgą. Mało kto o tym wiedział, ale oczywiście wiedzieli Glebow i Sonia, dla których Lowka Szulepnikow pozostał starym poczciwym Szulepą. Uważano go za pomysłowego spryciarza, który błyskawicznie robi karierę: był w egzekutywie, w korni-
tećie, i tu, i ówdzie, a na dobitkę przygadał sobie' najładniejsze panienki. W gruncie rzeczy to był prze^ Ciez. bęcweił, najzwyklejszy bęcwał. Nie poznano się- jednak na nim od razu, początkowo bardzo niektó^j ryćh drażnił. Kiedyś do Glebowa podszedł na koryJ tarzu potężny dryblas z Charkowa nazwiskiem Smy- ga i powiedział: „Glebow, podobno chodziłeś doj szkoły razem z tym Żulatnikowem?" Glebow powie-> dział: „Chodziłem, ale nie należy przekręcać nazwi-i ska, to w bardzo złym guście". „Dobra, nazwisku) damy spokój, ale jemu przekręcimy mordę — obiecaj Smyga. — Powiedz Żulabjewowi, żeby się nie kręcił® koło dziewczyn z naszej grupy, bo mu zrobimy ku-rJ| ku."
Po kilku dniach Smyga zjawił się w audytorium j z opuchniętą fizjonomią, jakby go bolały zęby. Low-» ka opowiadał z pewnym zdziwieniem: „Ten słoń rzu-^a cił się na mnie w ustępie i zaczął wrzeszczeć: „Uprze-« dzaliśmy cię, bydlaku, ale nas nie posłuchałeś!" I je~ sżcze jakiśś głupoty, no to załatwiłem go przerżutką 1 przez biodro. Rozwalił głową muszlę. Glebow nie- I uwierzył, wiedząc, że Lowka potrafi bujać na potęgęr - { ale potem stwierdził, że muszla klozetowa rzeczywiści ście jest rozbita, i wtedy uwierzył nie tylko w tor że» Smyga poniósł sromotną porażkę, ale także we wszy- /. stkie pozostałe, zupełnie fantastyczne opowieści Szu« lepnikowa o jego przygodach. Na przykład w to, że podczas wojny przeszedł jakieś bardzo specjalne tajne przeszkolenie, na którym uczono go strzelać,' rzucać nożami, zabijać gołymi rękami, a także języków obcych, i że prowadził okryte tajemnicą akcje na tyłach Niemców, ale potem zdemobilizowano go z powodu wrzodu żołądka. Prawdziwość tej historii mogła' budzić pewne wątpliwości, ponieważ Szulepnikow niemiecki znał słabo, rzucał nożem nie najlepiej,
I w ogóle był krzykliwy, bezczelny i łgał przy byłe
okazji, co nie licowało z postawą człowieka, za jakiego pragnął uchodzić. Glebow doszedł do wniosku, że Lowka był prawdopodobnie w owej szkole specjalnej (załatwił to ojczym) i zamierzał zostać pułkownikiem Lawrence’em, ale z jakichś powodów sprawa spaliła na panewce. Smyga zaś, który tak się stawiał i nienawidził Lowki, zostai później jego najwierniejszym adiutantem i fagasem ,— ale to już po roku, kiedy ojczym podarował Łowce zdobyczny BMW i Lowka zajeżdżał przed uniwersytet wiśniowym wehikułem, którego widok nie tylko budził zazdrość biednych studentów, lecz odbierał im wprost mowę. Smyga biegał wszędzie za Lowką, latał za niego po sklepach i zapoznawał go z panienkami, z którymi przedtem sam zawierał znajomość.
W owym Czasie stosunek do Lowki Szulepnikó- wa był to punkt szczytowy jego drogi życiowej, tak powikłanej fi ^zmiennej— mógł przybrać tylko postać niewolniczego służalstwa lub zaciekłej nienawiści. Glebow, najstarszy kolega Lowki, nigdy nie był jego niewolnikiem, nawet w najmłodszych klasach, gdzie tak kwitnie lizusostwo i schlebianie silniejszym i bogatszym, na uniwersytecie zaś nie chciał zostać adiutantem monarchy, chociaż go to kusiło. Wokół Lowki zbierało się coraz to nowe towarzystwo,, stal się ośrodkiem jakiegoś szczególnego życia: dacze, samochody, teatr, sportowcy. W tym okresie pojawił się na moskiewskich stadionach hokej — jak go wówczas nazywano, hokej kanadyjski lub po prostu „kanada". Nowa gra. zrobiła się modna, a nawet uchodziła za ekskluzywną. Na stadion przyjeżdżały damy w futrach i dżentelmeni w bobrowych kołnierzach. Lowka kręcił się bez przerwy z jakimiś asami z drużyny lotników. Chociaż Glebowa bardzo pociągało to fascynujące rajskie życie, które ukazywało mu się w kształtach ułudnych, a zarazem .na
macalnych, chociaż sam Lowka był mu po koleżeński« życzliwy i stale go zapraszał, Glebow trzymał się! z daleka. Nie tylko dlatego, że miał swoją ambicję! i nie chciał być piątym kołem u wozu, ale i przezi wrodzoną glebowowską ostrożność, która budziła się i w nim czasami bez żadnych powodów, instynktownie» Szulepnikow proponował mu na przykład w przystęfl pie łaskawości: „Wadim, mam na ciebie zamówienie!^ Oznaczało to, że jakaś jego panienka, której Glebowi wpadł w oko lub która coś o Glebowie słyszała —1» niby nic nadzwyczajnego, panienki, według ówcze® snego wyrażenia, nieraz „przymierzały się do nie- f go" — chce go poznać, a może nawet Lowka bujał, nie żj było żadnych zamówień, po prostu chciał, żeby kolega i użył żywota. Lowka był człowiekiem towarzyskim. Ę Glebow wymawiał się, wymyślał preteksty, zasłaniał | się Sonią: Sonia czeka, umówiłem się z Sonią, Sonia 1 jest chora. W gruncie rzeczy działał tu ukryty mecha- 1 nizm samozachowawczy, co było doprawdy zdumiej wające, któż bowiem w owych czasach mógł przy- . puszczać, że zbliża się katastrofa. A jednak było coś, | od czego Glebow nie potrafił się uwolnić, co towarzyszyło mu przez wszystkie te lata, poczynając od naj- wcześniejszych — tkwiące głęboko w duszy poczucie krzywdy...
Nie udawało mu się ani przezwyciężyć tego uczucia, ani spojrzeć na nie z dystansu. Niby chroniczna choroba: raz boli, raz nie boli, a czasem jak złapie( to człowiek chodziłby po ścianach. Dlaczego na przykład Łowce i to, i tamto, i w ogóle wszystko tak się udaje, samo pcha się do rąk, jakby taka była wola nieba. A Glebowowi nic nie przychodzi łatwo, wszystko musi zdobywać w pocie czoła, wypruwając żyły. A zanim się coś zdobędzie, można wyciągnąć kopyta.
Zaczęły się te cierpienia — można je nazwać m ę-
ką poczucia różnicy — w niepamiętnych czasach, w piątej a może w szóstej klasie, kiedy Szu- lepa zamieszkał w dużym domu nad rzeką Moskwą. A Glebow od urodzenia mieszkał w swojej jednopiętrowej ruderze. W pobliżu szarego, wielkiego jak całe miasto albo nawet całe państwo, olbrzymiego domu o tysiącu okien przycupnął w zaułku, za cerkwią, za gromadką walących się murowanych budynków, zlepionych jak opieńki, mały dom, trochę koślawy, z łatanym tu i ówdzie dachem, z czterema półkolumnami na fasadzie, znany wśród mieszkańców tutejszych ulic pod nazwą „dieriugińskiego zajazdu". Uliczka, na której stało to koślawe cudo, też się nazywała Dieriugińska. Szara bryła wielkiego domu zwisała nad uliczką zasłaniając rankiem słońce, wieczorami dolatywały stamtąd głosy z radia i muzyka z patefo- nu. Mogło się wydawać, że tam, na podniebnych piętrach, toczy się zupełnie inne życie niż tu, na dole, w mizernych domkach, malowanych w myśl stuletniej tradycji żółtą farbą. To właśnie była owa różnica! Jedni tego nie dostrzegali, inni mieli to w nosie, inni wreszcie uważali za słuszme i sprawiedliwe, ale Glebowa od najmłodszych lat coś piekło w środku: może zazdrość, może coś jeszczei Ojciec pracował w starej fabryce cukierków jako inżynier-chemik, matka zajmowała się raz tym, raz owym, prawdę mówiąc, niczym sensownym. Nie miała wykształcenia. Albo coś szyła, albo pracowała w jakimś biurze, albo jako bileterka w kinie. I właśnie jej praca w kinie i— bardzo marnym, na jednej z zamoskworeczań- skich uliczek — była dla Glebowa przedmiotem wielkiej dumy i dawała mu najcenniejszy przywilej: prawo wejścia bez'biletu na każdy film. A na dzienne seanse, kiedy było mało publiczności, mógł nawet wprowadzić kolegę, czasami dwóch. Oczywiście, jeżeli matka była w dobrym humorze.
Przywilej ten sprawił, że Glebow stał się w klasie mocarzem. Korzystał z niego mądrze i z wyrachowaniem: zapraszał chłopaków, z którymi przyjaźń była?] mu na rękę, od których spodziewał się czegoś w zamian, innych długo zwodził obietnicami, zanim wreszcie okazał im łaskę, łajdaków zaś pozbawiał na zawsze swoich względów. Trwało to dość długo i władza Glebowa — no, może nie władza, ale, powiedzmy, autorytet — był niewzruszony, dopóki nie zjawiU się Lowka Szulepa. Lowka przyjechał do wielkiego*:: domu z jakiegoś przedmieścia, a nawet może z innego miasta. Od razu zrobił na nich wrażenie — chodził w skórzanych spodniach! Przez pierwsze dni zachowywał się pyszałkowato, spoglądał na wszystkich sennie i pogardliwie swoimi niebieskimi oczę? tami, nie wdawał się z nikim w rozmowy i usiadł w jednej ławce z dziewczyną. Podczas lekcji straszliwie skrzypiał spodniami. Postanowiono dać mu nauczkę, ściśle biorąc upokorzyć go, a jeszcze ściślej -#1 skompromitować. Istniała metoda zwana „oho- ho!'\ polegająca na tym, że zwabiano delikwenta na małe podwórko za szkołą, rzucano się na niego kupą i z okrzykiem „ohoho" ściągano mu spodnie. Taką właśnie operację zamierzano wykonać z nowym. Cóż by to była za rozkosz zedrzeć z niego spodnie! Żeby sobie potańczył, żeby pojęczał i żeby patrzały rta to przez okno dziewczyny, które zawczasu uprzedzono. Glebow gorąco namawiał kolegów do rozprawienia się z Szulepą, który nie przypadł mu do gustu w ogóle nie za bardzo lubił mieszkańców wielkiego domu — ale w ostatniej chwili postanowił wycofać się z imprezy. Może zrobiło mu się troszkę wstyd. Przypatrywał się tylko, stojąc w drzwiach prowadzących na tylne :schody.
Koledzy zwabili Lowkę na małe podwórko po lekcjach. Było ich pięciu: Niedźwiedź, Dynia, Maniunia
i jeszcze jacyś chłopcy. Otoczyli Lowkę, zaczęli się z nim o coś sprzecżać i raptem Niedźwiedź, największy silaćz w klasie, złapał Lowkę za szyję, jednym- szarpnięciem powalił go na plecy i cała reszta skoczyła na ofiarę.1 Lowka bronił się, kopał napastników, ale przygnieciono go, 'obezwładniono i już któryś' siedział mu na piersi, gdy wtem rozległ się donośny huk, jakby pękła dętka samochodowa. Cała piątka rzuciła się do ucieczki, a Lowka wstał z ziemi. Nadal miał na sobie swoje Skórzane spodnie, w ręku zaś trzymał rewolwer. Jeszcze raz strzelił w powietrze. Zapachniało prochem. Nastała chwila grozy. Glebow poczuł, że nogi się pod nim uginają. Niedźwiedź z wytrzeszczonymi oczyma wpadł na niego z rozpędu, odepchnął go i pobiegł schodami na piętro, przeskakując pa kilka stopni naraz.
Potem okazało się, że Szulepnikow miał straszak, przepiękny zagraniczny straszak, z którego strzelało się specjalnymi nabojami, do złudzenia imitującymi strzał z prawdziwego rewolweru. Szulepnikow. wyszedł z całej sprawy zwycięsko, napastnicy zostąli pohańbieni i potem na wszelkie sposoby starali się pogodzić i zaprzyjaźnić z'posiadaczem wspaniałego straszaka. Mając takw broń można było zdobyć władzę nad podwórkami w całej dzielnicy. Glebowowi łatwiej było niż innym nawiązać dobre stosunki z Szulepą. Nie brał przecież udziału w napadzie. Szulepnikow nie zamierzał się mścić i, jak się zdaje, był zadowolony, że koledzy teraz mu się podlizują i za jeden strzał ze straszaka gotóWi są oddać wszystko na świe- eie. Ale spiawa się na tym nie skończyła. Raptem zjawił się dyrektor wraz z zastępcą i milicjantem i zaczął wrzeszczeć, że bandyci muszą zostać ukarani. Dyrektora trudno wprost było poznać: wrzeszczał, co się nigdy przedtem nie zdarzało, był blady, policzki mu się trzęsły, jasne było, że dla nikogo nie będzie
miał litości. Zastępca powiedział, że chodzi tu nie-J wątpliwie o prowokację. Milicjant się nie odzywałĄ ale sama jego obecność wystarczyła 5 żeby wszyscy^ poczuli się nieswojo.
Dyrektor żądał ujawnienia nazwisk bandytów. Szu-\ ] lepnikow nie chciał ich wydać. Powiedział, że nieJ rozpoznał napastników: zrobili mu „koca", a potem j uciekli. Dyrektor przyszedł jeszcze dwukrotnie, ale*. już bez milicjanta. Dyrektor nazywał się Workowe» i nie wiadomo dlaczego wszyscy myśleli, że to dziw-^ ne nazwisko pochodzi od worków, które miał pod? oczami. Pociągła biała twarz i białe półkoliste obrzę- . ki pod oczami. Był zdenerwowany, nie mógł usiedzieć^ na krześle i przez cały czas biegał przed tablicą jak nakręcona zabawka. Wychowawczyni o przezwisku. Trąba nikt nie lubił, dyrektora było im żal. Wyglądał dziwnie, był jakby wystraszony.
— Przyjaciele, bądźcie mężni, bardzo was proszę. Męstwo nie polega na tym, żeby coś zataić, ale na tym, żeby ujawnić... —r; Jego zbielała twarz i załamujący się głos wcale nie świadczyły o męstwie.
Mimo całego współczucia dla starego schorowanego człowieka klasa milczała. Szulepa również milczał. Opowiadał potem, że ojciec za karę zamknął go na cały wieczór w łazience, gdzie było ciemiy i pełzały karaluchy. Ojciec żądał, żeby Szulepa wydał winowajców, ale ten nic nie powiedział.
W ten sposób Lowka Szulepnikow z człowieka, którego chciano skompromitować w oczach całego świata, stał się bohaterem. Chyba właśnie od tego czasu, od skórzanych spodni, od straszaka i bohaterskiej postawy — pewna dziewczyna napisała nawet wiersz na cześć Szulepy — zaczął w Glebowie narastać ten ołowiany ciężar na dnie serca... Albowiem jednemu człowiekowi nie powinno się należeć wszystko. W takiej sytuacji zgłosi sprzeciw nawet przyroda, nawet
to, co nazywamy losem. Lowka Szulepnikow poznał z czasem ten protest losu, te zęby smoka na własnej biednej skórze, ale przecież wtedy, w półśnie dzieciństwa, nikt nie mógł'nawet przypuszczać, że wszystko tak się kiedyś odmienL Glebow tylko coś przeczuwał trudno dziś dokładnie określić, co to właściwie było •— coś niepokojącego niczym dalekie odgłosy jawy przenikające do snu. Doprawdy, zawiść wcale nie jest nędznym, przyziemnym uczuciem, za jakie uchodzi. Zawiść jest cząstką protestującej przyrody, sygnałem, który powinny odbierać wyczulone istoty. Nie ma jednak ludzi bardziej nieszczęśliwych od rażonych zawiścią. Nie było też bardziej miażdżącej klęski od tej, którą poniósł Glebow w chwili największego, zdawałoby się, tryumfu.
W kinie za mostem grano stary film „Błękitny Ekspres". Jakieś krwawe przygody, strzelanina, morderstwa; wszyscy szaleli na punkcie tego filmu, marzyli o tym, żeby go zobaczyć, ale dzieci, nie wiadomo dlaczego, nie wpuszczano'.' Glebowa wpuściła na salę matka. Film był, ma się rozumieć; przewspa- niały. Glebow przez półtorej godziny siedział na stra- pontenie, drżąc jak w febrze. Oczywiście, musiał obejrzeć film jeszcze nie raz. Dla Glebowa nadeszły dni władzy absolutnej. Nikt, w żaden sposób, bez pomocy Glebowa nie mógł nawet marzyć o obejrzeniu tego fantastycznego filmu, którego treść sprowadzała się do tego, że na pociąg z czerwonymi napadli biali i zaczęli się pastwić nad kobietami, starcami i dziećmi, ale w końcu zwyciężyli czerwoni. Strzelanina i walki wręcz odbywały się na korytarzach, na dachu i pod kołami rozpędzonych wagonów. Głupia publiczność nie chodziła na ten film, w małej salce na dziennych seansach było pustawo.
Glebow wybierał jednego lub dwóch chłopaków najbardziej godnych wyróżnienia, dokonywał wybo
ru z namaszczeniem, ogłaszał po lekcjach swoją de- 1 cyzję i wtedy wszyscy pędzili na złamanie karku 1 przez most, żeby zdążyć na początek seansu. Matka I mogłaby wpuścić czterech albo i pięciu chłopaków, ] ale Glebow nie szastał swoimi względami. Niby po co miał się śpieszyć? Bardzo chciał, żeby Szulepa też go poprosił, żeby przymilał się jak inni, ale ten nie zdradzał żadnego zainteresowania filmem. Pewnego razu rzucił niedbale:
•■•tt* Sto razy to oglądałem!
Oczywiście, łgał jak najęty. Glebow z prawdziwą rozkoszą przebierał podczas lekcji w petentach jak w ulęgałkach: jeden proponował mu serię francuskich kolonii z klaserem na dodatek, Maniunia obiecywał zaprowadzić go z ojcem na wyścigi, miał też inne propozycje, a zdarzało się również, że mu grożono. Pewna dziewczyna napisała do niego liścik, w którym obiecywała, że go pocałuje, jeżeli ją weźmie do kina. Liścik podniecił Glebowa, ponieważ nigdy jeszcze nie dostawał listów od dziewczyn i nigdy się z żadną nie całował. Dziewczyna ta, Dina Kałmy- kowa, miała przezwisko Abażur. Była pulchniutka, bardzo rumiana, z czarnymi oczami i z czarnymi brwiami, niezbyt ładna, Glebow nigdy nie zwracał na nią uwagi. Utkwiła mu jednak w pamięci do końca życia.
Glebowa po otrzymaniu liściku ogarnął gwałtowny, paraliżujący strach. Bał się poruszyć, a co dopiero spojrzeć za siebie. Dina siedziała o dwie ławki dalej. Przede wszystkim podarł list na strzępy. Zastanawiał się gorączkowo, jak postąpić w tej sytuacji. Oczywiście, mógłby jej powiedzieć: „Proszę bardzo, wezmę cię do kina, ale wcale nie trzeba mnie za to pocałować". Ale Dina mogła się o to obrazić. Na dobitkę była za gruba, prawdziwa góra sadła, chociaż biegała szybko i na gimnastyce wyprzedzała inne dziew-
czyny. Bardzo fajnie ćwiczyła na równoważni i nieźle wspinała się po linie. Miała szerokie malinowe spodenki gimnastyczne z falbankami, które ktoś nazwał „abażurem". Stąd się zrodziło przezwisko „Abażur". Liścik od Swiety Kiriłłowej albo na przykład od Soni Hańczuk podnieciłby Glebowa znacznie bardziej. Swietę Glebow uważał za piękność. Była dumna, giętka i smukła, o kasztanowych warkoczach, zawsze miała taką minę, jakby odkryła jakąś wielką tajemnicę, niedostępną zwykłym śmiertelnikom. U Soni Hańczuk natomiast Glebowa nie pociągała uroda, lecz coś innego. Może to, że jej ojciec, profesor Hańczuk, był bohaterem wojny domowej i w jego gabinecie, do którego Sonia po kryjomu zaprowadziła Glebowa, wisiały na ścianie kindżały, strzelby i turecki jatagan. Żeby to S wie ta albo Sonia obiecały go pocałować! A Dina Abażur zbiła go zupełnie z pantałyku. Mimo to po przerwie, znalazłszy chwilę, kiedy Dina była sama — stała przy oknie plecami do szyby i z uśmiechem patrzyła w sufit —■ podszedł do niej i burknął:
—r Jeżeli chcesz, dziś można pójść. Pójdą Mors i Chimius... — Po chwili milczenia dodał:— Jeżeli chcesz, oczywiście.., i<s&,Chcą ■— powiedziała Dina, nadal wpatrując się z uśmiechem w sufit.
— Tylko się nie guzdraj, bo się spóźnimy. Na drugą trzydzieści. Od razu po lekcjach ubieraj się i lecimy. Rozumiesz? — Mówił szorstko, bez najmlniejszej aluzji do obietnicy.
Podczas seansu Dina szepnęła Glebowowi na ucho: —i idę do domu!
Zdziwił się. Największa strzelanina „Błękitnego Ekspresu" miała się dopiero zacząć i Glebow zamierzał ją obejrzeć po raz dziesiąty. Dina wytłumaczyła
mu szeptem, że boli ją brzuch. Wstała i wyszła z sali. Glebow po chwili namysłu wyszedł za nią. Nie bardzo i było wiadomo, dlaczego za nią wyszedł, oboje czul! < się skrępowani i nie odzywali się do siebie. Dina szła szybko, niemal biegła, Glebow dotrzymywał jej kroku. Przebiegli w milczeniu uliczkę i wyszli na brzeg Kanawy. Woda pod mostem była czarna, unosiła się nad nią para. Tu i ówdzie płynęła jeszcze kra. Był kwiecień, ni to ziąb, ni to ciepło, nie wiadomo^ co, ale Glebow szczękał zębami i drżał na całym cie-: le. Teraz miał Wielką ochotę, żeby Dina go pocałowała. Ale jak jej o tym przypomnieć?! Przecież chyba wie, dlaczego wybiegł na ulicę przed końcem se* ansu. Bardzo się dobrze zresztą złożyło, że Mors i Chi- mius zostali w kinie, boby wracali do domu we czwórkę i skończyłoby'śię na niczym.
Zerkał spod oka na Dinę Abażur, widział jej pąsowy policzek! zadarty nos, czarne loki, które wysunęły się spod wełnianej czapeczki narciarskiej, dostrzegał, jak pósapuje w szybkim marszu i jak łapie powietrze otwartymi ustami. To spoglądanie na Dinę, może nawet grubą i niezbyt ładną, sprawiało mu przyjemność, ponieWaż czuł, że ma ją teraz w swojej mocy. A poza tym sama tego chciała! Serce waliło mu w piersi, zaciskał pięści. Wtem Dina zwolniła kroku. Glebow też zaczął iść wolniej. Przechodzili obok starego trzypiętrowego domu, ale to nie był jej dom, mieszkała na Polance. Dina otworzyła ciężkie drzwi frontowe i nie oglądając się weszła do środka. Glebow poszedł za nią. Pobiegła na górę po schodach na pierwsze piętro, na drugie, na trzecie, nie zatrzymując się ani na chwilę. Glebow biegł jej śladem. Z trzeciego piętra prowadziły jeszcze wyżej wąskie schodki. Dina zaczęła po nich wchodzić, Glebow wciąż za nią. Wreszcie znaleźli się w niskim i ciemnym korytarzyku przed wejściem na Strych.
■
Dina odwróciła się do niego dysząc ciężko i powiedziała:
Nol
s |jg Co? — zapytał, z trudem łapiąc oddech.
— Możesz mnie. pocałowaćI
. —- A dlaczego ją?-Przecież to ty obiecałaś...
— Głupi l — powiedziała Dina.
Stali przez chwilę w milczeniu, wracając powoli do równowagi. Dina nie miała zamiaru odejść i jeszcze raz powiedziała cicho:
— Ąle głupi...
Postanowił twardo czekać na spełnienie obietnicy. Upłynęły tak ze trzy minuty w całkowitym milczeniu i bezruchu, potem spoza drzwi na strych rozległ się przeraźliwy koci pisk i coś smyrgnęło z hałasem na dół. Roześmieli się. Dina nagle wysunęła ku niemu swoją pulchną gorącą twarz i Glebow poczuł przy wargach dotyk —najwyżej przez sekundę — czegoś delikatnie wilgotnego. Był to pierwszy pocałunek w jego życiu. Nic specjalnie przyjemnego, coś w rodzaju ulgi. Zbiegli na dół po schodach i od razu przy drzwiach frontowych rozstali się: oną skręciła za rogiem w prawo, on pobiegł przez most do domu.
A nazajutrz, a może po dwóch dniach, kiedy potęga Glebowa sięgała szczytu, nastąpił krach. Szulep- nikow po lekcjach zaprosił kolegów do siebie. Glebow bywał nieraz w wielkim domu: albo u Morsa na dziewiątym piętrze, gdzie był widok z okna na Most Krymski i drzewa w parku, latem zaś można było oglądać, jak się kręci wielkie koło w wesołym miasteczku, albo przychodził do Ghimiusa, który mieszkał na tej samej klatce schodowej piętro niżej — balkony Morsa i Chimiusa łączył „sznurkowo-chorą- giewkowy" system sygnalizacyjny -— albo bywał u Soni Hańczuk, a czasem u Antoniego w małym mieszkanku na parterze, gdzie Antoni mieszkał ze
swoją matką; Anną Gieorgijewną. Ze wszystkich! mieszkańców dużego domu Glebowowi podobał się 1 naprawdę tylko Antoni. Glebow w ogóle uważał An-j toniego po prostu za geniusza. Nie tylko on jeden, i Antoni był muzykiem, wielbicielem Verdiego, potrafił zaśpiewać z pamięci całą „Aidę”, od początku do końca, poza tym był malarzem, najlepszym w całej szkole, szczególnie wspaniałe miał akwarele przedstawiające gmachy historyczne i rysowane tuszem portrety kompozytorów; poza tym był autorem powieści fantastycznych i naukowych, poświęconych badaniu jaskiń i' Wykopalisk archeologicznych, interesowała go także paleontologia, oceanografia, geografia i po części mineralogia. Antoni-pociągał Glebowa nie tylko swoimi genialnymi zdolnościami, ale także przez to, że był skromnym chłopcem, nie samochwałą czy zarozumialcem, czym różnił się od pozostałych mieszkańców wielkiego domu, z których każdy miał jakieś, choćby niewielkie, fanaberie; budzące w Glebowi© wstręt. Antoni mieszkał skromnie, w jednopokojowym mieszkaniu, umeblówamym zwyczajnie przez administrację budynku, nie miał niemieckich butów, fińskich wełnianych swetrów; nadzwyczajnych noży w skórzanych pochwach ani nie przynosił do szkoły zawiniętych ‘W bibułkę kanapek z serem i z szynką, które rozsiewały’ zapachy po całej klasie.
Glebow niechętnie odwiedzał kolegów mieszkających w wielkim' domu, nie tyle może niechętnie, szedł tam bowiem ż ochotą, ile ż pewńą obawą, ponieważ za każdym razem dyżurni przy windach przyglądali mu się' podejrzliwie ipytali: „A ty do kogo?" Musiał wymieniać nazwisko, numer mieszkania/ czasami dyżurny dzwonił do mieszkania i sprawdzał, czy rzeczywiście gospodarze oczekują odwiedzin kogoś tego a tego nazwiska. Bardzo było nieprzyjemnie tak stać i czekać, Zanim sprawdzi. Dyżurny, rozmawiając
przez telefon, toczył dokoła bystrym i. nieprzystępnym spojrzeniem, jakby się obawiał, ,że Glebow da susa do windy i bez pozwolenia pojedzie na górę. Glebow czuł się niemal, jak przestępca złapany na gorącym uczynku. Poza tym nigdy nie było wiadomo, co odpowiedzą na górze: u Morsa była głucba gosposia, która mogła nic nie zrozumieć, i nic nie wytłumaczyć, a u Chimiusa często podnosiła słuchawkę babka, piekielna starucha, która czujnie śledziła każdy krok wnuka. Pewnego razu powiedziała dyżurnemu: proszę nie wpuszczać Glebową, bo Chimius jeszcze nie odrobił lekcji. Glebow nie . doświadczał męki pytań,-i sprawdzania tylko, wtedy, kiedy przychodził do Antoniego -Tr- mieszkanko. Antoniego. było na parterze i dyżurny przyglądał się jedynie surowo badawczym wzrokiem, jak ten dzwoni ¿.jak otwierają mu drzwi. Glebow zauważył, że. nawet chłopcy mieszkający w wielkim domu bali się. trochę dyżurnych i starali się prześlizgnąć obok nich,, jak najszybciej.
Lowka Szulępnikow, chociaż mieszkał tam ,od niedawna, zachowywał się zupełnie inaczej. Dyżurny na jego klatce schodowej, ponury okularnik z obwisłymi policzkami, kiwnięciem głowy przywitał się pierwszy. z Szulepą i nawet jakby się sprężył ,za swoim dużym biurkiem, na którym stał telefon, ą Szulepa przeszedł obok, nie zwracając na dyżurnego uwagi. Ledwo się wpakowali w piątkę do windy, | z trudem zamykając za sobą drzwi. Dyżurny próbował ich powstrzymać, ale jakoś nieśmiało, z uśmieszkiem: „A oo będzie, jak staniecie między piętrami?" Lowka zawadiacko odpowiedział: „Nic nie będzie! Ryzykujemy?" Wszyscy, ma się rozumieć,, wrzeszczeli „Ryzykujemy! Jazda próbna! Sprawdzimy iidźwig!" Kiedy •winda jechała do góry, twarz dyżurnego zastygła w przerażeniu» .
W mieszkaniu, którego metraż zadziwił Glebowa —
korytarze i pokoje przypominały muzeum — chłopcy I w dalszym ciągu wygłupiali się i robili kawały. Wszy- I scy zdjęli buty i zaczęli się ślizgać w skarpetkach po błyszczącej, wyfroterowanej posadzce, przewracali się, wpadali na siebie, śmiali się, było bardzo wesoło. Naraz zza białych drzwi z matową chropowatą szybą wyszła starsza kobieta z papierosem w ustach i powiedziała: „A cóż to za ekscesy? Przestańcie natychmiast! Wkładać buty i marsz do dziecinnego pokoju!" Lowka, burcząc pod nosem, wykonał polecenie. Zapytali go, czy tó jego matka. Powiedział, że to Agnessa. Uczy jego ciotkę francuskiego i donosi
o wszystkim matce. „Otruję ją kiedyś arszenikiem. Albo zgwałcę.” Wszyscy parsknęli śmiechem. Już jak ten Lowka ctłś powie! Żaden z nich nie zdobyłby się na to, nie wymówiłby tego słowa — chociaż jego znaczenie wszyscy rozumieli i w ogóle bez żenady używali najsprośniejszych wyrazów — a Lowka użył go w stosunku do siebie i staruchy z papierosem tak swobodnie, od niechcenia. Im dokładniej Glebow zdawał sobie sprawę z charakteru Lowki Szulepniko- wa, tym bardziej gnębił go ów nieznośny ciężar, któ- ry zamienił się z czasem w bryłę ołowiu.
A Szulepnikow tak się przyzwyczaił od szczenięcych lat do używania tego słowa zupełnie bezmyślnie, w czczych pogróżkach lub w głupich żartach, że powtarzał je często nawet już jako dorosły dryblas na uniwersytecie. Obrazi się na wykładowczynię i od razu: „Jak mi nie postawi trójki, to ją zgwałć ę".
Właśnie wtedy, w dziecinnym pokoju zastawionym dziwacznymi bambusowymi meblami, z dywanami na podłodze, z wiszącymi na ścianach kołami rowerowymi i bokserskimi rękawicami, z ogromnym szklanym globusem, który obracał się, kiedy zapalano lampkę w środku, i ze starą lunetą na parapecie, starannie umocowaną na statywie w celu dogodniejszej óbser-
wacji — Lowka powiedział, że wieczorami można doskonale spędzać czas na obserwowaniu okien po drugiej stronie podwórza — w tym pokoju rozpadła się krucha potęga Glebowa. Oprócz niego nikt zresztą tego nie zauważył. Lowka przyniósł aparat projekcyjny, powiesił na ścianie prześcieradło i puścił film: „Błękitny Ekspres". Aparat trzeszczał, stara taśma pękała, nieczytelne napisy migały, mimo to wszyscy byli zachwyceni, tylko Glebow poczuł się nagle dotknięty do żywego. Myślał sobie: dlaczego, do diabła, jeden człowiek musi mieć wszystko, absolutnie wszystko? A jeżeli kto inny ma jakąś rzecz, jedną jedyną, którą może się choć trochę pochwalić i która przynosi mu korzyści, też mu ją zabiorą i oddadzą temu, co ma wszystko. Z czasem się jednak przyzwyczaił. Można się przyzwyczaić do wszystkiego, nawet do ciężaru ponad siły: tuczniki dźwigają trzydzieści kilogramów nadwagi i też jakoś sobie radzą.
Glebow przyzwyczaił się do wielkiego domu, który rzucał cień na uliczkę, przyzwyczaił się do jego klatek schodowych, do dyżurnych przy windach, do tego, że zatrzymywano go na herbacie i Alina Fio- dorowna, matka Lowki Szulepy, mogła podłubać widelcem w kawałku tortu, odsunąć go ze słowami: „Chyba nieświeży" — i tort zabierano ze stołu. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, Glebow zdziwił się ogromnie. Czy tort może być nieświeży? Kompletna bzdura. U niego w domu tort pokazywał się rzadko, na czyjeś urodziny, zjadano go szybko i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby sprawdzać, czy jest świeży, czy nieświeży. Tort zawsze jest świeży, cudownie świeży, zwłaszcza taki wspaniały, z różowymi kwiatami z kremu.
Glebow przyzwyczaił się też do swojego mieszkania, do powrotów po odwiedzinach w wielkim domu.
Początkowo było mu trochę markotno, gdy ukazywą» mu się nagle, jakby z dystansu, jego własny prząl krzywiony domek otynkowany na brunatno; kied^| wchodził w ciemnościach po schodach, po których! należało iść ostrożnie, ponieważ niektóre stopnie! były uszkodzonej kiedy podchodził do drzwi upstrzo-J nych, niczym stare prześcieradło łatami, mnóstwem \ tabliczek, napisów i dzwonków; kiedy zanurzał się w wielowarstwowym, przesyconym naftą zapachjil mieszkania, gdzie zawsze coś bulgotało w kotle | i zawsze ktoś gotował kapustę; kiedy mył ręce w dawnej łazience, zapchanej deskami przykrywający- ■ mi wannę, w której nikt się nie kąpał Lnie prał bie-| lizny, a na deskach stały należące do, ¿poszczególnych lokatorów miski i cebrzyki; kiedy widział, czuł i dostrzegał jeszcze wiele innych rzeczy, wracając od Lowki ^zulepnikowa lub od kogoś z wielkiego domu, stopniowo jednak wszystko się zacierało, wygładzało i przestawało go drażnić.
Pewnego razu, kiedy wrócił z salonów i podniecony opisywał żyrandol wiszący u Szulepnikowów w jadalni, korytarz, po którym można jeździć rowerem, i czekoladki, które podano do herbaty — zrobiły na nim wrażenie nie. tyle czekoladki, co rozmiary bombonierki a matka i babcia z zaciekawieniem wypytywały go o to i owo, ojciec mrugnął do niego i powiedział:
— Słuchajcie, zdaje mi się, że miałybyście ochotę zamieszkać w tym domu?
— Czemu nie?^¡¡¡g-jpowiedziała matka, -gig Chcę mieć własny korytarz.
A ja nie chcę, żeby dzwonili menażkami -j— powiedziała babcia Niła, która bardzo cierpiała z tego powodu, że sąsiadka z pokoju naprzeciwko wracała późno z pracy i zaczynała biegać z pokoju do kuchni i z powrotem, przy czym, nie wiedzieć czemu, zaw-
I sze z menażkami, które dzwoniły. Babcia Niła spała I na skrzyni pod drzwiami, krzątanina sąsiadki i brzęk I naczyń często ją budziły. Ojciec spojrzał na matkę I i babkę ze współczuciem.
— Cóż mogę'wam powiedzieć? Moje kurki pstro- I kate, moje baby dziobate..*
Tak sobie żartował, zresztą bardzo dobrodusznie. I Matkę też nazywał pieszczotliwie „kurką pstrokatą". I Kobiety udawały, że są strasznie oburzone, nacierały I na niego wymachując rękami — tak naprawdę to I matka nigdy się na niego porządnie!'nie rozzłościła ■— I on zaś szturchał Glebowa i mrugał do niego:
— Patrz, Wadim, co za kwoki... Co za absolutne I kury... Czy naprawdę nie rozumiecie, że bez włas- I nego korytarza mieszka się znacznie swobodniej?
A brzęk naczyń — to muzyka! Ja b^m nawet za | tysiąc dwieście rubli ttie przeprowadził się do tamtego domu...
Chociaż ojciec zawsze rozmawiał z nimi pół żartem, pół serio, zawsze trochę podrwiwał z matki, babki i ciotki Poli, siostry mamy, chociaż robił im kawały, straszył je i czasami trudno się było zorientować, czy kpi, czy mówi Upoważnię >— Glebow zrozumiał tb dopiero póżiniej, kiedy wydoroślał — jednakże w gruncie -rzeCzy nie był ani lekkomyślny, ani zbyt wesoły; Tó była zgrywa, teatr domowy. Ukrytą zaś,
* lecz naczelną cechą ojca była ostrożność. Kiedy mówił dowcipkując:' „Drogió dziatećżki, pamiętajcie
o przepisie kolejowym — nie wychylać się!" — nie był to żart dla żartu. Kryła się w tym wiedza tajemna, którą powoli, nie natrętnie i jakby bezwiednie usiłował się dzielić. Ale w imię czego fi i e wy- cłiy^ać się? Chyba Wydawało mu ś!‘ę, że tak już- musi’ być na tym świecie. A może dusił' go, tak jak dusi człowieka angińa pectoris, jakiś dawny, ale wciąż żywy strach? Ojciec był znacznie starszy
od matki, wyglądał jak starzec, siwy starzec z bujr j ną czupryną, choć miał zaledwie koło pięćdziesiątką! ale przecież te pięćdziesiąt lat to były zmagania* I szarpanina, niepowodzenia, ustawiczny wysiłek. Po-i chodził z bardzo biednej rodziny, był synem urzęd- nika, który pracował w fabryce Duksa. Brat ojca, 1 stryj Mikołaj, był lotnikiem, jednym z pierwszych | lotników rosyjskich, którzy zginęli na froncie niemieckim. Rodzina się nim szczyciła. Portret stryja Mikołaja w czapce gimnazjalnej wisiał na honoro-! wym miejscu. I oto w przyjaźni z Lowką Szulepnir ■ kowem, która łączyła ich coraz mocniej — Lowka nie wiadomo dlaczego lgnął do Glebowa, zapraszał go do domu, dawał mu w prezencie książki, które go samego nie interesowały, a nie interesowały go żadne, istniało nawet podejrzenie, że wyciągał je z ojcowskiej biblioteki, ponieważ na niektórych z nich widniała odciśnięta niebieskim tuszem postać człowieka z młotem w promieniach słońca, obok zaś napis: „Z księgozbioru A.W.S." — nawet w tym chłopięcym koleżeństwie ojciec dostrzegał jakieś niebezpieczeństwo i zalecał „nie wychylać się". Radził Glebowowi, żeby w tym domu bywał jak najrzadziej, żeby nie obiecywał sobie zbyt wiele po przyjaźni z Lowką, ponieważ „Szulepnikowowie mają swoją linię życiową, a ty swoją, więc nie warto się tam obijać",
Ojcu, nie wiedzieć czemu, wydawało się, że Gle- bow na pewno uprzykrzy się wkrótce Łowce Szulep- nikowowi albo, co gorsza, jego rodzicom i że będą z tego nieprzyjemności. Glebow sam czuł to przez skórę, sam nie miał ochoty bywać w wielkim domu, mimo to jednak szedł tam za każdym razem, kiedy go zapraszano, a nawet bez zaproszenia. Wszystko tam było kuszące i niezwykłe: nie kończące się rozmowy z Antonim, książki z biblioteki
profesora, które mu pokazywała Sonia Hańczuk, różne cuda i cudeńka, którymi się chełpił Szulepa! W swoim domu znał wszystko jak własną kieszeń. Szarzyzna, nudy na pudy.
Ojciec nic nie mówił wprost, wołał aluzje i żarciki, Glebow zaś chciał, żeby mu wyraźnie powiedział, co sądzi o Łowce.
—* Dlaczego tak mówisz? Czy Lowka zrobił ooś złego?
Ojciec nie miał pojęcia o tym, c o Lowka zrobił złego Glebowowi, a raczej, co budziło to wstrętnie ołowiane uczucie. Ojcu chodziło o co innego. Uchyla;! się od wyjaśnień albo wysuwał jakieś humorystyczne argumenty, na przykład: „Uważasz, w zasadzie nie mam nic przeciwko twojemu Łowce czy Szulepce, jak go nazywasz. Nawiasem mówiąc, radzę ci nie używać tego przezwiska... Mów do niego po prostu Lew... Sęk w tym, że on jest źle wychowany. Nie mówi na przykład «dziękuję», kiedy wstaje od stołu".
Naturalnie było to zawracanie głowy, ojciec wykręcał się sianem. Lowka nie podobał mu się ze znacznie poważniejszych powodów. Ale kiedy Lowka przychodził w odwiedziny, ojciec traktował go przyjaźnie, a nawet uprzejmie, jak dorosłego, i zwracał się do niego z całą powagą per „Lew", co Glebowa bardzo śmieszyło. Poza tym ojciec w obecności Low- ki stawał się gadatliwy, rozprawiał na przeróżne tematy i, co Glebowa bardzo raziło, przechwalał się i plótł androny.
Pewnego razu, opowiadając o stryju Mikołaju, oświadczył, że był to pierwszy lotnik rosyjski, który w jednej walce powietrznej zestrzelił trzy aeroplany, w tej liczbie aeroplan słynnego niemieckiego pilota hrabiego von Schwerina. Aeroplan hrabiego roztrzaskał się, ale on sam cudem pozostał przy życiu
i znów zaczął latać, oświadczywszy, że jego marze*| niem jest spotkać się raz jeszcze z Rosjaninem i pom-! I ścić swoją porażkę. Pisały: o tym wszystkie gazety. I Glebow słuchał i było mu okropnie głupio. Ojciec powiedział:
— Nawet ty o tym nie wiesz. Nigdy ci nie opowiadałem.
A Lowka Szulepnikow powiedział:
— Pan mówił kiedyś, że on zestrzelił dwa aeroplany.
— Ja? Niemożliwe! Nie mogłem powiedzieć, że dwa. Wtedy nie uznano by tego za rekord. Dwa to nie rekord. Cała rzecz w tym, że zestrzelił trzy aero-ę plany w jednej walce powietrznej...
Innym razem ojciec opowiadał, jak podczas wojny domowej służył w wojsku na Kaukazie pod dowództwem towarzysza Kirowa gdzieś tam służył na Kaukazie, to prawda^- i jak potem z oddziałem kawalerii znalazł się w Persji, gdzie widział czcicieli ognia. Lowka Szulepnikow zrewanżował mu się natychmiast jakąś bujdą o swoim ojcu: ten ostatni rzekomo zastrzelił własnoręcznie w Tyflisie fakira. Na to ojciec powiedział, że widział na własne oczy w Północnych Indiach, jak na rozkaz fakira wyrosło w mgnieniu oka cudowne drzewko. (W Północnych Indiach ojciec z całą pewnością nigdy nie był.) A Lowka powiedział, że jego ojciec schwytał pewnego razu szajkę fakirów, których wsadzono do lochu i miano rozstrzelać jako angielskich szpiegów. Nazajutrz rano znaleziono w lochu tylko pięć żab. Fakirów też było pięciu.
—- Trzeba było rozstrzelać żaby — powiedział ojciec.
— Tak też zrobiono powiedział Lowka. — Ale czy pan wie, jak to trudno rozstrzeliwać żaby? Zwłaszcza w lochu?
Ojciec roześmiał się i niby to surowo* lecz z uznaniem pogroził mu palcem.
PI Widzę, Lwie, że masz fantazję! To dobrze, to lubię! Żarty żartami, ale ja naprawdę widziałem żywych fakirów. Po raz pierwszy w Północnych Indiach, jak już mówiłem, a po raz drugi u nas w Moskwie, na Strastnym Bulwarze...
Ojciec i Lowka Szulepnikow byli pod jakimś względem do siebie podobni. Pewno dlatego ich rozmowy toczyły się tak gładko. Glebowowi wcale się to nie podobało. Drażniła go obłuda. Nie miał za złef że ojciec blaguje, ale że w oczy mówi jedno, a za oczy — co innego. Kiedyś powiedział ojcu:
— Przecież Lowka ci się nie podoba. Więc po co to wszystko? Uśmiechasz się do niego, opowiadasz... Jakby to był twój dyrektor.
Ojciec się wtedy rozzłościł. Prawie nigdy się nie złościł i nie wrzeszczał, a wtedy zaczął wrzeszczeć:
— Smarkacz! Będzie mi tu robił uwagi! Arogan- cik! — To była jego ulubiona połajanka: „arogan- cik". — Uśmiecham się i opowiadam wam różne rzeczy tylko dlatego, że jestem człowiekiem dobrze wychowanym. Wy potraficie tylko: Lowka! Dimka! Ty! Chodź! Dawaj! Ojcu robić uwagi — co za arogancja!
Tak się rozpieklił, że się poskarżył matce i babce Nilę, które też napadły na Glebowa. Wieczorem jednak Glebow podsłuchał, jak rodzice szeptali za parawanem:
crm Wymyślasz bujdy na resorach dla takiego szczeniaka...
•— Arogant! Poucza ojca!
A ty nie tańcz koło niego jak...
—tt Głupi jesteście! Nic nie rozumiecie!
Kiedy ojciec nazajutrz, czy po dwóch dniach ochłonął z gniewu, wytłumaczył Wadimowi spokojnie:
— A propos tego, co powiedziałeś onegdaj... Że niby obchodzę się z twoim Lowką jak z ważną personą... Wcale niegłupia uwaga! Bo naprawdę — no, powiedzmy, nie Lowka, ale jego papa — jest p e r- s o n ą, chociaż ja o tym nic nie wiem i w ogóle i nie chcę wiedzieć. Bo wszystko naokoło tak się pomieszało i pokręciło...
Słowa te sprawdziły się niebawem: wszystko się rzeczywiście pomieszało. Wuj Wołodia, mąż ciotki Poli, popadł w ciężkie tarapaty. Zaczęto się zastanawiać, czy nie da się mu jakoś pomóc przez Szulepni- kowa, ojca Lowki. Wuj Wołodia i ciotka Pola mieszkali na Jakimance, ale przychodzili prawie codziennie, zwłaszcza ciotka Pola. Matka i babka bardzo ją lubiły. W rodzinie uchodziła za najładniejszą, uważano, że ma szczęście W życiu. Zawód też miała dobry — pracowała jako modelarz w fabryce zabawek. A wuj WOłodia jako zecer w drukarni. Miał tam kłopoty, oskarżono go niemal o szkodnictwo gospodarcze. Ciotka Pola rozpaczała: „No powiedz, Tosiu, co z niego za szkodnik? On tylko sobie samemu może szkodzić, nikomu poza tym..." Rzeczywiście, sobie samemu szkodził bardzo, ponieważ był pijakiem. Ojciec stale mu prawił kazania. A matka i babka to żałowały ciotki Poli, to znów krzyczały na nią: „To twoja wina, głupia idiotko, czemuś go tak rozpuściła! Po co mu kupujesz?" „Niech już lepiej pijfe w domu — tłumaczyła się ciotka Pola — niż na ulicy z byle kim.”
Babka Niła i matka twierdziły, że wpadł w tarapaty przez wódkę, ale ciotka Pola z tym się nie zgadzała: „To ludzie go doprowadzili do zguby. Co, nie znacie go? Przecież to taki człowiek!" Rzeczywiście, wuj Wołodia był człowiekiem dobrym i naiwnym. Ale Glebow już wtedy doszedł do wniosku, że przez takich naiwnych mięczaków wszyscy dookoła Citer-
pią: ciotka Pola płacze* babka Niła rozpacza, matka wciąż się tym trapi, a ojciec wścieka. Glebow miał dostać na wiosnę rower, ale matka powiedziała: teraz nie ma pieniędzy, trzeba pomagać Polinie.
Raptem wpadli na pomysł: do ojca Lowki...
Przedtem się odżegnywali i grozili mu palcem: nie zadawaj się z nimi, a raptem kazali mu prosić Lowkę
o pomoc. Bo takie wrażenie zrobiła na wszystkich historia z Byczkami.
Byczki, czyli Byczkowowie, sąsiedzi Glebowów z tego samego mieszkania, żyli jak paniska. Wszyscy się ich bali, a oni na wszystkich pokrzykiwali i robili, Co im się żywnie podobało. Zamykali wieczorem kuchnię i nikogo tam nie wpuszczali — nie wiadomo wprost, co robić, czy nie lecieć na milicję. Stary Byczków, Siemion Gierwasijewicz, moczył skóry w cuchnącej cieczy. Szył w domu buty z cholewami, te najmodniejsze, bardzo drogie, przeważnie zresztą oddawał je chałupnikom do roboty, sam tylko starał się o klientów i o skórę.
Ileż to było krzyku o zamykanie kuchni w nocy! Najbardziej wściekała się sąsiadka z przeciwka, która późno wracała do domu. Matka Glebowa też się oburzała. Po pierwsze — smród. Po drugie — samowola.
Czasem zrywała się i krzyczała:
ja wam pokażę!... Jakim prawem!...
W odpowiedzi rozlegał się bas starego Byczkowa: bu-bu-bu. Ojciec niemrawo wypełzał na korytarz. Wszyscy Byczkowowie w komplecie wypadali z „salonu" — wielki pokój, w którym mieszkali w szóstkę, nie wiedzieć czemu nazywali salonem — i ,.bu-bu- bu" stawało się ogólne i grzmiące. Jak gdyby bębnił deszcz i trzaskały pioruny. Największymi draniami byli jednak Minio i Tarasek. Tarasek miał dziesięć lat i uczył się w trzeciej klasie, a Minio
piętnaście i nigdzie się nie uczył. Został dwa razy na drugi rok w piątej klasie, wyrzucono go, poszedł gdzieś do warsztatu na ucznia, ale sam rzucił robotę. Zajmował się jakimiś podejrzanymi sprawami, po całych dniach przesiadywał w parku i w bilardach, może nawet zwąchał się ze złodziejami.
Minio Byczek, zwany też z niewiadomego powodu Siorbałą, był niekoronowanym królem chłopaków z ulicy Dieriugińskiej i okolic. Był to groźny król. Strach było mu się narazić, wszyscy wiedzieli, że chodzi z majchrem w kieszeni.
Nieraz przylatywał do szkoły po lekcjach i wszczynał śledztwo:
— Kto wczoraj zaczął z Taraskiem? Kto mu p r z y ł o ż y ł na schodach? Ty, gnoju?
Wiedział dobrze, kto, bo Tarasek już mu się poskarżył albo nakłamał. Chłopcy bali się tknąć skrofulicznego Taraska, ale byli też, rzecz jasna, osobnicy nie poinformowani, którzy wcale nie słyszeli
o Miniu. Tarasek zachowywał się bezczelnie — dawali mu więc po prostu szturchańca albo pstryczka w łeb, nie domyślając się straszliwych następstw tego czynu. Minio odbywał nad nimi okrutny i krótki sąd pod murem na podwórku, dokąd zaciągał swoje ofiary.
— Jak mogłeś, ty śuczy synu, skrzywdzić mojego brata? Już ci życie zbrzydło?
Wobec wszystkich zmiażdżył i unicestwił Jurka Niedźwiedzia, siłacza, który nie bał się nawet maturzystów. Wykręcił mu rękę; -ten krzyknął z bólu, ale Minio wykręcił mu ją jeszcze mocniej, aż Niedźwiedź padł na kolana. Wtedy Minio rozkazał:
— Gadaj: przebacz mi, Tarasie Aleksie Jewicżu, że cię skrzywdziłem... Już nigdy więcej!...
A Tarasek, niepozorny wymoczek z rudymi rzęsami. stał obok i uśmiechał się. Niedźwiedź opiera)
się z całych sił, stękał, zgrzytał zębami, potrząsał głową — nie chciał tego powiedzieć — a jednak Byczek go zmógł. Tarasek podszedł do Niedźwiedzia, przysunął nogi do jego twarzy. A Minio wciąż wykręcał mu rękę:
— Gadaj, szmato, słyszysz? Bo rękę wyrwę!
W końcu Niedźwiedź wyszeptał:
—‘■«Przebacz mi, Tarasie Aleksiejewiczu... -r- i tak dalej. Nikt się za nim nie ujął. Starszych chłopaków na podwórku nie było, a dzieciaki nie dałyby rady. Glebow też się bał Minia, chociaż nie tak bardzo jak inni. Minio był sąsiadem. To on o coś prosił, to od niego coś się pożyczało, Glebow czasami odczuwał nawet satysfakcję: ludzie omijają ulicę, Dierugińską, mają pietra — tam grasuje Minio Byczek ze swoją szajką -*r. a on ani trochę się nie boi. Może chodzić tą ulicą nawet późnym wieczorem, nikt go nie. tknie. Glebow odczuwał tę swoją przewagę bardzo wyraźnie, czuł nawet -#r-:z ukrytym wstydem, nie przyznając się przed sobą — że w ciężkiej chwili mógłby poniekąd s£ać, się Taraskiem. Minio wziąłby go w obronę. Dałby wycisk komu trzeba.
Ale Glebow nigdy się Miniowi na nikogo nie skarżył. Starał się w ogóle nie korzystać z tego sąsiedztwa, ponieważ pod maskowaną satysfakcją w głębi duszy czuł zupełnie co innego — lodowaty strach. Taki strach, jakiego nikt nie znał. Bo nikt tak jak Glebow nie wiedział, co .to -za ludzie wszyscy ci Byczkowowie, na dźwięk głosu których matka bladła, a babka żegnała się znakiem krzyża.
. Matka stale powtarzała:
— Żebyś mi się, na litość boską nigdy nie zadawał ani z Miniem, ani z Taraskiem.«.
. Jak tu się nie zadawać, jeżeli, sami się pchają? Nie zadawaj się! — łatwo powiedzieć... Byczkowowie mieli siostrę Wierę, szesnastoletnią dziewczynę. Pra-
cowala w fabryce. Wyglądała jak dorosła kobieta — a może Glebowowi tak się zdawało — tęga, bujne piersi, skrzypiące pantofle i z daleka rozsiewała zapachy wody kołońskiej.
Tarasek wyciągał Glebowa na korytarz i nagabywał:
— Chcesz, pokażę ci gołą Wierkę? Daj dwadzieścia kopiejek!
Glebow, rzecz jasna, nie chciał. Wcale nie miał ochoty oglądać gołej Wierki. Na samą myśl o tym czuł przykry niepokój. A w dodatku skąd wziąć dwadzieścia kopiejek? Ukraść matce czy wyżebrać od babki Niły? Ale Tarasek nastawał bezczelnie, ze złością i straszył psem. Byczkowowie mieli wielkiego czarnego psa, który się wabił Abduł i uważany był za własność Minia. Glebow dobrze znał Abduła, nie wiadomo jednak, co by było, gdyby Tarasek poszczuł go psem.
Szli do łazienki, zdejmowali cebrzyk z desek i stawiali taboret, na który wspinał się Glebow. Na górze było okienko do „salonu", zasłonięte od tamtej strony firanką. Tarasek odsuwał od wewnątrz firanką i Glebow patrzał, jak Wiera myje się w miednicy pośrodku pokoju. Wiera jakoś nie wstydziła się Ta- raska. Glebow widział wszystko...
Potem Tarasek wpijał się w niego jak kleszcz: daj dwadzieścia kopiejek, w tej chwili! Zawsze byli tacy — dawaj, przynieś, i to jużl Matka nieraz przychodziła do pokoju zdenerwowana, w panicznym niemal strachu:
— Aleutyna znowu chce pożyczyć maszynę do szycia... Co mam jej powiedzieć?
Aleutyna była to matka Minia i Taraska, żona starego Byczka. Matka bardzo nie chciała dawać jej maszyny do szycia. WykTęcała się, wymawiała, uciekała się do różnych wybiegów, ale Aleutyna zawsze
postawiła na swoim. Od Byczków niepodobna się było odczepić.
Panowanie ich skończyło się w sposób następujący. Pewnego razu na ulicę Dieriugińską przybiegli Antoni i Lowka, nie wiadomo po co, w każdym razie nie biegli do Glebowa. Może chcieli przejść ulicą Dieriugińską nad rzeczkę Kanawę, podwórkami. Byczki ich przyuważyły, najpierw puściły Taraska z głupią gadką: „Ty, chcesz do po rno?", co oznaczało, chcesz dostać po mordzie? Była to wyraźna zaczepka. Rzecz jasna, nikt Taraskowi nie odpowiedział, co z takim gadać, ale tu cała byczkowowska zgraja wypadła z bramy — taki mieli scenariusz. Zaczęła się bójka, ktoś wypuścił Abduła, który bodaj żadnego z chłopców nie ugryzł, ale napędził im strachu i poszarpał ubranie. Dla Lowki to guzik, ale Antoniego nie stać było na nowe spodnie. Nazajutrz do mieszkania Glebowa przyszedł mężczyzna w długim skórzanym płaszczu i od razu zapukał do „salonu". Tam zawył głośno Abduł.
Stary Siemion Gerwasijewicz, Aleutyna i Tarasek byli w domu. Słychać było jakieś hałasy, rozmowy, Aleutyna krzyczała, pies szczekał i skamlał — Gle- bowowi kazano zostać w pokoju, cała rodzina Gle- bowów postanowiła nie wychodzić na korytarz, siedzieli u siebie i nasłuchiwali — potem huknęły trzy strzały... Podobno Abduł zaszył się pod kanapę i nie chciał stamtąd wyłazić.
Glebow był rozczarowany: uważał, że pies jest groźny, odważny, a on zachował się jak tchórz. Żałował trochę psa i Byczkowów, zwłaszcza Aleutyny i Taraska, którzy w głos płakali, ale całe wielorodzinne mieszkanie było zadowolone. Po zgładzeniu Abduła U Byczkowów wszystko się jakoś rozlazło i rozpadło. Minia aresztowano za kradzież* stary Siemion Gerwasijewicz upadł na ; środku podwórza
i zawieziono go do szpitala, a wkrótce potem pozostali Byczkowowie, jakby wiatr ich zdmuchnął, znikli nie wiadomo gdzie. W ich „salonie", przegrodzonym ; na dwa pokoje i wyklejonym nowymi tapetami, zamieszkali spokojni lokatorzy, rodzina Pomraczyń- i skich: mąż, żona;i córeczka Luba. Przemykali się ko- \ rytarzem cichutko jak myszki i rozmawiali ze sobą tylko szeptem.
Pamiętam wszystkie te drobiazgi dzieciństwa, straty i odkrycia, i to, jak cierpiałem, kiedy nie chciało mu się na mnie czekać i szedł do szkoły z innym :l, chłopcem, i jak przesuwano dom z apteką, i jeszcze to, że na podwórkach powietrze zawsze było wilgotne, pachniało rzeką, i zapach rzeki przedostawał się do pokojów, zwłaszcza do dużego pokoju ojca, i że kiedy tramwaj jechał przez most, słychać było z daleka szczęk metalu i zgrzytanie kół. Pamiętam, jak mi się zdarzało wbiec wieczorem wielkimi bocznymi ^chodami na most, zobaczyć nagle pod arką wracającą z kina dieriugińską bandę, pędzącą niczym stado kojotów, i jak z zaciśniętymi pięściami szedłem im naprzeciw drętwiejąc ze strachu.
Całe dzieciństwo spowijał purpurowy obłok wygórowanej ambicji.
O, te wysiłki, ta żądza chwilowej sławy! Świat był mały, ludzi — czterech, czy pięciu: Antoni, Chi- mius, Mors, no, może jeszcze Sonia i Lowka, i, rzecz jasna, komiczny Jarek. W tym kosmosie kotłowały się nasze pragnienia. Pokazać, co to ja! Delikatny, świeży, ukrwiony miąższ dzieciństwa. Wszystko było nowe, nieznane. Po raz pierwszy w życiu wybiegłem podczas dużej przerwy na wybrzeże, na asfalt skąpany w słońcu. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, że wiosna — to po prostu wiatr, od którego
się ziębnie i szczęka zębami. Chudy koślawy mężczyzna w przykrótkiej kurtce i w dużym damskim berecie ceglastego koloTu szedł szybko chodnikiem i rozmawiał sam ze sobą. Z jego wychudłych policz- ków i zapadniętych oczu wyzierała obłędna troska. Przeczytał mimochodem nazwę naszej szkoły, stanął raptem jak wryty i zawołał:
— To niemożliwe! To niezgodne z prawami natury! Słyszycie? — Wołał nie do nas» nie do przestraszonej gromadki cisnącej się do balustrady nadbrzeża, lecz do kogoś • niewidzialnego, kogo palił nienawistnym wzrokiem.
—« Szkoła średnia ŁONO!*) Co za ŁONO? Co za bzdura? O Boże, czy oni wiedzą, co czynią?
Rzucił jeszcze kilka gniewnych słów, błyskając okularami. Potem jednym susem wskoczył na granitową balustradę i przeszedł po niej kilka kroków z taką swobodą, jakby szedł chodnikiem. Wszyscy zamarliśmy, dziewczyny piSnęły z przerażenia. Człowiek w berecie jak gdyby nas nie dostrzegł, przystanął i spoglądając na nas z góry powiedział:
— Nieszczęsne dzieci!: ■
Po czym krokiem lunatyka przebiegł kilka metrów po balustradzie, zeskoczył i zaczął się szybko oddalać w stronę Mostu Zamoskwóreckiego. Po raz pierwszy w życiu widziałem szaleńca. Ten człowiek nas oszołomił. Kiedy odszedł już dość daleko, zaczęliśmy się okropnie śmiać. Chimius podszedł do granitowej balustrady i wdrapał się na nią pomagając sobie rękami. Widzieliśmy, że ma pietra, brakło mu sił, żeby się wyprostować, a mimo to oń pierwszy stanął na balustradzie, zrobił minę męczennika, podniósłszy rękę zawołał: „Nieszczęsne dzieci!" —
i zwalił się plackiem na chodnik. Znów wybuchnęli- śmy śmiechem. Ale oto Antoni Owczynnikow, śmiertelnie blady, przygryzając wargi, podszedł stanowczym krokiem do balustrady i też wlazł na nią, sta- i nął, wyprostował się i rozpostarł ręce jak linosko- ■ czek...
Wiedzieliśmy, że Antoni ma platfus, że jest krótkowidzem i że zdarzają mu się czasem ataki padaczki, ale nikt go nie powstrzymał. Wszystkich ogarnęło szaleństwo. Zdawało się nam, że chodzenie, a nawet bieganie po balustradzie jest niesłychanie łatwe. Po Antonim wlazł na balustradę ociężały grubas Żorik, przezwiskiem Mors, i zgięty jak małpa, nie odrywając stóp od granitu, przebył kilka metrów, jednak zeskoczył na asfalt, nogi się pod nim ugięły i padł na kolana. Potem wlazłem ja, a po mnie Jarek.
To nie było nawet takie trudne. Najważniejsze — nie myśleć o niczym i patrzeć pod nogi, na kamienną ścieżkę balustrady. Przeraźliwy wrzask nauczyciela wyrwał nas z transu. Wrzask ten zapewne uratował Jarka, największego spośród nas niedorajdę i ofiarę, który nie potrafił ani biegać, ani się mocować, ani bić się na podwórku za szkołą, gdzie się odbywały pojedynki na pięści do „pierwszej" krwi z nosa. Jarek był rudy, miał białą cerę i cały był miękki niczym gumowa zabawka. Przypominał ptaka, który nie umie latać. Tłukli go chłopcy z innych klas, którzy właśnie mieli ochotę-dać komuś łupnia. Kusiło ich — taki wielki i taki bez kości. Pewnego razu pobił go trzecioklasista. Sęk w tym, że Jarek po prostu nie mógł nikogo uderzyć, palce nie zaciskały mu się w pięść, dlatego nie bronił się nawet wówczas, kiedy napadali na niego malcy. Broniliśmy zawsze Jarka, toczyły się o niego całe bitwy, należał przecież do naszej klasy i jeżeli ktoś podno-
I sił na niego rękę, była to zniewaga dla nas wszystkich. Rozlegał się nagle wrzask: „Biją Jarka!" — i pędziliśmy có tchu na pierwsze lub drugie piętro,, na poddasze, do sali gimnastycznej lub na podwórze,, gdzie jacyś dranie traktowali Jarka jak swoją własność; łupili go w kącie albo też używali w charakterze siły pociągowej, każąc mu nosić na barana jakiegoś draba. Wtedy jednak, na wybrzeżu, kiedy zbliżyć się do balustrady i brawurowo zarzucił na nią nogę zgiętą w kolanie, patrzyliśmy na Jarka z radosnym zaciekawieniem, spodziewając się zabawnego widowiska. A on tymczasem na pewno wpadłby do wody i utonął.
Wtedy właśnie zaczęły się próby woli. Kiedy już- prawie cała nasza paczka, oprócz- chłopaka,, który powłóczył nogą i był zwolniony z gimnastyki, nauczyła się nie 'fylko chodzić, ale nawet biegać po* balustradzie, Antoni wymyślił inną próbę: przespacerować się wieczorem ulicą Dieriugińską. Było to> najpaskudniejsze miejsce na wyspie, a może nawet w całym Zamoskworeczju. Grasowały tam typy spod“ ciemnej gwiazdy. Rzezimieszki, dla których nie było> nic świętego, krzywoprzysięzcy i zbóje napadający na spokojne kupieckie karawany, flibustierzy i awanturnicy, szajka piratów równie zuchwała jak ta, na- której czele stał kuternoga Silver. Każdy chłopak,, który zapuścił się W te strony, padał ofiarą niegodziwego rabunku: jednemu zabierano dziesięć kopiejek, innemu piętnaście, innemu wreszcie obsadkę- lub scyzoryk. Rodzice zabraniali tam chodzić.
Ale niech no się który pokazał na naszym podwórku!
Antoni uprawiał dżiu-dżitsu. Polegało tó na tym,, że od rana do wieczora — na przerwach, na lekcjach,, w domu, czytając książkę lub słuchając muzyki przez- radio — uderzał nasadą dłoni o co^ twardego. Chciał-
sobie w ten sposób wyrobić żelazną dłoń. Nazywał to opancerzaniem dłoni. Jak to zazwyczaj bywało z Antonim, dzięki jego nadludzkiej wytrwałości i dyscyplinie wewnętrznej, opancerzanie szybko posuwało się naprzód. Mniej więcej po dwóch miesiącach nasadą dłoni pokrywała zrogowaciała skorupa. Nikomu z nas nie starczyłoby na to cierpliwości. Kiedy więc tamci wyskoczyli z bramy i zagrodzili nam drogą, i niejaki Minio przezwiskiem Byk -rr kiedyś chodził do naszej szkoły, potężne chłopisko, już mu się wąs sypał — zapytał: „Co się tu pętacie? Do Wadima?" — Antoni odpowiedział: „Nie!" Antoni i Lowka czasami wpadali do Glebowa. Uważali, że niezły z niego chłopak, nie za wielki t ą p a k. Większość chłopców w naszej klasie była, rzecz jasna, tąpakami. Ąle Antoni stanowczo odparł „Nie I", chociaż, gdyby powiedział: „do Wadima", daliby nam spokój. Wadim i Byk mieszkali w tym samym mieszkaniu. Gdybyśmy zawołali: „Hej, Buła!" «—» Wadima Glebowa przezywano Bułą sgg i Wadim wyjrzałby przez okno, może by nie doszło do bójki.
Ale cała rzecz w tym, że Antoni wymyślił to wszystko, żeby wypróbować naszą siłę woli, nie mieliśmy zatem prawa ułatwiać sobie zadania. Lowka Szulepnikow specjalnie nie wziął ze sobą straszaka. A biedny Antoni Owczynnikow wcale nie wyglądał na bohatera i siłacza — potem, po tej bójce, opowiadano o nim na podwórkach legendy —^ był krępy, niskiego wzrostu, jeden z najniższych chłopców w klasie, a na dobitkę, chcąc się zahartować, nosił aż •do jesiennych chłodów krótkie spodnie, przez co wyglądał jak zupełny smarkacz. Ludzie, którzy go nie znali, nie traktowali go poważnie. W dodatku wkładał okulary, kiedy szedł do kina lub wybierał się na zamiejskie wędrówki. Zdaje się, żę wtedy, na Dieriugińskiej, był w okularach. Dlatego też kiedy
tamci zaczęli nas leniwie zaczepiać — temu podstawili nogę, tamtego szturchnęli, Antoniemu próbowali zerwać z nosa okulary — nastąpiło coś niezwykłego, jakby nagle wybuchła bomba: Antoni uderzył napastnika nasadą dłoni w brzuch i ten upadł. Uderzył drugiego, ten upadł również. Zamierzył się na trzeciego... Wszyscy padali jakoś momentalnie, bez krzyku, bez zbędnych ruchów, jakby z własnej inicjatywy, niczym klauny na cyckowej arenie.,. To były cudowne chwile... Potem dostaliśmy straszliwy wycisk... A na dobitkę ten pies... Antoni cały miesiąc leżał w domu z obandażowaną głową... A przy tym nie wiadomo dlaczego byliśmy szalenie zadowoleni? Z czego się cieszyliśmy? Bardzo to dziwne, wprost niepojęte. Odwiedzaliśmy Antoniego w jego ciemnawym mieszkaniu na parterze, dokąd nie zaglądało słońce i gdzie na ścianach obok portretów kompozytorów wisiały jego akwarele, żółtawa z niebieskim odcieniem, i gdzie ze stojącej na pianinie fotografii w grubej drewnianej ramie spoglądał na nas młody mężczyzna z ogoloną głową i z rombami na kołnierzu — ojciec Antoniego zginął w Azji $rodkowej, zabity przez basmaczy — gdzie zawsze grało radio, gdzie w zamkniętej szufladzie biurka leżał plik brulionów po pięćdziesiąt pięć kopiejek sztuka, zapisanych macz- kiem, gdzie w łazience z szelestem łaziły po gazetach karaluchy :— w tamtym bloku | karaluchy były we wszystkich mieszkaniach — gdzie jedliśmy w kuchni zimne kartofle posypane solą i przegryzaliśmy czarnym Chlebem pokrajanym na grube kromki, gdzięśmy się śmiali, fantazjowali, wspominali, marzyli i cieszyli z czegoś jak głupi..,
Znowu zaczęły się rozmowy o wuju Wołodi: czy nie można by mu pomóc przez ojca Lowki Szulepni- kowa? Zdawało się teraz, że jest człowiekiem wszecK-: mocnym. Pierwsza zaczynała rozmowę matka. Ojciec się wahał. „Nie należy ludziom sprawiać kłopo- tów — mówił bardzo podenerwowany. — To dla Szulepnikowa za drobna sprawa, nie wypada go prosić." Matka mówiła: „Ty nigdy nie lubiłeś Wołodi. A dla mnie to bliski człowiek. I żal mi Poliny i dzieci. Jak sobie chcesz, ale muszę poprosić Lowkę, żeby porozmawiał z ojcem". „Zabraniam ci!" — krzyknął ojciec.
Matka rzadko się z ojcem śprzeczała, ale zwykle postępowała według swojego uznania. Pewnego razu Lowka Szulepnikow wpadł wieczorem — Glebow pomagał mu w algebrze, ale Lowka czasem przychodził tylko, żeby pogadać. Siedzieli i pili herbatę z obwarzankami. Lowka lubił pić herbatę u Glebowa, narzekał, że u nich w domu nie kupuje się obwarzanków. Naraz matka zaczęła mówić o wuju Wołodi. Żeby się jakoś o niego dowiedzieć i pomóc mu, bo to nieporozumienie. Lowka zgodził się od razu: „D'o- brze, powiem tacie”. Matka dała mu przygotowaną zawczasu karteczkę z nazwiskiem. Glebow niemal fizycznie odczuł, jak się skulił i zastygł w napięciu ojciec, który mieszał łyżeczką cukier w szklance. Ręka mu nagle drgnęła, łyżeczka przestała pobrzękiwać, a on zamarł nie podnosząc głowy. Matka uśmiechała się, oczy jej błyszczały, kiedy podeszła bliżej* Glebow poczuł, że zalatuje od niej wódką. Jemu też się-nie bardzo podobało postępowanie matki, ponieważ Szulepa był mimo wszystko jego kolegą i jeżeli się go już o coś prosiło, powinien był to uczynić on, Glebow.
Kiedy Lowka wyszedł, ojciec zrobił matce awanturę: „Jak ci nie wstyd? Jesteś pijana! Co to za roz
mowy po pijaku?!" Matka,r ma się rozumieć, mówiła, ze to nieprawda, że nie jest pijana i żeby nie plótł bzdur. Zresztą nie była pijana, tylko golnęła sobie dla kurażu. Ojciec gorączkował się coraz bardziej, krzyczał, że już nie panuje nad sobą, że zrzuca z sie- bie -wszelką odpowiedzialność, trudno było zrozumieć, czym właściwie grozi. Ojciec w ogóle lubił mgliste pogróżki. Glebow nigdy bodaj nie widział go w takiej furii. Walił nawet pięścią w stół i wykrzykiwał w gniewie: „Ja dla was robię wszystko! Uważam na każdy krok! A wy, niech was wszyscy diabli! Kurze móżdżki!" Dopiero potem Glebow zrozumiał, że ojciec śmiertelnie się przeraził. Cechowało go jeszcze coś: tak naprawdę wściekał się zupełnie nie o to, o czym mówił. Prawdziwego powodu należało się domyślić. Było to niełatwe, czasem wręcz niemożliwe. Ale tym razem, kiedy robił matce awanturę o kieliszek, wypity na chybcika w knajpce na Polance, przyczyna była jasną: rozmowa o wuju Wołodi. Przecież zabronił jej kategorycznie! A matka go nie usłuchała.
I dopiero w końcu, kiedy już się wywrzeszczał i wyładował, powiedział jakby mimochodem: „A co do Wołodi, to bzdura... Ty głupia, jak mogłaś coś takiego powiedzieć..." Matka rozpłakała się. Ojcu zrobiło się przykro, trzasnął drzwiami i wyszedł.
A babka Niła spokojnie powiedziała Glebowowi: „Wadim, ty przypomnij temu swojemu Łowce. Czy się kto awanturuje, czy się kto boi, ale pomagać trzeba..,"
Babka Niła zawsze potrafiła powiedzieć coś spokojnie i po prostu, nawet kiedy wokoło ludzie szaleli i wygadywali niestworzone rzeczy. Glebow kochał tę maleńką staruszeczkę, skręconą jak półtora nieszczęścia, z żółtawosiwym, starannie zaczesanym koczkiem, o drobnej pożółkłej twarzyczce. Zawsze
było jej pełno w domu, krzątała* się, szurała pantoflami, chodziła tam i na powrót. Sama dźwigała całe gospodarstwo, zawsze na nogach, od rana do późnej1 nocy. Tylko ona, jak się zdawało Glebowowi, czasem go rozumiała.
Pewnego mroźnego dnia Glebow siedział w pokoju Lowki Szulepnikowa i grał z nim w szachy, kiedy nagle wszedł jego ojciec. Starego Szulepnikowa Glebow nigdy prawie nie widział, najwyżej ze trzy lub cztery razy. Lowka mówił, że tato pracuje przez całą dobę, nie bywa w domu, a nawet sypia w pracy. Lowka nazywał go tatą, chociaż był to jego ojczym, prawdziwy zaś ojciec o dziwnym podwójnym nazwisku umarł, czy też w jakiś zagadkowy sposób znikł z życia Lowki. Prochorow-Plunge! Tak się nazywał ojciec Lowki. Ponieważ po dwudziestu latach Lowka powrócił do swojego prawdziwego nazwiska: Pro- chorow. Bez Plungego. Ale to nastąpiło już w całkiem innym życiu. Pomiędzy zaś Szulepnikowem i Prochorowem-Plungem, który się wyłonił z niebytu — nie on sam, tylko jego nazwisko — był jeszcze trzeci ojciec, jakiś Fiwiejski czy Fławicki. W ojcach Lowki można się było pogubić. Matkę jednak miał zawszę tę samą. Była to kobieta niezwykła! Lowka opowiadał, że matka pochodzi ze szlacheckiego rodu i że on sam, nawiasem mówiąc, jest potomkiem książąt Bariatyńskich.
Anna Fiodorowna była wysokiego wzrostu, o smagłej cerze i dumnym spojrzeniu. Glebow miał wrażenie, że to ona jest najważniejszą osobą w domu i że Lowka boi się jej bardziej niż ojca. Przypominała bojarynię Morozową, a zarazem Damę Pikową. Natomiast Szulepnikow, ojczym Lowki, był niepozorny,
o wypukłych oczach, niskiego wzrostu, mówił cicho, jego niezwykle blada twarz wprawiała Glebowa w zdumienie. Tak wyblakłej, martwej twarzy u nikogo
jeszcze nie widział. Ojczym Lowki chodził w bluzie wojskowej przepasanej cienkim kaukaskim rzemykiem ze srebrnymi ozdóbkami, w szarych spodniach do konnej jazdy i w butach z cholewami. Wszedł wówczas do pokoju, przyglądał się chwilą figurom na szachownicy,i zapytał:
—r. Gleb o w Wadim —. to, zdaje się, ty?
Glebow kiwnął głową.
... —• Chodź na chwilę do mnie.
Glebow zawahał się. Nie chciał przerywać partii, którą miał prawie wygraną — dwa konie przewagi.
— Koniec! Remis! —i zawołał Lowka i pomieszał figury. .
Myśląc o tym, jaki z tego Szulepy cwaniak i o- szust, strapiony Glebow szedł za jego ojczymem do gabinetu. Nie spodziewał się zupełnie tego, co tam usłyszał.
. — Siadaj!
Glebow usiadł w skórzanym ciemnowiśniowym fotelu, tak miękkim, że natychmiast • jakby się zapadł pod ziemię, nawet się trochę przestraszył, opanował się jednak i znalazł wygodną, spokojną pozycję. Ojczym Lowki powiedział: ,U;
, .Lew przekazał mi notatkę twojej matki, w sprawie... •— włożył okulary i odczytał: r— Burmistrowa Włodzimierza Grigorjewieza.; To wasz krewny? Owszem, postaram się czegoś dowiedzieć, jeżeli to będzie możliwe. A jeżeli nie, proszę nie mieć do mnie pretensji. Ale do ciebie, Wadimie, ja też mam prośbę.
Starszy Szulepnikow siedział przy olbrzymim biurku malutki i ponury, z opuszczonymi ze znużenia ramionami i coś rysował na arkuszu papieru.
— Powiedz mi, Wadimie, kto był sprawcą bandyckiego napadu na mojego syna Lwa na podwórzu
ązkolnym?
Glebow osłupiał. Nie spodziewał się takiego pytania. Myślał, że tamta historia dawno już poszła w zapomnienie, przecież minęło tyle miesięcy! On sam też był sprawcą, chociaż w ostatniej chwili postanowił nie brać udziału W „ohoho”. Ale ktoś mógł
0 tym opowiedzieć. Glebow od razu się zorientował w sytuacji i trochę stchórzył. Szulepnikow widząc, że Glebow milczy zmieszany, powiedział surowo:
— To nie są żarty — napad na mojego syna. Zamieszana jest cała grupa, ale muśzą być sprawcy, Organizatorzy. Co tó za jedni?
Glebow wymamrotał, że nie wie. Poczuł się bardzo paskudnie. Tak paskudnie, aż go zabolało w podbrzuszu. Ojczym Szulepy nie wyglądał ńa złego człowieka, nie krzyczał, nie klął, ale w jego spokojnym głosie i w jasnych Wypukłych oczach kryło się coś takiego, co nie pozwalało siedzieć naprzeciw niego wygodnie w miękkim fotelu. Glebow pomyślał sobie, że nie ma innego wyjścia i trzeba powiedzieć. Od tego zależy, być może, los wuja Wołodi. Uciekł się najpierw do podstępu i zaczął opowiadać o Mi- niu i Tarasku, ojczym Lowki jednak przerwał mu ostro, mówiąc, że tamta sprawa jest już zakończona
1 nikogo nie interesuje. Ale kto był prowodyrem na podwórzu szkolnym? Ci osobnicy dotychczas nie zostali wykryci i ukarani. Glebow cierpiał katusze, nie mógł się zebrać na odwagę, język mu zesztywniał. Siedzieli tak przez czas jakiś w milczeniu i naraz zdarzyła się rzecz nieprzewidziana: Glebowowi wyraźnie i głośno zaburczało w brzuchu. Było to tak niespodziewane i Glebow tak się zawstydził, że skulił się cały, schował głowę w ramiona i zamarł. Burczenie nie ustawało, ale ojczym Lowki nie zwracał na nie uwagi. Powiedział:
-r- Widzisz, Lew ma jedną poważną wadę — jest uparty. Zaciął się i nie chce złożyć zeznań, powodo-
i|
wany fałszywym poczuciem koleżeństwa. Wiesz, że nie jest moim rodzonym synem, lecz synem Aliny Fiodorowny, co komplikuje sprawą, ponieważ nie mogą, że tak powiem, użyć środków nacisku. Co tu robić? Musisz nam pootióc, Wadimie. Masz dwanaście lat, jesteś dorosłym człowiekiem i wiesz doskonale, jaka to poważna sprawa. Bardzo, bardzo poważna! — Po czym podniósł znacząco palec.
Burczenie w brzuchu ustało, ale Glebow bał sią, że ża chwilę zacznie sią znowu. Z tego strachu wyrzucił z siebie jednym tchem nazwisko Niedźwiedzia, który rżeczywiście był głównym prowodyrem i którego Glebow nié lubił, ponieważ ten, bądąc znacznie silniejszy, bez żadnego poWódn dawał mu czasem śZturchańća. Wymienił też Maniunią, który był straszne skąpiradło. Ogólnie biorąc postąpił słusznie: ukarani mieli zostać źli ludzie. Poczuł jednak pewien niesmak, jak gdyby to on kogoś zdradził, chociaż powiedział samą prawdę 0 złych ludziach, Glebow długo jeszcze odczuwał ten niesmak, chyba przez kilka dni.
A potem LoWka przyszedł kiedyś do Glebowa z wiadomości^ od ojczyma, że nie udało mu się nic dowiedzieć 0 wuju Wołodi. Nikt sią specjalnie nie zmartwił, bo i tak się domyślali, że się nie udało. Wuj Wołodia znajdował się już na północy, dostali od niego stamtąd list. No a Niedźwiedziowi i Maniu- ni nić strasznego się nie stało. Rodziców Niedźwiedzia przeniesiono dokądś służbowo, wyjechali z Moskwy razem z Niedźwiedziem. Maniunia bardzo źle się uczył, Usunięto go ze szkoły, trafił do szkoły rzemieślniczej, uciekł stamtąd, zwąchał sią ze złodziejami, podczas Wojny siedział w obozie ża przestępstwa kryminalne. I jeszcze coś się Zdarzyło: na wiosnę Maniunia, Wyrzucony ze szkoły, przyszedł na podwórze wielkiego domu, przydybał Lowkę i sprał
go na kwaśne jabłko. Opowiadano, że to za jakąś dziewczynę, ale GleboW dobrze wiedział, za co. H Wszystko odeszło w taką dal, tak się wypaczyło, zamazało i rozlazło, jak rozłazi się przegniła tkanina. Nie sposób już teraz zrozumieć, co się tam naprawdę działo. Dlaczego to i owo się zdarzyło? Dror biazgi utrwalają się wyraźnie w pamięci. Są nieśmiertelne, wiecznotrwałe. Na przykład burczenie w brzuchu. A co pozostało w pamięci z tego, co było potem, po kilku latach, kiedy los znów go zetknął na studiach z Lowką Szulepnikowem i znowu zjawiła -się Sonia i jej ojciec, profesor Hańczuk? Też drobiazg: jak profesor Hańczuk po zebraniu, na którym go wykańczano, pałaszował napoleonkę w cukierni na ulicy Gorkiego. Glebow przechodził obok i zobaczył go przez szybę.
Kiedy jesienią czterdziestego siódmego roku Glebow spotkał Szulepnikowa na dziedzińcu uniwersytetu, poznał go od razu, chociaż Lowka przez siedem lat stał się zupełnie innym człowiekiem — postawny, wysokie czoło, przedwczesna łysinka, ciemnorude wąsiki, strzyżone w kwadrat na modłę kaukaską, które wówczas nie tylko były modne, ale świadczyły
o charakterze, stylu życia, a chyba nawet o światopoglądzie — Glebow oprócz zdziwienia i ciekawości poczuł już w pierwszej chwili ucisk tego czegoś zapomnianego, ołowianego, co zawsze związane było z Szulepnikowem. Śmiali się, tarmosili, poklepywali i pokrzykiwali z uciechy: „A co to za jeden?", „A któż to taki?", „A co on tu robi?", ale Glebowa przez cały czas przygniatał dobrze mu znany ciężar. W swojej marynareczce, we flanelowej koszuli i w cerowanych spodniach — znów był jeżeli nie ubogim krewnym, to \ibogim przyjaęielejn tego kFÓl?
n
życia. Szulepnikow miał na sobie wspaniałą amerykańską ■ kurtkę z ciemnobrązowej skóry z mnóstwem zamków błyskawicznych. Takie kurtki trafiały się czasem w komisach, bardzo rzadko zresztą, i kosztowały kupę forsy. Glebow nie mógł nawet o takiej marzyć. Ale marzył. W owych czasach, kiedy bywał często u Soni Hańczuk, gdzie zbierało się doborowe towarzystwo i gdzie nie czuł się jeszcze dość pewnie, chociaż był starym przyjacielem Soni, marzył we śnie i na jawie o podobnej kurtce. To było to: elegancka, praktyczna, krzyk mody, coś dla prawdziwego mężczyzny. Wszystko by oddał za taką kurtkę! Rozmawiając z Lowką nie mógł oczu oderwać od miękkich skórzanych fałd. Tamten coś mu opowiadał o Niemczech, o nieudanym małżeństwie, o ojczymie, o domu, w którym teraz mieszkał, naprzeciwko Centralnego Telegrafu, tam, gdzie na dole jest Cock- tail-Half. Glebow też opowiadał. Rozmawiali jak mężczyzna z mężczyzną o męskich sprawach. Wojna wybiła z nich wszystko, co dziecinne, a przynajmniej tak im się zdawało.
W gruncie rzeczy pozostali smarkaczami.
Glebow powiedział:
Kurteczkę masz jak się patrzy. Gdzie by taką dostać?
Proszę cię bardzo, żaden problem.
Ale ja naprawdę. Gdzie taką dostać? itfelfe Poproszę tatę, on powie takiemu jednemu...
Po dwóch godzinach siedzieli w Cocktail-Hallu na wysokich stołkach — Glebow był tam pierwszy raz, stołki wydawały mu się niewygodne i niedorzeczne niby jakieś kurze grzędy kiwali nogami, palili bez przerwy, pociągając wyjątkowo mocny kobler i zalewając się stophiowo, opowiadali sobie o burzliwych przygodach siedmiu lat. Dużo mogli opowiedzieć! Glebow był na tyłach w Głazowie. Matka
umarła na ulicy, na serce. Glebow pracował wtedy w lesie, przy wyrębie, nic o tym nie wiedział. Low^f ka latał z jakimś dyplomatycznym poruczeniem do, Stambułu. Stamtąd przerzucono go z paszportem na inne nazwisko do Wiednia. Glebow wrócił z lasu po pogrzebie, o mały włos nie umarł na zapalenie płuc, uratowała go babka Niła. Potem przyjechał ojciec, ranny w głowę. Ojciec nie mógł wykonywać żadnej pracy wymagającej wysiłku umysłowego. Poszedł do fabryki jako kowal matrycowy. Mors zginął pod Leningradem. Niedźwiedź, Trzaska i Chimius — nie wiadomo gdzie. Wszyscy z tamtego domu rozsypali się w przeróżne strony. W domu nie-został nikt oprócz Soni Hańczuk. A żona Szulepy była Włoszką. Niezwykłej urody, na imię miała Maria. W Głazowie ludzie umierali z głodu. Glebow nauczył się jeść zupę z lebiody i pić kawę z żołędzi. Maria była o siedem lat starsza od Lowki Szulępy. Przez jakiś czas podobały mu się kobiety starsze od niego. Ale potem mu się znudziły. One wszystkie dostają kompleksów. Nie, kobiety Glebowa były młodsze od niego. Wszystkie, wszystkie, wszystkie jego kobiety były młodsze, z wyjątkiem jednej. Za to z tej jednej to był ananas! Ale o tym innym razem. Długo by opowiadać. No, a kiedy zginął Antoni? Mówią, że w czterdziestym drugim, na jesieni. Jak go mogli wziąć na front: taki chory, krótkowidz, miał jakieś ataki, I bardzo zły słuch. Antoni miał zły słuch? Jasne, na lekcjach trzeba mu było powtarzać pytania, siedział w pierwszej ławce. Alę przecież był zdumiewająco muzykalny, całą „Aidę" znał na pamięć. No i co z tego? A Beethoven? To prawda, nikogo tak nie żal, jak Antoniego. On był człowiekiem genialnym. Oczywiście, to był geniusz. Na dodatek wszechstronny jak Leonardo. Absolutny geniusz, szkoda słów. Trzeba by odwiedzić jego matkę. Podobno żyli w strasz-
I nej nędzy na tyłach. A jego matka mieszka tam,
■ gdzie dawniej, na parterze, wejście ze środkowego I podwórka. Na tej klatce z karaluchami. Lowka za- I strzelił intendenta wojsk sprzymierzonych, groził mu I trybunał wojskowy, kara śmierci, ale potem się wy- I jaśniło, ze intendent był bardzo podejrzanym osobni* I kiem, miał powiązania z Abwehrą, i Łowce chcieli I dać order, ale nie dali. Przypuszczalnie były to buj- I dy na resorach, ale wówczas Glebow wierzył każde- I mu słowu i cieszył się, że spotkał Szulepę, i gotów I był wydać ostatnie pieniądze na kobler, co zresztą było zbędne, ponieważ płacił Lowka. Poza tym miał wielką ochotę na taką samą skórzaną kurtkę.
Potem wałęsali się wokół Centralnego Telegrafu, zaczepiali przechodniów, usiłowali zawierać znajomości z kobietami. Milicjant spoglądał na nich pobłażliwie, Lowka przechwalał się:
' wiedzą, kim jestem. Całe ich szczęście, że ja ich nie ruszam.
Marszczył groźnie brwi i groził milicjantowi palcem. Potem poszli do mieszkania Lowki na trzecim piętrze. Znów coś pili. Matka Lowki, Alina Fiodo- rowna, nic się od przedwojennych czasów nie zmieniła. Zdumiewające! Wszystko dokoła się zmieniło, Lowka rozrósł się w barach i wyłysiali matka Głe- bowa umarła, on sam był o włos od śmierci, najpierw w Głazowie, kiedy miał zapalenie płuc, a potem tyle jeszcze razy, kiedy Niemcy bombardowali lotnisko, 1 w ogóle moc ludzi zginęło i znikło, a matka Lowki jak dawniej miała smagłe policzki, paliła papierosy i spoglądała jakoś dziwnie spod oka przez i zmrużone powieki.
— Wybacz mi, proszę cię, banalne pytanie jeszcze się nie ożeniłeś? Brawo, Wadimie, zawsze byłeś rozsądny. Nie gnięwasz się, że ci mówię „ty"? y Mówiła też jak dawniej ochrypłym i rozleni
wionym głosem, z lekka grasejując. Nawiasem mówiąc, chociaż była kobietą niezwykłą i mądrą — Lowka powiadał; „Ja mamunię czczę i wielbię, jest jedyna» ale charakterek ma jak Iwan Groźny", — mogłaby się obejść bez tego „ty". Glebow chciał zachowywać się z godnością. Odpowiadał lakonicznie, uśmiechał się nieznacznie, a na dywany, na obrazy, na rozmaite graciki nie podnosił oczu, jakby w ogóle ich nie dostrzegał. Potem, kiedy się już rozejrzał, zauważył, że pokoje wyglądały, zupełnie inaczej niż w dawnym mieszkaniu: przepych bardziej okazały, więcej staroci i dużo. róźpości związanych z morzem. Tu modele żaglowców na szafie, tam morze w ramach, tam znów bitwa morska pędzla omałże samego Ajwazowskiego — jak się okazało, był to rzeczywiście Ajwazowski — i jakieś pozłacame kotr wice na ścianach. Glebow powiedział;
| — Jakoś nie poznaję pani starych mebli, Alino Fiodorowna. Wszystko się chyba zmieniło.
Gdyby nie był wtedy na dobrym gazie, nigdy by sobie nie pozwolił na taką* nonszalancję i zuchwalstwo. Ale coś go korciło: powiedz, powiedz! Przecież ludzie podczas wojny wyzbywali się całego dobytku, byle tylko przeżyć — babka Niła sprzedała srebrne łyżki, podstawkę do szklanki, dywanik, szale, wszystko, co wywieźli z Moskwy i :co miało ja? kąkolwiek wartość, nawet swój krzyżyk, bp Glebow umierał, a litr mleka na czarnym rynku kosztował mniej więcej tyle co srebrna łyżeczka —■ a; tutaj tyle przybyło i patrzcie państwo -5- Ajwązow- ski. — Kupić Ajwazowskiego, bagatela! Podszedł umyślnie do ściany, pochylił głowę jak znawca i zaczął się przyglądać obrazowi. Lowka śmiał ,się głośno.
— Co za spostrzegawczość! No popatrz, mamo: niby to pijany, ale ma oko.
Alina Fiodorowna■ powiedziała:
,i— Starożytni Grecy mówili: nie można wstąpić I dwa razy do. tego samego strumienia. Zdaje się, że I tak? Chyba się nie mylę, moi drodzy? Ty, Wadimie,
II wstąpiłeś do naszego strumienia — gestem połączyła I się z synem — w którym mniej więcej roku? Kiedy I przeprowadziliśmy się do tego okropnego domu,
■ w trzydziestym którymś.,. '
-— Mniejsza o to. Dziesięć lat temu — powiedział I Glebowa— Ale ja doskonale pamiętam mieszkanie I państwa. Pamiętam, że w jadalni był ogromny maho- I niowy kredens, jego góra opierała się na cienkich I rzeźbionych kolumienkach. A na drzwiczkach były I jakieś owalne majolikowe płytki z obrazkami. Pastuszek, krówki. Co?
. |p— Był taki kredens <— powiedziała Alina Fiodo- rowna. — Zapomniałam już o nim, a ty pamiętasz.
Brawo! Lowka klepnął Glebowa po ramieniu. — Piekielna spostrzegawczość, kolosalna pamięć. Możesz u nas pracować. Wydam ci opinię...
Kiedy zostali sami w jego pokoju, wyjaśnił. Glebo- wowi: Alina Fiodorowna ma teraz innego męża. Szu-
* lepnikow umarł. Obecne mieszkanie ze wszystkimi tymi duperelami należy do Fławickiego, czy też Fi- wiejskiego, nowego męża Aliny Fiodorowny. To też szycha. Akurat prowadził sprawę Szulepnikowa: ten umarł w zagadkowych okolicznościach, znaleziono go nieżywego w samochodzie, w zamkniętym garażu. Albo akt dywersyjny, otrucie gazem, albo po prostu anewryzm serca. Przepracowywał się, zarywał
- noce. Fiwiejski kierował śledztwem, w ten sposób matka i on się poznali. Glebow o mały włos nie za- y pytał* dlaczego, nie przywieziono do Fiwiejskiego rzeczy ze starego mieszkania? Coś tu było niejasne. / W życiu Lowki dużo było spraw niejasnych. Lepiej
■ go nie wypytywać. Lowka powiedział, że jego nowy 4 „tato" to niezły chłop, służył w marynarce, lubi so
bie popić i pozalecać się do baletnic, zaprosił kiedyś Lowkę do aktorskiego towarzystwa, było fajnie) chociaż trochę po staroświecku. Fiwiejski ma sześćdziesiąt lat, ale’ jest zdrowy jak byk. Glebow zapytał: „A co matka? Na te baletnice?" Lowka wzruszył ramionami: „Skąd może wiedzieć? To męskie sprawy".
Glebow słuchał, zdumiewał się i sam sobie perswadował: pal ich sześć, niech sobie żyją, jak chcą; Coś go jednak ćmiło i drażniło, jakby raptem nieznośnie zaświerzbiała stara blizna. Widział potem ze trzy razy tego Fiwiejskiego czy Fławickiego w mieszkaniu przy ulicy Gorkiego, a raz na stadionie „Dynamo". Ojczym Lowki był na dobitkę zawziętym kibicem, opiekował się jakąś elitarną drużyną, do której dzięki swoim stosunkom ściągnął najlepszych piłkarzy z innych klubów. Lowka też się przez jakiś czas entuzjazmował tymi głupstwami. Nowy tato" Lowki był olbrzymiego wzrostu, mówił stentorowym głosem, witając się ściskał rękę jak obcęgami, miał błyszczącą łysą głowę b kształcie pocisku, wąsy kozaka zaporoskiego, a przy tym nosił okulary w złotej oprawie. Słowem, to była postaćl I Wielki dom, który dawniej tak wielką grał rólę w życiu Glebowa — przytłaczał go, zachwycał, dręczył, a zarazem przyciągał nieodparcie niby ukryty magnes — teraz, po wojnie, stracił swoje znaczenie. Nie było już do kogo tam chodzić. Oprócz Soni Hań- czuk. Prawdę mówiąc, zaczął , przychodzić nawet nie do Soni Sonia przez czas dłuższy pozostawała rekwizytem dzieciństwa, spokojnie i powoli blednącym w pamięci Glebowa wraz z całą resztą, co stała się zbędna i zatarła się w ciężkich latach — chodził do jej ojca, profesora. Był to po prostu zbieg sprzyjających okoliczności, który Glebow dostrzegł i wykorzystał bez specjalnych zabiegów i bez pośpiechu.
Upłynęło chyba z pół roku zająć na uniwersytecie, nim oświadczył profesorowi: Mikołaju Wasiljewiczu, jestem, że tak powiem, pańskim znajomym. Bywałem u pana w domu. Profesor wertując książki rzucił obojętnie: „Doprawdy?" Na tym się za pierwszym razem skończyło. Profesor albo nie zrozumiał, albo nie zechciał zrozumieć.’
Nie zrażony tym Glebow postanowił przypomnieć mu się skuteczniej. Sonia niewiele go obchodziła, ale sam Hańczuk był osobistością wpływową i, jak się Glebow zorientował, niezwykle dla niego w początkowym okresie studiów cenną. Pewnego razu po seminarium wybrał stosowną chwilę i przekazał pozdrowienia dla Sani.'
— Skąd pan zna Sonię? .rn zdziwił się Hańczuk.
- -'r*rr Wspominałem już kiedyś panu profesorowie
Co? Jak? Ależ tak, oczywiście, przypominam sobie, zawsze bywało u nas dużo młodzieży, pana też sobie przypominam. A czy w pana pokoju stoją jeszcze popiersia filozofów, takie białe miniaturki? Patrzcie państwo, nawet popiersia pan pamięta. Profesor uśmiechał się zadowolony. Zaczynało się normalne życie, jeszcze z kartkami żywnościowymi, ale to nie na długo, a co za radość dokoła; Filozofowie stoją, jak stali! Przetrwali wojnę, ewakuację, cierpienia, śmierć ludzi,, światopoglądów, od tego są filozofami. Hańczuk nie wiedzieć czemu bardzo się ożywił i ucieszył, kiedy Glebow wspomniał o tych miniaturkach. Znacznie bardziej, niż kiedy mowa była o So- ni. Od razu zaczął go zapraszać:
— Niech pan wpadnie kiedyś na herbatkę. Sonia będzie rada...
Najpierw przyszło pozdrowienie od Soni, potem zaproszenie. Hańczuk często chorował, studenci przyjeżdżali do niego na konsultacje, czasem nawet na kolokwia.
Sonia wyrosła na wysoką bladą dziewczynę, trochę za chudą, z pełnymi bladymi wargami i bladoniebie-' skimi oczami, z których przebijała dobróć i troskli- wość. Studiowała w Instytucie Języków Obcych.
— Wadim, co się stało? Jak mam to rozumieć? —=» to były jej pierwsze słówa po sześciu latach niewidzenia się. — Dlaczego znikłeś tak gruntownie?
Jak gdyby przy pożegnaniu przysięgli sobie dozgonną przyjaźń.
A przecież łączące ich ■ stosunki, i wtedy, i teraz,; były beznadziejnie koleżeńskie, jednostajne i gładkie jak ściana. Sonia była tylko dodatkiem do tej słonecznej i wielobarwnej;? l »krainy, którą nazywamy* dzieciństwem. Gdyby na horyzoncie Glebowa nie zjawił się profesor Hańczuk, Sonia na pewno znikłaby bezpowrotnie. GlebóW siedział w pokoju profesora na kozetce z twardym mahoniowym oparciem — wtedy takie kozetki sprzedawano na kopy w byle sklepie z używanymi meblami, a spróbujcie je teraz kupić, nawet za największe pieniądze —>i z rozkoszą prowadził rozmowę ó „poputczykach", for- malistach, rappowcach, Proletkulcie i o wielu sprawach, którymi się kiedyś na serio interesował. Pro-" fesor znał masę szczegółów. Szczególnie dokładnie pamiętał wszelkie łamańce i perypetie walk literach kich w latach dwudziestych i trzydziestych. Używał sformułowań precyzyjnych i stanowczych. „Wtedy zadaliśmy cios bezpałowszczyźnie... To była recydywa, musieliśmy zadać decydujący cios... Stoczyliśmy z nimi batalię..." Tak, były to rzeczywiście batalie, nie dyskusje. Właściwe poglądy krystalizowały się w krwawych starciach. Glebow słuchał z szacunkiem, wyobrażając sobie te mordercze walki, te zdruzgotane autorytety, te książki ciskane za burtę we wzburzoną toń, grubawy zaś staruszek o rumianych policzkach wydawał mu się tytanem i rębajłą,
■ herosem z bylin starońiskich. Do pewnego stopnia I zresztą odpowiadało to . rzeczy wistości, Glebow prze- I padał za herbatkami w gabinecie profesora, za wspo- I mnieniami i zakulisowymi szczególikami. „Nawia- I sem mówiąc, wie pan w. jąki sposób udało się nam I go rozbroić? Jako uczony był kompletnym zerem, I trzymał się dzięki pewnej osobistości.*." Glebow lu- | bił zapach dywanów* starych książek, jasny krąg na | suficie od wielkiego abażuru lampy stojącej na biur- I ku, podobały mu się ściany opancerzone książkami aż pod sufit, a także miniaturowe popiersia na sa- I mej górze, stojące w szeregu niczym żołnierze. Gdzie był Platon, a gdzie Arystotelęs? Z dołu nie można ich było odróżnić, ponieważ pokoje w tamtym domu B- były bardzo wysokie,: nie takie jak w nowym budownictwie, przynajmniej ze trzy i pół metra. Glebow miał wrażenie, że te nie dające się rozpoznać biusty z gipsu, wszystkie te szkolne śliczności —- nabyte w Niemczech w latach inflacji* kiedy chciwy młody Hańczuk, były kawalerzysta z armii konnej!- poeta z wydziału propagandowego i mówca na wiecach żołnierskich, zabrał się do nauki z gimnazjalną gorliwością, którą jeszcze z niego nie wyparowała Ili- że ci miniaturowi mędrcy również brali lidział w bataliach, zadawali ciosy, tratowali, dema-
* skowali, domagali, się kapitulacji.
.. Glebow znowu wślizgiwał się stopniowo w aurę wielkiego domu. Dyżurnych windziarzy już nie było. Lokatorzy też się chyba zmienili« inny wygląd, inna mowa. W windach jednak po dawnemu % unosiły się niezwykłe zapachy: szaszłyków, wędzo- f nych ryb, sosu pomidorowego, czasem drogich papierosów lub wilgotnej psiej sierści. Glebow w ciągu lat wojny odzwyczaił się od psów. Psy pozostały
* w ^dzieciństwie, podobnie jak lody sprzedawane w ■f okrągłych waflach, kąpiele na przystani i rozmaite
inne błahostki. Jadąc windą do Hańczuka po raz pierwszy od dłuższego czasu ujrzał z bliska psa
i zaczął mu się uważnie przyglądać. Był to potężny podpalany wilczur z czarnym grzbietem, siedział skromnie i z godnością pod lustrem przy tylnej ściance windy i równie uważnie przyglądał się Gle- bówowi. Psa trzymała na smyczy stojąca obok ponura starucha w chustce na głowie. Dobre maniery
i skromność olbrzymiego wilczura zdumiały Glebowa, ale jednocześnie miał wrażenie, że dostrzega w uporczywym spojrzeniu zwierzęcia poczucie wyższości: ja tu jestem lokatorem, a ty gościem. Wzięła go ochota, żeby pogłaskać psa. Naiwny, mimowolny odruch z dzieciństwa. Wyciągnął rękę, ale pies warknął, podniósł pysk i kłapnął zębami. „Nie dotykać! Stać spokojnie! — było napisane na czarnym pyszałkowatym pysku. To, że Cię wpuszczają do tego domu i że jedziesz windą, nie znaczy wcale, że masz tu jakieś prawa". Glebow wysiadł na ósmym piętrze w fatalnym nastroju.'
— W waszej windzie cuchnie psami — powiedział Soni.
Zdarzały się chwile, kiedy chciał jej zrobić jakąś przykrość.
Był wtedy w trudnym okresie — głodował, ale żył wesoło, łapczywie jak wielu. Bieda z nędzą. Nie miał drugiej pary butów, ani koszul, ani krawatów.
I wciąż myślał o jedzeniu. Stale chodził —■ na uniwersytet, do znajomych — w starym mundurze wojr skowym, nie tylko dlatego, że nie miał porządnego ubrania — z przedwojennych wyrósł, a na nowe nie było pieniędzy — lecz także dlatego, żeby wszyscy zapamiętali raz na zawsze, że był tam. Wzięto go do wojska w ostatnim roku wojny, służył w Batalionach Lotniczych, w naziemnej obsłudze lotnisk. W domu po śmierci matki zrobiło się pusto, Ojcięę
zaczął zaglądać do kieliszka. Babcia wypruwała z siebie żyły, miała Cały dom na głowie. Teraz nie sposób zrozumieć, jak sobie dawała radę, jak mogła na wszystkich nastarczyć. Raz na tydzień brała torbę
i jechała tramwajami na rynek Daniłowski po warzywa, grzyby suszone, szczaw i głóg. Ileż to wypijano tej herbaty z głogu! Dziś za żadne skarby nikt by nie wziął do ust tej lury. A wtedy babcia nawet na klina próbowała im podsuwać szklankę tej dobrej zimnej herbatki: „Wypij, Wadim, głogu, zaraz ci będzie lżej.,.'' Dobra herbatka, akurat! Chociaż może było coś dobrego i w tej herbacie, i w całym tym życiu na dieriugińskim odludziu, w półmroku, w wąskim pokoju przypominającym- kryptę. Bo przecież nic ich nie zmogło) jakoś przeżyli. Babcia garbiła się coraz bardziej, chodziła coraz wolniej, coraz niżej pochylała się ku ziemi. Ojciec-nie bywał prawie w domu, brał nadgodziny za półtorej stawki. Wtedy właśnie zaczęły się te jego przypadłości. Ale nikt
0 niczym nie wiedział. Byli jacyś koledzy, był jakiś ruch, gwar, pośpiech, sobotnie wyprawy za ostatnie kopiejki do taniej restauracji albo do baru na Sierpuchowce...
Kiedy Glebow przychodził do Hańczuków, przybierał oschłą, akademicką pozę. Początkowo poruszał się jakby po omacku. Nawet Sonia mu zawadzała. Chciała go odciągnąć od ojca do swoich rozmów, do koleżanek, do marnowania czasu.
W głębi duszy ogarniało go przerażenie. Czyżby — myślał — biedna Sonia na coś liczyła? Nie marzyły mu się. żadne względy oprócz względów profesora,
1 to w ramach programu nauczania. Poza tym już od wczesnej młodości utwierdził się w przekonaniu, że jest dla serc niewieścich postacią niebezpieczną i pociągającą. Zaczęło się od owej czterdziestoletniej damy podczas wojny, w Głazowie, Przecież z począt
ku zdawało się, że jest jej potrzebny do szczęścia nie na długo, podobnie jak ona jemu. Ale potem rozgorzały okrutne namiętności, zaczęły się bezsensowne pogróżki. Boże drogi, jakże się wtedy przeraził! I zrozumiał, że zawsze trzeba się mieć na baczności. Takie zabawy mogą się źle skończyć; Czuł w sobie —: nie bez satysfakcji zasób jakiejś radioaktywności, której ofiarą padały kobiety, może nie wszystkie bez wyjątku, ale określonego pokroju. Szczególnie zabójczo działał na kobiety zawodów inteligenckich, starsze od niego. Ale młode, poważne, niezbyt ładne, często w okularach, często celujące w nauce też łatwo ulegały jego urokowi.
Dlatego właśnie zadrżał lekko, kiedy dostrzegł blask w dobrych bladoniebieskich oczach Soni, cień uśmiechu na jej pełnych bladych wargach. Sonia lubiła zapraszać gości. Przychodziły do niej koleżanki z Instytutu Języków Obcych, eleganckie dziewczyny, świetnie ubrane, szczebiotki, śmieszki, modnisie, lalunie; niektóre rajcowały go nie na żarty, hamował się jednak, wiedząc dobrze, że jego emanacja na takie kobiety nie działa.
Kiedy Glebow został sekretarzem seminarium, zaczął bywać u Hańczuków niemal co tydzień. Profesor był kłótliwy, roztrzepany, prawdę powiedziawr szy, brakowało mu piątej klepki. Prowadziło to czasami do idiotycznych sytuacji. Potrafił stanąć w piżamie w drzwiach i otworzyć szeroko oczy ze zdumienia: „Przecież prosiłem, koChaneczku, żeby w 'poniedziałek..." „Skądże znowu, Mikołaju Wasiljewi- czu, w sobotę..." „Jak mogłem wyznaczyć panu na sobotę, skoro../’ „Ależ pamiętam najdokładniej!" Wszystko to odbywało się na schodach. Glebow się denerwował, czuł się głupio, ale wtedy jak jastrząb spadała na profesora Sonia: |fTatusiu, jak ci nie wstyd trzymać kogoś pod drzwiami! Do czego to
podobnel" W gruncie rzeczy.-Hańczuk cieszył się zawsze z odwiedzin Glebowa i natychmiast wynajdy-' wał dla. niego zajęcie. Szczególną zaś życzliwością zaczął darzyć Glebowa od czasu, gdy ten przyniósł’ kompletną bibliografię tematu, który Hańczuk rozwijał w swoich własnych pracach, w dodatku wykonaną błyskawicznie. Hańczuk był wzruszony. Gle- bow nie powiedział mu, że pracował po nocach. Nie miał obowiązku tak tyrać, w ogóle mógł nie robić tej bibliografii, ale, jak się okazało, ów czyn bohaterski przyniósł mu niebywałe korzyści..,..,
Sonia urządziła wieczorek. Przyszły wszystkie znajome panienki i młodzieńcy rozmaitego pokroju, którzy, jak to się często zdarzało w tamtych czasach, przyparli nie wiadomo skąd, zwabieni gorzałą i zakąską. Jakaś panienka przyprowadziła swoich znajomych, tamci — swoich. Całe szczęście, że W salonie profesorskim można było ulokować na siedząco z pięćdziesiąt osób. Teraz o takich salach w ogóle nie ma mowy, chyba że na specjalne zamówienie w niektórych spółdzielniach. Przyszli jacyś muzycy, jakiś szachista, był też poeta, który robił dużo hałasu na studenckich wieczorach literackich swoimi grzmiącymi blaszanymi wierszami ife w owych cza-’ saćhł nie wiedaieć czemu shichano ich jak muzyki — było też, ma się rozumieć, dużo bezbarwnych, krzykliwych, nieśmiałych i bezczelnych studenciaków; Poeta zjawił się żupełnie niespodziewanie. Nikt z zebranych go nie znał, z wyjątkiem pewnego gościa, dalekiego znajomego jednej z panienek, który sam po raz pierwszy przyszedł do Soni. Poeta wszedł do saloniku nie witając się z nikim i wzorem swoich słynnych poprzedników z miejsca zapytał: „Gdzie tu wychodek?" Rozległy się zachwycone szepty: „Poeta... Epatuje... Żadnych konwenansów..." Wiersze, które wygłaszał z takim łoskotem, dawno poszły
ifeś
w zapomnienie, ale to pytanie o. wychodek... Dziś, po trzydziestu latach, poeta jak dawniej wali w blachę, tyle że nikt już nie uważa tego za muzykę/ Blacha i tyle. Któryś ze studencfaków uderzył wściekle w klawisze i. zaintonował przeraźliwym histerycznym falsetem:
Na posiedzenie zgodnie z planem Kierowca dyrektora wiózł,
Lecz było z góry tak pisane,
Ze nie osiągnie celu wózl
Drugiej zwrotce wtórował radośnie chór:
Bo oto, bez najmniejszej racji,
Kierowcę nagle trafił szlag.
Cichutko czknął jak przy kolacji,
Ostatni dając życia znak.
Te duby smalone robiły wtedy furorę. Goście wrzeszczeli na wyprzódki, aż ochrypli i oczy zaszły im łzami. „Ale kierowca jechał dalej. Milicjant gwizdnął trzeci raz. Nieboszczyk z nogą na pedale dodawał gazu, choć sam zgasł”. Skąd się w tych dyrdymałkach brało tyle ognia, że serce przeszywał dreszcz, że każdy sam się chciał cieszyć i dzielić z innymi swoją radością? Nawiasem mówiąc, na hań- czukowskich biesiadach wokół bladej i milczącej So- ni z jej przyjaznym uśmiechem rozbrzmiewały także inne melodie. Zjawiał się Mikołaj Wasiljewicz, który wypijał w gromie młodzieży kieliszek nalewki ha skórkach cytrynowych, przychodziła też i przysiadała się Julia Michajłowna, matka Soni, po czym pod dyrekcją wymachującego widelcem profesora śpiewano zgodnym chórem: „Przez doliny i przez wzgórza naprzód szedł czerwony pułk" lub „Hej tam za rzeką".
Sonia potrafiła siedzieć godzinami w milczeniu, z półotwartymi ustami — miała polipy — i przysłu-
70
chiwać się rozmowie. Glebow pomyślał sobie kiedyś, że Sonia zostanie czyjąś znakomitą żoną, najwspanialszą żoną na świecie. Tyle cudownych zalet, aż do milczenia z półotwartymi ustami włącznie. Pomyślał o tym -.jakoś tak abstrakcyjnie, mimochodem, bez żadnego związku z własną osobą. Coś w rodzaju odkrycia: „Przecież Sonia byłaby świetną żoną dla Lowki!'1 Przez jakiś czas wracał do tej myśli, będąc przekonany, że Sonia rzeczywiście zdoła wywrzeć zbawienny wpływ na tego nicponia Lowkę, ten zaś nieco uśmierzy i przyćmi niebieski blask oczu Soni> który tak Glebowa niepokoił. Przecież doprawdy niczym, ale to absolutnie niczym nie mógł się jej odwzajemnić.-Nigdy nie miał ochoty ściskać się z Sonią gdzieś w ciemnym kącie, co zdarzało mu się z innymi dziewczynami, nawet z tymi, które przychodziły do Soni w odwiedziny, ¡na przykład z jej koleżanką ze studiów, taką czarnulką przy kości — jakże jej było na imię? Zapomniał, jak się nazywała, ale pamiętał doskonale jej jędrne ramiona
i krótkotrwałe pieszczoty skradzione w mroku przedpokoju, wśród miękkifch futer...
Taki już był: z jednymi bał się zaczynać i robił się pruderyjnie drętwy, przy innych ni z tego ni z owego stawał się bezczelny*-pozwalał sobie za wiele, jakby jakiś bies w niego wstąpił.. Tamtą jędrną czarnulkę wyłuskał od razu, też była z jakiejś ulicy Dieriugińskiej. A Sonia była zamknięta na cztery spusty. Przy niej mógł się na nic nie silić, ale też nie miał na nić ochoty. Nie pociągała go zupełnie. Potem nadszedł czas, kiedy chciał, żeby go pociągała. Potem nareszcie zaczęła go pociągać, ale zanim do tego doszło,:minęło.-chyba ze dwa lata.
Na wieczorku z póetą — chyba wtedy się właśnie coś zaczęło — było za dużo wódki, goście się popili, napędzając strachu gospodarzom. Mężczyźni wycho-
dziłi na papierosa na schody. Był tam jakiś chłopak, którego nazwiska, rzecz jasna, nikt dziś nie pamięta, nie zjawił się już bowiem na scenie, kudłaty, zataczający się niezguła W. okularach i krawaciku, przy tym szalenie barczysty. Wyglądał jak ciężarowiec. To on w męskim gronie tpalaczy zapytał piskliwym głosem:
jejN Powiedzcie mi, chłopcy, bp nie bardzo wiem, kto tu nawija gospodynię? No* tę Sonię?
W ówczesnym żargonie „naWijać"nznaczyło mniej więcej to samo, co dziś „podrywać*'« Chłopak po prostu interesował się, czy przypadkiem miejsce nie jest wolme, ale pytanie zadane było ordynarnym tonem. Wszyscy skrzywili się z; niesmakiem, niektórzy wzruszyli ramionami. Naraz jeden ze studenciaków wskazał Glebowa.
— Zdaje się^ że towarzysz Wadim...
*-■ Ja? — zdziwił się Glebow. — To dla mnie nowina.
Poczuł się głupio: ludzie dostrzegają to, o. czym on sam nie wie, co mu nawet przez myśl nie przeszło. A może jednak przeszło? Nie wiadomo, po co opowiedział, że chodził z Sonią do tej samej szkoły. Tamten chłopak powiedział:
A szkoda! Wskoczyć do takiego pałacu ę-^; Co, chłopcy? Mrugnął w stronę,/otwartych drzwi do mieszkania. — Zmarnowana okazja... Szkoda*»,. Panienka całkiem do rzeczy. Może nie? Do. rzeczy... Coś jakby z Turgieniewa...
— Milcz, bydlaku — powiedział ktoś.
Chłopak obraził się, zgasił peta i wrócił do mieszkania.
Bardzo się wszystkim nie spodobał.
—■ Kto przyprowadził tę mordę?
— Licho go wie. On chyba jest z Instytutu Literackiego...
— Dajmy mu wycisk, có?
Wszyscy wyrazili zgodę. Ktoś poszedł do mieszkania, żeby go wywołać z powrotem na schody. Wrócił sam i powiedział, że chłopak domyśla się, że chcą go zbić, i przyjść nie zamierza. Trudna rada, załatwi się go potem, nie ucieknie. Najbardziej parł do walki szachista. Wszyscy byli na dużym gazie. Z Glebowem jednak stało się coś dziwnego? nagle wytrzeźwiał: Otrzeźwiła go myśl wypowiedziana w idiotycznej formie przez tamtego chłopaka. „On wcale nie jest taki głupi — pomyślał Glebow. —-To my jesteśmy głupi!" Nabrał tym większej ochoty, żeby tamtego sprać, a jeżeli nie sprać, to przynajmniej przepędzić na cztery wiatry. „Wskoczyć mu się zachciało... Patrzcie go, skoczek się znalazł!''
Rozwścieczony wrócił cU} saloniku.
Okularnika nie udało się sprać z bardzo prostego powodu: w ciągu pół godziny zalał się w trupa.
O pół do pierwszej goście zaczęli się żegnać, żeby zdążyć do metra. Wszyscy wyszli, ale okularnika nie można było nie tylko postawić na nogi, lecz nawet ruszyć z kanapy, na której- rozwalił się ohydnie, wystawiając na widok publiczny swoje nędzne studenckie spodnie, całe w łatach, wyrzuconą na wierzch koszulę, a w prześwicie między koszulą a pasem od spodni szary obnażony brzuch z pępkiem. Ręce odrzucił do tyłu za głowę, która zwisała mu z wałka, a w dodatku okropnie chrapał. Jak się okazało, ten, co go przyprowadził, dawno już wyszedł ze swoją panienką, koleżanką Soni. Nikt nie wiedział nawet, jak się ten pijany nazywa. Hańczukowie byli w konsternacji. Gosposia Wasiona radziła wezwać milicję. Julia Michaj łowna z właściwym sobie niemieckim, konkretnym sposobem myślenia, którego się nie wyzbyła w ciągu trzydziestu lat, proponowała, żeby postawić przy śpiącym szklankę wody z sodą i tabletkę
piramidonu. Wasi ona śmiała się w kułak: „Co mu tam po twoim piramidohie... Jak zacznie w nocy łazić, obijać się o szafy..." Natomiast stary Mikołaj Wasil- jewicz raz po raz usiłował zastosować starą huzarską kurację — wytargać delikwenta za uszy. Ale Sonia stanęła w obronie pijanego obdartusa i nie pozwoliła go ruszać.
— Czy wam naprawdę go nie żal? Spójrzcie, co za sympatyczna twarzyczka, co za przyjemna szczęka, jak u boksera...
Glebow zaproponował stanowczo, że na wszelki wypadek pozostanie na miejscu. Będzie spał w salonie na łóżku polowym. A tamten niech śpi na kanapie, trzeba mu tylko zdjąć buty.
Glebow został więc na noc w mieszkaniu Soni. Długo nie mógł zasnąć, zaraął bowiem myśleć o Soni w całkiem inny sposób. Po prostu: nie mógł zasnąć
i myślał. Zasypiał na chwilę, Widział krótkie mętne sny, budził się i znów myślał. Nic się nie wydarzyło, Sonia spała w swoim pokoju za drzwiami zamkniętymi na klucz, pijak nie ruszał się, a mimo to w Glebo- wie tej nocy coś się odmieniło «fe wstał rano jako zupełnie inny człowiek. Zrozumiał, że może Sonię pokochać. Uczucie jeszcze nie nadeszło, ale zbliżało się niby ciepłe powietrze napływające falami z południa. Jeszcze nie nastąpiła zmiana pogody, ale ciśnie- niowcy już ją wyczuwają. O świcie, około szóstej, gagatek poruszył się, zwlókł się z kanapy i, jak przypuszczała Wasiona, zaczął krążyć po pokoju czkając
i mamrocząc. Glebow zaciągnął go do przedpokoju, wsadził mu czapkę na głowę i usiłował wyrzucić go za drzwi. Tamten się opierał, kłócili się szeptem.
—• Dokąd mnie wypychasz, draniu? Przecież nie mam dokąd pójść, ty głupi idioto.;.
— Wal tam, skąd przyszedłeś.
—- Skąd przyszedłem? Czy potrafisz zrozumieć, co
pisał Fiodor Dostojewski... Kiedy człowiek nie ma się gdzie podziać...
W owych czasach byli tacy studenci-nędzarze, którzy mieszkali niem&l na ulicy: stale ich wyrzucano, zawieszano, oni zaś krążyli po znajomych z akademika do akademika lub nocowali na dworcach. Chłopak tęsknie spoglądał na „pałac", z którego właśnie go wypędzano. Glebow przemawiał mu do rozsądku chyba z pół godziny, spławił go wreszcie, po czym wrócił'do salonu i położył się na łóżku. Po godzinie Sonia przeszła obok niego w szlafroku. Zobaczył jej białe chude nogi z delikatnymi kostkami. Potem jeszcze raz żajrzała do salonu i spytała:
~ A tamten?
óSfc Zrobiłem mu w tył zwrot — Glebow zrobił wymowny ruch kolanem.
Czuł się jak bohater i obrońca uciśnionych.
Sonia rozzłościła się niespodziewanie.'
«NSfct Kto cię prosił? Nie chciał wychodzić?
— Nie chciał. Całą godzinę przepychałem się z nim w przedpokoju...
- I w końcu go wypędziłeś? To straszne świństwo, Wadim, jak ci nie wstyd? Wypędzić głodnego. Może nie miał dokąd pójść..;5 |
— Nie miął. Bo to żulja. I
^ Nie wiem, co to znaczy „żulja".
A ja wiem. Mieszkam wśród żulji. Ulica Die- riugińska to' sama żulja.
Sonia pokręciła przecząco głową, patrząc na niego jakimś innym, nieufnym spojrzeniem, i bardzo niezadowolona poszła do swojego pokoju. Glebow nie wiedział, co ma zrobić. Może powinien odejść? Niezadowolenie Sotni go zdziwiło. Potem, kiedy lepiej ją poznał, zrozumiał, że zasadniczą cechą jej charakteru jest bolesne i wszechogarniające uczucie litości. Dla wszystkich beż wyjątku, dla każdego z osobna. Było
to chwilami dokuczliwe, a nawet męczące, ale potem przyzwyczaił się i nie zwracał na to uwagi. Pierwszą jej reakcją przy każdym zetknięciu się z życiem czy z ludźmi była litość. Nieraz jej potem dokuczał: „Tak mi żal tego biednego chuligana, który na przystanku tramwajowym pobił trzy osoby... Wyobrażasz sobie, jak on teraz cierpi..."' Sonia zdawała sobie sprawę z absurdalności swojego charakteru i sama nad tym cierpiała.
Kiedy zasiedli we dwoje dó śniadania w kuchni przy okrągłym stoliku, wygodnie Ustawionym pod oknem, była zakłopotana i przepraszała go za poranne wymówki: „Gdyby mń się chociaż dało herbaty..." „A, tam! — powiedział Glebow — nic mu nie będzie." Spoglądał w dół na gigantyczny łuk mostu, po którym przebiegały samochody i pełzł malutki tramwaj, na przeciwległy brzeg z murami obronnymi, pałacami, świerkami i kopułami — wszystko było zdumiewająco malownicze i wydawało się z tej wysokości szczególnie świeże i promienne. Myślał o tym, że zaczyna się najwidoczniej coś zupełnie nowego...
Codziennie przy śniadaniu oglądać pałace z lotu ptaka! I litować się nad wszystkimi; nad wszystkimi bez wyjątku ludźmi, którzy jak mróweczki snują się tam w dole po asfalcie! Wszystko to było dalszym ciągiem nocnych rozmyślań i majaczeń. Powiedział Soni:
— Wiesz co? Lepiej byś mnie pożałowała.
—• A ja cię żałuję; — Sonia pogłaskała go po policzku. — Taki jesteś zagubiony...
Zaczął bywać u Hańczuków niemal dzień w dzień. Przychodził do profesora albo do Soni. Profesor zwracał się do niego przedtem per „kochaneczku" i „Wadimie Aleksandrowiczu", teraz natomiast zaczął mówić mu po imieniu. Zabierał go na wieczorne spacery. W karakułowej czapce na głowie, w białych butach
filcowych obszytych skórą w kolorze czekoladowym
i w długiej szubie podbitej lisim futrem wyglądał jak kupiec ze sztuki Ostrowskiego. Ale ten kupiec, który powoli, miarowym krokiem spacerował po wybrzeżu zupełnie pustym wieczorową porą, opowiadał mu o wojnie z Polską, o różnicy między kozackim a oficerskim cięciem szablą, o teoretycznej plątaninie Łunaczarskiego, o błędach Pokrowskiego, o wahaniach Gorkiego, o pomyłkach Aleksego Tołstoja. Mikołaj Wasiljewicz znał wszystkich doskonale, pijał z nimi herbatę, bywał u nich na daczach. O wszystkich, nawet o takich sławach jak Gorki, mówił wprawdzie z szacunkiem, ale też z ukrytym poczuciem wyższości. „Gdyby Aleksy Maksymowicz zrozumiał należycie...” —- powiadał. Albo: „Tłumaczy? łem kiedyś Aleksemu Mikołajewiczowi..."'
Glebow słuchał Hańczuka z wielką uwagą. Wszystko było ciekawe i ważne. Niekiedy Mikołaj Wasiljewicz zaskakiwał Glebowa zdumiewającymi wypowiedziami. Opowiadając na przykład o swojej daczy w Bruskowie i związanych z nią kłopotach (miejscowa administracja haniebnie zwlekała z wyasfaltowaniem drogi), stwierdził niespodziewanie: „Za pięć lat każdy człowiek radziecki będzie miał swoją własną daczę". Glebow zdziwił się, ale nie próbował dyskutować.
Zdarzały się wieczory, kiedy mróz dochodził do dwudziestu pięciu stopni i ludzie rozsądni woleli siedzieć w domu, ale Mikołaj Wasiljewicz punktualnie
o dziewiątej owijał się szalem, nasuwał czapkę na oczy, przyodziewał swoją kupiecką szubę i pytał tonem nie znoszącym sprzeciwu: „Idziemy?" Jakże się nie chciało Glebowowi wychodzić na mrózl Przemknąć się od tyłu podwórkami na swoją ulicę — to co innego, ale spacerować po lodowatym chodniku... Glebow odpowiadał z determinacją skazańca: „Ależ
oczywiście. Jestem gotów", Drżał i kulił się w stu* denckim paletku, przerobionym ze starego ojcowskiego płaszcza, i z trudem powstrzymywał się, żeby nie pobiec pędem, lecz iść drobnym kroczkiem obok staruszka, który z lubością posapywał i chrząkał w swojej szubie. „Co za samolub! — złościł się w duchu Glebow. — Nawet mu do głowy nie przyjdzie..." Czasem przypuszczał, że stary może specjalnie wyprowa- y dza go z domu, żeby nie zostawał sam na sam z Sonią.
Jeszcze jedną hipotezę podsunęła mu Wasiona. Sprytna, diabelnie spostrzegawcza baba zapytała go pewnego razu ze współczuciem: „I po co on cię zabiera? Pewnie żeby pilnować*." „Czy to on ma mnie pilnować, czy ja jego?" -t- zapytał Glebow. Wasiona szepnęła: „A bo ja wiem, ale takich w szubach to nie kochają«.'?,.
Zdarzało się, że Sonia też się wybierała na spacer, czasami przyłączał się do nich Kuno Iwanowicz, czyli Kunik, człowiek bardzo bliski rodzinie Hańczuków, który pomagał Mikołajowi Wasiljewiczowi w jego pracach w akademii. Kunik traktowany był u Hańczuków niemal jak członek rodziny. Glebow zauważył, że Mikołaj Wasiljewicz niezbyt chętnie brał na spacer Sonię, a na Kuno Iwanowicza, jeżeli ten się przypałę- tał, w ogóle nie zwracał uwagi. Sprawa, jak się wydaje, była bardzo prosta: w .towarzystwie samego Glebowa Mikołaj Wasiljewicz zapalał się, bez przerwy opowiadał coś i wspominał, gdy zaś obok była Sonia, przygasał i zamykał się w sobie. Sonia potrafiła mu powiedzieć surowym tonem: „Tatku, bądź cichol Wiesz, że ci nie wolno rozmawiać na mrozie". Albo: „Tatku, powtarzasz się".
Julia Michajłowna zaś nie lubiła ulic, samochodów, wiatru i mrozów. Miała chorobę wieńcową. Często chorowała, nie jeździła na zajęcia ze studentami —
Julia Michajłowna wykładała język niemiecki w tym samym instytucie, w którym uczył się Glebow i w którym Mikołaj Wasiljewicz kierował katedrą. Julia Michajłowna, chociaż mieszkała w Rosji od wielu lat, pozostała pod niejednym względem szorstką, zasadniczą Niemką i mówiła po rosyjsku z wyraźnym akcentem. Ojciec jej zginął w powstaniu hamburskim. Julia Michajłowna utrzymywała kontakty z nielicznymi starymi antyfaszystami — Niemcami i Austryja- kami — którzy wyszli cało z rozmaitych opresji i od czasu do czasu zjawiali się u Hańczuków. Kuno Iwa- nowicz należał do tego środowiska. Jego matka, która zmarła przed wojną, była starą przyjaciółką Julii Michajłowny jeszcze z uniwersytetu wiedeńskiego i Hańczukowie zaopiekowali się Kunikiem, którego znali od dziecka. Kunik, Kunik, Kunik, Kunik, Kunik! Tak mógłby się wabić piesek. Taki mały, kapryśny piesek pokojowy z mądrymi ślepkami. iii^.Kunikowi trzeba dać jeść! — mówiła Sonia.
— Poproście Kunika... Zadzwońcie do Kunika... Trzeba posłać Kunika po bilety, ale zróbcie to delikatnie...
Był chudy, zgarbiony, głowę zawsze nieco przechylał ku dołowi i na bok, jakby stale czegoś nasłuchiwał, chociaż nigdy w ogóle nie nasłuchiwał, a nawet często nie słyszał, kiedy się do niego zwracano. Co chwila potrząsał tą krzywą główką — może to był jakiś tik? — odrzucając do tyłu rudawe, wypłowiałe niemieckie włosy. Glebow myślał z początku, że Kunik ma skrofuły.
Glebowowi Kunik w ogóle się nie podobał. Jakiś był za bardzo milczący, nieuprzejmy, chorowity i zamknięty w sobie. Kunik był samotnikiem. Hańczukowie wiecznie się o niego martwili: czy przypadkiem nie zachorował? Może mu czegoś potrzeba? Bóg raczy wiedzieć, dlaczego wszyscy uważali, że Kunik
jest nieszczęśliwy i należy mu pomagać. Na jego żałosnej, wyschniętej twarzyczce z zaciśniętymi stale wargami było wypisane: „Jestem nieszczęśliwy!'' A niby dlaczego, łaskawco?
Pewnego razu przy kolacji Glebow jakby od niechcenia rozpoczął rozmowę o artykule Kunika, zamieszczonym w piśmie naukowym. Już przedtem słyszał, że artykuł jest w opracowaniu redakcyjnym, że redakcja żąda od autora poprawek, że Kunik nieustępliwie broni swoich racji, że w walce z redakcją dotarł do najwyższych instancji i w końcu swój artykuł przeforsowali ©powiadano o tym jako
o wydarzeniu w świecie naukowym. Największy rwetes wokół tego wydarzenia robiła Julia Michaj- łowna. Glebow po przeczytaniu doszedł do wniosku, że artykuł jest całkiem przeciętny i niczym się absolutnie nie wyróżnia, a poza tym z kilku nieuchwytnych drobiazgów widać, że język rosyjski nie jest językiem ojczystym autora. Jakiś brak swobody, brak soczystości. Glebow zaczął rozmowę ;przy kolacji właśnie od tego tematu: że, niestety, autorzy prac historycznoliterackich posługują się językiem jakże dalekim od literatury. Mikołaj Wasiljewicz poparł Glebowa, rozmawiano przez dłuższy czas, a dopiero potem, nie od razu i bardzo ostrożnie, Glebow przytoczył kilka przykładów z artykułu Kunika. Przykłady rzeczywiście były wręcz uderzające, jeżeli chodzi
o niezrozumieniu stylu i ducha języka.
Mikołaj Wasiljewicz śmiał się do rozpuku, Sonia uśmiechała się, ale Julia Michajłowna zauważyła oschle, że „krytykować tak złośliwie należy tylko w oczy". Glebow zapewnił, że w jego uwagach nie było złośliwości, ale Julia Michajłowna odparła:
— Nieprawda, Wadimie, proszę się nie wykręcać. Pan przecież nie powiedział, co sądzi o artykule Kuno Iwanowicza w całości?
Glebow wymamrotał wzruszając ramionami:
— Co sądzę? Jeżeli mam być szczery... Nie zachwycił mnie specjalnie, ale i nie...
— A więc mam rację! — Julia Michajłowna, dumnie i wojowniczo podniosła palec. — Pozwoli pan, że zapytam...
Sonia przerwała matce: czy Glebow nie ma prawa do własnego zdania, odmiennego od opinii rodziny Hańczuków? Dlaczego matka od razu rusza do ataku? Mikołaj Wasiljewicz zaznaczył, że opinia rodziny Hańczuków wcale nie jest jednolita. Julia Mi- chajłowna powiedziała, że przywilej ruszania do ataku ma Mikołaj Wasiljewicz, jako były kawalerzysta, ona zaś nie lubi wymachiwać szabelką.
-i— Ale wymachujesz *— powiedziała Sonia. — I to nieraz bardzo gwałtownie.
Glebow żałował, że zaczął całą rozmowę. Ta krucha, na pozór słaba, chorowita Julia Michajłowna z rączkami jak patyki i pergaminowobiałą cerą była, trzeba to przyznać, wyjątkowo uparta. Potrafiła spierać się i bronić swojego zdania bis zum Schluss, aż do ataku sercowego. Zaczęła od tego, że krytyka winna być przede wszystkim obiektywna, oceniać pracę w całości, a potem dopiero szukać usterek. Kunik napisał fenomenalny artykuł. Drobne zastrzeżenia należy wypowiadać petitem. Poruszył najistotniejszy temat, a mianowicie jakie niebezpieczeństwo stanowi żywioł drobnomieszczański. Właśnie w obecnej dobie, po zwycięstwie, po szalonym wysiłku, kiedy ludzie pragną odetchnąć i odpocząć, mogą się rodzić drobnomieszczańskie ciągoty, przytłumione dotychczas w świadomości. Nie wolno tego niebezpieczeństwa nie doceniać.
Glebow nic podobnego w artykule Kunika nie wyczytał. Zaoponował nieśmiało:
— Wybaczy pani, Julio Michajłowna, ale jeżeli
pozwoliłem sobie na dwie uwagi dotyczące języka, nie oznacza to, że nie doceniam drobnomieszczań- skiego niebezpieczeństwa.
— Otóż to! — powiedział Mikołaj Wasiljewicz i lekko nderzył pięścią o blat stołu, jakby chciał wszystko obrócić w żart. — Co ma piernik do wia- traka!
— Owszem, nie docenia pan drobnomieszczańskie- go niebezpieczeństwa — powtórzyła Julia Michajłow- na, która nie miała najmniejszej ochoty do żartów.
— Ale z czego pani to wnosi. Julio Mićhajłow- na?
•— Zaraz panu powiem. Czy mam być szczeka? Już' dawno zauważyłam, że pan... i zaczęła pleść takie oszałamiające bzdury, że Glebow oniemiał ze zdumienia. Okazuje się, że on zawsze z jakąś szczególną uwagą oglądał ich mieszkanie, w kuchni interesowała go lodówka pod oknem i drzwiczki do windy towarowej. Wypytywał ją kiedyś szczegółowo o daczę w Bruskowie, ile tam mają pokoi, czy jest woda bieżąca, ile metrów kwadratowych ma działka, jak gdyby zamierzał ją kupić...
— Mamo, o czym ty mówisz? ig# zawołała przerażona Sonia.
— Mówię o tym, co dostrzegam u dzisiejszej młodzieży — powiedziała uparta i chora na serce kobieta, która wskutek swojej pryncypialności zaczynała się już dusić. — To dotyczy nie tylko Wadima. Do niego akurat mam sympatię i wcale go nie chcę urazić. Nie bój się, pozostaniemy w jak najlepszych stosunkach. Ale u tylu innych widzę taką niepohamowaną żądzę posiadania, dorabiania się, pęd do tego, co Niemcy nazywają das Gut, a my — dobrami materialnymi... Po co to wszystko? Co pan widzi w tym mieszkaniu? — Wzruszając ramionami ogarnęła pokój spojrzeniem pełnym niechęci, a nawet odrazy. ~ Są-
dzi pan, że w pańskim pokoiku w drewnianym dom* ku nie można pracować? Nie można być szczęśli* wym?
•— Ale sama jakoś się nie przeprowadzasz stąd do drewnianego domku — powiedziała Sonia.
— A po co? Jest mi absolutnie obojętne, gdzie mieszkam — w pałacu czy w drewnianej chałupce, bylebym żyła zgodnie z moimi zasadami...
Julia Michajłowna miała rację, jej stosunki z Gle- bowem po tej przedziwnej akcji demaskatorskiej nie uległy pogorszeniu. Glebow postanowił się nie obrażać. Domyślał się, w czym rzeczi matka Soni darzyła szczególną sympatią Kunika, przypuszczalnie widziała w nim idealnego zięcia, Sonia jednak miała w tej sprawie zupełnie odmienne zdanie. Glebow, o niczym nie wiedząc, nadepnął Julii Michajłownie na odcisk.
Wyczuwał nie bez ukrytej satysfakcji, że zdenerwowanie Julii Michajłowny, jej docinki i ataki świadczą jedynie o tym, że szala zwycięstwa przechyla się na jego stronę. Bardziej zagadkowe wydały mu się rozważania o jego drobnomieszczańskich grzechach. Nie poczuwał się do najmniejszej winy w tym względzie. Czy mówiła zresztą na serio? Może tylko żartem? Sam Hańczuk nie bez kozery albo się podśmiewał, albo nic nie mówił. No, a ta winda wypolerowana na mahoń, z lustrem od podłogi do sufitu? Przecież Julia Michajłowna nie chodziła co dzień pieszo na ósme piętro, ale jeździła tą windą na górę i na dół, przeglądała się w lustrze :i wdychała zapach drogich papierosów, drogich psów i rozmaitych innych drogich rzeczy. Co prawda na dole przy wejściu nie spacerowali już bystroocy dyżurni w mundurowych czapkach, ale jednak siedziała tam w zdezelowanym fotelu starucha w walonkach i skwaszo- nym głosem brzuchomówcy pytała każdego wchodzącego: „Pan do kogo?" W Bruskowie HańczukoWię
mieli dom, cudaczny budynek ź przegniłym gankiem i nie wykończonym pięterkiem, na którym okna były zabite dyktą. Mimo wszystko ten dom wraz z działką
o powierzchni czterech tysięcy metrów kwadratowych, z płotem, sosnami, dzikim winem oplatającym werandę i skromnym ogródkiem był tą nienawistną własnością prywatną, tym samym das Gut, z którego niczym pędy cebuli na grządce strzelało wzwyż trujące drzewo.
Na wiosnę rodzina Hańczuków wyjeżdżała do Bru- skowa na tak zwany ».czyn letniskowy": wszyscy pracowali w ogrodzie, w domu i w warzywniku. Góż to była za praca, pożal się Boże! Julia Michajłowna z powodu swoich rozlicznych 'chorób tylko się miotała bezradnie na wszystkie Strony, dokuczając pozostałym bezsensownymi poleceniami, Sonia była ospała i nieporadna, a Mikołaj Wasiljewicz zaszywał się w swoim pokoju w starych książkach i papierzy- skach. Cała robota spadała na Wasionę, trochę jej pomagał Anikiejew, który co drugi dzień pełnił u Hańćzuka funkcje kierowcy. Ten ponury starszy mężczyzna sam zajmował przed wojną jakieś, nie za wysokie zresztą, stanowisko, ale za coś tam wyleciał. Robił wszystko powoli, ruszał się bez pośpiechu, zręcznie się wymigiwał od ciężkiej pracy, Wybierał lżejsze robótki i dłubał przy nich godzinami. Potrafił przez pół dnia zawieszać abażur '$ib przybijać żerdź w płocie. Pewnego razu, kiedy Glebow wywoził taczkami śmieci na koniec podwórza — zaofiarował z radością swoją pomoc Mikołajowi Wasilewiczowi, tak ogromnie był ciekaw tej daczy — Anikiejew szepnął do niego: „A niech baba sama wywozi! Co do śmieci nie było chyba umowy?" Wziął go za najemnego robotnika...
W lecie była rozłąka, Kubań, praca w zapadłych podgórskich stanicach kozackich i prawdziwa — ńiś-
spodziewana — tęsknota do Soni. Tam właśnie zrozumiał, że to nie żarty.
Przed Nowym Rokiem, w łagodny wieczór zimowy, całą studencką paczką wybrali się do Bruskowa na daczę. Napalili w piecach, urządzili w ogrodzie choinkę z elektrycznymi świeczkami. Było bardzo fajnie... Wtedy po raz pierwszy zjawił się w ich paczce Low- ka Szulepnikow, który od roku już był w instytucie, ale żył własnym życiem, nie wiadomo gdzie. „Jestem jak kot Kiplinga — powiadał o sobie — chodzę własnymi ścieżkami." Przyjechał do Bruskowa z bardzo ładną dziewczyną imieniem Stella. Była tancerką w utworzonym niedawno w Moskwie, ale już popularnym zespole „Bienozka". Doszło do jakiejś nie kończącej się dyskusji. Wrzaski, krzyki, wygrażanie pięściami. Wszystko zaczęło się od Astruga, językoznawcy, którego właśnie wywalono z wielkim hukiem, ale dyskusja zaczęła się jak w anegdocie: jakiego koloru kalesony nosi Astrug? Chodziło naturalnie o co innego. Zupełnie, ale to zupełnie co innegol W każdym razie nie o biednego Astruga. Nawiasem mówiąc, Astrug był z otoczenia Hańczuka, ale to również nie miało tego dnia żadnego znaczenia. We wszystkich nagromadziła się widocznie jakaś wulkaniczna wściekłość, która niewidoczna dla oka wrzała gdzieś pod powierzchnią, aż wreszcie znalazła ujście. Lowka Szulepnikow, zwykle tak skłonny do awantur, tym razem był w beztroskim nastroju i nie zwracał na to uwagi. No i, oczywiście, dużo wódki i żadnej zakąski. Normalna studencka popijawa. Wszystko to się splotło z niedożywieniem, przemęczeniem, nerwowym niepokojem przed sesją i z tym wulkanicznym podnieceniem, które kipiało w głowach...
Znalazł się tam niejaki Czeremisin, facet antypatyczny, który nie należał do przyjaciół Glebowa, ale przyjechał razem ze wszystkimi — towarzystwo nie-
zbyt zgrane, kto dał zrzutkę, ten był dobry. Razem około dwudziestu osób. Zdawało się, że na daczy i to z taką działką wystarczy miejsca choćby dla stu. A skończyło się na ścisku i mordobiciu. Ten Czeremisin, kiedy rozmowa zeszła na Astruga, opowiedział taką bajdę: że niby tamten na kolokwium zapytał: „Co to jest morfem?" Czeremisin nie wiedział. Astrug powiada: „Jak pan może znać język, jeżeli pan nie wie, co to jest morfem?" Wtedy Czeremisin go pyta: „A co to jest s z 1 u g?" Astrug, ma się rozumieć, wzrusza ramionami. Czeremisin pyta dalej: „A co to jest bała k?" Tamten tego też nie wie. „Jak pan profesor może znać język, jeżeli pan nie zna najprostszych słów? U nas zna je każde dziecko. S z 1 u g — to znaczy papieros. A bałak — to taka rozmowa jak nasza. Astrug roześmiał się, machnął ręką i postawił mu trójkę.
— A w ogóle to dobrze, że go wywalili — zakończył Czeremisin. — Płaszczył się przed Zachodem. Nie zdradzał się z tym, ale się płaszczył. Na pewno. Język literacki może i znał, ale prawdziwego, ludowego — ani w ząb.
Jakaś dziewczyna powiedziała:
— Nie wiem, co on tam znał, czego nie znał, ale cieszę się, że go u nas nie będzie. Bo aż mi się na mdłości zbierało: usiądzie na krześle, założy nogę na nogę, jedną nogą macha, a nogawka nie wiadomo dlaczego zawsze się podwija i widać niebieskie gacie, wsunięte do skarpetki. Fuj, coś okropnego! — Dziewczyna skrzywiła się z obrzydzeniem. — Odrzucało mnie... I jak tu słuchać wykładu...
Czeremisin rechotał.
— To prawda. Tak było. Tylko gacie, przepraszam bardzo, były innego koloru, chyba białe. Niebieskich jakoś sobie nie przypominam...
— Teraz niecłi w domu kiwa nogą — powiedziała dziewczyna.
Kłócili się, zirytowani nie tylko dlatego, że za dużo wypili, ale także dlatego, że towarzystwo było niedobrane i niezżyte. Koleżanki Soni i znajomi tych panienek różnili się wyraźnie od kolegów Glebowa, a na dobitkę zjawili się nieproszeni i przypadkowi goście w rodzaju Czeremisina. Całe to towarzystwo huczało, wrzało i rozsadzało ściany. Zawierano znajomości, pito bruderszafty, rodziły się błyskawiczne przyjaźnie i równie błyskawiczne antypatie, zmierzające do otwartych starć. Spierano się zaciekle. Jakieś koleżanki Soni zaczęły pokpiwać z dziewczyny, która opowiadała o kalesonach, Lowka Szulepnikow szorstko osadził Czeremisina: podlizywałeś się Astru- gowi, a teraz się z niego wyśmiewasz, patrzcie go, bohater! Lowka wcale nie był tak zasadniczy i losy Astruga guzik go obchodziły — kto jak kto, ale Gle- bow znał Szulepę na wylot! — widocznie jednak tamten chłopak czymś go wkurzył, albo swoim tupetem, albo czymś innym. No tak: Czeremisin zaczął się dowalać do ślicznotki z zespołu „Bieriozka''. Ale po diabła się dowalał? Jak się wyjaśniło podczas awantury — na złość Łowce. Czeremisin nienawidził Lowki. I nie on jeden. „Wszyscy w instytucie — wykrzykiwał blady z wściekłości Czeremisin — mają cię za nic razem z twoimi samochodami, z twoimi tatusiami i mamusiami. Dla nas jesteś zero! Tfu!" I dla podkreślenia plunął na Lowkę. Może nawet nie plunął naprawdę, tylko udał, że pluje. Piękna Stella krzyknęła. Lowka skoczył przez stół na Czeremisina. Rozdzielono ich, ale było jasne, że zanosi się na grubszą awanturę. Czeremisin przyjechał z dwoma kolegami z akademika, Glebow znał ich dobrze, jeden z nich był całkiem przyzwoitym, spokojnym chłopcem, ale tego wieczoru wszyscy tak się strasz
liwie urżnęli! Mniej więcej do drugiej w nocy, dopóki siedzieli przy stole, jeszcze się zachowywali «jako tako, ale potem, odstawiając z łoskotem krzesła, zaczęli się gramolić zza stołu i rozchodzić po pokojach na dole i na pięterku, a po chwili wyskakiwać na podwórze, na śnieg, pod gwiazdy... Tam, na śniegu, dopiero się zaczęło... Bójka przeniosła się stamtąd do domu, przetoczyła po pokojach, po podłodze, z trzaskiem łamanych krzeseł, wrzaskami kobiet, brzękiem szkła. Glebow, uważając się do pewnego stopnia za gospodarza, usiłował rozdzielić walczących, ale nie dość stanowczo, wskutek czego sam ucierpiał: ktoś rąbnął go łokciem w oko, nabijając mu potężnego guza. Biednemu Łowce przetrącono nos. Długo jeszcze, pewnie z pół roku, chodził z kizywym nosem. Opowiadano, że piękna Stella bohatersko stanęła w obronie swojego kawalera: zdjęła pantofel i łupiła napastników obcasem, starając się trafić w okulały. Obrażenia cielesne stwierdzono nie z rana — o świcie wszyscy, co się jeszcze trzymali na nogach, wstydząc się siebie nawzajem, pobiegli w wielkim pośpiechu na pociąg podmiejski, Glebow nikogo prawie nie spotkał przy śniadaniu -— ale dopiero po kilku dniach w instytucie, na konsultacji przed kolejnym egzaminem.
Wtedy jednak, w Bruskowie, kiedy wszyscy znikli i Glebow został sam na sam z Sonią, nadeszła doniosła chwila. Nie było mrozu, prószył śnieg. Wzięli łopaty i zgarniali śnieg ze ścieżki. Zmierzchało się, cały dzień był szary, zapalili wcześnie światło. Zeszło im kilka godzin na doprowadzeniu domu do porządku, umęczyli się straszliwie — Sonia śpieszyła się ze sprzątaniem, obawiając się przyjazdu rodziców — potem siedzieli w kuchni i pili herbatę z kamionkowych kubków. Rodzice nie przyjechali. Kubki były ciężkie, w kolorze czekolady, a herbata niezwykle
smaczna. Te kubki Glebow zapamiętał na zawsze.
I była taka chwila, kiedy Sonia poszła na sąsiednią daczę, żeby odnieść naczyniat a on został na górze, na mansardzie, w najcieplejszym pokoiku w domu. Okno wychodzące na ogród było otwarte, pachniało śniegiem, świerczyną, dolatywał skądś zapach palonego igliwia. Leżał z rękami pod głową na staroświeckiej kanapie z wałeczkami i frędzelkami, patrzył w sufit obity linoleum, które już pociemniało ze starości, na ściany mansardy z wystającymi spomiędzy desek kawałkami wojłoku, z jakimiś fotografiami, z małą starą ryciną .oprawioną w ramki, przedstawiającą scenę z wojny rosyjsko-tureckiej, i naraz każdą kroplą swojej krwi poczuł, że to wszystko może stać się jego własnym domem. A może nawet już teraz — nikt się nawet nie domyśla, tylko on jeden
o tym wie — wszystkie te pożółkłe sękate deski, wojłok, fotografie, skrzypiąca rama okienna, dach przywalany śniegiem -należą do niegol Błoga chwila, cudowne półomdlenie — z przepicia, ze zmęczenia, ze wszystkiego... .
Zachciało mu się naraz czegoś napić, choćby łyknąć zwietrzałego piwa. Zszedł na dół, szukał wszędzie, ale nic nie znalazł. Kiedy wróciła Sonia, poczuł nagły przypływ sił. Oczy Soni błyszczały, policzki były wilgotne od śniegu. Całował te chłodne wargi, chłodne palce, powtarzał, że nie może bez niej żyć, ogarnęła go prawdziwa żądza, jakiej nigdy dotychczas nie doznawał wobec Soni, i bardzo się z tego ucieszył. Sonia rozpłakała się i powiedziała: „Dlaczego zmarnowaliśmy cały dzień?" Było jeszcze wcześnie, dochodziła siódma wieczór, ale rozłożyli pościel na kanapce w mansardzie, zgasili światło i nadzy zwarli się, nie chcąc tracić ani sekundy. Po niedługim czasie rozległo się nagle pukanie do drzwi na dole. Pukpno od strony ganku, potem zaczęto walić
w drzwi na werandzie. Na pewno jacyś wczorajsi goście wrócili na poprawiny. Dobijali się zawzięcie, słychać było, jak dwie lub trzy osoby chodzą po śniegu dookoła daczy, rozmawiają i naradzają się. Ktoś wołał: „Wadim! Otwieraj, potworze!" Potem rozległ się kobiecy głos: „Soniu, to my!" Ktoś jeszcze krzyknął wesoło: „Hej tam, co będziecie robić w nocy?”> i przybysze roześmieli się. Glebow nie poznał po głosach, kto to był. Sonia chciała zejść na dół i otworzyć im, ale Glebow nie pozwolił: „Leż spokojnie!” Tulił tę swoją chudzinę, pokorną i uległą, chude ramiona, chude plecy, ciało jej nie miało żadnego ciężaru, ale należało do niego czuł to wyraźnie należało włącznie ze wszystkim, ze starym domem, świerkami, śniegiem. Całował je, tulił, robił z nim, co mu się podobało, ale starał się to robić jak najciszej. Przybysze na dole kręcili się, hałasowali, aż wreszcie zaklęli i odeszli.
Tamtej nocy na daczy było nieznośnie gorąco. Glebow nie wiedział, jak działa kocioł, wsypał za dużo węgla i tak napalił, że oboje nie mogli spać. Otworzyli na oścież wszystkie okna, ale nic to nie pomogło. Na dworze też było ciepło, odwilż, śnieg zsuwał się z dachu i spadał ze stłumionym klaskaniem, i coś się nieustannie sączyło, kapało i pluskało pod oknem. Glebow i Sonia zrzucili kołdrę, leżeli nago na prześcieradle, zziajani od gorąca, i rozmawiali półgłosem. Przestali się już wstydzić. Sonia pytała: „Kiedy mnie pokochałeś?” Glebow znalazł się w kropce. Sam nie wiedział dokładnie, kiedy. Chyba zdarzyło się to całkiem niedawno, ale jakoś nie mógł jej tego powiedzieć.
Powiedział więc:
— Co za różnica? Ważne jest, żc to się stało...
— Tak, tak! — szeptała uszczęśliwiona Sonia. —
90
Zapytałam cię tylko dlatego, że ja sama pamiętam doskonale... A ty mogłeś zapomnieć.
— A ty — spytał — kiedy?
Tu dowiedział się ze zdumieniem, że już w szóstej klasie. Kiedy przyszedł pierwszy raz do ich domu z rudym Jarkiem i Antonim Owczynnikowem, i opowiadał o takiej mądrej kotce, którą znalazł chorą na ulicy i która potem odprowadzała go rano wzdłuż rzeki do szkoły. Chodzili do Glebowa oglądać kotkę. Glebow nic z tego nie pamiętał.
. ^.Pamiętam też powiedziała Sonia — taki nagły przypływ miłości do ciebie... To trwało przez sekundę, ale było takie ostre, bolesne i takie przeszywająco słodkie... Pamiętam doskonale... Przyszedłeś w brązowej kurteczce z szerokim pasem, nie była nowa, ale nigdy przedtem jej nie nosiłeś, dlatego zwróciłam na nią uwagę. W ogóle bardzo uważnie cię obserwowałam. I wiesz, kiedy stałeś przy oknie, zobaczyłam z tyłu na kurtce starannie wstawioną łatę, wielkości chyba kartki z zeszytu. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak cię wtedy pokochałam!
Glebow był nieco dotknięty. Pokochać za łatę?
Nie dał jednak tego po sobie poznać, tylko mruknął:
To babcia umiała tak genialnie wstawiać łaty...
Sonia spytała niezwykle przejęta:
— Ach, to babcia? A ja nie wiadomo dlaczego myślałam, że to twoja mama ma takie zdolności krawieckie.
Glebow przekonał się nieraz potem, że Sonia szalenie się interesuje najmniejszymi drobiazgami z jego dzieciństwa, jego stosunkami z ojcem i matką, w sposób przedziwny wypytuje o nieistotne szczegóły z przeszłości. Przypływ uczucia wywołany łatą na kurtce przerodził się w tajemne marzenie: zdobyć jakoś pieniądze, kupić mu kurtkę i przysłać z kar
teczką: „Od nieznanego przyjaciela”. I jeszcze jedno niezwykle silne przeżycie związane z Wadimem: groza i miłość, które się na chwilę sprzęgły. Stało się/ to wtedy, kiedy przez okno zobaczyła go na swoimfi balkonie. Chimius za balustradą, nad przepaścią, a Glebow z zastygłą, kamienną twarzą. Jakby już leżał tam na dole, na chodniku. Ach, cóż to była za okropna chwila! Czy ón pamięta?'No pewnie, jeszcze jak. Dziecinne szaleństwa pamięta się przez całe życie, fjsg*— No i poza tym jakieś pomniejsze katusze — wspominała Sonia. — Na przykład, kiedy się zakochałeś w tej głupiej Tamarze Miszczenko...
Glebow pękał ze śmiechu. W jakiej Tamarze Miszczenko? W taj grubej, wielgachnej, podobnej do wazonu z wielkim bukietem? Było im wesoło. Nawzajem wycierali sobie, ręcznikiem mokre od potu ciała.
Nazajutrz — chyba w1 niedzielę 4 .przyjechali rodzice z Wasioną. Glebow bał się, że się domyślą, co się przydarzyło ich córce, i spodziewał się na j^ gorszych rzeczy. Sonia jednak zachowywała się tak naturalnie i z taką zimną krwią, tak radośnie ich powitała, tak uprzejmie i serdecznie się nimi zaćjęła, że ku zdumieniu Glebowa rodzicom w ogóle nic przez myśl nie przeszło. Oboje zresztą byli gapowaci. Na tym wszystko polegało. Pochłonięci swoimi sprawami i zajęci, dobrzy, porządni, ále gapy. W dodatku oboje tego samego rodzaju.
A Wasiona z jej bystrym oczkiem? Też przegapiła. Ale potem domyśliła się pierwsza.
Mikołaj Wasiljewicz był tego dnia w złym humorze, ponury, toteż na nic nie zwracał uwagi. Przy obiedzie wszyscy byli jakoś nie w sosie. Glebow pomyślał: a może to jego obecność przeszkadza w rozmowie? Szepnął do Soni: mam wyjechać? Sonia potrząsnęła przecząco głową.
— W żadnym wypadku! Coś go trapi. Nie o ciebie chodzi.
Po obiedzie poszedł z Sonią na spacer. A po południu profesor, zdrzemnąwszy się ze dwie godzinkii złagodniał, rozgadał się i powiedział im, że to właśnie historia z fAstrugiem tak go poirytowała. Nie mógł wczoraj przyjechać z Julią Michajłowną na daczę, bo raptem przyszli do. nich w odwiedziny Astrugo- wie, Borys LwoWicz z żoną. Nie sposób ich było nie przyjąć. Oboje przygnębieni, zdruzgotani, nie poszli nigdzie, na Nowy Rok, jak tu ich nie zaprosić? Astrug opowiedział wszystko ze szczegółami. Mikołaj Wasil- jewicz nie był przecież na posiedzeniu Rady Wydziału, kiedy to Astruga odsądzono od czc& i wiary i, w gruncie rzeczy» wiadomo już było, co nastąpi.
jj—. Rozumie pan, Wadimie, jak się fatalnie złożyło: byłem wtedy w podróży!— mówił coraz bardziej podniecony Hańczuk, zwracając się do Glebowa, gdy tymczasem Julia Michajłowna mimiką, gestami i krótkimi okrzykami usiłowała nakłonić go, żeby się uspokoił, a najlepiej -tir przestał mówić;: j
— Pamięta pan, trzy i pół tygodnia byłem w Pradze, siedziałem w archiwach, a oni, korzystając z mojej nieobecności...
— Tatku, a po co im była potrzebna twoja nieobecność? — spytała Sonia.
— Jak to po co? Śmieszne! Gdybym tu był, wystąpiłbym bardzo ostro.
— O to im chodzi — powiedziała Julia Michajłowna.
— A dąjże spokój! Nic nie rozumiesz;
— Właśnie, że rozumiem. To ty nie rozumiesz, bo bywasz tam rzadko, a ja jestem codziennie. Nie mieliby nic przeciwko temu, żebyś się wtrącił do tej historii.
— Tak czy owak się wtrącę! — huknął Hańczuk.
— Teraz to już nie ma sensu. Absolutnie sinnlos.
Znów sposępniał, nadął się, wstał od stołu, przy którym pito herbatę, i poszedł do swojego pokoju. Sonia i Glebow po skrzypiących schodach weszli na mansardę. Sonia zamknęła drzwi, nie zapalając światła przytuliła się do Glebowa i zaczęła go całować. Szeptała przy tym:
— Tak mi żal Astruga! Biedny, biedny, biedny, biedny mój Astrug*. fPI każdemu „biedny" towarzyszył pocałunek.
— Mnie też — szeptał Glebow, całując ją w dołe- czek nad obojczykiem — mnie też go bardzo żal...
— Po prosta brak mi słów... Tak go żałuję..;
— Ja też.«
Wiotkimi rękami z całej siły ściskała Glebowa, a on głaskał jej plecy, łopatki, biodra, wszystko, co teraz do niego należało. Słychać było, jak na dole Julia Michajłowna i Wasiona rozmawiają przy myciu naczyń. Potem Julia Michajłowna zawołała:
—* Soniu!
Sonia odsunęła się raptownie od Glebowa i wyszeptała:
— My się wygłupiamy, ale ja go naprawdę żałuję... Mówię serio... Jak tu przyjdzie, poznasz go bliżej...
Glebow pomyślał: po co? Z dołu rozległo się groźne wołanie:
— Soniu, co ty tam robisz?
Pocałowała Glebowa i zbiegła na dół po schodach, stukając obcasami. Glebow, wciąż nie zapalając światła, podszedł do okna i otworzył je uderzeniem dłoni. Ogarnęły go ciemności przesycone leśnym chłodem. Nad samym oknem kołysała się ciężka świerkowa gałąź z czapą mokrego śniegu, który połyskiwał w mroku.
Stojąc przy oknie i wdychając czyste powietrze, Glebow pomyślał: „Gałąź też jest moja!"
Nazajutrz rano przy śniadaniu, kiedy AnikiejeW przyjechał już samochodem» żeby zabrać trzech pasażerów do Moskwy —- Hańczuk i Wasiona mieli na parę dni tu zostać — znów doszło do rozmowy
o Astrugu. Julia Michajłowna spytała:
No dobrze, pan wciąż milczy, Wadimie, ale jak pan ocenia Borysa Lwowicza? Jako wykładowcę?
Bo ja wiem? Był u nas zaledwie pół roku. Miał cykl wykładów o Dostojewskim...
*— To właśnie chciałam wiedzieć! — rzekła Julia Michajłowną z odcieniem tryumfu w głosie. •'«**■ Ta niezdecydowana opinia ma swoją wymowę. Zaledwie pół roku! Przecież pół roku to kawał czasu. Hańczuk, ty masz subiektywne podejście do ludzi i zawsze lubisz wyolbrzymiać.
— Co lubię wyolbrzymiać?
— Lubisz wyolbrzymiać przykrości i krzywdy. Czy w krytyce Borysa nie może być ani odrobiny prawdy? Czy jest człowiekiem idealnym, bez wad? Myślę, że ma wady, i to niemałe. Ja myślę prędzej, że on ma wady duże.
Kiedy Julia Michaijłowna zaczynała się denerwować, wychodziły na jaw pewne skazy jej ruszczyzny. Niby wszystko było poprawne, nie popełniała błędów gramatycznych, nieraz tylko czuło się w zdaniu drobną niezręczność. Zaczęła nerwowo tłumaczyć, na czym polegają wady Astruga: nie przypadł do gustu studentom, przez pół roku nie wywarł na nich żadnego wrażenia. Ona sama wykłada i wie z całą pewnością — może iść o zakład — że podbije audytorium młodzieżowe w ciągu dwóch godzin akademickich. Tyle jej wystarczy. Będą nachodzić ją w domu, telefonować i przynosić kwiaty. Wystarczy dwóch godzin!
Przy tych słowach Jułia Michajłowna ujęła się pod boki i spojrzała nieco z góry na męża i na Glebowa.
Nawiasem mówiąc, była to szczera prawda. Studenci ją lubili. Następnie Julia Michajłowna napomknęła
o jeszcze jednej wadzie Astruga: lubił się przechwalać i popisywać erudycją. W ogóle zarówno on sam, jak i jego żona Wiera — zwłaszcza jego żona— zadzierają czasem nosa. Są bardzo wysokiego mniemania o sobie. A niby z jakiej racji mają zadzierać nosa wobec Hańczuka? To śmieszne. Teraz ich szkoda, ■] oczywiście. Nie mając odpowiedniej pracy Astrug może się zmarnować, a nawet rózęhorować.oA ona też się rozchoruje, jeżeli nie będzie mogła zadzierać nosa.
Sonia słuchała matki z łagodnym wyrozumiałym uśmiechem, tak jak dorośli słuchają dziecinnej paplaniny. Mikołaj Wasiljewicz nie miał ochoty na dalszą dyskusję. Zwracając się do stojącego W drzwiach Anikiejewa, który niecierpliwie podzwaniał kluczykami od samochodu, powiedział:
:Iwanie Grigorjewiczu, niech już pan przynajmniej nie zadziera nosa! Proszę usiąść z nami i napić się herbaty...
Julia Michajłowna musiała jednak mieć ostatnie słowo.
— Tak, moi kochani, trzeba sięgać głębiej! Ze oni chcą się pozbyć Hańczuka, to fakt. I że Borysa jest za co krytykować, to też fakt.
— Ale ja tego tak nie zostawię — powiedział szybko Mikołaj Wasiljewicz. — I nie mówmy już o tym!
Wracali samochodem w następującym składzie: z przodu obok Anikiejewa siedziała Julia Michajłowna, Glebow i Sonia siedzieli z tyłu, obok nich zaś leżał tłumok z brudną bielizną. Julia Michajłowna bez przerwy opowiadała o skomplikowanej sytuacji w instytucie, o której Hańczuk nie miał pojęcia, a w której ona dobrze się orientowała. Dyrektor nie cierpi Hańczuka — Julia Michajłowna zawsze mówiła o mę<-
żu „Hańczuk", i przy nim, i pod jego nieobecność — dlatego że Hańczuk jest niezależny« nie można mu rozkazywać, jest zbyt wybitną postacią, a zastępca dyrektora do spraw nauczania Dorodnow, zero kompletne, nigdy Hańczukowi nie wybaczy, że ten stanowczo odmówił mu poparcia w przeforsowaniu jego ignoranckiej pracy habilitacyjnej. Ale nie tylko o to chodzi. Mają zadawnione porachunki. Tamci chcieliby . odebrać Hańczukowi katedrę, ale niech tylko spróbują. To nie takie proste! Stary członek partii, uczestnik wojny domowej, autor stu osiemdziesięciu prac naukowych, przekłady na osiem języków europejskich i siedem azjatyckich... A Borys Astrug, jego uczeń, stanowi dobry cel ataków... Glebow i Sonia słuchali Julii Michajłowny niezbyt uważnie, byli zajęci sobą. Przez całą drogę głaskali się palcami: on —i prawej ręki, Sonia siedząca przy szybie — lewej. Glebow musiał w dodatku przytrzymywać lewą ręką tłumok z bielizną, który przy hamowaniu zsuwał się na podłogę. Widział, jak Soni płoną policzki, i słyszał jej lekko drżący głos, kiedy od czasu do czasu mówiła: „Tak, mamo... Oczywiście, mamo... Masz rację..." .
— Wiesz oo, Soniu, chciałabym, żeby mimo wszystko Hańczuk odszedł z instytutu. Co? Jak myślisz? — Julia Michajłowna odwróciła się .niespodziewanie i jak gdyby wyczytała, z twarzy Soni coś niezwykłego. Odwróciła się znów plecami i umilkła.
Sonia nie odpowiedziała.
Dopiero kiedy dojeżdżali do Moskwy, rzekła;
— Pewno masz rację, mamo... Ale ojciec za nic nie odejdzie...
Ta noc na daczy, kiedy wszystko się rozpływało, kiedy z dachu osuwał się śnieg i nie było czym oddychać... Sonia widziała tę noc, jadąc samochodem. Glebow pamięta ją dzisiaj, po dwudziestu pięciu la
tach, mimo że lepiej byłoby o niej zapomnieć. Potem przyszły inne noce, chociaż nadszedł już styczeń, a z nim egzaminy, siarczyste mrozy, które nastały raptownie, utrudniając komunikację. Jeździli do Bru- skowa, dlatego że tam nikt im nie przeszkadzał i wy* godniej było przygotowywać się do egzaminów. Przyjeżdżali pociągiem podmiejskim, biegli pędem przez mroźny las i wpadali na daczę, lodowatą jak piwnica. Po dwóch godzinach było już ciepło; Glebow wciąż się zastanawiał, czy jej rodzice niczego się nie domyślają? Przecież przygotowywali się do różnych egzaminów, wyznaczonych w różnych terminach. W gruncie rzeczy to absurd — pędzić za miasto, marnować dwie godziny na drogę, siedzieć w oddzielnych pokojach i wkuwać rozmaite przedmioty. Rodzicom mówiło się, że na daczę przyjeżdża z nimi kilka osób. Poza tym musieli przecież zauważyć, jak bardzo się Sonia zmieniła! A jednak nie widzieli, nie dostrzegali. Sonia twierdziła stanowczo: nic się nie domyślają.
Nawet kiedy Sonia oblała jakieś kolokwium i ze śmiechem o tym opowiadała — niezwykłe było zarówno to, że oblała, jak i to, że śmiała się, opowiadając o tym — ani matka, ani ojciec nie powzięli żadnydi podejrzeń. Wierzyli niezachwianie, że Sonia tak czy owak zda i pozostanie prymuską. Była to cecha wrodzona, podobnie jak blada cera. Mieli zresztą rację. Znali dobrze swoją córkę. Sonia zdała nawet te przedmioty, z których przeczytała coś po łebkach rankiem w dniu egzaminu, i Studenci podczas sesji uczą się zazwyczaj po nocach, ale Sonia i Glebow nocy na to nie marnowali. Glebow miał potem do odrobienia poważne zaległości.
Uważał jednak, że to, co działo się z nim i z Sonią w styczniu, jest właśnie prawdziwym egzaminem. Prawdziwym i najważniejszym.
Pierwszą zorientowała się Wasiona, która z racji swojej chudości i kościstej, pożółkłej twarzy przypominała Glebowowi średniowieczne ryciny przedstawiające śmierć z kosą. Ona właśnie ciachnęła Glebowa w samej rzeczy jak kosą. Pewnego razu powiedziała do Sani, a Glebow stał blisko i usłyszał, po to zresztą było powiedziane, żeby usłyszał:
co ten twój pryjmak nigdy nóg nie wytrze... Pakuje się jak do szynku...
— O czym Wasiona mówi? —I spytał Glebow, podchodząc do niej. — I co to znaczy pryjmak?
— A bo ja wiem... Tak się mówi..t burknęła Wasiona.
Sonia, bledsza niż zwykle, objęła staruchę.
— Nianiu, kochana, czemu tak mówisz? Przecież jesteś dobra, ja wiem...
A pod koniec stycznia zdenerwowana Sonia powiedziała Glebowowi, że stało się nieszczęście: Julia Michajłowna niespodziewanie pojechała z Anikiejewem na daczę i znalazła nie budzące żadnej wątpliwości dowody rzeczowe, których Sonia i Glebow z niedbalstwa czy z pośpiechu nie usunęli ||| pędzili na pociąg. No i co? Matka, mimo że zarzuca ojcu krótkowzroczność i naiwność, sama jest jeszcze bardziej naiwna i ma zwyczaj odsuwania od siebie wszystkiego, co by mogło ją zmartwić, robi to bezwiednie -#* taki struś domowy — i oto do jakiego doszła wniosku: „Soniu, mam dla ciebie niemiłą wiadomość. Na naszej daczy nocowali obcy ludzie. Nic nie wzięli, nie ukradli, po prostu przyszli, żeby przenocować". „Co ty mówisz!" — zawołała przestraszona Sonia. „Niestety to fakt. Są na to niesympatyczne dowody. Ojcu nic nie powiem, żeby się niepotrzebnie nie martwił. Teraz i tak już nic się nie poradzi."
Glebow po namyśle powiedział, że może Julia Michajłowna przejrzała ich sprawki i teraz okólną dro
gą daje im to do ^zrozumienia. Nie widział w tym wielkiego nieszczęścia. Wcale niekoniecznie trzeba było utrzymywać wszystko w tajemnicy. Przecie postanowili, że się pobiorą, to tylko kwestia czasu — teraz czy za rok, co za różnica?
Wierzył w to szczerze, był przekonany, że to już raz na zawsze, i inaczej być nie może. Stawali się sobie coraz bliżsi. Nie mógł dnia przeżyć bez niej. Teraz, kiedy od tamtej zimy upłynęło już tyle lat, można rozważyć rzecz spokojnie: co to właściwie było? Prawdziwa miłość, która dojrzewała długo i w sposób naturalny, czy młode . bielesne opętanie, które spadło na nich nagle jak angina? Chyba jednak to drugie. Jakieś niedorzeczne zapamiętanie, ślepe i tak do niego, o ile .siebie znał, niepodobne. Cała rzecz w tym, że ona też, jak się okazało, była zupełnie inna niż ta, do której się przyzwyczaił i z której istnieniem dawno, od lat się pogodził. Jej małomów- ność, skrępowanie, słabowitość — to wszystko było w minionym życiu. Tylko dawna dobroć i pokora pozostała w nowej Sani.
Pamiętam, jak mnie dręczył i jak go mimo wszystko kochałem. Telefonował do mnie rano — ojciec i matka wiedzieli, że to on dzwoni i nie podnosili słuchawki, ponieważ złościłem się, kiedy to robili — ja zaś pędziłem na złamanie karku z każdego miejsca, w którym się w owej chwili znajdowałem: z kuchni, gdzie dojadałem właśnie talerz kleistej kaszy manny z obrzydliwymi gruzełkami, z łazienki, a nawet stamtąd, skąd wypadałem z nie dopiętymi spodniami. „Halol — wołałem. — Kto mówi?" Chciałem, żeby mi na to odpowiedział. Nie odpowiadał, tylko wymyślał na poczekaniu coś niesłychanie dowcipnego. „Sir — mówił — oczekuję pana punktualnie o ós
mej na środkowym podwórku pod zegarem. Niech pan nie zapomni o pistoletach. Ustrzelę pana jak zająca... Będzie z pana wspaniałe pieczyste, sirl" „A z pana — wołałem krztusząc się radosnym śmiechem — z pana* sir, będzie doskonały befsztyk! Otóż to właśnie, sir! Taki podsmażany, przyrumieniony, smaczny befsztyczek, sir!"
To było straszne — zawsze go naśladowałem. Nie przychodziło mi na myśl nic oryginalnego, a jeżeli nawet przychodziło, to za późno. Przybiegałem o pięć minut za wcześnie i czekałem płonąc niecierpliwością. Nie przypominam sobie, żebym w całym swoim długim życiu czekał na kogoś tak namiętnie i z takim niepokojem, Antoni Owczynnikow bowiem, jak przystało na prawdziwego uczonego i wielkiego człowieka był niesłychanie roztargniony i zmienny. Umówiwszy się ze mną, potrafił natychmiast umówić się na tę samą godzinę z Chimiusem lub z Morsem, i oto mogłem ujrzeć na własne oczy, jak idą najspokoj- .niej w świecie inną stronę podwórza, kierując się ku innej bramie i nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Jakbym w ogóle nie istniał! Jakby to nie on dzwonił do mnie przed chwilą i głosem spiskowca nakazywał, żebym czekał pod zegarem.
Kiedy to Się zdarzyło po raz pierwszy, podbiegłem do niego oburzony: „Cóż to ma znaczyć, sir? Czekam na ciebie jak kto głupi, a ty wychodzisz inną bramą? Spojrzał na mnie, jak mi się zdawało, z zimną pogardą i rzekł: „Czyżbyśmy się umówili, łaskaw- co, w tym oto, ściśle określonym punkcie? Jak sądzę, miałem prawo przeciąć podwórze pod dowolnym kątem i w dowolnym towarzystwie, pańską zaś sprawą było obserwować bacznie moje ruchy i gdyby miał pan chęć, przyłączyć się do. mnie o ustalonej zawczasu godzinie..." Wygłosił tę bzdurną tyradę tonęła oschłyjn i nje znoszącym sprzeciwu, Mors i Chi-
mius chichotali, a ja zbaraniałem. Sprzeczać się z nim nie potrafiłem, złościć się na niego — nie mogłem, wlokłem się więc za nimi ze spuszczoną głową. Chudy jak patyk Chimius i tłuścioch Mors szli obok niskiego i krępego Owczynnikowa ten był, naturalnie, mimo mrozu bez czapki, z rozwianymi lnianymi włosami, w krótkich spodniach i getrach, skóra między spodniami a getrami zsiniała już z zimna. Przechodnie patrzyli na niego ze znaczącym uśw mieszkiem, on wciąż o czymś opowiadał, a Mors i Chimius słuchali go z otwartymi ustami.
Tamtej zimy pasjonował się paleontologią, założył wielkie albumy, w których rysował przeróżne ichtió- zaury i pterodaktyle, i bez końca opowiadał o nich wszystko, co wiedział. Nie wpadłem na żaden lepszy pomysł i też się oddałem paleontologii. Również założyłem album, również rysowałem, a raczej przerysowywałem, ściśle zaś biorąc przenosiłem z książek do albumu rozmaite przedpotopowe straszydła, a ponieważ mi się to nie udawało, niszczyłem pas-, kudnie książki, wycinając z nich obrazki. Oto z kim Antoni powinien był toczyć rozmowy o jaszczurach, zamiast tracić energię na oświecanie Morsa i Chi- miusa, którzy, jeżeli już mam być zupełnie szczery, byli w gruncie rzeczy tępakami. Antoni i ja nazywaliśmy tępakami tych, którzy poprzestawali na szkolnym zasobie wiadomości, supertępakami zaś nazywaliśmy uczniów piątkowych. Ta ostatnia, najpodlejsza kategoria składała się przeważnie z dziewczyn oraz z kilku chłopaków, politowania godnych maminsynków. Prawdę mówiąc, o ś m i o r- n i k ó w — tak bowiem nazywali się szlachetni i nieskazitelni rycerze nauki, którzy mogli się interesować dowolnym problemem, byle tylko wykraczającym poza ramy programu szkolnego — nie było znów tak wielu. No Anton; Owczynnikow, no ją, no iftożę
jeszcze jeden lub dwóch chłopaków oraz jedyna ośmiornica wśród dziewczyn — Sonia Hańczuk, która zgłębiała literaturę mistyczną, na przykład opowiadania Edgara Poego. Poza tym ojciec Soni miał fenomenalną bibliotekę — nie gorszą chyba niż kapitan Nemo I— wpadaliśmy więc tam często w celu zasięgnięcia rozmaitych informacji naukowych.
Antoni wpadł na olśniewający pomysł założenia TTBSW, czyli Tajnego Towarzystwa Badania Siły Woli. Zdarzyło się fo wkrótce po tęgim laniu, jakie dostaliśmy na Dieriugińskiej. Antoni wyzdrowiał, postanowiliśmy zatem udać się tam ponownie. My Kt to znaczy Antoni, Chimius, Mors, Lowka Sziilepa i ja. Już na samym wstępie powstał problem: co zrobić z Wadimem Glebowem przezwiskiem Buła, który mieszkał na tej ulicy. Zaprosić go czy nie zaprosić do Tajnego Towarzystwa? Wadim przyniósł kiedyś do szkoły dużą bułkę, wydłubywał Z niej na lekcji miękisz i częstował nim chętnych. Chętnych było Wielu! Niby nic wielkiego: przyniósł bułkę, którą każdy mógł za piętnaście kopiejek kupić w piekarni. Nikt jednak nie wpadł na ten pomysł, tylko óh. Potem na przerwie wszyscy prosili go, żeby im dał kawałek, on zaś rozdzielał bułkę pomiędzy nimi jak Chrystus. Ale nie pomiędzy wszystkich. Niektórym nie dawał. Ná przykład tym, co przynosili do szkoły kanapki z serem i kiełbasą, a przecież ci biedacy też mieli ochotę na zwykłą bułkę. Ten Wadim Buła przez długi czas był dla mnie postacią dość zagadkową. Wielu z nas nie wiedzieć Czemu chciało się z nim przyjaźnić. Jakoś do wszystkich pasował. I 'do tych, i do tamtych. Ani zły, ani dobry, niezbyt chciwy i nie nazbyt hojny, może nie ośmiornik, ale i nie t ę p a k, áni tchórz, ani bohater, niby nie chyr truś, alé na pewno też nie naiwniaczek. Był bliskim kolegą Antoniego, ą jednocześnie pozostawał w do-
brych stosunkach z dieriugióską bandą, która nas nienawidziła. Jego przyjaciółmi byli równocześnie Antoni Owczynnikow i Minio Byk!
Zastanawialiśmy się więc, jak postąpić? Wtajemni? czyć go czy nie? Szulepa przedstawiał Bułę w najt lepszym świetle. Twierdził, że Wadim na pewno nas nie zdradzi. Antoni także skłaniał się ku jego przyjęciu do TTBSW, twierdząc, że Wadim mógłby się nam przydać. Nie przypominam już sobie dokładnie tych dyskusji i rozważań, pamiętam tylko, że największa przyjemność polegała na decydowaniu o czyr imś losie. Nadaje się, czy się nie nadaje dla nas. Pamiętam, że los Wadima Buły obchodził mnie szcze* gólnie. Bardzo nie chciałem, żeby został przyjęty do Tajnego Towarzystwa, ale nie mogłem tego powiedzieć głośno, ani podać powodów. Wchodziła tu bowiem w grę kobieta. Czyż mogło być inaczej! Sonia Hańczuk kochała się w tym niepozornym, nieokreślonym, ani takim, ani owakim Wadimie. Co w nim widziała? Spiczaste uszy, same piegi na twarzy, rzadkie zęby, a przy tym był niezgraba. Włosy miał ciemne, błyszczące, zaczesane na bok i przylizane, jakby przed chwilą wylazł z wody. Nie mogłem tego pojąć, ale przecież wszyscy widzieli: Sonia rumieniła się, kiedy z nim rozmawiała, starała się zostać w klasie, kiedy on miał dyżur, zadawała mu głupie pytania, i śmiała się, kiedy usiłował być dowcipny. Nawiasem mówiąc, nie miał poczucia humoru. W jego żartach więcej było złośliwości niż dowcipu. Lubił na przykład dokuczać Jarkowi, wciąż mu uszczypliwie doci- nał. A może tak mi się tylko ze złości wydawało? Przecież Jarek lgnął do niego i ćhciał się z nim przyjaźnić...
Wadim Buła był doskonale nijaki. Jak się o tym później przekonałem, jest to wyjątkowy dar: być nijakim. Człowiek, który genialnie potraf} być
nijaki, z pewnością daleko zajdzie. Sęk w tym» że ludzie, którzy mają z nim do czynienia, wyobrażają sobie i dorysowują na nijakim tle wszystko, co im podsuwają ich pragnienia i lęki. Nijacy zawsze mają szczęście. Spotkałem w życiu ze dwa lub trzy egzemplarze tego przedziwnego gatunku — Buła utkwił mi w pamięci po prostu dlatego, że był tym . pierwszym, komu szczęście tak niezasłużenie pchało się do rąk — i zdumiewał mnie zawsze fakt, że Fortuna niezmiennie im sprzyja. Buła też został wielką szychą w swojej dziedzinie. Nie wiem dokładnie, w jakiej, mało mnie to obchodzi, ale kiedy ktoś mi opowiadał, wcale się nie zdziwiłem: zgadza się, tak być powinno! A w zamierzchłych czasach, kiedy pięciu smarkaczy głowiło się nad trudną decyzją — dopuścić go do tajemnicy, czy nie dopuścić — szczęście, rzecz jasna, też się uśmiechnęło do Buły. Postano* wiono wtajemniczyć go i przyjąć do Towarzystwa. Antoni powiedział, że wojna z dieriugińską bandą będzie długa, na przetrzymanie, i że przyda nam się swój człowiek w ich obozie. Raz po lekcjach zaprowadziliśmy Wadima na podwórko za szkołą i wszystko mu powiedzieliśmy. On już się czegoś domyślał i widać było, jak się ucieszył, kiedy zaproponowaliśmy mu wstąpienie do TTBSW. Ale odpowiedział nam... O, to była niezwykła odpowiedź! Wtedy nie zrozumieliśmy jej należycie, ale po latach, po całym niemal życiu, człowiek przypomina sobie nagle taki epizod i widzi jak na dłoni — nijaki charakter, cóż to za potęga!
Buła powiedział, że z przyjemnością wstąpi do TTBSW, pod warunkiem jednak, że w każdej chwili będzie miał prawo z niego wystąpić. To znaczy, że chciał być członkiem naszego stowarzyszenia, a jednocześnie nim nie być. Bardzo szybko wyszło na jaw, że jest to pozycja niesłychanie korzystna: Buła znał
naszą tajemnicę, nie będąc całkowicie z nami zwią- zany. Zrozumieliśmy to poniewczasie, kiedy już miał nas w ręku. Pamiętam, jak zaplanowaliśmy nową wyprawę na Ulicę Dieriugińską i ustaliliśmy nawet dzień, ale Wadim powiedział, że dzień jest niedobry i trzeba wszystko o tydzień przesunąć. Potem jeszcze
o tydzień, jeszcze o trzy dni, nie podając powodów, z tajemniczą miną, a myśmy mu ustępowali. Dlatego że był z nami, ale niecałkowicie i w każdej chwili mógł się wycofać. «Jeżeli chcecie, idźcie choćby dzisiaj, ale beze mnie;.." Zaczęliśmy się obawiać, że uprzedzi Minia Byka i cały nasz plan podboju ulicy Dieriugińskiej spali na panewce. O co nam chodzi-t ło? O to, żeby się przejść tam i z powrotem ulicą Dieriugińską, na której bito i okradano chłopaków z naszego domu. Jeżeli nas zaatakują — dać im nauczkę. ŁoWka Szulepa przyrzekł, że weźmie ze sobą broń: niemiecki straszak, który strzelał z wielkim hukiem jak prawdziwy rewolwer.
W końcu Buła powiedział: tego, a tego dnia. Wyruszyliśmy o piątej po południu. Kiedy podeszliśmy do domu Wadima, ujrzeliśmy w oknie na pierwszym piętrze jego bladą twarz. On też nas zobaczył i dał nam znak ręką. Przeszliśmy Całą ulicę, ale mikt na nas nie napadł. Czarny pies też się nie pokazał. Jakieś maluchy, które zjeżdżały na sankach i na deskach z górki na środku jezdni, nie zwracały na nas uwagi. Stanęliśmy przed jedną bramą, potem przed drugą, pi' raci się nie pokazali — ani Minio Byk, ani Tarasek, w ogóle nikt. Szulepa strzelił w powietrze, poczekaliśmy jeszcze chwilę i odeszliśmy bardzo zawiedzeni. Próba siły woli nie odbyła się. Chodziliśmy tam jeszcze ze dwa razy, ale również bez powodzenia. Co się stało? Gdzie oni się podziali? Nie udało mam się tego wyjaśnić, a może z biegiem lat zatarły się szczegóły. W pamięci nie pozostało nic, oprócz uczucia
zawodu i niejasnych podejrzeń, że to Wadim Buła — wszystkim na złość i dla własnego spokoju — spłatał nam figla.
Potem odbywały się dalsze próby siły woli, strachy, wyprawy do jakichś grobowców. Podziemne korytarze pod naszą cerkiewką. No i balkon nad przepaścią w mieszkaniu Soni. Właśnie ten balkon! Przeraźliwy chłód paraliżujący ręcel I twarz Soni z oszalałymi, zbielałymi oczami! Zostało nas czterech. Buła do ostatniej chwili nie powiedział ani tak, ani nie. Gruby Mors skręcając się ze wstydu wycofał się — cierpiał na zawroty głowy. Musieliśmy tylko wybrać mieszkanie. Chimius odpadał, w jego mieszkaniu zawsze było pełno ludzi, zobaczyliby nas na balkonie. U Lowki też stale się ktoś obijał: znajomi, ubodzy krewni, poza tym matka po całych dniach przesiadywała w domu. Antoni mieszkał na parterze, ja na drugim piętrze. Pozostał tylko biedny inwalida Mors. Wymarzony lokal: siódme piętro, pracująca matka, od rana do wieczora zajęta w swoim biurze, i stara głucha gosposia,, którą można było zamknąć w kuchni, dając jej do czytania „Pionierską Prawdę". Staruszka lubiła czytać „Pionierską Prawdę". Ale Mors raptem się sprzeciwił; W ogóle zaczął protestować przeciwko tej próbie, mówiąc, że to nie jest próba woli, ale próba śmierci.* Przypomniałem sobiewtedy
o Soni. Szczerze mówiąc, nigdy o niej nie zapominałem.
Sonia mieszkała na ósmym piętrze, rodzice jej akurat dokądś wyjechali. Gosposia często wychodziła i Sonia nieraz bywała w domu sama. Ósme piętro. To było, ma się rozumieć, niebywale kuszące. O tó właśnie chodziło. Im wyżej, tym lepiej. Tym doskonalsza próba woli. Powtarzaliśmy tó sobie nawzajem, chociaż ze strachu ściskało nas w dołku. Antoni miał tylko jedno zastrzeżenie: trzeba było wtajemniczyć
w nasze plany kobietę, a on z zasady nie zgadzał się na udział kobiet. „Nawet matce nic nie powie* działem, a mówię jej wszystko."
Matka Antoniego rzeczywiście była doskonale zorientowana w jego pomysłach i pracach. Dzwoniło się do niej: «Co porabia Antoni?" Matka odpowiadała: „Właśnie kończy trzecią część albumu paleonto* logicznego. Latające jaszczury. Włoski album doprowadził już do połowy, bardzo mu się udało, zwłaszcza Wezuwiusz..."
Boże, jakże pragnąłem, żeby Sonia była obecna przy próbie siły wolil Powiedziałem więc, że można ukryć przed nią rzecz najważniejszą, powiedzieć tylko, że my, ośmiornicy, musimy odbyć na balkonie poufną rozmowę, i poprosić, żeby posiedziała pół godziny w pokoju. Jeżeli nam da słowo honoru ośmior- ników, że nie wyjdzie z pokoju, na pewno dotrzyma obietnicy. Antoni sapał, złościł się, ale w końcu wyraził zgodę: „Dobrze! To fakt, że Sonia różni się od innych dziewczyn, chociażby tym, że zna Verdiego. Raz nawet zanuciła marsza z «Aidy», trochę co prawda fałszywie". W ustach Antoniego była to najwyższa pochwała. Ludzkość dzieliła się na tych, co znają Verdiego, i tych, co go nie znają. Ci pierwsi byli ludźmi wybitnymi, drudzyponurą rzeszą ignorantów. Ustaliliśmy dzień i przyszliśmy do Soni. Nie powiem, żebym maszerował .„do niej dziarsko i z zapałem. Czułem słabość w nogach, a gdzieś w środku, po kościach, biegały jakieś mrówki. Pozostali członkowie Tajnego Towarzystwa również wyglądali nietęgo. Tak bardzo chciałem, żeby Buła nie przyszedł, żeby w ostatniej chwili stchórzył! Przecież miał prawo. Mógł nie przyjść, nic byśmy mu nie powiedzieli. Ale przyszedł, cholera! Twarz miał zielonkawą, jak nieboszczyk. A Chimius uśmiechał się głupawo i próbował dowcipkować.
108
■
Wszystko wyglądało tak, jakbyśmy przyszli zaj- I rzeć do potrzebnego nam tomu Elisée Reclusa, gdy naraz Antoni zwrócił się do Soni: „Słuchaj, Soniu, musisz natychmiast» w tej chwili, przysiąc..."
Sonia zdumiona tym zagadkowym żądaniem i po- dejrzewając, że święci się coś niedobrego, zaczęła nas wypytywać: co to ma być? Dlaczego koniecznie na balkonie? Może chcemy kogoś zrzucić z balkonu? Nie przypuszczała wcale, jak bliska jest prawdy. Tym „kimś" mógł być każdy z nas. Słysząc na pół żartobliwe słowa Soni, poczułem, że 1 litości nad sobą mam łzy w oczach. Nikt tego jednak nie zauważył.
Zrobiłem kilka kroków po pokoju, kolana mi drżały, nogi uginały się pode mną. Nie mogło być mowy
o tym, żeby na takich nogach przejść przez balustradę balkonu i na wysokości ósmego piętra przesuwać się wstawiając stopy między żelazne pręty. Zerknąłem ukradkiem na chłopaków. Kiedy chodziliśmy po kolei do ubikacji, zauważyłem, że wszyscy się trochę chwieją. ’ Tylko Antoni Owczynnikow nie poszedł do ubikacji.
Jak usiadł na krześle po przyjściu do Soni, tak siedział bez ruchu do właściwej chwili: ani dłużej, ani krócej. Ciężki, nieduży, barczysty, żółtawa cera, wystające kości policzkowe niczym u Buddy. Kiedy Sonia poszła wreszcie do pokoju; U jak tego zażądał, zamknęła za sobą drzwi, wstał pierwszy i stanowczym krokiem skierował się do oddzielonego kotarą sąsiedniego pokoju, z którego drzwi prowadziły na balkon, Balkon nie był oklejony papierem, ani zamknięty, mimo że panowały już mrozy. Ojciec Soni gimnastykował się tam rano. Podobnie jak w całym domu balkon był przedzielony kratą, druga jego połowa należała do sąsiadów. Tu właśnie czyhało niebezpieczeństwo. W każdej chwili ktoś mógł wyjść na balkon &É o, cudzie! '¡pĄ nas uratować.
Nikt jednak nie wychodził, za sąsiednim oknem : nie widać było żadnych oznak życia. Spoglądałem na kratę, na stojące pod ścianą puszki, dzbany i rondle? I na firankę za oszklonymi drzwiami i myślałem sobie:- „Czemu, łajdaki, nie wyjrzycie choć na sekundę?* Przecież tak łatwo można przeskoczyć przez kratę i okraść wasze mieszkanie. Co. za karygodna lekkomyślność...''
Niestety, sąsiedzi nie zamierzali nas ratować. Byliśmy skazani na próbę woli. Przy dziesięciostopnió- wym mrozie, bez płaszczy i bez czapek. Szczękałem! zębami. Antoni podszedł do lewego skraju balkonu; który dochodził do betonowej ściany. Okno w dużym pokoju, gdzie przed chwilą siedzieliśmy z Sonią, wychodziło wprost na balkon. Antoni potrząsnął metalową poręczą, która ani drgnęła. Antoni potrząsnął! nią z całej siły oburącz. W porządku. Pomyślałem* że to już chyba obłęd. Ale gdybym nawet zechciał wtedy odejść, nie mógłbym i£p nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Na dole było tak jak zwykłe — spcp- kój, cisza, śnieg, czarne chodniki, białe podwórze, dachy samochodów, ale niewiarygodnie daleko. Dostrzec na dół, na podwórze, było równie trudno, jak przenieść się na inną planetę.
Tam można było tylko spaść.
Antoni przełożył jedną nogę przez balustradę, potem drugą i trzymając się poręczy ruszył wolno po krawędzi balkonu, odwrócony plecami do przepaści, a twarzą do nas. Przestawiał nogi, wsuwając stopy między żelazne pręty. W ten sposób, posuwając się bokiem i bardzo wolno, doszedł do obcego balkonu, po czym zawrócił. Przez cały czas mruczał coś pod nosem. Bodajże marsza z „Aidy". Przesuwaliśmy się za nim po drugiej stronie balustrady, gotowi w każdej chwili przyjść mu z pomocą. Ciekawe tylko, jak? Ale oto Antoni dotarł do ściany, oparł się nagim ko-
łanem 4- był jak zwykle w krótkich spodniach — na parapecie» brzuchem na poręczy, przekręcił się i spadł u naszych stóp. Siadem Antoniego wyruszył natychmiast Chimius, który nie przepuścił okazji, żeby się popisać, odchylił się lekko do tyłu na wyciągniętych rękach, spojrzał w dół i splunął...
W tej samej chwili zobaczyłem w oknie wychodzącym na balkon zastygłą w grymasie przerażenia twarz Soni.
W mgnieniu oka znalazła się na balkonie. Wargi jej poruszały się nie wydając dźwięku. Złapała Chi- miusa pod pachy i zaczęła wciągać przez balustradę— z nadludzką siłą, jak nam potem opowiadał. Wciąż przy tym poruszała wargami i jakby krzyczała, chociaż nic nie było słychać. Wtłoczyliśmy się jeden przez drugiego do pokoju. Byliśmy wszyscy zziębnięci, brudni, twarze mieliśmy sine, poplamione rdzą. Sonia złapała Wadima Bułę za rękę i nie puszczała go, bojąc się, że się jej wyrwie i skoczy przez kratę. Powtarzała ciągle: j,Idioci, idioci, idioci, idioci..." Buła stał naburmuszony. Miał taką minę, jakby go ktoś skrzywdził. Dowiedziałem się potem, jak to było. Nie wytrzymał i wygadał się przed Sonią — chyba wtedy, kiędy latał do ubikacji — radził jej obejrzeć ciekawe widowisko. Wstrętny samochwała! Ale uratował Łowkę Szulepę, siebie i mnie. Uratował z całą pewnością. Nogi miałem całkiem do chrzanu. Ludzie, którzy nie są ani tchórzami, ani bohaterami, ni pies, ni wydra, ratują czasem tych, co mają czegoś za wiele. Znienawidziłem go jeszcze bardziej. Miał teraz do Soni pretensję, coś jej tam ze złością gadał. Wtem Sonia straciła przytomność, przerażeni wezwaliśmy lekarza...
A co było dalej? Dalej, jeszcze dalej i całkiem daleko? Dom opustoszał. Moi przyjaciele rozjechali się i znikli, jeden po drugim. Mors, który tak się mart
wił, że nie może wziąć udziału w próbie woli — nie potrafił przejść nawet po zwykłej równoważni w sali gimnastyczne pi— Znikł wcześniej od innych. Chyba nawet tej samej zimy. A w ogóle niepotrzebnie się tak śpieszyliśmy. Czekały nas niebawem liczne próby, nie trzeba ich było wcale wymyślać. Spadły na nas ulewnym deszczem, jednych przygniotły do ziemi, innych przemoczyły do suchej nitki, niektórzy zginęli w rwącym potoku.
Pamiętam taką scenę: matka Antoniego siedzi u nas w domu, jest też ojciec Chimiusa i jeszcze jacyś ludzie. Zamknęli się w stołowym i rozmawiają. Mnie i Antoniemu kazano wyjść, ale podsłuchujemy pod drzwiami. Niektóre głosy słychać wyraźnie, zwłaszcza kiedy przebija z nich gniew. Słyszę, jak mój oj*- ciec mówi głośno i ze złością: „Przepraszam, ale czy pani zwracała się do lekarza?" I głos matki Antoniego: „Po oo?" „Może pani syn jest nie całkiem normalny?" Matka Antoniego roześmiała się: „Mój syn? Co też pan mówi! Mój syn jest najzupełniej normalny!" Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, ale matka Antoniego śmiała się dalej.
Tamtej zimy, kiedy na daczy w Bruskowie buchnęła płomieniem miłość Glebowa, w jego domu na Die- riugińskiej z każdego kąta wyzierała beznadzieja, która zawsze towarzyszy zamieraniu życia. Życie rodziny Glebowa gasło: babcia Niła ledwie się ruszała i wszystkie prace domowe wykonywała z najwyższym wysiłkiem. Ojciec po śmierci matki postarzał się i zgarbił, trawiła go jakaś choroba, a w dodatku zaczął pić. Wszystko miało się już ku końcowi. Glebow niechętnie przebywał w domu. Ojciec nie budził w nim litości. Ten zdziwaczały, niechlujny starzec nie potrafił mężnie i z godnością spojrzeć
śmierci w oczy, wciąż jeszcze żywił jakąś nadzieję, uciekał się do wybiegów i wykrętów, spodziewająca się, że na ostatek coś od życia wycygani. Wycyganił fdotkę Połę: po śmierci siostry przychodziła coraz częściej, żeby — jak to w rodzinie — pomóc babci, i w końcu spokojnie i niepostrzeżenie zajęła miejsce na tapczanie, na którym przedtem spała matka. Gdzie się miała podziać? Przecież wuj Wołodia po powrocie z Północy porzucił ją i ze swoją nową rodziną wyjechał do Taszkientu. Glebow machnął na nich ręką. Niech robią, co chcą! Krew pulsowała mu w skroniach, pierś rozpierało przeczucie zmian nadchodzących w jego własnym życiu...
Ale Klaudia, córka ciotki Poli, patrzyła na to wszystko krzywym okiem. Była wściekła i na swoją matkę, i na ojca Glebowa. Syn ciotki Poli, Jurek, o dwa lata starszy od Glebowa, zginął na wojnie, Klaudia zaś wyszła za mąż, miała dziecko, powodziło jej się dobrze i powinna się była cieszyć, że matka nie jest samotna, że mieszka z babcią Niłą i pomaga jej na stare lata. Mimo to Klaudia nienawidziła matki. Przychodząc na Dieriugińską podkreślała, że przychodzi w odwiedziny tylko do babci. Z rodzoną matką nie rozmawiała, wobec ojca Glebowa była oschła i drwiąca.
Klaudia wdała się w wuja Wołodię: wielka, koścista, brzydka. Nie wiadomo dlaczego uchodziła za osobę dobrą. Taka sama legenda jak o urodzie ciotki Poli. Glebowa drażnił szyderczy ton, jakim Klaudia zwracała się do jego ojca, wskutek czego ojciec tracił kontenans, a ciotka Pola denerwowała się i plotła trzy po trzy. W ogóle Glebowa drażniła odmienna struktura wewnętrzna Klaudii, coś obcego, a przede wszystkim — twarda nieustępliwość.
Pewnego razu Klaudia powiedziała do Glebowa:
— Dziwię ci się: jak możesz to wszystko strawić? Doprawdy, masz niezwykły charakter.
Niby dlaczego? — zapytał Glebow.
. Bo jesteś wszystkożemy. Albo absolutnie na wszystko obojętny.
Glebow uśmiechnął się. jtojp- Ą co mam robić?-gestem dorpsły, om też są dorośli...^ ry Wićbąiął przed sobą złą, wykrzywioną szyderczo twarz kuzynki i myślał: lepiej być obojętnym na wszystko niż niedobrym. Na głos powiedział:
Ja im źle nie życzę-
— Boże drogi, kto im źle życzy? Tylko żę ja cierpię, dla mnie to ,katusze, a dla ciebie tę głupstwo... Dziwne...
— A mnie dziwi co innego: jak możesz tak nienawidzić rodzonej matki? Skąd się bierze w tobie to okrucieństwo?
Klaudia zakryła twarz rękami i wyszła.
Potem przyznała się kiedyś Glebowowi, że chciałaby stłumić w sobie gniew i przebaczyć matce, ale nie jest w stanie. Przez matkę cała rodzina jest nieszczęśliwa. To się przecież zaczęło już przed wojną, potem ciągnęło się podczas ewakuacji. Dlatego wszystko się rozleciało: wuj Wołódia rzucił Polinę, a matka Wadima rozchorowała się na serce. Glebow albo nic nie widział, albo raczej nie rozumiał, 0 co chodzi. Klaudia powiedziała mu to, ale zaraz wybuchnę- ła płaczem i zaczęła sobie wyrzucać, że jest podła, że nie miała prawa mówić tego wszystkiego Glebowowi, i prosiła go o przebaczenie.
. *—Może choć teraz mnie zrozumiesz j— mówiła szlochając i chwytając Glebowa za rękę. — Tak, jestem niedobra, okropna, nie miałam prawa ci powiedzieć... Wstrętna jestem, nikt mnie nie ciągnął za język...
t Glebow był zdumiony, ale powiedział spokojnie:
— No cóż, domyślałem się i tego. Ale do cioci Poli nie mam żalu.
— A ja mamszeptała Klaudia, kładąc głowę na stole. — Ja mam do niej strdszny żal... Odebrała mi ojca i matkę.
Glebow |H milczeniu zastanawiał się nad sytuacją. Oczywiście, rewelacja była przykra, ale przecież najgorsze już się stało. Poczuł tylko, że tym mocniej pragnie zerwać z domem i< rozpocząć samodzielne życie.
Sonia zaczęła go teraz Odwiedzać. Chciała poznać całą jego rodzinę, z góry już wszystkich kochała. Dla Glebowa te wizyty były udręką. Sonia widziała żałosny stan ojca, który głędził i usiłował jej schlebiać, widziała ubóstwo i ciasnotę -— dawniej, za czasów szkolnych, wcale to Glebowa nie krępowało, koledzy walili do niego gęsto, ale teraz własny dom ciążył mu coraz bardziej —. szczególnie zaś bał się, że Sonia będzie się zastanawiać, kim właściwie jest ciotka Pola?
Pewnego razu Soaiiat zjawiła się, kiedy wszyscy byli w domu, nawet Klaudia przyszła odwiedzić babcię i przyniosła jej z targu trochę warzyw. Był koniec maja, upały. Glebow przedstawił Sonię Klaudii i czym prędzej wciągnął ją do swojej klitki, odizolowanej teraz, Bogu dzięki, od pokoju, w którym mieszkała babcia z ojcem, i w której nocowała ciotka Pola, kiedy przychodziła, żeby pomóc w domu. Po pół godzinie zawołano ich na herbatę. Glebow szedł niechętnie, ale Sonia. koniecznie chciała dobrze wszystkich poznać, a zwłaszcza Klaudię i jej czteroletnią Swietkę, która Sonię szalenie zainteresowała. Sonia i Swietka od razu przypadły sobie do serca, zaczęły szczebiotać i w coś się na uboczu bawić. Tymczasem W pokoju rozpętała się awantura rodzin
na, co zdarzało się rzadko, ponieważ Klaudia w tym domu unikała kłótni. Tym razem do spięcia doszło niespodziewanie. Klaudia nie zdołała się opanować. Poszło właśnie o małą Swietkę, którą należało jak najszybciej zawieźć na letnisko.
Patrząc z niechęcią na Sonię, która wróciła do sto*- łu, kiedy kłótnia rozgorzała na dobre, zacietrzewi©! i na Klaudia mówiła głośno,‘z irytacją:
— Powiedz od razu: pojedziesz ze Swietką czy nie? Jeżeli nie, to pójdę d© ciotki męża, ale jej wolałabym nie prosić, bo to kobieta chorowita... .»i
Ciotka Pola mówiła, że letnisko wynajęto za daleko, a ona musi trzy razy na tydzień jeździć do Moskwy po robotę. Ciotka Pola pracowała wtedy chałupniczo w spółdzielni, wyplatała t jakieś siatki do maszyn. A poza tym: czy można- zostawić babcię Niłę bez opieki? Klaudia wpadła w furię, ipfe* Ty się babcią ńie zasłaniaj! Ją też zabierzemy na letnisko. Tam jej będzie lepiej.
— Będziesz ciągnęła babcię taki kawał drogi? Zwariowałaś?
— A tu jej niby dobrze, co?
— Jej są potrzebni lekarze, idiotko! Przychodnia! Chodzi ci o niańkę, nie o babcię. Ona już się dość napracowała.
Babcia Niła protestowała, mówiła, że jeszcze sił jej nie brak. Ciotka Pola miała Klaudii za złe, że nie oddała dziecka do żłobka. Gały żłobek pojedzie na letnisko. Podobno w fabryce Klaudii mają dobry żłobek.
— Zawracanie głowy! Chciałabyś się tylko pozbyć dziecka. Ładna mi babcia! ffe wściekła się Klaudia. — Boże kochany, tyle razy przysięgałam sobie, że się do niej nie odezwę...
Ojciec zaczął mamrotać pod nosem. Nie sposób było zrozumieć, co tam przeżuwa w bezzębnych
ustach. Kobiety kłóciły się dalej, ale jakoś beznadziejnie jałowo i nudno, a co najgorsza, zupełnie się Soni nie krępowały. Klaudia zarzucała matce egoizm, mówiła, że o dziecku nikt nie pomyśli, wszyscy zajęci są tylko sobą i co tu robić? Na letnisko nie ma kto jechać, no i\ zadatek przepadł. Pewnie, żeby wiedziała, toby oddała Swietkę do żłobka, ale teraz już za późno. Ciotka Pola powiedziała: ¿..•^rśfcWszystko dlatego, że nie rozmawiasz z matką. Wszystko zawsze cichcem, milczkiem niby jakie zwierzę. Co ja ci złego zrobiłam? ■?*- Ciotka Pola rozpłakała się.
Sonia powiedziała naraz:
*— A może by panie pojechały do nas na daczę? Tam jest stróżówka, bardzo wygodna, z wodą i światłem. Swietka, chcesz pojechać do mnie na daczę?
— Chcę! — zawołała dziewczynka podskakując z radości.
Słowa Soni pozostały bez odpowiedzi, jakby nikt ich nie usłyszał. Kobiety nie przerywały kłótni. Ojciec uspokajająco machnął ręką:
— Nie przejmuj się, ona pojedzie, na pewno po- jedzie.
Ciotka Pola szlochała, potrząsając przecząco głową.
— Nie mogę, to dla mnie za daleko... Ona mnie nie chce znać... Nie pojadę.*. -
Sonia szepnęła do Glebowa:
— Powiedz im o Bruskowie.., To całkiem realne...
Klaudia zwróciła się raptem do Soni:
Niech się pani nie wtrąca do naszych spraw, dobrze? Dziękujemy za propozycję, ale pani dacza nie jest na naszą kieszeń i w ogóle dla nas się nie nadaje.
— Jesteś ordynarna! powiedział Glebow. — Chodźmy, Soniu.
Wrócili do pokoju Glebowa, usiedli mai* kozetce zasłanej bajowym kocem.. Glebow zamknął drzwi i zapalił lampę z papierowym abażurkiem, umocowaną nad wezgłowiem. Ileż to wieczorów i nocy spędził pod tą lampą, wylegując się na kozetce, czyta* jąc, puszczając wodze fantazji! Oparł się wygodnie ramionami i głową o drewniane przepierzenie -*■ \ w ulubionej pozie sybaryty, o czym świadczył zatłu- szczony ślad głowy na tapecie — a Sonia usiadła obok, umościła się w zagłębieniu i starej kozetki I i przytuliła do niego, kładąc mu głowę na piersi. Glebow obejmował ją lewą ręką, prawą zaś przesuwał po jej udzie w jedwabnej szeleszczącej pończosze. , Nad pończochą był pas nagiej skóry. Za przepierzeniem nadal trwała kłótnia, słychać było każde słowo. Glebow obawiał się, że Klaudia powie coś okropnego, coś, czego Sonia nie powinna się nigdy dowiedzieć. Głaskał dłonią należący do niego i całkowicie dostępny pasek nagiej skóry i mówił, że jego kuzynka jest zarozumiała, źle wychowana, że skończyła tylko podstawówkę i technikum, i że on nie ma z nią o czym rozmawiać. Klaudia pracuje jako majster w zakładach dziewiarskich, a Kola, jej mąż, jest tam monterem.
— Serce mi się kraje, jak na nią patrzę... jest rozżalona na cały świat... — powiedziała Sotnia. — Twojej cioci też mi żal, taka jest dobra i taka ładna...
I ta dziewczynka, śliczna, ale wątła... Wszystkich mi żal, wszystkich! To niedobrze, co? Niepotrzebnie?
— Skądże znowu. To dobrze. I potrzebnie ^— powiedział Glebow, wciąż głaszcząc skórę nad pończochą. Zeby mu było wygodniej*-; odpiął podwiązkę i zsunął pończochę. Mógł robić z nią wszystko, co chciał. Sonia ujęła jego lewą rękę za palce i przycisnęła do ust Głosy zą przepierzeniem rozlegały się nadal, co irytowało Glebowa, ale nie mąciło wielkiej,
■
spokojnej radości, którą mu sprawiała uległość tej kobiety. Co najważniejsze, kobiety niezwykłej. Domyślał się, że jest właśnie taka, powtarzał to sobie w duchu, nakazując swojej dłoni odczuwać rozkosz z głaskania uda kobiety niezwykłej, która należała do niego całkowicie.
M|nęło lato. Zaczął się najważniejszy dla Glebowa piąty, rok studiów. I oto co się wydarzyło na jesieni — było już chłodno, ,może nawet spadł śnieg, pewnie w listopadzie — kiedy Glebow całą parą pchał naprzód swoją pracę magisterską.
Wezwano go do dziekanatu. Przyjął go tam niejaki Druziajew, który niedawno otrzymał nominację
i którego Glebow prawie nie znał. Glebow pisał
0 publicystyce rosyjskiej lat osiemdziesiątych, tonął w przeogromnym temacie, w materiałach, cytatach, w tysiącach szpalt.
Druziajew wypytywał go ze znajomością rzeczy. Zarecytował nawet z pamięci mało znany wierszyk: „Oto cecha, która Rosji nie upiększa: im większa potęga, tym ciemnota większa". A może go specjalnie na tę rozmowę przygotował? Glebow spoglądał ze zdumieniem na tego zmęczonego człowieka z o- brzękłą twarzą świadczącą o niewydolności krążenia i, jak to się często zdarza u chorych na serce, z jakąś ukrytą apatią i smutkiem w oczach, i myślałi czemu wysłano gońca do sali wykładowej, żeby przyszedł niezwłocznie, natychmiast? Druziajew miał na sobie mundur oficerski i cywilne spodnie, wsunięte do wojskowych butów, które skrzypiały przy każdym kroku. Urzędowe skrzypienie butów i oficerski mundur nie pasowały zupełnie do smutku w oczach, do rozmowy o liberalnych redaktorach
1 dó na pół konspiracyjnego mrugnięcia na wzmiankę
o Suworinie: „Między nami mówiąc, Aleksy Siergie- jewicz to był ktoś! Wielki talent!''
Rozmawiając z nim Glebow nie zapominał ani przez chwilę, że jeszcze niedawno Druziajew był prokuratorem wojskowym i dopiero przed rokiem został zdemobilizowany. Do pokoju zajrzał asystent Szyrejko. Wsunął przez uchylone drzwi twarz w okularach, niby na sekundę, ale widząc Glebowa postanowił z jakiegoś powodu wejść' na dłużej. Szysejko robił błyskawiczną karierę, chociaż był tylko asystentem. Na roku Glebowa miał w zastępstwie usuniętego Astruga wykład o Gorkim. Druziajew zapytali1^
— Opiekunem waszej praty ińagisterskiej jest Mikołaj Wasiljewicz Hańczuk?
Glebow poczuł nagle, jak w dziecinnej zabawie w „zimno i gorąco", że tu zaczyna być „ciepło'11. Druziajew nie powiedział „Hańczuk", co zabrzmiałoby oschle i wrogo, ale nie pominął też nazwiska, co byłoby najbardziej naturalne. Wybrał precyzyjną
i oficjalną formułę „Mikołaj Wasiljewicz Hańczuk", jak przy wręczaniu nagrody lub w nekrologu. Był to zwrot pełen szacunku, który wszakże oddzielał wymienioną osobę od pewnej zbiorowości. Jak tam stosunki z promotorem? Żadnych nieporozumień? Glebow odparł, że żadnych. Druziajew mierzył teraz Glebowa zupełnie innym, jak mu się wydało, p r oku- ratorskim spojrzeniem. Jego zmęczenie znikło bez śladu, wyprostował się i jakby wypełnił swój mundur.
i— Uważacie, Glebow, sprawa jest delikatna. Dlaczego was zaprosiłem? Tylko niech to zostanie entre nous, jak mówią Francuzi. Towarzysz Szyrejko orientuje się w naszych intencjach. —^Druziajew ruchem głowy wskazał asystenta, który z surowym wyrazem twarzy przysłuchiwał sięi rozmowie. — Niech was. zatem nie dziwi jego obecność. Czy wiecie,- że Mikołaj Wasiljewicz Hańczuk umieścił was na wstępnej
180
liście absolwentów, którzy zostaną skierowani na studium doktoranckie? Nie wiecie? To dla was nowina? Przyjemna, nieprawdaż? Poza tym jest opiekunem waszej pracy magisterskiej. A do tego jesteście, że tak powiem, jego przyszłym zięciem. Wybaczcie, że o tym wspominam, wywiad działa... A ja, jako były wojskowy polegam na informacjach wywiadu ...
Druziajew znów złagodniał, nawet się uśmiechnął. Uśmiech był co prawda skierowany nie do Glebowa, lecz do asystenta Szyrejki. Glebow chrząknął i zrobił nieokreślony ruch głową, co jednak oznaczało, że nie zaprzecza informacjom wywiadu.
— Musicie zrozumieć, Glebow — kontynuował Druziajew — że nie mamy nic przeciw temu, żebyście się dostali na studium doktoranckie ani też żeby Hańczuk był opiekunem waszej pracy magisterskiej.
I naturalnie, nie mamy nic przeciw temu, żebyście zostali zięciem profesora. Nigdy się także nie sprzeciwialiśmy — jestem tu człowiekiem nowym, ale towarzysze mi opowiadali, że sprawa ani razu nie znalazła się na porządku dziennym — żeby żona Hań- czuka, Julia Michajłowna Brues, wykładała u nas na filologii i prowadziła swoją grupę. Rozumiecie, w czym sęk: każda rzecz z osobna jest w najlepszym porządku, ale wszystko razem wzięte ■■***■ nie za bardzo. Co za dużo, to niezdrowo.
— Tak, czymś to zalatujel powiedział twardo asystent Szyrejko i dodał: — Z punktu widzenia moralite.
—‘ Więc co? — spytał Glebow. Jakie stąd wnioski? — Przybrał nawet nieco wyzywającą postawę, domyślił się bowiem, że to nie on jest przedmiotem ataku. Tamci zaczęli mu tłumaczyć, że profesorowi trudno cokolwiek wyperswadować, że Hańczuk nie zwykł słuchać krytyki, że starsi towarzysze nie chcą
wszczynać z nim dyskusji, ale trzeba mu przecież coś niecoś dać do zrozumienia. Bo może być za póź- nol Sprawa dojdzie do wyższych instancji. Czy Glebow nie zgodziłby się spokojnie, jako członek rodziny, porozmawiać z Hańczukiem i przedstawić mu sytuację? Niech Hańczuk sam wybierze opiekuna pracy magisterskiej Glebowa. Niech złoży oświadczenie, podając dowolny powód. Zwykła formalność, nie ma się czym przejmować. Czy zatem towarzysz Glebow zechce przyjść z pomocą, tym bardziej, że
0 niego tu głównie chodzi?
Glebowowi zdawało się, że sprawa jest prosta
1 jasna, powiedział więc, że się zgadza. Od tego dnia zaczęła się dręcząca gmatwanina, w której zagubił się z kretesem.
Gdyby to człowiek wiedział, że sprawa przybierze taki obrót! Ale Glebow w pewnych przypadkach był nie dość bystry i przewidujący. Skomplikowane manewry, które potem wyszły na jaw, były dla niego niedostępną tajemnicą. Nikt zresztą nie mógł nic przewidzieć. Nawet Druziajewowi, który tak odważnie i sprytnie kierował okólnymi podkopami pod twierdzę otoczoną potężnym murem obronnym, nie przyszłoby nigdy do głowy, że dokładnie za dwa lata on sam, wyrzucony zewsząd, będzie, po wylewie krwi do mózgu, siedział w fotelu przy oknie wychodzącym na podwórze i trzęsąc bezwładnymi rękoma będzie pomrukami prosił żonę o papierosa. A jeszcze po roku Glebow, już na studium doktoranckim, przeczyta niepozorny nekrolog: i-,...- z głębokim żalem... po długich i ciężkich...'' Opowiadano, że na pogrzebie Druziajewa było tylko osiem osób, wszyscy byli poruszeni innym niedawnym pogrzebem, rzecz działa się w marcu, ale nie w tym sęk: Druziajew ?nifrł równie błyskawicznie, jak się zjawił, zjawił się zaś jakby tylko po to, żeby wykonać jakąś doraźną mi
sję. Wpadł, wykonał i znikł. Wtedy, w pierwszej chwili, kiedy Glebow zastanawiał się nad propozycją Druziajewa, miał wrażenie, że jest ona podyktowana troską o pomyślny przebieg jego pracy magisterskiej. O, święta naiwności! Zdawało mu się, że jego zadanie polegać będzie wyłącznie na znalezieniu kogoś, kto zechce firmować pracę wykonaną już przez Mikołaja Wasiljewicza. Zwykła formalność, oni obawiają się formalnych komplikacji.
Postanowił, że następnego dnia wieczorem, kiedy pójdzie do Soni, porozmawia z Hańczukiem. Niepokoiło go tylko coś, o czym zawczasu nie pomyślał: jak przedstawić profesorowi te wszystkie racje, które tak brutalnie i bez ogródek wyłożył Druziajew? On
i Sonia postanowili już się pobrać, ale rodzicom nic jeszcze nie mówili. Głupia sprawa. Powiedzieć Hań- czukowi o tak poważnej decyzji równocześnie i w związku z propozycją Druziajewa nie miało najmniejszego sensu, rozmowa taka zresztą w każdym wypadku — Glebow naraz to sobie uświadomił — byłaby grubym nietaktem. Oznaczałoby to forsowanie wydarzeń, które powinny były rozwijać się w sposób naturalny.
Najlepiej zagrać na zwłokę, przeciągać całą sprawę. Może zapomną albo sprawa się rozwikła sama przez się. Ulubiona zasada: puścić wszystko na żywioł.
Nie poszedł do Soni ani nazajutrz, ani w ciągu następnych dwóch dni. Nie robił tego z rozmysłem, zawsze się znalazł jakiś powód, Glebow chwytał się wtedy dla zarobku rozmaitych prac, nawet najpospolitszych —- we dwójkę z kolegą rąbał drwa na podwórkach zamoskworeczańskich drewnianych domków, a ponieważ miało się właśnie ku zimie, roboty byłó od metra ale w głębi duszy pragnął odwlec przykrą chwilę, może się wszystko rozejdzie
po kościach. Gdzie taml Szyrejko po seminarium spytał: „Rozmawialiście?" Glebow udał, że nie rozumie, o co chodzi: „Z kim?" „Z waszym opiekunem pracy magisterskiej. Z przyszłym teściem." „Ach, tak! Jeszcze nie. Nie było okazji." — „No to bądźcie łaskawi znaleźć okazją — powiedział Szyrejko lodowatym tonem. — Musimy was jakoś umiejsco* wić, albo tu, albo tam."
Do diabła, bezczelny facet! Glebow zaniepokoił się, widząc, że to nie przelewki i że nic się „samo przez się" nie załatwi. Zatelefonowała Sonia. Co się stało? Gdzie się podziewał? Wytłumaczył jej, że zarabiał pieniądze. Sonia się przejęła: „Nie przemęczyłeś się czasem? Może jesteś chory?" Wieczorem Glebow przyszedł i opowiedział jej wszystko o Dru- ziajewie i o Szyrejce. Nic głupszego nie mógł zrobić. Na jakie poparcie z jej strony mógł liczyć? Sonia, speszona, zamknęła się w sobie i powtarzała tylko:
_ Jak chcesz, jak uważasz...
Wtedy po raz pierwszy dostrzegł to jej spojrzenie — pełne zdumienia.
— Może niepotrzebnie ci o tym powiedziałem? — spytał.
— Może niepotrzebnie. — Znów przyjrzała mu się badawczo, z uśmiechem i jakby zdziwiona. — To pułapka. Wiesz, co bym im powiedziała na twoim miejscu?
— Co?
—1 Powiedziałabym: słuchajcie, przecież to jakoś nieładnie. Nie sądzicie, że to nieładnie?
— Próbowałem przemówić im do rozsądku — skłamał.
—• Skąd się dowiedzieli? Dlaczego o tym mówią? — Głos jej drżał, oczy miała pełne łez. Spróbował ją objąć, ale Sonia lekko i zwinnie, niezwyk
łym u niej kokieteryjnym ruchem wymknęła mu się spod ręki. — A to, co było między nami» dotyczy tylko nas dwojga.
Daję słowo, zgłupiałem kompletnie... Tłumaczyłem im — brnął w kłamstwach — no, właśnie, że to nieładnie...
— Wytłumaczyłeś im? Powiedziałeś, że to plotki? — Sonia znów się uśmiechnęła. — Mówię ci, to niesamowita pułapka! Naprawdę, to jakiś koszmar. Nie wolno wplątywać ojca w nasze sprawy. Mama też ma przykrości: Dorodnow wezwał ją i powiedział, że musi złożyć egzaminy. Żeby dostać dyplom radzieckiej wyższej uczelni i prawo wykładania. A ona ma dyplom Uniwersytetu Wiedeńskiego. Wykłada od dwudziestu lat. Śmieszne, prawda? — Sonia wzięła go za rękę. —Wadim, chcę ci powiedzieć: jesteś wolny. Rób, co uważasz za stosowne. I, na miłość boską, do niczego się nie zmuszaj. Rozumiesz?...
Glebow skinął ponuro głową. Przy kolacji Julia Michajłowna, niesłychanie podniecona, opowiadała
o rozmowie z Dorodmowem. O tym, jaki to Dorodnow był grzeczny i uprzejmy, jak składał buzię w ciup, zwracał się do niej per „kochana Julio Mi- chajłowna" i w ogóle dawał jej do zrozumienia, że on sam nie ma z tą intrygą nic wspólnego. Że tylko pewni ludzie, biurokraci, nie wiadomo co za jedni, żądają dopełnienia pewnych formalności. Ciągle te formalności! Dorodnow wyrażał ubolewanie, przepraszał. Ale kiedy Julia Michajłowna zauważyła, że wprawdzie Sima, inna wykładowczyni, zrobiła konspekt z całej „Dialektyki Przyrody" Engelsa, ale zna niemiecki znacznie gorzej od Julii Michajłowny i tak już zostanie na wieki wieków — Dorodnow zrobił raptem okrągłe oczy i załamał ręce: „Julio Michajłowna, czyżby negowała pani fakt, że język jest zjawiskiem klasowym?" Julia Michajłowna śmiała się,
kiedy o tym opowiadała. Hańczuk też się śmiał, choć niekiedy marszczył brwi. , O niczym innym, prócz tej zabawnej nowiny o egzaminach, przy sto* le nie rozmawiano. Było dużo gwaru, rozmaitych domysłów, śmiechu. Julia Michajłowna, zdradzając talent aktorski, komicznie naśladowała Dorodnowa. Kunik opowiadał o jakichś historiach, które wydarzyły się w instytucie, siostra Julii Michajłowny, Elfryda Michajłowna, ciocia Elli, jak ją nazywała Sonia, zupełnie niepodobna do swojej siostry, tęga, zarozumiała, tleniona blondynka, gromkim, pełnym oburzenia głosem piętnowała biurokrację. Przytoczyła słowa Lenina, że walka z biurokracją toczyć się będzie przez dziesięciolecia. Że warunkiem zwycięstwa w tej walce jest upowszechnienie oświaty
i kultury. I że biurokracja, ma się rozumieć, jest wytworem żywiołu drobnomieszczańskiego, o czym nie wolno zapominać. W obecności Hańczuka ciocia Elli odzywała się zawsze tonem mentorskim i kategorycznym, jak gdyby to ona była profesorem, nie on. Glebow w ogóle nie lubił tej kobiety, pewnie dlatego że — czuł to wyraźnie — ona go też nie lubiła. Zawsze odpłacał ludziom pięknym za nadobne. Miał ją za snobkę. Czasem nie dostrzegała jego ukłonu albo jak z łaski odpowiadała mu ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy. Miała też zwyczaj przerywać mu, ile razy zaczął mówić. I skąd ta woda sodowa? Kiepska dziennikarka, pseudospecjalistka od spraw międzynarodowych. Glebow nie; potrafił przezwyciężyć niechęci do cioci Elli, mimo że uchodziła w rodzinie za bohaterkę: podczas wojny domowej była przez dwa tygodnie korespondentką w Barcelonie. Potem z jakiegoś powodu ją odwołano. Pewno z powodu głupoty. Ciocia Elli spytała; „Ciekawe, jakiego pochodzenia jest ten wgs? Pprodnow? Założę się, że nie proletgriąękiego",
Julia Michajłowna powiedziała, że o Dorodnowie nic nie wie, natomiast Druziajew z całą pewnością jest synem młynarza. ,/Voilei! Stroją się w marksistowskie piórka, ale jak ich trochę poskrobać...” Hańczuk wtrącił jednak» żeby się za bardzo nie cieszyły — Dorpdnow pochodzenie ma bez zarzutu, syn kolejarza. To nie . takie proste, moi kochani. „Wiesz na pewno?" |i| nie dawała za wygraną ciocia Elli. Pod koniec kolacji wszyscy trochę przygaśli, komizm epizodu z Dorodnowem został całkowicie wyeksploatowany. Julia Michajłowna usiadła z ciocią Elli przy pianinie i zaczęły grać na cztery ręce. Hańczuk
i Kunik poszli do.pokoju profesora.
A jednak Sonia była zupełnie inna! Umiała na wszystko spojrzeć inaczej, nie tak jak jej najbliżsi,
i po cichu żartowała z nich. Ni stąd, , ni zowąd szepnęła do Glebowa: „Wiesz, kim był ojciec mojej mamy i cioci Elli? Synem wiedeńskiego bankiera, który co prawda zbankrutował..."
: Tylko Sonia rozumiała, jak śmieszne jest to, że jej rodzina natrząsa się z Dorodnowa. Ale uśmiechała się ze smutkiem. *
Późnym wieczorem, kiedy Glebow wyszedł z pokoju Soni i przez nie oświetlony salon zmierzał do przedpokoju, ujrzał dwie siostry jedną wątłą, na cienkich nóżkach, drugą tęgą, o rozrośniętym tyłku — które objęły się, otuliły jednym szalem i wpatrzone w roziskrzony rój świateł za oknem, bardzo pięknie nuciły jakąś melodię, kołysząc się* przy tym do taktu.
Pamiętam też, jakeśmy się wyprowadzali z tamtego domu nad rzeką. Dżdżysty październik, zapach naftaliny i kurzu, korytarz zawalony stosami książek, tobołami, walizkami workami i pakunkami- Trzeba
znosić wszystkie te klamoty z czwartego piętra na dół. Moi koledzy przyszli, żeby nam pomóc. Ktoś pyta dyżurnego przy windzie: „Czyje to klamoty?" Dyżurny odpowiada: „Tych z czwartego". Nie wymienia nazwiska, nie wskazuje głową w moją stronę, chociaż stoję tuż obok, a on zna mnie dosko- j nale. Mówi tylko: „Z czwartego”. „A dokąd?” „Bo ja wiem? Podobno gdzieś za rogatki." Też mógłby mnie zapytać, a ja bym odpowiedział, ale om nie pyta. Ja dla niego już nie istnieję. Ci, co się wyprowadzają z tego domu, przestają istnieć. Dławi mnie wstyd. Wstydzę się, że tak wystawiamy na pokaz nędzne bebechy naszego życia! Meble są państwowe, zostaną w tym ogromnym mieszkaniu. Pianino sprzedaliśmy rok temu. Dywany również. Ale tak się przyzwyczaiłem do tych stołów, biurek i krzeseł z blaszamymi numerami inwentaryzacyjnymi, do ciężkich kwadratowych foteli i kanap obitych szorstką tkaniną pachnącą lizolem! Do drzwi z matowym szkłem w perlisty wzorek i do tapet, na których po zdjęciu fotografii wystąpiły plamy ich prawdziwego, nie spłowiałego koloru i które teraz stały się jakieś brudne i nagie. To wszystko jeszcze jest prawie swoje, ale już obce. Stoję niezdecydowany przed mapą Hiszpanii. Zabrać ją czy zostawić? Przed siedmioma miesiącami padł Madryt. Skończyły się gorączkowe obawy i troski, pospadały chorągiewki. „Zabrać! — mówi Antoni. — Jeszcze się nam przyda”. „Daj ją mnie” -l—mówi Wadim Buła, który przyszedł nieproszony. Smuje się wszędzie za Anto1- nim jak ryba-pilot za rekinem. Wchodzi babcia
i mówi: „Jeżeli nie weźmiesz mapy, zawinę w nią maszynkę do mięsa". Wezmę ma pewno. Wydłubuję ze ściany pinezki, zdejmuję mapę i składam ją w ośmioro, wygląda jak pękata broszurka. Można ją wsadzić do kieszeni płaszcza. Ta mapa stoi u mnie
do dziś na półce z książkami. Ani razu jej nie rozłożyłem, chociaż minęło tyle lat. Ale to, co wchłonęło tyle cierpień i pasji, choóby tylko dziecinnych cierpień i dziecinnej pasji, nie może zginąć bez śladu. Kiedyś to wszystko komuś się przyda. Wtedy, pod kapuśniaczkiem, obok naszych klamotów, w oczekiwaniu na ciężarówkę...
„Duże to mieszkanie — pyta Buła — do którego się przeprowadzasz?"
„Nie wiem" -sa mówię.
Ale wiem. Babcia mówi, że okolica jest bardzo dobra, blisko parku, dużo zieleni, doskonałe powietrze. Będzie tylko miała daleko do pracy. Będzie musiała jeździć tramwajem do rogatki, potem autobusem, razem około godziny. Całe szczęście, mówi babcia, że do tramwaju i do autobusu wsiada się na pętlach, do pustych wagonów. Będziemy mieli jeden niewielki pokój w mieszkaniu kołchozowym. Pokój słoneczny, okna wychodzą na podwórze. „Bardzo ładny pokój I" mówi babcia. Nie mam ochoty opowiadać o tym Bule. Gdyby wiedział, jak mi ciężko na sercu! Zbiegli się tu, wygłupiają się, żartują, pomagają nam znosić rzeczy, wesoło im. Czy naprawdę nie rozumieją, że widzimy się może po raz ostatni? Im to dobrze — zostają razem, a ja wyruszam w nieznane, między obcych ludzi. Gdzie znajdę takich kolegów: mądrych jak Antoni, dowcipnych jak Chi- mius, dobrych jak Jarek? I jeszcze jedna sprawa. Naj-naj-najważniejsza i ściśle tajna. Gdzie spotkam kogoś takiego jak Sonia? Oczywiście — nigdzie na świecie. Nie warto nawet szukać, to beznadziejne! Ma się rozumieć, są być może dziewczyny ładniejsze od Soni, z długimi warkoczami, niebieskimi oczami, z jakimiś niebywałymi rzęsami, ale to wszystko betka. Bo żadna Soni do pięt nie dorasta. Minuty płyną, zmierzcha się, niedługo przyjedzie ciężarówka, a So-
ni wciąż nie ma. Przecież wszyscy wiedzą, że dziś się rozstajemy. Niech przyjdzie choć na sekundę, niech przynajmniej machnie ręką stamtąd, z daleka. Nie ma jej, nie ma, wciąż ¡nie ma. Buła pyta: „Ile pokoi? Trzy? Cztery?" „Jeden” — odpowiadam. „I bez windy? Będziesz ganiał na piechotę?" Pytania sprawiają mu przyjemność, nie może powstrzymać uśmiechu.
Nagle widzę Sonię, zjawia się w głębi podwórza pod betonową arką. Biegnie bardzo szybko przez czarne i mokre podwórze, biegnie tutaj, do naszego wejścia. Podbiega i pyta zdyszana: i,Jeszcze nie wyjechaliście? To świetnie! A to dla ciebie... na pamiątkę..." — wpycha mi do rąk jakiś przedmiot zawinięty w gazetę, pewnie książkę. I patrzy wesoło nie na mnie, ale na nas wszystkich.
Szachy kieszonkowe., Z dziurkami do wtykania figurek. Widziałem takie u niej w domu. Teraz jednak nic mnie nie cieszy. Przecież się rozstajemy. Na całe życie, na wieki! Dlaczego oni nie rozumieją, jakie to straszne: na wieki? Nie mogę wydobyć z siebie słowa, patrzę na bladą, lekko piegowatą twarz, widzę, jak się uśmiecha pełnymi dobroci wargami, pełnym dobroci spojrzeniem krótkowzrocznych oczu, z których przebija jedynie pogodny spokój, współczucie i serdeczność — dla wszystkich...
— No, do widzenia — mówię wyciągając do niej rękę. Już zajechała ciężarówka, już mnie wołają. Babcia drepce wokół pakunków. Wrzucamy tłumoki do ciężarówki. Babcia siada obok szofera, ja i siostra przełazimy przez burtę i siadamy na rzeczach. Siostra tuli do piersi kota Tygryska. Chwała Bogu, deszcz wciąż leje jak z cebra, podwórze jest puste
i nikt nie widzi, jak odjeżdżamy. Tylko dyżurny w czarnej czapce mundurowej wyszedł przed wejście frontowe. splótł ręce za plecami, patrzy nie na mnie
i nie na siostrę, lecz na ciężarówkę i kiwa lekko głową: może się z nami żegna, może się zamyślił
i kiwa sam do siebie, a może się cieszy: nareszcie! Oddala się wyasfaltowane, ciemne od deszczu podwórze, na którym upłynęło moje życie. Widzę twarze kolegów z tego minionego żyda, machają mi rękami, twarze ich nie są już wesołe, ale też i niezbyt smutne. Dziewczyna uśmiecha się do kogoś. Domyślam się, że uśmiecha się do tego, z kim się chciała zobaczyć przy pożegnaniu ze mną.
Tb było tak, jak z baśniowym bohaterem na rozstajnych drogach: pójdzie przed siebie — przypłaci głową, pójdzie na lewo ¡jl straci konia, pójdzie na prawo — też go spotka jakaś zła przygoda. Nawiasem mówiąc, w niektórych bajkach: pójdzie na prawo — znajdzie skarb. Glebow należał do herosów osobliwego rodzaju: gotów był dreptać w kółko na rozdrożu aż do ostatniej chwili, kiedy z wyczerpania pada się trupem. Heros-kunktator, heros-zwlekacz. Taki, co sam nie może wybrać drogi, lecz zdaje się na konia. Co to było — lenistwo, lekkomyślność
i nadzieja na „jakoś to będzie" czy też strach przed życienr, które ustawicznie, dzień w dzień, spycha człowieka na większe lub mniejsze rozdroża? Dzisiaj, po tylu latach, kiedy widać jak na dłoni wszystkie drogi i ścieżki wiodące w różne strony z tamtego dalekiego i mglistego, zapomnianego skrzyżowania, dzisiaj wyłaniają się przedziwne i niejasne zarysy, o których wówczas nawet się nie śniło. W podobny sposób uczeni orientując się według konturów, widocznych jedynie z dużej wysokości, z lotu ptaka, odkrywają w piaskach pustyni dawno wymarłe i pogrzebane pod diunami miasta. Wiele szczegółów nie da się już odsłonić, piasek przysypał je raz na zaw
sze. Ale to, co wtedy wydawało się proste i oczywiste, ukazuje się teraz w odmiennym świetle, widać szkielet uczynków, jego strukturę. To schemat strachu. Czego miał się bać naiwny żółtodziób? Trudno zrozumieć, nie sposób ustalić. Po trzydziestu latach nie da się już nic odgrzebać... Lecz oto zarysowuje się szkielet... Oni chcieli wyrolować Hańczuka. I nic więcej? Absolutnie nic więcej 1 Był jeszcze strach — nędzny, ślepy — niby monstrum urodzone w głębi mrocznej pieczary. Strach nie wiadomo przed czym, żeby przypadkiem nie postąpić wbrew czemuś, wbrew komuś. Tkwił tak głęboko, ukryty za tyloma przegródkami, pod tyloma warstwami, że niby to zupełnie o co innego chodziło. Może o brak porozumienia, może o brak uczucia, a może to w ogóle była tylko sztubacka miłość. Lowka Szulepnikow w przerwie meczu hokejowego na stadionie, dokąd Glebow przyjechał specjalnie, żeby się z nim zobaczyć — roztrąbiłeś naokoło, draniu jeden, teraz mi coś poradź, pomóż — powiedział nagle ze złością: „Po diabła ci cały ten Hańczuk!" „Jak to — po diabła?" Ale już gdzieś w środku, pod wszystkimi denkami, zaczynała kiełkować myśl: jasne, że po diabła. Szulepnikow rąbał prosto z mostu: „Jak mówię, że po diabła, to znaczy, że po diabła! Słuchaj mnie, idiotol" Glebow jednak nie chciał słuchać, nie przyjmował tego do wiadomości. Szukał Lowki, żeby się czegoś dowiedzieć, a zarazem nie chciał się dowiedzieć. Wmawiał sobie, że szuka odpowiedzi na pytanie najważniejsze: czy człowiek może z całą pewnością stwierdzić, że kogoś kocha? Bo że tamten ktoś go kocha, nie ulegało żadnej wątpliwości. Był o tym święcie przekonany. Ale on sam? Musiał się w tym rozeznać, była to konieczność życiowa, ponieważ znalazł się na rozdrożu. Czasem zdawało mu się, że Sonia jest mu naprawdę blisko,
że to naprawdę poważna sprawa, że dnia nie może bez Soni wytrzymać, to znów łapał się na tym, że o niej nie myślał przez cały wieczór. Kiedy mu się tak nagle przypomniało, robił sobie wyrzuty jak uczniak, który coś zbroił: „Co ja wyprawiam? Przecież to brzydko!" W takich wypadkach ogarniało go nieraz gwałtowne pragnienie, żeby natychmiast się z nią zobaczyć, dzwonił więc, pędził, umawiał się, kombinował, jak zorganizować spotkanie. Tamtej zimy zjawił się nowy przyjaciel, Pawlik Dembo, operator światła w studio filmowym, który dawał mu klucz od swojego mieszkania przy ulicy Chari- tonjewskiej. Wyjazdy do Bruskowa, pochłaniające tyle wysiłku i czasu, nie były już konieczne. Zresztą tej zimy już się tak do tych wyjazdów nie palił. Cholernie ciężko było tam dojechać, prawie zawsze tracił cały dzień, często musiał też zostać na noc. Na Charitonjewskiej załatwiał wszystko w dwie godziny. W Bruskowie co prawda było zupełnie inaczej. Tam nie dręczyły go wątpliwości: jak to z nim jest naprawdę? Na Chritonjewskiej, w obskurnym ciemnym pokoju Pawlika, gdzie zawsze cuchnęło jakimś jedzeniem, przeważnie kapuśniakiem — na dole była stołówka, zapachy przedostawały się przez podłogę, czasami zaś w stołówce robiono dezynfekcję, a wtedy w pokoju śmierdziało karbolem i groziła inwazja karaluchów — w tej cudzej kawalerskiej norze Glebow doświadczył pierwszych napadów niezdecydowania i zwątpienia we własne uczucie, czyli, mówiąc po prostu, znudzenia. Pieszczoty, dotknięcia, nawet zwykłe słowa raptem budziły w nim niechęć, odsuwał się i tracił humor, ogarniał go ponury nastrój, którego nic nie mogło rozproszyć. Myślał z rozpaczą: „Przecież miłość nie może się rozwiać tak błyskawicznie? A więc to nie miłość. To coś innego”. Naturalnie był jeszcze głupi, niedoświadczony, ale
kiedy chodziło o rzeczy ważne, kiedy pragnął do tych ważnych rzeczy sam dotrzeć, wtedy wcale nie był taki głupi. Jeżeli kogoś dręczy pytanie: czy to jest prawdziwa miłość? — szuka przeważnie odpowiedzi nie u siebie, lecz u drugiej strony. A Glebow dochodził prawdy właśnie u siebie, chociaż bowiem nie wiedział o tym z własnego doświadczenia, ale domyślał się lub przeczytał w jakiejś mądrej książce, że najbardziej zdradliwe są związki oparte na miłości pozornej. Prowadzą one nieuchronnie do nieszczęść i zguby albo do uciążliwej jałowej wegetacji, nie zasługującej na miano życia. Ale jak dojść prawdy? Niepokoiła go pewna wstydliwa sprawa. Na Cha- ritonjewskiej nie zawsze bywało tak dobrze, jak w Bruskowie. Czasem nie dopływał do brzegu. Mimo wyczerpujących i długich zabiegów. Sonia nie mogła zrozumieć, co się z nim dzieje, roztkliwiała się nad nim, omal nie płakała. Zdawało się jej, że to ona jest winna. Zawsze, w każdym przypadku, u siebie szukała winy. „Potrzebna ci jest inna kobieta!" Glebow, ma się rozumieć, gwałtownie protestował, ale w głębi duszy się zgadzał: być może...
A może wręcz przeciwnie! Na Charitonjewskiej zdarzały się też zupełnie inne chwile. I było coś,
o czym nigdy nie wątpił — jej miłość i jej dobroć. Uważał wtedy, jak ostatni głupiec, że to za mało. Sonia posiadała jeszcze jeden dar: nie umiała ukrywać myśli ani uczuć. O, z innymi potrafiła być przebiegła! Ale tylko po to, żeby rozkoszować się z Gle- bowem bezwzględną szczerością. Pewnego razu opowiedziała mu, jak ona i Kunik o mały włos nie oszaleli. I jak go skrzywdziła. Zdarzyło się to w Bruskowie, pod koniec wojny, Sonia miała wtedy osiemnaście lat, pociągi podmiejskie chodziły bardzo nieregularnie i tak się złożyło, że zostali na daczy we dwoje. W nocy zerwała się burza, błyskawice roz
dzierały niebo tuż nad domem, wszystko dokoła trzeszczało, na werandzie wyleciały szyby i woda zalała mieszkanie. Sonia zawsze bała się burzy, straciła głowę, i właśnie w takim stanie półprzytomności wbiegła do pokoju przygłuchego Kunika, który spał i nie słyszał grzmotów. Zaczął ją uspokajać, otulać, obejmować, ułożył na tapczanie i sam też oszalał, ale z innego powodu. Chociaż trzęsła się ze strachu jak w febrze, zrozumiała naraz, że ten człowiek zwariował. Coś tam bełkotał, powtarzał bez przerwy: „Twoja mama i moja mama..." Nie mogła krzyknąć, nie mogła nawet poruszyć palcem, zdrętwiała od huku burzy, a on nie mógł już nad sobą panować. Przy- czołgał się na czworakach i chciał się z podłogi wgramolić na tapczan. Zdawało jej się, że to jakiś zły sen, w którym każdy ruch wymaga nadludzkiego wysiłku. Kiedy już dysząc ciężko zaczął ją ściskać, odepchnęła go, on spadł na podłogę i umknął jak zbity pies. Straszliwa męka: świadomość, że się uderzyło kogoś w twarz! A zwłaszcza człowieka dobrego, słabego, bliskiego, którego cała wina polegała na tym, że nagle dostał szału. Sonia nie wiedziała, co robić, jak okupić tę okropność. A co musiał odczuwać Kunik? Dręczona wyrzutami sumienia, pełna dla niego litości, gotowa była na wszystko... Rzecz jasna, ani następnego ranka, ani potem nigdy nie wspominali o tej nocy, jakby jej w ogóle nie było...
„Dlaczego nic nie mówisz?" — spytała Sonia całując Glebowa. Milczał, bo ta opowieść zrobiła na nim wrażenie, chociaż nie tak wielkie, żeby o tym mówić. „Co mam zrobić? Wyzwać go na pojedynek?" Naraz Sonia, uśmiechając się równocześnie, cichutko się rozpłakała. „Nie, nie! Broń Boże,' nigdy... Po prostu nikomu o tym nie opowiadałam, tylko tobie..."
Dla Soni to wyznanie — w gruncie rzeczy błaha sprawa, przecież nic się nie stało — było czynem bo
haterskim, katharsis. Nic, aie tó nic nie chciała przed nim ukrywać. Cóż zresztą miała do ukrywania? Do dwudziestego drugiego roku życia nic się nie uzbie1- rało, jakieś na pół dziecinne przyjaźnie, cudze cierpienia, tajemnicze przygody jej przyjaciółek, które koniecznie chciały jej o wszystkim opowiadać i prosiły o radę. Sonia, owszem, udzielała rad, ale kiedy ją samą to spotkało, nabrała wody w usta, nie pisnę* ła ani słowa. Koleżanki-lalunie z jej instytutu, które niegdyś tak ciągnęło do tego domu, gwaru, serdecz* ności, do tortów z profesorskiego sklepu, znikły teraz z horyzontu. Żadna zresztą nie była jej teraz potrzebna. I to bynajmniej nie przez oschłość, zazdrość o Glebowa, ambicję czy zachłanność. Po prostu Glebow wypełniał całe jej jestestwo, dla nikogo więcej nie było miejsca. Jakże by mógł unieszczęśliwić taką dziewczynę! Groziło jej coś najgorszego: miłość bez wzajemności...
Spod tego drażniącego i przygniatającego natłoku myśli przeświecał jednak r— wówczas niewidzialny, ale dziś zarysowujący się wyraźnie niepozorny szkielecik, któremu na imię strach. Jedyne, co było prawdziwej 'istotne. Ale o tym potem, potem! Mijają dziesiątki lat, i kiedy się: już wszystko zatarło, zostało pogrzebane bez ekshumacji, inie sposób cokolwiek zrozumieć, a nikt się wykopkami nie zamierza parać — raptem z ciemności, szarej jak grafit, wyłania się szkielet.
Powiedziano mu: .¿Proszę przyjść w czwartek i zabrać głosi"
Kiedy Glebow, który natychmiast zrozumiał,. o co chodzi, próbował się desperacko wyłgać mówiąc, że ktoś z rodziny właśnie się rozchorował, przerwano mu czterema słowami: obecność bardziej niż obowiązkowa. Zrozumiał wtedy, że popełnił błąd, nie trzeba się było przedwcześnie wykręcać,
powoływać na czyjąś chorobę, bo skoro obecność jest bardziej niż obowiązkowa, podejmuje się odpowiednie kroki, wzywa się krewnych lub pielęgniarkę. Co innego gdyby, nie daj Boże, jakieś nieszćżęście spadło na człowieka znienacka, dajmy na to we środę... Ale już za późno. Powiedział, że przyjdzie niezawodnie, chociaż ani przez chwilę w to mie wierzył. Nie mógł przyjść, to było wykluczone. ^.Proszę nie tylko przyjść, ale koniecznie zabrać głosi" — raz jeszcze podkreślono stanowczo. — Powtórzyć pokrótce to, co tutaj powiedzieliście. Nie wymagamy od was nic wielkiego... Kilka konkretnych szczegółów, to niezbędne..; Bez tego nic nie zwojujemy."
■ Zdanie to utkwiło mu w głowie jak ćwiek. Zastanawiał się nad nim godzinami, powtarzał je w myśli z tą samą intonacją, z jaką wypowiedział je Druzia- jew, usiłował zrozumieć, czy to była pogróżka, czy konstatacja, czy zdanie to stosowało się do niego, do Hańczuka, czy do administ/acji? Kto „nie zwojuje"? A przed kilkoma dniami w rozmowie z Druzia- jewem i Szyrejką IpSbyli to dwaj główni inicjatorzy wyrolowania Hańczuka, pozostali wykładowcy podporządkowywali się bez przekonania, a nawet sarkali po kryjomu — wygadał się o tych nieszczęsnych gipsowych miniaturkach stojących na szafie bibliotecznej w pokoju Hańczuka. Druziajew z miłym, zachęcającym uśmiechem poprosił go dobrotliwie: „Zechciejcie teraz opisać pokój Mikołaja Wasil- jewicza. Książki, obrazy, fotografie". Była to swojego rodzaju rewizja pamięciowa, podobnie jak bywa portret pamięeiowy. Glebow postanowił nie wymieniać pewnych książek i fotografii, które dobrze pamiętał, na przykład fotografii Hańczuka z Demianem Biednym z czasów wojny domowej, obaj w budion- nowskieh hełmach, oraz fotografii Łozowskiego z de
dykacją. Łozewski był jeszcze wówczas bardzo dobrze widziany, ale Glebow wyczuł, na co się zanosi. A o miniaturowych popiersiach, stojących w żołnierskim szeregu pod sufitem, wspomniał jako o szczególe na pół anegdotycznym. Jednakże asystent Szy- rejko zmarszczył brwi i zapytał surowym tonem:
,»Ciekawe, jakich to filozofów umieścił profesor Hań- czuk na szafie?" Glebow nie przypominał sobie wszystkich, stało tam z osiem miniaturek. Zapamiętał Plą- tona, Arystotelesa, chyba Kanta i Schopenhauera,
i jeszcze jakiegoś Niemca. „A nie pamiętacie żadnego filozofa-materialisty?" Glebow usiłował sobie przypomnieć. Bodajże Spinoza, ale nie był pewien. „Boruch Spinoza! Jasne! — powiedział Szyrejko. — Ale Spinoza nie jest prawdziwym materialistą. A starożytnych filozof ów-materialistów, Demokryta, Hera- klita, nie pamiętacie? A może jacyś Francuzi? A He- gel? Ludwik Feuerbach?" Glebow zrozumiał, że nie potrzebnie wyrwał się z tymi popiersiami, że oni mogą Bóg wie co z tego zrobić, zaczął więc powtarzać: nie wiem, nie pamiętam. Potem wypytywali go o to, jak Hańczuk prowadzi jego pracę magisterską, jakich udziela rad i wskazówek, jakie zaleca lektury. Czy Glebow nie dostrzega w metodologii śladów dawnych grzeszków profesora? Na przykład/pieriewierziew- szczyzny? Glebow stanowczo wykluczył tę możliwość. Ale tamci nie dawali za wygraną. Niedocenianie roli walki klasowej? Przecenianie roli podświadomości? Zakamuflowany mieńszewizm? Glebow krył się przed pociskami ciężkiej artylerii, zdając sobie sprawę, że jeżeli go trafią, zginie. Razem z profesorem. Ale jeżeli ktoś tak bardzo pragnie coś usłyszeć, trudno przecież mu nie pójść na rękę, nie zrobić choćby pół kroku w jego stronę, nie wydusić z siebie choćby odrobiny tego czegoś. „Glebow, wy sami sobie przeczycie. Mówiliście przed ęhwilą..." „NOr J»0*
że do pewnego stopnia.,. Całkiem minimalnie... Nie przywiązywałem do tego wagi..."
Na pożegnanie Druziajew z wesołą miną i półżar- tem — przez cały czas albo marszczył brwi jak prokurator, albo znów uśmiechał się i chrząkał, gdy tymczasem Szyriajew, nie rozluźniając się ani na sekundę, świdrował Glebowa stalowym wzrokiem -— poprosił go, żeby jednak pur la hec sprawdził dokładnie, jak to jest z tymi miniaturkami, kto właściwie stoi na szafie? Glebow obiecał mu, myśląc w duchu: co za bzdura! Kretynizm najwyższego rzędu. Co oni chcą wycisnąć z tych gipsowych figurek? Widocznie coś im się zaklopsowało, jeżeli szukają kwa- d r a t o w y c h ja j. .„Szukać kwadratowych jaj” — było to wyrażenie Pawlika Demby, wzięte z żargonu wyścigowego i oznaczające desperackie obstawianie fuksów w nadziei na wielką wygraną. Wtem Szyrej- ko powiedział z naciskiem: „Nie zgodziłbym się z wami, towarzyszu Druziajew. To potrzebne nie pur la hec, ale dla ustalenia stanu faktycznego, żeby dowiedzieć się, komu w istocie hołduje profesor. Nie dla czczej ciekawości, lecz z całkiem konkretnych powodów". A Druziajew, dziekan do spraw naukowych, nie wiedzieć czemu zaczął się przed asystentem wić jak piskorz: „Ależ tak! Oczywiście, Juriju Siewierjanowiczu! Podzielam całkowicie..."
Glebow miał pietra, ale jednocześnie śmiać mu się chciało. Hołduje! Robią poważne miny, a. gadają o duperelach. Od dwudziestu lat nikt kurzy nie ścierał z tych popiersi. Stoją tam sobie pod sufitem i z dołu w ogóle nie widać, co za jedni. Ale niech tam! Dowie się, skoro tak im zależy.
Potem był u Hańczuków. Profesor niby to mimochodem spytał, czy to prawda, co mu powiedziano w rektoracie: podobno Glebow chce zmienić opiekuna swojej pracy magisterskiej?
— Co takiego? — przerwała mu zdumiona Julia Michajłowna. —j Wadim chce zmienić opiekuna pracy magisterskiej? To znaczy ciebie? Wspaniałe! 1
I roześmiała się.
— Mnie również to ubawiło.
— Trzeba przyznać, że wybrał odpowiednią chwilą !
— Tak, lepszej wybrać nie mógł. Nawiasem mówiąc, w sobotę lub w niedzielę ukaże się artykuł Szy- ! rejki -rr^ nie znasz go, to nasz asystent, szubrawiec'^ pod tytułem „Brak zasad zasadą naczelną". Życzliwi J mnie poinformowali. Pół kolumny.
— A o kim to? — Julia Michajłowna z wyrazem i przerażenia zatkała ręką usta.
— No, nie tylko o mnie» Ghociaż występuję tam w roli głównej. Niczym primadonna! Jestem oczywi- j ście nieukiem, co gorsza pozbawionym jakichkolwiek zasad moralnych.
— Ojej... — jęknęła Julia Michajłowna.
Sonia zbladła i wpiła się wzrokiem w Glebowa, który zdrętwiał i zaniemówił.
; ~ Nie znam szczegółów, bo artykułu nie czytałem. Coś tam jeszcze było o mieńszewickich ciągotach, co mnie bardzo zdziwiło, bo akurat przez całe życie z mieńszewizmem walczyłem. Widocznie serwis informacyjny nawalił. Trzeba się było choć trochę Zainteresować moim życiorysem. Ale w sumie, że tak powiem...
— Wadim, dlaczego pan milczy? zawołała Julia Michajłowna i uderzyła piąstką w stół.
l ja nic nie wiem... Niech Sonia powie... bąknął Glebow wstając od stołu. Poszedł, a raczej uciekł do pokoju Soni.
Sani długo nie było. Glebow przemierzał- pokój z kąta w kąt, od etażerki do etażerki, palił jednego papierosa po drugim, przeklinał sam siebie za to, że zawczasu nie powiedział o wszystkim Haóczukowi»
140
i wściekał śię na Druziajewa. Co za świństwo — zawiadomić Hańczuka, który o niczym nie miał pojęcia, Zrobili to umyślnie, żeby jego, Glebowa, zmusić do podjęcia decyzji i za jednym zamachem popsuć mu stosunki z Hańczukiem. A żeby tak zaprzeć się nogami, czegoś się uczepić? Na jakiej podstawie? Jakim prawem?
Sonia wpadła do pokoju i podbiegła do niego.
Wadim! Bardzo źle wyglądasz! — Położyła mu dłoń na ramieniu. Taki szkolny, harcerski gest, żeby mu dodać otuchy.? — Jak się czujesz? Taki jesteś blady. Ja im wszystko, wszyściutko wytłumaczyłam... i— Patrzyła na Glebowa z niepokojem, a jego też przeraził jej wygląd, jej trupia bladość i ręka dygocąca na jego ramieniu. -^(Ojciec zrozumiał od razu. Mama najpierw nie zrozumiała, ale potem też zrozumiała i powiedziała: „No cóż, może Wadim ma rację.,/'
— Coś im powiedziała? O nas też?
;©lf®Tak. Powiedziałam im wszystko, O tamtej rozmowie, o niesamowitej pułapce, o tym, jak się mnie radziłeś, a ja nie mogłam — nie, nie chciałam — nic ci radzić...
. Naraz ukazał się. Hańczuk-, zaczerwieniony i nieco .speszony. ' . i:1 r&a --yll
w-fa§Zrozumiałem, przebaczam... Zresztą, co tu dużo gadać -¡^zrozumieć to przebaczyć... Na przyszłość jednak wolałbym zawczasu...
Objął Glebowa; poklepując go po plecach. Sonia ocierała oczy. Wszyscy troje byli przejęci, ale każde na swój sposób. Hańczuk zaproponował, żeby wypili po kieliszku kagoru. Zawsze miał w bufecie butelkę tego nieznośnie słodkiego trunku, twierdził, że jego dziadek, ojciec nieboszczki matki, pop wiejski, lubił to wino, zwane kościelnym, a po nim ten pociąg do kagoru odziedziczyła matka i dlatego kagor przy-
pominą mu teraz dzieciństwo, małą uliczką w dalekim Czernihowie, zapach komody, drewnianych podłóg, wieczorne porykiwanie krów i złote kule pod oknami. Glebow, rzecz jasna, przystał na propozycją, chociaż nie cierpiał tego paskudztwa.
Wrócili do dużego pokoju i oświadczyli Julii Mi- chajłownie, która niewprawnymi rączkami zbierała ze stołu naczynia — Wasiona kładła sią wcześnie spać i wszystkie wieczorne biesiady odbywały sią bez niej — że wszyscy pragną natychmiast napić sią ka- goru, na co Julia Michajłowna, wciąż sią krzątając, odparła, że ma bardzo silny Kopfschmerz. Po czym odeszła z tacą brudnych naczyń i wiącej się nie pokazała. Może naprawdę miała Kopfschmerz. Na Glebowa nie spojrzała ani razu i w ogóle zachowywała się dziwnie, jakby Sonia nic jej nie powiedziała, a ona o niczym nie miała pojęcia.
Hańczuk wyjaśniał Glebowowi — teraz już jako członkowi rodziny, w jakich okolicznościach i dlaczego zaczęła się ta cała kampania. Oczywiście, był pretekst: on, Hańczuk, bronił Astruga, Rodiczew- skiego i jeszcze kilku innych, których zaatakowano w sposób niedopuszczalny. Nie mógł przecież patrzeć spokojnie, jak się bez powodu atakuje niewinnych ludzi. A Dorodnow — musi pan wiedzieć, że to on jest motorem całej tej rozgrywki, reszta to pionki — właśnie się spodziewał, że Hańczuk nic nie powie, że zachowa olimpijski spokój. No bo przecież jest olimpijczykiem, członkiem Akademii Nauk! Nie wytrzymał jednak! Zresztą o to im chodziło, żeby go w końcu sprowokować. No i wtrącił się, pisał listy, chodził w tej sprawie do wyższych instancji... Słowem, zaczęła się wojna... A czy mogło być inaczej? Borys Astrug jest jego uczniem, Rodiczewski to talent z bożej łaski... Nie spodziewał się, że uda mu się zapewnić im powrót do pracy, oni już nigdy do
instytutu nie wrócą, chciał przynajmniej zmyć z nich piętno: kosmopolici, renegaci, tacy-owacy, Bóg wie col Astrug był na wojnie, oficer, frontowiec, odznaczony orderami — i to ma być renegat? Owszem, u Astruga można znaleźć błędy, pomyłki, potknięcia metodologiczne — dajmy na to w książce o Gorkim — ale co z tego? Kto ich nie popełnia? Weźmy chociażby tego Dorodnowa, jego pracę o romantyzmie — bełkot, bzdura na bzdurze jedzie i bzdurą pogania. Groch z kapustą. Ale tamci to nie wrogowie. Hańczuk wie, jak się tępi wrogów. Ręka mu nie drżała, kiedy rewolucja wydała rozkaz: bić! W Czernihowie, zanim rozpoczął studia, był w oddziale do zadań specjalnych gubernialnej Czeka. Hańczuk! Na sam dźwięk tego nazwiska blady strach padał na wrogów. Bo się nigdy nie zawahał, nie znał litości. Kiedy jego ojciec, bardzo już schorowany, próbował wstawić się u niego za pewnym popem podejrzanym
o konszachty z bandą — Hańczuk odmówił kategorycznie. Wróg został zlikwidowany wraz z całą bandą, wilk w owczej skórze, miał na sumieniu krew czerwonoarmistów. A z ojcem doszło do straszliwej kłótni i do zerwania raz na zawsze. Tak się wtedy załatwiało sprawy. A tutaj? Kogo zamierza zlikwidować towarzysz Dorodnow? No właśnie, prawdziwa przyczyna tkwi głębiej. Po raz nie wiadomo który zdumiewa genialność Marksa, który w każdym zjawisku, w każdym fakcie potrafił dostrzec jego dialektyczną istotę i podłoże klasowe. Tego właśnie, kochany Wadimie, powinien się pan uczyć, żeby stać twardo na nogach. W latach dwudziestych Dorodnow nieraz dostawał po łbie, to był poputczyk, bezpartyjny, ma się rozumieć, pisywał jakieś artykuliki w duchu „Smieny Wiech", typowy lekko zakamuflowany drobnomieszczanin, jakich było tysiące w tamtych czasach, kiedy jak grzyby po deszczu wyrastały pry-
watne i spółdzielcze wydawnictwa przeróżnego autoramentu, grupki literackie, pisemka o mętnych platformach. Wtedy trzeba go było dobić! Ale on jak wielu podobnych wymigał się, zmienił zabarwienia,j znikł, żeby potem wypłynąć w nowej postaci. On mnie uczy marksizmu! Wolne żarty! Niedowarzony gimnazjalista z kadecką, jeżeli nie suworinowską duszyczką oskarża mnie o niedocenianie roli walki > klas... Niech lepiej dziękuje Bogu, że go nie dopadłem w dwudziestym roku. Już ja bym go rozmienił na drobne! Tak, nie rozprawiliśmy się do końca z ży-1 wiołem drobnomieszczańskim, i to był kardynalny* błąd. Teraz, kiedy nasz ustrój okrzepł, kiedy mamy już za sobą najcięższe doświadczenia i możemy zbierać owoce naszych zwycięstw, powyłaziły z przeróż^ nych nor, w przeróżnych maskach niedobitki tamtych lat... Naturalnie, udają wielkich rewolucjonistów, popisują się cytatami z Marksa, z Lenina, podszywają się pod budowniczych nowego społeczeństwa, ale icłP prawdziwe oblicze, ich cuchnące drobnomieszczaństwo wychodzi na jaw. Chwytają, co się <da, zagarniają, obżerają się i urządzają, a na dodatek rozprawiają się z tymi, co ich tłukli w latach dwudziestych. Kanalie chcą się odegrać. Ale przecież to hołota, nieuki! Nie rozumieją prostej rzeczy: burżuazja jako klasa została zlikwidowana, na ziemi rosyjskiej nie ma i nie będzie dla niej miejsca. A propos, Sonia powiedziała nam o pewnej istotnej decyzji. Czy to jest zgodne ze stanem faktycznym? Projekt rewolucyjnej przebudowy rodziny Hańczuków? W takim razie jeszcze po kieliszku za pomyślną realizację tych planów».
— Juliol Chodź tutaj, młodzież cię wzywa! wołał donośnym głosem Mikołaj Wasiljewicz, podekscytowany rozmową, winem oraz tym, że jego żona nie zdradza entuzjazmu.
Nie mógł zrozumieć jej reakcji chociażby dlatego, że nowina jako taka nie zrobiła na nim specjalnego wrażenia. Inne sprawy nękały jego rozgorączkowany mózg: prasa, przyjaciele, wrogowie, akademia, książki, przeszłość. A poza tym starość i rychła śmierć... Twarz Hańczuka, jeszcze niedawno cała w czerwonych plamach ze wzburzenia, zalana była teraz mocnym różowym rumieńcem po wypitym winie — taki kolor mają marcepanowe jabłuszka na choinkę. Julia Michajłowna nadal cierpiała na swój Kopfschmerz. Sonia wpatrywała się w Glebowa uszczęśliwionymi oczami. Glebow ujął Hańczuka pod rękę i zaprowadził do jego pokoju $£$ profesor chciał mu pokazać Jakiś album z czasów wojny domowej. „Zaraz panu pokażę chłopczyka, który miał ba-ardzo ciężką łapęl Nie radziłbym panu uważa pan, Wadimie — nawinąć mu się na oczy. Bardzo nie lubił takich inteligentnych młodzieńców w okularach! Likwidował ich bez namysłu — cha, cha! — nie pytając o pochodzenie."
Glebow przypomniał sobie, że też ma coś do załatwienia w pokoju: musi obejrzeć dokładnie te przeklęte popiersia.
„O becność bardziej niż obowiązkowa — powiedział Druziajew. — W czwartek, p o j u t r z e." A w dodatku powiedział wtedy, podczas tamtej rozmowy, coś, co było zespolone jak dwa kawałki plasteliny różnego koloru, z których ulepiono kulkę lub rozwałkowano je w dłoniach na miękką, lepką kiełbaskę. Glebow doznał nawet uczucia dziecinnej słabości i uległości, jakby ktoś wziął go do rąk niby plastelinę i zaczął ściskać, ugniatać, spłaszczać, nadawać dowolny kształt. Druziajew powiedział mianowicie niby to mimochodem, w zdaniu podrzędnym, należącym wszakże do zdania głównego, w którym była mowa o czwartku: jest już wstęp
na decyzja w sprawie stypendium imienia Griboje- dowa. Dla niego, Glebowa. Za wyniki w sesji zimowej. Glebow pominął te słowa milczeniem, nie nawiązał do nich, przyjmując proponowaną mu kon* wencję — jakby od niechcenia zakomunikowana wiadomość była rzeczywiście błaha i nie zasługiwała na uwagę — ale dech mu zaparło z wrażenia. Stypendium imienia Gribojedowa! Niech nawet pod koniec studiów, to i tak wspaniale. Zrozumiał błyskawicznie, że nie pieniądze mają tu znaczenie, lecz bodziec moralny — naprzód i w górę! Nowina była zarazem bolesna — w następnej chwili uświadomił to sobie ze smutkiem — zespoliła się bowiem ściśle z czwartkiem. Albo wszystko, albo nic.
„Przyjść i zabrać głos." Ależ to niepodobieństwo! W te pędy poleciał wieczorem do Szulepnikowa. Raz jeszcze błysnęła mu szaleńcza nadzieja, że Lowka wesprze go całą swoją potęgą, w którą Glebow wierzył święcie od dzieciństwa. Ale co Lowka mógł zrobić? Jak miał wpłynąć na rozwój wypadków? Glebo- wowi zdawało się, że wystarczy na przykład, żeby Lowka — no, może nie sam Lowka, ale jego ojciec, a raczej ojczym — powiedział w instytucie: „Nie męczcie Glebowa!" — a wszyscy dadzą mu spokój. Doprawdy, jak długo można? Istnieje granica wytrzymałości ludzkiej. Najpierw kazali zmienić opiekuna pracy magisterskiej. Potem — opowiedzieć o pierie- wierziewszczyźnie, o tym, o tamtym. Potem — opisać, co stoi u profesora na szafie. On, Glebow, ulegał im, robił tę brudną robotę, opowiadał. Ale tego było za mało, dali mu nowe zadanie: przyjść i zabrać głos. Czy to nie przesada?
Lowka słuchał niby to ze zrozumieniem, chrząkał, potakiwał, a jednocześnie kręcił gałki nieznanego jeszcze aparatu — telewizora. W małym, białawym okienku coś niewyraźnie migotało i drgało, dobiega
ły urywane dźwięki muzyki: transmitowano operę z Teatru Wielkiego. Podobno w całej Moskwie było zaledwie siedemdziesiąt pięć takich telewizorów. Lowka pochłonięty był nową zabawką, złościł się, klął, obraz się psuł, obok siedziały jego matka i ciotka, które przyszły na seans, rozmowa się nie kleiła. Glebow, nie widząc innego wyjścia, wyłożył przy paniach wszystko, bez ogródek. Matka Lowki powiedziała z przejęciem:
— Lew, musisz mu koniecznie pomóc!
— Tak myślisz?
— Owszem, tak myślę! Sonię pamiętam doskonale, bardzo miła dziewczyna. Ojca jej nie znam. Ale to doprawdy niesłychane, żeby się tak pastwić nad u- czuciem dwojga młodych...
— Też mi uczucie... — Lowka machnął ręką.
— Oczywiście, ty tego nigdy nie zrozumiesz! — powiedziała drwiąco, z jeszcze większym naciskiem Alina Fiodorowna. — Dla człowieka pozbawionego słuchu muzycznego każda muzyka jest kakofonią.
— Alu, nie irytuj się — odezwała się ciotka.
— Przyszłaś na przedstawienie czy na wiec? — spytał Lowka.
— A tam, co z tobą gadać! — Alina Fiodorowna machnęła gwałtownie ręką. Był to dokładnie taki sam gest, jaki przed chwilą zrobił jej syn. Milczała przez czas jakiś, a potem szepnęła do nikogo się nie zwracając:
— Tak sobie ohydnie zmarnować życie...
Okienko w telewizorze zabłysło i ukazały się postacie śpiewaków na scenie. Zapanowała cisza — wszyscy patrzyli na ekran i słuchali śpiewu. Lowka siedział na podłodze przed telewizorem. Powiedział wesoło, zwracając się do Glebowa:
— Obraz będzie lepszy, wiesz? Potrzebna jest inna antena. Jan taką wytrzaśnie. Cała rzecz w antenie.
— Lew, powtarzam ci, że musisz coś zrobić dla Wadima i Soni! — W głosie Aliny Fiodorowny zabrzmiała irytacja. Glebow nie był tym zachwycony, bał się, że Lowka się rozzłości. Między nim a matką zawsze dochodziło do scysji. — Powiedz, dlaczego nigdy nie chcesz nic zrobić dla innych? Przecież to wstrętne. To niegodziwe. Nie wolno być takim egoistą. Przyszedł do ciebie kolega, prosi cię o pomoc...
— Ja guzik mogęl — ryknął nagle Lowka. — Co ja jestem, dyrektor? Wiceminister?
— Właśnie, że możesz. Wiemy doskonale. Otoczyłeś się takim tłumem łajdaków, że w gruncie rzeczy...
— Mamo, uważaj, nie tak ostro o moich przyjaciołach! — Lowka pogroził matce palcem, ale bez gniewu. Cała ta rozmowa była jakaś nienaturalna: matka beształa syna raczej z przyzwyczajenia, on puszczał jej słowa mimo uszu i oboje jakby z góry szli na remis. — Co się tak przejmujesz, Buła? Nie bardzo rozumiem...
Glebow powtórzył. Chodzi o to, żeby się go nie czepiali, żeby go nie dręczyli. Czy cała ta rozróba nie może się obejść bez jego udziału? Czy koniecznie trzeba człowieka zgnoić: jak sobie chcesz, kochanecz- ku, ale masz przyjść i wypowiedzieć się na zebraniu katedry, twoja opinia ma znaczenie, ponieważ jesteś dla profesora człowiekiem bliskim. A co potem? Jak spojrzeć w oczy Soni? Zabrać głos na zebraniu katedry! Łatwo się mówi! Przez gardło mu to nie przejdzie. Bo to nie żadne „zebranie", ale „zabranie". Z a- branie katedry.
— Patrzcie go, niewiniątko! — wyzwierzył się raptem Lowka. — Niech inni zabierają, a ja sobie postoję na boczku, co? Tak, czy nie? Dobry sobie!
Glebow powiedział, że innym jest łatwiej, że nie są tak związani z tą rodziną. Widział już, że Lowka nic dla niego nie zrobi, nie zechce zrobić. Jego mat
ka ma rację. Lowka bardzo się zmienił, nikt go nie obchodzi. Stąd pewnie te nagłe napady furii. No tak: furia jako reakcja na wszystko, co choć trochę niemiłe lub niepożądane, innymi słowy na to, co sprawia jakiś kłopot. Na przykład: dzwonić do kogoś,
o coś prosić. Lowka perorował nadal zgryźliwie, że co w tym złego — przyjść i zabrać głos, jeżeli to konieczne. On sam zabierze głos, chociaż też mu niezręcznie, bo od dziecka zna Hańczuka, a poza tym co innego mu teraz w głowie. Przygotowują go właśnie do pewnego wyjazdu, na pół roku, wkuwa po nocach angielskie słówka, tam leżą książki i słowniki. Ale jeżeli trzeba zabrać głos, to nie ma rady, staruszek już w piętkę goni, jego czas dawno minął, on jeszcze tego nie rozumie, jeszcze się stawia, zamiast ustąpić miejsca komu innemu, więc po cholerę te chińskie ceremonie. A Glebow niech nie będzie taki mądry: siąść na jeża i dupy nie podrapać...
Kiedy jeszcze raz powtórzył:
— Sam zabiorę głos i jak mu dosunę!
Glebow spytał:
— Za co?
— Jak to za co? Za brak zasad, za kumoterstwo. Płaszczenie się przed zgniłym Zachodem też było.
— Brednie!
— Dlaczego brednie? Ja to udowodnię. Nic prostszego.
— Tak?! Nic prostszego? — wrzasnął nagle Glebow. — Bo nie jesteś narzeczonym Soni Hańczuk, niech cię jasna cholera!
— A ty jesteś? — Lowka spojrzał na niego złośliwie, mrużąc oczka. — Tysiąc rubli przeciw jednemu, że ty też nie jesteś... Może się założymy?
— Lew, co ty wygadujesz? Jak ci nie wstyd? — oburzyły się matka i ciotka, nie odrywając oczu od telewizorai w którym wciąż jeszcze coś drgało i mi
gotało. Lowka też w trakcie rozmowy od czasu do czasu regulował obraz.
— Pójdę już — powiedział Glebow wstając, — Do widzenia!
— Poczekaj! Siadaj! Zaraz coś wykombinujemy. Wiesz co? Zadzwonię do Jurka Szyrejki.
Podszedł od razu do telefonu i nakręcił numer. Rozmowa była zdumiewająco :poufała. Glebowa tak niewiele już łączyło z Lowką, że nic nietwiedział o jego przyjaciołach, nie tylko w mieście i okolicach, ale nawet w instytucie.
— Co porabiasz? Ślęczysz nad mapą sztabową? Obmyślasz plan bitwy? Co? — błaznował Lowka. Glebow skręcał się na myśl, że Lowka takim tonem będzie za chwilę rozmawiał o nim. — Słuchaj, przyjeżdżaj do nas! Przywieźli nam telewizor. Na specjalne zamówienie. Przyjedź, obejrzymy.Właśnie go włączyliśmy. Opera z Teatru Wielkiego... Z Wadimem Glebowem, twoim chrześniakiem. Pozdrawia cię... Dziękuję, przekażę... No to co? Chwanczkara jest. Tacie przysłali wczoraj całą skrzynkę... Nie? Naprawdę? Nie możesz czy nie chcesz? No dobra, rób, jak uważasz, uważaj, jak robisz... Ale słuchaj! Mam sprawę... Nie na telefon, ale skoro jesteś tak piekielnie zajęty.*.
— Ani słowa o mnie! — syknął Glebow dając mu rozpaczliwe znaki, Lowka zniecierpliwiony machnął ręką: cicho siedź!
— Mamy problem. W czwartek zebranie, prawda? Tak, czytaliśmy, naturalnie... Artykuł — w dziesiątkę! Potęgal — Lowka mrugnął do Glebowa, j— Właśnie siedzimy tu u mnie, omawiamy. Rzeczowy, słuszny... Otóż to... Tak, tak, tak... O to chodzi... Racja...
Odsuwając słuchawkę na odległość wyciągniętej ręki, wycedził drwiąco:
. — Bydlak nawypisywał świństw, a domaga się
komplementów. Tak, udał ci się artykuł. Nasze gratulacje* Coś wspaniałego. Więc słuchaj! Co teraz będzie z Glebowem? Nie bardzo mu wypada zabierać głos, sam chyba rozumiesz... No?... No i co?... No więc dzwonimy do ciebie, żeby się poradzić...
Potem nastąpiła długa seria monosylabowych wykrzykników, wreszcie Lowka powiedział „cześć!", rzucił słuchawkę, westchnął i obrócił się do Glebowa:
— Zły jest na ciebie... Nikt siłą go na trybunę nie ciągnie, powiada, niech nie struga dziewicy... Po cholerę lata po mieście i wszystkim się skarży?... Wredna menda z tego Glebowa, powiada..*,.’
Glebow milczał przybity. Wiedział z góry, że z tego telefonu będą same przykrości. Lowka natomiast, nie wiedzieć czemu, bardzo był z siebie zadowolony, minę miał tryumfatora i uważał, że wyratował przyjaciela z opresji.
—h Teraz masz wolną rękę: możesz przemawiać, możesz nie przemawiać, jak sobie życzysz. Wolnemu wola, zbawionemu raj... Ja ci to załatwiłem, rozumiesz? Drań zna mores. Oni wszyscy mają szczęście, że ich nie ruszam. Zaraz przyniosę chwanczkarę, sułguni. Mamy prawdziwy ławasz z gruzińskiego sklepu. Książęca uczta!
Glebow nie zdążył się nawet zastanowić, czy ma iść na Dieriugińską, czy do Soni, czy zostać w tym zwariowanym domu, gdy Lowka wrócił przyciskając do piersi cztery wielkie ciemne butelki. Panie rozkładały już na okrągłym stole obrus, brzęczały kieliszki...
Pozostały jeszcze dwa dni. Glebow wciąż nie wiedział, co zrobi w czwartek: niepodobna było zarówno pójść, jak i nie pójść. We wtorek, po wizycie u Low- ki Szulepnikowa, która zakończyła się przeraźliwym skandalem i całonocnym pijaństwem, był kompletnie rozbity, po prostu nie mógł wstać, żeby pojechać do
instytutu. Przez pół dnia śmiertelnie skacowany leżał] jak kłoda w swoim pokoiku — przywlókł się o świ- ] cie, zupełnie nieprzytomny, i runął w ubraniu na kozetkę — a kiedy przetarł oczy, ujrzał lekarza w bieu-1 łym fartuchu. Lekarz przyszedł nie do niego, lecz do babci. Babcia już od kilku dni była ciężko chora ] i nie wstawała z łóżka. Glebow, choć mu huczało w głowie, jakby ktoś przesuwał nad uchem arkusze blachy, usłyszał rozmowę lekarza z Klaudią. „A mo-' że zastrzyk?" -^- pytała Klaudia, a twarz jej pałała nienawiścią. Lekarz powtarzał dudniącym głosem: „Wolnemu wolar zbawionemu raj". Zawinięto babci rękaw i zrobiono zastrzyk. Lekarz, dość młody i przy-! stojny, o rumianych policzkach, wychodząc z pokoju przyjrzał się uważnie Glebowowi i powiedział: „Wol* j nemu wola, zbawionemu raj!" Glebowa wciąż ściskało w sercu, po całym ciele przebiegały zimne dreszcze. Klaudia usiadła obok, pochyliła nad nim bladą rozgniewaną twarz i powiedziała szeptem: „Z babcią niedobrze, ja tu po nocach siedzę, a ty — w oczach miała łzy — przychodzisz pijany jak świnią... Gdzieś ty był? Cały utytłany, wszystko trzeba oddać do pralni..."
Żal mii było Klaudii, która płakała, ale nie mógł sobie nic przypomnieć, z najwyższym wysiłkiem wy- rzęził tylko „Wolnemu wola..." Dopiero potem, stopniowo, zaczęły się wyłaniać fragmenty wczorajszej nocy. Wszystko, co się zaczęło tak spokojnie, w domowej atmosferze, z matką Lowki, z jego ciotką, z białym obrusem i brzękiem kieliszków, zakończyło się przeraźliwą pijatyką nie wiadomo gdzie, w jakimś mieszkaniu z weneckimi oknami, na poddaszu. Był tam stary gramofon z tubą. Po korytarzu trzeba było chodzić na palcach, ktoś się stale przewracał, podnoszono go wśród głośnych śmiechów. Jedna z kobiet, blondynka, nalana, o bladej porowatej ce
rze, pytała co chwila: „Ile płacą za doktorat?" Kiedy Siedzieli z ciotką i z matką przy okrągłym stole i pili chwanczkarę, oczy Lowki naraz zbielały. Glebow zdziwił się: dlaczego tak szybko? Jego matka wychylała kieliszek po kieliszku. Twarze mieli coraz bardziej podobne. Od razu można było poznać, że to matka i syn. Jej małe ptasie oczka miotały czerwone błyski, jego — również iskrzyły się czerwienią. A jak się pieklili, jak postukiwali na siebie nawzajem kostkami palców! Lowka ryczał: „Jakim prawem tak
o mnie mówisz? Kto ty jesteś? Zwykła wiedźma!" Alina Fiodorowna z powagą kiwała głową: „Owszem — wiedźma. Jestem z tego dumna". Siostra jej przytakiwała: tak jest — wiedźma. To u nas rodzinne. Być wiedźmą uchodziło w ich przekonaniu za jakąś zasługę. W każdym razie było w tym coś arystokratycznego, na co obie panie napomykały. My jesteśmy wiedźmy, a ty — szubrawiec. Glebow wiedział, że z Szulepą lepiej, się nie wdawać. Wszystko zawsze kończyło się wrzaskiem, kłótnią albo jakimś niewiarygodnym galimatiasem. Tak już nieraz bywało. „To ja jestem szubrawiec? Ciekawe w takim razie, co powiedzieć
o t o b i e?" Był tam nijaki Awdotjin. W bluzie wojskowej. Też siedział przy okrągłym stole i pił chwanczkarę. Miał obrzękłą ponurą twarz, rozszerzającą się ku brodzie i przypominającą wymię. Mamrotał pod nosem: „Każdy płaci za siebie". To zdanie, diabli wiedzą dlaczego, wryło się Glebowowi w pamięć. . Na stole stało osiem butelek chwanczkary. Powinien był wiać stamtąd, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, nie mógł wstać. „Skoro taki jestem drań, odejdę od nich — mówił Lowka do Glebowa. Po co mi wiedźmy? Na Łysej Górze — owszem, ale tutaj? Nie życzę sobie, nawet jeżeli to matka! Pal je diabli, mam tego dość, odchodzę!" Awdotjin zatrzymywał Lowkę, ten uderzył Awdotjina w twarz. Zaczęła się szamo-
tanina, w końcu Lowka i Glebow wyrwali się i uciek-1 li. Jakiś samochód wiózł ich dokądś późną nocą; I Długo krążyli, nie mogli znaleźć domu, szofer klął! w żywe kamienie i chciał ich wyrzucić na ulicę, w końcu jednak dotarli na miejsce. Tam właśnie był gramofon z tubą. Ale o czym: rozmawiano u Lowki? i Z jakiego powodu wybuchł Skandal? Ach, takr Lowka zaczął przekonywać Glebowa, żeby rzucił Sonię. „So- nia jest fajna, ale pd cholerę ci to wszystko? Nié j bądź głupi!" Potem dodał: Chcesz się z nią przyjaźnić? To bardzo szlachetne z twojej strony. Ja też się j z nią przyjaźnię i będę się przyjaźnił do grobowej I deski. Będę się jej zwierzał, radził się jej w każdej | sprawie... To cudowne — mieć kobietę przy jacie-1 la..."
Wtedy matka Lowki powiedziała: jesteś szubra-1 wiec.
Prawdę mówiąc Glebow był tego samego zdania. | Jednakże energia życiowa Lowki, jego siła przebiciaj wydawała się tak wszechpotężna i tak oczywista..^ 1 Potrzebna ci kobieta? Nad ranem? Zeby pocieszała, pieściła, mówiła ci czułe, chwytające za seroe słowa i— i to wcale nie za pieniądze, po prostu z nakazu odwiecznej, szczodrej kobiecości — właśnie wtedy, kiedy człowiek jest nieszczęśliwy, wyrzucony na bruk i wyklęty przez rodzoną matkę? Nikt nie potrafi tak pocieszyć człowieka, jak kobieta nad ranem. Tamta blada pulchna blondynka, która coś tam plotła, była naturalnie nieprawdopodobną, mistyczną niespodzianką niczym butelka piwa, co znalazła się naraz u abstynenta Pomraczyńskiego, na którego natknął się Glebow, półmzytomny, kiedy wytoczył się na korytarz — piwo kupiła żona Pomraczyńskiego do mycia głowy — ale nawet z tamtą blondynką nie zaznał pełnego zapomnienia, bo wciąż dręczyła go myśl: co zrobić w czwartek?
Sprawa gmatwała się coraz bardziej. Zwolennicy Hańczuka w instytucie było ich sporo, między innymi takie szychy jak profesor Krugłow, znany językoznawca Simonian, jeszcze jacyś ludzie, dziś już zapomniani, studenci, doktoranci — szykowali się do czwartkowego boju, pragnąc gorąco obronić Mikołaja Wasiljewicza. Nie wszyscy jednak mogli zabrać głos na tym zebraniu. Było to rozszerzone posiedzenie Rady Naukowej z udziałem aktywu. Glebowa zamierzano ściągnąć jako wiceprzewodniczącego studenckiego koła naukowego. Dostał zawiadomienie w niebieskiej urzędowej kopercie: „Stawiennictwo obowiązkowe..." We wtorek wieczorem przybiegła do niego Maryna Krasnikowa, jedna z czołowych działaczek SKN, zawsze rozgadana, podniecona, jakby trochę wstawiona — tryskała wprost aktywnością społeczną. Co się z nią stało? Zdawało się przecież, że grubaska steruje prosto do Akademii Nauk lub do Zarządu Głównego Ligi Kobiet. Poszła na dno jak kamień, nawet bez plusku...
— Musisz wystąpić w naszym imieniu, w imieniu studenckiego koła naukowego pa trajkotała Maryna. — Masz tu zasadnicze punkty... Lisakowicz podyktował mi przez telefon...
— A co się stało z Lisakowiczem? Zachorował? — spytał podejrzliwie Glebow. Cwaniak z tego Fiedi Lisakowicza, zdaje się, że go wymanewrował i zmusił do pójścia na zebranie. Lisakowicz był przewodniczącym SKN-u. Maryna powiedziała, że zachorował na ropną anginę, ma wysoką gorączkę, ale rwie się do walki. Ma nadzieję, że do czwartku poczuje się lepiej. Lekarz kategorycznie zabronił mu pójść. Glebow spytał nieufnie, jaką Lisakowicz ma gorączkę. Maryna powiedziała, że zdaje się, około trzydziestu dziewięciu stopni. Punkty były następujące: Hańczuk jest założycielem studenckiego koła nauko
wego. Nasze osiągnięcia są jego osiągnięciami. Błędy i Hańczuka są naszymi błędami. Jeżeli usuwa się Hań- I czuka, należy usunąć także wszystkich pozostałych.:1 Zasługi są bez porównania większe od błędów. O ar- I tykule w gazecie nie należy wspominać. Jeżeli się ! nie uda, powiedzieć, że jest nie dość konkretny i ma- 1 ło przekonywający. Oświadczyć stanowczo: powinni niśmy być dumni, że Mikołaj Wasiljewicz Hańcziik»! wykłada w naszym instytucie.
Glebow czytał i nie posiadał się ze zdumienia: ale odważny jest ten Fiedia Lisakowicz! Jedno z dwojga: f albo niebywale odważny — tak ostro przeciwko Druziajewowi, Dorodnowowi et consortes — albo coś zwąchał. Zapowiadała się walka na śmierć i życie. 1 Maryna powiedziała, że profesor Krugłow, specja- i! lista od folkloru, bardzo zacny i powszechnie szanowany starzec, po przeczytaniu artykułu Szyrejki j wpadł w furię i zagroził odejściem z instytutu, jeżeli | nagonka na Hańczuka natychmiast nie ustanie. I „A niech sobie odchodzi— pomyślał Glebow niczym Druziajew. — Wielkie mi strachy. Nie ma ludzi niezastąpionych." Pewna doktorantka spotkała na podwórzu uniwersyteckim Szyrejkę i kiedy ten ukłonił*, się jej, odwróciła się demonstracyjnie. Podobno Szy- i rejko zaczerwienił się i spytał głośno: „Co to ma znaczyć", a ona nic nie odpowiedziała i odeszła. ; A na pierwszym roku, na którym Szyrejko prowadzi seminarium, prawie nikt ze studentów nie przyszedł na ostatnie zajęcia.
Maryna Krasnikowa ani razu jeszcze nie była u Glebowa w domu. Jej przyjście oznaczało, że gorączka przedzebraniowa osiągnęła szczyt. Z oczu Maryny promieniowała szlachetna solidarność ze wszystkimi ludźmi szlachetnymi oraz radość z przynależności do tak szlachetnego grona. „Musisz zająć stanowisko! W imieniu wszystkich! Co za skandal — żeby stu
dentom nie wolno było bronić swojego profesora!" Ten apodyktyczny ton, piorunujący wzrok i groźne wskazywanie palcem przypominały Glebowowi Dru- ziajewa i jego obecność bardziej niż obowiązkową. W gruncie rzeczy była to taka sama presja.
Maryna zdawała się nie dostrzegać, że w domu leży ktoś ciężko chory, że przyszła pielęgniarka z walizeczką, że pachnie lekarstwami i że po korytarzu biega tam i z powrotem młoda kobieta, Klaudia, z zapłakaną twarzą. Kiedy Glebow po chwili wahania wyjąkał wreszcie: „Wiesz, jestem w trudnej sytuacji, babcia się poważnie rozchorowała, nie wiadomo, co się za godzinę może stać..," — co było rozpaczliwą i niemal beznadziejną próbą wydostania się z potrzasku, Maryna odparła natychmiast: „Jestem do dyspozycji! Mogę tu czuwać godzinę, dwie, cały dzień, ile tylko trzeba. Ale ty musisz koniecznie pójść«."
j Tego samego wieczoru zjawił się następny gość —• Kuno Iwanowicz. Ta wizyta jeszcze bardziej Glebowa zaskoczyła. Sekretarz Hańczuka nigdy do niego nie przychodził, nie utrzymywali żadnych niemal stosunków. W obecności Glebowa Kuno Iwanowicz, czyli Kunik, jak go nazywali Hańczukowie, stawał się dziwnie nerwowy, podniecony, usiłował dowcipkować, głos mu drżał. Glebow odwiedził raz Kuno Iwanowicza w jego mieszkaniu przy ulicy Gniezdni- kowskiej. Hańczuk wysłał Glebowa po jakieś materiały. Uderzyła go czystość, ład i przytulność tego mieszkania, bynajmniej nie starokawałerskiego. Było tam mnóstwo kwiatów w doniczkach i wazonikach, które stały na biurku, stole, oknie i na półeczkach, z dużym smakiem pozawieszanych po całym pokoju. Przestrzeń między półeczkami zajmowały fotografie i reprodukcje. Każda ściana stanowiła prawdziwe
dzieło sztuki. Wszystko było wyrafinowane, muzeal- ne, niemęskie i trochę podejrzane. Czekając, aż Ku* nik przygotuje materiały, Glebow siedział na wy* ściełanym taborecie i rozglądał się po pokoju. Na ścianie między dwiema półeczkami, na których stały w doniczkach krzepkie kaktusy, ujrzał dużą fotografię Soni. Wisiało tam wiele innych fotografii, ale i zdjęcie Soni było jakoś specjalnie wyeksponowane. „Męczennik!" Hj pomyślał z ironią Glebow. Znosił j cierpliwie i wytrwale nerwowo-mentorski ton, który w rozmowach z nim przybierał Kunik, podkreślając dzielącą ich różnicę wieku. Glebow w obecności Ku- nika był najzupełniej spokojny.
Nawet wtedy, we wtorek wieczorem, ujrzawszy niepozorną postać w długim płaszczu, z głową przekrzywioną na bok i w dół, Glebow zdziwił się co prąwda, ale się nie zaniepokoił.
Kunik nie przywitał się, tylko od razu zaczął mó- wić, jakby kontynuując przerwaną rozmowę.
— Jeden warunek H*. rzekł od progu. — Mikołaj Wasiljewicz nie może się o tym wszystkim dowiedzieć.
Co za bzdury? Glebow gestem wskazał zagadkowemu człowieczkowi drogę do swego pokoju. Naturalnie spotkali Klaudię.
—- Babcia pyta, czy jesteś w domu?
— Przecież widzisz.
— Przez cały dzień ani razu do niej nie zajrzałeś. Boi się, że coś się stało...
— Babcia jest chora — tłumaczył Glebow Kuniko- wi, ale ten nie zwracając na nic uwagi mówił:
— Bo jeżeli się dowie, to mnie zabije. Ta jego drażliwość... Sądzę, że pan go już zna: ambitny, próżny, porywczy, naiwny i bezradny, wszystko naraz... — Weszli do pokoju Glebowa. Kunik nie zdejmując płaszcza ani czapki i nie zwracając na nic
158
uwagi, z miną lunatyka opadł na pierwszy lepszy [ mebel — na kozetkę Glebowa. Tak jak stał, w płaszczu. — O innych będzie Walczył jak lew, wszędzie dotrze, nikogo się nie zlęknie. Tak właśnie walczył
o tego marnego AstrugćL. Ale sam bronić się nie umie ani nie chce. Teraz myśmy powinni działać, my, jego przyjaciele... „Cóż my możemy zrobić, nieszczęsne liliputy?" -r- pomyślał Glebow.
—^Nalegałem: „Musi pan natychmiast odpowiedzieć na artykuł Szyrejki. List do redakcji. W bardzo ostrym tonie. Łajdactwo trzeba napiętnować". Powiedział, że ani myśli. Przytoczył słowa Puszkina: „Jeżeli ktoś plunął z tyłu na mój frak — czyszczeniem fraka powinien się zająć mój lokaj'r.
— Owszem, mogę wystąpić w roli lokaja — powiedział Glebow. — Nie mam nic przeciw temu, ale jak to zrobić w praktyce?
Nie w roli lokaja, ale w roli przyjaciela! W roli uczciwego człowieka! Cytat z Puszkina dowodzi jedynie, że profesor nie wieV co się święci. Wydaje mu się, że ktoś plunął z tyłu na jego frak, a to myśliwi zaczaili się z rohatyną, żeby mu wypruć flaki. Oto co się święci. Chcą go wykończyć.
P| Kuno Iwanowiczu, co pan proponuje? Jak mamy działać?
— Jak działać?... Jak działać?... — mamrotał Ku- nik, ruchem ramion zrzucając na kozetkę płaszcz z czarnym baranim kołnierzem, jeden rękaw płaszcza upadł na poduszkę. — Ja już działam. Napisałem list do redakcji, osiem stron maszynopisu. Podpisało sześć osób. Teraz piszę do wyższych instancji. Tym razem nie proszę o podpisy, list jest złośliwy w najwyższym stopniu, nie chcę nikogo narażać. Ja się nie bojęr nie mam nic do stracenia. Jeżeli zaś chodzi o pana, drogi Wadimie... — Przez chwilę wpił się w Glebowa wzrokiem, badawczo i jakby z po-
wątpiewaniem, kiwając przy tym rudawą bródką; Wyglądało to dość komicznie. — Proszę mi wybaczyć, ale czy można pana uważać za prawdziwego przyjaciela Mikołaja Wasiłjewicza?
— To znaczy?.., Czemużby nie?
, | sfs Wybaczy pan, ale chciałbym usłyszeć odpowiedź. Proszę, niech pan odpowie.
■Kit" No, oczywiście.
— Tak, oczywiście.; Dobrze. W takim razie dlaczego się pan tak dziwnie zachowuje?
— Przepraszam, ale nie rozumiem.
*— Dlaczego nie protestuje pan przeciwko wykorzystywaniu pana w całej tej plugawej kampanii?
Glebow zbaraniał. O jakie wykorzystywanie cho? dzi? A czy on, Glebow, czytał artykuł Szyrejki, którego Kunik, nawiasem mówiąc, zna dobrze z instytutu? Glebow czytał, ale pobieżnie, po łebkach» tak jak się czyta coś obmierzłego,, o czym chciałoby się jak najprędzej zapomnieć. Otóż znalazło się tam następujące zdanie: „Nie jest-rzeczą, przypadku, że niektórzy studenci piątego roku postanowili zrezygnować z usług profesora jako opiekuna pracy magisterskiej"i Kuno Iwanowicz sprecyzował: takich, co postanowili zrezygnować z usług profesora» był tylko jeden. Kunik zadał sobie nawet trud i pojechał na wydział, że;. by'zobaczyć na własne oczy oświadczenie towarzysza Glebowa, doktoranta in spe. Kiedy wymieniono1 mu przez telefon nazwisko Glebowa, nie chciał wierzyć własnym uszom. Pojechał jednak i przekonał się osobiście. Niewiarygodne 1
— Czy wie pan przynajmniej, na czym rzecz polega? -— zawołał Glebow. — Nic pan nie wie! Nie zna pan kulis całej sprawy!
—- Znam, znam! — Kunik z pewnym obrzydzeniem podniósł obie -ręce» jakby odtrącał coś niemiłego. — Jeżeli nawet nie wiem, to się domyślam.
160
Kulisy mnie nie interesują. Istotny jest fakt: pana wykorzystano, a pan milczy... Przecież pan milczy, panie Wadimie I Dlaczego pan milczy? Jak pan może milczeć, a jednocześnie przychodzić do domu profesora, rozmawiać z Mikołajem Wasiljewiczem, z innymi osobami... Przyzna pan chyba, że to jakoś, powiedzmy, nie najładniej wypada z punktu widzenia moralności...
Glebow patrzał spode łba na dręczyciela. Serce mu waliło. Chciał krzyknąć: „A pchać się podczas burzy do przerażonej smarkuli pod kołdrę to ładnie?" — to znów palił go wstyd i gotów był na wszelkie ofiary, byle tylko naprawić to, co się stało. Wyjąkał jednak zaledwie:
— Ja naprawdę nie zauważyłem tegcrzdania...
— Mniejsza o to jedno zdanie! A jeżeli bandyci napadną kogoś na ulicy, a pana, przypadkowego przechodnia, poproszą o chusteczkę, żeby zakneblować ofierze usta...
— Niech już pan przestanie! — zawołał zrozpaczony Glebow. — Proszę mówić ciszej, w pokoju obok leży chora«
— Nie, musi pan wysłuchać do. końca! Kim pan jest —r= oto pytanie? Przypadkowym świadkiem czy współuczestnikiem zbrodni? No, dobrze, istnieją, powiedzmy, ukryte przyczyny, kulisy sprawy.;. Przypuśćmy, załóżmy... Ale co pan teraz zrobi? Jak pan sobie z tym poradzi? Będzie pan nadal wyczekiwał? Za mało ma pan czasu. W czwartek odbędzie się pańska egzekucja, Wadimie. Już teraz widzę nie zdobędzie się pan na ta, żeby wstać i powiedzieć: „To kłamstwo!'' :A więc egzekucja... Pewnie tak było sądzone... Czasem własne milczenie bywa katem.
— Nieprawda! — krzyknął Glebow. — W czwartek zabiorę głos i wszystko powiem!
Niepozorny rudzielec wstał z kozetki, narzucił na ramiona długi płaszcz. Podniósł przekrzywioną główkę» spojrzał przez zmrużone powieki przenikliwie, i jakby z góry, chociaż był niższy. Nic nie powiedział, nie pożegnał się,- ruszył pośpiesznie przez korytarz swoim somnambulicznym krokiem, wypadł za drzwi. Glebow chciał je zamknąć, gdy wtem Kunik znów zapukał.
— Błagam pana, mój kochany... — szeptał pełen lęku, jeszcze bardziej przekrzywiając na bok swoją bladą twarz — niech pan robi, co chce, ale staremu ani słowa! Obiecuje mi pan? Tak? Ani o moich listach, ani o naszej rozmowie. On nie może się o tym dowiedzieć!
Tak oto Glebow szedł ku swemu męczeńskiemu! rozdrożu. Przystawał, nie czując nóg ze zmęczenia — jeszcze Chwila, a padnie... Gdzie się ukryć? Coś go pchało naprzód. Niby stał, ale coś go pchało, chociaż sam nie wiedział, w jakim kierunku. Mignął jeszcze jeden dzień, równie biały, wirujący, przykry, z bieganiem do apteki, z jakimiś nieistotnymi rozmowami. Klaudia znów kłóciła się z matką i płakała w kuchni. Klaudia bardzo kochała babcię, Glebow też ją kochał.
Czyż mógł jej nie kochać?
Siedział przy niej, trzymał ją za lekką jak piórko, szarą starczą rękę, coś tam gadał, opowiadał gjgl pro? siła go o to jak małe dziecko — ale w głowie nieustannie biły dzwony: tam stracisz konia, tu żonę, a tutaj własne życie. Wzywano go do instytutu na jakąś rozmowę ze studentami pierwszego roku. Ale i tak wszystko było jasne. Po co tam iść? Nie poszedł. Potem zadzwoniła Afoniczewa, sekretarka z dziekanatu: „Glebow, pamiętacie, że jutro o dwunastej?" Mówiła szybko, z naciskiem, na pewno chciała jak najprędzej nakręcić dwadzieścia numę*
■
rów, odbębnić całą listę. „Pamiętam." „Macie przyjść punktualnie." — „Przyjdę."
Starał się rozumować spokojnie: istnieją cztery warianty, które należy przemyśleć. Wariant pierwszy: przyjść i wystąpić w obronie Hańczuka. Oczywiście bez dytyrambów, z pewnymi, powiedzmy, zastrzeżeniami, z podkreśleniem pewnych niedociągnięć, ale, ogólnie rzecz biorąc, w obronie, chociażby w takiej formie; jaką proponował Kunik. Zacytować zdanie z artykułu Szyrejki i ujawnić prowokacyjną treść tych pomówień. Co daje ten wariant? Wściekłość administracji. Zegnaj, stypendium Gribojedowa, studium doktoranckie i tak dalej. Nigdy mu nie wybaczą nagłej zmiany frontu. Nigdy i za nic. Uznają to za zdradę. Zemsta będzie straszliwa i natychmiastowa. A ponieważ Dorodnow skupił teraz całą władzę w swoim ręku — dyrektor miesiącami bywa nieobecny: albo gdzieś w Korei, albo w Chinach, albo w szpitalu — zrobi Glebowa na szaro. Chce się porachować z Hańczukiem. Jakie są plusy tego wariantu? Wdzięczność Hańczuka i całej jego rodziny^ Jeszcze bardziej bezgraniczna miłość Soni. Ten i ów, w rodzaju Maryny Krasnikowej, będzie mu przez pół minuty ściskać dłoń i mówić, jaki to jęst dzielny i jak świetnie przemawiał, Kunik zaś powie ze swoim uśmieszkiem: „Zrobił mi pan niespodziankę! Bardzo się cieszę!" Potem zostanie mizernym urzędniczyną nie wiadomo gdzie, a w soboty objuczony jak muł, będzie zapychał pociągiem podmiejskim do Bruskowa. Druzgocąca klęska lub pyr- rusowe zwycięstwo. Wariant drugi: przyjść i wystąpić z krytyką Hańczuka. To znaczy, mówiąc po prostu, zaatakować go, ale jako ostatni ze sfory. Naturalnie bez zbytecznej agresywności, oględnie, nawet z ciepłą nutką, ubolewając ogromnie nad tym, po, niestety, należy stwierdzić, apelując o wyrozu
miałość i podkreślając dawne zasługi... Tak, jak go tamci prosili. Coś na temat pieriewierziewszczyzny lub rappowszczyzny, w gruncie rzeczy to wszystko jedno. O popiersiach tylko przelotnie. Można zresztą bez popiersi. Można też .wspomnieć o nich z łagodnym wyrzutem. Rzecz najważniejsza — ani słowa
o tamtym zdaniu z artykułu Szyrejki, jakby go nigdy nie było. A jeżeli tak Z ręką na sercu: Czy Mi? kołaj Wasiljewicz jako -uczony i Wychowawca | jest rzeczywiście wzorem doskonałości? Czy tak już niesłusznie sypią się na tę twierdzę pociski? Między nami mówiąc, nie bez racji. Jego książki są nudne. Przez żadną nie można przebrnąć. Przeraźliwa nuda! Tak pisano przed dwudziestu laty, dziś trzeba inaczej. Wulgarny socjologizm toczy go jak nieuleczalna choroba. Ale o tym cicho sza! To sekret. Rozmyślania na własny użytek. A że się panoszył na wydziale, w tym też jest trochę prawdy. Wykładowców mianowano tylko za jego aprobatą. Żeby się dostać na studium doktoranckie, niezbędne było jego pla? cet. I wcale nie jest taki „nie z tego świata", jak sądzą niektórzy, ale bystry, świetnie zorientowany, uważnie przygląda się ludziom i wie, czego chce. Nie jest też wzorem obiektywizmu, wręcz przeciwnie — jest stronniczy, jednych lubi, innych niefcier- pi, czasem nawet nie wiadomo dlaczego. Gusta i upodobania ma staroświeckie, wyniósł je z dawnyćh czasów, z lat buntów, walk i: ostrych rozgrywek. Są poglądy, których anachronizm jest już dla wszystkich oczywisty, a których on nie jest w stanie się wyzbyć. Są też zjawiska lat ostatnich — to, co się zrodziło na świecie przed wojną i tuż po wojnie — których Hańczuk nie jest w stanie ogarnąć myślą» A czy Dorodnow jest w stanie? Ale zarazem Mikołaj Wasiljewicz to przecież najlepszy, najuczciwszy człowiek pod słońcem. W tym cały sęk! Kto. atakuje
Hańczuka, ten atakuje uczciwość. Wszyscy wiedzą doskonale, że Dorodnow Hańczukowi do pięt nie dorasta. Czasem ludzie nie najlepiej poinformowani zadają pytanie: na czym właściwie polega różnica między nimi? Może tylko zamienili się chwilowo miejscami?. Obaj wymachują szabelką. Tylko jeden już się trochę zmęczył, a drugiemu dopiero niedawno dano szabelkę do ręki. A zatem atak na jednego jest jakby atakiem na drugiego, na wszystkich, co wymachują szabelką. Ale to nie to samo. Mimo wszystko każdy z nich wykonuje odmienne ruchy, jak pływacyj, jeden zagarnia wodę pod siebie, drugi rozgarnia ją na boki. I to ma być różnica, mój ty Boże! Przecież płyną tą samą rzeką, w tym samym kierunku. A tak naprawdę chodzi o to, że będzie musiał pożegnać się z Sonią. Z jej miłością. Cóż to za gorzka, niepowetowana strata, kiedy nas przestaje kochać choćby tylko jeden człowiek.« Ale na tym nie koniec. Teraz się dopiero posypie ze wszystkich stron: obelgi, chowanie rąk za plecami» żeby, Boże uchowaj, nie skalać się uściskiem dłoni. Potem ktoś przyśle telegram: „Gratulacje z okazji wysokiego odznaczenia —- trzydziestu srebrników im. Gribojedo- wa". Ostatecznie na to wszystko można gwizdać. Bo on wkrótce nabierze takiego rozpędu, że umknie daleko, a tamci pozostaną w tyle, znikną raz na zawsze z jego widnokręgu wraz ze swoimi krzywymi uśmieszkami, pogardą i szlachetnym, ograniczonym polem widzenia. Jak można nie widzieć, że sprawa Hańczuka jest już przesądzona! Ratować go to jakby wiosłować pod prąd w potoku, który wszystkich unosi. Człowiek ; straci, siły, a fala wyrzuci go na kamienisty brzeg. Czyżby to był tylko strach, że znajdzie się raptem na brzegu, okrwawiony, ze złamanym obojczykiem? Nie orientował się wówczas, że to strach,: ową tajemna sprężyna, najgłębiej ukryta
w podświadomości ludzkiej. Stalowe palce popychały leciutko Glebowa, ale jakaś nieznana siła trzymała go w miejscu. Czyżby Sonia? Ta Sonia, której nie kochał, a która była dla niego takim skarbem? Nie, tu nie chodziło o Sonię, ale o jej dobroć, tkliwość... Właśnie to, co miała w sobie, co było jej istotą, stało się barierą nie do przebycia.
W takim razie, jeżeli oba warianty są niewykonalne, pozostaje trzeci. Przyjść i nie zabrać głosu. Ale w ten sposób nikogo nie zadowoli. Znienawidzą go i ci, i tamci. A więc — wariant czwarty i ostatni. Nie przyjść w ogóle. Tylko jak to zrobić? Uprzedzono go przecież: obecność bardziej niż obowiązkowa. Musiałby mieć jakiś budzący grozę, arcy- ważny powód nieobecności. A zatem musiałaby tu zadziałać złowroga, kosmiczna siła wyższa. Mógłby na przykład po drodze na zebranie wpaść pod samochód. Albo rzucić się na jakiegoś psa na ulicy i dać się pogryźć, żeby natychmiast trzeba było zrobić zastrzyk. Wypadki chodzą po ludziach! Gdyby tak atak serca i utrata przytomności, które miał przed dwoma dniami, zdarzyły się właśnie teraz! Ale Dru- ziajew, jako były pracownik wymiaru sprawiedliwości, przeprowadziłby z pewnością dochodzenie i ustalił, że przyczyną było zatrucie alkoholem. Co tu gadać, nie można nie pójść. Ale pójść też niepodobna. I tak źle, i tak niedobrze. Pat. Żadna figura nie może wykonać ruchu.
Mniej więcej w ten sposób, tyle że krócej i bardziej chaotycznie, zmęczonym głosem, robiąc pauzy i wpadając chwilami w zamyślenie, wyłożył sprawę babci. Prosiła go, żeby jej coś opowiedział o swoich sprawach.
Babcia nigdy w życiu nie pracowała. To znaczy, pracowała przez całe życie, ale w domu. Naturalnie, nic z opowieści Glebowa nie zrozumiała. Ale Glebow
jej opowiadał, musiał o czymś z nią rozmawiać, a tylko o tym jednym wciąż myślał.
Babcia od czasu do czasu sama zaczynała opowiadać o tym, co się jej właśnie przypomniało. Przypominała sobie wszystko doskonale i ze szczegółami. Przeważnie z zamierzchłej przeszłości. Aż strach powiedzieć — sprzed siedemdziesięciu lat. Na przykład, jak dziadek Mikołaj, prapradziad Glebowa, woził ją latem na wieś. Dziadek był kupcem, mieszkał z rodziną na Warwarce, niedaleko Solnego Dworu — tamten dom sprzedał przed rewolucją i przeprowadził się do Zamoskworeczja, na Szczypek — ale na wsi, w powiecie wieniewskim, był jeszcze jeden dom zbudowany specjalnie dla teściowej, która nie chciała przenieść się do Moskwy. Otóż babcia Niła jako mała dziewczynka bardzo lubiła jeździć latem na wieś. Dziadka Mikołaja tam nie lubiano. Przezywano go „Żyła", ale babcia Niła uważała, że jest dobry. Dostawała zawsze na drogę woreczek z czyściutkiej żółtej rogoży z tanimi cukierkami, pierniczkami i orzechami. Nazywało się to „różności". Ludzie w sklepie mówili: „Proszę dwie torebki różności". Wiejskie dziewczynki nie mogły się babci Niły doczekać. Ledwie wóz wjechał na podwórze — one już tam stoją. Babcia Niła każdej coś dawała — ty masz orzecha, ty pierniczka, a ty cukierka. A „postny cukier" lubiła prababka, starucha, dla której dziadek Mikołaj zbudował chałupę — ona w tej chałupie i tak nie mieszkała, bo dziadek zbudował ją po miastowemu, niby dom, sień wielka jak sala, meble też miastowe, no to prababka wolała mieszkać u drugiej córki, w zwykłej chacie, a tamten dom stał pusty, chyba że ktoś przyjechał z miasta. Dziadek nieraz pytał: „A co by takiego przywieźć mamuni z Moskwy?" „«Postnego cukru*, Mikołaju Jefimowiczu, jeżeli to nie za wielki wydatek!" Ma się rozumieć,
na wielki post przysyłano „postny cukier" przez jakąś okazję. A w lecie zawsze przywożono ze dwa pudełka — „postny cukier" sprzedawano w pudełkach w sklepie Zajcewa. Takie nieduże pudełeczka, jak płaskie szufladki, a w środku „postny cukier'1 w dwóch warstwach, w rozmaitych kolorach: cytry- nowy, malinowy, jabłkowy, śliwkowy, w jakie się tylko chce. A na samym środeczku — pół funta herbaty...
Opowiadali tak sobie. nawzajem — Glebow babce Nile, a ona jemu — i wszystkim się zdawało, że staruszka czuje się lepiej. Nawet mu poradziła:
— Wiesz, co ci powiem, Wadim?. — Patrzyła na niego ze współczuciem i ze łzami w oczach, jakby to nie ona, ale on miał umrzeć. — Nie trap się, nie frasuj. Skoro nic się nie da zrobić, to przynajmniej nie myśl o tym... Tak, jak się wszystko samo ułoży, tak będzie dobrze...
Dziwna rzecz, ale zasnął późno w nocy o niczym nie myśląc, w spokoju ducha. O szóstej rano obudził go jakiś niski głos albo może co innego. Usłyszał nagle:
— Nie ma już naszej babci...
Klaudia stała w drzwiach, jak czarny kontur bez twarzy, na tle oświetlonego korytarza. Niski głos» który Glebow wziął za męski, był jej głosem. Za ścianą, cicho, żeby nie budzić sąsiadów, szlochała ciotka Pola. Był to jakiś dziwaczny szloch, przypominający gdakanie kury, którą ktoś złapał za szyję; Wszedł ojciec, powiedział coś o lekarzu, o świadectwie zgonu, że trzeba dokądś pojechać. Tak rozpoczął się czwartek. 1 tak się złożyło, że Glebow nigdzie tego dnia nie poszedł.
Przyszedłem do domu nad rzeką Moskwą po trzech latach, we wrześniu czterdziestego pierwszego roku. Zajęcia w szkole wciąż się jeszcze nie rozpoczęły. Noce były gwiaździste i zimne. Wszyscy żyliśmy życiem nocnym i dlatego zapamiętałem właśnie noce. W dzień była bieganina: to do portu rzecznego, to do składów opałowych, to znów roznosiliśmy karty mobilizacyjne na zlecenie komisariatu wojskowego, a w wolnych chwilach uczyliśmy się obsługiwać armatkę wodną, rozwijać wąż gumowy i odkręcać kran hydrantu ulicznego. Bądź co bądź byliśmy strażakami. Szczerze mówiąc — od siedmiu boleści! Pomagaliśmy, komu się dało. W porcie rzecznym rozładowywaliśmy barki z amunicją, a w składach opałowych pociągi towarowe z drzewem. Wszystko robiliśmy w pośpiechu» nie układaliśmy drzewa w sągi, ale zrzucaliśmy je z platformy byle jak, na kupę. Trzeba było jak najprędzej opróżniać tory. Pamiętam dobrze ten obłędny pośpiech. Pamiętam, jak się szarpałem z drzewem usiłując podnieść co najcięższe kłody. Prawdziwe życie zaczynało się jednak dopiero w nocy, kiedy radio głosem spikera Lewita- na ogłaszało alarm. Ma się rozumieć, pełniliśmy wartę, wystawaliśmy na strychach, biegaliśmy po dachach w poszukiwaniu jakiejś cholernej bomby zapalającej, żeby ją bohatersko chwycić długimi kleszczami i zrzucić na dół, ale co najważniejsze — wdychaliśmy lodowatą grozę tamtych nocy.
A noce były takie jasne, niemal popielate, zionące błyskami i dudniące łoskotem. Ten zapach prochu nad moskiewskimi dachami, te odłamki dzwoniące
o blachę, ten ponury swąd spalenizny, dolatujący aż zza Sierpuchowskiej...
Koszary naszej kompanii strażackiej — pełna jej nazwa brzmiała mniej więcej następująco: „Młodzieżowa Kompania Komsomolska Obrony Przeciwpoża-
rowej Dzielnicy Leninowskiej" — mieściły się na Jakimance, za mostem. Dom nad rzeką nie należał do naszego sektoru, mimo to znaleźliśmy się tam pewnego razu. Nie mogę sobie przypomnieć, cośmy tam robili i po co nas tam wysłano. Pamiętam tylko, że spotkałem na dachu Antoniego, a potem pobiegliśmy do mieszkania Soni Hańczuk, gdzie był Wadim Buła, który następnego dnia wyjeżdżał z Moskwy. Zdaje się, że przyszedł do Soni, żeby się pożegnać. Jego pociąg odchodził o świcie, ale cała rodzina wyruszała na dworzec w nocy, ponieważ potwornie trudno było dostać się do wagonu. Odprowadzałem już ciotkę i widziałem, co się tam dzieje. Buła bardzo wyrósł, mówił basem, sypał mu się mały czarny wąsik. To chyba było tak: przybiegł do Soni nie tylko, żeby się pożegnać, ale i po jakiś kuferek, który mu obiecała. Pamiętam, że stał na środku kuchni i pił herbatę, a Sonia czyściła szczotką kuferek, okropnie zakurzony, gdy wtem zgasło światło, zaczęliśmy szukać świecy lub latarki, tymczasem ogłoszono alarm. Już po raz drugi tej nocy.
Kiedy po chwili światło znowu się zapaliło, ujrzałem twarz Soni: spłakaną i uśmiechniętą. W owym czasie Sonia wywietrzała mi już prawie zupełnie z głowy, Buła też stał mi się obojętny. Te wszystkie bóle i męki pozostały w dalekim dzieciństwie.
Zapamiętałem jeszcze z owej nocy potężny kin- dżał, który majtał się Antoniemu u pasa. Staliśmy na dachu przy balustradzie z cienkich prętów i patrzy- , liśmy na czarne miasto. W dole nie przebłyskiwało nawet najmniejsze światełko, ciemności, nieprzejrza-'' ny mrok. W tej czerni jarzyły się tylko dwie różowe rozedrgane rany — pożary w Zamoskworeczju. j Miasto było nieskończenie wielkie. Trudno jest bronić bezmiaru. I w dodatku ta rzeka, której nie sposób zamaskować. Połyskiwała w mroku, odbijając
światło gwiazd, każde jej zakole oznaczało dzielnicę. Myśleliśmy z bólem o mieście, niczym o żywej istocie, której potrzeba ratunku. Ale w jaki sposób mieliśmy je ratować? Przez chwilę ogarnęła nas cisza i odrętwienie. Staliśmy na skraju niewidzialnej otchłani i patrzyliśmy w niebo, w którym wszystko mieniło się i drżało w napięciu, czekając jakby na odmianę losu: gwiazdy, obłoki, balony na uwięzi i białe ostrza reflektorów spadające ukośnie, bezdźwięcznie i szatkujące bez chwili wytchnienia nasz wątły światek. Wtedy właśnie Antoni wypowiedział zdanie, które mnie zaskoczyło:
— Wiesz, kogo szkoda? Naszych matek...
Oznaczało to, że dawny Antoni i dawny ja przestaliśmy istnieć. Wbrew nam dokonał się przełom. Czas, podobnie jak niebo, pękł z ogłuszającym hukiem.
Pamiętam, jak potem staliśmy na schodach i czekaliśmy na windę, żeby zwieźć do schronu chorą matkę Sohi. Buła zdążył mi powiedzieć, że miałem nosa wynosząc się z tego domu. Niemcy walą w niego bez przerwy. Wszystkie bomby spadły w pobliżu: na most i na Kadaszowkę. Buła jak gdyby wyrażał uznanie dla mojego wyjątkowego sprytu lub szczęścia, w każdym razie wyczułem w jego słowach jakąś złośliwość. Nie wdawałem się z nim w rozmowy, bo nic mnie już nie obchodził. Na wszystkich piętrach trzaskały drzwi. Dokoła panował rwetes, rozlegały się nawoływania i tupot nóg, cała klatka schodowa dygotała. Wszyscy nasłuchiwali, co się dzieje w górze, na razie jednak panował tam spokój. Antoni powiedział:
— Może to tylko jakiś pojedyńczy bandyta?
Z mieszkania naprzeciwko wyszedł mężczyzna w płaszczu narzuconym na nocną koszulę, za nim ko-
bieta niosąc na ręku dużą i grubą dziewczynkę z długimi nogami. Gdzieś daleko trzaskały pelotki.
Kobieta, nie zwracając się do nikogo, powiedziała:
— Wyrzucić tych szwabów z domu do jasnej cholery... — Potem spojrzała na męża i spytała: — Prawda, Kola?
Kiedy otworzyły się drzwi windy i matka Soni zrobiła krok w stronę kabiny, kobieta zręcznie odepchnęła ją nogami dziewczynki, mówiąc:
— Tego tylko brakowało — i weszła pierwsza do kabiny. Za nią wszedł jej mąż i ktoś jeszcze. Winda odjechała. Profesor Hańczuk spytał:
— Co to za jedni?
Sonia powiedziała, że to nowi sąsiedzi. Po czym dodała niepewnie:
— Dość mili ludzie, tylko jacyś dziwni...
Spletliśmy ręce w „krzesełko", usadziliśmy Julię
Michajłownę i znieśliśmy ją na dół, do piwnicy. Musieliśmy wracać na Jakimankę. Pelotki waliły coraz bliżej i głośniej. Kiedy wybiegłem na podwórze, zewsząd rozlegała się ogłuszająca kanonada, a w przerwach między salwami słychać było wyraźnie, jak odłamki pocisków przeciwlotniczych z impetem wbijają się w asfalt. W owym zgiełku i popłochu pożegnałem się z nimi wszystkimi, a może nawet nie zdążyłem się pożegnać...
Chociaż nie — widziałem się jeszcze potem z Antonim, oczywiście! Po raz ostatni spotkałem go w końcu października na Polance, w piekarni. Nadeszła nagle zima, mroźna i śnieżna, ale Antoni był naturalnie bez płaszcza i bez czapki. Powiedział mi, że za dwa dni ewakuuje się z matką za Ural i radził się mnie, co ma zabrać: pamiętnik, powieść fantastyczno-naukową czy albumy z rysunkami? Jego matka miała chore ręce, tylko on mógł nosić ciężkie bagaże. Jego zmartwienia wydały mi się śmiechu warte.
Zawracać sobie głowę jakimiś albumami czy powieściami, kiedy Niemcy stoją tuż pod Moskwą? Antoni dzień w dzień rysował i prowadził notatki. Z kieszeni kurtki wystawał mu zwinięty brulion. Powiedział wtedy: „To spotkanie w piekarni też zanotuję. I całą naszą rozmowę. Dla historii wszystko jest ważne".
Po wielu latach przyszedłem do matki Antoniego — tylko ona jedna mieszkała nadal w domu nad rzeką, w tym samym mieszkaniu na parterze — i dostałem od niej sześć brulionów z pamiętnikami Antoniego. Były to pamiętniki z ostatniego przedwojennego roku, które przypadkiem zostały w mieszkaniu i ocalały. Wszystkie pozostałe utwory Antoniego Owczynnikowa, jego albumy i prace naukowe utonęły w rzece Iset, kiedy barka się przewróciła i Antoni i jego matka sami ledwo zdołali się uratować.
Tego właśnie Glebow starał się nie pamiętać: słów, które usłyszał od Kuno Iwanowicza, kiedy głupi przypadek zrządził, że spotkali się twarzą w twarz na Bulwarze Rożdiestwieńskim. I tego, jak się zachował, kiedy usłyszał to, co tamten powiedział. Rzecz miała miejsce już po ośmiu latach, w zupełnie innych czasach, ale też był z jakiegoś powodu zdenerwowany i rozdrażniony, może miał wtedy obronę pracy habilitacyjnej, a może przenosił się z tamtego instytutu, a tu raptem to spotkanie na bulwarze. Zima! Tak, to było z pewnością w zimie. Aleja posypana żółtym piaskiem, obok zaspy śnieżne. Ktoś upadł w śnieg. Glebow szedł w towarzystwie. W tym cały sęk, że słowa zostały powiedziane publicznie i Glebow stracił nad sobą panowanie. Gdyby go tamci nie odciągnęli, cała sprawa mogłaby się źle skończyć. Po prostu wpadł w furię. Chciał chyba
udusić tamtego człowieczka, powalił go na ziemią, chwycił za gardło. Przez całe życie starał się o tym zapomnieć i prawie mu się udało, prawie zapomniał — nie pamiętał już na przykład, co właściwie powiedział mu Kurnik — pozostało tylko dalekie wspomnienie w postaci słabego ucisku w klatcę piersiowej, jak po dawno przeżytych chwilach grozy; Kiedy tamten człowieczek zjawiał mu się we wspomnieniach, wyjątkowo rzadko zresztą i bez wyraźnego powodu, wszystko kończyło się lekkim uciskiem w piersi.
Poza tym starał się nie pamiętać o twarzy Julii Michajłowny, kiedy ta minęła go na korytarzu, wracając z gabinetu Druziajewa. Jakaś dziewczyna prowadziła ją pod rękę. Glebow zmieszał się na chwilę, nie wiedząc, jak się zachować —4 przywitać się, powiedzieć coś czy ukłonić się w milczeniu. Skonsternowany zastygł w miejscu, a jej też skamieniała twarz na jego widok. O tej właśnie skamieniałej twarzy starał się za wszelką cenę zapomnieć,- pamięć bowiem jest siecią, której nie należy mocno napinać, bo napięta utrzymuje największy ciężar. Niech potężna bryła przerywa sieć, niech spada i znika. W przeciwnym wypadku człowieka zawsze by coś gniotło. Skamieniała, bezkrwista twarz zacierała mu się na krótko w pamięci, żeby zjawić się znowu, kiedy się czegoś o Julii Michajłownie dowiadywał: na przykład o jej śmierci. Zmarła wkrótce potemr kiedy Glebow był jeszcze na studium doktoranckim. Ale przecież Julia Michajłowna była chora na serce* Nie wiadomo dlaczego tak walczyła o to, żeby wrócić do pracy. Nie powinna była w ogóle pracować* Ani pracować, ani się przejmować, ani się prawować, ani szukać zemsty, tylko żyć sobie spokojnie w Bru- skowie wśród klombów i grządek. Julia Michaj- łowna tego jednak nie potrafiła, zresztą BruskO-
wa też już nie było. Sama się doprowadziła do zguby. Jak do tego doszło, Glebow dokładnie nie wiedziała ale przypominała mu się kamienna twarz. I rozmaite inne rzeczy, o których pragnął zapomnieć. Na przykład to, co powiedział Hańczuk na kolegium redakcyjnym, gdzie spotkali się podczas jakiejś dyskusji. Nie padły żadne obraźliwe słowa. Podtekstu nikt nie zrozumiał. Poza tym profesor zmienił się nie do poznania i wyglądał fatalnie. Coś mu się stało z prawą stroną twarzy, mówił niezbyt wyraźnie i słuchano go bez należytej uwagi. Objął co prawda na powrót wszystkie dawne stanowiska, jego zaś największy wróg Dorodnow poniósł ostateczną klęskę i nikt o nim więcej nie słyszał — na tych zmaganiach upłynęły ostatnie lata — ale coś profesor utracił, coś tam pękło i nie dawało się już naprawić. Starzec, który nie był już tym, co dawniej, nikogo specjalnie nie interesował, nikt też oprócz Glebowa nie zwracał większej uwagi na mamrotanie Hańczu- ka. Glebow wyczuł jednak w słowach profesora zja- dliwość, która go dotknęła i zdziwiła. Więc te zwiotczałe mięśnie potrafią się jeszcze napinać? O tym wszystkim należało zapomnieć. Podobnie jak o tamtym wrześniowym dniu w Rydze, kiedy w ogródku kawiarnianym, niedaleko domu towarowego, ujrzał przy sąsiednim stoliku Sonię. Były to już zupełnie inne czasy, nawet nie te, co nadeszły potem, ale całkiem inne i Glebow mógł nawet przypuszczać, że Sonia go nie pozna, poza tym zresztą wszelkie odgłosy przeszłości, które jeszcze niedawno tak go nękały i dręczyły, teraz nie budziły w nim żadnego oddźwięku. Przeszłość wykruszyła się i rozpadła. Kiedyś dowiedział się, że Sonię umieszczono w szpitalu za miastem, należało się tego spodziewać, miała poważne obciążenia dziedziczne: matka Julii Michaj- łowny zmarła w szpitalu dla umysłowo chorych»
a sama Julia Michajłowna, rzecz jasna, też nie była 1 zupełnie normalna. Ktoś z tych, co odwiedzali Sonię, 1 opowiadał, że jedynymi objawami choroby było to, że 1 Sonia lękała się światła i pragnęła stale przebywać w 1 ciemnościach. Podobno nic poza tym. Tylko ten lęk i przed światłem i pragnienie ciemności. Potem bodajże ] wyzdrowiała, ale Glebow nie wiedział na pewno. Nie 1 miał już z Sonią wspólnych znajomych, wszyscy pozostali w tamtych czasach. I raptem to spotkanie ] w Rydze, mieszkał wtedy na wybrzeżu, przyjechał | na jeden dzień do miasta, musiał włóczyć się z Ma- ] ryną po różnych sklepach, naraz przy sąsiednim stoal liku — Sonia. Obok niej siedział dziwaczny babsztyl j w okularach, z dużym nosem, w sfatygowanym stro- j ju turystycznym, w spodniach i w trampkach. Sonia | patrzyła na Glebowa, obejrzał się dlatego, że poczuł na sobie jej spojrzenie. Zerwał się bezwiednie, zrobił j krok w jej stronę i coś powiedział: „Sonia!" albo „Jak się masz?", albo „To ty?" W każdym razie jakieś radosne słowa, w nagłym przypływie uczuć. Sonia zestarzała się, roztyła, włosy miała gęsto przetykane siwizną, zachowała jednak dawną zdolność do nagłego blednięcia. Siedziała tak z nagle pobladłą twarzą i patrzyła na Glebowa z przerażeniem. Po chwili kobieta z nochalem ujęła ją pod rękę, podniosła zza stolika, po czym obie odeszły. Zapamiętał tylko, że babsztyl miał na nogach olbrzymie trampki. Maryna spytała: „Znasz te kobiety? Co to za jedne?" Powiedział, że zna je z widzenia, z Moskwy, ale nazwisk nie pamięta.
Nie wiadomo, czy wszystko odbyło się właśnie tak, czy trochę inaczej — Glebow bowiem starał się nic nie pamiętać. To, o czym nie pamiętał, przestawało istnieć. Tego nigdy w ogóle nie było. Nie było nigdy drugiego zebrania, bardzo tłumnego, w marcu, kiedy już się nie miało sensu zadręczać, bo i tak
musiał przyjść i jeżeli nawet nie zabrać głosu, to przynajmniej posłuchać, co mówią inni. Zdaje się, że coś tam wtedy powiedział. Parę słów, zupełnie nieistotnych. Ale co? Zupełnie mu wypadło z pamięci. Nie miało to zresztą znaczenia. Decyzja w sprawie Hańczuka zapadła i została podpisana. Przeniesienie do podrzędnego uniwersytetu na prowincji w celu wzmocnienia kadr terenowych. Były jakieś protesty, ktoś dostał ataku histerii. Dawne, zapomniane sprawy — tego nigdy nie było. A może naprawdę nie było? Z całą pewnością była natomiast cukiernia przy ulicy Gorkiego. To zapamiętał na całe życie. To było. Cała zaś reszta, wrzaski, wzburzenie, pięć godzin pytlowania z przerwami na papierosa, pijacka gadanina Lowki, imieniny Szyrejki — zdawało się, że idzie naprzód, że zostanie liderem dużego kalibru, ale skończyło się na tych wiecach, dalej nie zaszedł — wszystkie te niepojęte bzdury, wrzawa i kotłowanina wokół Hańczuka, z tupaniem, ze łzami, z fetowaniem zwycięstwa, wszystko to rozwiało się jak nocne zwidy. Nie było i już, nic nie było. Wlókł się ulicą, we łbie mu się mąciło, obok człapał Lowka, zupełnie już pijany. Tam jeszcze się trzymał, a na trybunie wyglądał całkiem jak się patrzy. Teraz mamrotał pod nosem: „Świnie jesteśmy, kanalie..." Trzeba go było ciągnąć do domu, mógł się przewrócić. Wtedy właśnie zaczął się staczać. Po kilku latach, kiedy całe jego życie diabli wzięli: ostatni jego „tato" podobny do wąsatego Zaporożca poszedł na grzybki, dom się rozpadł, samochód znikł, matka została sama i cudem jakoś się urządziła, a Lowka dostał nędzną posadkę w klubie sportowym, jeździł z drużyną piłkarską z miasta do miasta, załatwiał hotele, buty, piłki, „lewe” mecze i zapijał się, za co wkrótce go wywalono. Czym się zajmował potem, nie wiadomo,
ale kiedy milicja zgarniała go gdzieś na ulicy, mówił czasem, że nazywa się Glebow i podawał adres Glebowa. Z pewnością podawał też inne adresy. Do Glebowa odwieziono go chyba ze dwa razy. To było jednak również bardzo dawno, jakieś czternaście lat temu. Potem fala nakryła Lowkę i Glebow nic o nim nie słyszał aż do ostatniego niespodziewanego spotkania w sklepie meblowym, kiedy już nie stać go było na żadne sentymenty, na nic, oprócz rzeczy naprawdę istotnych.
Wtedy jednak, przed potopem, po zebraniu, kiedy krążyli po Moskwie i niczego się jeszcze nie domyślali: Lowka nie wiedział, że wkrótce koziołkując poleci w dół niczym puste sanki pchnięte z górki, Glebow zaś nie zdawał sobie sprawy, że nadejdzie czas, kiedy będzie się starał nie pamiętać o wszystkim, co się z nim działo w owych chwilach, a zatem nie zdawał sobie sprawy, że żyje życiem, którego nie było. I wtem za szybą cukierni przy ulicy Gorkiego, w pobliżu Placu Puszkina, Glebow zobaczył Hańczuka. Profesor stał przy wysokim stoliku, na którym stawia się kawę, i łapczywie jadł ciastko, napoleonkę, trzymając ją w papierku wszystkimi pięcioma palcami. Mięsista, cała w różowych fałdach twarz profesora wyrażała błogość. Poruszała się i wykrzywiała jak dobrze naciągnięta maska, drgała na całej powierzchni skóry od szczęk aż po brwi. Hańczuk tak zachłannie delektował się słodyczą kremu i cieniutkich, chrupiących płytek ciasta, że nie zauważył ani Glebowa, który stanął jak wryty przed szybą i przez chwilę wpatrywał się ogłupiałym wzrokiem w profesora, ani zataczającego się Szulepnikowa. A przecież zaledwie przed pół godziną tego człowieka dobijano. Glebow często opowiadał potem tę historię o Hańczuku w cukierni. Ze niby, co tu gadać, posypało się na starego ze wszy
stkich stron. I to, i owo, i tamto i owamto, lepiej nawet nie wspominać. A on jak gdyby nigdy nic stał i wcinał napoleonkę, aż mu się uszy trzęsły!
I jeszcze coś utrwaliło się Glebowowi w pamięci, z najdrobniejszymi szczegółami, z całą gamą odcieni. Pierwsze po pogrzebie babci odwiedziny u Hańczu- ków, już po Radzie Wydziału, na której w końcu nie był, ale jeszcze przed tamtym, marcowym zebraniem. Otóż miał takie kretyńskie optymistyczne rojenie, jakie nieraz miewał. Bo przecież sam dawno już podjął decyzję. Idiotyzm rojenia polegał na tym, że Glebow pragnął wyjednać u Soni choćby nawet pośrednie, mgliste i dyskretne rozgrzeszenie. To znaczy marzył, żeby powiedziała: „Masz rację, najdroższy, powinieneś mnie porzucić. Tak będzie lepiej dla mnie, dla ciebie, dla taty, dla nauki, dla wszystkiego i dla wszystkich". Ma się rozumieć, nie mogła tego powiedzieć. Ale niechby przynajmniej dostrzegła i podzieliła z nim jego męki. Niechby zrozumiała, że nie miał innego wyjścia. Był przekonany, że zrozumie. To była przecież jej największa zaleta — zawsze wszystko rozumiała.
Otworzyła mu Julia Michajłowna. Glebow wyczuł, że matka Soni drgnęła i cofnęła się nieznacznie na jego widok i że zawahała się trochę przed powiedzeniem: „A, dzień dobry. Proszę, niech pan wejdzie..." Glebow wszedł. Atmosfera była zupełnie inna niż zwykle. Julia Michajłowna szybkim, niedbałym gestem wskazała wieszak: „Może pan tu powiesić". Jakby pierwszy raz znalazł się w tym domu. Po prostu dano mu od razu do zrozumienia, że tamten dawny dom już nie istnieje. „Sonia niedługo przyjdzie. Zechce pan zaczekać w jadalni." Równie niedbałym gestem pokazała mu, gdzie ma usiąść —■ na kozetce obok pianina. Usiadł na kozetce. Julia Michajłowna wyszła. Siedział sam i nie przejmował się
specjalnie, chociaż czuł się nieswojo i domyślał się, że czekają go niemiłe przeżycia. Jak w poczekalni u dentysty. Musiał jednak tu przyjść, usunięcie boji lącego zęba było konieczne, przygotował się więc ' z góry na cierpienia. Zastanawiało go tylko, diaczeJ go Julia Michajłowna przyjęła go tak ozięble. Było \ to wprost niepojęte. Przecież marcowe zebranie jesz?! cze się nie odbyło. Nie mogła więc odczytać w jegp.l myślach decyzji, o której wiedział na razie tylko on sam. Postanowił zatem, że gdy tylko Julia Michajłowna wejdzie, zapyta ją z niekłamanym zdziwieniem; „Co się stało?" Czyżby miała do niego o coś żal?
Julii Michajłowny wciąż nie było. Sonia też nie wracała. Słyszał, jak Julia Michajłowna biega po korytarzu, jak rozmawia z Wasioną, potem stuknęły i drzwi dp pokoju profesora, rozległ się dudniący głos Hańczuka, Julia Michajłowna powiedziała głośnq|i „Nie o to mi chodził" — na co Hańczuk coś burknął, po czym zapanowała cisza. Do jadalni nikt nie przychodził. Drzwi otworzyły się bezszelestnie„ ukazał się czarny kot Maurycy, który nie spojrzawszy nawet na Glebowa ominął go tak, jak omija się krze-j sło, przedefilował przez jadalnię i znikł w pokoju Soni. Glebow już od pół godziny siedział na kozetce, ; Zaczynał się denerwować. Dlaczego, u diabła, tak się go postponuje? Z jakiego powodu? Przecież żadnego powodu nie ma. Nie przyszedł na posiedzenie; Rady Naukowej ze zrozumiałych względów. Bardziej niż zrozumiałych! Śmierć bliskiego człowieka jest ważniejsza od wszelkich uniwersyteckich nieporozumień. Nabierając coraz to większej niechęci do Julii Michajłowny — zawsze wyczuwało się w niej jakąś pychę, egoizm, bardzo niesympatyczna kobieta — a zarazem do Hańczuka, który tak jej we wszystkim ulegał. Glebow po raz pierwszy pomyślał z ukry
tą satysfakcją, że ogólnie rzec biorąc, dobrze się stało, że ci ludzie dostali szkołę. Nie wolno na wszystko patrzeć tylko pod swoim kątem. Nic dziwnego, że prawie nikt ich nie bronił. Kiedy raptem weszła Julia Michajłowna, niosąc nie herbatę, nie talerz z herbatnikami i nawet nie popielniczkę, lecz lampę, Glebow rzekł z pewną ostentacją:
— Julio Michajłowna, zdaje się, że pani się na mnie gniewa?
Julia Michajłowna chrząknęła jakoś dziwnie, ale nie odpowiedziała mu od razu. Ustawiała lampę na stoliku z gazetami w kącie pokoju. Wreszcie ustawiła ją i zapaliła.
— Owszem, gniewam się, niech pan sobie wyobrazi.
— Ale za co?
— Tego się nie da tak szybko wytłumaczyć. Nie zdążymy porozmawiać. Zaraz przyjdzie Sonia. Ciemno tu, prawda? Trzeba zapalić światło. „Mehr Licht" — jak powiedział Goethe przed śmiercią.
Zapaliła żyrandol i wyszła. Była czwarta po południu, jeszcze zupełnie widno. Nagle Julia Michajłowna wróciła, starannie zamknęła za sobą drzwi, oczy jej błyszczały, ruchy miała gorączkowe. Usiadła na krześle naprzeciwko kozetki i swoimi błyszczącymi oczami patrząc prosto w oczy Glebowowi zaczęła mówić cicho i szybko:
— Mimo wszystko spróbuję panu wytłumaczyć, dopóki nie ma Soni. Mówię cicho, żeby Mikołaj Wa- siljewicz nie słyszał... Nie chciałam tej rozmowy, skoro pan jednak zapytał... Wie pan, co myślę o panu? Nienawidzę pana. Tak, tak, proszę nie robić takich wielkich oczu...
Plotła jakieś nieprawdopodobne bzdury. Coś
o tym, jak trudno jest zrozumieć innego człowieka, ale że nadchodzi taka chwila, nie wiedzieć czemu
nazywała ją „nocną chwilą", kiedy człowiek ukazuje prawdziwe oblicze. Goś o swojej matce, która była jasnowidząca i potrafiła przepowiadać przyszłość. Pamięta, że raptem się przestraszył: co będzie, jeżeli ona też jest jasnowidzącą i przejrzała jego zamiary? Stąd jej oziębłość. Ale Julia Michajłowna, jakby czytając w jego myślach, powiedziała, że nie posiada tego daru i nie wie, jak ułożą się jego stosunki z Sonią, że nie zamierza się wtrącać, chociaż uważa. J Obawia się... Przeklina ten dzień..; Cóż to był za galimatias, co za stop wrogości* nonsensów i obłędu! Ta kobieta była z pewnością nienormalna. Soniał opowiadała, że kiedy matce wzrastało ciśnienie i zbliżał się atak dusznicy, z jej psychiką działy się dziwne rzeczy. Spróbował wyjść z pokoju, zerwał si^ ze słowami:
— Przyniosę pani wody!
Ale Julia Michajłowna złapała go za rękę i nie puściła. Jej chwytliwe palce zacisnęły Się z taką niespodziewaną siłą, że Glebowa przeszył zimny dreszcz: pomyślał, że taka silna może być tylko wariatka. Julia Michajłowna nie była jednak wariatką, po prostu nienawidziła Glebowa i pragnęła mu o tym powiedzieć. Znów jak gdyby domyślając się jego zamiarów, wypaliła jednym ciągiem:
— Nie trzeba nikogo wołać, zdążę wszystko powiedzieć, zaraz przyjdzie Sonia, będziemy pili herbatę. I niech pan pamięta — nic panu nie mówiłam.
Po czym równie szybko, półgłosem, krztusząc się słowami, oświadczyła mu, że jest człowiekiem mądrym, ale to mądrość zimna, nikomu niepotrzebna, mądrość egoisty, mądrość człowieka minionej epoki. Jakieś kliniczne majaczenia.
— Pan nawet nie zdaje sobie sprawy, do jakiego stopnia ma pan burżuazyjną mentalność.
Ze niby wyzyskiwał wszystko: jej dom, daczę,
książki, męża, córkę. Co można było na to odpowiedzieć? Wdawać się w dyskusję z nieszczęśliwą kobietą? Wstał z kozetki i zapytał:
— Czy można przynieść pani wody?
— Proszę przynieść — zgodziła się spokojnie.
Poszedł do kuchni, Wasiona dała mu szklankę, nalał do, niej wody i wrócił. Julia Michajłowna siedziała na tym samym krześle i patrzyła przed siebie.
-r? Wie pan, co panu powiem? — biorąc szklankę rzekła powoli, jakby się ocknęła z uśpienia. —. Tak będzie najlepiej... Ta rozmowa zostanie między nami. Najlepiej będzie, jeżeli odejdzie pan z tego domu...
Spytał ją, czy zrobił coś złego.
— Na razie nie. Jeszcze pan nie zdążył. Ale po co czekać, aż pan coś zrobi? Ja pana proszę, zaklinam na wszystko... — Rzeczywiście patrzyła na niego błagalnym wzrokiem. Sonia nie dowie się o naszej rozmowie. Przysięgam panul Chce pan, dam panu pieniędzy?
■pr O czym pani mówi? Co za pieniądze?
, — Przecież panu są potrzebne pieniądze. Pan je lubi, prawda? 1 pan ich nie ma. Ile panu dać? — znów zaczynały się majaczenia. — Niech pan powie prędzej, zanim przyjdzie Sonia. No, proszę, niech pan powie. Ja panu dam pieniądze, a pan od razu, natychmiast... Nie, niech pan zaczekał Przyniosę panu coś innego! — Julia Michajłowna naraz zaczęła mówić szeptem: — Dam panu pierścionek, sprzed rewolucji, z szafirem. Przecież pan lubi wszystko, co burżuazyj- ne? Przedmioty? Złoto? Klejnoty?
— Jeśli-pani tak zależy na tym, żebym sobie poszedł — powiedział — proszę bardzo, odejdę.
Julia Michajłowna szeptała, wymachując rękami:
; Chwileczkę! Zaraz przyniosę! Ja zupełnie tego nie potrzebuję, a panu się przyda!
Chciała już biec do sąsiedniego pokoju, gdzie była
sypialnia, ale na Szczęście nie zdążyła — wszedł Hańczuk. Zaczęła się jakaś dziwaczna rozmowa, postrzępiona i skacząca z tematu na temat. Nie Wiadomo czemu o Dostojewskim. Hańczuk mówił, ’ że nie doceniał Dostojewskiego, że Gorki nie ma racji i że należy Dostojewskiego odczytać na nówo. Będzie miał teraz dużo wolnego czasu i tym się zajmie. Julia Michajłowna spoglądała na męża ze smutkiem
i serdeczną troską. Mówił mniej więcej tak: problem, który tak dręczył Dostojewskiego —I czy wszystko jest dozwolone, jeżeli nie ma nic prócz ciemnego pokoju pełnego pajęczyn — istnieje po dziś dzień w spłyconej, powszedniej postaci. Wszystkie problemy ogromnie się strywializowały, ale istnieją dotychczas. Dzisiejsi Raskolnikowowie nie zabijają starych lichwiarek siekierą, ale dręczy ich to* samo pytanie przekroczyć tę granicę, Czy nie przekroczyć? A w gruncie rzeczy, co za różnica ^siekierą czy jakoś inaczej? Zabić czy tylko lekko stuknąć, żeby się po kimś zwolniło miejsce. Przecież Raskol- nikow nie zabijał w imię harmonii wszechświata, ale po prostu dla siebie, żeby uratować starą matkę, pomóc siostrze, no i samemu sobie, na Boga, gdzieś jakoś coś w tym życiu.;.
Profesor rozmyślał głośno, nie troszcząc się o toy czy go ktoś słucha i rozumie. Nawet głos mu się zmienił. Wtem weszła Sonia. Akurat na słowa Hań- czuka:
— No a pan, Wadimie, po co pan tu prżychodzi? Tego się nie da wytłumaczyć z punktu widzenia logiki formalnej. Jednakże istnieje, być może, ekspli- kacja innego Tzędu...
— Tatol — krzyknęła Sonia, podbiegając do Glebowa. — Nie męcz Wadima! Już i tak go zamęczyli!
Stanęła przed Glebowem, zasłaniając go, jak gdy*
by Hańczuk mógł czymś w niego cisnąć. Ale Hań- czuk nie słyszał jej i nie widział.
— Istnieje, być może — ciągnął — eksplikacja metafizyczna. Pamięta pan, jak Raskolnikowa ciągnęło do tamtego domu... Chociaż nie... To nie to! — Hańczuk precyzyjnym profesorskim gestem odrzucił własną supozycję, — Tam wszystko było znacznie jaśniejsze i prostsze, ponieważ istniał tam jawny konflikt społeczny. Obecnie zaś człowiek nie potrafi przemyśleć do końca tego, co czynie. Dlatego sam ze sobą toczy spór... Sam siebie usiłuje przekonać... Konflikt przenosi się do mózgu człowieka — oto co się dzieje...
igi Tato, kochany — powiedziała Sonia 1— błagam cię!
Dobrze, córeczko, masz rację. Wybacz mi. — Hańczuk po raz pierwszy przyjrzał się Glebowowi uważnie i badawczo. —*- Zresztą nie mam do niego żadnej pretensji. Najmniejszej.
Wyszedł, ale po niedługim czasie, kiedy Glebow był już z Sonią w jej pokoju i wyciągnął się, jak zwykle w chwilach znużenia, na tapczanie przykrytym narzutą, ona zaś siedziała przy nim i głaskała go po włosach, bo litowała się nad nim ogromnie, wiedziała, jak bardzo kochał babcię Niłę — Hańczuk raptem zjawił się znowu i zapytał dawnym, dobrze znanym tonem:
. — A wiecie, na czym polegał błąd? Na tym, że w dwudziestym ósmym roku oszczędziliśmy Dorod- nowa. Trzeba go było dobić!
Słowa te uspokoiły Glebowa: zrozumiał, że stary profesor nic się nie zmienił. A zatem wszystko, co się stało, było słuszne. Glebow został na noc u Sotni. Nie mogli spać, zasnęli dopiero o świcie. Glebowowi śniło się, że w okrągłym blaszanym pudełku po landrynkach leżały krzyże, ordery, medale i odznaki,
on zaś przebierał w nich starając się nie robić hałasu, ieby kogoś nie obudzić. Ów sen z krzyżami i medalami w blaszanym pudełku nieraz się później powtarzał. Rankiem, jedząc śniadanie w kuchni i spoglądając na szary betonowy łuk mostu, na ludzików, samochodziki, na szarożółty pałac po drugiej stronie rzeki przykryty śnieżną czapą, powiedział, że zadzwoni po wykładach i przyjdzie wieczorem. Nigdy więcej do tego domu nie przyszedł.
Oto co się przypomniało Glebowowi —^ to i owo dzięki natężeniu pamięci, to i owo samo przez się — w nocy po tamtym dniu, w którym spotkał w sklepie meblowym Lowkę Szulepnikowa. Jedno tylko wydawało mu się niepojęte, i Glebow zasnął w swoim pokoju na górze, z oknem wychodzącym na ogród, nie zdoławszy rozwiązać zagadki: dlaczego Lowka udał, że go nie poznaje?
W kwietniu 1974 roku Glebow jechał pociągiem do Paryża na kongres MSEIK'u (Międzynarodowego Stowarzyszenia Eseistów i Krytyków), w którym był członkiem zarządu sekcji eseistyki, i spotkał w wagonie Alinę Fiodorownę, matkę Łowki. Jechała do tego samego miasta na zaproszenie swojej siostry, która opuściła Rosję przed pięćdziesięcioma trzema laty. Alina Fiodorowna zamieniła się w siwą zgarbioną staruszkę, ale Glebow poznał ją od razu: ta sama smagła, fajansowa twarz z zakrzywionym nosem, ostre, przenikliwe spojrzenie i ten sam, znany mu od dziecka, papieros w zębach. Całymi godzinami stała przy oknie na korytarzu i paliła. Glebow podszedł do niej, przypomniał się jej, ale rozmowa się nie kleiła. Poczuł naraz, jak niegdyś przed laty, że tę kobietę odgradza od niego mur wyniosłości. Mój ty Boże, z jakiej niby racji? Wszystko leży w gruzach, ży-
■
cie poszło na marne, syn się wykoleił, jego imienia nie wspominało się nawet w rozmowie, a mimo to stara dama mrużyła oczy, jak gdyby spoglądała na Glebowa przez lorgnon, i z wysokości swojego majestatu rzucała zdawkowe pytania: „Ach, tak? Eseistyki? To interesujące? Sądzi pan?" Kiedy minęli Warszawę, stała się bardziej rozmowna. Glebow dowiedział się, że dostała rentę po swoim pierwszym mężu Prochorowie-Plungem, weteranie ruchu komunistycznego zrehabilitowanym pośmiertnie, że ma wygodną kawalerkę na Prospekcie Pokoju, niedaleko stacji metra, że mieszka sama, bo nikogo nie chce oglądać: ani ukochanego synalka, ani byłej synowej, która przed ośmiu laty porzuciła syna, bo nikt z nim nie może wytrzymać, ani wnuka, siedemnastoletniego dryblasa, który przypomina sobie o jej istnieniu tylko wtedy, kiedy ona wybiera się do swoich krewnych w Paryżu. Przychodzi wówczas, niby to w odwiedziny — najczulszy wnuk pod słońcem — ale przy okazji podsuwa zamówionko: dżynsy, pas do spodni, zapalniczka, wypuszczana na spodnie koszula, wcięta w talii, z naszywanymi kieszeniami, dokładnie ułożona lista, przepisana na maszynie. Przez całe życie żyła dla kogoś, teraz chciałaby pomyśleć trochę o sobie. Po przejechaniu Berlina stała się jeszcze bardziej rozmowna i szczera. „Mówią, że szlachta rosyjska zdegenerowała się, w Paryżu też to słyszałam, a ja panu powiem, że wręcz przeciwnie: nasza krew jest najodporniejsza, bo myśmy przetrzymali wszystko." Na peronie w Paryżu Glebow zobaczył staruchę z garbatym nosem, trochę podobną do Aliny Fiodo- równy, ale bardziej wyschniętą, nerwową, ubraną nie po parysku, w staroświeckim płaszczu przypominającym kapotę» Obok niej stali młody mężczyzna i dziewczyna, którzy zaczęli ćwierkać i szczebiotać wokół Aliny Fiodorowny, ta odpowiadała im to po rosyjsku,
to po francusku, wreszcie wszyscy ruszyli wraz z tłu* mem do wyjścia, tylko Glebow postał jeszcze przez chwilę, spodziewając się, że się Alina Fiodorowna odwróci i pożegna z nim. Jednakże Alina Fiodorowna nie odwróciła się. Rozległ się natomiast przymilny głos w łamanej. ruszczyżnie: „Rad jestem powijać pana, panie Gleboff, w mieście Paryżu! Pozwoli pan pańskie walizy. To wszystko?" Młody, smagły, ruT miany mężczyzna, z wąsikiem i z mięsistymi wargami, nazwiskiem bodajże Segalot, którego Glebow pamiętał z kongresu w Oslo i w Zagrzebiu, chwycił jedy* ną walizkę Glebowa i uśmiechając się, i kiwając gło- wą w naciągniętej niemal na uszy białej czapce w kratę, wskazał lewą reką gdzieś w dal i też dał nurka w tłum.
Znajomy zapach dworca paryskiego, w którym przemieszało się tyle różności, że w sumie nabrał posmaku jakiejś gorzkawej i odurzającej słodyczy, ogarnął Glebowa niby fala upału. Po, czterdziestu minutach chodził już szybkim krokiem po ciemnawym pokoju hotelowym, którego okna wychodziły na wąską ulicę w pobliżu Place Pigalle, i mrucząc pod nosem, wyjmował rzeczy z walizki, trzaskał drzwiami w szafach, niemal biegł truchcikiem do łazienki, rozkładał przed lustrem przybory toaletowe...
Pracując nad książką o latach dwudziestych natrafiłem na nazwisko Hańczuka, Mikołaja Wąsiljewicza, który odgrywał znaczną rolę w ówczesnych polemikach, a zwłaszcza w burzliwych dyskusjach nad miesięcznikiem „Warta Literacka" w dwudziestym piątym i dwudziestym szóstym roku. Ktoś mi powiedział, że Hańczuk jeszcze żyje. Odnalazłem go z wielkim trudem. Mieszkał samotnię w ciasnej kawalerce, zawalonej książkami -— półki były nawet w kuęhni
w wysokościowcu na nowym osiedlu koło Dworca Rzecznego. Dawne mieszkanie, w którym niegdyś bywałem — o czym Hańczuk, ma się rozumieć, nie pamiętał, a ja też om<#4fep*nniałem*— przekazał dobrowolnie kwaterunkowi. Nie mógł już tam mieszkać samotnie po śmierci Soni. Tutaj natomiast był znakomity mikroklimat, pachniało lasem, można było jeździć na nartach. Miał osiemdziesiąt sześć lat. Wychudł na wiór, plecy wygięły mu się w kabłąk, głowa schowała w ramionach, ale na policzkach pełgały jeszcze wiecznotrwałe hańczukowskie rumieńce. Kiedy z wysiłkiem wysuwał łokciem do przodu haczykowatą prawą rękę i chwytliwymi palcami ściskał w przegubie rękę gościa, wyczuwało się w tym uścisku dawną siłę. „Otom jest!" — powiadał uścisk ręki, chociaż oczy starca łzawiły, a język ledwie o- bracał mu się w ustach. W przedpokoju stały w kącie narty. Staruszka ze spiczastym noskiem i z siwymi, starannie zakręconymi Ibc: I
coś cichutko w kuchni.
• Kilkakrotnie przyjeżdżałem do Hańczuka z magnetofonem, żeby dowiedzieć się od niego szczegółów
o burzliwych i wrzaskliwych latach dwudziestych przecież świadków wydarzeń tamtego, osnutego już legendą okresu pozostało niewielu — ale niestety, nic się prawie nie dowiedziałem. I to nie dlatego, że pamięć starca osłabła. Hańczuk nie chciał wspominać. To go nie interesowało. Wszystko, co działo się w tamtych czasach, interesowało znacznie bardziej mnie niż jego. Spytał mnie raz ze zdziwieniem, a nawet z irytacją: „Boże kochany, czyżby i ten artykuł nie umknął pańskiej uwagi? Że też chce się panu zajmować tymi bredniami...'' Z przyjemnością natomiast rozmawiał ze mną o jakimś kretyńskim seriaKi telewizyjnym albo o jakiejś ciekawostce przeczytanej
gospodarstwo. Pewnego razu
w „Nauce i Życiu". Prenumerował osiemnaście gazet
i miesięczników.
W rocznicę śmierci Soni, w październiku, pojechaliśmy na cmentarz.-* Sonia«f>ocftoY*ana była na terenie dawnego krematorium, w pobliżu Klasztoru Dońskiego. Moskwa paliła już zwłoki gdzie indziej, za miastem. Ludzie mówili, że to daleko, trudny dojazd
i brak odpowiedpięgo nastroju. Jakby przy klasztorze był odpowiedni nastrój! Na cmentarz wpuszczana do siódmej wieczór, myśmy przyjechali za dziesięć siódma. Taksówkę zostawiliśmy na placyku przed bramą. Mrok ogarnął już ziemię, drzewa stały niby czarne słupy, mur cmentarny też był czarny jak węgiel, tylko niebo płonęło jeszcze barwami zachodu L żyło —ytz krakaniem krążyły wrony. Odźwierny z łoskotem przesuwał już żelazny rygiel, kiedy profesor i ja zbliżyliśmy się do bramy. Prowadziłem starca pod rękę. Odźwierny nie chciał nas wpuścić. Zaczęła się kłótnia w ciemności. Groziliśmy, prosili- ‘śmy, TEfSiłowaliśmy dać mu pieniędzy, ale odźwierny stawał się coraz bardziej ordynarny i nieustępliwy. Hańczuk podkreślał z naciskiem, że jest rencistą z tytułu szczególnych zasług, że ma osiemdziesiąt sześć lat i w każdej chwili może umrzeć, odźwierny zaś wrzeszczał ze złością, że też jest człowiekiem i nie chce wracać do domu nie wiadomo o której.
-- Ale pan nie ma prawa za dziesięć siódma...
— Sklepy spożywcze zamyka się za kwadrans siódma!
— Jak pan śmie porównywać? Wstydu pan nie ma!
— Proszę mnie nie pouczać. Można porównywać. Myślałby kto, porównywać nie wolno.
Pańskie nazwisko! — wykrzykiwał słabym głosem Hańczuk. — Proszę natychmiast podać nazwisko! Ja napiszę...
— Prochorow — warknął odźwierny. — Lew, ctaj-
my na to, MićhajłowiczI No i co z tego? Dokąd pan napisze? Na tamteń świat?
: -^- Szulepa... — powiedziałem cicho. — Wguść has.
' Mężczyzna, prawijjtfttiewidócżb^l tflhilkł
i odsunął się od if?amy. Weszliśmy na cmediarz. W ciszy przerywanej krakaniem wron słychać jryło, jak skrzypią mojępfticasY i szurają po asfalci# podeszwy Hańczuka.^osuwaJiśma sx^utfardzo ^i^voli. Pewnie w takim remJiie Tianczuk jeździł na
nartach. Kiedy uszliśmy ze dwadzieścia kroków, po- wiedziałem Hańczukowi:
To chłopak ż naszej klasy. Ale pal go sześć.
Minęliśmy czarne, zastygłe krematorium i zaczęliśmy szukać grobu. Okazało się, że po ciemku to nie takie proste. Starzecj pÓćHyflął- się i tobmacywał nagrobki. Wreszcie, dyśz*4c $o#refizići?:
— To tu..".
Przykucnął i tak siedząc długo coś robił: coś otrząsał, coś przesuwał/^5&l£s^cząc sttćteymi liśćmi^
Pomyślałem, że nś^śÓtózffie^śifi6^^^ftiiił3ćnfi^:)żfi cia. Wygasłe krematJri\SAfto'wfaśnie śmierć beż życia. I Lowka Szulepa w bramie cmentarnej... Zrozumiałem naraz, dlaczego starzec nie życzył sobie wspomnień. Ogłuszająco krakały wrony, krążąc bez ustanku nad naszymi głowami, bardzo czymś rozzłoszczone. Wyglądało na to, że wtargnęliśmy na ich teren. A może to była właśnie ich godzina, kiedy nie mieliśmy prawa tu przychodzić. Drzewa dookoła oblepione były czarnymi, tłustymi gniazdami.
Starzec szeptał, rozmawiając sjjHj ze sobą:
— Co za niedorzeczny, niepojęty-świat! Sonia leży w grobie, jej kolega szkomy niA wpuszcza-naŁ na cmentarz, a ja mam osiemdziesiąt -Sześć lat... Dtaćze- go? Któż to wytłumaczy?™ WpiFmi Się w rękę swoimi kleszczami, j—- Ale tak sięv człowiekowi nie chce rozstawać z tym światem...
Kiedy po półgodzinie dowlekliśmy si%do wyjścia, brama była otwarta, a odźwierny znikł. Taksówką czekała. Wracaliśmy w milczeniu i dppiero kiedy wyjaphałf^my, na, piać tunelem na Sa
dowa. Hańczuk przysunął się dójBcierowcy i szeptem popSsił go, żeby jechał prędzejffhciał zdążyć na jakiś Sr ogram telewizyjny. BłyskSy oślepiające świa? tła, M^czór t barw, wokiół nas rozpościerało
się bezkresne miasto, któr«, tak pchałem, tak pamiętałem, tak znałem, tak się starałem zrozumieć.
Niebawem także i odźwierny w starej zniszczonej kurtce skórzanej na futrze, takiej jakie nosili pod koniec lat czterdziestych lotnicy, ruszył aleją, biegnącą wzdłuż muru klasztornego, skręcił na prawo i«znalazł sie na ¿zatokieii,ulicy, gdzie wsiadł do trolejbusu. JPo kilku minutach jechał już przez most
i spoglądał na nieforemny, przysadzisty i nieproporcjonalnie długi dom nad rzek^Mpskwą, świecący tysiącem okien. OdftydywaL^ijM^zwyczajenia okno
tak szybko upłynęły mu najszczęśliwsze lata,ł4marzył: a może stanie się cud i los znów się odmieni?...