STYCZEŃ 1990
Sylwester w Los Angeles, dom w West'Hollywood. Za kilka minut wybije północ, a miejsce akcji było już niemal do oporu zatłoczone dziwolągami wszelkiego autoramentu: pisarzami, muzykami, wydawcami i menedżerami; agentami, projektantami, szoferami, posłańcami i zawodowymi otwieraczami butelek; żonami, kochankami obu płci i przyjaciółmi... przyjaciół. Było to chaotycznie dobrane towarzystwo i picie szło ostro. Opalony i uprzejmy Rudy Sarzo, basista z Whitesnake, krążył od jednej rozmawiającej grupki do drugiej, trzymając w jednej ręce kieliszek szampana, a w drugiej - swoją ładną szampańsko-blond żonę.
Menedżer Davida Lee Rotha, Pete Angelus, zainstalował swój dwór w kuchni, tuż obok zapasów wciąż nie otwartych bąbelków, jego cukierkowe amerykańsko-włoskie rysy przybrały wilczy grymas, kiedy zabawiał ścisły krąg potakujących, pełnych uznania twarzy swoją kolejną absurdalną i śmieszną historyjką z cyklu: "na pewno nie uwierzycie w to, ale..."
Tymczasem w salonie, w samym rogu, siedział rozwalony na krześle Slash. Skudłacone włosy opadły mu na oczy; starał się nie wyglądać zbytnio na kogoś sławnego. Nastoletnia królowa piękności o oczach okrągłych jak spodki, którą poznał wcześniej tego wieczoru w China Club, usiłowała utrzymać równowagę, siedząc na jednym jego kolanie. Butelka szampana, dwa kieliszki z rżniętego szkła i nieodstępna popielniczka spoczywały obok na małym stoliku. Slash był wyluzowany, ale nie był jeszcze pijany. Jeszcze nie...
W domu były dwie toalety, z których trudno było skorzystać przez całą noc. Wyglądało to tak, że ludzie po prostu wyłaniali się z nich co jakiś czas, po czym zamykali za sobą drzwi. Wychodzili dwójkam i trójkami, dowcipkując i rozmawiając bezładnie i żywo gestykulując wtaczali się z powrotem na pokoje, czepiając się po drodze różnych obiektów, których nikt inny, poza nimi, nie widział. Przemyśliwałem to wszystko starannie, starając się trzymać fason; właśnie zastanawiałem się, czy ktoś zauważyłby, gdybym nasikał do basenu, kiedy podszedł, potykając się, Duff McKagan i chwycił mnie za ramiona.
"Stary, stary..."
"Co?"
"Stary...- żałośnie potrząsnął głową. - Nie mogę mówić o tym teraz, ale miałem najgorsze święta w życiu - powiedział, opierając
się plecami o ścianę. - Naprawdę chciałbym z tobą pogadać... Może za parę dni, co?"
- Jasne, powiedziałem, czemu nie? - Duff wydawał się odprężony, chwilowo uspokojony, oczy miał utkwione dwa centymetry ponad moją głową. Przyjrzałem mu się. Na pierwszy rzut oka wyglądał dobrze, tak jak na zdjęciach... Wysoki blondyn w wypłowiałych levisach 501, wciśniętych w obcisłe kowbojskie fartuchy z czarnej skóry, ciężkich czarnych buciorach motocyklowych, czarnej bawełnianej koszulce, rozpiętej do pasa, i w sfatygowanej niebieskiej kurtce z dżinsu z odciętymi rękawami. Kiedy tylko Duff pojawiał się w pokoju, oczy wszystkich obecnych tam kobiet zapalały się jak światła ulicznej sygalizacji. Spojrzawszy jednak w jego twarz z bliska, widok już nie był taki przyjemny. Kukurydzianoblond włosy wisiały w tłustych strąkach; różowe jak u cherubina policzki były blade i nie ogolone. Oczy miały ów intensywny czerwony odcień, jaki pojawia się tylko po nie przespanej nocy, spędzonej na pijaństwie lub płaczu lub na obu tych rzeczach naraz.
Staliśmy tak i rozmawialiśmy przez chwilę i Duff powiedział mi, że rozstał się ze swoją żoną, Mandy. Obydwoje pokłócili się ostro na Boże Narodzenie i Duff kazał jej wynosić się z domu. "Powiedziała, że nienawidzi mnie, a ja jej powiedziałem, aby się wyniosła. I ona to zrobiła. To były najbardziej przesrane i przejebane święta, jakie miałem w życiu". Duff i Mandy byli razem przez ponad dwa lata, prawie cały ten okres jako małżeństwo.
Z wybiciem północy weszliśmy w nową dekadę po amerykańsku - licząc chórem uderzenia zegara w MTV i topiąc żołądki w szampanie... dziewięć dziesięć, jedenaście, dwanaście... Hurra! I oto nagle byliśmy już po drugiej stronie: tysiąc dziewięćset, kurwa, dziewięćdziesiąty! Kto by pomyślał?
Ktoś wyłączył telewizor i puścił magnetofon. Odwróciłem się, Duff stał za mną. Podaliśmy sobie ręce, usiłowaliśmy poklepać się po plecach, ale udało nam się tylko oblać siebie nawzajem drinkami. Wkrótce Duff wyszedł razem ze Slashem. Wyraźnie myślami był daleko stąd. Obiecał zadzwonić. Powiedziałem, iż nie ma pośpiechu. Gdybym był na jego miejscu - pomyślałem sobie - i przechodził przez to, co on teraz, nie
zadzwoniłbym.
Dwa dni później, ku mojemu zaskoczeniu, Duff zadzwonił. Slash siedział u niego w domu na wzgórzach i Duff zaproponował, że przyjadą do mnie na drinka. Zapytał, czy mój magnetofon jest na chodzie, ponieważ - jak oświadczył - chciał "utrwalić na taśmie coś istotnego".
Przygotowałem magnetofon. Przyjechali około dwudziestej drugiej trzydzieści beżową limuzyną z szoferem; holowali z sobą dwie blondynki o taliach jak osy, w spódniczkach mini i na wysokich obcasach. Duff powiedział, że chciałby porozmawiać jak najszybciej, by nagrać coś ważnego; bardzo się niecierpliwił. Był już, oczywiście, mocno podpity, ale wydawał się być w daleko lepszym nastroju niż dwie doby temu. Oświadczył, iż jego rozwód stał się tego dnia faktem. Według kalifornijskiego prawa, para, która jest małżeństwem krócej niż dwa lata, może otrzymać rozwód w ciągu siedmiu dni. Dokładnie tyle czasu zajęło mu rozwiedzenie się z Mandy, licząc od Bożego Narodzenia, kiedy powziął tę decyzję.
Co zrozumiałe, w tym wywiadzie Duff raczej unikał rozmowy o rozpadzie swego małżeństwa: "Powiem tylko tyle, że cieszę się, iż sprawy ułożyły się tak, a nie inaczej. To małżeństwo zmierzało donikąd. Już od dawna nie byliśmy z sobą szczęśliwi... Próbowaliśmy, nie wyszło, koniec historii. Jedyna rzecz, o której teraz myślę - to wrócić do studia i zacząć pracę nad naszym albumem. A potem w trasę. Wszystko ma jakiś sens. I dobre, i złe. Poza tym może to dobrze, że jestem teraz sam, kiedy przed nami - jako zespołem - jest tyle do zrobienia... Wiesz, już teraz czuję się lepiej" - prychnął, obracając szklanką.
Minął prawie rok od mojej ostatniej rozmowy ze Slashem [patrz MARZEC 1989 - WYWIAD ZE SLASHEM -przyp. tłum] i pomimo pozornej bezczynności zespołu - dokładnie pięć zagranych koncertów i nadal mglista perspektywa na ukazanie się tego tak bardzo oczekiwanego drugiego albumu - wciąż mieliśmy wiele tematów do rozmowy.
W kwietniu zespół wystąpił gościnnie w dorocznym koncercie Farm Aid w stanie Indiana razem z takimi filarami rockowego establishmentu jak Bob Dylan i współorganizator imprezy John Cougar Mellencamn. Guns N'Roses przedstawili nowy utwór. Civil War - pierwszą nową od dwóch lat piosenkę, którą włączyli do repertuaru. Wykonując go Axl włożył kapelusz o pojemności dziesięciu galonów i ciemne okulary. W połowie 1989 roku łączna sprzedaż Appetitefor Destruction i GN'R Lies przekroczyła w samej tylko Ameryce dziesięć milionów egzemplarzy, a w czerwcu "Rolling Stone" zamieścił potret Axla na okładce. Był to pierwszy duży wywiad, jakiego Axl udzielił w tym roku. Ale, aby go uzyskać, "Rolling Stone" musiał zaakceptować warunek, że jedynie Del James, dziennikarz z "RIP", i fotograf Robert John - obaj bliscy przyjaciele wokalisty od najwcześniejszych czasów istnienia zespołu - dostarczą tekst i zdjęcia, które wolno będzie magazynowi opublikować. Później, we wrześniu - zgodnie z zapowiedzią Slasha - Guns N'Roses zagrali drugie skrzypce na czterech koncertach reaktywowanego zespołu The Rolling Stones na gigantycznym, obliczonym na siedemdziesiąt tysięcy widzów, stadionie Coliseum w Los Angeles.
Kontrowersje, które nadal prześladowały zespół i które były efektem zapalnego tekstu One in a Million, znowu odżyły, kiedy Vernon Reid - gitarzysta czarnego zespołu Living Colour, występującego na koncertach The Rolling Stones jako trzeci uczestnik programu - pierwszego wieczoru złożył ze sceny krótkie oświadczenie. Sprowadzało się ono do tego, że każdy, kto nazwał kogoś innego czarnuchem - niezależnie od okoliczności, ale przede wszystkim, jak podkreślił, w mediach, w kontekście popularnej piosenki - propagował rasizm i bigoterię. Niezależnie od tego, jak bardzo ten ktoś starałby się, by później z tego się wytłumaczyć. Aluzja była przejrzysta i duża część publiczności zgromadzonej w Coliseum stanęła na krzesłach, wiwatowała i gwizdała, wyrażając głośno swój aplauz.
Kiedy do głosu doszli Guns N'Roses, nagle, w połowie koncertu, Axl przebił wszystko oświadczeniem, że jest to jego ostatni występ z zespołem, ponieważ zbyt wielu jego członków "tańczy z Mr Brownston'em". Była to cienko zawoalowana aluzja do heroiny, skierowana jak się potem okazało - do Slasha, Izzy'ego i Steyena, którzy znowu zaczęli ulegać swoim dawnym złym skłonnościom podczas długiego okresu przerwy od zawodowych obowiązków, to jest od koncertowania albo nagrywania.
Scena, która rozegrała się za kulisami po występie, przypominała istne pandemonium. Jeśli ktoś zbyt często wywołuje wilka z lasu, nigdy nie wiadomo, czy kolejny alarm jest prawdziwy. Z drugiej jednak strony, nikt też nie miał pewności, że Axl nie spełni swojej groźby. Niemniej po wyciśnięciu od Slasha, Izzy'ego i Stevena solennej obietnicy, iż zmienią swoje postępowanie zaraz po występach ze Stonesami - i pod dodatkowym warunkiem, że Slash złoży ze sceny oświadczenie tej treści, co też ten uczynił - Axl, trochę zaczerwieniony na twarzy, ale bynajmniej nie onieśmielony, wyszedł znowu następnego wieczoru na deski sceny w Coliseum. I tak Guns N'Roses mieli następną historię na pierwsze strony gazet - większą i z pewnością bardziej sensacyjną niż wszystko, co Mick Jagger i jego spece od manipulowania mediami byli w stanie wypichcić podczas dwutygodniowego, zakrojonego na szeroką skalę, jeśli chodzi o nagłośnienie w mediach, pobytu Stonesów w Los Angeles.
Od tamtej pory jednak wszystko zdawało się wskazywać, iż na froncie Guns N'Roses było bez zmian. Teraz, gdy znowu znalazłem się w Los Angeles, chciałem wiedzieć - dlaczego. Wyciągnąwszy z papierowej torby butelkę wódki i zabrawszy kieliszki i mikser, Duff poszedł ze mną do pokoju na tyłach mieszkania, gdzie mogliśmy porozmawiać na osobności. Na Slasha, biedactwo, spadł obowiązek bawienia dziewczyn.
Duff zaczął od obietnicy, że nie będzie to "jeden z tych zwykłych pierdolonych, śmierdzących jak gówno, gwiazdorskich wywiadów rockowych. Tylko taka męska, pierdolona rozmowa", zabulgotał przez zaciśnięte na nie zapalonym papierosie wargi.
Nadmieniłem, że po raz pierwszy robię wywiad z kimś innym z Guns N'Roses niż...
"Slashem i Axlem? - przerwał. - Tymi ważniakami, co?" - zadrwił.
Zgadza się, ale co rozumiał przez słowo "ważniaki"? Czy naprawdę takie miał o nich zdanie?
"Nie, stary - potrząsnął głową i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To był żart... To był tylko żart. Niemniej są oni w tym zespole - sami przyznaliby się do tego pierwsi - postaciami jakby z komiksu. Czy im się to podoba, czy nie - a wydaje mi się, że raczej nie - cała uwaga skupia się na nich, ponieważ Axl jest wokalistą, a Slash jest tym kurewskim gitarzystą i obaj są kurewsko niezwykli, wiesz? Nie mam w ogóle za złe różnym gazetom, że chcą zatopić w nich swe szpony bo obaj są kurewsko wielcy! Zwłaszcza Slash... bestia nieujarzmiona! - wrzasnął, wymachując szklanką. - A kto był ostatnim nieujarzmionym gitarzystą - Hendrix? Chociaż wcale nie porównuję go do Hendrixa..."
Czy to właśnie nie jest głównym powodem, dlaczego - poza muzyką, poza modą na zespół - tak wielu młodych ludzi znajduje się pod równie silnym urokiem Slasha i Axla, czy w ogóle - Guns N'Roses jako zespołu. Właśnie z powodu - jak Duff określił - "nieujarzmionej" siły.
"Tak, stary, jest to c a ł k i e m nieujarzmiony żywioł". Znowu zaśmiał się na głos. "I tak jest do dziś, do tego momentu! Jako zespół, bardzo kochamy się. Dzwonimy do siebie codziennie - przed przyjazdem tutaj rozmawiałem przez telefon z Axlem. Wiesz, nam bardzo na sobie zależy, bardzo troszczymy się o siebie..."
W tym momencie Slash wsadził głowę do pokoju, informując nas, że zabiera dziewczyny i limuzynę do Fat Burgers, żeby coś zjeść. Zapytał też, czy Duff lub ja chcemy, aby coś nam przywieźli. Podziękowaliśmy, mówiąc, że mamy wszystko, czego nam trzeba.
OK - powiedział Slash i zatrzymał się w drzwiach. - Tak przy okazji, Duff, staruszku, czy możesz pożyczyć mi trochę pieniędzy? Zapomniałem wziąć z sobą..." - uśmiechnął się przymilnie.
"Jasne, ale mam tylko całą setkę", powiedział Duff, sięgając po portfel.
"To wystarczy", odrzekł Slash, chowając banknot do tylnej kieszeni.
"Tylko przynieś mi resztę", mruknął Duff, ale Slash zdążył już wyślizgnąć się z pokoju i drzwi z hukiem zamknęły się za nim.
"No dobrze, na czym stanęliśmy?" Duff zignorował swoją szklankę i sięgnął po butelkę z wódką; przyłożył ją do warg i pociągnął duży łyk. Potem odstawił, zapalił papierosa, podniósł swoją szklankę i napił się trochę.
"Chcę powiedzieć, że ten nasz zespół jest bardzo swawolny - stwierdził nie wypadając z rytmu. - Ale nie aż tak swawolny, jak usiłują przedstawić go gazety, wcale nie! Jesteśmy trochę jakby rodziną..."
Postanowiłem skończyć z tym pieprzeniem i przejść do rzeczy, jak się mówi w kiepskiej literaturze. Dzisiaj mamy drugi stycznia 1990 roku i najbardziej palącym, a właściwie jedynym pytaniem na ustach fanów jest: co, u diabła, Guns N'Roses robili przez cały poprzedni rok? Dlaczego nie skończyli jeszcze nowego albumu? A ściślej mówiąc, dlaczego nie z a c z ę l i jeszcze nawet pracy nad nowym albumem?
"Wchodzimy do studia w tym miesiącu - piętnastego..." - Duff zaczął niepewnie.
OK, powiedziałem, ale dlaczego zaczynają nagrania dopiero teraz? Co stało się z rokiem 1989? Poza czterema koncertami ze Stonesami w Los Angeles i jednym występem na Farm Aid, co zespół robił w pozostałe dni - siedział z założonymi rękami?
"No cóż..." - rozłożył ręce jak człowiek tasujący karty, który chce pokazać, że talia jest czysta. "No cóż..." - zawiesił głos, wodząc oczami po ścianach w poszukiwaniu odpowiednich słów. "No cóż... OK, tak to wygląda. Mieliśmy cały czas dosyć kawałków na album, nie? Pojechaliśmy do Chicago - Slash, ja i Steven - żeby przymierzyć się do tych kawałków. Czekaliśmy na Axla i Izzy'ego, ale Axl miał jakieś własne powody, żeby nie przyjeżdżać - czekał, aż przerobimy wszystko jako muzycy. A Izzy... Izzy miał wtedy trudny okres w swoim życiu i po prostu podróżował po świecie. Więc siedzieliśmy w Chicago trzy miesiące, my trzej, i popadliśmy w takie jakieś samobójcze nastroje. Wtedy właśnie zaczęliśmy brać dużo gówna. Jeśli więc ktoś zapyta, czy tym facetom stępiły się pierdolone pazury, to odpowiem, że nie. Nie tylko nie stępiły się, ale wręcz bardziej w y o s t r z y ł y.
Wiesz, zanim nagraliśmy poprzednią płytę, byliśmy w dołku, bez pieniędzy, musieliśmy przebrnąć przez całe to szambo. Teraz tkwimy
po uszy w innym gównie i sami musimy sobie z tym radzić. Mamy do ,czynienia z takimi ludźmi, którzy chcą podać nas do sądu; z takimi, którzy chcą się z nami bić, nie możemy chodzić do klubów... W Sylwestra wdałem się w bójkę tylko dlatego, że jakiś facet chciał ze mnie zrobić wała - powiedział z wyrazem niedowierzania na twarzy. - Możesz sam to sprawdzić. To był mój pierwszy wieczór poza domem od czasu, gdy zderzyłem się z żoną i marzyłem tylko o tym, by się trochę rozerwać. Poszliśmy, żeby zobaczyć Bang Tango. Nie minęło jednak dwadzieścia sekund, jak ten facet podszedł do mnie i mówi:, «Skąd jesteś» powiedziałem, że mieszkam tu. On na to: «Słuchaj nie waż się nawet mnie dotknąć!» Nawet nie zbliżyłem się jeszcze do tego typa, dopiero tam wszedłem!"
Jego oczy, przekrwione i spuchnięte, omal nie wyskoczyły mu z orbit.
"Nagle podziałało to na mnie jak czerwona płachta na byka. Nałożyło się na to również to całe gówno, przez które ostatnio przeszedłem". Obniżył głos do groźnego skrzeku. "Odwróciłem się do mojego kumpla, Dela, i powiedziałem: «Potrzymaj przez chwilę moją saszetkę». Potem zwróciłem się do tego feceta - był olbrzymi, stary - i ŁUUUUP! I, kurwa, strzeliłem go w ryja".
Wstał, żeby zademonstrować, jak to było, i wymierzył z szerokim rozmachem potężny prawy sierpowy prosto w szczękę wyimaginowanego przeciwnika.
"Po raz pierwszy w życiu widziałem na własne oczy, jak czyjeś ślepia zrobiły zeza, zupełnie jak na filmie. Facet padł..." Zaśmiał się krótko i usiadł. Sięgnął po papierosa. "Właściwie jest to horror, że musimy ciągle tracić czas na takie gówniane sprawy".
Zapytałem Duffa, czy kiedykolwiek brał z sobą goryla, kiedy wychodził wieczorem.
"Kurwa, nie!" - zaprotestował gwałtownie, jak gdyby jego honor mógł doznać uszczerbku już tylko od samej odpowiedzi na podobne pytanie.
Jednak w świetle ostatnich wydarzeń, jak choćby incydentu w China Club, czy nie uważał, że powinien mieć jakąś ochronę, kiedy wychodził wieczorem?
"W żadnym wypadku! - Wyglądał, jakbym go obraził. - Jestem po prostu zwyczajnym facetem..." - Już nie - powiedziałem. "Ależ tak" - upierał się ze złością.
No dobrze, ustąpiłem, ale był jednak bardzo sławnym zwyczajnym facetem i tym się różnił od reszty.
"No to co?" - wbił we mnie wzrok.
To że stanowił teraz wymarzony cel dla różnych świrów kręcących się po mieście...
"No więc oni są świrami, a ja - nie! Następnego dnia obudzą się i odkryją że są świrami. A ja obudzę się żałując, że wdałem się w bójkę, tyle. Nie zatrudnię żadnej ochrony, pierdolę! - warknął. - Nie wierzę to gówno".
Przyznał jednak, że uwaga, jaką teraz przyciąga, nowstrzymuje go czasami od wypraw do miasta.
"Hm, czasami tak. Ale przyzwyczaiłem się do tego... Był taki okres, że tylko w jednym tygodniu wdałem się w trzy bójki. Jedną z nich zaczął facet, który chciał się popisać przed swoją dziewczyną. Teraz wszystko zależy ode mnie. Od tego, czy chcę gdzieś wyjść i radzić sobie z tym, że jestem Duff McKagan. - Wydął policzki. - Ale jeśli ktoś ma ochotę świrować, OK, w porządku. Potrafię, kurwa, uchylić się od ciosu i potrafię też się wywinąć. Jeśli ktoś jest aż takim dupkiem, to jego problem, nie mój. Odkąd zamieszkałem w L.A., nigdy nikomu nie miałem ochoty dołożyć. Nigdy nie miałem takiego pomysłu, żeby podejść do Davida Lee Rotha, gdybym spotkał go w klubie Troubadour, i powiedzieć mu, że zaraz kopnę go w dupę. Nigdy nie przyszłoby mi to do głowy. Faceci, którzy tak postępują, są po prostu dupkami. Pierdolę ich.
Najbardziej jest mi żal Axla - powiedział Duff. - Jest teraz taką wielką postacią... Chodzi mi o to, co on ma robić, kiedy chce iść na zakupy - założyć czapkę baseballową tyłem na przód i ciemne okulary przeciwsłoneczne? Przecież w tym wychodzi na scenę, stary, no wiesz... Więc żal mi go. Ale nic się nie zmieniło, nasze pazury wciąż są ostre.
Zdecydowanie, stary. - Spojrzał mi prosto w oczy. - Nie straciliśmy tego. Chodzi mi o to, że ten nowy album, utwory są po prostu takie, że..."
Jakie?
"No cóż, zacznijmy od tego, że jest ich bardzo dużo. Mamy utworów na wiele dni pracy... Mamy trzydzieści pięć pierdolonych kawałków na ten następny pierdolony album! Może to będzie podwójny album, nie wiem. Nikt z nas tego nie wie".
Czy jest to jednak trzydzieści pięć kawałków, z których zespół jest dumny, czy trzydzieści pięć kawałków, które albo wyjdą, albo nie, kiedy w końcu - jeśli w ogóle - wejdą do studia nagrań?
"Nie. Mamy trzydzieści pięć kawałków, z których jesteśmy dumni - zapewnił mnie. - I powiem ci coś jeszcze, stary: nie chcę ci wciskać kitu, ale moja gra na basie bardzo się poprawiła. Gitara Slash jest natomiast fantastyczna. I ten pierdolony głos Axla tak się zmienił... Na albumie Appetite for Destruction był świetny wokalnie, choć bvł jeszcze takim chłopaczkiem, który dopiero uczył się, jak posługiwać się swoim głosem. Teraz... - uderzył pięścią w otwartą dłoń - złapał pełny szwunk".
Duff wskazał na stary plakat Guns N'Roses z około 1987 roku przybity pinezkami do ściany.
"Ten zespół, tam - pokazał zgiętym palcem - to były dzieciaki, zgrywające się na kurewsko twardych ludzi no nie? Teraz jesteśmy, no, teraz wiemy, o co nam chodzi, i wiemy, że możemy to osiągnąć. To jest wielka różnica, stary. To jest wielka różnica" - powtórzył prawie do siebie, gapiąc się w ścianę na swoją przeszłość. "Od tamtego czasu przeszliśmy przez okres wielkiego dorastania..." Duff powiedział, że 1989 był "bardzo ciężkim rokiem dla każdego członka zespołu".
Wyłożyłem mu, iż powszechnie akceptowana jako pewnik w tamtym okresie opinia wskazywała, że część zeszłorocznych problemów zespołu w dużej mierze - jeśli nie w całości - wynikała z ich "hurtowego" brania narkotyków, że po prostu Guns N'Roses za bardzo już odbiło w głowach, by ponownie grać razem...
Przytaknął ze zniecierpliwieniem: "Jasne, jasne i może po części jest to prawda. Ale... jest to tylko i wyłącznie nasza sprawa. Jesteśmy kapelą rock'n'rollową, nie? Będziemy dalej robić muzykę. Jeśli przerżnę krowę, nikogo nie powinno to obchodzić. Nikt nie ma prawa, żeby grzebać się, kurwa, w cudzym gównie". Duff był wyraźnie dotknięty. "Ale narkotyki... Narkotyki to fatalna rzecz - zawsze będę pierwszy, który to przyzna. Każdy w tym zespole miał własne doświadczenia z narkotykami, ale to już się skończyło. Dawniej wprowadzało to wielki bałagan do pracy zespołu. Niektórzy nie zjawiali się na próbach; inni przychodzili na koncert najebani do nieprzytomności. Ale to się już naprawdę skończyło". Pociągnął następny duży łyk z butelki.
Zapytałem o tę krótką, zapowiadającą przejście "na emeryturę", przemowę, którą Axl wygłosił na scenie w pierwszym dniu koncertów ze Stonesami. Zacytowałem fragment o tym, iż wielu członków zespołu "tańczyło z Mr Brownstone'em". Czy Duff zdawał sobie sprawę, że dojdzie do czegoś podobnego?
"Oczywiście, że nie! Wkurzyłem się na niego strasznie. Ale chodzi o to, że wkurzyłem się na Axla dlatego, że nie byłem jednym z facetów, o których mówił. Wdepnąłem w to mimo woli. Więc, oczywiście, byłem wściekły. Ale już następnego dnia rozmawiałem z nim przez telefon i wszystko było OK; wyłożył mi powody, dla których to zrobił. W tym okresie każde gówno sprawiało, że puszczały mu zawory. Każde gówno. Choćby fakt, że w Chicago kapela nie potrafiła się zmobilizować jak trzeba i inne takie... Tak, byłem wściekły na Axla, wkurzyło mnie to. A potem pogadaliśmy sobie przez telefon. I na tym właśnie polega całe piękno tego zespołu - następnego dnia zdzwoniliśmy się i wyciągnęliśmy na wierzch wszystkie bieżące sprawy. Tak właśnie jest w tym zespole: nie butelkujemy gówna. Pozwalamy, aby wypłynęło. No i czasem może to się zdarzyć na scenie". Uśmiechnął się krzywo: "Może nie było to najwłaściwsze na to miejsce, ale odniosło z pewnością pożądany skutek".
Zapytałem, czy przez to rozumie, że Slash, Izzy i Steven "wyprostowali się"?
"Tak. Slash zdecydowanie. On naprawdę wziął się w garść. Izzy i Steven też... jak sądzę. Mam taką nadzieję. Chodzi o to, że tak do końca to, kurwa, nie wiemy, co się dzieje. Nie wiemy! Axl powie ci to samo. Nie wiem, kurwa, co może mi we łbie odbić za pięć minut! Ale Jeśli mowa o zespole, to uważam siebie za całkiem zrównoważonego". Uśmiechnął się szeroko. "Staram się, żeby muzycznie wszystko grało w zespole. Uważam siebie trochę za kogoś w rodzaju szefa muzycznego, który stara się, aby wszystko trzymało się kupy. Axl jest kierownikiem literackim i twórcą melodii. A Slash jest geniuszem zespołu..."
Slash jest geniuszem zespołu? Dlaczego?
Duff zaśmiał się. "On jest trochę takim pojebanym facetem, o którym nigdy nie powiedziałbyś, że stać go... Znam go od czasu, kiedy przeprowadziłem się tutaj. Znam go od takiego, o, dzieciaka. Myślałem najpierw, OK, jest po prostu jeszcze jednym dobrym gitarzystą, ale dzisiaj uważam, iż jest on totalnym, pierdolonym gigantem! Może przesadzam, nie wiem. Ale dla mnie jako muzyka... Bardzo go cenię, wiesz? Axl też jest zdumiewający, po prostu - zdumiewający..."
Z drinkiem mocno osadzonym w dłoni i świeżo zapalonym papierosem, zwisającym niedbale z warg, Duff rozparł się wygodnie w krześle i zaczął wspominać wczesne lata Guns N'Roses.
"Jeśli o mnie chodzi, kiedy po raz pierwszy zeszliśmy się razem miałem wątpliwości co do Axla. To znaczy był dobry, ale jakoś nie miałem przekonania. To było wtedy, kiedy jeszcze w kapeli grało dwóch innych gości i w zespole się nie kleiło. Ale kiedy kapela zaskoczyła Axl też błyskawicznie zaskoczył. Coś sprawiło wreszcie, że zaskoczył, tak jak coś sprawiło, że i Slash zaskoczył. Ale gdy to się już raz stało stało się na dobre..."
W którym momencie Duff zdał sobie sprawę, iż nastąpiło to coś szczególnego? Czy potrafiłby określić ten zasadniczy punkt zwrotny?
"Opowiem ci moją wersję wydarzeń, OK? Po przeniesieniu się do L.A. grałem w jednym zespole ze Slashem i Stevenem. Nienawidziłem wtedy Stevena. Był zwyczajnym małym gówniarzem. Miał podwójną perkusję, różne bębny i to całe gówno, ale był zwykłym gówniarzem. Dziś kocham go na śmierć i życie, ale wtedy - sam to teraz przyzna - był gnojkiem. Nasza kapela nazywała się Road Crew - istniała zresztą dość krótko, nic w niej nie kleiło się, więc się urwałem. Zaraz potem spiknąłem się z Axlem i Izzym. Mieli własną kapelę i spytali mnie, czy bym się do nich nie przyłączył i grał na basie. Już wtedy nazywali się Guns N'Roses. Na gitarze grał Tracii (Guns) i mieli innego perkusistę (Rob Gardener). Był to właściwie taki niedowarzony zespół. Rzadko bywałem na próbach, a to jest do mnie niepodobne. Jestem pierwszy, jeśli chodzi o przychodzenie na próby; zawsze pierwszy do takich rzeczy.
W każdym razie zorganizowałem trasę. Wcześniej grywałem w kapelach punkowych w całym kraju, w różnych punk rockowych klubach. Ustaliłem terminy koncertów w różnych miastach wzdłuż Zachodniego Wybrzeża. Ale Rob i Tracii nagle dali nogę. Na trzy dni przed rozpoczęciem trasy. Mówili coś w rodzaju: «0ch, nie jesteśmy pewni, czy nam się chce...»" Skrzywił twarz jak niemowlę, któremu zabrano butelkę. "Ja na to: «A, pierdolę was!» W ostatniej chwili ściągnęliśmy do zespołu Slasha i Stevena i zaskoczyło. Zostały nam tylko trzy dni na próby, ale wszyscy mówili: OK, trzeba spróbować... Pożyczyliśmy samochód, żeby dojechać do Seattle, gdzie mieliśmy pierwszy występ, ale kiedy przejechaliśmy jakieś sto mil, samochód zepsuł się. Resztę drogi musieliśmy odbyć autostopem... Jest to dość stara historia, prawda? Jednak właśnie wtedy kapela zaskoczyła. Trzymaliśmy się razem. Wyszliśmy i zagraliśmy pierwszy, gówniany zresztą, koncert. Nie mieliśmy żadnego transportu do domu i musieliśmy wejść w łaskę takiej jednej cizi, która okazała się ćpunką. To było straszne" - wspominał z wyraźną przyjemnością.
"Po tym jednak zdaliśmy sobie sprawę, że to jest coś poważnego, i niecałe dwa miesiące później nagraliśmy naszą pierwszą taśmę demo. Był taki facet o nazwisku Black Randy - grał w zespole Metro Squad, może słyszałeś o nich - on wyłożył pieniądze. Nagrywaliśmy w małym punkowym studiu. Ten facet już nie żyje. Ale wtedy dał nam pieniądze na nagranie demo. No i wtedy zaczęliśmy grać w Troubadour - najpierw w poniedziałki, później też we wtorki. Graliśmy w tym klubie jako zespół otwierający i wydawało się nam, że Pana Boga złapaliśmy za nogi. Czuliśmy wtedy taką radość: To jest właśnie to! A chwilę potem ni stąd, ni zowąd inne zespoły otwierały nasze występy. W klubie zaczęli pojawiać się ludzie z wytwórni płytowych. I znowu: To jest to! Z tym że my nigdy... Raz, na przykład, przyszli cwaniacy z Chrysalis i mówią: «Damy wam, chłopaki, siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów». My na to: «Dobra, ale czy słyszeliście, jak gramy?» Oni na to, że nie, ale... A my: «No to do widzenia».
Zaczęła się taka mała wojna między wytwórniami, wszyscy chcieli nakłonić nas do podpisania umowy. Mówię ci, zjedliśmy wtedy mnóstwo świetnych lunchów!" Kolejny szeroki grymas. "W końcu związaliśmy się z firmą, która autentycznie chciała w nas zainwestować i wierzyła w nas. Udało się. Wszystkim podobała się płyta, którą nagrywaliśmy, każdy dawał z siebie wszystko i robił, co do niego należy".
Ale chyba tak prozaiczny powód nie mógł być jedynym wytłumaczeniem dzisiejszej skali sukcesu Guns N'Roses. Geffen Records jest znana w Stanach jako najbardziej stylowa i bestsellerowa, hardrockowa wytwórnia i, oczywiście, jej pracownicy są ekspertami w wydawaniu i marketingu multiplatynowych albumów rockowych. Ale przecież niecodziennie wypuszczają debiutancki album nowego zespołu - tym bardziej album tak z natury rzeczy niekomercyjny - a potem siadają wygodnie w fotelach i przyglądają się, jak on rozchodzi się w ilości ponad dziesięciu milionów egzemplarzy [do dnia dzisiejszego rozszedł się w około 30 mln. - przyp. tłum.]. Można powiedzieć, że było to w historii wytwórni wydarzenie bezprecedensowe.
Niezależnie od niewątpliwego zaangażowania się wytwórni Geffen, dzisiejsze rozmiary sukcesu zespołu, z którym tak niebezpiecznie flirtowali Guns N'Roses, niewiele miały wspólnego ze strategią marketmgową czy promocyjnymi sztuczkami bezwzględnej, nie zdającej się nigdy na przypadek wytwórni. To, kochaniutki, sprawiła chyba autentyczność zespołu, czyż nie?
"Powiem ci, co o tym sądzę", zadumał się Duff, nagle wyprostowując się w fotelu; jego długa noga, odziana w skórę, zwieszała się z oparcia. "Steven to jest taki model, którego nikt nie potrafi rozszyfrować. Izzy to innego rodzaju model, którego też nikt nie potrafi rozszyfrować. Axl jest jak gdyby... Axl, który wniósł sobą tyle nowego co inni dziś cały czas starają się naśladować. A Slash jest takim... ooo! On jest ooo!, oto kim jest. Od lat już nikt nie był takim ooo! jak on, rozumiesz, co mam na myśli? Czy to brzmi sensownie? W zasadzie jesteśmy różnymi osobowościami, mającymi różne zainteresowania. Nie jest tak, że absolutnie wszystko nam się w sobie nawzajem podoba, nie zgadzamy się z sobą w różnych sprawach. Ale nie okłamujemy się nawzajem i jakoś to gra".
Czy ludzie reagują właśnie na tę szczerość?
"Sądzę, że tak. Po prostu, obserwują nas - znowu zmrużył oczy i spojrzał na plakat - i mówią: "ooo!"?
Kogo jeszcze Duff zaliczyłby do tej kategorii; kto, według niego, zasługuje na określenie: "ooo!"?
"Metallica", odpowiedział bez zastanowienia. "Oni są bez wątpienia ogromnym ooo!, wiesz, o co mi chodzi? Kocham Metallikę. Kocham też Faith No More - ich gitarzysta, Big Jim (Martin), też jest takim ooo! Wokalista (Mike Patten) - to samo. Gdy się rozejrzysz wokoło, zobaczysz, że mało jest takich kapel. Istnieje tylko kilka takich zajebistych kapel. Są kapele takie i siakie, są ich setki. Ale gdzie są, kurwa, The Small Faces? Gdzie są nowi The Sex Pistols?"
Może są właśnie tutaj, zasugerowałem. Czy nie sądzi, że Guns N Roses - na swój sposób i dla swojego mrocznego pokolenia - są kontynuatorami agresywnego ducha muzyki The Sex Pistols, The Who, Zeppelin, The Stones i innych im podobnych?
"Nie wiem... Kochałem The Sex Pistols. Jako małolat grałem w wielu punkowych kapelach. Przeszedłem przez to wszystko: The Sex Pistols, The Damned, The Clash... Ale Pistolsi mieli za sobą pewną koncepcję i byli zdecydowani ją zrealizować. Za tym wszystkim stał Malcolm McLaren. A Steve Jones nagrał coś jakby czternaście gitarowych podkładów na płytę. Chciał z niej zrobić naprawdę mocną płytę , niech Bóg ma go za to w swojej opiece. Zrobił z The Sex Pistols dobrą grupę rockową - na płycie.
Czasami, przed wyjściem na scenę, gramy album Pistolsów. Ale również gramy Fear (pionierzy punk rocka z Los Angeles), gramy Prince'a. Gramy Cameo. Gramy Faith No More, gramy Metallikę, gramy Lenny'ego Kravitza... Dzisiaj wszystko tak się szeroko rozlało, że gdybyśmy powiedzieli, iż przejęliśmy pałeczkę po Pistolsach, byłoby to na tym etapie zbytnie uproszczenie. Ale co do Pistolsów - każdy rocker, który ma powyżej osiemnastu lat, ma wobec nich kurewsko wielki dług. To nie jest kłamstwo. Tak samo każdy rockman na tym pierdolonym świecie ma dług wobec Hendrixa - powiedział, wznosząc do góry szklankę. - A każdy rockman w tym pierdolonym wszechświecie ma dług wobec Aerosmith i AC/DC. My mamy też dług wobec Fear, wobec Metalliki. Musimy też, kurwa, oddać hołd wdzięczności Faith No More. Ta lista nie ma końca" - przeorał palcami włosy.
"Muszę przyznać, że Axl, kurwa, ma jaja - oświadczył nagle, rozmyślając na głos. - Nie potrafiłbym wyciąć takiego numeru. Robię różne gówniane numery na swoim basie, ale nie mam takiego kurewskiego talentu do wstawiania gadek jak on. Axl zawsze, kurwa, wie, co powiedzieć".
Axl rzeczywiście zawsze ma coś do powiedzenia, na każdy prawie temat, kiedy wreszcie uda ci się go dopaść - odparłem.
Duff uśmiechnął się. "Nie potrafię sobie wyobrazić siebie mówiącego takie rzeczy jak on. U niego to sypie się jak z rękawa. Gdybym to był ja, wyszedłbym na scenę i powiedział: «To jest następny pierdolony kawałek, który nosi tytuł bla, bla, bla...» Ale Axl wychodzi i mówi coś takiego: «0budziłem się dzisiaj rano, stary, i nie czułem się najlepiej i przypomniałem sobie coś, co kiedyś mi się przytrafiło...». I tak nawija i wychodzi z tego perełka! Prawdziwa perełka, dokładnie tak jak on to czuje. I to nigdy nie jest jakaś zmyślona historyjka ale zawsze - prawdziwa. Czasami spoglądam na niego i mówię: «Co jest, kurwa?», rozumiesz, o co mi chodzi? Mówię ci, on jest wyjątkowy. Niewielu ludzi to potrafi. Naprawdę, trzeba mieć jaja. Może przecież w każdej chwili zostać zabity albo zdrowo oberwać po dupie właśnie za to, jaki jest. Ale on ryzykuje, nie przejmuje się. Naprawdę ma to gdzieś".
Czy Duff nie czuł czasem lęku z tego powodu? W końcu gdyby kiedyś publiczność zdecydowała zaatakować zespół i przypuściłaby szturm na scenę, to wątpliwe, czy wzięłaby na cel wyłącznie wokalistę...
"Tak, myślałem o tym - uśmiechnął się skromnie. - Ale nie będę się nad tym rozwodził. Powiem tylko, że gdyby ruszył na Axla i zaatakował go, stanąłbym w jego obronie; nawet gdybym miał z tego wyjść z rozwalonym łbem - powiedział ponuro. - Axl zrobiłby to samo dla mnie, wiem o tym. Zrobiłbym to dla Slasha i gdyby to był Izzy, uczyniłbym tak samo. Oni też stanęliby w mojej obronie. To jest następna fajna rzecz w tym zespole - chronimy się nawzajem i troszczymy się o siebie. Chociaż, jeśli rzeczywiście istnieje jakieś niebezpieczeństwo - dodał znacząco - to jest to gówniana zadyma wokół One in a Million..."
W przeciwieństwie do Slasha, Duff wydawał się nie mieć żadnych obiekcji przeciw słowom w One in a Million. Chociaż również i on zdawał się koncentrować wyłącznie na ich aspekcie rasowym.
"Na początek ta sprawa z czarnuchem - zaczął, zaczerpnąwszy głęboko powietrza. - Slash pochodzi z rodziny, która w połowie jest czarna. Maja rodzina jest w jednej czwartej czarna... Chodzi mi o to, drodzy czytelnicy - pochylił się w stronę mikrofonu i wrzasnął: - POSŁUCHAJCIE KAŻDEGO SŁOWA w tej piosence! Mówi ona o tym, jak Axl po raz pierwszy przyjechał do L.A. jakimś pierdolonym autokarem. Jest kurewsko zielonym, pocącym się za uszami z wrażenia białym chłopcem. Na dodatek, śmiertelnie przerażonym! O tym jest ta piosenka i to wszystko; ludzie mogą ją rozumieć jak chcą. Naturalnie, teraz oni nas po prostu, kurwa, chcą wdeptać w ziemię - przyznał. - Wolałbym jednak nie wgłębiać się w to za bardzo. Jeśli nic w niej nie zrozumiałeś, nie słuchaj jej. Takie jest moje przesłanie".
Z pewnością jednak Duff zdaje sobie sprawę, dlaczego niektórzy ludzie mogą czuć się obrażeni niektórymi sformułowaniami.
"Jasne. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy ludzie są obrażeni. Ale, w końcu, z jakiego powodu? Jest to tylko opowieść o życiu w tym pierdolonym mieście, w samym centrum L.A. No dobra, opowiada tę historię biały facet. No i co? To jest jego historia. To jest tylko historia opowiedziana przez białego chłopca. Nie chcę mówić za dużo. Axl ma teraz taką reputację, że wszyscy chcą mu się dobrać do dupy - on wypowiedział przecież to brzydkie słowo, nie? Chodzi mi o to, że - możesz sam to zresztą sprawdzić - kiedy miałem dwa lata, byłem już wujkiem. Moim pierwszym siostrzeńcem był czarny dzieciak mojej siostry; ona wyszła za czarnego faceta. Obecnie mam szesnaście siostrzeńców, siostrzenic i kuzynów, z których wielu jest czarnych lub częściowo czarnych.
Nigdy nie słyszałem słowa czarnuch, dopóki nie poszedłem do szkoły! Nie zdawałem sobie przedtem sprawy, że jest różnica między białym a czarnym. Potem, w szkole, widziałem, jak białe dzieciaki dawały wycisk czarnym dzieciakom. Wołały: «Pierdolę cię, czarnuchu!» A ja na to: «Odpierdolcie się, wy, białe pierdolone dupki!» Dlaczego nazywacie ich czarnuchami? Co to znaczy? Nie dostrzegałem żadnej różnicy. Zawsze bardzo emocjonalnie podchodziłem do tego problemu. Byliśmy w Australii, a tam jest bardzo rozwinięty ruch skinheadów. Slash i ja chcieliśmy złożyć oświadczenie dla prasy przeciwko skinheadom..."
Czy australijskie skiny przyszły na którykolwiek koncert?
"Nie. Oni występują przeciwko aborygenom, przeciwko czarnym, i takie tam gówno. Oni są takimi rasistami, że aż trudno w to uwierzyć. Slash i ja jesteśmy przeciwko temu gównu. A także Axl, Axl też - upewnił mnie szybko. - W ogóle nie ma żadnych uprzedzeń rasowych. W tym zespole nie ma uprzedzeń. Z tą piosenką jest prosta sprawa: jest to opowieść o tym, co przytrafiło się pieprzonemu dzieciakowi z Indiany - nie z Londynu czy z San Francisco, ale z miasteczka bez znaczenia - który przybywa prosto do dużego miasta i jest przerażony do szpiku gówna. Nie znał właściwych słów na określenie tego. I to wszystko, stary. Skończmy z tym" - zaproponował, szukając azylu w butelce z wódką. Zapalił papierosa, jakby chciał w ten sposób zamknąć temat. Ani słowa więcej..."
Jeszcze tylko jedno pytanie, spróbowałem szczęścia. Czy to znaczy, że kiedy następnym razem Axl przyjdzie na próby z - powiedzmy - kolejnym kontrowersyjnym tekstem, reszta zespołu załamie ręce w rozpaczy i odmówi pracy nad nim?
"No cóż, taka piosenka nigdy się nie powtórzy..." Wydawało mi się, że Duff ma zamiar dodać: "mam nadzieję", ale nie zrobił tego.
Byłem ciekaw, czy zespół kiedykolwiek wykonywał One in a Million na żywo.
"Nie, nigdy nie graliśmy jej na żywo".
A czy kiedykolwiek brałby pod uwagę taką ewentualność?
"Wątpię". Duff wyglądał na zaskoczonego samym tym pomysłem. "Wiesz, co było do powiedzenia, zostało powiedziane. I koniec. Nie sądzę, żebyśmy znowu nagrali taką piosenkę. Nie dlatego, że sramy po nogach ze strachu, ale ponieważ w naszym życiu dzieją się inne rzeczy. Nasze nowe piosenki opowiadają o tym, co przeżywamy teraz..."
Zamknęliśmy ostatecznie przeszłość i zajęliśmy się przyszłością. Duff opowiedział mi o piosence, którą napisał na nowy album.
"Jest to piosenka o prasie - wyjaśnił nieśmiało. - Nazywa się: Why Do You Look at Me When You Hate Me? Znaczy to tyle: dlaczego o nas piszesz, kiedy i tak nas nienawidzisz? Dlaczego? Dlaczego, dla odmiany, nie wykonują oni swojej roboty i nie napiszą o czymś, co uważają za kurewsko fajne?" Mówił jak nakręcony. "Nie mam nic przeciwko temu, że ludzie mogą nas nienawidzić po zobaczeniu naszego koncertu. Ale skoro nienawidzą nas już z góry, to po co, kurwa, przyłażą? Napisałem więc o tym piosenkę...
Slash też ma kilka kurewsko fajnych kawałków, do których Axl napisał słowa. Izzy też ma kilka świetnych utworów - jeden z nich nazywa się You're Pretty Tied Up. Jest to prawdziwa historia o cizi z Melrose, którą znamy. Ona jest takim dominującym typem, wiesz płacisz jej i jesteś po chwili mocno spętany. Piosenka jest świetna..." - zaintonował słowa tytułu.
"Wiesz, stary, nie potrafimy pisać o tym, czego sami nie przeżyliśmy - kontynuował, nie zaczerpnąwszy powietrza. - Nie mógłbym pisać piosenki o... - znowu zaczął nucić: Ten basen jest bardzo błyszczący/ Wygląda tak bardzo pięknie..., nie mógłbym czegoś takiego zrobić. Zespół jest jaki jest i dzieciaki od razu chwytają, o co chodzi, ponieważ my, kurwa, wiemy, o czym mówimy. Przyżyliśmy to całe aówno, niczego nie wymyśliliśmy. Wiesz, w Anglii dzieciaki wpadają w amok, szaleją, bo tam często dostają taki zwietrzały towar. Kocham Anglię, kocham Londyn. Ale dzieciaki potrzebują czegoś, z czym mogłyby się identyfikować. Potrzebują wyzwolenia, wiesz?
Nawróciliśmy też masę dzieciaków w Ameryce... Może nie tyle nawróciliśmy, ile sprawiliśmy, że zdali sobie sprawę, iż, by posłużyć się cytatem - znowu zaczął śpiewać: Niebo wcale nie jest tak daleko stąd. Bo tu, w Ameryce, wcale nie jest tak dobrze. Nie jest do końca tak fajnie, jak ludzie sobie wyobrażają. Jest dobrze, jeśli chodzi o rock'n'rolla i miłe spędzanie czasu, ale ja mówię o zwykłym życiu. Stary, ja przeszedłem przez całe to gówno, tak jak wielu innych. Był taki okres, mniej więcej od 82 do 83 roku, kiedy łapałem każdą pracę. Zaczepiłem się do zmywania garów. Miałem wtedy szesnaście czy siedemnaście lat, a obok mnie stał czterdziestoletni facet i robił to samo. Tak jest w tym kraju..."
Mimo że miał za sobą "spierdolone święta Bożego Narodzenia", Duff twierdził, że teraz czuje się szczęśliwy i bardziej optymistycznie niż przedtem widzi przyszłość własną i zespołu.
"Przez ostatnie osiem miesięcy nie byłem pewny, czy ja i zespół jesteśmy psychicznie przygotowani do nagrania następnej płyty. Gdy robiliśmy pierwszy album, jedną nogą stałem tu, a drugą - tam..." Wstał, żeby mi to zademonstrować: stanął w rozkroku, tak że jedna stopa była oddalona od drugiej o jakieś półtora metra. "W tamtych czasach mogłem wejść w to wszystko tylko do pewnego punktu i koniec - powiedział, lekko kołysząc się na nogach. - Do niedawna nie byłem całkiem pewny, czy stać mnie na powtórzenie tego wszystkiego od nowa - wejście w sam środek i nagrywanie. Ale przeszedłem przez niezłe szambo w moim osobistym życiu i teraz mam nadzieję, że znowu jestem w samym środku spraw. Dużo czasu spędzałem ostatnio ze Slahem, sporo graliśmy razem i chyba znowu jestem gotów. Wiesz, miałem ostanio dużo gównianych przeżyć". Ponownie opadł na fotel. "Ale w każdym gównie jest jakiś sens i w moim gównie był też sens i teraz jestem kurewsko szczęśliwy. Tak się palę do zrobienia tej kurewskiej płyty, że aż dostałem odcisków na wszystkich palcach". Rozczapierzył palce lewej ręki, abym to zbadał i rzeczywiście - opuszki były pokryte małymi, pociemniałymi rankami. "Jestem gotów by przyczadować jak cholera. Chcę pojechać w trasę i uszczęśliwić ludzi. Chcę sprawić, by ktoś odnalazł w swoim życiu jakiś sens - oświadczył wspaniałomyślnie, uśmiechając się szeroko jak krokodyl i zapalając następnego papierosa. - Naprawdę, jeśli mógłbym choć jednej osobie wskazać jakiś sens w życiu, to dla mnie byłaby to kurewsko fajna sprawa... Ilu ludzi, tak naprawdę, potrafi coś takiego dać innym?" zapytał wcale, niegłupio. "Nie zdarza się to zbyt często... Ale jak się zdarzy, wracasz do domu wieczorem i odjazd!"
A jak wygląda druga strona medalu?
"Masz na myśli coś takiego jak Donington?"
Przytaknąłem.
"No cóż, jasne, że to jest druga strona medalu; przejebana sprawa..." Ucichł na chwilę, jego twarz straciła wszelki wyraz.
"Chce mi się płakać - każdego dnia, kiedy tylko pomyślę o tym" - powiedział głosem, który jakby wydobywał się aż z głębi butów.
Duff powiedział, że widział całe zajście ze sceny: "Widziałem to całe kurewskie zamieszanie, widziałem, jak oni padali. Przestaliśmy grać i zaczęliśmy krzyczeć: «Cofnijcie się, kurwa!», bo zobaczyliśmy, jak te dzieciaki padają pod naporem tłumu... «Cofnijcie się, kurwa! Cofnijcie się, kurwa!»", zaczął krzyczeć z dzikim wyrazem w oczach, przeżywając ten moment jeszcze raz. "Błoto w tym miejscu było o taaakie głębokie, prawie na stopę, i zobaczyliśmy, jak te dzieciaki w nim nikną, a inni po nich depczą. Nie zdawali sobie sprawy, że depczą po ludziach; myśleli, że to jest błoto". Przeciągnął spuchniętymi palcami po zmierzwionych żółtych włosach. "I to wszystko, stary, wyglądało, jakby to była nasza wina. Byliśmy spanikowani - cofnijcie się, cofnijcie się! Patrzyłem na to i nie mogliśmy właściwie niczego zrobić, tylko krzyczeć. Byłem nawet
gotów wskoczyć w tłum, ale bałem się, by samemu nie zginąć. Może to brzmi jak gówniane usprawiedliwienie..."
Powiedziałem, że - zważywszy na okoliczności - było to odważne oświadczenie. Ale czy Duff w jakimś stopniu czuł się winny za tragiczną śmierć tych dwóch fanów?
"Powiem ci, Mick, że to nas naprawdę załamało". Rysy jego twarzy stężały jak kamień. "To naprawdę załamało nas. Tego wieczoru w hotelu oglądaliśmy pierdolone wiadomości - nie podano jeszcze, kim były te dzieciaki, ale jeden z nich miał tatuaż. Byliśmy po rostu..." Zapadła nerwowa cisza. "Przez całe miesiące czułem, że jest to całkowicie nasza wina. Prawdopodobnie będę to tak odczuwał do końca życia".
Dlaczego? Obiektywnie rzecz biorąc, czy było coś, co Duff lub inni członkowie zespołu mogli zrobić, żeby uratować te dzieciaki?
"No cóż, spójrz na to w taki sposób: gdyby nas tam nie było, może coś takiego by się nie zdarzyło. Więc muszę teraz z tym żyć do końca swoich dni. Nie jest to nasza wina w tym sensie, że żaden z nas nie powiedział, żeby stratować tamtych dwóch facetów. Ale nie zmienia to faktu, że może... gdyby nas tam nie było, Mick, gdybyśmy nie złapali na czas samolotu i nie wystąpili... to może tych dwóch żyłoby dziś. To jest olbrzymia, kurewska odpowiedzialność, stary. Tyle jest teraz tego kurewstwa, że wszystko pieprzy nam się w głowach. Ja nadal uczę się, jak sobie z tym radzić. Na przykład uprawiam teraz kolarstwo górskie, by, no, jakoś zachować zdrowy rozsądek. Włóczę się teraz ze Slashem, ale... no, ciężko jest. Ciężko. Dużo pieprzonych rzeczy przewalało się w mojej głowie na temat Donington. Czasem trudno jest poradzić sobie z tym wszystkim..."
Podniósł pustą szklankę i wpatrywał się w nią. Ja zrobiłem to samo.
"Patrząc na to z bardziej pozytywnego punktu widzenia - powiedział - może jesteśmy po prostu zwykłym zespołem rock'n'rollowym, który czasami nie wie, kurwa, co robi, ale jest przynajmniej uczciwy. Słyszałem plotki, że jesteśmy takim tworem wytwórni płytowej, by zarobić pieniądze. Jeśli ktoś w to wierzy, to ma zupełnie popierdolone..."
Nie sądzę, żeby ktoś mógł wymyślić takich modeli jak wy, uśmiechnąłem się.
"Jezu, nie byłbym w tej kapeli, gdyby to była prawda - żachnął - Właśnie za to dzieciaki nas lubią. One potrzebują takiej kapeli jak nasza. Szkoda tylko, że nie ma więcej takich kapel na luzie; takich, które śpiewają uczciwie, prosto z serca, wiesz? Jest natomiast za dużo różnych pierdolonych Poisonów, za dużo Warrantów... Za dużo kapel z MTV, które tylko idą, no wiesz, w kostiumy... Przeżywają, kurwa, tę swoją przygodę i to też jest chyba w porządku. Może świat potrzebuje takiej kapeli jak Warrant, sam nie wiem.
Ale jeśli chodzi o nas, to my tak n i e p o t r a f i m y. Po prostu nie potrafimy. Jeśli umrzemy, jeśli cała kapela umrze, będziemy przynajmniej wiedzieli, że zrobiliśmy, kurwa, dokładnie to, co chcieliśmy, i o to chyba chodzi. O to zawsze chodziło w tej kapeli". Nakrętka znowu rozstała się z szyjką butelki z wódką. "Gram rock'n'roll od czternastego roku życia i nigdy, nawet przez jedną chwilę, nie myślałem o możliwości wejścia do kapeli komercyjnej. Owszem, miałem różne
propozycje, ale odpowiadałem: «Pierdolę was. Pierdolę was i cały ten interes...»"
Powiedziałem, że - moim zdaniem - przed Guns N'Roses rozpościera się świetlana przyszłość - jeśli tylko oni sami tego chcą. Pytanie, tylko ilu z nich będzie jeszcze na chodzie, by tego doczekać.
"Tak, no cóż, ja nie myślę tak o tym..." Nastała znowu niezręczna cisza.
Ująłem to inaczej. Do jakiego stopnia Duff zdawał sobie sprawę z rozmiarów legendy, w którą zaczął obrastać zespół.
"Staram się nie myśleć o tym za dużo - odpowiedział wprost. - Ludzie mi to powtarzają, ale wciąż jeszcze możemy iść do baru, barłożyć tam przez całą noc i pieprzyć o dupie, sam to wiesz. Ja gram na basie w kapeli i tylko to mnie interesuje. Nie usiłuję być fałszywie skromny ani żadne takie gówno. I to wszystko. Gram w kapeli, którą kocham. Legendarni? Pierdolę... Legendarny to był pierdolony Hemingway, jasne? Jesteśmy tylko kapelą rock'n'rollową i nic poza tym...
Ponadto mamy w tej kapeli paru kurewsko świetnych facetów. Paru naprawdę kurewsko utalentowanych ludzi. I bardzo dobrze, o to przecież chodzi. Uwielbiam patrzeć, jak Slash, kurwa, gra bluesa, stary po prostu to uwielbiam i cieszę się, gdy inni ludzie czują to samo. Ale legendarni? Legendarny to był pieprzony James Cagney. Legenda to inny rodzaj gówna. Jesteśmy kapelą, która musi się jeszcze sprawdzić. Wydaliśmy na razie jedną płytę i jedną, kurwa, zagraną na pół gwizdka..." Duff nie potrafił już dłużej zachować powagi i wybuchuchnął dzikim śmiechem. "Frajerze, my nie dokonaliśmy jeszcze niczego! - wybuchnął śmiechem. - W moim pamiętniku stoi, że faceci w tej kapeli są wspaniali i że będziemy kochać się nawzajem do końca życia. Ale legendarni?" Następny wybuch śmiechu i kaszlu.
"Dobra, to jest tak: jesteś muzykiem, starasz się zrobić to, co chcesz,
i wejść na szczyt, jasne? No więc większość muzyków zrobi wszystko, żeby wejść na szczyt; pójdzie na kompromis, zrobi, co im każą. Ale my nigdy byśmy tak nie uczynili. Zrobiliśmy dokładnie to, co chcieliśmy zrobić, i jakoś to wyszło. Kapeli, która dokonała tego co my, nie było od... bo ja wiem od kiedy. Nie chcę świrować, staram się być skromny jak tylko to możliwe..."
A co z milionami fanów, którzy uwierzyli w legendę Guns N'Roses; którzy kupowali płyty i z braku czegoś własnego w marzeniach przeżywali przygody zespołu. Czy sam ciężar oczekiwań tych fanów nie zaczynał oddziaływać na Duffa i pozostałych członków zespołu, choćby tylko podświadomie? Czy nie mógłby to być jeszcze jeden istotny powód, dla którego zespół dotąd nie rozpoczął nagrywania nowego albumu? Czy przypadkiem, mając tylko jedną płytę, przeszłość zespołu nie osiągnęła mitycznych proporcji, którym trudno w życiu sprostać? Albo - w których nie sposób się zmieścić?
"Nie - odpowiedział stanowczo. - W każdym razie ja tego tak nie odczuwam. To nie wchodzi w rachubę. Kocham granie na żywo. Kocham publiczność. Kocham ich, gdy potrafią zrozumieć fakt, skąd przychodzimy. Jeśli nie - to w porządku. Jeśli tak - a jestem przekonany, że tak jest - to jest super. Mamy szczęście. Nasi fani wiedzą, skąd pochodzimy, i to jest ważne. Na scenie odczuwamy płynące od nich takie szczególne wibracje, które sprawiają, że wszystko stajee się kurewsko ulotne, radosne i kurewsko autentyczne". Położył nacisk na ostatnie słowo.
"Potem, wiesz, ludzie wracają do domu i coś w nich, kurwa, eksploduje. Też to odczuwałem. Byłem na koncercie The Clash, wróciłem do domu i nagle... jeb! Co mam robić!? Mam w sobie tyle energii, po występie The Damned było to samo. Oba zespoły dały mi coś, czym żyłem bardzo długo - może nadal tym żyję. Płyta 1999 Prince'a, a przyżywałem ją bardzo, też mi coś dała. Dała mi jakby jakieś oparcie w życiu..."
Jedną z cech Guns N'Roses, której na ogół krytycy nie zauważali, było ich wspaniałe - nieco może zwichrowane - poczucie humoru.
"Jasne, zgadza się. Bardzo często śmiejemy się z siebie. Nie traktujemy siebie zbyt poważnie, nie wolno nam tego robić. Jesteśmy tylko kapelą rock'n'rollową i mamy mnóstwo wesołych chwil.
To był ostry wywiad; ale rock'n'roll sprowadza się do zabawy i pierdolenia. Porzuć wszystkie swoje kłopoty, porzuć to całe gówno i chodź, kurwa, zabawić się. A jeśli podsunie ci on jakiś pomysł, zastanów się nad tym. Może spróbuj, aby stał się on częścią twojego życia. To jest najlepsze co może być, rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?"
Z sąsiedniego pokoju zaczęły dochodzić odgłosy muzyki i śmiechu. Slash i dziewczyny wrócili z wyprawy do Fat Burgers. Duff spojrzał najpierw na zegarek, potem na prawie pustą butelkę wódki, stojącą między nami na podłodze, a na końcu na mnie. Pora, by zwijać manatki. Skończyliśmy na tym, od czego zaczęliśmy: od nowej płyty. Zdaje się, że nigdy nie przestaniemy o tym mówić.
"Co chcesz jeszcze wiedzieć?" - Duff uśmiechnął się dziarsko.
Zażartowałem, iż miłą informacją byłaby data wydania płyty.
"Och, stary... Chciałbym to wiedzieć, tak samo jak ty. Pewne jest tylko to, że piętnastego wchodzimy do studia".
Stycznia? (byłem w nastroju do żartów).
"Tak".
1990 roku?
"Nie, 1999 - skarcił mnie. - A poważnie, za dwa tygodnie. W tym samym studiu, w którym nagraliśmy pierwszy album, i wszystko inne też będzie po staremu".
Również ten sam producent - Mike Clink?
"Tak, jeśli chodzi o nagrywanie podkładów sekcji rytmicznej. Uzgodniłem to z Axlem i ze Slashem; perkusja i bas mają na ostatniej płycie po prostu wspaniałe brzmienie. Podoba mi się brzmienie bębnów Stevena i brzmienie mojego basu. Jest takie pełne i bezpośrednie. Po co więc zmieniać cokolwiek? Mam również zamiar używać tych samych wzmacniaczy i bajerów co poprzednio".
Na szczęście?
"Nie. Po prostu dają świetne brzmienie. Zresztą, wcale nie są stare, tylko bardzo dobre. Sam złożyłem ten zestaw".
Czy, mając do wyboru trzydzieści pięć nowych utworów - jak twierdzi Duff - są szanse, że drugi album Guns N'Roses będzie podwójny?
"OK. Sprawa wygląda tak: to będzie podwójny album, jeśli damy radę nagrać podwójny album. Natomiast, jeśli wypalimy się po, dajmy na to, czternastu kawałkach, to nie widzę sensu, żeby ciągnąć dalej tylko po to, by zrobić podwójny album".
Na ile czasu mają wynajęte studio?
"Bezterminowo".
Głupie pytanie...
"Wiesz, to trochę zabawne, ale trzymają je zarezerwowane dla nas już od ponad roku".
Pomyślałem o zapewnieniach Slasha sprzed piętnastu miesięcy: zespół miał wejść do studia najpóźniej w styczniu... 1989 roku.
"Teraz wejdziemy - oświadczył. - Zawsze jest jakiś powód, że albo wszystko układa się, albo - nie. Jeśli jednak do tej daty nie zaczniemy nagrywać, to z pewnością będzie po temu jakiś poważny powód. Jestem o tym przekonany. Oczywiście, nie chcę przez to powiedzieć, że jestem jakiś kurewsko przesądny, ale tyle gównianych rzeczy zdarzyło się w moim życiu, iż musi w tym być jakaś logika. A jeśli nawet jej nie ma, to i tak sprawy ułożą się jak należy. Jak należy, kurwa..." - oznajmił z przekonaniem.
Zapytałem, czy zespół wymyślił już jakiś tytuł - nawet roboczy który będzie nosił następny album.
"Wydaje mi się, że Girth albo Heinous byłyby niezłymi tytułami - uśmiechnął się. - Girth..., przed oczami jakby przelatywały mu obrazyz przeszłości. "Przy jego promocji moglibyśmy użyć... makiety dużego kutasa. Sam nie wiem, tak sobie żartujemy, ale naprawdę mamy utwór zatytułowany Girth. Na albumie będzie on się nazywał inaczej, ale to jest taki sprośny kawałek, że na razie nazywamy go Girth. Nazwaliśmy go tak na cześć Wesa (Arkeena), który trochę pisze z nami piosenki. Jest z niego kawał niezłego jebaki, wiesz? Jego kutas jest tylko taki, o, długi, ale za to t a a a k i szeroki! Ma niezły obwód, nie? Dlatego też zatytułowaliśmy ten kawałek Girth".
Skoro już mówimy o tajemniczym panu Arkeenie, to czy napisał jakieś teksty do nowych utworów?
"Tak. Mamy na przykład kawałek pod tytułem Yesterdays - kurewsko dobry. Mamy też Just Another Sunday. Obie napisaliśmy wspólnie całe wieki temu... Tak jak It's So Easy, który ja napisałem razem z Wesem i który jest na naszej ostatniej płycie. Axl napisał na nią jakąś jedną czwartą tekstów. Ale tym razem, jeśli dobrze się orientuję, Axl jest prawie jedynym autorem. No, może ja trochę napisałem z Axlem i Wesem - nieważne. Ale tak, Wes będzie razem z nami na tej nowej płycie".
Mając stworzone idealne warunki do pracy - co w odniesieniu do Guns N'Roses zawsze jest wysoce nieprawdopodobne (ale niech im będzie) - Duff oświadczył, że jego zdaniem płyta powinna ukazać się w sklepach pod koniec przyszłego lata.
"Nagranie podkładów powinno nam zająć jakieś trzy tygodnie. Steve i ja pracujemy razem bardzo szybko i naprawdę bardzo ciężko. Następne trzy tygodnie byłyby na gitary Slasha. Potem Axl... Trudno powiedzieć, na ile jego głos wytrzyma; poza tym na pewno będzie miał nowe pomysły. Mamy więc na razie sześć tygodni - podsumował Duff, odliczając już jakby dni. - Tak więc, zajmie nam to kilka miesięcy; a potem, gdybyśmy mogli od razu wyjechać w trasę, byłoby wspaniale..."
Kontynuowałem jeszcze przez chwilę tę grę i zapytałem, gdzie - zakładając, że wszystkie tegoroczne plany zostaną zrealizowane - zespół ma zamiar rozpocząć następne światowe tournee? (Jak się okazało, było to założenie cokolwiek na wyrost, ale dalszy rozwój wypadków nie wydawał się w tym wypadku żadną niespodzianką.)
"Rozmawialiśmy o tym, żeby zacząć w Europie i zrobić trasę w wielu krajach, takich, w których dotąd jeszcze nie graliśmy. Na przykład we Włoszech czy we Francji. Przede wszystkim jednak chcielibyśmy dać koncert w Anglii. Jesteśmy przywiązani do Anglii bardziej niż do jakiegokolwiek innego miejsca na tym pierdolonym świecie!"
Zaskoczyło mnie trochę to ostatnie stwierdzenie: dziewięć koncertów w ciągu dwóch lat to wcale nie tak piekielnie dużo w porównaniu z działalnością innych zespołów.
Duff obstawał jednak przy swoim: "Pierwsze trzy koncerty, jakie zagraliśmy poza Ameryką, odbyły się właśnie w klubie Marquee w Londynie. A co potem zrobiliśmy? Pojechaliśmy tam z pierdolcami z Faster Pussycat! A potem znowu tam wróciliśmy i zagraliśmy Donington. Nie jeździliśmy, na przykład, ciągle do pierdolonej Australii. Albo do Japonii. Naprawdę, stary, kochamy Anglię - traktujemy ja jak drugi dom. Tam dzieciaki już za pierwszym razem nas kupiły. Poszliśmy tam jak burza. Poza tym Anglia ma kurewsko dobrą tradycję w wypuszczomu świetnych zespołów. Nie chcę, oczywiście, przez to powiedzieć, że jesteśmy jakimiś następnymi... bla, bla, bla. Ale pojawiliśmy się tam we właściwym momencie i staliśmy się kolejną hardrockową kapelą, za którą dzieciaki naprawdę, kurwa, poszły jak w dym. Jakby chciały powiedzieć: to jest nasza kapela i nikt jej nam nie zabierze; oni są naszą własnością. Tak to odczuliśmy. Ale żarcie tam jest nędzne" - dodał z żalem.
I w tym miejscu - równie dobrym jak każde inne - nadeszła pora, by zakończyć ten wywiad. Zapytałem jeszcze Duffa, tak dla zasady, czy jest może coś, co chciałby powiedzieć, zanim wyłączę magnetofon.
"Hej, ludzie, głowa do góry, a wtedy, kurwa, rock'n'roll nigdy nie umrze! Tylko to się w tym wszystkim liczy, stary - rzekł, sięgając po papierosy i kurtkę. - Jeżeli umrą emocje - rzucił na odchodnym - ty umrzesz razem z nimi. A więc do zobaczenia!"
Wyrzuciłem pustą butelkę po wódce do kosza i opróżniłem wszystkie popielniczki. Wyszedłem na dwór, żeby postać chwilę przy basenie i nabrać trochę powietrza w zaczadzone płuca. Było po północy i wzeszedł właśnie księżyc. Patrzyłem, jak tonie w czarnych nocnych chmurach, i myślałem o tym, co powiedział mi Duff.
Nadal coś mi się nie zgadzało. "Jeżeli zespół nie weźmie się w garść, nigdy nie będzie następnej płyty Guns N'Roses", powiedziałem do siebie ponuro. "Ani w tym roku, ani w następnym, ani za dwa lata". Jednak również i w tym wypadku nie miałem racji...