Bulhakow Michal Szkarlatna wyspa

Michał Bułhakow

Bagrianyj ostrow

Szkarłatna wyspa

Powieść tow. Juliusza Verne’a

z francuskiego na ezopowy

przełożył Michał A. Bułhakow

(1924)


Część I
Wybuch wulkanu

Rozdział 1
Historia z geografią


Wśród fal oceanu, który jeszcze za niepamiętnych czasów, z uwagi na częste burze i sztormy, nazwano Spokojnym, leżała na szerokości geograficznej 45, olbrzymia bezludna wyspa, zamieszkana przez sławne, spokrewnione ze sobą plemiona: dzikusów czerwonych, czarnuchów białych oraz czarnuchów o bliżej nie określonym kolorze skóry. Tym ostatnim żeglarze, nie wiedzieć czemu, nadali miano zażartych.

Gdy lord Glenarvan na pokładzie słynnego statku „Nadzieja” zbliżył się po raz pierwszy do tej wyspy, stwierdził, iż panują tu stosunki dość oryginalne: mimo że dzikusów czerwonych było dziesięciokrotnie więcej niż wszystkich czarnuchów — tych białych i tych zażartych razem wziętych — rządziły wyspą wyłącznie pozostające w mniejszości czarnuchy. Na tronie, w cieniu palmy, zasiadał pan i władca wyspy, król Sizi–Buzi w kosztownej tiarze z rybich ości i puszek po sardynkach. Obok władcy siedział arcykapłan wraz z dowódcą wojska, nieustraszonym Rikki–Tikki–Tawi.

Dzikusy były w tym czasie zajęte uprawą pól, rybołówstwem i zbieraniem żółwich jaj.

Lord Glenarvan zaczął od tego, od czego zwykł zaczynać wszędzie, gdziekolwiek stanęła jego noga, a mianowicie zatknął na szczycie góry sztandar i oznajmił: „Ten wyspa… być teraz mój”.

Wynikło małe qui pro quo. Dzikusy nie obeznane z żadnym językiem oprócz rodzimego, zrobiły ze sztandaru portki. Wówczas lord zabrał się do wymierzania im kar cielesnych pod palmami, a gdy wychłostał już wszystkich, rozpoczął pertraktacje z wodzem Sizi–Buzi, po których zrozumiał, że wyspa należy do wodza i że „flaga niepotrzebny”.

Jak się okazało, wyspa została odkryta już dwukrotnie. Pierwsi było Niemcy, po nich jacyś inni, co to jedli żaby. Dla udokumentowania swych słów Sizi–Buzi zademonstrował puszki po sardynkach, po czym napomknął słodkim głosem, że „woda ognista bardzo smaczny być, o tak!”

Wywąchali, sukinsyny! — burknął lord po angielsku i poklepawszy Sizi–Buzi po ramieniu, pozwolił mu łaskawie uważać się nadal za władcę wyspy.

Następnie odbyła się wymiana towarowa. Marynarze wyładowali z pokładu „Nadziei” szklane paciorki, zepsute sardynki, sacharynę oraz wodę ognistą. Dzikusy zaś, ogarnięte burzliwym entuzjazmem, zgromadziły na brzegu bobrowe skóry, kość słoniową, ryby, żółwie jaja i perły.

Sizi–Buzi wodę ognistą zatrzymał dla siebie, sardynki też, paciorki też i tylko sacharynę oddał dzikusom.

Ustalono poprawne stosunki między obu stronami. Statki wchodziły do zatoki, zrzucały na brzeg angielskie skarby i zabierały tubylczy szmelc. Na wyspie zadomowił się korespondent gazety „New York Times” w białych spodniach i z fajką. Korespondent natychmiast złapał tropikalną rzeżączkę.

W podręcznikach geografii nowo odkryta wyspa zaczęła figurować jako L’Ile des Sauvages (Wyspa Dzikich).


Rozdział 2
Sizi–Buzi pije wodę ognistą


Tak więc życie na wyspie weszło w fazę niesłychanego rozkwitu. Arcykapłan, głównodowodzący oraz sam Sizi–Buzi dosłownie kąpali się w wodzie ognistej. Z twarzy Sizi–Buzi zniknęły zmarszczki — zaokrągliła się wyraźnie i błyszczała jak lakierowana. Oddział białych czarnuchów, przyozdobiony w korale, tkwił przed namiotem wodza połyskując lasem dzid.

Załogi mijających wyspę statków często słyszały dobiegające z brzegu okrzyki:

Niech żyje wielki Sizi–Buzi, nasz władca! Niech żyje arcykapłan! Hurra!

To krzyczały czarnuchy, a te zażarte najgłośniej.

Gromada dzikusów odpowiadała wymownym milczeniem. Nie otrzymując ognistych przydziałów i pracując do upadłego, wspomniane dzikusy przebywały w stanie swoistej apatii graniczącej z tłumioną niechęcią. A że wśród dzikusów, podobnie jak wśród wszystkich innych ludzi, zdarzają się podżegacze, bywało też tak, iż zaczynały ich nurtować buntownicze myśli:

Jakżeż to tak, ludzie dobrzy? Przecie to nie po bożemu! Woda ognista — im (czyli czarnuchom), korale — im, a nam co, figę z sacharyną? A jak pracować — to my?!

Wskutek takich nastrojów czerwone dzikusy naraziły się na grube nieprzyjemności. Sizi–Buzi, słysząc o zamętach, wysłał do plebejuszowskich wigwamów oddział karny, który w jednej chwili uśmierzył bunt.

Wychłostane dzikusy kłaniały się w pas i zapewniały:

Sami więcej nie będziemy i dzieciom zabronimy!

W ten to sposób znowu nastały promienne czasy.


Rozdział 3
Katastrofa


Wigwamy Sizi–Buzi i arcykapłana mieściły się w najlepszej części wyspy, u podnóża wygasłego trzysta lat temu wulkanu.

Pewnej nocy wulkan zbudził się całkiem nieoczekiwanie i sejsmografy w Pułkowie oraz Greenwich odnotowały jakieś złowrogie idiotyzmy.

Z wulkanu wydobył się dym, za nim płomień, potem posypały się kamienie i na końcu, jak wrzątek z samowaru, popłynęła rozżarzona lawa.

Nad ranem, w miejscu gdzie stały królewskie wigwamy, było czyściuteńko. Dzikusy stwierdziły, że zostały bez wodza i bez arcykapłana, z samym tylko głównodowodzącym wojska.


Rozdział 4
Genialny Kiri–kuki.


W pierwszej chwili dzikusy stanęły niczym ogłuszone gromem, w tłumie nawet przelały się łzy, ale już w następnej chwili w głowach zarówno dzikusów, jak i ocalałych czarnuchów z głównodowodzącym na czele zrodziła się myśl: „Co z nami będzie dalej?”

Myśl owa pociągnęła za sobą szemrania — najpierw niewyraźne, potem coraz głośniejsze — i nie wiadomo, co mogłoby z tego wyniknąć, gdyby nie całkiem zdumiewające zjawisko.

Otóż nad tłumem, przypominającym pole maków urozmaicone nielicznymi białymi plamami, wyrosła nagle pijacka gęba o latających oczkach. Stanąwszy na beczce, objawił się ludowi w całej swej okazałości znany na całej wyspie pijaczyna i nierób, osławiony Kiri–kuki.

Dzikusy po raz drugi zamarły niczym porażone gromem, a przyczyną takiego stanu rzeczy był zdumiewający wygląd Kiri–kuki. Wszyscy — od dzieci do starców — zwykli widywać tego osobnika obijającego się albo nad zatoką, gdzie wyładowywano ogniste wspaniałości, albo w pobliżu wigwamu wodza, i wszyscy doskonale wiedzieli, że Kiri–kuki to najprawdziwszy okaz czarnucha zażartego. A teraz ten sam Kiri ukazał się oczom oszołomionych wyspiarzy pomalowany od stóp do głów w barwy wojenne plebejuszowskiej czerwieni. Najbardziej doświadczone oko nie byłoby w stanie odróżnić tego spryciarza i oszusta od zwykłego dzikusa!

Kiri–kuki stojąc na beczce zatoczył się raz i drugi, po czym otworzył szeroką gębę i wrzasnął na całe gardło, a jego epokową mowę natychmiast utrwalił w swym notesie reporterskim natchniony korespondent gazety „New York Times”.

Ogłaszam, że wolna z nas wiara! Wam wszystkim składam dzięki!

Żaden, ale to żaden z tłumnie zebranych dzikusów nie zrozumiał, dlaczego Kiri–kuki składa im dzięki i za co. Zatem cała gromada odpowiedziała mu zdumionym wrzaskiem:

Hurra!!!

Przez kilka minut buszowało nad wyspą to donośne „hurra”, po czym przerwał je nowy okrzyk Kiri–kuki:

A tera, chłopy, przysięgać!

Zachwycone dzikusy zawyły:

Komu–u–u?

Na to Kiri–kuki odpowiedział piskliwie:

Mnie–e!

Tym razem dzikusów zatkało. Ale paraliż nie trwał długo. Głównodowodzący wydał głośny okrzyk: „Ach, kanalia, trafił w dziesiątkę!” — i pierwszy zgłosił akces do podrzucania Kiri–kuki w górę.

Przez całą noc na wyspie, grając odblaskami w niebie, płonęły wesołe ogniska i wokół nich tańczyły dzikusy, pijane z nadmiaru szczęścia i wody ognistej, której butelki otwierał dla nich własnoręcznie łebski Kiri–kuki.

Przepływające w pobliżu statki wysyłały w eter błyskawiczne radiogramy i zamierzały dla porządku ostrzelać wyspę, ale już wkrótce cały cywilizowany świat został uspokojony depeszą korespondenta z „Timesa”:


tutejsze matoły obchodzą święto ludowe zwane bajram kropka ten oszust jest genialny”.


Rozdział 5
Rebellion


Następnie wydarzenia potoczyły się z szybkością zaiste nadprzyrodzoną. Chcąc dogodzić dzikusom, Kiri już pierwszego dnia ogłosił, że wyspa przybiera miano Szkarłatnej dla uczczenia ich barw plemiennych. Niestety, obojętnych na sławę dzikusów to wcale nie ucieszyło, czarnuchów zaś zdenerwowało. Następnego dnia, chcąc dogodzić czarnuchom, Kiri mianował Rikki–Tikki głównodowodzącym. Niestety, czarnuchom nie dogodził, ponieważ głównodowodzącym pragnął zostać każdy z nich, dzikusów natomiast rozzłościł. Po czym, by dogodzić tym razem samemu sobie, Kiri–kuki zaopatrzył się we wspaniałe nakrycie głowy ze strzępiastej puszki po szprotach, przypominające do złudzenia koronę nieboszczyka Sizi–Buzi. W ten sposób nie dogodził nikomu i rozzłościł wszystkich, ponieważ czarnuchy sądziły, że każdy z nich jest godzien takiej korony, dzikusy zaś, zdemoralizowane nadużywaniem wody ognistej, były w ogóle przeciwne koronie, która zbyt dotkliwie przypominała im, że stosunkowo niedawno zostały przez władcę wychłostane.

Ostatnie przedsięwzięcie Kiri–kuki dotyczyło wody ognistej — i wówczas przegrał na całej linii. Ogłosił bowiem, że wodę ognistą będzie dzielił równo między wszystkich, i przyrzeczenia nie dotrzymał. Sprawa była bardzo prosta. Chcąc rozdawać wszystkim, trzeba mieć dużo. A skąd wziąć dużo? W zamian za wodę ognistą Kiri upłynnił cały zbiór kukurydzy, ale wody ognistej nie zdobył tyle, ile trzeba, tymczasem zarówno czarnuchom, jak i dzikusom tak burczało w brzuchach z głodu, że zaczęli dawać wyraz oburzeniu.

Pewnego pięknego dnia, w porze upału, gdy Kiri swym zwyczajem wylegiwał się w swym wigwamie, do naczelnika Rikki–Tikki przyszedł jakiś dzikus, którego fizys świadczyła wyraźnie o wichrzycielskich skłonnościach. W momencie jego ukazania się, Rikki popijał właśnie wodę ognistą pochrupując w przerwach między łykami dobrze przyrumienionym kawałkiem prosięcia.

Czego chcesz, czerwona gębo? — zapytał oschle ponury dowódca.

Dzikus puścił komplement mimo uszu i przeszedł od razu do meritum sprawy.

Jakżeż to, cóż to się dzieje? — zrzędził. — Wódka wasza, prosiaki wasze… A my? Znowu dawne porządki czy co?

Ach, tak, prosiaka ci się zachciewa! — powstrzymując złość powiedział dowódca.

A jak? Co to, dzikus nie człowiek? — odparł zuchwale gość przybierając bezczelną postawę.

Rikki wziął prosiaka za chrupiącą nóżkę, zamachnął się i wyrżnął dzikusa w zęby z taką siłą, że z prosiaka trysnął tłuszcz, a z warg dzikusa — krew. W oczach przybysza zakręciły się łzy przemieszane z gradem zielonych iskier.

Wynocha!!! — zamknął dyskusję dowódca.

Nikt nie wie, co takiego uczynił ów dzikus, powróciwszy do domu, dobrze wiadomo natomiast, że już pod koniec dnia na wyspie huczało jak w ulu. Tejże nocy załoga fregaty „Chancellor”, przepływającej w pobliżu wyspy, widziała dwie łuny w południowej Zatoce Błękitnego Spokoju. W świat poleciała niepokojąca wiadomość:


na wyspie ognie matoły znowu świętują kropka Hatteras”.


Szanowny kapitan Hatteras dopuścił się błędu: rzeczywiście na wyspie płonęły ognie, ale nie świadczyło to bynajmniej o świętowaniu. Po prostu płonęły wigwamy dzikusów podpalone przez oddział karny z rozkazu dowódcy — Rikki–Tikki.

Nad ranem słupy płomieni zamieniły się w słupy dymu, przy czym było ich już nie dwa, lecz dziewięć. Przed nadejściem nocy dym zamienił się znowu w rosochate łapy płomieni (szesnaście sztuk).

Świat był poważnie zaniepokojony; gazety w Paryżu, Londynie, Rzymie, Nowym Jorku, Berlinie i innych miastach wybiły nagłówek: „Co się stało na wyspie?”

Wreszcie nadeszła depesza od korespondenta „New York Timesa”. Jej treść okazała się zdumiewająca.


od pięciu dni płoną wigwamy czarnuchów kropka tłumy dzikusów (dalej nieczytelne) oszust Kiri ucie (nieczytelne)”.

A nazajutrz oszołomiła świat następna depesza nadana już nie z wyspy, lecz z pewnego portu w Europie:


dickus utshinil colosalni rebellion kropka vispa plonie vibuhla jouma same trupi kropka proshe zolitchke pieńset kropka korespondent”.



Część II
Wyspa w płomieniach

Rozdział 1
Tajemnicze pirogi


O świcie patrol na europejskim brzegu zaalarmował:

Na horyzoncie okręty!

Lord Glenarvan wyszedł z lunetą i długo obserwował czarne punkty.

Nie rozumiem — powiedział ów dżentelmen — czarnuchy w pirogach?

Do stu tysięcy piorunów! — zawołał Michał Ardan ciskając zeissowską lornetkę. — Stawiam waszyngtońskiego dolara przeciwko dziurawemu banknotowi z 1923 roku o wartości jednego miliona, że to czarnuchy!

Całkiem możliwe — potwierdził Paganel.

Co to ma znaczyć? — zapytał lord, zdziwiony po raz pierwszy w życiu.

Zamiast odpowiedzi czarnuchy po zejściu na ląd tylko jęczały. Ich wygląd śmiało można było określić jako przerażający. A kiedy przybysze trochę odsapnęli, wyjaśniło się co następuje. Otóż dzikusów są krocie. Cholerni podżegacze zamącili tym kretynom w głowach. Wysuwają żądanie: wytępić wszystkich czarnuchów. Rikki wysłał oddział karny, ale dzikusy wybiły oddział w pień. Ten łajdak Kiri–kuki pierwszy zwiał pirogą. Tutaj są resztki oddziału karnego z Rikki–Tikki na czele. Uciekać maleńko do lorda, rozumieć?

Do stu tysięcy diabłów! — zagrzmiał Ardan. — Te dzikusy zamierzają zostać w Europie! Comprenez–vous?

Ale kto wam dawać jeść? — przeraził się Glenarvan. — Nie, wy jechać na powrót…

Ależ, wasze jaśniepaństwo, nie możemy tam wrócić — płakały czarnuchy. — Te dzikusy pozabijają nas bez pardonu. A po drugie, wigwamy nasze popalili już do reszty. Gdyby tak dla przykładu wojsko jakie wysłać, może by się dało uspokoić tych sukinsynów…

Thank you — odparł z ironią lord wskazując depeszę korespondenta. — Wy tam mieć dżuma. I am jeszcze nie wariat. Jedna mój marynarz droższa być niż cały wasz parszywy wyspa. Yes.

Tak jest, wasza wielebność — zgodziły się czarnuchy — wiadomo, żeśmy nic niewarci. A i z dżumą to prawda, pan z gazety dobrze napisał. Kosi ta zaraza i kosi. I znowuż głód…

Ta–ak — powiedział w zadumie lord. — Okay. Ja pomyśleć. — A potem rozkazał: — Kwarantanna!


Rozdział 2
Czarna rozpacz.


Słów brak, żeby opisać, co przeszły czarnuchy w gościnie u lorda. Zaczęło się od tego, że wykąpano ich w lizolu, po czym trzymano za ogrodzeniem, jak osły. Karmiono oszczędnie, w sam raz tak, żeby z głodu nie pomarli. A ponieważ przy takiej metodzie odżywiania trudno ustalić ścisłą normę, to jedna czwarta czarnuchów mimo wszystko oddała Bogu ducha.

Wreszcie, po przetrzymaniu swych gości w kwarantannie, lord wyprawił ich do pracy w kamieniołomach. Tam zapewniono im nadzór, a nadzorcy mieli harapy uwite z byczych żył…


Rozdział 3
Martwa wyspa


Wszystkie statki otrzymały rozkaz: omijać wyspę w promieniu strzału armatniego. Tak też czyniono. Nocami widać było słabą, dogorywającą łunę, w dzień wyspa tliła się czarnym dymem. Nad błękitem fal płynął smród rozkładających się trupów.

Już po wyspie — mówili marynarze patrząc przez lornetki na zdradliwą zieleń lądu.

Czarnuchy, które na lordowym wikcie wyglądały niczym blade cienie, obijając się po kamieniołomach powtarzały ze złośliwą satysfakcją:

Dobrze im tak, szubrawcom. Niech pozdychają, pies im mordę lizał. A jak wszyscy zdechną, wrócimy tam cichcem i wyspa będzie nasza. I niech tylko trafi nam w ręce ten łajdak Kiri–kuki — rozprujemy mu własnoręcznie brzuch.

Lord zachowywał niewzruszone milczenie.


Rozdział 4
Zalakowana butelka.


Wyrzuciła ją fala na brzeg europejski. Butelkę otworzono w obecności lorda, z zachowaniem wszelkich lizolowych ostrożności. W środku był świstek papieru zabazgrany niewątpliwie ręką jakiegoś dzikusa. Tłumacz odczytał te kulfony i przedłożył lordowi dokument następującej treści:


Przymieramy głodem. Dzieci małe zdychają (napisane było: zdechajom). Znowuż ta dżuma. Ludzie my czy nie ludzie? Chlebka nam przyślijcie. Kochające dzikusy”.


Rikki–Tikki zzieleniał.

Wasza lordowska łaskawość! Za nic w świecie! Niech pozdychają! Buntów im się zachciewa, a potem ktoś ma ich żywić?!…

Nie mam taki zamiar — odparł lord lodowatym tonem i zdzielił Rikki–Tikki pejczem w ucho, żeby nie pchał się z doradzaniem.

W gruncie rzeczy to świństwo — wycedził przez zęby Michał Ardan. — Można by im wysłać przynajmniej trochę kukurydzy.

Dziękuję za radę, monsieur — skwitował go oschle Glenarvan. — Chciałbym tylko wiedzieć, kto będzie płacił za kukurydzę. I bez tego ta banda czarnuchów zżarła diabli wiedzą ile. Głupich rad nie potrzebuję.

Ach, tak! — rzekł Ardan mrużąc oczy. — W takim razie, sir proszę wyznaczyć godzinę i miejsce pojedynku. I daję słowo honoru, że z odległości dwudziestu metrów trafię w waszą lordowską mość równie dobrze jak w katedrę Notre Dame.

Nie zazdroszczę szanownemu panu, jeśli znajdzie się pan w odległości dwudziestu metrów ode mnie — odparł lord. — Nie zazdroszczę, ponieważ pańska waga zwiększy się o wagę kuli, którą wpakuję łaskawcy, wedle jego wyboru, w prawe albo lewe oko.

Phileas Fogg był sekundantem lorda, Paganel — Ardana. Zarówno Ardan jak i lord wyszli z pojedynku cało i zdrowo. Lord w Ardana nie trafił, trafił natomiast w jednego z czarnuchów przyczajonych z ciekawości pod krzakiem. Kula weszła czarnuchowi w nasadę nosa i wyszła przez kark. Zgon nastąpił w momencie, gdy kula znalazła się w połowie drogi, czyli w samym środku mózgu. Ardan i Glenarvan, uścisnąwszy sobie dłonie, rozeszli się każdy w swoją stronę.

Ale na tym nie koniec przygody z butelką. Tejże nocy pięćdziesięciu czarnuchów uciekło w pirogach z europejskiego lądu zostawiając lordowi bezczelną wiadomość:

Dziękujemy za lizol i za bycze żyły. Mamy nadzieję, że kiedyś powyrywamy nadzorcom nogi. Wracamy na naszą wyspę. Z dzikusami jakoś dojdziemy do ładu. Lepiej zdechnąć w domu od zarazy niż tutaj od waszego śmierdzącego mięsa. Uszanowanie”.

Uciekinierzy porwali ze sobą lunetę, zdezelowany karabin maszynowy, sto puszek skondensowanego mleka, sześć błyszczących klamek od drzwi, dziesięć rewolwerów i dwie białe kobiety.

Lord wychłostał wszystkich pozostałych czarnuchów i obliczył w swym notesie wartość skradzionych przedmiotów.



Część III
Szkarłatna Wyspa

Rozdział I
Zaskakująca depesza


Minęło sześć lat. Odcięta od świata martwa wyspa została zapomniana. Marynarze ze statków podziwiali niekiedy przez lunety obfitą zieleń jej brzegów, skały, i pieniące się fale przypływu. Nic poza tym.

Zakładano, że powinno upłynąć siedem lat, by znikły pozostałości epidemii i wyspa przestała być niebezpieczna. Z końcem siódmego roku planowano wyprawę w celu powtórnego zaludnienia wyspy przez goszczących u lorda czarnuchów. Na razie czarnuchy, chude jak szkielety, słaniały się po kamieniołomach.

I oto z początkiem siódmego roku cały cywilizowany świat został wstrząśnięty. Stacje radiowe w Ameryce, Anglii i Francji odebrały zaskakującą depeszę:


skończyła się zaraza kropka jesteśmy żywi i zdrowi czego i wam życzymy kropka uszanowanie”.


Rano prasa całego świata zaprezentowała czytelnikom olbrzymie tytuły:


WYSPA PRZEMÓWIŁA!!!”

ZAGADKOWY KOMUNIKAT!!!” „CZARNUCHY ŻYJĄ!!!”


Na barchanowe pantalony mojej babci! — ryknął Michał Ardan. — Nadzwyczajne! Najbardziej zdumiewające jest nie to, że przeżyli, ale to, że nadsyłają depesze! Skąd wytrzasnęli radio — chyba sam diabeł sprawił im stację nadawczą?!

Lord Glenarvan przyjął nowinę z zadumą, natomiast czarnuchy z kamieniołomów były kompletnie załamane. Rikki–Tikki jęcząc błagał lorda:

Wystrzelać ich teraz, wasza przewielebność, nic tylko wysłać wojsko i wystrzelać! Przecież cóż to się dzieje? Wyspa jest nasza, do nas należy! Ileż my tu mamy sterczeć?

Będę zobaczyć — odpowiedział lord.


Rozdział 2
Kapitan Hatteras i zagadkowa barka


Pewnego pięknego majowego dnia nad morzem stanął spiralą dym i wkrótce okręt pod dowództwem kapitana Hatterasa, wysłany przez lorda Glenarvana, przycumował do brzegu. Marynarze, stłoczeni wokół burt okrętu, patrzyli z zaciekawieniem na wyspę. Oczom ich ukazał się następujący widok: w zatoce spokojnie drzemała woda, a tuż przy brzegu, otoczona gromadką nowych dopiero co skleconych łodzi tubylczych stała jakaś nieznana barka. Tajemnica depeszy radiowej wyjaśniła się natychmiast — w oddali, nad szmaragdowym lasem tropikalnym, wznosił się maszt nadzwyczaj pokracznej stacji nadawczej.

Do stu tysięcy piorunów! — wrzasnął kapitan. — Nie inaczej, jak tutejsze półgłówki same zmontowały to szkaradzieństwo!

Marynarze, patrząc na pokraczny owoc tubylczej twórczości, wesoło rechotali.

Z okrętu spuszczono na wodę szalupę i kapitan w towarzystwie kilku marynarzy wysiadł na brzeg.

Pierwszą rzeczą, jaka zaskoczyła odważnych przybyszów, było niebywałe mnóstwo dzikusów. Hatterasa obstąpili nie tylko dorośli, ale także cały tłum młodzieży. Skraj brzegu obsiadła girlanda tłuściutkich dzieciaków, które łowiły ryby, zwiesiwszy nogi w błękitną wodę.

Niech mnie diabli porwą, jeśli ta dżuma nie wyszła im na zdrowie! — zawołał Hatteras. — Mają takie gęby, jakby odżywiano ich wyłącznie papką z płatków owsianych w najlepszym gatunku! Ciekawe… Zobaczymy dalej…

Dalej zdumiała go właśnie owa stara barka przyczajona w zatoce. Wystarczył jeden rzut doświadczonego oka, by przekonać się, że barka pochodzi z europejskiej stoczni.

Coś mi się to nie podoba — wycedził Hatteras przez zęby. — Jeśli tylko nie skradli sami tego trupa, to chciałbym wiedzieć, co za kanalia grasowała tu w czasie kwarantanny? Ta barka wygląda mi na niemiecką…

Zapytał więc zwracając się do dzikusów:

Hej, wy, czerwone pyski! Skąd gwizdnęliście barkę?

Dzikusy odpowiedziały filuternym uśmiechem, pokazując zęby jak perły.

Nie raczycie odpowiadać? Dobrze, zaraz pomogę wam przemówić — powiedział kapitan chmurząc czoło.

Z tymi słowy ruszył w stronę barki, ale dzikusy zagrodziły drogę kapitanowi i jego marynarzom.

Precz! — wrzasnął Hatteras i wprawnym ruchem sięgnął do tylnej kieszeni.

Ale nikt z dzikusów cofać się nie zamierzał. Hatteras wraz ze swymi marynarzami znalazł się w zwartym pierścieniu tubylców. Kapitanowi spąsowiała szyja. Dostrzegł w tłumie jednego z białych czarnuchów, którzy uciekli swego czasu z kamieniołomów.

Kogo widzę! Stary znajomy! — zawołał Hatteras. — Teraz rozumiem, skąd te bunty! Ano zbliż się tu, łajdaku!

Ale łajdakowi ani się śniło; tak też oznajmił:

Nie pójdę!

Kapitan rozejrzał się z wściekłością; teraz jego szyja przybrała kolor fioletowy, stanowiąc wspaniały kontrast z białym otokiem hełmu tropikalnego. Rzecz w tym, że zauważył w rękach wielu dzikusów karabiny, zanadto przypominające broń niemiecką, w dłoni zaś bezczelnego czarnucha — skradzione lordowi parabellum. Twarze majtków, zazwyczaj dziarskie, nabrały powagi i zszarzały. Kapitan spojrzał w piekący błękit nieba, potem w stronę redy, gdzie kołysał się na falach jego okręt. Pozostający na pokładzie marynarze — białe plamki na masztach — spokojnie obserwowali brzeg. Kapitan Hatteras umiał wziąć się w garść. Jego kark przybrał stopniowo normalny odcień, co świadczyło, że tym razem udar kapitanowi nie grozi.

Proszę mnie przepuścić, wracam na pokład — powiedział uprzejmie ochrypłym głosem.

Dzikusy zrobiły mu miejsce i kapitan eskortowany przez swych marynarzy odpłynął od brzegu. W godzinę później zgrzytnęły łańcuchy kotwic i nim zdążyła upłynąć następna godzina, po okręcie pozostał tylko malutki dymek na lśniącym błękicie horyzontu.


Rozdział 3
Niezwyciężona armada


W barakach, gdzie mieszkały czarnuchy, działy się niestworzone rzeczy. Czarnuchy, wydając z siebie okrzyki bojowe, zdawało się, że postradały zmysły. Tego dnia zaserwowano im pełne wiadra tłustego, złocistego rosołu. Zamiast łachmanów czarnuchom wydano wspaniałe perkalowe portki i dowolne ilości farby do bojowego tatuażu. Przy barakach widniały ustawione w kozły nowiuteńkie karabiny, obok karabinów — kulomioty i inna broń szybkostrzelna.

Rikki–Tikki–Tawi wyglądał najbardziej imponująco. Lśniły pierścienie w jego nozdrzach, mieniły się barwami powiewające nad głową pióra. Gęba świeciła mu się jak popowi przed Wielkanocą. Powtarzał w kółko jak obłąkany:

Dobra wasza, dobra wasza. Tera zaśpiewacie, gołąbeczki. Niech tylko dopłyniemy, już ja wam pokażę…

Robił przy tym taki gest, jak gdyby zamierzał wydrapać komuś oczy.

Równaj szeregi! Baczność! Hurra! — darł się goniąc wzdłuż szeregu ociężałych po wielkim żarciu czarnuchów.

Trzy pancerniki w porcie zaczęły przyjmować na pokłady bataliony czarnuchów. I wówczas miało miejsce nieoczekiwane zdarzenie. Przed szeregiem czarnuchów ukazał się jakiś obszarpany, wynędzniały osobnik ostrzyżony na jeża. Oszołomione czarnuchy rozpoznały w tej nędznej kreaturze oszusta Kiri–kuki, błąkającego się dotąd nie wiadomo gdzie.

Miał czelność wystąpić naprzód i z przymilnym uśmieszkiem zwrócić się do dowódcy:

Cóż to, bracie, zapomniałeś o mnie? Przecież też jestem wasz. Też czarny. Weźcie mnie ze sobą na wyspę. Może przydam się na coś…

Nie zdążył dokończyć: dowódca zzieleniał na twarzy i wyciągnął zza pasa szeroki ostry nóż.

Wasza łaskawość — powiedział do lorda, z trudem poruszając trzęsącymi się wargami — ten tutaj… no, ten… to akurat Kiri–kuki, przez niego cały ten bałagan… Wasza miłość pozwoli, że własnymi rękami poderżnę mu gardziołko?

O yes, z mili chęci — odpowiedział dobrodusznie lord. — Ale już, statek czekać.

Kiri–kuki zdążył tylko raz pisnąć, gdy Rikki po mistrzowsku przeciął mu gardło od ucha do ucha.

Następnie wyszli naprzód lord Glenarvan z Michałem Ardanem i lord wygłosił mowę pożegnalną:

Jechać, dzikus walczyć. I am pomagać, ze statek strzelać. You potem płacić.


Rozdział 4
Nieoczekiwany finał


Niczym perła lśniła wyspa w oślepiających promieniach dnia. Statki zbliżyły się do brzegu i uzbrojone wojsko czarnuchów zeszło na ląd. Rikki, płonąc niecierpliwością w przeczuciu walki, wyskoczył pierwszy i potrząsając szablą rozkazał:

Za mną, zuchy!

I zuchy podążyły za nim.

Przebieg wypadków był następujący: na żyznych polach wyspy przywitała nieproszonych gości olbrzymia armia dzikusów. Były ich takie krocie, że zielona wyspa w mgnieniu oka zabarwiła się na czerwono. Parły jak chmara ze wszystkich stron i nad czerwonym oceanem głów, niczym włosie na szczotce do zębów, jeżyła się szczecina bagnetów i kopii. Gdzieniegdzie, wtrącone w czerwony tłum, pędziły w charakterze dowódców oddziałów te same czarnuchy, co swojego czasu zwiały z kamieniołomów. Wspomniane czarnuchy nosiły teraz barwy wojenne dzikusów; potrząsały rewolwerami i wyraz ich twarzy mówił, że nie mają nic do stracenia. Z gardła wyrywały się bojowe rozkazy:

Bagnety na broń!

Dzikusy wtórowały takim wrzaskiem, że stygła w żyłach krew:

Bij sukinsynów!!

Gdy zderzyły się szeregi walczących, nie było najmniejszych wątpliwości, że armia Rikki–Tikki jest zaledwie białą plamą, wyspą w falującym czerwonym oceanie. Plama rozlała się i otoczyła dzikusów od flank.

Na rogi szatana! — zawołał z pokładu okrętu flagowego Michał Ardan. — Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego!

Wspomóc ich ogniem! — rozkazał lord Glenarvan odrywając od oczu lunetę.

Kapitan Hatteras wspomógł. Buchnęła czternastocalówka i pocisk, nie osiągnąwszy celu, wybuchł akurat na styku między dzikusami i czarnuchami. Dwudziestu pięciu czarnuchów i czterdziestu dzikusów rozniosło w strzępy. Drugi pocisk zebrał plon jeszcze większy: pięćdziesięciu czarnuchów i stu trzydziestu dzikusów. Trzeciego pocisku nie wysłano, albowiem lord Glenarvan, obserwujący atak artyleryjski przez lunetę, schwycił kapitana Hatterasa za gardło i odciągnął od armaty wołając:

Niech pana szlag trafi, przerwać to natychmiast! Walicie przecież prosto w czarnuchów!

W szeregach czarnuchów, po dwóch strzałach Hatterasa, wybuchła nieprawdopodobna panika. Armia zawyła i drgnęła.

Wył nawet Rikki–Tikki, wokół którego wytworzył się szalony wir. Z wiru wyłoniła się nagle wykrzywiona gęba jednego z szeregowych czarnuchów. Czarnuch z pianą na ustach podskoczył do osłupiałego dowódcy i wychrypiał:

Co–o?! Mało ci, żeś nas zataszczył w kamieniołomy i gnębił tam przez siedem lat!! Teraz znowu zaczynasz? Wciągasz w pułapkę? Żebyśmy z przodu oberwali od dzikusów, a z tyłu — pociskiem w kark? A–a–!!!

Błyskawicznie wyszarpnął nóż i pełnym natchnienia ruchem wbił go w pierś Rikki–Tikki, mierząc z nadzwyczajną dokładnością między piąte a szóste żebro po lewej stronie.

Ratun… — jęknął dowódca… —… ku… — dokończył już na tamtym świecie, przed tronem Wszechmogącego.

Hurra–a! — wrzasnęły dzikusy.

Składajmy broń! Hura! Pojednajmy się, bracia! — wyły ogłupiałe czarnuchy, porwane buszującym potokiem niezliczonej dzikusowej braci.

Hurra–ra!! — odpowiedziały dzikusy.

I wszystko zmieszało się na wyspie w jednym niewiarygodnym galimatiasie.

Do siedmiuset wrzodów i ciężkiej febry! — zawołał Michał Ardan przywierając oczami do zeissowskich szkieł lornetki. — Niech zawisnę na stryczku, jeśli ci wariaci nie zawarli przymierza! Proszę spojrzeć sir! Padają sobie w objęcia!

Widzę — odrzekł lord grobowym głosem. — Ciekaw jestem, kto nam teraz wynagrodzi wszystkie wydatki związane z żywieniem tej hołoty w kamieniołomach?

Ach, niechże pan da spokój, sir — powiedział serdecznie Ardan — możemy nie spodziewać się żadnej nagrody poza febrą tropikalną. Jednym słowem, radzę panu, żebyśmy czym prędzej podnieśli kotwice. Uwaga!! — krzyknął nagle i przykucnął, a lord kucnął machinalnie obok niego. Zdążyli w porę: nad ich głowami, niczym szalony podmuch wiatru, przemknęła błyszcząca chmura strzał i kul wysłanych przez czarnuchów.

Wlepić im! — wrzasnął lord do kapitana.

Kapitan wlepił — ale nieudolnie.

Pocisk wybuchł wysoko w powietrzu. Zjednoczona armia dzikusów i czarnuchów odpowiedziała na to następną chmurą strzał, która przemknęła tym razem niżej, i lord ujrzał na własne oczy, jak siedmiu zbroczonych krwią marynarzy padło w przedśmiertnych konwulsjach.

Do diabła z całą tą wyprawą! — krzyknął przewidujący Ardan. — Gazu, sir! Strzały mają zatrute! Gazu, jeśli nie chce pan przywieźć dżumy do Europy!

Przyłożyć im na pożegnanie! — wychrypiał lord.

Znany partacz — kapitan Hatteras — wysłał na pożegnanie jeszcze jeden pocisk, który poleciał w ogóle nie wiadomo gdzie, po czym okręty podniosły kotwice. Trzecia chmura strzał, już niegroźna, osiadła na morskich falach.

W pół godziny później pancerne olbrzymy oddaliły się prując oceaniczne fale i zasnuwając dymem horyzont. W spienionym wirze za rufą przewracały się wyrzucone za burtę trupy siedmiu zabitych marynarzy.

Wyspę powlekała mgiełka, w której tonął powoli szmaragdowy, opromieniony słońcem brzeg.


Rozdział 5
Końcowy sygnał


W nocy tropikalne niebo nad Szkarłatną Wyspą rozjarzyła płomienna łuna i okręty nadały piorunującą wiadomość, którą odebrały wszystkie stacje:


wyspa świętuje bajram na niesłychaną skalę kropka te diabły chleją wódkę kokosową”.


Następnie wieża Eiffla rozbłysła snopem zielonych błyskawic, które przyniosły meldunek aż nazbyt bezczelny:


lord glenarvan michał ardan

obchodząc nasze wspólne święto mamy zaszczyt oznajmić iż panowie mogą nas pocało (nieczytelne) w (nieczytelne) kropka”.

z poważaniem

czarnuchy i dzikusy kropka


Przerwać odbiór! — ryknął Ardan.

Wieża umilkła. Zgasły zielone błyskawice. Co było dalej — nikt nie wie.


Przełożyła Ałła Sarachanowa


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bulhakow Michal Fatalne jaja
Bułhakow Michał Moskiewska noc
Bułhakow Michał Czarny mag
Bulhakow Michal Psie serce
Bułhakow Michał Powieść teatralna
Bulhakow Michal Fatalne jaja
XX-lecie 23, Mieszanina realizmu i groteski w sposobie prezentacji świata powieściowego w Mistrzu i
XX-lecie 24, Uniwersalne przesłanie wynikające ze splotu trzech wątków Mistrza i Małgorzaty Michała
Diaboliada, MICHAŁ BUŁHAKOW
Michał Bułhakow
MICHAŁ BUŁHAKOW Psie serce
Mistrz i Małgorzata Michała Bułhakowa
MICHAŁ BUŁHAKOW Fatalne jaja
Mieszanina realizmu i groteski w sposobie prezentacji świata powieściowego w Mistrzu i Małgorzacie M
Mistrz i Małgorzata Michała Bułhakowa
szkarlupnie
85 Pan Samochodzik

więcej podobnych podstron