Michał Bułhakow
Czarny mag
(rozdziały z powieści)
Opowiadania
Przełożył Krzysztof Tur
P
ERSPEKTYWY PRZYSZŁOŚCI
Teraz, gdy nasza nieszczęśliwa Rosja znajduje się na samym dnie otchłani hańby i klęsk, w
którą wtrąciła ją „wielka rewolucja socjalna”, u wielu z nas coraz częściej zaczyna rodzić się
jedna i ta sama myśl.
Jest to myśl dręcząca.
Myśl — niejasna i mroczna, kiełkuje w świadomości i władczo domaga się odpowiedzi.
Jest prosta: co stanie się z nami w przyszłości.
Jej pojawienie się jest zrozumiałe.
Przeanalizowaliśmy swoją niedawną przeszłość. O, bardzo dokładnie przestudiowaliśmy
każdą prawie chwilę ostatnich dwóch lat. Wielu nie tylko przestudiowało, ale i przeklęło.
Rzeczywistość jest przed naszymi oczami. I jest ona taka, że chciałoby się te oczy
zamknąć.
Nie widzieć jej!
Pozostaje przyszłość. Zagadkowa, nieznana przyszłość.
W istocie: co z nami będzie?…
Niedawno miałem okazję przejrzeć pewną ilość egzemplarzy angielskiego pisma
ilustrowanego.
Długo, jak zaczarowany, patrzyłem na cudownie wykonane zdjęcia.
I długo, długo potem myślałem…
Tak, sprawa jest jasna!
Kolosalne maszyny w kolosalnych fabrykach, dzień po dniu, pożerając węgiel, huczą
gorączkowo, stukają, leją strugi roztopionego metalu, kują, tworzą, budują…
Wykuwają potęgę pokoju, zastąpiwszy te maszyny, które jeszcze niedawno, siejąc śmierć i
zniszczenie, wykuwały potęgę zwycięstwa.
Na Zachodzie skończyła się wielka wojna wielkich narodów. Teraz liżą one swoje rany.
I jest pewne, że wyzdrowieją, wyzdrowieją bardzo szybko!
I dla wszystkich, którym na koniec rozjaśni się w mózgach, którzy nie wierzą żałosnym
bredniom, że nasza złośliwa choroba przeniesie się na Zachód i powali go, zrozumiały stanie
się ten potężny rozwój tytanicznej pokojowej pracy, który wyniesie kraje Zachodu na
niespotykane dotąd szczyty pokojowej potęgi.
A my?
My zostajemy w tyle…
Tak bardzo zostajemy w tyle, że nikt ze współczesnych proroków nie potrafi powiedzieć,
kiedy wreszcie dogonimy je i czy w ogóle dogonimy.
Albowiem jesteśmy skazani.
Nie możemy teraz tworzyć. Stoi przed nami trudne zadanie — musimy znów zdobyć naszą
własną ziemię.
Nastał czas rozrachunku.
Bohaterscy ochotnicy piędź po piędzi wydzierają z rąk Trockiego rosyjską ziemię.
I wszyscy, wszyscy — i ci, którzy bezinteresownie wypełniają swój obowiązek, i ci, którzy
tłoczą się teraz w miastach południa na tyłach frontu i ulegając tragicznej pomyłce sądzą, że
dzieło ocalenia kraju obejdzie się bez nich — wszyscy namiętnie pragną wyzwolenia kraju.
I kraj zostanie wyzwolony.
Albowiem nie ma kraju, który nie miałby bohaterów i zbrodnią jest myśleć, że Ojczyzna
umarła.
Ale trzeba będzie drugo walczyć i przelać wiele krwi, gdyż dopóki za złowieszczą postacią
Trockiego idą jeszcze ogłupieni przez niego szaleńcy, nie będzie życia — będzie śmiertelny
bój.
Trzeba się bić.
I oto, podczas gdy tam, na Zachodzie, będą huczeć maszyny tworzenia, u nas od krańca do
krańca kraju będą huczeć karabiny maszynowe.
Szaleństwo dwóch ostatnich lat zepchnęło nas na straszną drogę, na której nie możemy się
zatrzymać, na której nie ma odpoczynku.
Zaczęliśmy pić kielich goryczy i wypijemy go do dna.
Tam, na Zachodzie, jarzyć się będą elektryczne światła, lotnicy będą przeszywać pokonane
powietrze, tam będą budować, badać, drukować, uczyć się…
A my… My będziemy się bić.
Albowiem nie ma takiej siły, która mogłaby to odmienić.
Będziemy zdobywać własne stolice.
I zdobędziemy je.
Anglicy, pamiętając, jak zraszaliśmy pola bitew krwawą rosą, jak biliśmy Niemcy, aby
odciągnąć je od Paryża, dadzą nam na kredyt jeszcze trochę płaszczy i butów, abyśmy mogli
szybciej dojść do Moskwy.
I dojdziemy.
Łajdacy i szaleńcy zostaną wygnani, skruszeni, zniszczeni.
I wojna skończy się.
Wówczas kraj, okrwawiony, zburzony, zacznie się podnosić… Podnosić się powoli,
ciężko…
Ci, co narzekają na „zmęczenie”, niestety, zawiodą się. Bowiem przyjdzie im „zmęczyć
się” jeszcze bardziej…
Za przeszłość trzeba będzie płacić niesamowitą pracą, surową biedą życia. Płacić zarówno
w przenośnym, jak i dosłownym znaczeniu.
Płacić za obłęd dni marcowych, za obłęd dni październikowych, za „samostijnych”
zdrajców, za deprawację robotników, za Brześć, za bezmyślne używanie maszyn do
drukowania pieniędzy… za wszystko!
I zapłacimy.
I dopiero wtedy, kiedy będzie już bardzo późno, znowu zaczniemy coś tworzyć, aby
odzyskać pełnię praw, aby znowu wpuszczono nas na wersalskie salony.
Kto ujrzy te dni?
My?
O, nie! Może nasze dzieci, a może dopiero wnuki, gdyż rozmach historii jest szeroki i
dziesięciolecia liczy ona tak samo łatwo, jak pojedyncze lata.
A my, przedstawiciele straconego pokolenia, umierając w roli żałosnych bankrutów,
zmuszeni będziemy powiedzieć naszym dzieciom:
— Płaćcie, płaćcie uczciwie i zapamiętajcie na zawsze rewolucję socjalną!
1919 r.
C
HIŃSKA HISTORIA
Sześć obrazów zamiast opowiadania
I
R
ZEKA I ZEGAR
Był to niezwykły „chodia”
*
, autentyczny szafranowy przedstawiciel Imperium Niebios, lat
dwudziestu pięciu, a może i czterdziestu? Diabli go wiedzą. Zdaje się, że miał dwadzieścia
trzy lata.
Nikt nie wie, po co zagadkowy chodia przeleciał jak suchy liść przestrzeń kilku tysięcy
wiorst i znalazł się nad brzegiem rzeki, u stóp wyszczerbionego, zębatego muru. Miał na
sobie czapkę z kosmatymi uszami, krótki kożuszek z rozprutym szwem, pikowane spodnie
rozdarte na siedzeniu i wspaniałe, żółte buty. Widać było, że ma nieco krzywe, lecz żylaste
nogi. Pieniądzy nie miał, ani grosza.
Kosmaty jak czapka z nausznikami, nieprzyjemny wiatr latał pod zębatym murem.
Wystarczyło spojrzeć na rzekę, żeby przekonać się, iż jest to zimna, obca rzeka. Z tyłu za
chodia były puste tramwajowe tory, przed nim — porowaty granit, za granitem na skarpie
łódka z dziurawym dnem, za łódką — ta sama przeklęta rzeka, za rzeką — znów granit, za
granitem domy, kamienne domy, czort wie ile domów. Idiotyczna rzeka nie wiadomo
dlaczego przypłynęła w sam środek miasta.
Napatrzywszy się na długie, czerwone kominy i zielone dachy chodia podniósł wzrok na
niebo. Ale niebo było najbardziej obce ze wszystkiego. Szare i brudne, szaro–brudne… i
bardzo nisko, zaczepiając o orły i cebulaste kopuły sterczące za murem, pełzały po szarym
niebie tłuste chmury ze zwisającymi brzuchami. I to niebo ostatecznie przywaliło chodi po
kosmatej czapce. Było zupełnie pewne, że jeżeli nie zaraz, to już niedługo z tego nieba sypnie
zimny, mokry śnieg i w ogóle nic dobrego i przyjemnego pod takim niebem zdarzyć się nie
może.
— O–o–o! — zamruczał coś chodia i żałośnie dodał jeszcze kilka słów w nikomu nie
znanym języku.
Chodia przymknął oczy i natychmiast wynurzyło się przed nim bardzo gorące okrągłe
słońce, bardzo żółta zakurzona droga, na uboczu, jak złota ściana — zarośla hao–lianu, potem
dwa rozłożyste dęby rzucające ostry cień na popękaną ziemię i gliniany próg fanzy. I wydało
mu się, że siedzi, maleńki, w kucki i żuje bardzo smaczny placuszek, wolną lewą ręką gładząc
gorącą jak ogień ziemię. Bardzo chciało mu się pić, ale lenił się wstać i czekał, kiedy zza
dębu wyjdzie matka. A matka niosła na koromysłach dwa wiadra, a w wiadrach zimną
wodę…
Coś żgnęło chodię w piersiach jak brzytwą i postanowił, że znowu przejedzie ogromne
przestrzenie. Jechać — jak? Jeść — co? Byle co. Chiński… Odja–a–azd!
Za rogiem zębatego ogromu zagrała wysoko muzyka dzwonów. Dzwony bełkotały
niewyraźnie jeden przez drugiego, ale mimo to widać było, że chcą składnie i zwycięsko
zagrać jakąś melodię. Chodia podreptał za róg i spojrzawszy w dal i w górę, przekonał się, że
muzyka dobiega z okrągłego, czarnego zegara ze złotymi wskazówkami, umieszczonego na
szarej, wysokiej wieży. Zegar pograł, pograł i zamilkł. Chodia westchnął głęboko,
odprowadził wzrokiem trzeszczący, obdrapany motocykl, który wyjechał wprost na wieżę,
nacisnął głębiej czapkę i oddalił się w nieznanym kierunku.
*
„Chodia” — wyraz
ten
nie ma odpowiednika w jęz. polskim. W Rosji oznaczał wędrownego chińskiego
handlarza. Używano go także w stosunku do wszystkich Chińczyków w Rosji, z zabarwieniem pejoratywnym.
II
C
ZARNY DYM
,
KRYSZTAŁOWA SAŁA
Wieczorem chodia znalazł się daleko od czarnego zegara z muzyczną sztuczką i szarych
strzelnic. Na brudnym przedmieściu, w piętrowym domku przy drugim przechodnim
podwórku, za którym bezpośrednio rozpościerało się pustkowie, pokryte pasmami szarego,
gnijącego śniegu i odłamkami potłuczonej rudej cegły. Na końcu śmierdzącego korytarza, za
drzwiami pokoiku obitego porwaną w strzępy tapetą, złowieszczym, czerwonawym ogniem
płonęły w piecyku drwa. Przed drzwiczkami pokrytymi ognistymi, okrągłymi dziurkami,
siedział w kucki bardzo stary Chińczyk. Miał pięćdziesiąt pięć lat, a może osiemdziesiąt. Jego
twarz wyglądała jak kora, a oczy, kiedy Chińczyk otwierał drzwiczki, wydawały się złe jak u
demona, a gdy je zamykał — były smutne, głębokie i zimne. Chodia siedział na pogiętym
składanym łóżku, przykrytym wytłuszczoną, postrzępioną kołdrą i zamieszkałym przez
odważne, olbrzymie pluskwy; patrzył czujnie i lękliwie na pełzające po suficie rozkołysane
czerwone i czarne cienie, często wstrząsał barkami, wsuwał rękę za kołnierz drapiąc się z
pasją i słuchał co mówi stary Chińczyk.
Starzec nadymał policzki, dmuchał w piec i przecierał kułakami oczy, kiedy wciskał się do
nich gryzący dym. Wtedy przerywał opowiadanie. Potem zamykał drzwiczki, gasł w cieniu i
mówił coś w niezrozumiałym dla nikogo, oprócz chodi, języku.
Ze słów starego Chińczyka wynikało coś niezwykle ponurego i smutnego. Po rosyjsku
wyglądało to tak: chleb — nie ma. Niczego — nie ma. On — głodny. Sprzedawać — nie ma.
Kokaina — mało. Opium — nie ma. To ostatnie stary, chytry Chińczyk szczególnie
podkreślił. Nie ma opium. Opium — nie ma, nie ma. Straszne, ale nie ma opium. Stare
chińskie oczy chowały się przy tym zupełnie w ukośne szczeliny i ognie z piecyka nie mogły
przeniknąć ich tajemniczej głębi.
— Co jest? — zapytał z rozpaczą chodia i spazmatycznie wstrząsnął ramionami.
Co jest? Coś tam zapewne było, ale takiego, że lepiej się do tego nie przyznawać.
— Zimno — jest. Czeka poluje — jest. Pchnęli nożem na pustkowiu za paczuszkę
kokainy. Zabrał morderca, drań — sukinsyn Nastki.
Starzec wskazał palcem na cienką ścianę. Chodia przysłuchał się i rozróżnił głośny
kobiecy śmiech, jakieś szmery i bulgotanie.
— Samogon jest.
Wyjaśniwszy to, stary podwinął rękaw zatłuszczonej bluzy i pokazał świeżą, długą na trzy
werszki szramę na żółtym, oplecionym węzłami żył przedramieniu. Widać było, że jest to
ś
lad po dobrze naostrzonym fińskim nożu. Na widok purpurowej szramy oczy starego
Chińczyka zamgliły się, chuda szyja pociemniała. Patrząc na ścianę stary szepnął po rosyjsku:
— Bandyta — jest.
Po czym nachylił się, otworzył drzwiczki, wsunął w paszczę ognia dwie szczapy i
nadawszy policzki stał się podobny do chińskiego złego ducha.
W ciągu kwadransa drwa huczały równo i mocno, i czarna rura piecyka zaczęła
czerwienieć. śar zalewał pokoik i chodia wydostał się z kożuszka, zlazł z łóżka i kucnął na
podłodze. Stary Chińczyk odtajawszy w cieple siedział z podwiniętymi nogami i plótł jakąś
mętną opowieść. Chodia mrugał żółtymi powiekami, posapywał od gorąca i od czasu do
czasu żałośnie i niepewnie mamrotał jakieś pytania. A stary mruczał. Jemu, staremu —
wszystko jedno. Lenin — jest. Sam najważniejszy, jest. Burżujów — nie ma, o nie ma! Za to
Czerwona Armia — jest. Dużo — jest. Muzyka? Tak, tak. Muzyka dlatego, że Lenin. Na
wieży z zegarem — siedzi, siedzi. A za wieżą? Za wieżą — Czerwona Armia.
— Jechać do domu? Nie, o nie. Przepustka — nie ma. Dobry Chińczyk siedzi spokojnie.
— Ja — dobry. Gdzie żyć?
— śyć — nie ma, wcale nie ma. Czerwona Armia — wszędzie żyć.
Minęła godzina. Ucichło huczenie polan i sześć dziurek w drzwiczkach piecyka patrzyło
jak sześcioro czerwonych oczu. Chodia, pomarszczony i postarzały w migotliwych cieniach i
czerwonym odblasku, przewracał się po podłodze wyciągając do starego ręce i o coś go
prosił.
Minęła godzina i jeszcze godzina. Sześć dziurek w drzwiczkach oślepiło i w przymknięty
okienny lufcik ciągnął słodki, czarny dym. Szpara nad drzwiami była szczelnie zatkana
szmatami, a dziurka od klucza zalepiona brudnym woskiem. Spirytusowa lampka pełgała na
podłodze skąpym, niebieskawym płomieniem, a chodia leżał na boku koło niej, na
półkożuszku. W rękach trzymał żółtą fajkę, długą na pół arszyna, z rozpłaszczonym na niej
smokiem — jaszczurem. W miedzianym cybuchu, wyglądającym jak złoty, szkarłatną plamką
tliła się czarna kulka. Z drugiej strony lampki leżał na porwanej kołdrze stary chiński
dziadyga z taką samą żółtą fajką. I wkoło niego, tak jak wokół chodi, snuł się i płynął w
stronę lufcika czarny dym.
Nad ranem koło dogasającego płomienia niewyraźnie majaczyły na podłodze dwa rzędy
wyszczerzonych zębów — poczerniałych żółtych i białych. Gdzie przebywał starzec, nie
wiadomo. Chodia natomiast znajdował się w kryształowej sali pod ogromnym zegarem, który
dzwonił za każdym razem, kiedy złote wskazówki obiegały tarczę. Jego dźwięk budził w
kryształach chichoty i wtedy ukazywał się wesolutki Lenin w żółtym kaftanie, z olbrzymim,
błyszczącym, grubym warkoczem, w czapeczce z guzikiem na czubku głowy. Chwytał strzałę
— wahadło i pchał ją w prawo — wówczas zegar dzwonił na lewo, a kiedy pchał w lewo,
dzwonki dzwoniły na prawo. Zadzwoniwszy w dzwony Lenin wyprowadził chodię na balkon
— pokazać mu Czerwoną Armię.
ś
yć — w kryształowej sali. Ciepło — jest. Nastka — jest. Nastka, nieopisana piękność,
szła po kryształowym lustrze i jej nóżki w pantofelkach były tak maleńkie, że można je było
schować w dziurce od nosa. Swołocz Nastki, morderca, bandyta z fińskim nożem spróbował
wśliznąć się do sali, ale chodia wstał, mężny i straszny jak olbrzym, i machnąwszy szerokim
mieczem odrąbał mu głowę. I potoczyła się głowa z balkonu, a Chodia schwycił bezgłowego
trupa i zrzucił go w ślad za nią. I cały świat odetchnął, i ucieszył się, że taki łajdak nie będzie
już chodził z nożem. W nagrodę Lenin zagrał chodi grzmiącą melodię na dzwonach i zawiesił
mu na piersiach brylantową gwiazdę. Dzwony znów zaczęły dzwonić i w końcu wydzwoniły
na kryształowej podłodze zarośla złocistego hao–lianu, a nad głową — okrągłe, gorące słońce
i ostry cień pod dębem… I nadchodziła matka, i niosła na koromysłach wiadra z zimną
wodą…
III
S
NÓW NIE MA
—
JEST RZECZYWISTOŚĆ
Nie wiadomo, co działo się w piętrowym domku przez następne cztery dni. Wiadomo, że
na piąty dzień postarzały o pięć lat chodia wyszedł na błotnistą ulicę, ale już nie w kożuszku,
tylko w worku z czarnym stemplem na plecach — „arsenał nr 4712” — i nie w żółtych,
szykownych butach, tylko w rudych łapciach, z których wystawały czerwone wielkie palce z
perłowymi paznokciami. Na rogu, pod krzywą latarnią, chodia popatrzył uważnie w szare
niebo, machnął z determinacją ręką i zaśpiewał sam do siebie głosem skrzypiec:
— Czerwono–niii…
I pomaszerował w nieznanym kierunku.
IV
C
HIŃSKI KOLEGA
A po dwóch dniach znalazł się w gigantycznej sali o półkolistych sklepieniach, na
drewnianej pryczy. Siedział zwiesiwszy nogi w łapciach, jakby na półpiętrze, a na parterze
tłoczyły się wąsate i bezwąse głowy w kaskach z ogromnymi, czerwonymi gwiazdami.
Chodia długo przyglądał się twarzom pod gwiazdami i w końcu, poczuwszy, że trzeba w jakiś
sposób zwrócić na siebie uwagę, przede wszystkim ozdobił twarz najlepszym ze swoich
szafranowych uśmiechów, a potem śpiewnym i cienkim głosem wypowiedział wszystko,
czego nauczył się w ciągu strasznego przelotu od okrągłego słońca do stolicy dzwoniących
zegarów:
— Chleb… Odjada–azd!… czerwoni… China… — i jeszcze trzy słowa, których
połączenie dawało zadziwiającą kombinację, wywierającą czarodziejski efekt. Chodia
wiedział z doświadczenia, że ta kombinacja mogła otworzyć drzwi ciepłuszki, ale mogła też
ś
ciągnąć bolesne ciosy pięści na ostrzyżoną chińską głowę. Kobiety uciekały od niej, a
mężczyźni postępowali rozmaicie: czasem dawali chleba, czasem odwrotnie, zabierali się do
bicia. Tym razem następstwa były radosne. Ogłuszająca fala śmiechu runęła na sklepioną salę
i wzniosła się do samego sufitu. Na pierwszy wybuch chodia odpowiedział uśmiechem numer
2, z nieco porozumiewawczym odcieniem i powtórzył owe trzy słowa. Tym razem myślał, że
ogłuchnie. Przenikliwy głos przeszył hałas:
— Wania! Chodź no tutaj! Posłuchaj, jak chiński ochotnik po matuszce sobaczy!
Wokół chodi naprzód kłębiło się, potem ucichło, a zaraz potem dali mu machorki, chleba i
mętnej herbaty w blaszanym kubku. W mgnieniu oka zjadł z zapamiętaniem trzy chrupiące w
zębach pajdy, wypił herbatę i łapczywie zapalił skręta. Potem stanął przed jakimś
człowiekiem w zielonej bluzie. Człowiek siedzący pod lampą z rozbitym kloszem, przy
maszynie do pisania, spojrzał przychylnie na chodię i rzekł do głowy, która wsunęła się w
drzwi:
— Towarzysze, nie ma tu nic ciekawego. Zwykły Chińczyk…
I niezwłocznie, gdy tylko głowa zniknęła, wyjął ze skrzynki kartkę papieru, wziął do ręki
pióro i zapytał:
— Imię? Imię ojca i nazwisko?
Chodia odpowiedział uśmiechem, ale powstrzymał się od jakichkolwiek słów.
Na twarzy jakiegoś człowieka pojawiło się zakłopotanie.
— Hm… cóż ty, towarzyszu, nie rozumiesz? Po rosyjsku? Co? Jak się nazywasz? — lekko
wskazał palcem w kierunku chodi. — Imię? Ty z Chin?
— Chi — na… — zaśpiewał chodia.
— No tak, Chińczyk, to rozumiem. Ale jak ciebie nazywają kolego, co?
Chodia skrył się w promiennym i zadowolonym uśmiechu. Jego żołądek trawił chleb z
herbatą, wywołując uczucie przyjemnej niemocy.
— Ot, historia… — mruknął jakiś, pocierając z irytacją lewą brew.
Potem pomyślał, popatrzył na chodię, schował kartkę do skrzynki i powiedział z ulgą:
— Zaraz przyjedzie komisarz. To niech już on…
V
W
IRTUOZ
!
W
IRTUOZ
!
Minęły dwa miesiące. A kiedy niebo z szarego stało się błękitne z kremowymi,
brzuchatymi obłokami, wszyscy już wiedzieli, że jak Franciszek Liszt urodził się po to, by
grać na fortepianie swoje zadziwiające rapsodie, tak chodia Sen–Cin–Po przyszedł na ten
ś
wiat, żeby strzelać z karabinu maszynowego. Naprzód rozeszły się niejasne pogłoski, potem
urosły w legendy opromieniające głowę Sen–Cin–Po. Zaczęło się od krowy przeciętej na pół.
Skończyło się na tym, że w pułkach opowiadano, jak to chodia odcina głowy z odległości
dwóch tysięcy kroków. Głowy głowami, ale rzeczywiście celność wynosiła sto procent.
Budziła się wątpliwość, czy sto jest rzeczywiście liczbą właściwą i ścisłą! A może sto pięć?
W agatowych, skośnych oczach siedziało widocznie od urodzenia cudowne urządzenie
celownicze, inaczej w żaden sposób nie można było wytłumaczyć takiego strzelania.
Na strzelnicę przyjeżdżał ogromnym samochodem ktoś ważny z puszystymi wąsami, w
szarym szynelu i z ciekawością patrzył przez lornetkę. Chodia wpijał się przymrużonymi
oczami w dal i ściskając uchwyty huczącego maksima kosił zarośla, jak baba kosi zboże.
— Faktycznie, diabli wiedzą, co to jest! Pierwszy raz widzę coś takiego! — mówił wąsaty,
gdy milkł rozpalony maksim. I zwróciwszy się do chodi dodał z roześmianymi oczami: —
Wirtuoz!
— Wirtu–za… — odpowiedział chodia i stał się podobny do chińskiego anioła.
Po tygodniu komendant pułku mówił basem do dowódcy oddziału karabinów
maszynowych:
— Patrz, jaki sukinsyn! — i wzruszając z zachwytem ramionami dodał, zwróciwszy się do
Sen–Cin–Po: — Premię trzeba by mu wypłacać!
— Premi… płaci, płaci… — odpowiedział chodia rozsiewając żółtawy blask.
Komendant zadudnił śmiechem jak z beczki, cekaemiści odpowiedzieli salwami. Tegoż
wieczoru w kancelarii pod rozbitym kloszem jakiś w bluzie zameldował, że przyszedł rozkaz
odkomenderować chodię do międzynarodowego pułku. Komendanta zalała krew i zahuczał w
dolnych rejestrach:
— A figę by im…? — i pokazał przy tych słowach kolosalną, kosmatą figę. Jakiś
niezwłocznie zaczął przygotowywać na brudno pismo, zaczynające się od słów: ponieważ
cekaemista Sen–Cin–Po jest chlubą i wirtuozem żelaznego pułku…
VI
O
LŚNIEWAJĄCY DEBIUT
Minął miesiąc. Na niebie nie było ani jednego, najmniejszego nawet obłoczka, a palące
słońce stało wprost nad głową. Oddalone o dwie wiorsty błękitne zagajniki grzmiały jak
burza, a z tyłu i na lewo zalegał żelazny pułk; wcisnąwszy się w ziemię odzywał się suchym
trzaskiem wystrzałów. Chodia przywalony kupą taśm, tkwił na łagodnym zboczu nad ostro —
nosym karabinem maszynowym. Na jego twarzy malowała się lekka zaduma. Czasami
zwracał wzrok ku niebu, potem wpatrywał się w zagajniki, niekiedy odwracał głowę w bok i
wtedy widział znajomego cekaemistę. Jego głowa, a pod nią potargana czerwona kokarda na
piersi wyzierały zza krzaków w odległości około czterdziestu kroków. Popatrzywszy z ukosa
na cekaemistę, chodia znowu spoglądał przymrużonymi oczyma w słońce, które przypiekało
mu czapkę, ocierał pot i czekał, co wyniknie z tych gorączkowych wydarzeń.
A rozwinęły się one tak. Pod błękitnymi łaskami pojawiły się w oddali czarne łańcuszki i
przypadając do ziemi, to znów wyrastając wzwyż, rozpraszając się i gęstniejąc, zaczęły
zbliżać się do łagodnego zbocza. Z tyłu i na lewo żelazny pułk zagrzmiał wścieklej i gęściej.
Za plecami chodi wzbił się ponad wzgórzem przenikliwy głos:
— O–ooognia!
I natychmiast cekaemista z kokardą zagrzechotał z krzaków. Zahuczało gdzieś z lewa i
przed rosnącym łańcuszkiem zaczął podnosić się z ziemi obłok kurzu. Chodia siadł
wygodniej, położył swoje ręce wirtuoza na uchwytach cekaemu, przez chwilę milczał, lekko
przesuwając lufę na boki, po czym zagrzmiał krótko i wyzywająco, przerwał… zagrzmiał
znowu i nagle zagrał swoją straszną rapsodię, zanosząc się ogłuszającym trzaskiem. W kilka
sekund rozpalone pociski plunęły w łańcuszek od krańca do krańca. Łańcuszek przypadł do
ziemi, zaczął rwać się i łamać. Gdzieś z tyłu wzniósł się ochrypły, pełen zachwytu głos:
— Chodia! Pruj! Ognia! O–oognia!
Poprzez opary i kurz chodia nieprzerwanym potokiem słał kule w drugi łańcuch. Wtem z
prawej, w oddali, wyrosły z ziemi ciemne pasy i wzbiły się nad nimi słupy kurzu. Poprzez
zbocze przebiegł niewidzialny prąd strachu… Rozległ się zachrypnięty, urywany głos:
— Do atakującej ka — wa — lerii…
Huk zakołysał ziemią pod chodia i ciemne pasy zaczęły zbliżać się z przerażającą
szybkością. W chwili, gdy kierował lufę cekaemu na prawo, powietrze eksplodowało nad nim
bladym ogniem, coś rzuciło go piersią wprost na uchwyty i chodia przestał widzieć
cokolwiek.
Kiedy znowu poczuł słońce i znów wyrósł przed nim z mgły cekaem i zgnieciona trawa,
wszystko wokół zmieszało się i dokądś umknęło. Gdzieś z tyłu pułk sporadycznie wybuchał
trzaskiem i przygasał. Oddychając z trudem wskutek palącego bólu w piersiach, chodia
odwrócił się i ujrzał pędzącą w chmurze masę jeźdźców, która runęła tam, gdzie grzmiał
ż
elazny pułk. Cekaemista z prawej znikł. A na wzgórze, otaczając je półksiężycem, biegli
tyralierami ludzie w zieleni i ich naramienniki błyskały złocistymi plamami. Z każdą chwilą
było ich coraz więcej i chodia zaczął już rozróżniać ogorzałe twarze. Zaskrzeczawszy z bólu,
chodia rozejrzał się niepewnie, chwycił za rączki cekaemu, nakierował lufę i zagrzmiał.
Twarze i złociste plamy zaczęły padać przed nim na trawę. Obok pojawił się dowódca
oddziału karabinów maszynowych. Chodia w mgnieniu oka niewyraźnie spostrzegł, że po
jego lewym rękawie spływa krew. Dowódca nic nie krzyknął do chodi. Wyprostował się w
całej okazałości, wyciągnął rękę i strzelił w nadbiegających. Potem na oczach osłupiałego
chodi wsunął lufę mauzera w usta i wystrzelił. Chodia na moment oniemiał. Potem zagrzmiał
znowu. Trzymając w pogotowiu karabin, ciężko dysząc w biegu, rwał ku Sen–Cin–Po
miedzianolicy junkier, wyprzedziwszy taralierę.
— Rzuć karabin… cholerny kitajcu!! — wychrypiał pryskając z ust pęcherzami piany. —
Poddaj się!…
— Poddaj się!! — rozległo się wycie z prawej i z lewej, a złociste plamy i ostre żądła
zaczęły podskakiwać tuż pod samym zboczem. Ra–ta–ta–ta! — ostatni raz zagrał cekaem i
nagle zamilkł. Chodia wstał, wysiłkiem woli zdławiwszy ból w piersiach i złowieszczy strach,
który nagle ścisnął mu serce. W ostatniej chwili cudownym sposobem zdążyła zamigotać
przed nim spękana ziemia pod gorącym słońcem, ostry cień i zarośla złotego hao — lianu.
Jechać, jechać do domu. Tłumiąc ból, opromienił skośnookie oblicze świetlistą aureolą
uśmiechu i widząc już teraz jasno, że nadzieja umiera, mimo wszystko oznajmił zwracając się
ku niebu:
— Premia… czerwoni wirtuza… płaci! Płaci!
I olbrzymi, Miedziano–czerwony junkier, ciężko zamachnąwszy się uderzył go bagnetem
w szyję, przebijając kręgosłup. Czarny zegar ze złotymi wskazówkami zdążył zagrać melodię
na grzmiących, miedzianych dzwonach i wokół chodi zamigotała kryształowa sala. śaden ból
nie może weń przeniknąć. Niewrażliwy na ból, spokojny chodia, z przymarzniętym do twarzy
uśmiechem nie czuł, jak junkrzy kłuli go bagnetami.
S
CENY MOSKIEWSKIE
(Na pierwszej linii)
— Państwo będą łaskawi — powiedział uprzejmie gospodarz i majestatycznym gestem
wskazał na stół.
Nie każąc się zapraszać po raz drugi, zasiedliśmy za stołem i rozwinęliśmy stojące na
sztorc nakrochmalone serwetki.
Usiedliśmy we czworo: gospodarz — były adwokat, jego kuzyn — także były adwokat,
kuzynka — była wdowa po rzeczywistym radcy stanu, potem urzędniczka w Sownarchozie, a
obecnie po prostu Zinajda Iwanowna, oraz gość, czyli ja — były… zresztą to wszystko
jedno… obecnie człowiek o zajęciach, jak to się mówi, nieokreślonych.
Promienie kwietniowego słońca uderzyły w okno i zamigotały w kieliszkach.
— Chwała Bogu, już wiosna; wymęczyła nas ta zima — powiedział gospodarz i czule
objął szyjkę karafki.
— Szkoda gadać! — wykrzyknąłem i wyciągnąwszy z puszki kilkę, w oka mgnieniu
obdarłem ją ze skóry, posmarowałem kawałek bułki masłem śmietankowym, przykryłem go
rozszarpanym rybim ciałem i uprzejmie wyszczerzając zęby w stronę Zinajdy Iwanowny,
dodałem: — Pani zdrowie!
Po czym wypiliśmy.
— Czy nie za bardzo… kche… rozcieńczyłem? — troskliwie poinformował się gospodarz.
— W sam raz — odpowiedziałem chwytając oddech.
— Jakby troszeczkę za bardzo — odezwała się Zinajda Iwanowna.
Mężczyźni chórem zaprotestowali i wypiliśmy na drugą nogę. Pokojówka wniosła wazę z
zupą.
Po drugim kieliszku boskie ciepło rozlało się w moim wnętrzu i beztroska ogarnęła mnie
swoimi ramionami. Momentalnie pokochałem gospodarza oraz jego kuzyna i stwierdziłem, że
Zinajda Iwanowna, mimo swoich trzydziestu ośmiu lat, jest jeszcze całkiem, całkiem do
rzeczy, a broda Karola Marksa, wiszącego na ścianie akurat naprzeciwko mnie, obok mapy
kolei żelaznych, wcale nie jest taka ogromna, jak to się zazwyczaj myśli. Historia pojawienia
się Karola Marksa w mieszkaniu adwokata, żywiącego doń szczerą nienawiść, jest
następująca.
Mój gospodarz jest jednym z najbystrzejszych ludzi w Moskwie, jeżeli nie
najbystrzejszym. Kto wie, czy nie on pierwszy poczuł, że to co się dzieje, to sprawa poważna
i długotrwała, toteż okopał się w swoim mieszkaniu i to nie byle jak, sposobem
chałupniczym, lecz gruntownie. Przede wszystkim wezwał Terentija, a Terentij zapaskudził
mu całe mieszkanie, budując w jadalni coś w rodzaju glinianego grobowca. Tenże Terentij
powybijał we wszystkich ścianach dziury, przez które wystawił grube, czarne rury. Po czym
gospodarz, nacieszywszy się dziełem Terentija, powiedział:
— Mogą nie grzać w centralnym, bandyci — i pojechał na Pluszczychę. Z Pluszczychy
przywiózł Zinajdę Iwanowna i ulokował ją w dawnej sypialni, po słonecznej stronie
mieszkania. Za trzy dni przyjechał kuzyn z Mińska. Gospodarz szybko i chętnie przytulił
kuzyna w dawnej poczekalni (z przedpokoju na prawo) i wstawił mu żelazny piecyk. Potem
schował piętnaście pudów mąki w bibliotece (prosto z korytarza), zamknął drzwi na klucz,
powiesił na nich dywan, przed dywanem postawił etażerkę, na etażerce umieścił puste butelki
i jakieś stare gazety, i biblioteka dosłownie zniknęła — sam diabeł nie znalazłby do niej
wejścia. W ten sposób z sześciu pokojów pozostały trzy. W jednym zamieszkał sam,
uzyskawszy zaświadczenie, że ma wadę serca, a także wyjął drzwi znajdujące się pomiędzy
dwoma pozostałymi pokojami (salon i gabinet), zmieniając je w jakieś dziwne, podwójne
pomieszczenie.
Nie był to jeden pokój, ponieważ były dwa, ale mieszkać w nich jak w dwóch było
niemożliwe, tym bardziej, że w pierwszym pokoju (salonie) wprost pod statuą nagiej kobiety i
obok pianina postawił łóżko i wezwawszy z kuchni Saszę, powiedział jej:
— Będą tutaj przychodzić tamci. Więc powiesz im, że śpisz właśnie tu.
Sasza uśmiechnęła się konspiracyjnie i odrzekła:
— Dobrze, proszę pana.
Drzwi gabinetu oblepił nakazami, z których wynikało, że gospodarzowi jako radcy
prawnemu takiej to a takiej instytucji przyznaje się „dodatkową powierzchnię”. Na
dodatkowej powierzchni zbudował takie barykady z dwóch półek z książkami, starego roweru
bez obręczy, stołków z gwoździami i trzech karniszy, że nawet ja, znając doskonale jego
mieszkanie, w czasie pierwszej wizyty po doprowadzeniu go do stanu bojowego, rozbiłem
sobie oba kolana, twarz i ręce oraz doszczętnie porwałem marynarkę z tyłu i z przodu.
Na pianinie nalepił zaświadczenie, że Zinajda Iwanowna jest nauczycielką muzyki, na
drzwiach jej pokoju świadectwo pracy w Sownarchozie, na drzwiach kuzyna — że jest
sekretarzem. Drzwi zaczął otwierać sam po trzecim dzwonku, a w tym czasie Sasza kładła się
na łóżku koło pianina.
Przez trzy lata ludzie w szarych szynelach i czarnych płaszczach obgryzionych przez mole,
oraz dziewczyny w brezentowych płaszczach przeciwdeszczowych, z teczkami pod pachą,
rzucali się na mieszkanie jak piechota na zasieki i nie wskórali ni cholery. Powróciwszy do
Moskwy po trzech latach, na które lekkomyślnie wyjechałem, zastałem wszystko na swoim
miejscu. Tylko gospodarz nieco schudł i skarżył się, że zupełnie go zamęczyli.
Wtedy właśnie kupił cztery portrety. Łunaczarskiego umieścił w salonie na
najwidoczniejszym miejscu, tak że komisarz ludowy był widoczny dosłownie ze wszystkich
zakątków pokoju. W jadalni powiesił portret Marksa, a w pokoju kuzyna, nad okazałą, żółtą
lustrzaną szafą, przyczepił pineskami L. Trockiego. Trocki przedstawiony był en face, w
pince–nez, jak trzeba, i z dość dobrodusznym uśmiechem na ustach. Ale gdy tylko gospodarz
wpiął w fotografię cztery pineski, odniosłem wrażenie, że przewodniczący Rewwojensowietu
zasępił się. I taki zasępiony już pozostał. Potem gospodarz wyjął z teczki Karola Liebknechta
i skierował się do pokoju kuzynki. Kuzynka spotkała go na progu i uderzywszy się po
biodrach, obciągniętych pasiastą spódnicą, wykrzyknęła:
— Tylko tego brakowało! Póki żyję, Aleksandrze Pałyczu, żadnych Maratów i Dantonów
w moim pokoju nie będzie!
— Zina… co ma do tego Mara… — zaczął gospodarz, ale energiczna kobieta obróciła go
za ramiona i bezceremonialnie wypchnęła z pokoju. Gospodarz z zadumą obrócił w rękach
kolorową fotografię i złożył ją w archiwum.
Dokładnie za pół godziny nastąpił kolejny atak. Po trzecim dzwonku i waleniu kułakami w
kolorowe, faliste szybki frontowych drzwi, gospodarz, włożywszy zamiast marynarki
wyświechtany frencz, wpuścił trójkę. Dwóch było ubranych na szaro, jeden na czarno, z rudą
teczką.
— Macie tutaj pokoje… — zaczął pierwszy z szarych i obrzucił przedpokój osłupiałym
wzrokiem. Gospodarz przezornie nie zapalił światła i lustra, wieszaki, drogie krzesła obite
skórą oraz jelenie rogi rozpłynęły się w mroku.
— Ależ skąd, towarzysze! — jęknął gospodarz i klasnął w ręce. — Jakież tu pokoje?! Nie
uwierzycie, ale już sześć komisji było przed wami w tym tygodniu. Nie ma co oglądać! Nie
tylko nie ma zbędnych pokojów, ale mnie samemu nie wystarcza. Bądźcie łaskawi spojrzeć
— gospodarz wyciągnął z kieszeni papierek — przydzielono mi szesnaście arszynów
dodatkowej powierzchni, a tutaj mam tylko trzynaście i pół. Skąd ja mam wziąć, pytam, te
dwa i pół?
— No, zobaczymy — ponuro rzekł drugi szary.
— Proszę, towarzysze!…
I w tym momencie pojawił się przed nami A. W. Łunaczarski. Trójka popatrzyła na
ludowego komisarza oświaty z otwartymi ustami.
— Tu kto mieszka? — zapytał pierwszy szary, wskazując na łóżko.
— Towarzyszka Jepiszyna, Aleksandra Iwanowna.
— Kto to taki?
— Pracownica techniczna — odpowiedział gospodarz, uśmiechając się słodko. — Zajmuje
się praniem.
— Czy przypadkiem nie jest waszą służącą? — podejrzliwie zapytał czarny.
W odpowiedzi gospodarz roześmiał się spazmatycznie:
— Co wy, towarzysze! Czy ja jestem jakimś burżujem, żeby trzymać służącą? Tu na
jedzenie nie starcza, a wy mówicie: „służąca”! Chi–chi!
— A tu? — spytał lakonicznie czarny, wskazując na dziurę do gabinetu.
— Dodatkowa powierzchnia biurowa, trzynaście i pół, w ramach mojej instytucji —
skwapliwie odpowiedział gospodarz.
Czarny niezwłocznie wkroczył do gabinetu. Za moment w gabinecie runęła z łoskotem
miednica i usłyszałem, jak czarny padając uderzył głową o łańcuch roweru.
— Widzicie sami, towarzysze — odezwał się ponuro gospodarz. — Uprzedzałem: ciasno
tutaj jak diabli.
Czarny wydobył się z wilczego dołu z wykrzywionym obliczem. Spodnie miał podarte na
obu kolanach.
— Nie potłukliście się przypadkiem? — zapytał z przestrachem gospodarz.
— A… bu… bu… ju… ma… — niewyraźnie zabełkotał czarny.
— A tu mieszka towarzyszka Nasturcyna — prezentował gospodarz oprowadzając gości
— tutaj ja — i wskazał szerokim gestem Karola Marksa. Na twarzach trójki rosło zdumienie.
— A tutaj towarzysz Szczerbowski — i machnął uroczyście ręką w kierunku L. D. Trockiego.
Trójka z przerażeniem patrzyła na portret.
— A ten co, partyjny, czy jak? — spytał drugi szary.
— Nie jest partyjny — uśmiechnął się słodko gospodarz.
— Ale jest sympatykiem. W głębi duszy — komunista. Tak samo jak ja. Tutaj u nas
mieszkają sami odpowiedzialni pracownicy, towarzysze.
— Odpowiedzialni, sympatycy — ponuro zahuczał czarny, rozcierając kolano — a szafy
lustrzane. Przedmioty zbytku.
— Zbyt–ku?! — jęknął z wyrzutem gospodarz. — Ależ towarzyszu! Ostatnia bielizna tutaj
leży, porwana. Bielizna, towarzysze, to przedmiot pierwszej potrzeby. — Tutaj gospodarz
sięgnął do kieszeni po klucz, ale natychmiast powstrzymał się i zbladł, ponieważ przypomniał
sobie, że akurat wczoraj schował pomiędzy porwanymi powłoczkami sześć srebrnych
spodeczków.
— Bielizna, towarzysze, to instrument higieny. Nasi drodzy wodzowie — gospodarz
obiema rękami wskazał na portrety
— cały czas uczą proletariat o konieczności utrzymania czystości. Epidemie… tyfus,
dżuma i cholera — to wszystko bierze się stąd, że wciąż jeszcze, towarzysze, jesteśmy
niedostatecznie uświadomieni, iż jedynym ratunkiem jest utrzymanie osobistej higieny. Nasz
wódz…
W tym momencie zupełnie wyraźnie ujrzałem, że po fotograficznej twarzy Trockiego
przebiegł skurcz, a jego usta otworzyły się, jak gdyby chciał coś powiedzieć. To samo
widocznie przywidziało się gospodarzowi, ponieważ nagle umilkł i szybko zmienił temat.
— A tutaj, towarzysze, ubikacja, tutaj wanna, ale oczywiście zepsuta, widzicie, że leży w
niej skrzynka ze szmatami, teraz nie wanny w głowie, a oto kuchnia — nie opalana. I kuchnie
teraz nie w głowie. Gotujemy na prymusie. Aleksandro Iwanowno, czemu siedzicie tutaj, w
kuchni? Tam w waszym pokoju jest do was list. No i to wszystko, towarzysze! Mam zamiar
ubiegać się jeszcze o dodatkowy pokój, bo wiecie, tak codziennie rozbijać sobie kolana, to już
nie d° wytrzymania. Gdzie mam się zwrócić, żeby dali mi jeszcze jeden pokój w tym domu?
Na cele biurowe.
— Idziemy, Stiepan — powiedział pierwszy szary, beznadziejnie machnąwszy ręką i cała
trójka, tupiąc butami, skierowała się do przedpokoju.
Kiedy kroki ucichły na schodach, gospodarz zwalił się na krzesło.
— No proszę, sam pan widzi — wykrzyknął. — I tak dzień w dzień. Daję słowo honoru,
ż
e oni mnie wykończą.
— A wie pan — odpowiedziałem — że to jeszcze nie wiadomo, kto kogo wykończy.
— Chi — chi! — zachichotał gospodarz i krzyknął wesoło:
— Sasza! Podawaj samowar!
Taka była historia portretów, a w szczególności Marksa. Ale powróćmy do opowiadania.
…Po zupie zjedliśmy boeuf Strogonoff, wypiliśmy po szklance białego wina „Ajdanil” i
Sasza wniosła kawę.
Aż tu naraz w gabinecie odezwał się wibrujący dzwonek telefonu.
— To z pewnością Margerita Michajłowna — uśmiechnął się mile gospodarz i popędził do
gabinetu.
— Tak… tak… — dało się słyszeć z gabinetu, ale za parę chwil rozległ się krzyk: — Co?!
Słuchawka zarechotała głucho i znów krzyk:
— Włodzimierzu Iwanowiczu! Przecież prosiłem! Wszyscy pracują! Jakże to?
— A — ach! — jęknęła kuzynka. — Czy aby nie dołożyli mu podatku?
Stuknęła rzucona słuchawka i w drzwiach pojawił się gospodarz.
— Dołożyli? — krzyknęła kuzynka.
— Gratuluję — odpowiedział z wściekłością gospodarz.
— Dołożyli, ale tobie, moja droga.
— Jak to? — kuzynka podniosła się cała w pąsach. — Nie mają prawa! Mówiłam przecież,
ż
e w tym czasie pracowałam!
— „Mówiłam, mówiłam”! — przedrzeźniał gospodarz.
— Nie trzeba było mówić, tylko samej dopilnować, co ten łotr, gospodarz domu, zapisuje
w książce! A wszystko przez ciebie — zwrócił się do kuzyna — przecież prosiłem, idź, idź!
A teraz rób co chcesz — on nas wszystkich odfajkował!
— Ach ty durniu — odpowiedział kuzyn czerwieniejąc
— czego ode mnie chcesz? Dwa razy mówiłem tej kanalii, żeby zanotował nas jako
pracujących! Sam jesteś winien! To twój znajomy. Sam powinieneś go poprosić!
— Świnia nie znajomy! — huknął gospodarz. — To się nazywa przyjaciel! Nędzny tchórz!
Tylko o to mu chodzi, żeby zepchnąć z siebie odpowiedzialność!
— Ile? — wykrzyknęła kuzynka.
— Pięć!
— Ale dlaczego tylko mnie? — spytała kuzynka.
— Nie bój się! — sarkastycznie odrzekł gospodarz. — I na mnie i na niego przyjdzie kolej.
Widocznie nie doszli jeszcze do naszej litery. Ale jeżeli tobie pięć, to ile mi przysolą? No cóż,
nie ma co siedzieć. Ubierajcie się, jedźcie do inspektora rejonowego, wytłumaczcie, że to
pomyłka. Ja też pojadę… No, raz dwa!
Kuzynka wyleciała z pokoju.
— I co to ma znaczyć? — gorzko jęknął gospodarz. — Przecież nie dają ani chwili
spokoju. Jak nie drzwiami, to przez telefon! Od rekwizycji wykręciliśmy się, to teraz podatek.
Jak długo to będzie trwać? Co oni jeszcze wymyślą?
Podniósł oczy na Karola Marksa, ale Marks siedział nieruchomy i milczący z takim
wyrazem twarzy, jakby chciał powiedzieć:
— To mnie nie dotyczy!
Skraj jego brody złociło kwietniowe słońce.
S
EANS SPIRYTYSTYCZNY
Przyzywać go nie wolno!
Przyzywać go nie wolno!
(Recitativ Mefistofelesa)
I
Głupawa Ksiuszka zameldowała:
— Tam jakiś chłop do ciebie przyszedł… Madame Luzina wybuchnęła:
— Po pierwsze, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie mówiła do mnie „ty”! Cóż to za
chłop?
I popłynęła do przedpokoju.
W przedpokoju wieszał czapkę na jelenim rogu Ksawery Antonowicz Lisiniewicz i
kwaśno się uśmiechał. Słyszał raport Ksiuszy.
Madame Luzina wybuchnęła ponownie:
— O Boże! Przepraszam pana, Ksawery Antonyczu! Ta wiejska gęś!… Ona zawsze tak…
Dzień dobry!
— Ależ nic się nie stało!… — Lisiniewicz rozłożył ręce w eleganckim geście. — Dobry
wieczór, Zinajdo Iwanowno! — szurnął obcasami, pochylił głowę i uniósł rękę madame
Łuzinej do ust.
Ale ledwie zdecydował się rzucić na madame długie i lubieżne spojrzenie, zza drzwi
wylazł mąż Paweł Pietrowicz. I spojrzenie zgasło.
— Ta–ak… — niezwłocznie zaczął ględzić Paweł Pietrowicz — „chłop”… Ha–ha! Dzi–
ku–sy! Formalne dzikusy. Tak sobie myślę: wolność… Komunizm. Zlitujcie się! Jak można
marzyć o komunizmie, kiedy wokoło same takie Ksiuszki! Chłop… He–he! Na Boga, niechże
pan wybaczy! Chłop…
„A to głupiec!” — pomyślała madame Luzina i przerwała:
— Ale czemuż my stoimy w przedpokoju? Proszę do jadalni…
— Tak, bardzo prosimy do jadalni — potwierdził Paweł Pietrowicz — proszę!
Całe towarzystwo, schyliwszy się, przelazło pod czarną rurą piecyka i weszło do jadalni.
— Ja też mówię — ciągnął Paweł Pietrowicz obejmując gościa w pasie — komunizm…
Bezsprzecznie, Lenin to genialny człowiek, ale… a może pozwoli pan przydziałowego… he–
he! Dzisiaj dostałem… No więc komunizm — to taka sprawa, która, że tak powiem, z samej
istoty rzeczy… Ach, dziurawy? Proszę wziąć drugiego, tego z brzegu… Z samej istoty rzeczy
wymaga pewnego poziomu rozwoju… Ach, zamoczony? Ależ papierosy! O, niech pan
pozwoli tego… Z samej istoty rzeczy… Niech pan poczeka, rozpali się… Ależ zapałki! Też
przydziałowe… Pewnej świadomości…
— Daj spokój Paul! Ksawery Antonowiczu, herbatę życzy pan sobie przed, czy po?
— Myślę, że… e… przed — odrzekł Ksawery Antonowicz.
— Ksiuszka! Prymus! Zaraz wszyscy przyjdą! Wszyscy są ogromnie zaciekawieni!
Ogromnie! Zaprosiłam także Zofię Iliniczną…
— A stolik?
— Zdobyliśmy! Zdobyliśmy! Tylko… z gwoździami. Ale przecież, mam nadzieję, to nie
szkodzi?
— Hm, zapewne, to niedobrze… Ale jakoś sobie poradzimy…
Ksawery Antonowicz obrzucił spojrzeniem trójnożny, intarsjowany stolik i machinalnie
poruszył palcami.
Paweł Pietrowicz odezwał się:
— Przyznam się, że ja nie wierzę. Jak sobie chcecie, nie wierzę. Chociaż, co prawda, w
przyrodzie…
— Ach, co ty mówisz! To szalenie ciekawe! Ale uprzedzam: będę się bała!
Madame Luzina błysnęła z ożywieniem oczami, po czym wybiegła do przedpokoju, w
przelocie poprawiła przed lustrem fryzurę i wpadła do kuchni. Dobiegał stamtąd syk prymusa
i plaskanie pięt Ksiuszki.
— Myślę, że… — zaczął Paweł Pietrowicz, ale nie dokończył. W przedpokoju zastukano.
Najpierw zjawiła się Lenoczka,
potem sublokator. Nie kazała na siebie czekać także Zofia Iliniczna, nauczycielka II rangi.
A w ślad za nią pojawił się też Boboricki z narzeczoną Ninoczką. Jadalnia zapełniła się
chichotem i tytoniowym dymem.
— Dawno już, dawno trzeba było to urządzić!
— Przyznam się, że…
— Ksawery Antonowiczu! Pan będzie medium! Nieprawdaż?
— Proszę państwa — certował się kokieteryjnie Ksawery Antonowicz — ja przecież
jestem, doprawdy, tak samo niewtajemniczony… Chociaż…
— Ach, nie! Panu stolik podnosił się w powietrze!
— Ja, doprawdy…
— Zapewniam cię, że Mania na własne oczy widziała zielonkawe światło!…
— Ach, jakie to przerażające! Ja nie chcę!
— Przy świetle! Przy świetle! Inaczej nie zgadzam się!
— krzyczała mocno zbudowana materialistka Zofia Iliniczna.
— Inaczej nie uwierzę!
— Ależ proszę… Daję słowo honoru…
— Nie! Nie! Po ciemku! Kiedy Juliusz Cezar wystukał nam śmierć…
— Och, nie mogę! Nie pytajcie o śmierć! — krzyczała narzeczona Boborickiego, a
Boboricki szeptał marzycielsko:
— Po ciemku! Po ciemku!
Ksiuszka, z otwartymi ze zdziwienia ustami, wniosła czajnik. Madame Luzina zadzwoniła
filiżankami.
— Szybciej, proszę państwa, nie traćmy czasu! Usiedli do herbaty.
Na polecenie Ksawerego Antonowicza okno szczelnie zasłonięto szalem. Zgaszono światło
w przedpokoju, a Ksiuszce kazano siedzieć w kuchni i nie tupać nogami. Usiedli i zapadła
ciemność.
II
Ksiuszka od razu poczuła się nieswojo i przestraszyła się. Co za licho… Wszędzie
ciemność. Zamknęli się. Z początku cisza, potem ciche, miarowe postukiwanie. Usłyszawszy
je, Ksiuszka zamarła. Zrobiło się straszno. Znów cisza. Potem niewyraźny głos…
— Boże?…
Ksiuszka poruszyła się na zasmolonym taborecie i zaczęła nasłuchiwać.
Stuk… stuk… stuk… Głos, jakby gościa (zupełnie jak trąba, zmiłuj się Panie!), zadudnił:
— O, ho–ho–ho… Stuk… Stuk.
Ksiuszka ze strachu i ciekawości kołysała się na taborecie jak wahadło… To czort z
rogami majaczył za czarnym oknem, to ciągnęło ją do przedpokoju…
W końcu nie wytrzymała. Zamknęła drzwi do oświetlonej kuchni i szmyrgnęła do
przedpokoju. Macając rękoma natknęła się na kufry. Przecisnąwszy się dalej, poszukała,
trafiła na drzwi i przycisnęła się do szpary… Ale w szparze była tylko piekielna ciemność, z
której dobiegały głosy…
III
— Ktoś ty, duchu?
— A, be, ce…
Stuk!
— Ce! — westchnęły głosy.
— A, be, ce, de, e…
— Ce–e!
Stuk… stuk… stuk…
__ Ce–sarz! …O–o! Panowie!…
— Cesarz Na–po… Stuk… stuk…
— Na–po–le–on!… Boże, jakie to ciekawe!…
— Ciszej!… Zapytajcie go! Pytajcie!
— Co?… Tak, tak, pytajcie!… No, kto chce?… ‘
— Duchu cesarza — urywanym z przejęcia głosem spytała Lenoczka — powiedz, czy
opłaca mi się przemieść z Gławchemu do śelazkomu? Czy nie?
Stuk… stuk… stuk…
— Głu… Głu–pia!… — odpowiedział dobitnie cesarz Napoleon.
— Chi–chi! — zachichotał bezczelny sublokator. Śmieszek przebiegł wokół stolika.
Zofia Iliniczna szepnęła gniewnie:
— Jak można pytać o takie bzdury!
Uszy Lenoczki płonęły w ciemności.
— Nie gniewaj się, dobry duchu! — poprosiła. — Jeżeli nic gniewasz się, stuknij raz!
Napoleon, posługując się rękami Ksawerego Antonowicza, próbującego równocześnie
łaskotać wargąmi szyję madame Łuzinej i poruszać stolikiem, machnął nóżką mebla i wbił ją
w odcisk Pawła Pietrowicza.
— S–s–s… — zasyczał boleśnie Paweł Pietrowicz.
— Cisza!… Pytajcie!
— Czy u państwa w mieszkaniu nie ma nikogo obcego? — spytał ostrożny Boboricki.
— Nie! Nie! Proszę pytać śmiało!
— Duchu cesarza, powiedz, jak długo jeszcze bolszewicy będą u władzy?
— A–a–a… To ciekawe! Cicho!… Liczcie!…
— Ta–ak, ta–ak — zastukał Napoleon utykając na jedną nogę.
— Te… er… zet… Trzy!… mie–sią–ce!
— A–a!
— Chwała Bogu! — wykrzyknęła narzeczona. — Ja ich tak nienawidzę!
— Psst! Co pani?!
— Przecież nikogo nie ma!
— Kto ich obali? Powiedz, duchu!…
Wstrzymano oddechy… Ta–ak, ta–ak…
… Ksiuszkę rozsadzało z ciekawości…
W końcu nie wytrzymała. Odskoczywszy od własnego odbicia, które mignęło w mrokach
lustra, przecisnęła się między kuframi z powrotem do kuchni. Chwyciła chustkę, szmyrgnęła
znów do przedpokoju, zawahała się chwilę z kluczem w ręku. Potem zdecydowała się, cicho
zamknęła drzwi i puściła się pędem do Maszy z dołu.
IV
Maszę z dołu znalazła na frontowej klatce schodowej, przy windzie, razem z Duśką z
czwartego piętra. Kieszeń Maszy z dołu zawierała 100 tysięcy pestek.
Ksiuszka wygadała się.
— Zamknęli się, dziewuszki… Zapisują o cesarzu i o bolszewikach… W mieszkaniu
ciemno, straszno!… Lokator, pan, pani, jej gach, nauczycielka…
— O rety! — zdumiała się Masza z dołu i Duśka, a mozaikowa posadzka pokrywała się
lepkimi łuskami…
Drzwi mieszkania nr 3 trzasnęły i po schodach zaczął schodzić zuch w niezwykłych
spodniach. Duśka i Ksiusza, i Masza z dołu wytrzeszczyły oczy. Spodnie do kolan wyglądały
jak zwykłe spodnie z dobrego diagonalu, ale poniżej kolan rozszerzały się i rozszerzały, stając
się podobne do dzwonów.
Kwadratowa, spiżowa pierś rozsadzała kurtkę, a na biodrze ze skórzanej pochwy posępnie
i matowo wyglądała ostronosa lufa.
Zuch, dziarsko uniósłszy głowę ze złotymi literami na czole, żwawo przebierając nogami,
wskutek czego dzwony łopotały, zszedł do windy i obrzuciwszy przelotnym spojrzeniem całą
trójkę, skierował się ku wyjściu…
— Lampy pogasili, żebym, znaczy się, nic nie widziała… Chi–chi!… i zapisują…
przyszła, mówią, kryska na bolszewików… Cesarz… Chi–chi!…
Z zuchem coś się zrobiło. Lakierowane półbuty zaczęły nagle przylepiać się do podłogi.
Zwolnił kroku. Naraz zuch zatrzymał się, pogmerał w kieszeni, jakby czegoś zapomniał,
potem ziewnął i nagle, najwyraźniej rozmyśliwszy się, zamiast wyjść, zawrócił i usiadł na
ławce, ukrywszy się przed wzrokiem Ksiuszki za szklaną wywieszką z napisem „Portier”.
Najwidoczniej zainteresował go rudy, popękany amorek na ścianie. Wlepił w amorka
wzrok i zaczął go studiować…
…Ulżywszy sobie Ksiuszka podreptała z powrotem. Zuch ziewnął smętnie, spojrzał na
ręczny zegarek, wzruszył ramionami i widocznie znudziwszy sobie oczekiwanie na kogoś z
mieszkania nr 3, podniósł się i wymachując dzwonami ruszył w odstępie półpiętra w ślad za
Ksiuszka…
Kiedy Ksiuszka, starając się nie trzasnąć drzwiami, zniknęła w mieszkaniu, na podeście
zapłonęła zapałka koło białego numeru — „24”. Zuch nie przylepiał się już do podłogi i nie
ziewał.
— Dwadzieścia cztery — powiedział sam do siebie z wytężoną uwagą, po czym, dziarski i
ż
wawy, puścił się jak strzała w dół, poprzez wszystkie sześć kondygnacji.
V
W tytoniowej mgle Sokrates, który zastąpił Napoleona, czynił cuda. Miotał się jak
obłąkany, przepowiadając bolszewikom rychłą zgubę. Spocona Zofia Iliniczna bez ustanku
powtarzała alfabet. Ręce mdlały wszystkim, oprócz Ksawerego Antonowicza. Niewyraźne,
blade sylwetki majaczyły w mroku. A kiedy nerwy naprężone już były do ostatnich granic,
stół z siedzącym w nim mądrym Grekiem zakołysał się i popłynął do góry.
— Ach!… Dosyć!… Ja się boję!… Nie! Dobrze! Kochany! Duchu! Wyżej!… Czy nikt nie
dotyka nogami?… Ależ nie!… Pss!… Duchu!… Jeżeli jesteś, zagraj cis na pianinie!
Grek w górze urwał się i grzmotnął wszystkimi trzema nogami w podłogę. Coś w nim z
trzaskiem pękło. Potem pozbierał się i następując na nogi piszczącym damom zaczął rwać się
do pianina… Spirytyści, stukając się głowami, ruszyli za nim…
W kuchni Ksiuszka wyskoczyła jak oparzona spod kretonowej kołdry. Jej pisku: „Kto
tam?” — nieprzytomni spirytyści nie usłyszeli.
Jakiś nowy, złowieszczy i straszny duch wcielił się w stolik, wypędziwszy zmarłego
Greka. Straszliwie trzaskał nóżkami, jak z karabinu maszynowego, miotał się na wszystkie
strony i plótł jakieś brednie:
— Dra–tuma… bu… u… u…
— Najdroższy! Duchu! — jęczeli spirytyści.
— Czego potrzebujesz?!
— Drzwi! — wykrztusił w końcu wściekły duch.
— A–aa!… Drzwi! Słyszycie? Chce biec do drzwi!… Puśćcie go!
Stuk, stuk, stuk — pokuśtykał stół w kierunku drzwi.
— Czekajcie! — krzyknął nagle Boboricki. — Widzicie jaka w nim siła! Niech stuknie w
drzwi, nie podchodząc!
— Duchu! Stuknij!
Zachowanie ducha przeszło wszelkie oczekiwania. Grzmotnął z zewnątrz w drzwi, jak
gdyby trzema kułakami naraz.
— Oj! — pisnęły w pokoju trzy głosy.
A ducha rzeczywiście rozpierała siła. Załomotał tak, że spirytystom włosy stanęły dęba na
głowie. Momentalnie zamarły oddechy, nastała cisza…
Paweł Pietrowicz wykrzyknął drżącym głosem:
— Duchu! Ktoś ty?.
Zza drzwi odpowiedział grobowy głos:
— Nadzwyczajna komisja…
…Duch w mgnieniu oka haniebnie ulotnił się ze stolika.
Stolik, pochyliwszy się na uszkodzoną nóżkę, stał nieruchomo. Spirytyści skamienieli.
Wreszcie madame Luzina wyjęczała: „Booo–o–że!” — i cicho osunęła się w nieudawanym
omdleniu na pierś Ksawerego Antonowicza, który wychrypiał:
— A niech diabli porwą ten idiotyczny pomysł!
Trzęsące się ręce Pawła Pietrowicza otworzyły drzwi. Błyskawicznie zapaliły się lampy i
duch stanął przed śnieżnobiałymi spirytystami. Duch był skórzany. Cały skórzany,
poczynając od czapki, a kończąc na teczce. Co więcej, nie był sam. Cały sznur podwładnych
duchów pojawił się w przedpokoju.
Mignęła spiżowa pierś, graniasta lufa, szary szynel, jeszcze jeden szynel…
Duch obrzucił wzrokiem bałagan spirytystycznej sali i złowieszczo uśmiechnąwszy się,
powiedział:
— Wasze dokumenty, towarzysze…
E
PILOG
Boboricki siedział tydzień, sublokator i Ksawery Antonowicz po trzynaście dni, Paweł
Pietrowice — półtora miesiąca.
M
UMIA EGIPSKA
Opowiadanie członka związku zawodowego
Przyjechaliśmy z przewodniczącym naszego komitetu zakładowego do Leningradu na
delegację.
Kiedy załatwiliśmy już wszystkie sprawy, powiada mi przewodniczący:
— Wiesz co, Wasia? Pójdziemy do Domu Ludowego.
— A co — pytam — ja tam zgubiłem?
— Dziwak jesteś — odpowiada na to nasz przewodniczący komitetu zakładowego. — W
Domu Ludowym skorzystasz ze zdrowej rozrywki i odpoczniesz zgodnie z 98 artykułem
Kodeksu Pracy (przewodniczący zna wszystkie artykuły na pamięć, tak że uważają go nawet
za fenomen natury).
Doskonale. Poszliśmy. Zapłaciliśmy jak należy i zaczęliśmy stosować 98 artykuł. Naprzód
obowiązkowo udaliśmy się do koła śmierci. Zwyczajne, ogromne kolo, a w środku kij. Przy
tym koło z nieznanego powodu zaczyna kręcić się z niesamowitą szybkością, zrzucając z
siebie do wszystkich diabłów każdego członka związku zawodowego, który na nim usiądzie.
Bardzo śmieszna sztuczka, zależnie od tego, jak wylecisz. Ja wyleciałem nadzwyczaj
komicznie, przez jakąś panią i rozerwałem spodnie. Natomiast przewodniczący oryginalnie
zwichnął sobie nogę i złamał pewnemu obywatelowi laskę z czerwonego drewna, wydając
przy tym straszliwy okrzyk przerażenia. A kiedy leciał, wszyscy padali na ziemię, ponieważ
nasz przewodniczący jest człowiekiem olbrzymiej tuszy. Jednym słowem, kiedy upadł,
pomyślałem sobie, że trzeba będzie wybrać nowego przewodniczącego. Ale przewodniczący
wstał rześki jak posąg wolności, natomiast obywatel, który postradał laskę, kaszlał krwią.
Następnie udaliśmy się do czarodziejskiej komnaty, w której obracał się sufit i ściany.
Tutaj wyskoczyła ze mnie butelka piwa „Nowa Bawaria”, którą wypiłem z przewodniczącym
w bufecie. Nigdy w życiu tak mnie nie rwało, jak w tej przeklętej sali, ale przewodniczący
wytrzymał.
Więc kiedy wyszliśmy, powiedziałem:
— Przyjacielu, wyrzekam się twojego artykułu. Niech będą przeklęte te rozrywki numer
98!
A on na to:
— Skoro już przyszliśmy i zapłaciliśmy, powinieneś jeszcze zobaczyć słynną mumię
egipską.
Poszliśmy więc do sali. W błękitnym świetle ukazał się młody człowiek i oznajmił:
— A teraz, obywatele, ujrzycie fenomen najwyższej jakości — autentyczną mumię
egipską, przywiezioną 2500 lat temu. Mumia ta przepowiada przeszłość, teraźniejszość i
przyszłość, a także odpowiada na pytania i udziela rad w trudnych sytuacjach życiowych oraz,
dyskretnie, ciężarnym.
Wszyscy westchnęli z zachwytu i przestrachu, i rzeczywiście, wyobraźcie sobie, pojawiła
się mumia w postaci kobiecej głowy, a wokoło egipskie papirusy. Zamarłem z podziwu,
widząc, że mumia jest zupełnie młoda i nie tylko nie wygląda na 2500 lat, ale nawet na sto.
Młody człowiek grzecznie zaprosił:
— Zadawajcie pytania. Możliwie proste.
Wówczas wystąpił przewodniczący i spytał:
— A po jakiemu je zadawać? Ja po egipsku nie umiem.
Młody człowiek nie zmieszany odpowiada:
— Pytajcie po rosyjsku.
Przewodniczący odchrząknął i zadał pytanie:
— Powiedz mi, droga mumio, co robiłaś przed przewrotem lutowym?
Wtedy mumia pobladła i powiedziała:
— Studiowałam na kursach.
— Taak… A powiedz mi, droga mumio, czy byłaś karaną sądownie za władzy radzieckiej,
a jeżeli nie, to dlaczego?
Mumia zamrugała oczami i milczy. Młody człowiek krzyczy:
— Cóż wy, obywatelu, za piętnaście kopiejek męczycie mumię?
A przewodniczący wali na całego:
— A jaki, miła mumio, jest twój stosunek do służby wojskowej?
Mumia zapłakała. Mówi:
— Byłam siostrą miłosierdzia.
— A co byś zrobiła, gdybyś zobaczyła komunistów w cerkwi? A kto to jest towarzysz
Stuczka? A gdzie teraz żyje Karol Marks?
Młody człowiek, widząc że mumia całkiem się pogubiła, sam krzyczy na temat Marksa:
— On umarł!
A przewodniczący warknął:
— Nie! On żyje w sercach proletariatu!
W tej chwili zgasło światło i mumia z płaczem zniknęła w czeluściach, a publiczność
wrzasnęła do przewodniczącego:
— Hura! Dziękujemy za zdemaskowanie fałszywej mumii!
I chciała go podrzucać. Ale przewodniczący uchylił się od zaszczytnego podrzucania i
oddaliliśmy się z Domu Ludowego, a za nami szedł tłum proletariuszy wznosząc okrzyki.
W
STRĘTNY TYP
Jeżeli wierzyć statystykom, opracowanym niedawno przez pewnego obywatela (sam je
czytałem) i dowodzącym, że na każdy tysiąc ludzi przypada dwóch geniuszy i dwóch idiotów,
to trzeba przyznać, że ślusarz Puzyriow był niewątpliwie jednym z tych dwóch geniuszy.
Zjawił się ów geniusz w domu i oświadczył swojej żonie:
— A więc, Mario, moje źródła utrzymania wyschły całkowicie i w ogóle.
— Wszystko przepijasz, łajdaku — odpowiedziała Maria. — I co my teraz będziemy żreć?
— Nie martw się, droga żono — triumfalnie odrzekł Puzyriow — będziemy mieli co żreć!
Z tymi słowy Puzyriow ugryzł się w dolną wargę górnymi zębami tak, że popłynęła z niej
strumieniem krew. Po czym genialny krwiopijca zaczął tę krew zlizywać i łykać, dopóki nie
nassał się jej jak kleszcz.
Następnie ślusarz naciągnął czapkę, przylizał wargę i udał się do szpitala na wizytę u
doktora Proszkowa.
*
*
*
— I cóż panu dolega, kochasiu? — zapytał Puzyriowa Proszkow.
— Umie… ram, obywatelu doktorze — odpowiedział Puzynów i chwycił się futryny.
— Co pan mówi? — zdziwił się doktor. — Wygląda pan doskonale.
— Do… sko… nale? Niech panu Bóg wybaczy te słowa — odpowiedział gasnącym
głosem Puzyriow i zaczął słaniać się jak podcięta łodyga.
— Co pana boli?
— Ra… no… siaj… krew się rzuciła… No, myślę, żegnaj… Pu… zyriow… Do miłego
zobaczenia na tamtym świecie… Idziesz do raju… Puzyriow… śegnaj, powiadam, Mario,
ż
ono moja… Nie wspominaj źle Puzyriowa!
— Krew? — niedowierzająco spytał lekarz i złapał Puzyriowa za brzuch. — Krew? Hm…
Mówi pan, krew? Tutaj boli?
— Och! — odpowiedział Puzyriow i zamknął oczy. — Czy zdążę… napisać testament?
— Towarzyszu Fenacetinow — krzyknął Proszkow do pielęgniarza — dawajcie tu sondę,
będziemy robić badanie treści żołądka.
*
*
*
— Co za diabeł! — mruczał skonsternowany Proszkow zaglądając do naczynia. — Krew!
Słowo daję, krew. Pierwszy raz widzę coś takiego. Przy tak znakomitym wyglądzie
zewnętrznym…
— śegnaj, świecie Boży — mówił Puzyriow leżąc na kozetce.
— Nie stanę już przy obrabiarce, nie wezmę udziału w zebraniu, nie wniosę już
rezolucji…
— Nie rozpaczaj, kochasiu — pocieszał go litościwy Proszkow.
— Cóż to za choroba taka jadowita? — spytał gasnący Puzyriow.
— Ma pan wrzód żołądka, okrągły. Ale to nic takiego, można wyleczyć — po pierwsze
będzie pan leżał w łóżku, a po drugie — dam panu proszki.
— Czy to warto, panie doktorze — powiada Puzyriow
— niech pan nie marnuje swoich szanownych lekarstw na umierającego ślusarza,
przydadzą się żywym… Niech pan plunie na Puzyriowa, on już i tak jedną nogą w grobie…
„Ależ zamartwia się chłop!” — pomyślał współczujący Proszkow i zaaplikował
Puzyriowowi walerianę.
*
*
*
Na okrągłym wrzodzie żołądka zarobił Puzyriow 18 rubli 79 kopiejek, zwolnienie
lekarskie i proszki. Proszki Puzyriow wyrzucił do klozetu, a 18 rubli 79 kopiejek wykorzystał
w ten sposób: 79 kopiejek dał Marii na gospodarstwo, a 18 rubli przepił…
*
*
*
— Znów nie mamy pieniędzy, droga Mario — oświadczył Puzyriow — nakap mi
ż
ubrówki do oczu.
Tego samego dnia w gabinecie doktora Kroplina zjawił się Puzyriow z zawiązanymi
oczyma. Dwóch sanitariuszy prowadziło go pod ręce jak archijereja. Puzyriow szlochał i
mówił:
— śegnaj, biały świecie! Straciłem moje oczy pracując przy obrabiarce…
— Diabli wiedzą!… — mówił doktor Kroplin. — Nigdy w życiu nie widziałem tak ostrego
zapalenia. Jak pan je złapał?
— To u mnie, kochany doktorze, z pewnością dziedziczne — zauważył łkający Puzyriow.
*
*
*
Na zapaleniu oczu zarobił Puzyriow na czysto22 ruble i okulary w szylkretowej oprawce.
Szylkretową oprawkę sprzedał Puzyriow na bazarze, a 22 ruble podzielił w ten sposób: 2
ruble dla Marii, po czym zabrał jej z powrotem półtora rubla, mówiąc, że odda wieczorem, a
pozostałe dwadzieścia przepił.
*
*
*
Nie wiadomo, gdzie genialny Puzyriow zwędził pięć pigułek kofeiny i wszystkie pięć od
razu wsunął, wskutek czego serce zaczęło w nim podskakiwać jak żaba. Przynieśli Puzyriowa
na noszach do ambulatorium, do doktor Miksturiny i lekarka aż jęknęła.
— Ma pan taką wadę serca — — powiedziała Miksturina, która dopiero co skończyła
uniwersytet — że powinno się pana zawieźć do kliniki w Moskwie, gdzie studenci pocięliby
pana na kawałeczki. Szkoda doprawdy, że taka wada serca marnuje się bez pożytku!
*
*
*
Sercowy Puzyriow otrzymał 48 rubli i pojechał na dwa tygodnie do Kisłowodska.
Czterdziestoma ośmioma rublami rozporządził w ten sposób: 8 rubli dał Marii, a pozostałe
czterdzieści wydał na znajomość z jakąś nieznaną blondynką, którą spotkał w pociągu, w
pobliżu Mineralnych Wód.
— Zupełnie nie mam pojęcia, na co by tu jeszcze zachorować — mówił sam do siebie
Puzyriow. — Nie pozostaje nic innego, jak nabawić się olbrzymiego wrzodu na nodze.
Na wrzód zachorował Puzyriow za 30 kopiejek. Poszedł do apteki i kupił za te trzydzieści
kopiejek spirytusu. Potem pożyczył od znajomego buchaltera strzykawkę, którą wstrzykiwano
arszenik i przy pomocy tej strzykawki wstrzyknął sobie w nogę spirytus. Wyskoczyła taka
sztuka, że Puzyriow aż zawył.
— No, już za taki wrzód wycyganimy od tych nicponiów lekarzy co najmniej 50 rubli —
myślał Puzyriow kuśtykając do szpitala.
Ale stało się nieszczęście.
W szpitalu siedziała komisja, a na jej czele siedział jakiś ponury i niesympatyczny typ w
złotych okularach.
— Hm… — powiedział niesympatyczny i prześwidrował Puzyriowa spojrzeniem spoza
złotych okularów. — Wrzód, powiadasz? Tak. Zdejmuj spodnie.
Puzyriow zdjął spodnie i nie zdążył się obejrzeć, jak przecięli mu wrzód.
— Hm! — rzekł niesympatyczny. — A więc okazuje się, że w tym twoim wrzodzie jest
spirytus? Skąd on się tu wziął, wyjaśnij mi z łaski swojej, ślusarzu?…
— Skąd mogę wiedzieć — odpowiedział Puzyriow, czując, że otwiera się pod nim
przepaść.
— A ja wiem! — powiedziały niesympatyczne złote okulary.
— Nie gubcie mnie, obywatelu doktorze — powiedział Puzyriow i zapłakał autentycznymi
łzami, bez żadnego zapalenia.
*
*
*
Ale i tak go zgubili. I to mu się należało.
K
AROWA HISTORIA
1.
S
EN I
G
OSBANK
W pokoju hotelowym przyśnił się Mochrikowowi sen — kolosalny as karowy z nóżkami i
wstęgami na piersi, a na tych wstęgach wypisane były wstrętne hasła: „Kiedy praca
wykonana, możesz bawić się do rana!” i „Gruźlicy, nie wchłaniajcie wilgoci!”
— Jakie śmieszne paskudztwo, tfu! — mruknął Mochrikow i obudził się. Ubrał się
dziarsko, wziął teczkę i udał się do Gosbanku. W Gosbanku Mochrikow snuł się przez dwie
godziny, po czym wyszedł mając w teczce dziewięć tysięcy rubli.
Człowiek, który dostał pieniądze, nawet państwowe, ma zupełnie szczególne
samopoczucie. Na Kuźnieckim Moście Mochrikowowi wydało się, że urósł.
— Nie pchajcie się, obywatelu — uprzejmie acz surowo powiedział Mochrikow i nawet
chciał dodać: mam w teczce dziewięć tysięcy — ale rozmyślił się.
A na Kuźnieckim kipiało jak w czajniku. Bezustannie przelatywały limuzyny, w witrynach
migotało, przelewało się, lśniło, a sam Mochrikow idąc odbijał się w nich wraz z teczką raz
normalnie, raz do góry nogami.
— Urzekające miasteczko ta Moskwa — zaczął rozmyślać Mochrikow. — Naprawdę
eleganckie miasto!
Rozkoszne i zbrodnicze marzenia zakipiały naraz w mózgu Mochrikowa.
„Wyobraźcie sobie, drodzy towarzysze, że nagle… pali się Gosbank! Hm… dlaczego się
pali? Zwyczajnie. Przecież nie jest ogniotrwały. Przyjeżdżają oddziały strażaków, gaszą. Figa
z makiem, akurat ugaszą, jak się dobrze zapali! I wyobraźcie sobie: wszystko diabli wzięli,
spaliło się do szczętu, buchalterzy się spalili i asygnaty… a ja mam w kieszeni… No tak!
Przecież ta akredytywa jest z Rostowa nad Donem! A niech to diabli wezmą! No dobrze,
przyjeżdżam do Rostowa, a nasz czerwony dyrektor, który podpisał akredytywę, wziął i umarł
na zawał! A do tego jeszcze jeden pożar, wszystkie pisma się spaliły, wychodzące,
przychodzące — wszystko poszło do diabła! Chi — chi! Szukaj wiatru w polu! A u mnie w
kieszeni niczyje dziewięć tysięcy! Chi — chi! Ach, gdyby nasz czerwony dyrektor wiedział o
czym marzy Mochrikow… ale nigdy się nie dowie. Co bym zrobił przede wszystkim?…”
2.
O
NA
!
„…przede wszystkim…”
Wynurzyła się z Pietrowki. Spódnica do kolan, kraciasta. Nóżki — wprost niesłychanie
zgrabne, w kremowych pończochach i lakierowanych pantofelkach. Na głowie tkwiła
czapeczka podobna do dzwonka. Oczka — rozumie się. A usta były malinowe i pałające jak
pożar.
„Kiedy praca wykonana, możesz bawić się do rana!” — nie wiadomo dlaczego
przypomniał się Mochrikowowi sen i pomyślał: „Dama pierwsza klasa. Ach, cóż to za miasto
ta Moskwa! Przede wszystkim, gdyby spalił się czerwony dyrektor… Jaka talia!”
— Pardon! — powiedział Mochrikow.
— Nie zawieram znajomości na ulicy — powiedziała dama i dumnie zerknęła spod
dzwonka.
— Pardon? — mruknął oszołomiony Mochrikow. — Ja nic takiego…
— Dziwne maniery — oznajmiła dama kołysząc kraciastymi biodrami — ledwie zobaczy
damę i od razu się przyczepia. Pan na pewno z prowincji?
— Nic podobnego, jestem z Rostowa, szanowna pani, nad Donem. Proszę nie myśleć, że
jestem jakiś łobuz. Jestem inkasent.
— Piękne nazwisko — powiedziała.
— Pardon — odrzekł słodkim głosem Mochrikow — to moje stanowisko: inkasent z
Rostowa nad Donem. A moje nazwisko Mochrikow, pozwoli pani, że się przedstawię.
Pochodzę z litewskiej szlachty. Moje pierwotne nazwisko, które kiedyś nosili przodkowie —
Mochr. Nawet w gimnazjum się o tym uczyłem.
— Podobne do MOPRu — odpowiedziała dama.
— Pani daruje! Cha–cha!
— A co to znaczy: inkasent?
— To odpowiedzialne stanowisko, madam. Odbieram z banków pieniądze, po dziewięć, po
dwanaście tysięcy, a nawet więcej. Ciężko i trudno, ale to nic. Obdarzono mnie zaufaniem…
„Obiecywałem sobie kupić spodnie w paski. Czy w takich spodniach można rozmawiać z
damą na Kuźnieckim? Wstyd!”
— Ach, proszę mówić! Pieniądze? To takie interesujące!
— Taak, chi — chi! Czym są pieniądze? Pieniądze — to marność!
— A pan żonaty?
— Nie. A pani taka młoda, madam i taka samotna, jak…
— Jak co?
— Chi–chi, jak roślinka.
— Cha–cha!
— Chi–chi!
— Suchariewska–Sadowa, nr 201… Zuchwały z pana inkasent!
— Ależ skąd! Dziękuję… Wstąpię tylko do hotelu, przebiorę się. Garniturów mam w
hotelu — po prostu zatrzęsienie! Ten, to podróżny, że tak powiem, proszę nie zwracać uwagi
— łach. Ach, jaką pani ma czarującą czapeczkę! A cóż to na niej wyszyte?
— Karty. Trójka, siódemka, as.
— Ach, jakie to śliczne! Chi–chi!
— Cha–cha!
3.
P
RZEMIANA
— Golenie proszę — powiedział w lustrzanej sali Mochrikow, przyciskając do serca
dziewięć tysięcy.
— Służę uprzej…Az fryzurą, co pan życzy?
— Tego, no… proszę uczesać.
— Wania! Przybory!
Po kwadransie pachnący lawendą Mochrikow stał przed ladą i mówił:
— Proszę pokazać mi lakierki!
W pół godziny potem w sklepie na Pietrowce, pod złotym szyldem „Gotowe ubrania”,
mówił:
— Czy jest tu gdzieś u was, za pozwoleniem, jakiś taki osobny pokoik, gdzie by można
zmienić spodnie?
— Naturalnie.
Kiedy Mochrikow wyszedł na Pietrowkę, publiczność oglądała się za nim i patrzyła na
jego nogi. Dorożkarze wołali z kozłów:
— Do mnie prósz… do mnie prósz…
Mochrikow przeglądał się w witrynach i myślał: „Jestem podobny do artysty z cesarskiego
teatru”.
4.
O
ŚWICIE
………………………………………………………………………………………………
Kiedy cała Moskwa nabrała niebieskiej barwy i koty, które we dnie przebywają nie
wiadomo gdzie, pełzały nocą jak żmije z bramy do bramy, na ulicy Suchariewskiej–Sadowej
stał Mochrikow, przyciskając do piersi teczkę i mamrotał:
— Taaak… Jeżeli natychmiast nie napiję się wody selcerskiej albo piwa, umrę, drodzy
towarzysze, i dziewięć tysięcy ukradną mi stróże na ulicy… To jest, przepraszam, nie
dziewięć… Nie, nie dziewięć… Ot, co wam powiem: buty — czterdzieści pięć rubli… Tak, a
gdzie jeszcze dziewięć czerwońców? Aha, goliłem się — rubel pięćdziesiąt… Dosyć
paskudnie to wygląda… Zresztą, wezmę zaliczkę. A jeżeli mi nie da? Przyjeżdżam, a tu mi
mówią, że umarł na zawał, mianowali nowego. Wyjdzie śmieszna historia. Drogi Mochrikow,
spytają, a gdzie jest 250 rubli? Zgubiłeś je, Mochrikow, czy co? Nie, niech on już lepiej nie
umiera, sukinsyn… Hej, dorożkarz, gdzie teraz można napić się piwa w tej waszej parszywej
Moskwie?
— Do mnie prosz… W kasynie.
— Co to za… jak się nazywa? Zawieź mnie tam. Ile?
— Dwa i pół.
— Ii…e…no, co ty? Jak się nazywasz? Ruszaj.
5.
O
CH
,
KARTY
!…
Człowiek w czekoladowym garniturze i olśniewającej bieliźnie, z sygnetem na palcu i
wytatuowaną kotwicą na dłoni, przy pomocy długiej, białej łopatki rozrzucał po stole z
magiczną zręcznością okrągłe, metalowe sztony i mówił:
— Banko suiwi! Pardon, mesje. Gra otwarta!
Trzy osoby spały za okrągłymi stołami, złożywszy głowy na rękach jak bezdomne dzieci.
W powietrzu płynął siny dym papierosów. Dzwoniły dzwonki, posłańcy biegali z torebkami,
zamieniając pieniądze na sztony. Po gorszanowskim piwie w głowie Mochnkowa rozjaśniło
się trochę, podobnie jak rozjaśniło się za oknami.
— Czemu pan stoi, mesje? — zwrócił się do niego człowiek z kotwicą i sygnetem. —
Miejsca są, proszę spocząć. Banko suiwi!
— Mersi! — odpowiedział niewyraźnie Mochrikow i nagle klapnął machinalnie na
krzesło.
— Stawka czerwoniec — powiedział człowiek z kotwicą i spytał Mochnkowa — śyczy
pan sobie, mesje?
— Mersi! — powiedział dzikim głosem Mochrikow.
6.
K
ONIEC HISTORII
Zatroskany i bardzo uprzejmy człowiek siedział w urzędzie za biurkiem. Drzwi otworzyły
się i woźny wpuścił Mochrikowa. Wyglądał Mochrikow tak: na nogach miał lakierki, w
rękach teczkę, na głowie pierze, pod oczami zgniłozielone cienie, wskutek czego zadarty nos
Mochrikowa podobny był do nosa nieboszczyka. Przed oczyma Mochrikowa migały czarne
zygzaki, przerywane niekiedy czarnymi smużkami podobnymi do żmij; a gdy podniósł wzrok
na sufit, wydało mu się, że jest on usiany jak niebo karowymi asami.
— Słucham pana — powiedział człowiek za biurkiem.
— Zdarzył się niezwykle poważny wypadek — powiedział głębokim basem Mochrikow.
— Wypadek po prostu nie do opisania.
Jego głos zadrżał i nagle zmienił się w cienki falset.
— Słucham pana — powtórzył człowiek.
— Oto teczka — rzekł Mochrikow — i proszę spojrzeć, dziura — dodał Mochrikow i
pokazał.
Rzeczywiście, w teczce była wąska dziura.
— Tak, dziura — powiedział człowiek. Chwilkę pomilczeli.
— Wsiadłem do tramwaju — powiedział Mochrikow — wysiadam, a tu (powtórnie
zademonstrował dziurę) patrzę, nożem przecięli!
— A co było w teczce? — zapytał obojętnie człowiek.
— Dziewięć tysięcy — odpowiedział Mochrikow dziecięcym głosikiem.
— Pańskie?
— Państwowe — wyszeptał bezdźwięcznie Mochrikow.
— W jakim tramwaju przecięli? — spytał człowiek i w jego oczach pojawiło się życzliwe
zainteresowanie.
— E… e… jakże mu… dwadzieścia siedem…
— Kiedy?
— Dopiero co, przed chwilką. Pobrałem w banku, wsiadłem do tramwaju… i… po prostu
formalnie zgroza…
— Tak. A jak pańskie nazwisko?
— Mochrikow. Inkasent z Rostowa nad Donem.
— Pochodzenie?
— Ojciec fizyczny, matka w spółdzielczości — żałosnym głosem powiedział Mochrikow.
— Jestem po prostu zgubiony, sam już nie wiem co robić, zwariuję chyba.
— Dzisiaj bank zamknięty — powiedział człowiek — niedziela. Z pewnością coś
pokręciliście, obywatelu. Pieniądze dostał pan wczoraj?
„Przepadłem” — pomyślał Mochrikow i znów asy zamigotały mu w oczach jak jaskółki,
po czym dodał zachrypłym głosem:
— Tak, tak, wczoraj… te pie…pieniądze… dostałem.
— A gdzie pan był wczoraj wieczorem? — spytał człowiek.
— E… e… no, naturalnie w swoim pokoju. W hotelu, w którym się zatrzymałem.
— A do kasyna pan nie zajeżdżał?
Mochrikow uśmiechnął się blado.
— Ależ skąd? Ależ skąd? Ja nawet o tym… nie, nie byłem, skądże…
— Niech pan już lepiej powie — powiedział życzliwie człowiek. — Każdy tu przychodzi i
mówi — tramwaj, tramwaj, aż nudne się to zrobiło. Pańska sprawa jest tego rodzaju, że już
lepiej powiedzieć szczerze, a do tego i pierze u pana na głowie, i w ogóle. I żadnym
tramwajem pan nie jeździł…
— Byłem — powiedział nagle Mochrikow i załkał.
— No, tak jest znacznie prościej — ożywił się człowiek za biurkiem. — I mnie łatwiej, i
panu.
I nacisnąwszy dzwonek powiedział w kierunku otwierających się drzwi:
— Towarzyszu Wachramiejew, trzeba będzie odprowadzić obywatela…
I Wachramiejew odprowadził Mochrikowa.
Lipiec 1926
Z
APALENIE MÓZGU
Poświęcam wszystkim redaktorom tygodników
W prawej kieszeni spodni spoczywało dziewięć kopiejek — dwie trzykopiejkówki,
dwukopiejkówka i kopiejka, i przy każdym kroku brzęczały jak ostrogi. Przechodnie
spoglądali na kieszeń z ukosa.
Zdaje się, że zaczyna mi się topić mózg. Ostatecznie nawet asfalt topi się w wysokiej
temperaturze! Dlaczego nie może żółty mózg? Tkwi zresztą w kościanej skrzynce, przykryty
włosami i czapką z białym denkiem. W środku leżą piękne półkule ze zwojami i milczą.
A kopiejki — brzęk, brzęk.
Koło kawiarni, dawniej Filipowa, przeczytałem napis na białym pasku papieru: „Barszcz
dietetyczny, jesiotr z wody, obiad z dwóch dań — 1 rubel”.
Wyjąłem dziewięć kopiejek i wyrzuciłem je do rynsztoka. Podszedł do nich człowiek w
zniszczonej czapce marynarskiej, w spodniach z różnymi nogawkami i w jednym bucie,
zasalutował przed pieniędzmi i wykrzyknął:
— Podziękowanie od admirała floty! Hura!
Następnie podniósł miedziaki i zaśpiewał silnym, cienkim głosem:
Dawno już przeee–ekwitły
Chry–zan–te–my w ogrodzie!…
Przechodnie płynęli obok strumieniem, sapiąc w milczeniu, jak gdyby powinno tak być, że
o czwartej po południu, w upalny dzień, na Twerskiej śpiewa admirał w jednym bucie.
Wtedy ruszyła za mną liczna rzesza, mówiąc do mnie:
— Humanitarny cudzoziemcze, proszę i mnie dać dziewięć kopiejek. Tamten to szarlatan,
nigdy nawet nie służył na morzu…
— Profesorze, proszę i mnie wyświadczyć przysługę… Malec podobny do Czarnomora,
tylko z obciętą brodą, skakał przede mną na arszyn ponad chodnikiem i pośpiesznie recytował
ochrypłym głosem:
Koło Kałuskiej rogatki
Mieszkał rozbójnik i złodziej — Komarow!
Zamknąłem oczy, żeby go nie widzieć i zacząłem mówić:
— Przypuśćmy, że jest tak. Początek: upał, idę sobie i naraz chłopiec. Skacze. Bezdomny.
I nagle zza rogu wychodzi kierownik domu dziecka. Świetlana postać. Opiszę go.
Przypuśćmy, że wygląda tak: młody, niebieskie oczy. Ogolony? Niech będzie, że ogolony.
Albo z maleńką bródką. Baryton. I mówi: „Chłopczyku, chłopczyku”… I co dalej?
Chłopczyku, chłopczyku, ach, chłopczyku…
„I w fartuchu” — odezwał się nagle ociężały mózg pod czapką. „Kto w fartuchu?” —
spytałem zdziwiony. „No, ten twój kierownik”.
„Dureń” — odpowiedziałem mózgowi.
„Sam jesteś dureń. Beztalencie. — odpowiedział mi mózg. — Zobaczymy, co będziesz
dzisiaj żreć, jeżeli w tej chwili nie napiszesz opowiadania. Grafoman!”
„Nie w fartuchu, tylko w kitlu…”
„A czemu w kitlu, odpowiedz kretynie?” — zapytał mózg.
„Załóżmy, że przed chwilą pracował, na przykład — opatrywał nogę chorej dziewczynce i
wyszedł kupić papierosy «Trust». Tutaj można opisać ekspedientkę ze sklepu spożywczego.
„No i mówi: „Chłopczyku, chłopczyku…” I powiedziawszy to (później dopiszę, co
powiedział), bierze chłopczyka za rękę i prowadzi do domu dziecka. I oto Pietia (nazwiemy
chłopczyka Pietią, tacy zamarzający w upale chłopcy zawsze mają na imię Pietia) już jest w
domu dziecka, już nie opowiada o Komarowie, tylko czyta elementarz. Policzki ma tłuste, a
opowiadanie zatytułuję: «Pietia uratowany». W tygodnikach lubią takie tytuły.”
„Pa–askudne opowiadanie — huknęło wesoło pod czapką — tym bardziej, że już gdzieś to
czytaliśmy!”
„Milczeć, ja ginę!” — rozkazałem mózgowi i otworzyłem oczy.
Przede mną nie było już admirała ani Czarnomora, a także mojego zegarka w kieszeni
spodni.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy do milicjanta, który podnosił wysoko pałkę.
— Ukradli mi przed chwilą zegarek — powiedziałem.
— Kto? — zapytał milicjant.
— Nie wiem — odrzekłem.
— No, to przepadł — powiedział milicjant. Od tych słów zachciało mi się wody
selcerskiej.
— Ile kosztuje szklanka wody selcerskiej? — spytałem kobietę w budce.
— Dziesięć kopiejek — odpowiedziała.
Zapytałem specjalnie, żeby wiedzieć, czy żałować wyrzuconych dziewięciu kopiejek.
Toteż na myśl, że nie trzeba żałować rozweseliłem się i nieco ożywiłem.
„Przypuśćmy — milicjant. I naraz podchodzi do niego obywatel…”
„I co?” — zainteresował się mózg.
„Ta–ak, i mówi: gwiznęli mi zegarek. A milicjant wyciąga rewolwer i krzyczy: «Stój! To
ty ukradłeś, łajdaku». Gwiżdże. Wszyscy biegną. Łapią złodzieja — recydywistę. Ktoś pada.
Strzelanina.”
„To wszystko?” — zapytał żółty tłuścioch, spuchnięty w głowie od upału.
„Wszystko.”
„Interesujące, po prostu genialne — roześmiała się głowa i zaczęła tykać jak zegarek —
tylko że tego opowiadania nie przyjmą, ponieważ nie ma w nim ideologii. Wszystko to, to
znaczy krzyczeć, wyciągać rewolwer, gwizdać i biegać, mógł tak samo staroreżimowy
stójkowy. Nes–pa? — towarzyszu Benvenuto Cellini?”.
Chodzi o to, że mój pseudonim to — Benvenuto Cellini. Wymyśliłem go przed pięcioma
dniami w taki sam upał. Spodobał się on nie wiadomo dlaczego wszystkim kasjerom w
redakcjach. Wszyscy umieścili go w księgach zaliczek obok mojego nazwiska. 5
czerwońców, na przykład, dla B. Celliniego.
„Albo tak: dorożkarz nr 2579. A pasażer zostawił teczkę z ważnymi dokumentami z
Sacharotrustu. Uczciwy dorożkarz dostarczył teczkę do Sacharotrustu i przemysł
cukrowniczy rozwinął się, a uświadomiony dorożkarz dostał nagrodę.”
„Pamiętamy tego dorożkarza — powiedział wpadając we wściekłość rozpalony mózg —
jeszcze z dodatków do marksistowskiej «Niwy». Pięć razy tam go spotykaliśmy,
wydrukowanego to petitem, to garmondem, ale pasażer pracował wtedy nie w Sacharotruście,
tylko w ministerstwie spraw wewnętrznych. Milcz! Oto i redakcja. Zobaczymy, co tam
powiesz. Gdzie opowiadanko?…”
Po kołyszących się schodach wszedłem nonszalancko do redakcji, śpiewając głośno:
Dzięki Sieńce .
i dzięki cegiełkom
pokochałam naszą cegielnię…
W redakcji, zieleniejąc od upału, w ciasnym pokoju siedział kierownik redakcji, sam
redaktor, sekretarz i jeszcze dwóch wałkoni. W drewnianym okienku, jak w ogrodzie
zoologicznym, sterczał ptasi nos kasjera.
— Cegiełki cegiełkami — powiedział kierownik — ale gdzie jest obiecane opowiadanie?
— Wyobraźcie sobie, co za komedia — powiedziałem uśmiechając się wesoło. — Przed
chwilą ukradli mi na ulicy zegarek.
Wszyscy milczeli.
— Pan obiecał dać mi dzisiaj pieniądze — powiedziałem i nagle spostrzegłem w lustrze, że
jestem podobny do psa, który wpadł pod tramwaj.
— Nie ma pieniędzy — sucho odpowiedział kierownik i z wyrazu jego twarzy poznałem,
ż
e pieniądze są.
— Mam konspekt opowiadania. Cóż z pana za dziwak — powiedziałem tenorem —
przyniosę je w poniedziałek o wpół do drugiej.
— Jaki jest konspekt opowiadania?
— Hm… W pewnym domu mieszkał duchowny… Wszyscy zainteresowali się. Wałkonie
podniosły głowy.
— No?
— I umarł.
— Humorystyczne? — spytał redaktor marszcząc brwi.
— Humorystyczne — odpowiedziałem tonąc.
— Mamy już humorystykę. Na trzy numery. Sidorów napisał — powiedział redaktor. —
Dajcie coś awanturniczego.
— Mam — odpowiedziałem szybko — mam, mam, oczywiście, że mam!
— Niech pan opowie konspekt — powiedział kierownik mięknąc.
— Ehe… Pewien nepman pojechał na Krym…
— I co dalej?
Przycisnąłem mocniej mózg, tak że zaczął kapać z niego sok i wykrztusiłem:
— No i bandyci ukradli mu walizkę.
— Ile to ma wierszy?
— Trzysta wierszy. A zresztą może być… mniej. Albo więcej.
— Niech pan napisze pokwitowanie na dwadzieścia rubli, Benvenuto — powiedział
kierownik — tylko niech pan przyniesie opowiadanie, ja pana poważnie proszę.
Z rozkoszą zacząłem pisać pokwitowanie. Ale mózg nie brał w tym żadnego udziału. Teraz
był maleńki i najeżony, zamiast zwojami, pokryty czarnymi, zaschniętymi szczelinami.
Umarł.
Kasjer zaprotestował. Usłyszałem jego ostry, ptasi głos:
— Niczego waszemu Benvenuto nie dam. I tak wziął już z góry sześćdziesiąt rubelków.
— Daj pan, daj — nakazał kierownik.
I kasjer z nienawiścią wydał mi jeden szeleszczący i lśniący czerwoniec, a drugi
pobrudzony, przedarty pośrodku.
Po dziesięciu minutach siedziałem w cieniu palm u Filipowa, ukrywszy się przed oczami
ś
wiata. Przede mną postawiono duży kufel piwa. „Zrobię doświadczenie — powiedziałem do
kufla — jeżeli nie ożyje po piwie, to znaczy, że koniec. Umarł mój mózg wskutek pisania
opowiadań i więcej się nie obudzi. Jeżeli tak, to przejem dwadzieścia rubli i umrę.
Zobaczymy, jak im się uda ode mnie, nieboszczyka, odzyskać zaliczkę.”
Ta myśl rozśmieszyła mnie i łyknąłem piwa. Potem drugi raz. Przy trzecim łyku siła
ż
yciowa poruszyła się nagle w skroniach, żyły napęczniały i zjeżone kupki rozprostowały się
w kościanej skrzynce.
— śyjesz? — spytałem.
— śyję — odpowiedział szeptem.
— No, to układaj teraz opowiadanie.
W tej chwili podszedł do mnie kulawy z temperówkami. Kupiłem jedną za półtora rubla.
Potem przyszedł głuchoniemy i sprzedał mi dwie pocztówki w żółtej kopercie z napisem:
„Obywatele, wspomóżcie głuchoniemego”.
Na jednej pocztówce znajdowała się choinka pokryta śniegiem z waty, na drugiej był zając
z uszami jak skrzydła samolotu, obsypany paciorkami. Zachwycałem się zającem, a w moich
ż
yłach pędziła pienista, piwna krew. W oknach świecił żar, topił się asfalt. Głuchoniemy stał
koło wejścia do kawiarni i mówił ze złością do kulawego:
— Zjeżdżaj stąd ze swoimi temperówkami. Jakie ty masz prawo handlować w moim
Filipowie? Wynoś się do „Eldorado”!
„Przypuśćmy, że tak — zacząłem, płonąc: — „Ulica huczała, ze słowiczym świstem
przemknął motocykl. śółta, kraciasta trumna z lustrzanymi szybami (autobus!)…”
„Nieźle poszło — zauważył ozdrowiały mózg. — Zamów jeszcze piwo, zatemperuj
ołówek, wal dalej… Natchnienie, natchnienie…”
Za chwilę natchnienie spłynęło z estrady z wojskowym marszem Schuberta–Tausiga,
stukaniem talerzy, pobrzękiwaniem srebra.
Pisałem opowiadanie do „Ilustracji”, a mózg śpiewał na melodię wojskowego marsza:
„Senior, czy czuje pan Natchnienie w swojej głowie? I co pan na to powie?”
Upał! Upał! n ,r
D
IABOLIADA
Opowieść o tym, jak bliźniacy zgubili referenta
I
C
O SIĘ WYDARZYŁO DWUDZIESTEGO
Wtedy, kiedy wszyscy ludzie skakali z jednej posady na drugą, towarzysz Korotkow
mocno tkwił w Główcentbamatzapie (Głównej Centralnej Bazie Materiałów Zapałczanych)
na etacie referenta i przepracował w niej całych jedenaście miesięcy.
Zasiedziawszy się w Matzapie, subtelny, cichy blondyn Korotkow zupełnie wyrugował ze
swojej duszy myśl, że istnieją na świecie tak zwane przeciwności losu, a w zamian nabrał
pewności, że on — Korotkow — będzie pracować w bazie dopóki życie na kuli ziemskiej nie
dobiegnie kresu. Ale, niestety, wyszło zupełnie inaczej…
20 września 1921 roku kasjer Matzapu nacisnął swoją obrzydliwą czapkę z nausznikami,
włożył do teczki pasiastą asygnatę i wyjechał. Było to o godzinie jedenastej po północy.
Wrócił zaś kasjer o wpół do piątej po południu, zupełnie mokry. Przyjechawszy, otrząsnął
wodę z czapki, położył czapkę na stole, a na czapce — teczkę i powiedział:
— Nie pchajcie się, panowie.
Potem pogmerał czemuś w biurku, wyszedł z pokoju i wrócił za kwadrans niosąc wielką,
nieżywą kurę z ukręconą szyją. Położył kurę na teczce, na kurze — swą prawą rękę i rzekł:
— Pieniędzy nie będzie.
— Jutro? — zawołały chórem kobiety.
— Nie — kasjer pokręcił głową — nie będzie ani jutro, ani pojutrze. Nie pchajcie się,
panowie, jeszcze mi, towarzysze, wywrócicie biurko.
— Jak to? — krzyknęli wszyscy, a w tej liczbie i naiwny Korotkow.
— Obywatele! — płaczliwym głosem użalił się kasjer i odepchnął łokciem Korotkowa —
ja was proszę.
— Ale jakże to? — krzyczeli wszyscy, a najgłośniej ten komik Korotkow.
— No, więc proszę — wymamrotał ochryple kasjer i wyciągnąwszy z teczki asygnatę,
pokazał ją Korotkowowi.
Ponad miejscem, którego dotykał brudny paznokieć kasjera, napisane było na ukos
czerwonym atramentem: „Wydać. Za tow. Subbotnikowa — Senat”. Niżej, fioletowym
atramentem było napisane: „Pieniędzy nie ma. Za tow. Iwanowa — Smirnow”.
— Jak to? — krzyknął sam Korotkow, a pozostali, sapiąc, cisnęli się na kasjera.
— Ach, Boże mój! — jęknął z zakłopotaniem kasjer. — Cóż ja jestem winien? O Boże!
Wsunął pośpiesznie asygnatę do teczki, naciągnął czapkę, wsadził teczkę pod pachę,
machnął kurą, krzyknął: — Proszę mnie przepuścić! — i zrobiwszy wyłom w żywej ścianie >
zniknął za drzwiami.
Z piskiem pobiegła za nim blada rejestratorka na wysokich, spiczastych obcasach, lewy
obcas urwał się z chrzęstem przed samymi drzwiami, rejestratorka zachwiała się, podniosła
nogę i zdjęła pantofel.
I została w pokoju — z jedną bosą nogą, a z nią wszyscy pozostali, łącznie z Korotkowem.
II
W
YTWORY PRODUKCJI
Trzeciego dnia po opisanym wydarzeniu uchyliły się drzwi pokoju, w którym urzędował
towarzysz Korotkow i zapłakana damska głowa powiedziała ze złością:
— Towarzyszu Korotkow, idźcie odebrać pensję.
— Co? — wykrzyknął radośnie Korotkow i pogwizdując uwerturę z „Carmen” popędził
do pokoju z tabliczką „Kasa”. Przed biurkiem kasjera zatrzymał się i szeroko otworzył usta.
Dwie grube kolumny złożone z żółtych pudełek wznosiły się do samego sufitu. śeby nie
odpowiadać na żadne pytania, spocony i zirytowany kasjer przyczepił pineską do ściany
asygnatę, na której teraz mieścił się trzeci napis, wykonany zielonym atramentem:
„Wypłacić wytworami produkcji.
Za tow. Bogojawleńskiego — Preobrażeński.
Wyrażam zgodę — Krzesiński.”
Korotkow wyszedł od kasjera uśmiechając się szeroko i głupio. W rękach miał cztery duże
ż
ółte paczki, pięć małych zielonych, a w kieszeniach trzynaście niebieskich pudełek z
zapałkami. W swoim pokoju, przysłuchując się zgiełkowi zdumionych głosów w kancelarii,
zapakował zapałki w dwa ogromne arkusze dzisiejszej gazety i nic nikomu nie mówiąc
odjechał z pracy do domu. Przed wejściem do Matzapu omal nie wpadł pod samochód,
którym ktoś zajechał, ale kto to był, Korotkow nie dostrzegł.
Gdy przybył do domu, wyłożył zapałki na stół i odstąpiwszy w tył przyjrzał im się z
upodobaniem. Głupi uśmiech nie schodził mu z twarzy. Potem Korotkow wzburzył blond
włosy i rzekł do siebie:
— No, nie ma co rozpaczać. Postaramy się je sprzedać.
Zapukał do sąsiadki, Aleksandry Fiodorowny, pracującej w Gubwinskładzie.
— Proszę wejść — odezwał się w pokoju głuchy głos.
Korotkow wszedł i zdumiał się. Aleksandra Fiodorowna, która przedwcześnie wróciła z
pracy, w płaszczu i czapce siedziała w kucki na podłodze. Przed nią stał rząd butelek
zatkanych korkami z gazety i napełnionych płynem mocnego, czerwonego koloru. Twarz
Aleksandry Fiodorowny była zapłakana.
— Czterdzieści sześć — powiedziała i odwróciła się do Korotkowa.
— Czy to atrament?… Dzień dobry, Aleksandro Fiodorowno — wymamrotał oszołomiony
Korotkow.
— Wino mszalne — załkawszy odpowiedziała sąsiadka.
— Jak to, i wam? — jęknął Korotkow.
— I wam mszalne? — zdziwiła się Aleksandra Fiodorowna.
— Nam — zapałki — zgaszonym głosem odpowiedział Korotkow i zaczął kręcić guzik u
marynarki.
— Ale przecież one się nie palą! — krzyknęła Aleksandra Fiodorowna wstając i otrzepując
spódnicę.
— Jak to — nie palą się? — przestraszył się Korotkow i rzucił się do swego pokoju. Tam,
nie tracąc ani chwili, schwycił pudełko, rozpieczętował je z trzaskiem i drasnął zapałką.
Zapałka z sykiem buchnęła zielonkawym ogniem, złamała się i zgasła. Korotkow, którego
zatkało od ostrego zapachu siarki, zakaszlał boleśnie i zapalił następną. Ta na odmianę
wystrzeliła i pry snęły z niej dwa ognie. Pierwszy trafił w szybę, a drugi — w lewe oko
towarzysza Korotkowa.
— A–aach! — wrzasnął Korotkow i upuścił pudełko. Przez moment przebierał nogami jak
ognisty rumak, przyciskając oko dłonią. Potem z przerażeniem zajrzał w lusterko do golenia,
pewien że postradał oko. Ale oko znajdowało się na swoim miejscu. Co prawda było
czerwone i załzawione.
— O mój Boże! — zmartwił się Korotkow; niezwłocznie wydostał z komody amerykański
opatrunek osobisty, otworzył go, obandażował lewą połowę głowy i stał się podobny do
rannego na polu bitwy.
Przez całą noc Korotkow nie gasił światła i leżał zapalając zapałki. Zużył tym sposobem
trzy pudełka, przy czym udało mu się zapalić sześćdziesiąt trzy zapałki.
— Kłamie, głupia — warknął Korotkow. — Świetne zapałki.
Nad ranem pokój wypełnił się duszącym zapachem siarki. O świcie Korotkow usnął i
przyśnił mu się idiotyczny, straszny sen: że niby na zielonej łące zjawiła się przed nim
olbrzymia, żywa kula bilardowa na nóżkach. Było to tak paskudne, że Korotkow krzyknął i
obudził się. W mętnym mroku jeszcze przez kilka sekund zwidywało mu się, że kula jest tuż
obok, koło łóżka i bardzo mocno pachnie siarką. Ale potem wszystko to znikło;
przewróciwszy się na bok Korotkow zasnął, nie budząc się więcej.
III
P
OJAWIŁ SIĘ ŁYSY
Następnego ranka Korotkow odchyliwszy opatrunek stwierdził, że jego oko prawie
zupełnie wyzdrowiało. Niemniej nadmiernie ostrożny Korotkow postanowił na razie nie
zdejmować bandaża.
Zjawiwszy się w pracy z dużym opóźnieniem, przebiegły Korotkow, aby nie wywoływać
fałszywych komentarzy wśród niższych urzędników, poszedł prosto do swojego pokoju i
znalazł na stole pismo, w którym kierownik pododdziału zaopatrzenia zapytywał kierownika
bazy, czy maszynistkom zostanie wydane umundurowanie. Przeczytawszy prawym okiem
pismo, Korotkow wziął je i poszedł korytarzem do gabinetu kierownika bazy, towarzysza
Czekuszyna.
I oto przed samymi drzwiami gabinetu Korotkow zderzył się z nieznajomym, który
zadziwił go swoim wyglądem.
Nieznajomy ów był tak niskiego wzrostu, że sięgał wysokiemu Korotkowowi zaledwie do
pasa. Niedostatek wzrostu rekompensowała niezwykła szerokość ramion nieznajomego.
Kwadratowy tułów tkwił na krzywych nogach, przy czym lewa kulała. Ale najbardziej
osobliwa była głowa. Przedstawiała ona sobą dokładną, gigantyczną kopię jaja, osadzonego
horyzontalnie na szyi, ostrym końcem do przodu. Była także łysa jak jajo i tak błyszcząca, że
na ciemieniu nieznajomego płonęły nie gasnące elektryczne lampki. Drobna twarzyczka
nieznajomego była wygolona do połysku, a maleńkie jak szpileczki, zielone oczka tkwiły w
głębokich oczodołach. Ciało nieznajomego odziane było w porozpinany frencz, uszyty z
szarego koca, spod spodu wyglądała ukraińska wyszywana koszula oraz nogi w spodniach z
tego samego materiału i krótkich, wyciętych butach huzarskich z czasów Aleksandra I.
„Ty–yypek!” — pomyślał Korotkow i skierował się do drzwi Czekuszyna, starając się
wyminąć łysego. Ale ten zupełnie nieoczekiwanie zagrodził Korotkowowi drogę.
— Czego pan sobie życzy? — spytał Korotkowa łysy takim głosem, że nerwowy referent
wzdrygnął się. Głos ten był zupełnie podobny do dźwięku miedzianej miednicy i odznaczał
się taką barwą, że każde słowo wywoływało u słuchacza wrażenie, jakby przeciągnięto mu po
kręgosłupie drutem kolczastym. Ponadto Korotkowowi wydało się, że słowa nieznajomego
pachną zapałkami. Pomijając to wszystko, nie — przewidujący Korotkow zrobił coś, czego w
ż
adnym wypadku nie należało robić — obraził się.
— Hm… to dosyć dziwne. Ja idę z pismem… A pan, za pozwoleniem, kto…
— A czy pan widzi, co jest napisane na drzwiach? Korotkow popatrzył na drzwi i zobaczył
znajomy napis:
„Nie wchodzić bez meldowania”.
— Właśnie idę z raportem — z głupia frant oświadczył Korotkow wskazując na swoje
pismo.
Kwadratowy łysoń niespodziewanie rozzłościł się. Jego oczka błysnęły żółtawymi
iskierkami.
— Wy, towarzyszu — powiedział ogłuszając Korotkowa blaszanymi dźwiękami —
jesteście do tego stopnia niedorozwinięci, że nie rozumiecie sensu najprostszych napisów
służbowych. Zupełnie nie mogę pojąć, jak pan do tej pory pracował. W ogóle tu u was dzieje
się mnóstwo interesujących rzeczy, na przykład te podbite oczy na każdym kroku. No nic,
zrobimy z tym wszystkim porządek. („A–ach!” — jęknął w myśli Korotkow). Dajcie mi to!
Z tymi słowy nieznajomy wyrwał z rąk Korotkowa pismo, błyskawicznie je przeczytał,
wyciągnął z kieszeni spodni obgryziony chemiczny ołówek, przyłożył papier do ściany i na
ukos napisał kilka słów.
— Możecie odejść! — warknął i wetknął Korotkowowi papier tak gwałtownie, że omal nie
wykłuł mu ostatniego oka. Drzwi gabinetu zajęczały i połknęły nieznajomego, a Korotkow
osłupiał — Czekuszyna nie było w gabinecie.
Zdezorientowany Korotkow przyszedł do siebie po chwili, gdy zderzył się nos w nos z
Lidoczką de Runi, osobistą sekretarką tow. Czekuszyna.
— O–och! — jęknął towarzysz Korotkow. Oko Lidoczki było owinięte takim samym
indywidualnym opatrunkiem, z tą różnicą, że końce bandaża zawiązane były na kokieteryjną
kokardę.
— Co się pani stało?
— Zapałki! — odpowiedziała ze złością Lidoczką. — Przeklęte zapałki!
— Co to za jeden? — zapytał szeptem przygnębiony Korotkow.
— Czyżby pan nie wiedział? — szepnęła Lidoczką. — Nowy!
— Jak to? — pisnął Korotkow. — A Czekuszyn?
— Wczoraj wyrzucili — gniewnie powiedziała Lidoczką i dodała wskazując paluszkiem w
kierunku gabinetu: — Ależ numer! Ładne ziółko. Nigdy w życiu nie widziałam takiego
obrzydliwego typa. Drze się! Wyrzucić!… Łyse gacie! — dorzuciła tak niespodziewanie, że
Korotkow wytrzeszczył na nią oko.
— Jak się na…
Korotkow nie zdążył spytać. Za drzwiami gabinetu ryknął straszliwy głos: „Goniec!”
Referent i sekretarka w mgnieniu oka rozbiegli się w różne strony. Wleciawszy do swego
pokoju Korotkow usiadł za biurkiem i wygłosił do siebie taką mowę:
— Oj, oj, oj… No, Korotkow, wpadłeś. Trzeba to jakoś naprawić… „Niedorozwinięty”…
Hm… Arogant… W porządku! Zobaczysz ty jeszcze, jak to Korotkow jest niedorozwinięty.
I referent jednym okiem przeczytał notatkę łysego. Na papierze wypisane było krzywymi
literami: „Wszystkim maszynistkom i w ogóle kobietom zostaną wydane w swoim czasie
wojskowe kalesony”.
— Fajnie! — wykrzyknął z zachwytem Korotkow i przeszedł go lubieżny dreszcz, gdy
wyobraził sobie Lidoczkę w wojskowych kalesonach. Nie zwlekając wyciągnął czystą kartkę
papieru i w parę minut sporządził pismo:
„Telefonogram
Do kierownika pododdziału zaopatrzenia kropka w odpowiedzi na wasze pismo nr
015015/6/ z dnia 19 przecinek Główmatzap zawiadamia przecinek że wszystkim
maszynistkom i w ogóle kobietom zostaną w swoim czasie wydane wojskowe kalesony
kropka Kierownik myślnik podpisano Referent myślnik Warfałomiej Korotkow kropka”.
Zadzwonił i gdy zjawił się goniec Pantelejmon, polecił:
— Kierownikowi do podpisu.
Pantelejmon poruszył ustami, wziął papier i wyszedł.
Przez następne cztery godziny Korotkow nasłuchiwał nie wychodząc ze swojego pokoju,
licząc na to, że jeżeli nowy kierownik zechce obchodzić biuro, niezawodnie zastanie go
pogrążonego w pracy. Ale ze strasznego gabinetu nie dochodziły żadne dźwięki. Tylko raz
rozległ się niewyraźny, metaliczny głos, jak gdyby grożący komuś zwolnieniem, ale komu,
tego Korotkow nie dosłyszał, mimo że przyciskał ucho do dziurki od klucza. O wpół do
czwartej po południu za ścianą kancelarii rozległ się głos Pantelejmona:
— Wyjechali samochodem.
Kancelaria natychmiast zaszumiała i rozbiegła się. Na samym końcu samotnie udał się do
domu towarzysz Korotkow.
IV
P
ARAGRAF PIERWSZY
—
K
OROTKOW WYLECIAŁ
Następnego ranka Korotkow przekonał się z radością, że jego oko nie potrzebuje więcej
leczenia za pomocą opatrunku, toteż z ulgą zdjął bandaż i od razu odmienił się i
wyprzystojniał. Wypiwszy naprędce herbatę, Korotkow zgasił prymus i pobiegł do pracy,
starając się nie spóźnić. Spóźnił się 50 minut, ponieważ tramwaj zamiast trasą szóstki
pojechał okrężną drogą, zajechał na odległe ulice z maleńkimi domkami i tam się zepsuł.
Korotkow brnął piechotą trzy wiorsty i wbiegł zdyszany do biura akurat w momencie, gdy
kuchenny zegar „Alpejskiej Róży” wybił jedenaście razy. W biurze oczekiwało go widowisko
zupełnie niezwykłe jak na godzinę jedenastą rano. Lidoczka de Runi, Miłoczka Litowcewa,
Anna Eugrafowna, starszy buchalter Drozd, instruktor Gitis, Numeracki, Iwanow, Muszka,
rejestratorka, kasjer — słowem, całe biuro nie siedziało na swoich miejscach za kuchennymi
stołami byłej restauracji „Alpejska Róża”, tylko stało, stłoczywszy się w ciasną gromadkę
przy ścianie, na której wisiała przybita gwoździem kartka papieru. Gdy Korotkow wszedł,
nagle zapadła cisza i wszyscy spuścili wzrok.
— Dzień dobry państwu, co się stało? — spytał zdziwiony Korotkow.
Tłumek rozstąpił się w milczeniu i Korotkow podszedł do kartki.
Początkowe wiersze spojrzały na niego wyraźnie i jasno, ostatnie poprzez oszałamiającą,
łzawą mgłę.
„Rozporządzenie nr 1
§ 1. Za niedopuszczalne zaniedbanie swoich obowiązków, będące przyczyną oburzającego
bałaganu w ważnych dokumentach służbowych, a także za przybycie do pracy ze
skandalicznie rozbitą, najwyraźniej w bijatyce, twarzą, tow. Korotkow zostaje zwolniony z
pracy z dniem dzisiejszym, tj. 26–go, z wypłatą kosztów przejazdu tramwajem do dnia 25
włącznie”.
Paragraf pierwszy był równocześnie ostatnim, a pod paragrafem pysznił się wielkimi
literami podpis:
„Kierownik Kalesoner”
Przez dwadzieścia sekund w zakurzonej sali kryształowej „Alpejskiej Róży” panowało
absolutne milczenie. Przy czym najlepiej, najgłębiej i najbardziej grobowo milczał
zielonkawy Korotkow. W dwudziestej pierwszej sekundzie milczenie pękło.
— Jak to? Jak to? — dwukrotnie zabrzęczał Korotkow, zupełnie jak rozbity obcasem
alpejski kielich. — On się nazywa Kalesoner?
Na to straszne słowo urzędnicy prysnęli we wszystkie strony i momentalnie usiedli za
stołami jak wrony na drucie telegraficznym. Zgniłozielona barwa pleśni na obliczu
Korotkowa zmieniła się w plamistą purpurę.
— Aj–aj–aj — zahuczał z daleka Skworiec, wyglądając spoza księgi rachunkowej —
jakież to głupstwo palnął pan, ojczulku?
— Ja my–myślałem… — wyrzęził resztkami głosu Korotkow — zamiast „Kalesoner”
przeczytałem „kalesony”. On pisze nazwisko małą literą!
— Gaci na pewno nie włożę, niech on się uspokoi! — zadźwięczała kryształowym
głosikiem Lidoczka.
— Psss… — zasyczał jak wąż Skworiec — co pani?
Skulił się, zanurzył w księdze i przykrył kartką.
— A co do twarzy, to on nie ma prawa! — niezbyt głośno zawołał Korotkow, z
purpurowego stając się białym jak gronostaj. — Przecież ja wypaliłem sobie oko naszymi
łajdackimi zapałkami, tak jak towarzyszka de Runi!
— Ciszej! — pisnął pobladły Gitis. — Co pan? On je wczoraj wypróbował i stwierdził, że
są doskonałe!
Dr–r–r–r–r — zadzwonił niespodziewanie elektryczny dzwonek nad drzwiami… i
natychmiast ociężałe cielsko Pantelej — mona spadło ze stołka i potoczyło się po korytarzu.
— O nie! Ja to wyjaśnię! Ja wyjaśnię! — cienko i piskliwie zaśpiewał Korotkow, po czym
rzucił się w lewo, rzucił się w prawo, przebiegł w miejscu dziesięć kroków wraz ze swoim
zniekształconym odbiciem w zakurzonych restauracyjnych lustrach, wynurzył się na
korytarzu i pobiegł w kierunku bladego światełka lampki wiszącej nad napisem „Gabinety”.
Stanął zdyszany przed strasznymi drzwiami i ocknął się w objęciach Pantelejmona.
— Towarzyszu Pantelejmonie — powiedział niespokojnie Korotkow. — Proszę, przepuść
mnie. Muszę natychmiast do kierownika…
— Nie wolno, nie wolno, nie kazano nikogo wpuszczać — zachrypiał Pantelejmon i
okropnym zapachem cebuli zgasił determinację Korotkowa. — Nie wolno. Niech pan już
idzie, panie Korotkow, jeszcze i ja będę miał przez pana kłopoty…
— Pantelejmonie, ja muszę — gasnącym głosem poprosił Korotkow. — Bo widzisz, drogi
Pantelejmonie, wydano rozporządzenie… Puść mnie, kochany Pantelejmonie.
— Och ty, Boże mój… — wymamrotał Pantelejmon obejrzawszy się ze strachem na drzwi
— mówię panu, że nie wolno. Nie wolno, towarzyszu!
Za drzwiami gabinetu zabrzmiał dzwonek telefonu i huknął w blachę ciężki głos:
— Jadę! Natychmiast!
Pantelejmon i Korotkow rozstąpili się, drzwi się otworzyły i korytarzem popędził
Kalesoner w czapce i z teczką pod pachą. Pantelejmon pobiegł w ślad za nim, a za
Pantelejmonem, zawahawszy się chwilę, rzucił się Korotkow. Na zakręcie korytarza blady i
wzburzony Korotkow prześliznął się pod rękami Pantelejmona, wyprzedził Kalesonera i
pobiegł przed nim cofając się tyłem.
— Towarzyszu Kalesoner — wybąkał łamiącym się głosem — proszę pozwolić mi
powiedzieć, tylko minutę… Chodzi o rozporządzenie…
— Towarzyszu! — wściekle zabrzęczał zaaferowany i rozpędzony Kalesoner, zmiatając
Korotkowa w biegu. — Czy nie widzicie, że jestem zajęty? Jadę! Jadę!
— Ale w związku z roz…
— Czy naprawdę nie widzicie, że jestem zajęty? Towarzyszu! Zwróćcie się do referenta!
Kalesoner wbiegł do westybulu, gdzie na podeście stał porzucony wielki orkiestrion
„Alpejskiej Róży”.
— To przecież ja jestem referentem! — zawył rozpaczliwie Korotkow oblewając się
potem. — Towarzyszu Kalesoner, wysłuchajcie mnie!
— Towarzyszu! — wcale nie słuchając ryknął jak syrena Kalesoner i obejrzawszy się w
biegu na Pantelejmona zawołał:
— Zastosujcie odpowiednie środki, żeby mnie nie zatrzymywano!
— Towarzyszu! — wychrypiał przerażony Pantelejmon — dlaczego zatrzymujecie?
I nie wiedząc jakie środki należy zastosować, zastosował takie: schwycił Korotkowa wpół i
lekko przyciągnął do siebie, jak ukochaną kobietę. Środki okazały się skuteczne. Kalesoner
wyśliznął się, stoczył się po schodach niczym na wrotkach i wyskoczył frontowymi drzwiami.
— Piii! Piii! — zatrąbił za oknami motocykl, wystrzelił pięć razy, zasnuł dymem okna i
zniknął. Dopiero wtedy Pantelej — mon puścił Korotkowa, otarł pot z twarzy i zaryczał:
— Niee — edobrze!
— Pantelejmonie… — trzęsącym się głosem zapytał Korotkow — gdzie on pojechał?
Mów prędzej, on kogoś innego, rozumiesz…
— Zdaje się, że do Centrozapu.
Korotkow zbiegł jak wicher ze schodów, wdarł się do szatni, chwycił palto i kaszkiet, i
wybiegł na ulicę.
V
D
IABELSKA SZTUCZKA
Korotkow miał szczęście. Akurat w tej chwili „Alpejską Różę” mijał tramwaj. Korotkow z
powodzeniem wskoczył i pędził naprzód, obijając się to o koło hamulcowe, to o worki na
plecach. Nadzieja wstąpiła w jego serce. Z jakiegoś powodu motocykl zatrzymał się i teraz
trzeszczał tuż przed tramwajem; Korotkow chwilami tracił go z oczu, to znów odnajdywał
kwadratowe plecy w chmurze błękitnego dymu. Przez kilka minut Korotkowem tłukło i
rzucało na pomoście, aż w końcu motocykl zatrzymał się koło szarego budynku Centrozapu.
Kwadratowy tułów skrył się wśród przechodniów i znikł. Korotkow wyskoczył w biegu z
tramwaju, zakręcił się w kółko, upadł, stłukł kolano, podniósł czapkę i tuż przed maską
samochodu przebiegł do westybulu.
Dziesiątki ludzi szły naprzeciw Korotkowa lub wyprzedzały go, pokrywając podłogę
mokrymi plamami. Kwadratowe plecy mignęły na półpiętrze i Korotkow dysząc popędził za
nimi. Kalesoner wspinał się z dziwną, nienaturalną szybkością i Korotkowowi zamierało
serce na myśl, że straci go z oczu.
Tak właśnie się stało. Na piątym podeście, gdy referent całkiem już opadł z sił, plecy
rozpłynęły się w gąszczu fizjonomii, czapek i teczek. Korotkow wpadł jak błyskawica na
podest i przez sekundę zawahał się przed drzwiami, na których znajdowały się dwa napisy.
Pierwszy, złoty na zielonym tle, jeszcze z twardym znakiem: „Dortuar pepinierek”, drugi,
czarny na białym, bez znaku: „Naczbiurzasprazaop”. Korotkow na chybił trafił skierował się
w te właśnie drzwi i ujrzał ogromne szklane klatki oraz mnóstwo biegających pomiędzy nimi
blondynek. Otworzywszy pierwszą ze szklanych zagród Korotkow zobaczył w niej jakiegoś
człowieka w granatowym garniturze. Leżał on na stole i wesoło śmiał się do słuchawki. W
następnym przedziale stało na stole pełne wydanie dzieł Szellera–Michajłowa, a obok dzieł
nieznajoma starsza kobieta w chustce ważyła na wadze suszoną i brzydko pachnącą rybę. W
trzecim panował bezustanny stukot i dźwięk dzwoneczków — przy sześciu maszynach pisało
i śmiało się drobnymi ząbkami sześć jasnowłosych kobiet. Za ostatnim przepierzeniem
otwierała się rozległa przestrzeń z grubymi kolumnami. W powietrzu unosił się niemożliwy
do wytrzymania trzask maszyn i widać było masę głów, damskich i męskich, ale Kalesonera
wśród nich nie było. Straciwszy głowę i pokręciwszy się w miejscu Korotkow zatrzymał
pierwszą napotkaną kobietę, przebiegającą obok z lusterkiem w ręku.
— Czy nie widziała pani Kalesonera?
Serce Korotkowa podskoczyło z radości, gdy kobieta odrzekła, otworzywszy szeroko oczy:
— Tak, ale on już wyjeżdża. Niech go pan goni.
Korotkow popędził przez salę kolumnową tam, gdzie wskazywała maleńka, biała rączka z
lśniącymi czerwonymi paznokciami. Przemierzywszy galopem salę, znalazł się na wąskim,
ciemnawym podeście i zobaczył otwartą paszczę oświetlonej windy. Serce osunęło mu się do
nóg — dogonił… paszcza pochłaniała właśnie kwadratowe, watowane plecy i lśniącą czarną
teczkę.
— Towarzyszu Kalesoner! — zawołał Korotkow i zdrętwiał. Liczne zielone koła
zatańczyły na podeście. Siatka zasłoniła szklane drzwi, winda drgnęła i kwadratowe plecy
odwróciły się, zmieniając się w bohaterską pierś. Wszystko, wszystko poznał Kortokow: i
szary frencz, i czapkę, i oczka jak rodzynki. To był Kalesoner, ale Kalesoner z długą, falującą
asyryjską brodą, spływającą na piersi. W mózgu Korotkowa niezwłocznie zrodziła się myśl:
„Broda wyrosła mu wtedy, kiedy jechał na motocyklu i wchodził po schodach — co to ma
znaczyć?” A potem druga: „Broda jest fałszywa — co to ma znaczyć?”
A tymczasem Kalesoner zaczął pogrążać się w osiatkowanej przepaści. Najpierw schowały
się nogi, potem brzuch, broda, na końcu oczka i usta, które wygłosiły tenorem łagodne słowa:
— Spóźniliście się, towarzyszu, w piątek.
„Głos także sztuczny” — stuknęło Korotkowowi w czaszce. Przez parę sekund jego głowa
płonęła boleśnie, ale po chwili przypomniawszy sobie, że żadne czary nie mogą go
zatrzymać, że zatrzymać się — to zginąć, Korotkow rzucił się do windy. W szybie ukazała się
kabina unosząca się w górę na linie. Zza szybu wyszła zamyślona piękność z błyszczącymi
kamykami we włosach i czule musnąwszy rękę Korotkowa spytała:
— Czy macie wadę serca, towarzyszu?
— Ależ nic podobnego, towarzyszko — wykrztusił oszołomiony Korotkow i ruszył do
windy. — Nie zatrzymujcie mnie.
— W takim razie musicie pójść do Iwana Finogenowicza — powiedziała ze smutkiem
piękność zagradzając Korotkowowi drogę.
— Nie chcę! — płaczliwie wykrzyknął Korotkow. — Towarzyszko, ja się śpieszę! O co
wam chodzi?
Ale kobieta nadal była nieustępliwa i smutna.
— Sami wiecie, że nic nie mogę zrobić — powiedziała i przytrzymała Korotkowa za rękę.
Winda zatrzymała się, wypluła człowieka z teczką, zasłoniła się siatką i znów pojechała w
dół.
— Proszę mnie puścić! — zawył Korotkow i wyrwawszy rękę rzucił się z przekleństwem
w dół po schodach. Przeleciawszy sześć odcinków marmurowych schodów i omal nie
zabiwszy wysokiej staruszki w czepcu, która zdążyła się przeżegnać, znalazł się na dole,
przed ogromną szklaną ścianą ze srebrnym napisem na niebieskim tle: „Damy klasowe” u
góry i kartką z napisanym piórem słowem „Informacja” poniżej. Korotkowa ogarnął
zabobonny strach. Oto za ścianą wyraźnie mignął Kalesoner. Kalesoner wygolony do
połysku, taki jak przedtem i straszny. Przeszedł tuż obok Korotkowa, oddzielony od niego
tylko cienką warstwą szkła. Starając się nie myśleć o niczym, Korotkow rzucił się do
miedzianej, błyszczącej klamki i szarpnął nią, ale klamka nie ustąpiła.
Zgrzytnąwszy zębami jeszcze raz zatargał lśniącą miedzią i dopiero wtedy spostrzegł z
rozpaczą malutki napis: „Dookoła, wejściem nr 6”.
Kalesoner mignął i zniknął w czarnej wnęce za szybami.
— Gdzie jest szóste? Gdzie jest szóste? — słabo krzyknął do kogoś Korotkow.
Przechodzący odskoczyli. Otworzyły się malutkie, boczne drzwi i wyszedł z nich połyskliwy
staruszek w niebieskich okularach, z ogromnym wykazem w rękach. Spojrzawszy na
Korotkowa sponad okularów, uśmiechnął się i poruszył ustami.
— No i co? Wciąż pan przychodzi? — wymamlał. — Jak Boga kocham, niepotrzebnie.
Niech pan posłucha mnie starego i da już spokój. I tak już pana wykreśliłem. Chi — chi.
— Skąd pan wykreślił? — osłupiał Korotkow.
— Chi. Wiadomo skąd, ze spisu. Ołóweczkiem — szast i gotowe — chi—chi — staruszek
zaśmiał się lubieżnie.
— Prze… praszam… a skąd pan mnie zna?
— Chi. śartowniś z pana, Wasylu Pawłowiczu.
— Ja jestem Warfałomiej — powiedział Korotkow i potarł ręką swoje chłodne i śliskie
czoło — Pietrowicz.
Uśmiech zniknął na moment z twarzy okropnego staruszka. Zajrzał do spisu i przesunął
suchym paluszkiem z długim pazurem po rubrykach.
— Czemu pan mi głowę zawraca? Jest tutaj — Kołobkow, W.P.
— Ja jestem Korotkow — krzyknął zniecierpliwiony Korotkow.
— Przecież mówię: Kołobkow — obraził się staruszek. — A tutaj Kalesoner. Obaj razem
przeniesieni, a na miejsce Kalesonera — Czekuszyn.
— Co?… — wykrzyknął Korotkow nie posiadając się z radości. — Wyrzucili Kalesonera?
— Właśnie tak. Wszystkiego jeden dzień się nazarządzał i wywalili.
— Boże! — zawołał triumfująco Korotkow — jestem uratowany! — i nie panując nad
sobą uścisnął ozdobioną długimi pazurami kościstą dłoń staruszka. Ten uśmiechnął się. Na
moment radość Korotkowa przygasła. Coś dziwnego i złowieszczego mignęło w granatowych
dziurkach oczu staruszka. Dziwny wydawał się także uśmiech, odsłaniający sine dziąsła. Ale
Korotkow natychmiast odpędził niemiłe uczucie i zafrasował się:
— To znaczy, że powinienem natychmiast biec do Matzapu?
— Obowiązkowo — potwierdził staruszek. — Tak jest tutaj powiedziane: do Matzapu.
Tylko pozwoli pan swoją legitymację, zrobię adnotację ołóweczkiem.
Korotkow natychmiast sięgnął do kieszeni, pobladł, sięgnął do drugiej, pobladł jeszcze
bardziej, klepnął się po kieszeniach spodni i z głuchym jękiem rzucił się z powrotem po
schodach, patrząc pod nogi. Zderzając się z ludźmi, zrozpaczony Korotkow wbiegł na samą
górę; chciał odnaleźć piękność z kamieniami i o coś ją zapytać, ale zobaczył, że piękność
zmieniła się w pokracznego, zasmarkanego chłopca.
— Kochasiu — rzucił się do niego Korotkow — mój portfel, taki żółty.
— To nieprawda — odpowiedział ze złością chłopczyk.
— Niczego nie brałem, oni kłamią.
— Ależ nie, mój miły, ja nie mówię… to nie ty… dokumenty…
Chłopczyk popatrzył spode łba i nagle rozbeczał się basem.
— O mój Boże! — zawołał z rozpaczą Korotkow i pognał na dół do staruszka.
Ale kiedy przybiegł, staruszka już nie było. Zniknął. Korotkow rzucił się do malutkich
drzwi, szarpnął za klamkę. Drzwi okazały się zamknięte. W półmroku czuć było lekki zapach
siarki.
Myśli zawirowały w głowie Korotkowa jak zamieć i wyskoczyła z niej jeszcze jedna:
„Tramwaj!” Nagle przypomniał sobie wyraźnie, że na platformie przyciskali go dwaj młodzi
ludzie, a jeden z nich, chudziutki, miał czarne, jakby przyklejone wąsiki.
— Och, co za nieszczęście, co za nieszczęście — mruczał Korotkow. — Teraz to już
najgorsze nieszczęście.
Wybiegł na ulicę, dotarł do końca, skręcił w zaułek i znalazł się przed wejściem do
niewielkiego budynku, którego architektura robiła nieprzyjemne wrażenie. Szary
człowieczek, zezowaty i ponury, nie patrząc na Korotkowa, tylko gdzieś w bok, zapytał:
— Gdzie leziesz?
— Ja jestem Korotkow, Wu Pe, towarzyszu, któremu przed chwilą ukradli dokumenty…
Wszystkie, co do jednego… Teraz mogą mnie zatrzymać…
— Pewnie, że tak — potwierdził człowiek na ganku.
— Więc pozwólcie mi…
— Niech ten Korotkow stawi się osobiście.
— Przecież to ja jestem Korotkow, towarzyszu.
— Pokaż dowód.
— Dopiero co mi go ukradli — wyjęczał Korotkow.
— Ukradli, towarzyszu, taki młody człowiek z wąsikami.
— Z wąsikami? To na pewno Kołobkow. Niechybnie on. Pracuje specjalnie w naszym
rejonie. Szukaj go teraz po kawiarniach.
— Ja nie mogę, towarzyszu — zapłakał Korotkow. — Muszę iść do Matzapu, do
Kalesonera. Przepuście mnie.
— Daj zaświadczenie, że ukradli.
— Od kogo?
— Z administracji.
Korotkow opuścił ganek i popędził ulicą.
„Iść do Matzapu, czy do administracji? Administrator przyjmuje rano, a więc trzeba do
Matzapu.”
W tym momencie gdzieś daleko zegar na ceglastej wieży wybił cztery razy i natychmiast
ze wszystkich drzwi wybiegli ludzie z teczkami. Zapadł zmierzch i z nieba sypnął rzadki,
mokry śnieg.
„Za późno — pomyślał Korotkow — czas do domu.”
VI
N
OC PIERWSZA
W dziurce od klucza tkwiła karteczka. Korotkow przeczytał ją w półmroku.
„Drogi sąsiedzie!
Wyjeżdżam do Zwienigrodu, do mamy. Zostawiam panu w prezencie wino. Niech pan pije
na zdrowie — nikt nie chce go kupić. Stoi w kącie.
Pańska A. Pajkowa”
Uśmiechnąwszy się krzywo, Korotkow szczęknął zamkiem, przeniósł w dwunastu kursach
do swego pokoju wszystkie butelki stojące w kącie korytarza, zapalił lampę i jak stał, w
czapce i palcie, zwalił się na łóżko. Około pół godziny wpatrywał się jak zaczarowany w
portret Cromwella zanikający w gęstym mroku, po czym poderwał się i znienacka uległ
jakiemuś gwałtownemu atakowi. Zerwał czapkę, rzucił ją w kąt, jednym machnięciem strącił
na podłogę paczki z zapałkami i zaczął deptać je nogami.
— A masz! Masz! Masz! — wył Korotkow i z chrzęstem gniótł diabelskie pudełka, mętnie
wyobrażając sobie, że rozgniata głowę Kalesonera.
Na wspomnienie jajowatej głowy pojawiła się naraz myśl o obliczu wygolonym i
brodatym, i wtedy Korotkow zatrzymał się.
— Pozwólcie, jak to jest? — szepnął i przesunął ręką po oczach. — Cóż to takiego?
Dlaczego właściwie stoję tutaj i zajmuję się głupstwami, kiedy to wszystko jest takie
straszne? Przecież nie mógł się w gruncie rzeczy rozdwoić?
Strach wciskał się przez czarne okna do pokoju i Korotkow, starając się nie patrzeć na nie,
zasłonił je storami. Podwójne oblicze, to porastając brodą, to nagle pozbywając się jej,
wypływało chwilami z kątów, jarząc się zielonkawymi oczami. W końcu Korotkow nie
wytrzymał i czując, że jego mózg gotów pęknąć z napięcia, cichutko zapłakał.
Wypłakawszy się i poczuwszy ulgę zjadł wczorajsze oślizłe kartofle, po czym znowu
trochę popłakał, powróciwszy do przeklętej zagadki.
— Przepraszam — wymamrotał nagle — dlaczego ja właściwie płaczę, skoro mam wino?
Jednym haustem wypił pół szklanki. Słodki płyn zaczął działać po pięciu minutach —
okropnie rozbolała go lewa skroń i aż do mdłości zachciało mu się pić. Wypił trzy szklanki
wody i wskutek bólu skroni całkiem zapomniał o Kalesonerze; z jękiem zerwał z siebie
ubranie i mocno zaciskając powieki zwalił się w pościel. „Trzeba by wziąć piramidon…” —
szeptał długo, póki nie zlitował się nad nim ciężki sen.
VII
O
RKIESTRION I KOT
Nazajutrz o dziesiątej rano Korotkow zaparzył w pośpiechu herbatę, wypił bez apetytu
ć
wierć szklanki i czując, że czeka go trudny, uciążliwy dzień, opuścił swój pokój i pobiegł
wśród mgły przez mokre asfaltowe podwórko. Na drzwiach oficyny był napis:
„Administracja”. Ręka Korotkowa już sięgała do dzwonka, gdy jego oczy przeczytały: „Z
powodu śmierci zaświadczeń nie wydaje się”.
— O mój Boże! — wykrzyknął z niezadowoleniem Korotkow. — Co za pech na każdym
kroku. — I dodał: — A więc dokumenty później, a teraz do Matzapu. Trzeba zobaczyć co i
jak. Może Czekuszyn już wrócił.
Piechotą, ponieważ wszystkie pieniądze zostały ukradzione, Korotkow dobrnął do
Matzapu i przeszedłszy przez westybul skierował się prosto do kancelarii. Na progu kancelarii
zatrzymał się i otworzył usta. W kryształowej sali nie było ani jednej znajomej osoby. Ani
Drozda, ani Anny Eugrafowny, słowem — nikogo. Za stołami, przypominając już nie wrony
na drucie, tylko trzy sokoły cara Aleksego Michajłowicza, siedziało trzech identycznych,
wygolonych blondynów w jasnoszarych, kraciastych garniturach, oraz jedna młoda kobieta o
marzycielskich oczach, z brylantowymi kolczykami w uszach. Młodzi ludzie w ogóle nie
zwrócili uwagi na Korotkowa i nadal skrzypieli piórami w księgach rachunkowych, a kobieta
zrobiła do niego oko. Ale kiedy w odpowiedzi Korotkow uśmiechnął się z zakłopotaniem,
roześmiała się wyniośle i odwróciła plecami. „Dziwne” — pomyślał Korotkow i potknąwszy
się na progu wyszedł z kancelarii. Przed drzwiami swojego pokoju zawahał się, westchnął
spojrzawszy na stary, miły napis „Referent”, otworzył drzwi i wszedł. Natychmiast zrobiło
mu się ciemno w oczach, a podłoga lekko zakołysała się pod nogami. Za jego własnym
biurkiem, rozstawiwszy łokcie, siedział we własnej osobie Kalesoner wściekle machając
piórem. Falujące, lśniące włosy przykrywały mu pierś. Korotkowowi zatkało dech w
piersiach, gdy patrzył na lakierowaną łysinę nad zielonym suknem. Kalesoner pierwszy
przerwał milczenie.
— Czego sobie życzycie, towarzyszu? — zagruchał uprzejmie falsetem.
Korotkow gorączkowo oblizał wargi, nabrał w wąską pierś wielki haust powietrza i
powiedział ledwo dosłyszalnie:
— Hm… ja, towarzyszu, jestem tutejszym referentem… To znaczy… No tak, jeżeli
pamiętacie rozporządzenie…
Zdumienie odmieniło gwałtownie górną część twarzy Kalesonera. Jego jasne brwi uniosły
się, a czoło przeobraziło się w harmonijkę.
— Proszę wybaczyć — odpowiedział uprzejmie — ale tutejszym referentem jestem
właśnie ja.
Korotkow na chwilę stracił głos. Gdy go odzyskał, wyrzekł takie oto słowa:
— Jak to? To znaczy wczoraj. Ach, no tak. Proszę wybaczyć. Oczywiście, pomyliłem się.
Proszę bardzo.
Wycofał się tyłem z pokoju i na korytarzu ochryple powiedział do siebie:
— Korotkow, przypomnij sobie, którego dzisiaj?
I sam sobie odpowiedział:
— Wtorek, to znaczy piątek. Tysiąc dziewięćset.
Odwrócił się i w tejże chwili rozbłysły przed nim dwie korytarzowe żarówki na ludzkiej
kuli z kości słoniowej, a wygolone oblicze Kalesonera przesłoniło świat.
— Znakomicie! — zagrzmiała miednica, a Korotkowa skręciły konwulsje. — Właśnie
czekam na pana. Świetnie. Miło mi pana poznać.
Z tymi słowy przysunął się do Korotkowa i tak ścisnął mu rękę, że referent stanął na jednej
nodze jak bocian na dachu.
— Dokonałem rozdziału etatów — szybko, ostro i dobitnie przemówił Kalesoner. —
Trzech tam — wskazał na drzwi kancelarii. — I oczywiście Manieczka. Pan jest moim
pomocnikiem. Kalesoner — referentem. Wszystkich dotychczasowych na pysk. Idiotę
Pantelejmona też. Mam informację, że był kelnerem w „Alpejskiej Róży”. Teraz muszę
pędzić do oddziału, a wy z Kalesonerem napiszcie tymczasem pismo w sprawie tych
wszystkich, a w szczególności w sprawie tego, jak mu tam… Korotkowa. Swoją drogą pan
jest trochę podobny do tego łajdaka. Tylko tamten ma podbite oko.
— Ja. Nie. — powiedział chwiejąc się Korotkow i opadła mu szczęka. — Nie jestem
łajdakiem. Ukradli mi wszystkie dokumenty. Co do jednego.
— Wszystkie? — wykrzyknął Kalesoner — głupstwo. Tym lepiej.
Schwycił ciężko dyszącego Korotkowa za rękę, popędził korytarzem, wciągnął go do
zaklętego gabinetu i rzucił na miękkie skórzane krzesło, a sam usadowił się za stołem.
Korotkow, ciągle jeszcze czując dziwne kołysanie podłogi pod nogami, skulił się i
zamknąwszy oczy zamamrotał: „Dwudziestego było w poniedziałek, to znaczy we wtorek
dwudziestego pierwszego. Nie. Co ja mówię? Dwudziesty pierwszy rok. Liczba porządkowa
015, miejsce na podpis, myślnik. War — fałomiej Korotkow. To znaczy ja. Wtorek, środa,
czwartek, piątek, sobota, niedziela, poniedziałek. Piątek na pe i poniedziałek na pe,
poniedziałek… poniee… na nie, tak jak niedziela…”
Kalesoner skrzypiąc piórem napisał coś na papierze, przybił na nim pieczęć i wetknął go
Korotkowowi. W tym momencie ostro zadzwonił telefon. Kalesoner schwycił słuchawkę i
zaryczał:
— Aha! Tak. Tak. Natychmiast przyjeżdżam.
Skoczył do wieszaka, zerwał z niego czapkę, przykrył nią łysinę i zniknął w drzwiach,
rzuciwszy na pożegnanie:
— Czekajcie na mnie u Kalesonera.
Korotkowowi zupełnie pociemniało w oczach, gdy przeczytał to, co było napisane na
papierze ze stemplem.
„Okaziciel niniejszego jest faktycznie moim pomocnikiem, tow. Wasilijem Pawłowiczem
Kołobkowem, co niniejszym faktycznie potwierdzam. Kalesoner.”
— O–och! — jęknął Korotkow upuszczając na podłogę papier i czapkę. — Co tu się
właściwie dzieje?
W tej chwili drzwi zaśpiewały piskliwie i Kalesoner wrócił w swojej brodatej postaci.
— Kalesoner już uciekł? — cieniutko i serdecznie spytał Korotkowa.
Ś
wiatło dnia zgasło.
— A–a–a–a–a… — zawył Korotkow nie wytrzymawszy tortury i nie panując nad sobą
skoczył na Kalesonera z wyszczerzonymi zębami. Strach zniekształcił oblicze Kalesonera do
tego stopnia, że od razu stało się żółte. Naparł tyłem na drzwi, otworzył je z łoskotem, wypadł
na korytarz i nie mogąc utrzymać się na nogach przysiadł w kucki, ale natychmiast poderwał
się i rzucił do ucieczki z krzykiem:
— Goniec! Goniec! Na pomoc!
— Zaczekajcie! Zaczekajcie, towarzyszu, proszę was… — zawołał Korotkow
opamiętawszy się i popędził w ślad za Kalesonerem.
Coś załomotało w kancelarii i sokoły podskoczyły jak na komendę. Marzycielskie oczy
kobiety poderwały się znad maszyny.
— Będę strzelać! Będę strzelać! — rozległ się jej histeryczny krzyk.
Kalesoner wpadł jako pierwszy do westybulu na podest z orkiestrionem, przez sekundę
wahał się dokąd biec, szarpnął się i ścinając ostro zakręt zniknął za instrumentem. Korotkow
rzucił się za nim, pośliznął się i z całą pewnością rozbiłby sobie głowę o poręcz, gdyby nie
ogromna, krzywa czarna korba stercząca z żółtej ścianki. Chwyciła ona połę jego palta,
przetarty szewiot rozdarł się z cichym piskiem i Korotkow miękko usiadł na zimnej podłodze.
Boczne drzwi za orkiestrionem z hukiem zatrzasnęły się za Kalesonerem.
— Boże… — zaczął Korotkow i nie dokończył.
W okazałym pudle z zakurzonymi, miedzianymi rurami rozległ się dziwny dźwięk, jakby
pękła szklanka, potem stłumiony, głuchy warkot, dziwny chromatyczny pisk i uderzenie
dzwonów. Potem dźwięczny akord w tonacji dur, dziarska, bogata fala tonów i cała
trzypiętrowa żółta skrzynia zagrała, przesypując w swym wnętrzu pokłady zleżałych
dźwięków.
Łuny, płomieni huk, pożary…
W czarnym prostokącie drzwi ukazała się nagle pobladła twarz Pantelejmona. W jednej
chwili uległ metamorfozie. Jego oczka zaświeciły triumfalnym blaskiem, wyprężył się,
trzepnął prawą ręką po lewej, jak gdyby przerzucał niewidzialną serwetkę, zerwał się z
miejsca i bokiem, na ukos, jak koń lejcowy, ruszył po schodach, ułożywszy ręce w taki
sposób, jakby trzymał w nich tacę z filiżankami.
Dym się nad rzeką Moskwą słał…
— Co ja narobiłem? — przestraszył się Korotkow. Maszyna wypuściwszy pierwsze,
zleżałe dźwięki, ruszyła gładko, napełniając opustoszałe sale Matzapu rykiem i grzmotem
wydobywającym się jak gdyby z tysiąca lwich paszcz.
W surducie strzelców gwardii szarym…
Poprzez wycie, łoskot i bicie dzwonów przedarł się klakson samochodu i wtedy frontowym
wejściem powrócił Kalesoner — Kalesoner wygolony, mściwy i groźny. Otoczony
złowieszczą, niebieskawą poświatą zaczął posuwiście wchodzić po schodach. Włosy zaczęły
podnosić się na głowie Korotkowa; jęknąwszy, wybiegł przez boczne drzwi za orkiestrionem
i po krętych schodach wypadł na wysypane szutrem podwórze, a potem na ulicę. Pędził ulicą
jak ścigana zwierzyna, słysząc jak w ślad za nim głucho dudni gmach „Alpejskiej Róży”:
Na murach Kremla cesarz stał…
Na rogu ulicy dorożkarz wściekle machając batem podrywał klacz do biegu.
— Boże! Boże! — zaszlochał gwałtownie Korotkow. — To znowu on! Co się dzieje?
Brodaty Kalesoner wyrósł na jezdni tuż koło dorożki, wskoczył do niej i zaczął walić
dorożkarza po plecach, nawołując cienkim głosikiem:
— Ruszaj! Ruszaj, hultaju!
Klacz szarpnęła się, zaczęła wierzgać, po czym pognała pod palącymi uderzeniami bata,
napełniając ulicę łoskotem pojazdu. Przez obfite łzy Korotkow widział, jak błyszczący
kapelusz spadł z głowy dorożkarza i wysypały się z niego na wszystkie strony poskręcane
banknoty. Gwiżdżąc, pogonili za nimi chłopcy. Dorożkarz, obejrzawszy się, ściągnął z
rozpaczą lejce, ale Kalesoner zaczął tłuc go wściekle po plecach, wyjąc:
— Jedź! Jedź! Zapłacę!
Dorożkarz wrzasnąwszy rozpaczliwie:
— Ech, wasze zdrowie, zginąć przyjdzie, czy jak? — puścił klacz cwałem i wszystko
zniknęło za rogiem.
Korotkow szlochając popatrzył na szare niebo mknące szybko nad głową, zachwiał się i
krzyknął boleśnie:
— Dość już tego! Ja tego tak nie zostawię! Zdemaskuję go! Podskoczył i uczepił się pałąka
tramwaju. Pałąk pomachał nim kilka minut i zrzucił przed zielonym, ośmiopiętrowym
budynkiem. Wbiegłszy do westybulu Korotkow wsadził głowę w czworokątny otwór w
drewnianym przepierzeniu i spytał olbrzymiego, granatowego czajnika:
— Gdzie jest biuro roszczeń, towarzyszu?
— Siódme piętro, dziewiąty korytarz, mieszkanie 41, pokój 302 — odpowiedział czajnik
kobiecym głosem.
— Siódme, dziewiąty, czterdzieści jeden, trzysta… trzysta… ileż to… trzysta dwa —
mruczał Korotkow wspinając się po szerokich schodach. — Siódme, dziewiąty, siódme, stop,
czterdzieści, nie, czterdzieści dwa… nie, trzysta dwa — buczał — ach, Boże, zapomniałem,
przecież czterdzieści, czterdziestka…
Na siódmym piętrze minął troje drzwi, na czwartych spostrzegł czarny numer „40” i
wszedł do bezkresnej sali kolumnowej o dwóch rzędach okien. W jej kątach leżały rulony
papieru, a cała podłoga zasłana była zapisanymi strzępkami. W głębi majaczył stolik z
maszyną do pisania, a przy stoliku siedziała złotowłosa kobieta i podparłszy ręką policzek,
cicho nuciła piosenkę. Obejrzawszy się niepewnie dookoła, Korot — kow zobaczył, jak z
estrady za kolumnami zeszła ciężkim krokiem potężna postać mężczyzny w białym kontuszu.
Jego marmurową twarz zdobiły szpakowate, obwisłe wąsy. Uśmiechając się niezwykle
uprzejmie grzecznym, martwym, gipsowym uśmiechem, mężczyzna podszedł do Korotkowa,
czule uścisnął mu rękę i stuknąwszy obcasami rzekł:
— Jan Sobieski.
— To niemożliwe… — odpowiedział wstrząśnięty Korotkow.
Mężczyzna mile się uśmiechnął.
— Niech pan sobie wyobrazi, że wielu się dziwi — powiedział z obcym akcentem. — Ale
nie pomyślcie sobie, towarzyszu, że mam coś wspólnego z tym bandytą. O, nie. Przykry zbieg
okoliczności, to wszystko. Wniosłem już podanie o zatwierdzenie mojego nowego nazwiska
— Socwychowski. O wiele ładniejsze i nie tak niebezpieczne. Zresztą, jeżeli panu to nie
odpowiada — mężczyzna z urazą skrzywił usta — nie będę się narzucał. Zawsze znajdziemy
ludzi. To nas szukają.
— Ależ nic podobnego, co pan… — żałośnie wykrzyknął Korotkow, czując, że i tutaj
zaczyna się coś dziwnego, tak jak wszędzie. Rozejrzał się zaszczutym wzrokiem, bojąc się, że
skądś może wychylić się wygolone oblicze i jajowata łysina, po czym dodał szablonowo: —
Bardzo mi przyjemnie, bardzo…
Leciutki, pstry rumieniec musnął marmurowego człowieka; ująwszy czule pod rękę
Korotkowa, pociągnął go do stolika, mówiąc:
— Bardzo się cieszę. Ale proszę sobie wyobrazić, jaki kłopot — nie mam nawet gdzie
pana posadzić. Zaniedbuje się nas, pomimo naszego znaczenia (mężczyzna machnął ręką na
zwoje papieru). Intrygi… Ale niech pan się nie obawia, rozwiniemy się… Hm… I cóż pan ma
dla nas nowego? — spytał serdecznie nieszczęsnego Korotkowa. — Ach tak, przepraszam,
tysiąckrotnie przepraszam, pozwoli pan, że przedstawię — kiwnął z galanterią białą ręką w
stronę maszyny — Henrietta Potapowna Piersimfans.
Kobieta natychmiast uścisnęła zimną ręką dłoń Korotkowa i rzuciła nań melancholijne
spojrzenie.
— A więc — ciągnął słodkim głosem mężczyzna — czym nas pan uszczęśliwi?
Felietonem? Szkicem? — Przewróciwszy białymi oczami mówił dalej: — Nie wyobraża pan
sobie, jak bardzo są nam potrzebne.
„Królowo niebios, a cóż to znaczy?” — z zamętem w głowie pomyślał Korotkow, po czym
odezwał się, łapiąc kurczowo powietrze:
— Wydarzył mi się… eee… straszny wypadek. On… Nie rozumiem. Niech pan nie myśli,
na Boga, że to halucynacja… Hm… Kche… che… (Korotkow spróbował zaśmiać się
sztucznie, ale nic z tego nie wyszło.) On jest żywy. Zapewniam pana… ale niczego nie mogę
zrozumieć, raz jest z brodą, to znowu za chwilę bez brody. Zupełnie nie mogę zrozumieć… I
głos także zmienia… a oprócz tego ukradli mi wszystkie dokumenty, co do jednego, a
administrator jak na złość umarł. Ten Kalesoner…
— Wiedziałem! — wykrzyknął gospodarz. — A więc to oni?
— O mój Boże, no oczywiście — odezwała się kobieta. — Ach, ci okropni Kalesonerowie.
— Czy pan wie — przerwał ze wzburzeniem gospodarz — że ja przez niego siedzę na
podłodze? Niech pan spojrzy. Ale czy on się zna na dziennikarstwie? — gospodarz schwycił
Korotkowa za guzik. — Niech pan sam powie, czy on się zna? Dwa dni był tutaj i całkiem
mnie zamęczył. Ale niech pan sobie wyobrazi, poszczęściło mi się. Pojechałem do Fiodora
Wasiliewicza i w końcu zabrał go stąd. Postawiłem sprawę ostro: albo ja, albo on. I przenieśli
go do jakiegoś Matzapu, czy diabli wiedzą gdzie. Niech tam sobie śmierdzi tymi zapałkami.
Ale meble, meble zdążył przekazać do tego przeklętego biura. Wszystkie. No i jak to się panu
podoba? I na czym, za pozwoleniem, ja mam pisać? Na czym pan będzie pisał? Albowiem nie
wątpię, że zostanie pan z nami, mój drogi (gospodarz objął Korotkowa). Ten szubrawiec w
sposób nieodpowiedzialny spławił prześliczne, atłasowe meble w stylu Ludwika XIV do tego
kretyńskiego biura, które i tak jutro zlikwidują do wszystkich diabłów.
— Jakie biuro? — spytał głucho Korotkow.
— Och, tych jakichś roszczeń, czy jak im tam — powiedział ze złością gospodarz.
— Co? — krzyknął Korotkow. — Co? Gdzie ono jest?
— Tam — odpowiedział gospodarz ze zdziwieniem i wskazał ręką podłogę.
Korotkow po raz ostatni rzucił nieprzytomne spojrzenie na biały kontusz i za chwilę
znalazł się na korytarzu. Zastanowiwszy się chwilę popędził w lewo, szukając schodów na
dół. Z pięć minut biegł wijącym się osobliwie korytarzem i po pięciu minutach znalazł się w
tym samym miejscu, z którego wyruszył. Drzwi z numerem 40.
— Do wszystkich diabłów! — jęknął Korotkow, zadreptał w miejscu i pobiegł w prawo, a
po pięciu minutach znów był w tym samym miejscu. Nr 40. Szarpnąwszy drzwi Korotkow
wbiegł do środka i stwierdził, że sala opustoszała. Tylko maszyna do pisania milcząco
uśmiechała się białymi zębami na stoliku. Korotkow podbiegł do kolumnady i wówczas
spostrzegł gospodarza. Stał na piedestale z obrażoną miną i już się nie uśmiechał.
— Przepraszam, że nie pożegnałem się… — zaczął Korotkow i umilkł. Gospodarz stał bez
ucha i nosa, a jego lewa ręka była odłamana. Cofając się i lodowaciejąc Korotkow wybiegł
znów na korytarz. Niewidoczne ukryte drzwi naprzeciwko nagle się otworzyły i wyszła z nich
pomarszczona baba w kolorze cynamonu, z pustymi wiadrami na koromysłach.
— Babciu! Babciu! — lękliwie krzyknął Korotkow. — Gdzie tu jest biuro?
— Nie wiem, ojczulku, nie wiem, dobrodzieju — odrzekła baba. — A ty nie biegaj,
kochaneczku, i tak nie znajdziesz. Widział to kto — dziewięć pięter!
— E–ech, durna… — ryknął Korotkow przez zaciśnięte zęby i rzucił się do drzwi. Drzwi
zatrzasnęły się za nim i Korotkow znalazł się w ślepym, mrocznym pomieszczeniu bez
wyjścia. Rzucając się na ściany i szarpiąc jak zasypany w kopalni, natrafił w końcu na białą
plamę, która wypuściła go na jakieś schody. Pobiegł z tupotem w dół. Usłyszał kroki
zmierzające naprzeciw z dołu. Przygnębiający niepokój ścisnął serce Korotkowa. Przystanął.
Jeszcze chwila — i ukazała się błyszcząca czapka, mignął szary koc i długa broda. Korotkow
zachwiał się i wczepił rękami w poręcz. Równocześnie skrzyżowały się ich spojrzenia i obaj
zawyli cienkimi głosami strachu i bólu. Korotkow zaczął cofać się tyłem na górę. Kalesoner
ogarnięty niezmiernym lękiem wycofał się na dół.
— Zaczekajcie — wychrypiał Korotkow — chwileczkę… wyjaśnijcie mi tylko…
— Ratunku! — ryknął Kalesoner, zmieniając swój cienki głos w dawny, miedziany bas.
Potknąwszy się upadł z łoskotem głową w dół. Uderzenie to nie uszło mu bezkarnie.
Zmieniwszy się w czarnego kota z fosforyzującymi oczami, wbiegł z powrotem, miękko i
sprężyście przemierzył podest, zwinął się w kłębek i wskoczywszy na parapet zniknął w
rozbitym oknie i pajęczynach. Mózg Korotkowa przesłonił na moment biały całun, ale
natychmiast opadł i wszystko stało się niezwykle jasne.
— Teraz wszystko rozumiem — szepnął Korotkow i zaśmiał się cichutko. — Aha,
zrozumiałem. Więc o to chodzi. Koty! Wszystko jasne. Koty.
I zaczął śmiać się coraz głośniej i głośniej, aż cała klatka schodowa napełniła się
dźwięcznymi odgłosami.
VIII
N
OC DRUGA
O zmierzchu towarzysz Korotkow, siedząc na bajowej pościeli, wypił trzy butelki wina,
ż
eby o wszystkim zapomnieć i uspokoić się. Teraz rozbolała go cała głowa: prawa i lewa
skroń, potylica, a nawet powieki. Lekkie mdłości podnosiły się z głębi żołądka, przelewały się
wewnątrz falami i towarzysz Korotkow dwa razy wymiotował do miednicy.
— Wiem już, jak zrobię — szeptał słabo Korotkow zwiesiwszy głowę. — Jutro postaram
się go nie spotkać. Ale ponieważ wszędzie się kręci, muszę przeczekać. I przeczekam: gdzieś
w zaułku albo w ślepej uliczce. I przejdzie sobie obok. A jeżeli będzie mnie gonił, ucieknę. I
odczepi się. Idź sobie, znaczy się, swoją drogą. I już nigdy nie chcę do Matzapu. Bóg z tobą.
Bądź sobie i kierownikiem, i referentem, i pieniędzy za tramwaj nie chcę. Obejdę się bez
nich. Tylko zostaw mnie już z łaski swojej w spokoju. Czyś ty kot, czy nie kot, z brodą, czy
bez brody — ty sobie, a ja sobie. Znajdę sobie inną posadkę i będę pracować cicho i
spokojnie. Nikogo nie zaczepiam i mnie nikt nie zaczepi. I żadnych skarg na ciebie nie będę
wnosić. Jutro wyrobię sobie tylko dokumenty — i koniec…
Gdzieś w oddali zaczął głucho bić zegar. Bum… bum… „To u Piestruchinów” —
pomyślał Korotkow i zaczął liczyć. Dziesięć… jedenaście… północ, trzynaście, czternaście,
piętnaście… czterdzieści…
— Czterdzieści razy wybił zegareczek — uśmiechnął się gorzko Korotkow i znowu
zapłakał. Potem ogarnęły go ciężkie mdłości i torsje od mszalnego wina.
— Mocne, och, jakie mocne wino — wymamrotał Korotkow i z jękiem upał na poduszkę.
Minęły dwie godziny i nie zgaszona lampa oświetlała pobladłą twarz na poduszce i potargane
włosy.
IX
M
ASZYNOWY KOSZMAR
Jesienny dzień powitał towarzysza Korotkowa mgliście i dziwacznie. Bojaźliwie
rozglądając się na schodach, Korotkow wspiął się na siódme piętro, na chybił trafił skręcił w
prawo i aż podskoczył z radości. Namalowana ręka wskazywała mu napis: „Pokoje 302 —
349”. Kierując się wskazaniem palca zbawczej ręki dotarł do drzwi z napisem: „302 — Biuro
Roszczeń”. Zaglądnąwszy ostrożnie, żeby nie natknąć się na kogo nie trzeba, Korotkow
wszedł do środka i znalazł się przed siedmioma kobietami przy maszynach do pisania. Po
chwili wahania podszedł do siedzącej z brzegu — smagłej i matowej brunetki, ukłonił się i
chciał coś powiedzieć, ale brunetka nagle przerwała mu. Wszystkie kobiety utkwiły w
Korotkowie wzrok.
— Wyjdźmy na korytarz — ostro powiedziała matowa i nerwowo poprawiła fryzurę.
„O mój Boże, znowu się zaczyna…” — przemknęła Korotkowowi smętna myśl.
Westchnąwszy ciężko, usłuchał. Sześć pozostałych kobiet odprowadziło go wzburzonymi
szeptami.
Brunetka wyprowadziła Korotkowa i w półmroku pustego korytarza powiedziała:
— Jest pan okropny… Nie spałam przez pana całą noc i zdecydowałam się. Niech będzie
jak pan chce. Oddam się panu.
Korotkow popatrzył na smagłą twarz z ogromnymi oczami, poczuł zapach konwalii,
wydobył z siebie jakiś gardłowy dźwięk i nic nie odpowiedział. Brunetka odchyliła głowę,
męczeńsko wyszczerzyła zęby, chwyciła Korotkowa za ręce, przyciągnęła do siebie i
szepnęła:
— Czemu milczysz, uwodzicielu? Zwyciężyłeś mnie swoją odwagą, mój wężu. Całuj
mnie, całuj prędko, póki nie ma nikogo z komisji rewizyjnej.
I znowu dziwny dźwięk wydobył się z ust Korotkowa. Zachwiał się, poczuł na ustach coś
miękkiego i słodkiego, i olbrzymie źrenice znalazły się tuż przy jego oczach.
— Oddam się tobie… — rozległ się szept przy samych ustach Korotkowa.
— Ja nie potrzebuję — odpowiedział ochryple. — Ukradli mi dokumenty.
— No taak… — rozległo się nagle z tyłu. Korotkow obejrzał się i zobaczył połyskliwego
staruszka.
— A–ach! — krzyknęła brunetka i zasłoniwszy twarz rękoma uciekła do pokoju.
— Hi — powiedział staruszek. — Nieźle. Gdzie by nie pójść wszędzie trafi się na pana,
panie Kołobkow. Zuch z pana. Ale nic z tego, całuj nie całuj, i tak delegacji nie wycałujesz.
Mnie dali, staruszkowi, i ja pojadę. Ot co.
Z tymi słowy staruszek pokazał Korotkowowi malutką, chudziutką figę.
— A zażalenie i tak na pana złożę — ciągnął złowieszczo błyszczący — taak… W
głównym oddziale uwiódł pan trzy, a teraz, okazuje się, dobiera się pan do pododdziałów? A
ż
e aniołeczki teraz płaczą, to panu wszystko jedno? Rozpaczają one teraz, biedne
dziewczątka, ale już za późno… Nie wrócisz czci dziewiczej. Nie wrócisz.
Staruszek wyciągnął wielką chustkę do nosa w pomarańczowe bukiety, zapłakał i
wysmarkał się.
— Chce pan wydrzeć staruszkowi okruszyny diet, panie Kołobkow? No cóż… —
staruszek zatrząsł się, zapłakał i upuścił teczkę — bierz, jedz. Niech bezpartyjny,
sympatyzujący staruszek umiera z głodu… Co tam staruszek. Tak mu sądzone, staremu
kundlowi. Ale zapamiętaj sobie, panie Kołobkow — głos staruszka stał się groźny i proroczy,
i zagrzmiały nim dzwony — nie wyjdą ci one na zdrowie, te szatańskie pieniążki. Kołkiem w
gardle panu staną — i staruszek zaniósł się gwałtownym szlochem.
Korotkowa opanowała histeria; nagle i niespodziewanie dla siebie prędziutko zatupał
nogami.
— Do wszystkich diabłów! — krzyknął cienko i jego zbolały głos uderzył w sklepienie. —
Ja nie jestem Kołobkow! Odwal się ode mnie! Nie jestem Kołobkow! Nie pojadę! Nie pojadę!
I zaczął rwać na sobie kołnierzyk.
Staruszek momentalnie skurczył się i zadrżał ze strachu.
— Następny! — krzyknęły drzwi. Korotkow zamilkł i rzucił się w nie, skręcił w lewo,
minął maszyny do pisania i znalazł się przed rosłym, eleganckim blondynem w granatowym
garniturze. Blondyn skinął Korotkowowi głową i powiedział:
— Streszczajcie się towarzyszu. Raz — dwa. Od razu. Połtawa czy Irkuck?
— Ukradli dokumenty — odpowiedział udręczony Korotkow, rozglądając się
nieprzytomnie. — I kot się pojawił. Nie ma prawa. A ja nigdy w życiu nie biłem się, to
zapałki. Nie ma prawa prześladować. Nic mnie nie obchodzi, że on jest Kalesoner. Ukradli mi
do…
— Ależ to głupstwo — odpowiedział granatowy. — Damy umundurowanie i koszule, i
prześcieradła. Jeżeli do Irkucka, to nawet używany półkożuszek. Streszczajcie się.
Zadzwonił melodyjnie kluczem w zamku, wyciągnął skrzynkę i zajrzawszy do niej
powiedział przyjaźnie:
— Pozwólcie, to jest Siergiej Nikołajewicz.
I natychmiast z jesionowej skrzynki wyjrzała przylizana, biała jak len głowa i niebieskie,
latające oczka. W ślad za nimi wyciągnęła się jak wąż szyja, zachrzęścił nakrochmalony
kołnierzyk, ukazała się marynarka, ręce, spodnie i w ciągu sekundy na czerwone sukno
wyskoczył całkowity sekretarz, piszcząc: „dzień dobry!” Otrząsnął się jak mokry pies,
zeskoczył, podciągnął mankiety, wyjął z kieszeni wieczne pióro i momentalnie zaczął pisać.
Korotkow odsunął się, wyciągnął rękę ponuro rzekł do granatowego:
— Niech pan patrzy, niech pan patrzy, on wylazł ze stołu. Co to takiego?
— Rzeczywiście, wylazł — odpowiedział granatowy.
— Przecież nie będzie leżał cały dzień. Pora. Czas. Chronometraż.
— Ale jak? Jak? — zabrzęczał Korotkow.
— Och, jak Boga kocham — zdenerwował się granatowy — nie opóźniajcie, towarzyszu.
Głowa brunetki wynurzyła się spoza drzwi i krzyknęła z radosnym wzburzeniem:
— Wysłałam już jego dokumenty do Połtawy. I ja z nim jadę. Mam w Połtawie ciotkę na
czterdziestym trzecim stopniu szerokości i piątym długości.
— I bardzo dobrze — odpowiedział blondyn. — Dokuczyło mi już to marudzenie.
— Ja nie chcę! — krzyknął Korotkow rozglądając się błędnym wzrokiem. — Ona będzie
mi się oddawać, a ja teraz nie mogę. Nie chcę! Zwróćcie dokumenty! Moje czcigodne
nazwisko! Przywróćcie!
— W tej sprawie, towarzyszu, do oddziału zawierania małżeństw — zapiszczał sekretarz.
— My nic nie możemy zrobić.
— Och, głuptasie! — wykrzyknęła brunetka, ponownie zaglądając do pokoju. — Zgódź
się! Zgódź się! — krzyczała suflerskim szeptem. Jej głowa to chowała się, to znów pojawiała.
— Towarzyszu! — zaszlochał Korotkow, rozmazując łzy na twarzy. — Towarzyszu!
Błagam cię, oddaj dokumenty! Bądź przyjacielem! Bądź przyjacielem, błagam cię wszystkimi
fibrami duszy, a ja odejdę do klasztoru!
— Towarzyszu! Bez histerii. Konkretnie i abstrakcyjnie, przedstawcie sprawę na piśmie i
ustnie, terminowo i tajnie
— Połtawa czy Irkuck? Nie zabierajcie czasu zajętemu człowiekowi! Nie chodzić po
korytarzach! Nie pluć! Nie palić! Nie utrudniać pracy kasjera! — wychodząc z siebie ryknął
blondyn.
— Uściski rąk wzbronione! — zapiał sekretarz.
— Niech żyją uściski! — namiętnie szepnęła brunetka i jak tchnienie przemknęła przez
pokój, owiewając szyję Korotkowa zapachem konwalii.
— Powiedziano w trzynastym przykazaniu: nie będziesz wchodził bez meldowania do
bliźniego twego — wymamlał połyskliwy i przefrunął w powietrzu trzepocząc połami
peleryny… — A ja nie wchodzę, nie wchodzę — a i tak papierek podrzucę, ot tak, szur!…
Którykolwiek podpiszesz — i na ławę oskarżonych! — Staruszek wytrząsnął z szerokiego,
czarnego rękawa paczkę białych kartek, które rozsypały się i osiadły na stołach jak mewy na
nadbrzeżnych skałach.
Zamęt zapanował w pokoju i okna zaczęły się kołysać.
— Towarzyszu blondynie! — zapłakał udręczony Korotkow. — Zabij mnie na miejscu, ale
wyrób mi jakikolwiek dokumencik. Po rękach cię będę całować!
W zmętniałej mgle blondyn zaczął puchnąć i rosnąć, ani na moment nie przestając
wściekle podpisywać staruszkowych kartek i rzucać ich sekretarzowi, który je chwytał z
radosnym pomrukiem.
— Czort z nim! — huknął blondyn. — Czort z nim! Hej, maszynistki!
Machnął ogromną ręką, ściana przed oczyma Korotkowa rozstąpiła się i trzydzieści
maszyn na stolikach, zadzwoniwszy dzwoneczkami, zagrało fokstrota. Kołysząc biodrami,
przeciągając zmysłowo ramiona i rozpryskując kremowymi nogami białą pianę, trzydzieści
kobiet ruszyło w rewiowej paradzie wokół stolików.
Białe węże papieru popełzły w paszcze maszyn, zaczęły zwijać się, kroić na kawałki i
zszywać. Wysunęły się białe spodnie z fioletowymi lampasami: „Okaziciel niniejszego jest
faktycznie okazicielem, a nie żadną szantrapą”.
— Wkładaj! — huknął blondyn we mgle.
— I–i–i–i… — cichutko zaskowyczał Korotkow i zaczął tłuc głową o róg blondynowego
stołu. Głowie ulżyło na chwilę i czyjaś zapłakana twarz mignęła Korotkowowi przed oczyma.
— Może walerianki? — zawołał ktoś na suficie. Peleryna jak czarny ptak zasłoniła świat, a
staruszek zaszeptał trwożnie:
— Teraz już tylko jeden ratunek — do Dyrkina w piątym oddziale. Chodu! Chodu!
Zapachniało eterem, potem czyjeś ręce delikatnie wyniosły Korotkowa w półmrok
korytarza. Peleryna owinęła go i pociągnęła gdzieś, szepcząc i chichocząc:
— No, już ja im się przysłużyłem! Podsypałem im na stoły coś takiego, że każdemu jak nic
dostanie się najmniej po pięć lat z pozbawieniem na pole bitwy. Chodu! Chodu!
Peleryna odfrunęła gdzieś na bok, z siatki opadającej w głąb przepaści wionął wilgotny
wiatr.
X
S
TRASZLIWY
D
YRKIN
Lustrzana kabina zaczęła opadać w dół i dwóch Korot — kowów opadło w dół. Drugiego
Korotkowa ten pierwszy i główny zostawił w lustrze kabiny i wyszedł sam do chłodnego
westybulu. Różowy grubas w cylindrze powitał go słowami:
— Cudownie. A ja was aresztuję.
— Nie wolno mnie aresztować — odpowiedział Korotkow i wybuchnął szatańskim
ś
miechem — ponieważ nie wiadomo kim ja jestem. Właśnie. Ani aresztować, ani żenić mnie
nie wolno. A do Połtawy i tak nie pojadę.
Grubas zatrząsł się ze strachu, zajrzał Korotkowowi w źrenice i zaczął osuwać się do tyłu.
— No, aresztuj — pisnął Korotkow i pokazał grubasowi drżący język, pachnący walerianą.
— Jak ty mnie aresztujesz, jeżeli zamiast dokumentów — figa? A może ja jestem
Hohenzollern?
— Panie Jezu — powiedział grubas, przeżegnał się drżącą ręką i z różowego stał się żółty.
— Kalesoner tu się nie kręcił? — ostro zapytał Korotkow i rozejrzał się. — Odpowiadaj
grubasie.
— W żadnym wypadku — odpowiedział grubas zmieniając żółty kolor na szary.
— No i co teraz? Hę?
— Do Dyrkina, nic innego — wybełkotał grubas. — Najlepiej prosto do niego. Tylko że
on srogi. Och, jaki srogi! Strach podejść. Już od niego z góry dwóch wyleciało. Telefon
dzisiaj rozbił.
— W porządku — odrzekł Korotkow i dziarsko splunął.
— Teraz już nam wszystko jedno. Podnoś!
— Nóżki sobie nie stłuczcie, towarzyszu pełnomocniku
— serdecznie powiedział grubas podsadzając Korotkowa do windy.
Na górnym pomoście nawinął się szesnastoletni malec i krzyknął strasznym głosem:
— Ty gdzie? Stój!
— Nie bij, wujku — powiedział grubas kurcząc się i zasłaniając głowę rękami. — Do
samego Dyrkina.
— Przechodzić! — krzyknął malec. Grubas szepnął:
— Niech pan już idzie, jaśnie panie, a ja tu poczekam na ławeczce. Już to zbyt straszne…
Korotkow trafił do ciemnego przedpokoju, a z niego do opustoszałej sali z rozpostartym na
podłodze niebieskim, wyświechtanym dywanem.
Przed drzwiami z napisem „Dyrkin” Korotkow zawahał się nieco, ale potem wszedł i
znalazł się w wygodnie urządzonym gabinecie z ogromnym malinowym stołem i ściennym
zegarem.
Malutki, pulchny Dyrkin wyskoczył na sprężynie zza stołu i nastroszywszy wąsy warknął:
— M–mmmilczeć! — chociaż Korotkow nie odezwał się jeszcze słowem.
W tej chwili zjawił się w gabinecie blady młodzieniec z teczką. Twarz Dyrkina
momentalnie zmarszczyła się w uśmiechu.
— A–a–a! — zawołał słodkim głosem — Artur Arturowicz! Serdecznie witam!
— Słuchaj no, Dyrkin — odezwał się metalicznym głosem młodzieniec. — To ty napisałeś
do Puzyriowa, że jakoby ustanowiłem w kasie emerytalnej jednoosobową dyktaturę i
buchnąłem pieniądze na majowe emerytury? To ty? Odpowiadaj, parszywa świnio.
— Ja?… — wybełkotał Dyrkin, w czarodziejski sposób przeobrażając się z Dyrkina
srogiego w Dyrkina–poczciwca. — Ja, Arturze Dyktatorowiczu… Ja, oczywiście… Pan
niesłusznie…
— Ach, ty łajdaku, łajdaku — wyskandował dobitnie młodzieniec, pokiwał głową i
zamachnąwszy się teczką trzasnął nią Dyrkina w ucho z odgłosem blina rzuconego na
talerzyk.
Korotkow machinalnie jęknął i zamarł w bezruchu.
— Tak zrobię z tobą i z każdym łotrem, który pozwoli sobie wsadzać nos w moje sprawy
— powiedział z naciskiem młodzieniec i pogroziwszy Korotkowowi na pożegnanie
czerwonym kułakiem, wyszedł.
Przez parę minut w gabinecie panowało milczenie i tylko wisiorki na kandelabrach
dzwoniły, poruszone przejeżdżającą gdzieś ciężarówką.
— Oto, młody człowieku — uśmiechając się z goryczą powiedział dobrotliwy i
upokorzony Dyrkin — oto nagroda za gorliwość. Nie dosypiasz nocami, nie dojadasz, nie
dopijasz, a rezultat zawsze ten sam — po mordzie. A może i pan przyszedł w tej sprawie? No
cóż… Niech pan bije Dyrkina, niech pan bije… Morda widocznie u niego państwowa. A
może ręka pana boli? To niech pan weźmie świeczniczek…
I Dyrkin kusząco wystawił zza biurka pulchne policzki. Nie pojmując niczego Korotkow
uśmiechnął się krzywo i wstydliwie, wziął kandelabr za nóżkę i z trzaskiem uderzył Dyrkina
ś
wiecami po głowie.
Dyrkinowi krew zaczęła kapać z nosa na zielone sukno i z wrzaskiem „ratunku!” uciekł
wewnętrznymi drzwiami.
— Ku–ku! — krzyknęła wesoło leśna kukułka i wyskoczyła z norymberskiego
malowanego domku na ścianie.
— Ku–klux–klan! — zawołała i zmieniła się w łysą głowę. — Zanotujemy sobie, jak tutaj
pracowników tłuczecie!
Korotkowa opanowała wściekłość. Zamachnął się kandelabrem i uderzył nim w zegar.
Zegar odpowiedział grzmotem i bryzgami złotych wskazówek. Kalesoner wyskoczył z
zegara, zmienił się w białego kogucika z napisem „Pisma wychodzące” i smyrgnął w drzwi.
Wówczas za wewnętrznymi drzwiami rozległo się wycie Dyrkina: „Łapcie go, rozbójnika!” i
ciężkie kroki zaczęły przybliżać się ze wszystkich stron. Korotkow zrobił w tył zwrot i rzucił
się do ucieczki.
XI
K
INO Z NAGONKĄ I OTCHŁAŃ
Grubas wskoczył z podestu do kabiny, zasunął siatkę i runął w dół, a po ogromnych,
wyszczerbionych schodach zbiegali w następującej kolejności: naprzód czarny cylinder
grubasa, za nim — biały wychodzący kogut, za kogutem — kandelabr, który przeleciał o
werszek nad spiczastą, białą główką, potem Korotkow, szesnastolatek z rewolwerem w ręku i
jeszcze jacyś ludzie tupiący podkutymi butami. Schody zajęczały spiżowym dźwiękiem, a na
podestach zaczęły trwożnie zatrzaskiwać się drzwi.
Ktoś zwiesił się z górnego piętra i krzyknął przez tubę:
— Która to sekcja się przenosi? Zostawiliście kasę ogniotrwałą!
Na dole kobiecy głos odpowiedział:
— Bandyci!
Korotkow, wyprzedziwszy cylinder i kandelabr, wyskoczył jako pierwszy przez wielkie
drzwi i połknąwszy olbrzymią porcję rozpalonego powietrza wypadł na ulicę. Biały kogucik
zapadł się pod ziemię zostawiwszy po sobie zapach siarki, czarna peleryna utkała się z
powietrza i popędziła obok Korotkowa, krzycząc cienko i przeciągle:
— Spółdzielców biją, towarzysze!
Przed Korotkowem umykali z drogi przechodnie i wciskali się w bramy, rozlegały się i
gasły krótkie gwizdki. Ktoś parskał wściekle, ktoś szczuł, wybuchały alarmujące, ochrypłe
krzyki: „Trzymaj!” Z grzechotem opuszczały się żaluzje, a jakiś kulawy darł się, siedząc na
szynie tramwajowej:
— Zaczęło się!
Strzały padały teraz za Korotkowem gęsto, wesoło, jak z choinkowych pukawek i kule
ś
wistały to z boku, to u góry. Ryczący jak kowalski miech Korotkow kierował się w stronę
giganta — dziesięciopiętrowego budynku stojącego bokiem do ulicy, a frontem do ciasnego
zaułka. Na samym rogu roztrzaskał się szklany szyld z napisem „Restoran i pivo” i starszy
wiekiem dorożkarz przesiadł się z kozła na jezdnię, mówiąc z melancholijnym wyrazem
twarzy:
— Nieźle! To już, bracia, walicie w kogo popadnie, czy jak?
Jakiś wybiegający z zaułka człowiek spróbował chwycić Korotkowa za połę marynarki i
poła została mu w rękach. Korotkow skręcił za róg, przeleciał kilka sążni i wpadł w lustrzaną
przestrzeń westybulu. Chłopczyk z galonami i złotymi guzikami odskoczył od windy i
rozpłakał się:
— Wsiadaj wujku. Wsiadaj! — załkał. — Tylko nie bij sieroty!
Korotkow wcisnął się w pudło windy i usiadł na zielonej kanapce naprzeciw drugiego
Korotkowa, dysząc jak ryba na piasku. Szlochający chłopczyk wszedł za nim, zamknął drzwi,
chwycił za linkę i winda pojechała do góry. I natychmiast na dole, w westybulu, zagrzmiały
wystrzały i zakręciły się szklane drzwi.
Winda wznosiła się miękko i ociężale, chłopczyk, uspokoiwszy się, jedną ręką wycierał
nos, a drugą przekładał linkę.
— Pieniądze ukradłeś, wujku? — zapytał z zaciekawieniem, wpatrując się w potarganego
Korotkowa.
— Atakujemy… Kalesonera… — odpowiedział zdyszany Korotkow — ale teraz on
przeszedł do natarcia…
— Ty, wujku, najlepiej jedź na samą górę, tam gdzie bilardy — poradził chłopczyk. — Na
dachu dasz sobie radę, jeżeli masz mauzera.
— Wal na górę — zgodził się Korotkow.
Po chwili winda zatrzymała się łagodnie, chłopczyk otworzył drzwi i pociągnąwszy nosem
powiedział:
— Wyłaź, wujku, suń na dach.
Korotkow wyskoczył, rozejrzał się i nastawił uszu. Z dołu podnosił się narastający zgiełek,
z boku dobiegał stukot kul bilardowych za szklanym przepierzeniem, gdzie migały
przerażone twarze. Chłopiec czmychnął do windy, zamknął się i zniknął w głębi szybu.
Obrzuciwszy orlim wzrokiem pozycję, Korotkow zawahał się przez moment i z bojowym
okrzykiem „naprzód!” wpadł do sali bilardowej. Zamigotały zielone blaty z połyskującymi
białymi kulami i pobladłe twarze. W dole, całkiem blisko, zagrzmiał ogłuszającym echem
wystrzał i z brzękiem posypało się gdzieś szkło. Gracze jak na komendę rzucili kije i gęsiego,
z tupotem rzucili się do bocznych drzwi. Korotkow podskoczył, zamknął za nimi drzwi na
haczyk, zatrzasnął szklane drzwi wejściowe prowadzące na klatkę schodową i błyskawicznie
uzbroił się w bile. Minęło kilka sekund i koło windy wyrosła za szybami pierwsza głowa.
Kula wyleciała z rąk Korotkowa, ze świstem przebiła szybę i głowa błyskawicznie zniknęła.
Na jej miejscu rozbłysnął blady ogień i wyrosła druga głowa, a za nią — trzecia. Bile
poleciały jedna za drugą i z przepierzenia posypały się szyby. Stuk toczących się kul wypełnił
klatkę schodową, a w odpowiedzi, jak ogłuszająca singerowska maszyna do szycia, zagrzmiał
i zatrząsł całym budynkiem karabin maszynowy. Górną część przepierzenia ze szkłem i
ramami obcięło jak nożem i chmura pyłu ze ściennych tynków opadła na całą salę bilardową.
Korotkow zrozumiał, że nie da się utrzymać pozycji. Zakrył głowę rękoma i z rozpędem
uderzył w trzecią oszkloną ściankę, za którą rozpościerał się płaski, wyasfaltowany dach
budowali. Ściana pękła i rozsypała się. Korotkow zdążył pod szalejącym ogniem wyrzucić na
dach pięć piramidek i kule potoczyły się po asfalcie jak odcięte głowy. W ślad za nimi
wyskoczył Korotkow, w samą porę, ponieważ karabin maszynowy obniżył ogień i ściął całą
dolną część przepierzenia.
— Poddaj się! — doleciał niewyraźny okrzyk.
Przed Korotkowem od razu otworzyło się blade niebo, mizerne słońce wprost nad głową,
lekki wiaterek i przemarznięty asfalt. Na zewnątrz, z dołu, miasto dało o sobie znać
niespokojnym, przytłumionym hałasem. Wyskoczywszy na asfalt Korotkow rozejrzał się,
podniósł trzy bile, podbiegł do balustrady, wszedł na nią i spojrzał w dół. Serce mu zamarło.
Rozpostarły się przed nim dachy domów, które wydawały się maleńkie i jakby rozpłaszczone,
plac, po którym pełzały tramwaje, ludzie jak żuczki — i Korotkow natychmiast dostrzegł
szare figurki, które przydreptały do wejścia szczeliną zaułka, a za nimi ciężką zabawkę,
oblepioną błyszczącymi, złocistymi łepkami.
— Okrążyli! — jęknął Korotkow. — Strażacy! Wychyliwszy się za balustradę wycelował i
puścił jedna za drugą trzy bile. Kule wzniosły się, zakreśliły łuk i runęły w dół. Korotkow
podniósł trzy następne, znów wylazł na balustradę i cisnął je z rozmachem. Kule zamigotały
srebrzyście, padając w dół ściemniały, potem znów błysnęły i znikły. Korotkowowi wydało
się, że żuczki zaroiły się trwożliwie na zalanym słońcem placu. Pochylił się, żeby podnieść
następną porcję pocisków, ale nie zdążył. W wyłomie ściany sali bilardowej, z nie milknącym
chrzęstem i trzaskiem szyb ukazali się ludzie. Sypali się jak groch, wyskakując na dach.
Wypadły szare czapki, szare szynele, a przez górne okno, nie dotykając ziemi, wyleciał
połyskliwy staruszek. Wtedy ściana zupełnie się rozleciała i groźnie wytoczył się na wrotkach
straszny, wygolony Kaleso — ner ze staroświeckim muszkietem w rękach.
— Poddaj się! — rozległo się wycie z przodu, z tyłu i z góry, ale ponad wszystkim
górował nieznośny, ogłuszający, blaszany bas.
— Oczywiście! — zawołał słabo Korotkow — oczywiście. Bitwa przegrana. Tra–ta–ta! —
zatrąbił ustami sygnał do odwrotu.
Jego duszę ogarnęło desperackie męstwo. Podpierając się i balansując Korotkow wspiął się
na słupek balustrady, zachwiał się, wyprostował w całej okazałości i krzyknął:
— Lepsza śmierć niż hańba!
Prześladowcy byli o dwa kroki. Korotkow już widział wyciągnięte ręce, już z ust
Kalesonera wyskoczył płomień. Słoneczna otchłań wabiła Korotkowa tak silnie, że aż zaparło
mu dech. Z przenikliwym, zwycięskim okrzykiem skoczył i uniósł się w górę. Od razu
zabrakło mu tchu. Niewyraźnie, bardzo niewyraźnie zobaczył, jak coś szarego z czarnymi
dziurami wyleciało koło niego w górę, jakby wyrzucone wybuchem. Potem już bardzo jasno
widział, że to szare spadło na dół, a on sam wzniósł się do góry, ku wąskiej szczelinie zaułka,
który znalazł się ponad nim. Potem krwawe słońce z hukiem pękło mu w głowie i więcej
niczego już nie widział. …
C
ZARNY MAG
Rozdziały z powieści
[Ewangelia według Wolanda]
………………………………………………………………………………………………
— Hm… — powiedział sekretarz.
— Chciałeś więc królować w Jeruszalem? — zapytał Piłat po łacinie.
— Ależ czło… Hegemonie, ja w ogóle nigdzie nie chciałem królować! — wykrzyknął po
łacinie aresztowany.
Łacinę znał słabo.
— Nie kręć, aresztancie — powiedział Piłat po grecku. — Oto protokół sanhedrynu.
Napisano wyraźnie — samozwaniec. A oto zeznania dobrych ludzi, świadków.
Jeszua pociągnął wysychającym nosem i naraz, jąkając się, powiedział po grecku coś
takiego:
— Do — dobrzy świadkowie, o hegemonie, nie uczyli się na uniwersytetach. To
analfabeci i wszystko, co mówiłem, okropnie poplątali. Jestem po prostu przerażony. Myślę,
ż
e minie tysiąc dziewięćset lat, zanim się wyjaśni, ile nakłamali zapisując moje słowa.
Znowu zapadło milczenie.
— Zapisują twoje słowa? — ciężkim głosem zapytał Piłat.
— Chodzi za mną z notesem i pisze — odpowiedział Jeszua — taki sympatyczny… Każde
słowo zapisuje w notesie… Kiedyś zajrzałem i po prostu przestraszyłem się… Do niczego to
niepodobne. Mówię mu — spal, proszę, ten notatnik, ale on wyrwał go i uciekł.
— Kto? — zapytał Piłat.
— Mateusz Lewita — wyjaśnił aresztant. — Był poborcą podatków, spotkałem go na
drodze i porozmawiałem… Posłuchał, posłuchał, rzucił pieniądze na drogę i powiada: pójdę z
tobą…
— Poborca rzucił pieniądze na drogę? — zapytał Piłat podnosząc się z krzesła i usiadł z
powrotem.
— Podarował — wyjaśnił Jeszua. — Przechodził staruszek, niósł ser, a Lewita mówi do
niego: „Masz, zbieraj!”
Szyja sekretarza stała się długa jak u gęsi. Wszyscy milczeli.
— Lewita jest sympatyczny? — zapytał Piłat patrząc na aresztowanego spode łba.
— Ogromnie — odpowiedział tamten. — Ale od samego rana patrzy mi na usta: jak tylko
powiem słowo, natychmiast zapisuje.
Najwidoczniej tajemnicza książeczka była czułym punktem aresztowanego.
— Kto? Co? — spytał Piłat. — Twoje słowa? Dlaczego zapisuje?
— To też jest zapisane — powiedział aresztant i wskazał na protokoły.
— No tak — zwrócił się Piłat do sekretarza — jak ci się to podoba? Poczekaj — dorzucił i
odwrócił się do aresztanta.
— A powiedz no mi, kto jeszcze jest sympatyczny? Marek jest sympatyczny?
— Bardzo — powiedział z przekonaniem aresztowany.
— Tylko on jest nerwowy…
— Marek nerwowy? — zapytał Piłat oglądając się z męczeńskim wyrazem twarzy.
— Pod Idistaviso uderzył go Germanin i pomieszało mu się w głowie…
Piłat drgnął.
— Czy spotkałeś już kiedyś Marka?
— Nigdy go nie spotkałem.
Piłat lekko zmienił się na twarzy.
— Poczekaj — powiedział. — Czy na świecie są niesympatyczni ludzie?
— Nie ma — odpowiedział z przekonaniem aresztowany — dosłownie ani jednego…
— Czytałeś greckie książki? — głucho spytał Piłat.
— Tak, ale nie spodobały mi się — odrzekł Jeszua. Piłat wstał, odwrócił się do sekretarza i
zadał pytanie:
— Co mówiłeś na jarmarku o królestwie?
— Mówiłem o królestwie prawdy, hegemonie…
— O, Kaifaszu — szepnął ciężko Piłat i zapytał na głos po grecku: — Co to jest prawda?
— I po łacinie: — Quid est veritas?
— Prawdą — powiedział aresztant — przede wszystkim jest to, że boli cię głowa i bardzo
cierpisz, nie możesz zebrać myśli.
— Taką prawdę i ja mogę objawić — poważnie i ponuro odezwał się Piłat.
— Ale dzisiaj nie możesz mieć migreny — dodał Jeszua.
Na twarzy Piłata odmalował się strach, którego nie potrafił ukryć. Wstał z szeroko
otwartymi oczyma i rozejrzał się z niepokojem. Potem zdusił w sobie pragnienie, by coś
krzyknąć, przełknął ślinę i usiadł. W sali nie tylko nie szeptano, ale nikt się nawet nie
poruszył.
— Wydaje mi się, hegemonie — ciągnął aresztant — że zbyt wiele przesiadujesz w pałacu
i stąd twoja migrena. Dzisiaj akurat jest piękna pogoda, burza nadciągnie dopiero wieczorem,
więc radzę ci — chodźmy razem na łąki, będę uczył cię prawdy; robisz wrażenie człowieka
pojętnego.
Sekretarzowi wydało się, że słyszy to wszystko we śnie.
— Powiedz, proszę — ochrypłym głosem zapytał Piłat — czy twój chiton pierze jedna
kobieta?
— Nie — odpowiedział Jeszua — wciąż inna.
— Tak, tak, tak… rozumiem — z rozpaczą powiedział Piłat kiwając głową. Wstał i zaczął
przyglądać się nie twarzy aresztanta, tylko jego zniszczonemu, spranemu ta — lifowi, którego
niebieski kolor dawno przeobraził się w jakiś białawy.
— Dziękuję ci, przyjacielu, za zaproszenie — ciągnął Piłat.
— Niestety, muszę odmówić. Cesarz imperator będzie niezadowolony, jeżeli zacznę
chodzić po polach! Do diabła! — nieoczekiwanie krzyknął Piłat strasznym, koszarowym
głosem.
— Radziłbym ci, hegemonie, jak najrzadziej używać słowa „diabeł” — zauważył
aresztant.
— Nie będę, nie będę, nie będę — odpowiedział Piłat — nie będę, do diabła!
Ś
cisnął głowę dłońmi, a potem rozłożył ręce. W głębi otworzyły się drzwi i wyprężony
służbiście adiutant legionista stanął przed Piłatem.
— Tak? — spytał Piłat.
— śona waszej ekscelencji, Klaudia Procula, kazała przekazać waszej ekscelencji mężowi,
ż
e nie spała całą noc i widziała trzy razy we śnie twarz kędzierzawego aresztanta — tego
samego — powiedział Piłatowi na ucho adiutant — i prosi, by puścić aresztanta bez krzywdy.
— Powiedz jej ekscelencji, małżonce Klaudii Proculi — odpowiedział na głos prokurator
— że jest głupia. Aresztowanego potraktuje się ściśle według prawa. Jeżeli jest winien,
zostanie skazany, jeżeli jest niewinny — będzie uwolniony. Skądinąd i pan, rotmistrzu,
powinien wiedzieć, że taka jest w ogóle praktyka rzymskiego sądu.
Wynagrodziwszy w ten sposób adiutanta, Piłat nie zapomniał także o sekretarzu.
Odwróciwszy się ku niemu i (wyszczerzywszy do granic możliwości pożółkłe zęby,
powiedział:
— Wybaczy pan, że w pańskiej obecności wyraziłem się w ten sposób o damie.
Sekretarz zbladł i poczuł chłód w nogach. Adiutant zaś uśmiechnąwszy się smętnie,
zabrzęczał pochwą i wyszedł jak ślepiec.
— Sekretarzowi sanhedrynu — odezwał się Piłat, nie wierząc, wciąż jeszcze nie wierząc
swojej świeżej głowie — przekazać co następuje. — Pisarz skrył się w zwój pergaminu. —
Prokurator osobiście przesłuchał włóczęgę i stwierdził, że Jeszua Ha–Nocri jest chory
psychicznie. Jego chorobliwe majaczenia stały się przyczyną omyłki sądowej. Prokurator
Judei nie zatwierdza wyroku śmierci wydanego przez sanhedryn. Zgadzając się jednak
całkowicie z tym, że Jeszua zakłóca spokój w Jeruszalem, prokurator nakazuje umieścić
przymusowo Jeszuę Ha–Nocri w szpitalu w Cesareum Filipa przy rezydencji prokuratora…
Sekretarz zniknął.
— No tak, królu prawdy — surowo powiedział Piłat błyskając białkami oczu.
— Ale ja jestem zdrowy, hegemonie — powiedział z niepokojem włóczęga. — śeby znów
nie było jakiegoś nieporozumienia…
Piłat wzniósł ręce ku niebu, wyglądając przez chwilę jak posąg boleści, po czym rzekł,
wyraźnie przedrzeźniając samego Jeszuę:
— Ja także mogę opowiedzieć ci przypowieść: jakiś dureń topił się w Jordanie i wyciągali
go za włosy. Usilnie proszę, żebyś zechciał teraz trochę pomilczeć, zwłaszcza że o nic cię nie
pytam. — Ale sam przerwał milczenie, pytając po chwili: — A więc Marek dręczy się?
— Dręczy się — powiedział włóczęga.
— Tak, tak — cicho i z rozpaczą powiedział Piłat. Powrócił sekretarz i wszyscy w sali
zamarli. Sekretarz długo coś szeptał Piłatowi. Nagle Piłat zaczął mówić na głos, a oczy mu
zapłonęły. Chodził dyktując, a pisarz zaskrzypiał piórem.
— On, namiestnik, dziękuje dostojnemu arcykapłanowi za jego troskliwość, ale stanowczo
prosi, by nie kłopotał się troską o sprawy porządku w Jeruszalem. Na wypadek, gdyby
porządek z jakiegoś powodu miał być zakłócony… Exeratus Romano metus non est notus… i
prokurator w każdej chwili może zademonstrować dostojnemu arcykapłanowi wprowadzenie
do Jeruszalem jeszcze dwóch legionów, oprócz dziesiątego, który tu stacjonuje. Na przykład
fretyjskiego i apolinaryjskiego. Kropka.
„Korban, korban” — zastukało w głowie Piłata, ale triumfalnie i jasno.
I jeszcze jedno pytanie zadał aresztantowi Piłat, zanim powrócił sekretarz.
— Czemu piszą o tobie — „egipski szarlatan”?
— Trzy lata temu jeździłem z Ben–Perachny do Egiptu — wyjaśnił Jeszua.
Wszedł sekretarz zakłopotany i przestraszony, podał Piłatowi papier i szepnął:
— Bardzo ważne uzupełnienie.
Doświadczony Piłat drgnął i spytał ze złością:
— Dlaczego od razu nie przysłali?
— Dopiero teraz uzyskali i zapisali jego zeznanie.
Piłat wpił się oczami w pismo i natychmiast krew odpłynęła mu z twarzy.
— Kaifasz to najstraszniejszy człowiek w tym kraju — wycedził przez zaciśnięte zęby. —
Kim jest ta swołocz?
— To najlepszy agent w Jeruszalem — samymi wargami odpowiedział sekretarz Piłatowi
do ucha.
Piłat podniósł wzrok na aresztowanego, ale zamiast jego twarzy ujrzał inną. Przez
pociemniałą głąb sali przepłynęło starcze, nalane, bezzębne oblicze, wygolone, pokryte
syfilitycznymi krostami wyżerającymi kość na żółtym czole, ze złotą koroną o rzadkich
zębach na łysej głowie. Słońce zaszło w duszy Piłata, zapadł zmierzch. Ujrzał w
ciemnościach zielone ogrody na Capri, usłyszał cichy głos trąb i nosowy, drewniany głos:
„Lex Appuleje de maiestate”. Strach zastukał dziobem w jego pierś.
— Posłuchaj, Jeszua Ha–Nocri — odezwał się blaszanym głosem Piłat. — W drugim
protokole zapisane jest zeznanie: w swoich mowach wymieniałeś jakoby imię wielkiego
Cezara… Poczekaj, jeszcze nie skończyłem. To zeznanie jest mało wiarygodne… Coś w nim
jest bez sensu… Przecież nie wymieniałeś tego imienia? Co? Pomyśl, zanim odpowiesz…
— Wymieniałem — odrzekł Jeszua — jakże by…
— Niepotrzebnie je wymieniałeś — jakimś dalekim, jakby dobiegającym z sąsiedniego
pokoju głosem odpowiedział Piłat. — Niepotrzebnie… Może i masz jakiś interes do Cezara,
ale on do ciebie — żadnego. Niepotrzebnie! Pomyśl, zanim odpowiesz: przecież z
pewnością… — po słowie „z pewnością” Piłat zrobił długą pauzę i widać było, jak sekretarz
patrzy na niego z ukosa wzrokiem pełnym szacunku…
— Z pewnością nie wypowiedziałeś takiego zdania, że nie będzie podatków?
— Owszem, mówiłem to — radośnie odpowiedział Ha–Nocri.
— O mój Boże! — cicho powiedział Piłat. Wstał z krzesła i oświadczył sekretarzowi:
— Słyszałeś co powiedział ten idiota? Co powiedział ten łajdak? Zostawcie mnie samego!
Wyprowadzić wartę! To zbrodnia przeciw majestatowi! Proszę zostawić nas sam na sam!
Zostali sami. Piłat podszedł do Jeszui. Naraz wpił się lewą ręką w jego prawe przedramię
tak, że omal nie podarł zniszczonego talifu i szepnął mu prosto w oczy;
— Sukinsynu! Cóżeś ty narobił? Ty… czy kiedykolwiek mówiłeś nieprawdę?
— Nie — odpowiedział z przestrachem Jeszua.
— Ty… ty… — Piłat chrypiał i trząsł aresztantem tak, że jego kędzierzawe włosy
podskakiwały na głowie.
— Ale mój Boże, w wieku dwudziestu pięciu lat taka lekkomyślność! Jak można było?
Czy z jego mordy nie widać, co on za jeden? Chociaż… — Piłat odskoczył od Jeszki i w
rozpaczy chwycił się za głowę. — Rozumiem: to wszystko jest dla ciebie nieprzekonujące.
Judasz z Kariotu jest sympatyczny, tak? — spytał Piłat i jego oczy zapłonęły po wilczemu. —
Sympatyczny? — powtórzył z gorzką ironią. Rozpacz przesłoniła twarz Jeszui jak chmura
słońce.
— To straszne, to po prostu straszne.. jakiej biedy napytał sobie Iskariota. To bardzo miły
chłopiec… A kobieta… Wieczorem…
— O głupcze! Głupcze! Głupcze! — wrzasnął Piłat głosem komendy i nagle zaczął miotać
się jak pojmany w sieci. To wpadał w złoty słup światła padającego z okna na suficie, to
znikał w cieniu. Przerażone jaskółki chrobotały w portyku, pokrzykując: „Iskariota!
Iskariota…”
Piłat zatrzymał się i spytał z przejmującą żałością:
— Czy masz żonę?
— Nie…
— Krewnych? Ja zapłacę, dam im pieniądze… Ależ nie, nie! — zagrzmiał jego głos. —
Bzdura! Słuchaj ty, królu prawdy!… Jesteś wielkim filozofem, ale podatki będą za naszych
czasów! I wymieniać imienia naszego Cezara nie wolno, nie wolno, nie wolno nikomu,
oprócz samobójców! Słuchaj, Jeszua Ha–Nocri, zdaje się, że dzisiaj popełniłeś
samobójstwo… Posłuchaj, można wyleczyć migrenę, ja to rozumiem, w Egipcie uczą takich
rzeczy. Ale zrób dzisiaj co innego — zamąć rozum Kaifaszowi. Ale to niemożliwe,
niemożliwe… Rozgryzł on, czym jest ta teoria o sympatycznych ludziach i nie otworzy
pazurów. Jesteś niebezpieczny dla wszystkich! Dla wszystkich! I masz jednego wroga — w
twoich ustach — twój język! Podziękuj mu! A zakres mojej władzy jest ograniczony,
ograniczony jak wszystko w świecie! Ograniczony! — histerycznie krzyczał Piłat i
nieoczekiwanie szarpnął kołnierz swego płaszcza. Złota zapinka potoczyła się po mozaikowej
posadzce.
— Dajcie mi bat! Zbić by ciebie jak psa! — Piłat zachrypiał jak dziurawy szlauch.
Jeszua przestraszył się i powiedział rozczulająco:
— Tylko nie bij mnie mocno, przecież dzisiaj już dwa razy mnie bili…
Piłat nagle zaszlochał, ale natychmiast opanował się ogromnym wysiłkiem woli.
— Do mnie! — krzyknął; sala zapełniła się żołnierzami eskorty i wszedł sekretarz.
— Zatwierdzam — powiedział Piłat — wyrok śmierci wydany przez sanhedryn: włóczęga
jest winien. To laesa maiestas, ale wezwijcie do mnie… poproście przewodniczącego
sanhedrynu, Kaifasza, aby zechciał do mnie przyjść osobiście. Aresztanta odprowadzić na
wartownię, do ciemnej celi, strzec jak oka w głowie. Niech sobie tam rozmyśla… — głos
Piłata od dawna już był pusty, drewniany jak kołatka.
Słońce bezlitośnie prażyło marmurowy taras, zapach kwitnących cytryn i róż lekko
mroczył głowy, na wysokości cicho chwiały się długie kosmyki palm.
Stali we dwóch na tarasie i rozmawiali po grecku. W oddali rozlegał się jakby szum
przypływu i dobiegały niekiedy słabe okrzyki sprzedawców wody — nieomylny znak, że pod
litostrotonem zebrał się pięciotysięczny tłum, oczekujący rozstrzygnięcia.
Piłat mówił, jego oczy mieniły się i migotały, ale głos spływał jak złocista oliwa.
— Zatwierdziłem wyrok sanhedrynu. A więc, arcykapłanie, mamy czterech skazanych na
ś
mierć. Dwóch z mojego wyroku i o nich oczywiście nie może być mowy. Ale dwóch jest
twoich — Bar–Rawan, alias Jezus Barrawa, skazany za próbę wzniecenia zamieszek w
Jeruszalem i za zabójstwo dwóch strażników miejskich. I drugi, Jeszua Ha–Nocri, alias Jezus
z Nazaretu. Znasz prawo, arcykapłanie. Jutro święto Paschy, święto szanowane przez naszego
boskiego Cezara. Jednego z tych dwóch ty arcykapłanie zgodnie z prawem będziesz musiał
wypuścić. Bądź łaskaw wskazać, kogo z tych dwóch — Bar–Rawana Jezusa czy też Ha–
Nocri Jezusa. Dodam, że stanowczo wstawiam się właśnie za Ha–Nocrim. A oto dlaczego:
nie ma żadnych wątpliwości, że to człowiek niepoczytalny, natomiast jego wezwania nie
miały żadnych praktycznych rezultatów. Świątynia jest otoczona legionistami, nic jej nie
grozi, wszyscy gapie, którzy tłumem włóczyli się za nim w ciągu ostatnich dni, rozbiegli się i
ręczę, że nic się nie wydarzy. Vanae voces popule non sunt crudelite. Ja to mówię — Piłat z
Pontu. Przy tym w osobie Barrawy mamy do czynienia z wyjątkowo groźnym indywiduum.
Zawodowy morderca i bandyta, pojmany został w walce i właśnie z wezwaniem do buntu
przeciwko rzymskiej władzy. Dobrze byłoby stracić ich obydwu, ale prawo, prawo… A więc?
I odrzekł zmęczony czarnobrody Kaifasz:
— Wielki sanhedryn za moim pośrednictwem prosi o wypuszczenie Bar–Rawana.
Milczeli przez chwilę.
— Nawet po moim wstawiennictwie? — spytał Piłat i przełknął ślinę, by oczyścić gardło.
— Powtórz mi, arcykapłanie, o kogo prosisz?
— Nawet po twoim wstawiennictwie proszę o wypuszczenie Bar–Rawana.
— Powtórz po raz trzeci… A może, Kaifaszu, zastanowisz się?
— Nie potrzebuję się zastanawiać — głucho odrzekł Kaifasz. — Proszę po raz trzeci o
Bar–Rawana.
— Dobrze. Niech się stanie według prawa, niech się stanie jak chcesz — rzekł Piłat. —
Dziś umrze Jeszua Ha–Nocri.
Piłat rozejrzał się, obrzucił wzrokiem świat i przeraził się. Nie było słońca, ani pąsowych
róż, ani palm. Płynął purpurowy gąszcz, a w nim, kołysząc się, zanurzał się sam Piłat; przed
oczami widział zielone wodorosty i pomyślał: „Dokąd to mnie niesie?…”
— Duszno mi — wyrzekł Piłat, ale jego głos znów lał się jak oliwa i był suchy i łagodny.
— Duszno mi — i Piłat chłodną ręką jeszcze bardziej rozchylił naderwany kołnierz bez
zapinki.
— Gorąco dziś, upalnie — odezwał się Kaifasz, wiedząc, że czekają go jeszcze wielkie
kłopoty i męki, i pomyślał: „Nadchodzi święto, a ja już tyle nocy nie śpię — kiedyż wreszcie
odpocznę?… Jakiż straszny nissan zdarzył się w tym roku…”
— Nie — odezwał się Piłat — to nie z powodu upału, to z tobą, Kaifaszu, jest mi za ciasno
na świecie! Strzeż się, Kaifaszu!
— Jestem arcykapłanem — natychmiast nieustraszenie odparł Kaifasz — obroni mnie lud
Boży. A do uczty razem z tobą nie usiądę, nie piję wina… Dam ci tylko radę, Piłacie z Pontu:
jeżeli nawet kogoś nienawidzisz, jednakże dobieraj słowa. Ktoś może cię usłyszeć, Piłacie z
Pontu.
Piłat uśmiechnął się samymi wargami i popatrzył martwymi oczyma na arcykapłana.
— Chyba tylko diabeł rogaty — w głosie Piłata zabrzmiały pomruki i zmienne tony —
chyba tylko on, serdeczny przyjaciel wszystkich religijnych fanatyków, którzy otruli
wielkiego filozofa, może nas usłyszeć, Kaifaszu, i nikt więcej. Czy ja jestem podobny do
nawiedzonego dzieciaka Jeszui? — Nie, Kaifaszu, nie jestem podobny. Wiem z kim mówię.
Taras jest otoczony. I oświadczam ci: nie ma odtąd dla ciebie, Kaifaszu, spokoju w
Jeruszałem, dopóki jestem namiestnikiem. To mówię ja — Piłat z Pontu, Złota Włócznia!
— Czyż urząd namiestnika jest nieusuwalny? — spytał Kaifasz i Piłat ujrzał w jego oczach
zielone błyski.
— O nie, Kaifaszu, wiele razy pisałeś do Rzymu!… O, wiele razy! Korban, korban,
Kaifaszu, czy pamiętasz, jak chciałem napoić Jeruszałem wodą ze źródeł Salomona?
Pamiętasz złote tarcze? Nie, nic się nie da zrobić z tym narodem. Nie! Odtąd nie wodą chcę
napoić Jeruszałem, ale czymś innym… nie wodą!
— Ach, gdyby Cezar słyszał te słowa — z nienawiścią odezwał się Kaifasz.
— Co innego on usłyszy, Kaifaszu! Poleci dzisiaj wieść i nie do Rzymu, ale prosto na
Capri. Ja! Poncjusz! Posieję strach! Napijesz ty się u mnie, niemały kielich wypije lud
jeruszalemski. Będziesz pić rano i wieczorem, i nocą, ale nie wodę salomonową! Rozdusiłeś
Jeszuę jak pluskwę. Rozumiem dlaczego, Kaifaszu. Wyczułeś ile wart będzie ten człowiek…
Ale zapamiętaj, nie zapomnij — wypuściłeś mi Bar–Rawana i rozpalę ci kadzielnicę na Capri,
ze smoły wrzącej i ognia.
— Znam cię, Poncjuszu, znam — odrzekł śmiało Kaifasz.
— Nienawidzisz ludu Judei i wiele zła mu wyrządzasz, ale całkiem go nie zniszczysz! Nie!
Jesteś nieostrożny.
— No, dobrze — rzucił Piłat i jego czoło pokryło się małymi kropelkami.
Milczeli przez chwilę.
— Nawiasem mówiąc, arcykapłanie, słyszałem, że masz doskonałą agenturę — śpiewnie
odezwał się Piłat. — A szczególnie ten młodziutki agent Judasz Isakriota. Pilnuj go. To
człowiek pożyteczny.
— Znajdziemy drugiego — szybko odpowiedział Kaifasz, w pół słowa zrozumiawszy
namiestnika.
— O gens sceleratissima, taeterrima gens! — wykrzyknął Piłat. — O fetor judaicus!
— Jeżeli wypowiesz choć jedno jeszcze słowo obraźliwe — drżącymi, zbielałymi wargami
odpowiedział Kajfasz — odejdę, nie wyjdę na hawarę.
Piłat spojrzał w niebo i zobaczył nad swoją głową rozpaloną kulę.
— Już pora, arcykapłanie, południe. Pójdziemy na litostroton — powiedział uroczyście.
Na bezmiernym kamiennym pomoście stał Kaifasz i Piłat, i Jeszua wśród legionistów.
Piłat podniósł prawą rękę i zapadła cisza, jak gdyby u podnóża litostrotonu nie było żywej
duszy.
— Włóczęga i złoczyńca, zwany Jeszua Ha–Nocri, popełnił zbrodnię stanu — obwieścił
Piłat głosem takim, jakim niegdyś wydawał komendy szwadronom pod Idistaviso i greckie
słowa poniosły się ponad nieprzeliczonym tłumem. Piłat zadarł głowę kierując twarz prosto w
słońce, które momentalnie go oślepiło. Niczego już nie widział, czuł tylko, że słońce wypala
mu oczy w twarzy, a jego mózg płonie zielonym ogniem. Nie słyszał swoich słów, wiedział
tylko, że wyje i dowyje do końca — i dlatego Ha–Nocri będzie dziś stracony!
Wtedy wydało mu się, że słońce zadzwoniło i zalało mu uszy żarem, ale zrozumiał, że to
ryknął tłum, i podniósł rękę, i znowu usłyszał ciszę, i znów nad rozpalonym Jeruszalem
zakipiały jego słowa:
— Niech wszystkim będzie wiadomo: non habemus regem nisi Caesarem! Ale nikt nie jest
straszny dla Cezara! I dlatego drugiemu przestępcy, skazanemu za taką samą zbrodnię, jak
Ha–Nocri, Cezar imperator, zgodnie z obyczajem, na cześć święta Paschy, na prośbę
sanhedrynu, daruje życie!
Teraz już niczego nie zrozumiał, oprócz tego, że powietrze wokół niego jęczy i bije w
uszy. I znów gestem ręki uciszył wymęczony tłum.
— Dowódcy! Do wyroku! — zaśpiewał Piłat i w ścianach manipułów oddzielających tłum
od hawary zaśpiewały w odpowiedzi głosy plutonowych i piskliwe trąby.
Las włóczni wzniósł się wokół litostrotonu i błysnęły w nim podobne do skowronków
rzymskie orły. Podniosły się naręcza siana.
— Tiberio imperante! — zaśpiewał oślepły Piłat i krótki ryk rzymskich centurii przetoczył
się po dachach Jeruszalem.
— Niech żyje imperator!
— Iesus Nazarenus — wykrzyknął Piłat — Tiberio imperante per procuratorem Pontium
Pilatum supplice affectus erit! Syna Abby Bar–Rawana wypuścić na wolność!
Nikt, nikt nie wie, co malowało się na twarzy Bar–Rawana w tej chwili; jak z grobu
wyciągnięto go z aresztu na litostroton. Ten człowiek nie mógł liczyć na nic w świecie, na
ż
aden cud. Dlatego szedł, prowadzony za prawą, zdrową rękę, przez Marka Szczurobójcę,
uśmiechając się tylko i milcząc. Ten uśmiech był zupełnie głupi i bezzębny, choć Bar–Rawan
oświecał błyskiem zębów swoją zbójecką drogę, zanim przesłuchał go centurion Marek.
Zwichnięta lewa ręka zwisała jak kij i tłum już nie wyciem, tylko daktylami, brązowymi
monetami, jękiem, gwizdami powitał ten niespotykany uśmiech.
Tylko raz w roku, w wielkie święto, mógł ujrzeć lud człowieka spoczywającego już w
objęciach śmierci, który powrócił na litostroton.
— No, dzięki ci, Nazarejczyku — wykrztusił Bar–Rawan — w samą porę cię przymknęli!
Uśmiech Rawana był tak wzruszający, że udzielił się Jeszui, który zapomniawszy o
wszystkim, odpowiedział:
— Szczerze cieszę się razem z tobą, dobry bandyto — idź i żyj!
I Rawan, wolny jak wiatr, rzucił się z litostrotonu w gąszcz pchających się na siebie ludzi
jak w morze i przepadł w nim.
(…)
ś
eby zająć się czymkolwiek, Lewita długo przypominał sobie wszystkie znane choroby i
pragnął ze wszystkich sił, żeby któraś z nich mimo wszystko znalazła się u Jeszui. Ale
najpewniejszej z nich, gruźlicy, i tak nie było, innych zresztą także. Wówczas Lewita,
otworzywszy bardzo ostrożnie prawe oko, omijając wzgórze spojrzał na wschód z nadzieją,
ż
e nadciągnie stamtąd chmura. Ale jedna chmura to za mało. Trzeba jeszcze, by nadpłynęła
ona nad wzgórze, żeby zaczęła się burza, a jeśli już zacznie się burza, to także nie wystarczy;
trzeba, żeby uderzył piorun i żeby uderzył wprost w krzyż Jeszui. Och, nie. Szanse na to są
zbyt małe. Więc Lewita zaczął dręczyć się myślą o swoim błędzie. Nie trzeba było biec na
wzgórze, wyprzedzając orszak, tylko właśnie iść razem z nim, przylgnąwszy do kordonu
ż
ołnierzy. A wówczas, mimo czujności rzymskiej straży, można było mimo wszystko jakoś
przedrzeć się, podbiec, uderzyć Jeszuę nożem w serce… Teraz już za późno.
Tak myślał i leżał.
Adiutant zaś zeskoczył z konia przy kordonie Syryjczyków, rzucił cugle luzakowi i
przeszedłszy przez rzymskie szeregi dziesiątego legionu, zawołał centuriona i coś mu szepnął.
Jeden z legionistów ułowił uchem słowa:
— Rozkaz prokuratora…
Zdumiony centurion odrzekł salutując:
— Tak jest… — i wszedł poza kordon otaczający krzyż. Z lewego krzyża dobiegała
niesamowita, ochrypła pieśń.
Człowiek ukrzyżowany na nim zwariował wskutek męczarni pod koniec trzeciej godziny i
ś
piewał coś o winorośli. Ale chwiał głową jak wahadłem i muchy leniwie unosiły się znad
jego twarzy, by po chwili znów na nią opaść.
Ukrzyżowany na prawym krzyżu kołysał głową innym sposobem, na ukos w prawo, aby
uderzać uchem o ramię.
Na środkowym krzyżu, na którym znalazł się Jeszua, nie było kołysania ani poruszeń.
Pokołysawszy trzy godziny głową, Jeszua osłabł i zaczął tracić przytomność. Muchy wyczuły
to i zlatując się w coraz większej liczbie, tak w końcu oblepiły jego twarz, że znikła
całkowicie pod czarną, rojącą się masą. Na najbardziej czułych miejscach jego ciała, pod
uszami, na powiekach, pod pachą, siedziały tłuste ślepaki i ssały.
Centurion podszedł do wiadra napełnionego wodą lekko ~> zakwaszoną octem, wziął z
rąk legionisty gąbkę, nadział ją na koniec włóczni, namoczył i zbliżywszy się do środkowego
krzyża, machnął włócznią. Nad głową centuriona rozległ się ogłuszający szum i rój czarnych,
zielonych i niebieskich much wzbił się ponad krzyż. Odsłoniła się twarz Jeszui, całkiem
purpurowa i pozbawiona oczu. Powieki obrzmiały.
Centurion zawołał:
— Ha–Nocri!
Jeszua poruszył się, wciągnął powietrze w płuca i pochylił głowę, przycisnąwszy
podbródek do piersi. Twarz centuriona znajdowała się na wysokości jego brzucha.
Ze strachem i ciekawością, ochrypłym głosem zbója, Jeszua spytał centuriona:
— Czy mało jeszcze męczyliście mnie? Po coś przyszedł?
Ale brodaty centurion powiedział:
— Pij,
I Jeszua rzekł:
— Tak, tak, daj mi pić.
Przycisnął popękane, wyschnięte wargi do nasiąkniętej gąbki i chciwie pochlipując zaczął
ssać. W tym momencie szparki rozszerzyły się i oczy odsłoniły się nieco. I oczy te zaczęły
ożywać z każdą chwilą. Wówczas centurion, zręcznie zrzuciwszy gąbkę i wyrzekłszy
uroczystym szeptem: — Sław wspaniałomyślnego hegemona — miękko przeszył bok Jeszui
pod lewą pachą.
Z prawego krzyża odezwał się zachrypnięty głos:
— Drań. Cóż to, znalazł się pupilek Poncjusza?
Centurion odparł z godnością:
— Milcz. Mówienie na krzyżu wzbronione.
Zaś Jeszua, zwisając na rozciągniętych ścięgnach, wyrzekł:
— Dziękuję ci, Piłacie… Mówiłem przecież, że jesteś dobry.
Jego oczy zaczęły mętnieć. I wtedy z prawego krzyża rozległo się wołanie:
— Hej, towarzyszu! Jeszua! Posłuchaj! Jesteś wielkim człowiekiem. Za co taka
niesprawiedliwość? Co? Tyś bandyta i ja bandyta… Poproś centuriona, żeby mi chociaż
golenie połamali… I mnie słodko umrzeć… Ech, nie usłyszy… Umarł!…
Ale Jeszua jeszcze nie umarł. Uniósł powieki, przechylił głowę w stronę proszącego.
— Proś szybciej — powiedział ochryple — i za tamtego, inaczej nie uczynię…
Proszący szarpnął się na ile pozwalały mu gwoździe i krzyknął:
— Tak, tak! I jego! Nie zapomnij!
Wtedy Jeszua całkiem rozkleił oczy i bandyta z prawej ujrzał w nich światło.
— Obiecuję, że zaraz przyjedzie. Pocierp, za chwilę obaj pójdziecie za mną — wyrzekł
Jezus…
Krew przestała naraz cieknąć mu z przebitego boku, a świadomość poczęła szybko w nim
gasnąć. Czarna chmura zaczęła zasnuwać mózg. Czarna chmura zaczęła zasnuwać okolice
Jeruszalem. Szła ze wschodu i już przecinały ją błyskawice, grzmiały w jej wnętrzu, a na
zachodzie płonął jeszcze ogień i ze szczytu widać było maleńkiego, czarnego konia,
mknącego z Jeruszalem na Czaszkę i galopującego na nim drugiego adiutanta.
Prawy ukrzyżowany dojrzał go i wydał zwycięski, radosny okrzyk:
— Jeszua! Nadjeżdża!
Ale Jeszua już nie mógł mu odpowiedzieć. Jego ciało całkiem już zwisło, głowa zwaliła się
na bok, raz jeszcze wciągnął ostatni ziemski oddech, słabym głosem wymówił:
— Teteleotam… — i umarł.
A była to, wielce szanowny Iwanie Nikołajewiczu, godzina ósma.
S
ZÓSTY DOWÓD
I na Patriarszych Stawach była godzina ósma. Górne okna na Bronnej, jeszcze przed
sekundą płonące, nagle poczerniały i zgasły.
Iwanuszka prychnął, rozejrzał się i spostrzegł, że siedzi nie na ławce, tylko na ścieżce,
podwinąwszy po turecku nogi,
a obok niego siedzą psy, z Bimką na czele i uważnie przyglądają się inżynierowi. Na ławce
koło inżyniera ulokował się Berlioz.
„Jakże to mnie tak zaniosło na ścieżkę” — pomyślał z irytacją Iwanuszka, podniósł się,
otrzepał kurz ze spodni i wstydliwie przysiadł na ławce.
Berlioz nie spuszczał z inżyniera przymrużonych oczu.
— Taak… — rzekł w końcu Berlioz spoglądając pytająco na swojego sąsiada — taak…
— Taak… — jakoś zagadkowo odezwał się także Iwanuszka.
Potem pomilczał chwilę i dodał:
— A co się stało z Judaszem?
— Bardzo to miłe, że się pan zainteresował — odrzekł inżynier i uśmiechnął się. — W
chwili, kiedy chmura zakryła już połowę Jeruszalem i palmy zaczęły trwożliwie kołysać
postrzępionymi koronami, Piłat siedział na tarasie z rozpiętym kołnierzem i zadartą głową.
Wiatr dmuchał mu w usta i to przynosiło mu ulgę. Twarz Piłata podobna była do twarzy
człowieka, który całą noc spędził w obskurnej knajpie. Pod oczami wystąpiły sine plamy,
wargi spuchły i popękały. Na stoliku przed Piłatem stał puchar z czerwonym winem, a u stóp
rozpościerała się kałuża takiego samego wina. Kiedy podano mu pierwszy kielich, Piłat
automatycznie cisnął go słudze w twarz, mówiąc drewnianym głosem:
— Patrz mi w twarz, kiedy podajesz… Czemu ci oczy latają? Przecież niczego nie
ukradłeś! Co?
Na kolanach Piłata leżał ulubiony pies — żółty, gończy dog Banga, w trybowanej obroży z
jednym zielonym szmaragdem. Głowę Bangi położył sobie Piłat na piersi i Banga lizał
odkrytą skórę przyjaciela rozpalonym przed burzą językiem.
W pałacu panowała grobowa cisza, a na dworze szumiał wiatr. Niekiedy widać było, jak
tumany kurzu wzbijały się nad płaskimi dachami Jeruszalem, rozrzuconego u stóp Piłata.
— Marek! — słabo zawołał Piłat.
Zza kolumny, idąc na palcach, a mimo to skrzypiąc kosmatymi butami, wysunął się
centurion i Piłat zobaczył, że grzebień na jego hełmie dosięga kapiteli kolumn.
— Co z nim? — zapytał Piłat.
— Już go prowadzą — odpowiedział Marek.
— Tak — powiedział Piłat odetchnąwszy — jakiż z ciebie rosły człowiek. Bardzo rosły. A
tymczasem kaleczysz przesłuchiwanych. Bijesz. Tłuczesz butami. Zresztą… cóż… taki twój
obowiązek. Przykry masz obowiązek, Marku.
Marek popatrzył na Piłata oczami buldoga i w tych oczach była uraza.
Następnie centurion odwrócił się, usłyszawszy za sobą odgłos kroków. Piłat bardzo się
ożywił. Spoza Marka wynurzyła się niewielka figurka w wojskowym płaszczu z kapturem
nasuniętym na twarz.
— Odejdź Marku i pilnuj — powiedział z podnieceniem Piłat.
Marek wyszedł, a figurka zręcznie wyswobodziła się z płaszcza i okazała się krępym,
gładko wygolonym człowiekiem lat pięćdziesięciu, siwym, ale bardzo rumianym na twarzy, o
pulchnych policzkach i miłych oczkach. Starannie ułożywszy płaszcz na krześle, figurka
ukłoniła się Piłatowi i zatarła ręce. Nie po raz pierwszy zdarzało się prokuratorowi widzieć
siwego człowieka, ale za każdym razem, gdy ów pojawiał się, prokurator siadał jak najdalej i
rozmawiając patrzył nie na swego rozmówcę, tylko na wronę za oknem. Ale dzisiaj Piłat był
przybyszowi rad jak rodzonemu bratu i nawet przysunął się do niego.
— Witaj Tolmeuszu, mój drogi — zaczął Piłat — czołem. Siadaj.
— Dziękuję, prokuratorze — odezwał się przyjemnym głosem Tolmeusz i usiadł na
brzeżku krzesła, wciąż zacierając swoje czyste, białe, nieduże ręce.
— No i cóż, najmilszy Tolmeuszu, jakże miewa się twoja rodzina? — szczerze i
natarczywie dopytywał się Piłat..
— Dziękuję, bardzo dobrze — z miłym uśmiechem odpowiedział Tolmeusz.
— W urzędzie nic ciekawego?
— Nic takiego, prokuratorze. Same złodziejaszki.
— Dzięki Bogu…
Wiatr zahuczał nagłe na tarasie, palmy przygięły się, niebo od krańca do krańca rozdarło
się ukośnym, oślepiającym zygzakiem i od razu chlusnęło Piłatowi w twarz. Zapadła
ciemność. Piłat podniósł się, oparł o balustradę i wpił wzrok w przestrzeń. Ale niczego nie
mógł już wypatrzeć. W oddali widać było wzgórze, ale zacinał na nim deszcz i nic się nie
poruszało. Maleńkie czarne krzyżyki, które przez cały dzień stały Piłatowi przed oczyma,
znikły bez śladu. Błysnęło fioletowym światłem, tak że na tarasie stały się widoczne
najdrobniejsze pyłki. Piłatowi wydało się, że widzi, jak samotny, malutki, czarny człowieczek
drapie się pod górę na szczyt. Ale rozbłysk zgasł, wszystko zmąciło się. Nad Jeruszalem
gruchnęło straszliwym ciężarem i po dachach nagle posypały się żelazne orzechy.
Nad wzgórzem już gdakało, biło i lało. Trzy nagie trupy już pływały tam w mętnych
wirach deszczu. Targał je wicher. A na nie pilnowaną Łysą Czaszkę rzeczywiście właził,
padając co chwila i natychmiast zrywając się, cały w lepkim błocie, przemoczony do nitki,
nieprzytomny człowiek, czepiając się lewą ręką występów skalnych, a prawej nie odrywając
od pazuchy z notatnikiem. Ale z Jeruszalem nie sposób było go dojrzeć. Cała okolica
odmieniła się w burzy.
Legioniści naciągnęli nad tarasem tent i rozmowa Piłata z Tolmeuszem toczyła się na tle
jęków deszczu. Ich twarze oświetlały niekiedy drżące błyski, po czym pogrążali się w
ciemnościach.
— Tak to jest, Tolmeuszu — odezwał się Piłat, czując, że łatwiej mu rozmawiać przy
akompaniamencie grzmotów. — Dowiedziałem się, że w sanhedrynie jest znakomity agent.
Hm?
— Jakżeby nie — odpowiedział Tolmeusz.
— Judasz…
— Iskariota — dokończył Tolmeusz.
— Podobno młody chłopak?
— Niestary — powiedział Tolmeusz — dwadzieścia trzy lata.
— A mówią, że dziewiętnaście?…
— Dwadzieścia trzy lata i trzy miesiące — rzekł Tolmeusz.
— Jesteś niezwykłym człowiekiem, Tolmeuszu.
— Dziękuję, prokuratorze — powiedział Tolmeusz.
— Gdzie on mieszka?
— Zapomniałem, prokuratorze, musiałbym sprawdzić.
— Czy warto? — serdecznie powiedział Piłat. — Wytęż po prostu pamięć.
Tolmeusz wytężył pamięć, co wyraziło się w tym, że podniósł oczy ku napęczniałemu
tentowi i rzekł:
— W Złotym Zaułku, pod numerem czwartym.
— Mówią, że dobrze się prowadzi?
— Porządny chłopak.
— To dobrze. I z pewnością nie popełnił żadnego przestępstwa?
— Nie, prokuratorze, żadnego — odpowiedział uprzejmie Tolmeusz.
— Tak… Widzisz, rzecz w tym, że niepokoję się o jego los.
— Taak… — powiedział Tolmeusz.
— Mówią, że Kaifasz dał mu pieniądze?
(brak fragmentu tekstu)
…Piłat zdjął z palca pierścień, położył go na stole i rzekł:
— Weź, Tolmeuszu, na pamiątkę.
I kiedy już całe miasto zasnęło, u podnóża pałacu Heroda na tarasie, w ciepłym mroku spał
na tapczanie człowiek, objąwszy psa.
Wznosiły się czarne palmy, a marmur był błękitny od księżyca.
— Oto co się zdarzyło z Judaszem Iskariotą, Iwanie Nikołajewiczu — zakończył
nieznajomy.
— Aha — mruknął Iwanuszka.
— Muszę przyznać — odezwał się Włodzimierz Mironowicz
— że ma pan niezłe wiadomości teologiczne. Tylko nie rozumiem, skąd pan to wszystko
wziął.
— No, tak jakoś… — niewyraźnie odpowiedział inżynier poruszywszy brwiami.
— I jak widzę, pan go kocha — powiedział Włodzimierz Mironowicz.
— Kogo? tJ
— Jezusa.
— Ja? — spytał nieznajomy i zakaszlał — kche, kche… kche… — ale nic nie
odpowiedział.
— Tylko, widzi pan, w Ewangeliach cała ta legenda opisana jest zupełnie inaczej — wciąż
nie spuszczając oczu i wciąż je mrużąc powiedział Berlioz.
Inżynier uśmiechnął się.
— Raczy pan żartować — powiedział. — To śmieszne, żeby nawet mówić o Ewangeliach,
skoro ja to panu opowiedziałem. Ja wiem lepiej.
Obaj pisarze znowu wlepili oczy w inżyniera.
— No to niech pan sam napisze Ewangelię — opryskliwie poradził Iwanuszka.
Nieznajomy roześmiał się wesoło i rzekł:
— Wspaniała myśl! Nie przyszło mi to do głowy. Ewangelia według mnie, chi–chi…
— Nawiasem mówiąc, niektóre rozdziały tej pańskiej Ewangelii wydrukowałbym w moim
„Bogoburcy” — powiedział Włodzimierz Mironowicz — oczywiście pod warunkiem
pewnych poprawek.
— Współpraca z panem byłaby dla mnie szczęściem — uprzejmie odrzekł nieznajomy. —
Ale przecież niebawem będzie nowy redaktor. Diabli wiedzą kogo wyznaczą. Może jakiegoś
kretyna, albo kogoś niesympatycznego…
— Pan wciąż mówi jakieś dwuznaczne zagadki — zauważył z pewną irytacją Berlioz. —
Odnosi się wrażenie, że pan nie tylko zna zamierzchłą przeszłość, ale także i przyszłość.
— Temu, kto zna przeszłość, poznanie przyszłości nie sprawia szczególnej trudności —
oznajmił inżynier.
— A pan ją zna?
— Do pewnego stopnia. Na przykład wiem, kto będzie mieszkał w pańskim mieszkaniu.
— Ach tak? Na razie ja w nim będę mieszkać!
„To Rosjanin, Rosjanin i wcale nie wariat — niespodziewanie zahuczało w głowie
Berlioza. — Nie rozumiem, dlaczego wydawało mi się, że mówi z obcym akcentem? Co to
jest, koniec końców, co on plecie?”
— Słońce w pierwszym domu — zamruczał inżynier zrobiwszy z dłoni daszek nad
oczami, oglądając Berlioza jak rekruta na komisji poborowej. — Merkury w drugim, księżyc
wyszedł z piątego domu, sześć nieszczęście, siedem wieczór… Oj! Jakaż bzdura wychodzi,
Włodzimierzu Mironowiczu!
— Cóż znowu? — spytał Berlioz.
— Tak… — odrzekł inżynier i zachichotał wstydliwie — okazuje się, że zostanie pan
poćwiartowany.
— To rzeczywiście bzdura — powiedział Berlioz.
— A co, według pana, stanie się z panem? — zapalczywie zapytał inżynier.
— Trafię do piekła, w ogień — rzekł Berlioz uśmiechając się i wpadając w ton inżyniera.
— Spalą mnie w krematorium.
— Założę się o funt czekolady — zaproponował śmiejąc się inżynier — że nic takiego nie
będzie. Akurat na odwrót — znajdzie się pan w wodzie.
— Utopię się? — spytał Berlioz.
— Nie — powiedział inżynier.
— No, bardzo to mętne — z powątpiewaniem rzekł Berlioz.
— A ja? — ponuro spytał Iwanuszka.
Inżynier nawet nie spojrzał na niego i oznajmił:
— Saturn w pierwszym. Ziemia. Niech pan się strzeże furibundy.
— A cóż to takiego ta furibunda?
— Diabli ją wiedzą — odpowiedział inżynier — Niech pan już sam zapyta lekarza.
— Za pozwoleniem — nieoczekiwanie zapytał Berlioz — niech mi pan powie, a więc
według pana nie było krzyków „ukrzyżuj go”?
Inżynier uśmiechnął się pobłażliwie.
— Takie pytanie w ustach maszynistki z WRGN byłoby na miejscu, ale w pańskich!…
Niechże pan się zlituje! Chciałbym widzieć, jak jakaś tłuszcza miesza się do sądu
sprawowanego przez prokuratora i to jeszcze takiego jak Piłat! Wyjaśnię to przez porównanie.
Toczy się rozprawa przed trybunałem rewolucyjnym na Preczystieńskim Bulwarze i nagle,
niech pan sobie wyobrazi, publiczność zaczyna wyć: „Rozstrzelaj go, rozstrzelaj!”
Momentalnie ją wyrzucają z sali sądowej i na tym koniec. Zresztą po co miałaby wyć?
Absolutnie jest jej wszystko jedno, czy kogoś powieszą, czy rozstrzelają. Tłum,
Włodzimierzu Mironowiczu, w każdej epoce jest tłumem, motłochem.
— Słuchaj no pan, panie teologu! — nagle wtrącił się ostro Iwanuszka. — Niech pan się
liczy ze słowami, no — no, bez chamstwa. Cóż to za słowo — „motłoch”? Tłum składa się z
proletariatu, mesje!
Spojrzawszy z wielkim zaciekawieniem na Iwanuszkę w chwili, kiedy ten wymawiał
słowo „chamstwo”, inżynier mimo wszystko nie przyjął wyzwania, tylko odrzekł z
błazeńskim uśmieszkiem:
— Jak kiedy, jak kiedy…
— Mógłby pan chwilę poczekać? — zwrócił się nagle Iwanuszka do inżyniera ponurym
głosem. — Muszę zamienić parę słów z kolegą.
— Ależ proszę! Ależ proszę — grzecznie odpowiedział cudzoziemiec. — Nigdzie mi się
nie śpieszy.
Iwanuszka powiedział:
— Wołodia…
I obaj odeszli na bok.
— Posłuchaj, Wołodia — zaszeptał Iwanuszka, udając, że przypala od Berlioza papierosa
— natychmiast zażądaj od niego dokumentów…
— Myślisz?… — szepnął Berlioz.
— Mówię ci, ośle! Popatrz na jego garnitur… Przecież to emigrant — białogwardzista…
Mówię ci, Wołodia, tutaj pachnie GePeU… To szpieg…
Wszystko, co szeptał Iwanuszka, było w gruncie rzeczy głupie. śadnym GPU nie
pachniało i dlaczego, można spytać, żeby porozmawiać z przypadkowym znajomym na
Patriarszych o Chrystusie, koniecznie trzeba żądać od niego dokumentów. Niemniej oczy
Włodzimierza Mironowicza stały się momentalnie jakoś nieprzyjemnie nieprzejrzyste i rzucił
on z ukosa podejrzliwe spojrzenie, żeby upewnić się czy inżynier nie uciekł. Ale szara
sylwetka wciąż tkwiła na ławce. A jednak zachowanie inżyniera było w najwyższym stopniu
dziwaczne.
— W porządku — szepnął Berlioz i jego twarz postarzała się.
Przyjaciele zawrócili ku ławce i wtedy Włodzimierza Mironowicza ogarnęło zdumienie.
Nieznajomy stał koło ławki i trzymał w wyciągniętej ręce wizytówkę.
— Proszę mi wybaczyć roztargnienie, szanowny Włodzimierzu Mironowiczu. Tak
zaintrygowała mnie rozmowa, że zapomniałem się przedstawić — powiedział nieznajomy z
obcym akcentem.
Włodzimierz Mironowicz zmieszał się i poczerwieniał. „Albo słyszał, albo czort zanadto
już domyślny…” — pomyślał.
— Mam zaszczyt… — powiedział nieznajomy i wyciągnął wizytówkę.
Zmieszany Berlioz i Iwanuszka zobaczyli na wizytówce słowa: „Dr Theodor Voland”.
„Burżujska wizytówka” — zdążył pomyśleć Iwanuszka.
— W kieszeni mam paszport, który to potwierdza — dodał doktor Woland chowając
wizytówkę.
— Czy pan jest Niemcem? — spytał ciemnoczerwony Berlioz.
— Ja? Tak, jestem Niemcem! Właśnie Niemcem! — wykrzyknął Niemiec tak radośnie, jak
gdyby dopiero od Berlioza dowiedział się jakiej jest narodowości.
— Jest pan inżynierem? — kontynuował badanie Berlioz.
— Tak! Tak! Tak! — potwierdził inżynier. — Jestem konsultantem.
Oblicze Iwanuszki przybrało głupkowato — zakłopotany wyraz.
— Zaproszili mnie — wyjaśnił inżynier, przy czym wymawiał słowa coraz gorzej… — ja
wszistko pszigotowal…
— Aaa… — uprzejmie i życzliwie powiedział Berlioz — bardzo mi przyjemnie. Pan
zapewne jest specjalistą w dziedzinie metalurgii?
— Nie–e — Niemiec pokręcił głową — w dziedzinie białej magii!
Obaj pisarze jak stali, tak osunęli się na ławkę, a Niemiec stał nadal.
— Tam jeden uszednik tak wszistko poplątał, tak poplątał — ciągnął Niemiec…
— Jak to? — wykrzyknął Berlioz. „Masz tobie!” — pomyślał Iwanuszka.
— Proszę wybaczyć… i zaproszono pana jako specjalistę w tej dziedzinie?
— Tak, tak, zaproszili — w tym momencie przyjaciele usłyszeli, że profesor mówi z
wyraźnym niemieckim akcentem — tutaj w bibliotece narodowej jest ogromny dział
starodruków, magii i demonologii i mnie zaproszili jako specjalista, jedynego na świecie. Oni
chcieć posządkować, spszedawać…
— Aha! Więc jest pan historykiem?
— Jestem historykiem — gorliwie potwierdził profesor
— Bardzo lubię różne historie. Śmieszne. A dzisiaj wydarzy się na Patriarszych śmieszna
historia…
(…)
…Zaczął podtańcowywać z Chrystusem, wyczyniając nogami niedorzeczne wygibasy i
machając rękami. Psy ożywiły się i zaszczekały na niego z niepokojem…
— A więc kielich napełniony… proszę wznieść toast… — śpiewał inżynier, gdy nagle…
(…)
— A pan, najszanowniejszy Iwanie Nikołajewiczu — powiedział znowu inżynier —
mocno wierzy w Chrystusa. — Jego ton stał się surowy, akcent mniej wyraźny.
— Zaczyna się biała magia — mruknął Iwanuszka.
— Trzeba być konsekwentnym — odrzekł na to konsultant. — Niech pan będzie łaskaw —
mówił przymilnie — nastąpić na ten portret — wskazał ostrym palcem wizerunek Chrystusa
na piasku.
— To idiotyczne — powiedział pobladły Berlioz.
— A ja nie chcę! — zbuntował się Iwanuszka.
— Pan się boi — powiedział krótko Woland.
— Ani mi się śni!
— Pan się boi!
Iwanuszka, zdezorientowany, popatrzył na swojego patrona i przyjaciela.
Berlioz poparł Iwanuszkę:
— Niechże pan da spokój, doktorze! On w żadnego Chrystusa nie wierzy, ale przecież to
dziecinna niedorzeczność dowodzić swojej niewiary w taki sposób!
— A, jeżeli tak — powiedział surowo inżynier i zmarszczył brwi — to pozwoli pan sobie
oświadczyć, obywatelu Bezdomny, że jest pan świńskim łgarzem! Tak, tak! I nie ma co
wytrzeszczać na mnie gały!
Ton inżyniera był tak nieoczekiwanie ordynarny, tak dziwny, że obaj przyjaciele
zapomnieli na chwile języka w gębie. Iwanuszka wytrzeszczył oczy. Teoretycznie powinno
się teraz dać rozmówcy w ucho, ale człowiek rosyjski jest nie tylko bezczelny, ale i
tchórzliwy.
— Tak, tak, tak, nie ma co wybałuszać ślepi — ciągnął Woland. — I pleść trzy po trzy nie
trzeba było — krzyknął gniewnie, przechodząc zupełnie niezrozumiałym sposobem z akcentu
niemieckiego na czarnomorski. — Blaga, braciszku. Też mi bogoburca, bezbożnik. Jakże ty
będziesz chłopów przekonywać? Chłop lubi ostrą propagandę — żeby było raz — dwa. Co z
ciebie za agitator! Inteligent! Uch, i spojrzeć na ciebie nie warto!
Iwanuszka mógł ścierpieć wszystko, z wyjątkiem ostatniej obelgi. Wściekłość wykrzywiła
mu twarz.
— Ja — inteligent?! — obiema rękami walnął się w piersi.
— Ja — inteligent?! — wychrypiał z taką miną, jakby Woland wyzwał go co najmniej od
sukinsynów. — A więc patrz!
— Iwanuszka rzucił się ku wizerunkowi.
— Stój! — grzmiącym głosem wrzasnął konsultant. — Stój!
Iwanuszka zastygł na miejscu.
— Po wysłuchaniu mojej Ewangelii, po tym wszystkim, co opowiedziałem o Jeszui, czy
pan, Włodzimierzu Mironowiczu, nie zatrzyma tego młodego szaleńca? A pan — inżynier
wzniósł oczy do nieba — czy pan słyszał, co sumiennie opowiedziałem? Tak! — ostry palec
inżyniera wbił się w niebo. — Zatrzymaj go! Zatrzymaj! Jest pan starszy!
— To wszystko jest idiotyczne! — wrzasnął z kolei Berlioz.
— W głowie mi się już mąci! Oczywiście, że ani go nie będę zachęcał, ani zatrzymywał!
Buty Iwanuszki znów się podniosły, dał się słyszeć tupot i Chrystus rozwiał się na wietrze
szarym pyłem. Była godzina dziewiąta.
— No i już! — krzyknął ze złością Iwanuszka.
— Ach! — wykrzyknął Woland kokieteryjnie zasłoniwszy oczy ręką, po czym, stając się
nadzwyczaj rzeczowym, spokojnie dodał: — No i wszystko w porządku, a córka nocy, Mojra,
skończyła już prząść swoją nić.
— Do widzenia, doktorze — powiedział Włodzimierz Mironowicz — na mnie już czas. —
W tej chwili przypomniał sobie o telefonie RKI…
— Wszystkiego najlepszego, obywatelu Berlioz — odrzekł Woland i ukłonił się grzecznie.
— Proszę wszystkich tam pozdrowić! — Pomachał niewyraźnie ręką. — A przy okazji,
Włodzimierzu Mironowiczu, pańska szanowna mateczka…
(…)
„…A jednak wszystko to jest dziwne — myślał Berlioz.
— Skąd on to wszystko wie… Niesamowita rozmowa… W każdym razie, przede
wszystkim — telefon…”
Raz jeszcze spojrzawszy dzikim wzrokiem na obłąkanego, Berlioz zaczął się oddalać.
— A może życzy pafl sobie, żebym wysłał jej telegram?
— krzyknął w ślad za nim inżynier. — Tutaj na Sadowej telegraf jest niedaleko. Mógłbym
pobiec?! Co?
Włodzimierz Mironowicz idąc obejrzał się i krzyknął do Iwanuszki:
— Iwan! Nie spóźnij się na posiedzenie! Punktualnie o wpół do dziesiątej!
— W porządku, zajdę jeszcze do domu — odkrzyknął Iwanuszka.
— — Proszę posłuchać! Hej! — wrzasnął Woland zwinąwszy dłonie w trąbkę. —
Zapomniałem powiedzieć panu,
ż
e jest jeszcze jeden dowód i dowód ten będzie panu zaraz przedstawiony!…
Ale Berlioz nie słuchał…
A na Patriarszych płomienny zachód rozwijał już czarująco swoje złotoskrzydłe żagle i
wrony kąpały się nad lipami przed snem. Staw tajemniczo krył się w cieniach. Psy z Bimką
na czele nagle wyciągnęły się sznurem i pobiegły niespiesznie w ślad za Włodzimierzem
Mironowiczem. Bimka nieoczekiwanie wyprzedził Berlioza, wyskoczył przed niego i cofając
się tyłem kilkakrotnie zaszczekał. Widać było, jak Włodzimierz Mironowicz groźnie
zamachnął się na niego, jak Bimka prysnął w bok, podwinął ogon i zawył żałośnie.
— Nawet bogowie nie mogą ocalić miłego im człowieka!…
— wybuchnął naraz jakimiś wierszami obłąkany, przybrawszy uroczystą pozę i
wyciągnąwszy ręce ku niebu.
— No, na mnie już czas — powiedział Iwanuszka — bo jeszcze spóźnię się na
posiedzenie.
— Niechże pan się nie śpieszy, kochaneczku — znienacka, ostro i stanowczo odezwał się
donośnym głosem inżynier.
— Przysięgam na podołek starej rajfurki, że posiedzenie się nie odbędzie, a wieczór jest
taki uroczy. Z pomyj ciągnie stęchlizną — czy czuje pan życiodajną woń zgniłej kapusty?
Mieszczuchy gotują bigos… Niechże pan posiedzi ze mną…
I spróbował objąć Iwanuszkę w talii.
— A niechże pana, słowo daję — odezwał się Iwanuszka ze zniecierpliwieniem i nawet
wystawił łokieć, ratując się przed natrętną uprzejmością inżyniera. Po czym odsunął się i
poszedł.
Długi, nasilający się dźwięk przeszył powietrze i natychmiast zza rogu domu, z Sadowej
na Bronną wyleciał tramwaj. Pędząc kołysał się jak pijany, kręcił zadem i przysiadał, drżały
w nim szyby, a znad pałąka tryskały zielone błyskawice.
Koło turnikietu prowadzącego na Bronną nagle zapaliła się alarmowym światłem tablica i
wyskoczyły na niej słowa: „Strzeż się tramwaju!”
— Bzdura — powiedział Woland — zbędne urządzenie, Iwanie Nikołajewiczu. Nie było
jeszcze wypadku, żeby ustrzegł się tramwaju ten, kto musi wpaść pod tramwaj!…
(…)
Tramwaj przejechał po Bronnej. Na tylnej platformie stał Piłat w płaszczu i sandałach,
trzymając w ręku teczkę.
„Równiacha z tego Piłata — pomyślał Iwanuszka — pseudonim: Warłaam Sobakin…”
Iwanuszka zsunął kaszkiet na tył głowy, wypuścił koszulę na spodnie, tupnął bucikami,
poruszył miechami harmonii, westchnęła siedemsetrublowa harmonia i zagrzmiała:
Pojechałeś ty Piłacie
Do roboty w Narkomanie
Ej–gar–ga, mać–garga!
— Fiuuu… — odezwał się gwizdek. Rozległ się surowy głos:
— Obywatelu! Śpiewanie pod palmami wzbronione! Nie po to je posadzono!
— Akurat. Albo to ja palm nie widziałem, czy co — powiedział Iwanuszka — ale czort
łysy z nimi. Wolałbym u Wasyla Błażennego w kruchcie siedzieć…
I rzeczywiście znalazł się Iwanuszka w kruchcie. I siedział Iwanuszka brzęcząc
łańcuchami, a ze świątyni wychodził straszny, grzeszny człowiek — na poły car, na poły
mnich. W drżącej ręce trzymał posoch, ostrym jego końcem rozdzierając płyty posadzki. Biły
dzwony. Tajało.
— Wszeteczne sprawy twoje, carze — powiedział surowo Iwanuszka. — Srogiś i
nieludzki, pijesz zgubne, diabelskie kielichy, podstępny mnichu. Dajże mi pieniążek, carze
Iwanuszko, pomodlę się za ciebie.
I odrzekł mu car, zapłakawszy:
— Czemuż cara straszysz, Iwanuszko. Na, masz pieniążek Iwanuszko — pokutniku,
człowieku boży, pomódl się za mnie!
I zabrzęczały miedziaki w drewnianej misce.
Zakręciło się wszystko w głowie Iwanuszki i zapadł się pod ziemię Wasyl Błażenny.
Ocknął się Iwan w mroku, na trawie na Patriarszych Stawach i zniknęły palmy, a na ich
miejscu już gorliwy magistrat posadził lipy.
— Oj! — użalił się Iwan. — Zdaje się, że zwariowałem. Och, koniec…
Zapłakał, a potem nagle zerwał się na nogi.
— Gdzie on jest? — wrzasnął dziko Iwanuszka. — Ludzie, trzymajcie go! Bandyta!
Bandyta! Do nogi Banga! Do nogi!
Ale Banga zniknął.
Na rogu Jermołajewskiego niespodziewanie zapaliła się latarnia i zalała światłem ulicę, i w
tym świetle Iwanuszka zobaczył uciekającego Wolanda.
— Stój! — wrzasnął Iwanuszka i jednym susem przeskoczywszy ogrodzenie, rzucił się w
pogoń.
Bardzo wyraźnie zobaczył, jak Woland odwrócił się i pokazał mu figę. Iwanuszka
przyspieszył i nieoczekiwanie znalazł się pod bramą Miasnicką, koło poczty. Złoty, świetlny
zegar wskazał wpół do dziesiątej. W tym momencie oblicze Wolanda wyjrzało z okna urzędu
telegraficznego. Iwanuszka z wyciem rzucił się do drzwi, zakręcił się w lustrzanym
kołowrocie i wybiegł przezeń na Zaułek Sawie — liewski na Ostożence, i tutaj zobaczył
Wolanda, który pożegnawszy się z jakąś damą, wszedł do bramy. Iwanuszka za nim, ruszył
do drzwi, wszedł do holu. Spod schodów wyszedł portier i powiedział:
— Na próżno pan przyjechał, hrabio. Nikołaj Nikołajewicz poszli grać w szachy z Borią.
Co łaska, jaśnie panie… W każdą środę będą chodzić.
I zdjął czapkę z galonem.
— Zastrzelę! — zawył Iwanuszka. — Z drogi, Aramejczyku!
Wpadł na piętro i napełnił całe mieszkanie perlistym dźwiękiem dzwonka. Drzwi zostały
natychmiast otworzone przez pięcioletniego rezolutnego malca. Iwanuszka wbiegł do
przedpokoju, zobaczył w nim bobrową czapkę wiszącą na wieszaku, zdziwił się — na co
komu latem bobrowa czapka? — rzucił się korytarzem do drzwi łazienki, szarpnął —
zamknięte, szarpnął silniej, oberwał zasuwkę i ujrzał w wannie zupełnie gołą damę ze złotym
krzyżykiem na piersi oraz z gąbką w ręku. Dama tak się zdziwiła, że nawet nie krzyknęła,
tylko powiedziała:
— Niech pan da spokój, Piotrusiu, nie jesteśmy sami w mieszkaniu i Paweł Dymitrowicz
zaraz wróci.
— Szelma, szelma — odpowiedział jej Iwanuszka i wybiegł na plac Kałanczewski. Daleko
przed sobą znowu zobaczył Wolanda, który dał nura w bramę dziwacznego domu.
„W ten sposób się go nie złapie” — zorientował się Iwanuszka, nabrał kamieni ze stosu i
zaczął walić nimi w bramę. Za chwilę szamotał się w rękach stróża o diabolicznym
wyglądzie.
— Ech, ty burżujski ryju — powiedział stróż, waląc Iwanuszkę kułakiem — tu jest
spółdzielnia, domy proletariatu. Okna lustrzane, klamki miedziane, sztuczny parkiet — i
zaczął bić Iwanuszkę powoli i z upodobaniem.
— Bij, bij — powiedział Iwanuszka. — Bij, ale pamiętaj! Nie w burżuazyjny ryj walisz,
tylko proletariacki. Łapię inżyniera, zaprowadzę go na GPU.
Przy słowie „GPU” stróż wypuścił Iwanuszkę, rzucił się na kolana i powiedział:
— Wybacz, na Chrystusa ukrzyżowanego przez Ponckiego Piłata. Pogubiliśmy się na tej
Kałanczewskiej, tłuczemy kogo nie trzeba…
Narwawszy mu włosów z brody Iwanuszka dał susa i wyskoczył na nabrzeżu świątyni
Chrystusa Zbawiciela. Z rzeki Moskwy unosił się razem z mgłą przyjemny zapach.
Iwanuszka zobaczył kilku mężczyzn, którzy zdejmowali spodnie siedząc na kamieniach. Dla
towarzystwa Iwanuszka też zdjął buty, skarpetki, koszulę i spodnie. Rozebrawszy się
przysiadł i zapłakał, a w tym czasie koło niego skakali do wody ludzie i pływali parskając z
zadowolenia. Napłakawszy się Iwanuszka wstał i zobaczył, że jego skarpetki, pantofle,
spodnie i koszula zniknęły.
„Ukradli — pomyślał Iwanuszka — szybko i niepostrzeżenie.”
Nad świątynią zapaliły się tymczasem gwiazdy i Iwanuszka powlókł się nabrzeżem w
samej bieliźnie, i zaśpiewał:
W moim ogrodzie rośnie malina,
A pokochałam ją sukinsyna!
W Moskwie grały w tym czasie we wszystkich zaułkach bałałajki i harmonijki, czasami
zaświstał gwizdek, okna były pootwierane i płonęły w nich pomarańczowe abażury…
— Gotów — powiedział nie wiadomo czyj bas.
Z
DARZYŁO SIĘ W
G
RIBOJEDOWIE
Wieczorem tej strasznej soboty, 14 czerwca 1943 roku, kiedy gasnące słońce chowało się
za Sadową, a na Patriarszych Stawach krew nieszczęsnego Antona Antonowicza zmieszała
się na kamieniu z olejem roślinnym, restauracja literatów „Szałas Gribojedowa” była
przepełniona.
Skąd taka dziwaczna nazwa? Oto w czym rzecz: kiedy ilość pisarzy w Związku, wzrastając
nieubłaganie z roku na rok, osiągnęła na koniec przerażającą liczbę 5011 osób, spośród
których 5004 mieszkało w Moskwie, a 7 w Leningradzie, odpowiedni resort, zatroskany o los
wybrańców muz, przydzielił im dom.
Dom ów znajdował się w głębi podwórza za ogrodem i według słów beletrysty
Popławkowa należał niegdyś albo do ciotki Gribojedowa, albo też mieszkała w nim kuzynka
autora słynnej komedii.
Od razu uprzedzam, że ani teraz, ani w przyszłości za słowa Popławkowa nie biorę na
siebie najmniejszej odpowiedzialności. Straszliwy z niego łgarz, choć utalentowany chłopak.
Zdaje się, że Gribojedow w ogóle nie miał ciotki, podobnie jak i kuzynki. A zresztą, ciekawi
mogą sprawdzić. W każdym razie gmach nazywał się domem Gribojedowa.
Zająwszy piękny, piętrowy dom z kolumnami, stowarzyszenia literackie urządziły się w
nim wygodnie. Wszystkie pokoje na piętrze przeznaczono na biura i redakcje pism, salon, w
którym ciotka jakoby słuchała urywków „Mądremu biada”, stał się salą posiedzeń, a w
piwnicy otwarto restaurację.
W dniu otwarcia Popławkow popatrzył na łukowe, malowane sklepienia i nazwał
restaurację „Szałasem”.
I od tej pory, aż do dnia, w którym dom ten ukazał się moim nieprzytomnym,
rozgorączkowanym oczom w postaci osmalonych ruin, nazwa „Szałas Gribojedowa”
przylgnęła do budynku i przejdzie do historii.
Tak więc 14 czerwca słońce zapadło za Sadową, gdzieś w cygańskie Gruziny i nad
umęczonym, okropnym miastem wstała gwiaździsta noc. I nikt, nikt jeszcze wtedy nie
podejrzewał, co czeka każdego z nas.
Stoliki na werandzie pod markizą pełne były już przed ósmą wieczorem. Miasto ciężko
dyszało, ściany oddawały nagromadzone za dnia ciepło, zgrzytały tramwaje na bulwarze,
ś
wiatła elektryczne paliły się słabo, nie wiadomo dlaczego wydawało się, że nadchodzi
wigilia jakiegoś straszliwego święta, wszystkim chciało się pić borżomi. Ale chłodny borżomi
spływał w rozpalone gardła i zupełnie nie orzeźwiał. Po borżomi przychodził apetyt na
sznycel, sznycel domagał się wódki, a po wódce — tęsknota, na Krym, do sosnowego lasu!…
Przy stolikach zaczęły się pogawędki. Zakurzona zieleń ogrodu milczała i milczał gipsowy
poeta Aleksander Iwanowicz Zytomirski, stojący w całej okazałości pod gałęziami, z książką
w jednej i ułamkiem miecza w drugiej ręce. W ciągu trzech lat poeta pokrył się zielonymi
plamami, a z miecza została tylko rękojeść.
Ci, dla których nie starczyło miejsca pod markizą, musieli schodzić na dół, rozsiadać się
pod sklepieniami, przy pokrytych żółtymi plamami obrusach, pod ścianami imitującymi
marmur podobny do zielonej, rybiej łuski. Tu było piekło.
Wydaje się to nieprawdopodobne, ale niemniej było tak, że w ciągu godziny od momentu,
kiedy redaktor Marek Antonowicz Berlioz zginął na Patriarszych, aż do chwili, gdy wszystkie
stoliki były zajęte, ani jeden z przybyłych do Szałasu nie wiedział o śmierci, mimo
piekielnych wysiłków Berżeraki, Popławkowa i telefonicznych alarmów. Najwidoczniej
wszyscy zapełniający restaurację byli w drodze, szli lub jechali tramwajami, dusząc się,
łykając pot i umierając z pragnienia.
W służbowym gabinecie Berlioza bez przerwy dzwonił telefon. Rwały się głosy, chcące
się czegoś dowiedzieć, o czymś zawiadomić, ale gabinet zamknięty był na klucz, nie miał kto
odpowiadać, sam Berlioz był nie wiadomo gdzie, ale w każdym razie tam, gdzie nie
dobiegały dzwonki telefonów; zapomniana lampa oświetlała zapisaną numerami bibułę z
wielkim napisem „Zofia — świnia”. Piętro ciotczynego domu milczało.
O dziewiątej uderzył dziwny, ptasi dźwięk, rozległo się pianie koguta przechodzące w
grzmot. Jako pierwszy zerwał się zza stolika ktoś w krótkich do kolan spodniach z ryskiego
materiału, w okrągłych okularach, z tłustymi włosami, w kraciastych skarpetach; mocno objął
chudą kobietę o wymiętej twarzy i ruszył pomiędzy stolikami, wiercąc mocno wypasionym
zadem. Potem ruszył znakomity beletrysta Kopiejko, rudy, mięsisty, kobieta, następnie
bezzębny kudłacz z cebulą w brodzie. W huku i brzęku talerzy krzyknął żałośnie:
— Ja nie umiem!
Ale pozbierał się, pochwycił siedemnastoletnią dziewczynkę i zaczął deptać jej po nogach
obutych w lakierowane pantofle bez obcasów. Dziewczyna cierpiała wskutek zapachu wódki i
cebuli z jego ust, odwracała głowę, cofała się tyłem… Kelnerzy roznosili jesiotra na
błyszczących półmiskach z przykrywkami i z wykrzywionymi z wściekłości twarzami
warczeli nienawistnie… „przepraszam”… Ktoś krzyczał donośnie w słuchawkę: „Pożarski
rrraz!” Blady, wymęczony i zblazowany pianista walił maleńkimi rączkami w klawisze
ogromnego fortepianu, grając jak wirtuoz. Ktoś zaśpiewał po angielsku, ktoś się roześmiał,
ktoś komuś obiecał dać w mordę, ale nie dał… I dawno już, dawno zrozumiałem, że w
zadymionej piwnicy, w pierwszą z szeregu strasznych moskiewskich nocy widziałem piekło.
I pojawił się miraż. W dniach, kiedy nikt, ani jeden człowiek w eleganckiej stolicy nie
nosił fraka, zwinnie i bezszelestnie przesunął się przez piekło człowiek we fraku i pomiędzy
rozstępującymi się kelnerami wyszedł pod markizę. Gdy to nastąpiło, była godzina dziesiąta.
Stał patrząc wyniośle na huczącą werandę, gdzie nie tańczono. Pod jego oczami kładły się
sine plamy, migotał brylant na białej ręce, dumnie wznosiła się mądra głowa.
Mówił mi Popławkow, że zjawił się pod markizą wprost z oceanu, gdzie był dowódcą
pirackiego brygu pływającego koło wysp Bahama i Antyli. Zapewne kłamie Popławkow.
Dawno już nie wychodzą w Morze Karaibskie rozbójnicze brygi i nie ścigają ich z grzmotem
dział szybkie angielskie korwety. Łże Popławkow…
Gdy wszyscy tańczyli wśród dymu i oparów, nad bladym pianistą pochyliła się głowa
pirata i powiedziała cichym, miłym szeptem:
— Proszę przerwać fokstrota.
Pianista drgnął i spytał ze zdziwieniem:
— Na jakiej podstawie, Archibaldzie Archibaldowiczu?
Pirat pochylił się niżej i szepnął:
— Przewodniczący Wsieobpisu Anton Antonowicz Berlioz zginął pod tramwajem na
Patriarszych Stawach.
Muzyka urwała się w mgnieniu oka. I momentalnie zamarł cały Szałas.
Nie obeszło się oczywiście bez niedorzeczności, bez których jak wiadomo nic się nie może
obejść. Ktoś impulsywnie zaproponował, by uczcić pamięć przez powstanie. I nic z tego nie
wyszło. Ktoś tam wstał, ktoś inny nie dosłyszał. Słowem — niedobrze. Trudno czcić, patrząc
ponuro w kotlet wieprzowy. Zaś poeta Riuchin całkiem się wygłupił. Z rozgorączkowanym
spojrzeniem zaproponował odśpiewać „Wieczne odpoczywanie”. Sprzeciwiono się, i słusznie.
„Wieczne odpoczywanie” to sprawa szlachetna, ale nie w Szałasie ją śpiewać, sami
przyznacie!
Potem ktoś zaproponował, żeby wysłać jakiś telegram, ktoś zapragnął jechać do kostnicy,
ktoś poszedł nie wiadomo po co do gabinetu Berlioza, ktoś inny pojechał gdzieś dorożką. A
wszystko to w gruncie rzeczy było bez sensu. Jakież tu telegramy, do kogo i po co, kiedy
człowiek leży w kostnicy na obitym blachą cynkową stole, a jego głowa leży obok.
Wśród tego chaosu i wzburzenia zaczęły natychmiast rodzić się plotki: nieszczęśliwa
miłość do akuszerki Kandałaki albo — popadł w odchylenie prawicowe. Wszem i wobec
oświadczam, że wszystko to są kłamstwa. Berlioz nie tylko nie zakochał się w żadnej
akuszerce Kandałaki, ale w ogóle żadnej akuszerki Kandałaki w Moskwie nie ma; jest
Kondalini, ale nie akuszerka, tylko statystka w wytwórni filmowej. Co do prawicowego
odchylenia, oświadczam kategorycznie — to nieprawda. Popławkowskie kłamstwo. Gdyby
już Anton Antonowicz wpadł, to w żadnym wypadku nie w prawicowe odchylenie, a prędzej
już w lewicowe przegięcie. Ale nigdzie nie wpadł.
Podczas gdy weranda i wnętrze huczały gwarem, zaszło coś, czego nigdy jeszcze nie było.
Mianowicie: dorożkarze w niebieskich kaftanach, czatujący u bramy Szałasu, nagle
powyłazili na rzeźbione, żelazne kraty. Ktoś krzyknął:
— Fiuuu!… Ktoś zagwizdał…
Po czym pojawił się maleńki, cieplutki ogienek, a potem od ogrodzenia oderwała się biała
zjawa. Szybko i zdecydowanie przeszła po asfaltowej ścieżce koło werandy, wprost do
tylnego wejścia do restauracji i skryła się za rogiem, nie wywoławszy nawet szczególnego
zdziwienia na werandzie. Ot, przeszedł człowiek w bieli, a w jego rękach zachwiał się
ogienek. Jednak po paru minutach w piekle zapadło milczenie, potem milczenie to
przeobraziło się we wzburzony gwar, a potem zjawa wyszła z piekła na werandę. A wtedy
wszyscy jęknęli i jęknąwszy zastygli. Szałas wiele widział w swoim życiu, ale coś podobnego
nie zdarzyło się ani razu.
Zjawa okazała się nie zjawą, lecz słynnym w całej Moskwie poetą Iwanuszką Bezrodnym,
a Iwanuszka trzymał w ręku zapaloną cerkiewną świecę z zielonego wosku. Płomyczek
chwiał się na niej, wosk się topił. Bujne włosy Iwanuszki nie były przykryte żadnym
nakryciem głowy, pod lewym okiem znajdował się wielki siniak, a policzek był podrapany.
Odziany był Iwanuszka w białą koszulę i takież białe kalesony z tasiemkami, stopy bose, a na
piersi pokrytej zaschniętą krwią, wprost do skóry przyszpilona była papierowa ikona
przedstawiająca Jezusa.
Milczenie na werandzie przeciągało się, a w tym czasie z wnętrza Szałasu walił na
werandę tłum ludzi z wykrzywionymi twarzami.
Iwanuszka rozejrzał się posępnie, nisko się pokłonił i rzekł ochryple:
— Czołem, prawosławni.
Po takim powitaniu milczenie nasiliło się.
Następnie Iwanuszka zaglądnął pod stolik, na którym stała salaterka kawioru ze
sterczącymi zielonymi listkami, poświecił sobie, westchnął i powiedział:
— I tu go nie ma!
W tym momencie rozległy się dwa głosy. Paskudny i nieludzki bas powiedział:
— No i gotów. Delirium tremens.
A życzliwy tenor rzekł:
— Nie rozumiem, jak milicja mogła przepuścić go po ulicach?
Iwanuszka usłyszał ostatnie słowa i odezwał się patrząc ponad tłumem:
— Na Bronnej chciał mnie złapać glina, ale uciekłem przez płot.
I wtedy wszyscy zobaczyli, że kiedyś Iwanuszka miał piwne oczy, a teraz stały się one
perłowoszare, i wszyscy zapomnieli o Berliozie, a strach i zdumienie ogarnęły ich serca.
— Przyjaciele! — wykrzyknął nagle Iwanuszka i głos jego stał się ciepły i żarliwy. —
Przyjaciele, posłuchajcie! On się pojawił!
Iwanuszka wyrazistym i dramatycznym gestem uniósł świecę ponad głową.
— On się pojawił! Ludzie prawosławni! Łapcie go natychmiast, inaczej zginie Moskwa!
— Kto się pojawił? — odezwał się zbolały kobiecy głos.
— Inżynier! — ochryple krzyknął Iwanuszka. — I ten inżynier zabił dzisiaj Antoszę
Berlioza na Patriarszych Stawach!
— Co? Co? Co on powiedział?
— Zabił! Kto zabił? Biała gorączka. Oni byli przyjaciółmi. Pomieszało mu się w głowie.
— Słuchajcie, kretyny! — zawył Iwanuszka. — Mówię wam, że on się pojawił!
— Przepraszam. Niech pan opowie jaśniej — nad uchem Iwanuszki rozległ się cichy i
uprzejmy głos, i koło tego ucha pojawiło się wygolone, zatroskane oblicze.
— Nieznajomy konsultant — odrzekł Iwanuszka rozglądając się, a tłum skupił się ciaśniej.
— Zły pojawił się w Moskwie i dzisiaj zabił Antoszę!
— Jak on się nazywa? — spytano uprzejmie na ucho.
— No właśnie, jak się nazywa! — krzyknął żałośnie Iwan. — Ach, do diabła! Nie
przyjrzałem się nazwisku na wizytówce! Na literę Wu! Na literę Wu! Obywatele!
Przypomnijcie mi natychmiast, bo źle będzie z Czerwoną Stolicą i biada jej! Wo… Wu…
Włu… — zamamrotał Iwanuszka z takim napięciem, że włosy zaczęły mu się poruszać na
głowie.
— Wulf! — zawołał kobiecy głos.
— Skąd Wulf… — odrzekł Iwanuszka — sama jesteś Wulf! Obywatele, oto co zrobimy: ja
pobiegnę teraz szukać dalej, a wy poślijcie kogoś na Kreml, do głównej centrali, powiedzcie,
ż
eby natychmiast wysłali w różnych kierunkach strzelców na motocyklach, z toporami, z
karabinami maszynowymi, łapać inżyniera! Znaki szczególne: platynowe zęby, krochmalony
kołnierzyk, olbrzymi wzrost!…
W tym momencie Iwanuszkę ogarnął niepokój, zaczął zaglądać pod stoły, wymachiwać
ś
wiecą…
Ludzie zaszumieli… Padło słowo „doktor”… I przyjemne, mięsiste oblicze w ogromnych
okularach w czarnej, sztucznej oprawce, wygolone i syte, przychyliło się współczująco do
twarzy Iwanuszki.
— Towarzyszu Bezrodny — powiedziało oblicze jubileuszowym głosem — wyprowadziła
pana z równowagi śmierć szanowanego i kochanego przez nas wszystkich Antona… nie,
Antoszy Berlioza. My to doskonale rozumiemy. Proszę się uspokoić. Zaraz ktoś z towarzyszy
odprowadzi pana do domu, do łóżeczka…
— Czy ty rozumiesz — powiedział Iwan i zgrzytnął zębami — że Berlioza zabił inżynier?
Czy nie? Rozumiesz, Aramejczyku?!
— Towarzyszu Bezrodny, zlitujcie się! — odpowiedziało oblicze.
— O nie, nie zlituję się — cicho odpowiedział Iwan i zamachnąwszy się szeroko, uderzył
oblicze po mordzie.
Wówczas zdecydowano się rzucić na Iwana. Wydał on z siebie pisk, który odbił się echem
aż na bulwarze. Okna w domach, otaczających ogród z poetą, zaczęły się otwierać. Stolik z
kawiorem, liśćmi i butelką Abrau runął, mignęły bose nogi, ktoś stracił przytomność.
W okienku ukazała się głowa furii, wrzeszcząca:
— Królowo Niebieska! Kiedyż to się wreszcie skończy? Kiedy nareszcie władze zamkną
ten przeklęty Szałas? Dzieciaki ryczą, nie mogą spać — co wieczór w tym Szałasie skandal…
Potężna włochata ręka zgarnęła furię i jej głowa znikła w oknie.
Podczas gdy na werandzie szalała niesłychana awantura, komendant brygu stał przed
portierem.
— Widziałeś, że on jest w gaciach? — zapytał zimno pirat.
— Ale przecież, Archibaldzie Archibaldowiczu — tchórzliwie odpowiedział portier, ale
oczka latały mu bezczelnie — oni są przecież członkiem Opisu…
— Czy widziałeś, że on jest w gaciach — zimno spytał pirat.
— Zlitujcie się, Archibaldzie Archibaldowiczu — ciągnął portier — jakże ja mogłem. Oni
są członkiem, a nie gościem. Niedawno poeta Riuchin przyszedł z łaźni z miotłą za pazuchą.
Ja mówię… a oni mi miotłę pakują w oczy. Potem rozrzucili mydło po schodach, damy
padają, a oni się śmieją.
— Czy widziałeś, że on jest w gaciach? — monotonni powtórzył pirat.
Portier zamilkł i jego twarz przybrała tyfusowy kolor. Zuchwalstwo w oczach przygasło.
Zastąpił je strach. Portier popatrzył z dołu na komendanta. Wyraźnie zobaczył, jak czarne
włosy przykryła jedwabna chusta. Zniknął frak, za skórzanym pasem pojawiły się pistolety.
Portier widział bezlitosne oczy, czarną brodę, słyszał przedśmiertny plusk fali u burt brygu i
w końcu zobaczył samego siebie, wiszącego na fokmarsrei z przechyloną głową i wywalonym
do ramienia językiem, i czarną flagę z trupią czaszką. Ocean falował i migotał. Kolana
portiera ugięły się, ale flibustier przestał torturować go spojrzeniem.
— Ach, Iwanie, tęskni za tobą pośredniak, miły zaułek Rachmanowski — powiedział
przez zęby kapitan.
— Archibaldzie…
— Pantielej. Protokół. Milicjanta — jasno i dokładnie zarządził pogotowie pirat. —
Taksówka. Do szpitala wariatów.
— Pantielej ma wol… — zaczął portier, ale pirat nie przejawił zainteresowania.
— Pantieleja — powtórzył i miarowym krokiem oddalił się do wnętrza restauracji.
W ciągu następnych dziesięciu minut cały Szałas był świadkiem, jak bosego i
pokrwawionego człowieka w bieliźnie, przykrytej narzuconym paltem Pantieleja,
prowadzono pod ręce do bramy. Okropni dorożkarze za ogrodzeniem, tłukąc się batami w
walce o posiadanie Iwanuszki, wrzeszczeli:
— Moja jest szybka! Ja już woziłem do domu wariatów!
Iwanuszka szedł płacząc i próbował ugryźć w rękę to idącego z prawej strony Pantieleja, to
poetę Riuchina z lewej, a Riuchin szeptał żałośnie:
— Iwanie, Iwanie…
Z tyłu na werandzie szumiał tłum, kelnerzy zmiatali i wynosili odłamki, powtarzało się
słowo „Berlioz”. Koło bramy mościła się w sfatygowanej dorożce nieszczęsna osoba bez
okularów, zupełnie zgnębiona niezasłużonym policzkiem i razem z nią mościła się zgnębiona
dama.
A potem w oczach Riuchina zamigotały jak we śnie światła na Strastnym placu, potem nie
kończące się okrągłe świetlne zegary, potem tłumy ludzi, potem mieszanina samochodowych
reflektorów, kapeluszy…
— Potem świecąc, rycząc, kaszląc, taksówka wtoczyła się do jakiegoś zaczarowanego
ogrodu, potem Riuchin, milicjant i Pantielej wprowadzili Iwanuszkę na wspaniały ganek, przy
czym Riuchin, olśniony techniką, coraz bardziej trzeźwiał i paliło go pragnienie. Potem
wszyscy znaleźli się w wielkim pokoju, w którym stał stolik, nowiutka ceratowa kanapka i
dwa krzesła. Okrągły zegar, zawieszony wysoko, wskazywał kwadrans po jedenastej.
Milicjant i Pantielej odeszli. Riuchin rozejrzał się i zobaczył, że znajduje się w
towarzystwie dwóch mężczyzn i kobiety. Wszyscy troje ubrani byli w białe chałaty, bardzo
czyste, a kobieta siedziała przy stoliku.
Iwanuszka, bardzo spokojny, dziwnie barczysty w palcie Pantieleja, już nie płakał i stał
pod ścianą z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Riuchin napił się wody z karafki tak
łapczywie, że zadrżały mu ręce.
W tej chwili drzwi otworzyły się bezszelestnie i do pokoju wszedł jeszcze jeden człowiek,
również w chałacie, z kieszonki sterczał mu czarny koniec fajki. Człowiek ten był poważny i
nadzwyczaj spokojny, z wyjątkiem szczególnie niespokojnych oczu. Nawet jego bródka
wskazywała, że jest to wyjątkowy sceptyk. Pesymista.
Wszyscy wyprężyli się.
Riuchin speszył się, poprawił pas na tołstojówce i odezwał się:
— Dzień dobry, panie doktorze. Pozwoli pan, że się przedstawię. Poeta Riuchin.
Doktor uprzejmie ukłonił się Riuchinowi, ale kłaniając się patrzył nie na Riuchina, tylko na
Iwanuszkę.
— A to jest… — ściszając czemuś głos przedstawił Riuchin — sławny poeta Iwan
Bezdomny.
Widać było, że doktor słyszy to nazwisko po raz pierwszy w życiu. Spojrzał pytająco na
Riuchina, który odwróciwszy się plecami do Iwanuszki, szepnął:
— Boimy się, czy to nie biała gorączka…
— Pił bardzo dużo? — spytał przez zęby doktor.
— Nie, panie doktorze…
— Czy nie łapał karaluchów, myszy, diabełków albo biegających psów?
— Nie — odpowiedział Riuchin. — Widziałem go wczoraj. Wygłaszał przemówienie!
— A dlaczego w bieliźnie? Zabrali go z łóżka?
— Nie, panie doktorze, on przyszedł w takim stanie do restauracji.
— Aha — powiedział doktor w taki sposób, jakby bardzo mu się spodobało, że Iwanuszka
przyszedł do restauracji w bieliźnie — a czemu jest pokrwawiony? Bił się?
Riuchin zawahał się.
— Tak.
Na tym narada szeptem skończyła się i wszyscy zwrócili się ku Iwanuszce.
— Dzień dobry — przywitał Iwanuszkę doktor.
— Cześć, szkodniku! — wyraźnie i głośno odpowiedział Iwanuszka, i Riuchin ze wstydu
zapragnął zapaść się pod ziemię. Wstydził się podnieść wzrok na uprzejmego doktora,
którego bródka wyraźnie pachniała wodą kolońską.
Ale doktor nie obraził się, tylko zręcznym i wprawnym ruchem zdjął binokle i
odchyliwszy połę kitla schował je do tylnej kieszeni spodni.
— Ile pan ma lat? — spytał doktor.
— Idźże ty do wszystkich diabłów — ponuro odpowiedział Iwanuszka.
— Iwanie, Iwanie… — wykrzyknął bojaźliwie Riuchin.
A doktor powiedział życzliwie i z troską, mrużąc krótkowzroczne oczy:
— Czemu pan się złości? Zupełnie nie rozumiem…
— Mam dwadzieścia pięć lat — surowo odpowiedział Iwanuszka — i jutro złożę na was
wszystkich skargę. I na ciebie, gnido! — zwrócił się wprost do Riuchina.
— I za cóż to chce się pan skarżyć?
— Za to, że złapali mnie siłą i gdzieś przywlekli. Riuchin spojrzał naraz na Iwanuszkę i
zmartwiał. Oczy
Iwanuszki z perłowoszarych stały się zielone i jasne. „Ludzie, przecież on jest zupełnie
zdrowy i normalny — pomyślał
Riuchin. — I po co te bzdury… po cośmy chłopa przywlekli do domu wariatów?
Normalny, tylko morda podrapana”.
— Dokąd mnie przywlekli? — wyniośle spytał Iwan.
Riuchin chciał ukryć prawdę, ale lekarz natychmiast ujawnił tajemnicę.
— Znajduje się pan w szpitalu psychiatrycznym, urządzonym według ostatniego słowa
techniki. Dodam zresztą: gdzie nie wyrządzą panu najmniejszej krzywdy i gdzie nikt pana nie
zamierza zatrzymywać siłą.
Iwanuszka spojrzał z niedowierzaniem, po czym burknął:
— Chwała Allachowi, zdaje się, że znalazł się jeden normalny pomiędzy tymi idiotami, z
których pierwszy to ten największy bałwan i beztalencie — Paszka.
— Kto to jest ten Paszka — beztalencie? — spytał lekarz.
— To ten, Riuchin — odpowiedział Iwanuszka i wskazał na Riuchina.
— Przepraszam — powiedział doktor.
Riuchin poczerwieniał i jego oczy zabłysły. „No tak — pomyślał — ileż razy dawałem
sobie słowo nie pakować się w żadne historie. I masz tu wdzięczność. Zwyczajna świnia i w
dodatku normalny”. I gorycz przepełniła duszę Riuchina.
— Typowy kułak — oportunista, ale gorliwie charakteryzuje się na proletariusza —
Iwanuszka w dalszym ciągu bezwzględnie demaskował Riuchina. — „Rozwijajcie się
czerwone sztandary”, a zobaczylibyście co on sobie myśli, he, he… — i Iwanuszka roześmiał
się złowieszczo.
Doktor odwrócił się plecami do Iwanuszki i szepnął:
— On wcale nie ma białej gorączki.
Potem zwrócił się do Iwana i rzekł:
— A czemu właściwie przywieziono pana do nas?
— A czort ich wie, idiotów! Złapali, wsadzili do taksówki i przywlekli!
— Przepraszam, czy pan dzisiaj pił? — poinformował się doktor.
— Niczego nie piłem, ani dzisiaj ani wczoraj — odpowiedział Iwan.
— Hm… — powiedział lekarz — ale dlaczego właściwie przyszedł pan do restauracji, jak
mówi obywatel Riuchin, w bieliźnie?
— Czy pan zna Moskwę? — spytał Iwan.
— Tak, mniej więcej… — odparł doktor.
— I jak pan przypuszcza — spytał ze wzburzeniem Iwan — czy można sobie wyobrazić,
ż
eby w Moskwie zostawić coś na brzegu rzeki i żeby tego nie gwizdnęli? Zacząłem się kąpać
i oczywiście ukradli i spodnie, i koszulę, i pantofle. A ja śpieszyłem się do Szałasu.
— Na spotkanie? — zapytał lekarz.
— Nie, braciszku, nie na spotkanie. Łapię inżyniera.
— Jakiego inżyniera?
— Tego, który dzisiaj na Patriarszych — dobitnie wyskandował Iwan — zabił Antona
Berlioza. A złapać go trzeba natychmiast, bo narobi takich kłopotów, że wszyscy się nie
pozbieramy.
Lekarz spojrzał pytająco na Riuchina. Przeżywając jeszcze bolesną krzywdę Riuchin
odrzekł ponuro:
— Przewodniczący Wszechtowpisu Berlioz wpadł dzisiaj pod tramwaj.
— A więc wpadł pod tramwaj, podobno?
— Zabił go inżynier.
— Wepchnął go pod tramwaj, czy jak?
— Wcale nie wepchnął! — rozzłościł się Iwan. — Dlaczego pan rozumuje tak po
dziecinnemu? Zabił — to znaczy, że wepchnął. Palcem Antona nie dotknął! Taki nie musi
wpychać!
— A czy ktoś oprócz pana widział tego inżyniera?
— Tylko ja. W tym cały kłopot.
— Czy pan zna jego nazwisko?
— Nazwywa się… na Wu — posępnie odpowiedział Iwan i zaczął trzeć czoło.
— Inżynier Nawu?
— Jaki Nawu, nazwisko na literę Wu. Nie przeczytałem do końca nazwiska na wizytówce.
A dajcież mi wreszcie spokój, do wszystkich diabłów! Też znalazł się śledczy. Odczepcie się
wy ode mnie! Gdzie jest wyjście?
— Ależ skąd — wykrzyknął doktor — ani mi przez myśl nie przyszło przesłuchiwać pana!
Ale przecież podaje pan tak ważne informacje o zabójstwie, którego był pan świadkiem…
Być może będę mógł w czymś pomóc…
— No właśnie, a te łotry gdzieś mnie ciągną! — krzyknął Iwan.
— No właśnie! — wykrzyknął także doktor. — Możliwe, że zaszło tutaj
nieporozumienie!… Proszę powiedzieć, co pan przedsięwziął, żeby złapać tego inżyniera?
— Dzięki Bogu, równy gość z ciebie, nie żaden sabotażysta! — Iwan spróbował
pocałować doktora. — Oto co zrobiłem: po pierwsze znad rzeki Moskwy pobiegłem na
Kreml, ale przy bramie Spasskiej nie przepuścili mnie strzelcy konni! Idź, powiadają, prześpij
się, dobry człowieku.
— Co pan powie! — wykrzyknął doktor i pokręcił głową, a Riuchin zapomniał o urazie i
wyciągnął szyję.
— Coś takiego! — mówił lekarz zaintrygowany w najwyższym stopniu, a kobieta przy
stoliku rozłożyła arkusz papieru i zaczęła zapisywać. Sanitariusze stali na baczność, milcząc i
nie spuszczając z Iwana Bezrodnego oczu. Zegar tykał.
— Czy ci strzelcy byli uzbrojeni?
— Samopały w rękach, jak należy — ciągnął Iwan — i wtedy, rozumiesz, widzę, że nie da
rady i dawaj za nim do telegrafu, a on przeklęty, wyszedł na Ostożenkę, ja za nim do
mieszkania, a tam namydlona goła obywatelka w wannie, i wtedy zabrałem ikonę, i
przyczepiłem do piersi, bo bez ikony nie złapiesz go… No i… — wtem Iwan spojrzał na
zegar i jęknął.
— Ludzie, już jedenasta — krzyknął — a ja tu z wami tracę czas. Przepraszam, gdzie tutaj
jest telefon?
Jeden z sanitariuszy natychmiast zasłonił telefon plecami, ale lekarz polecił:
— Przepuśćcie go do telefonu.
Iwan złapał słuchawkę i wytrzeszczył oczy na błyszczące miseczki dzwonków.
Tymczasem kobieta cicho spytała Riuchina:
— Czy on jest żonaty?
— Kawaler — odpowiedział Riuchin.
— Ma w Moskwie rodzinę?
— Nie ma.
— Jest członkiem związku zawodowego?
Riuchin skinął głową. Kobieta zapisała.
— Połączcie mnie z Kremlem — powiedział nagle do słuchawki Iwan i w pokoju zapadła
cisza. — Kreml? Przekażcie do Sownarkomu, żeby natychmiast wysłali oddział na
motocyklach do szpitala psychiatrycznego… Mówi Bezdomny… Łapać inżyniera, który
zgubi Moskwę… Idiotka. Idiotka! — krzyknął Iwan i trzasną! słuchawką. — Sabotażystka!
— i ze słuchawki wyskoczyła membrana.
Sanitariusz natychmiast powiesił słuchawkę na widełkach i zasłonił telefon.
— Nie trzeba wymyślać przez telefon! — zauważył lekarz.
— No, wypuśćcie mnie! — poprosił Iwan i zaczął szukać wyjścia, ale wyjście jakby
zapadło się pod ziemię.
— Za pozwoleniem — zauważył lekarz — gdzie pan teraz pójdzie? Późno, a pan jest nie
ubrany. Stanowczo radzę panu przenocować w szpitalu, a we dnie zobaczy się.
— Przepuśćcie mnie — powiedział Iwan głucho i groźnie.
— Jedno pytanie: skąd pan wie, że ten inżynier zabił?
— Wiedział z góry, że Annuszka rozleje olej roślinny! — zawołał Iwan żałośnie. —
Osobiście rozmawiał z Poncjuszem Piłatem… Puśćcie…
— Ależ dokąd pan pójdzie!
— Szubrawcy! — zawył nagle Iwan i przed kobietą błysnęło niklowane pudełko i szklane
ampułki, które wyskoczyły z szuflady.
— Ach, to tak, to tak… — zabełkotał Iwan — znaczy, normalnego człowieka siłą
zatrzymujecie w domu wariatów! Hop! — Iw tym momencie Iwan, zrzuciwszy palto
Pantieleja, rzucił się nagle głową naprzód w okno szczelnie zasłonięte białą kotarą.
Zdradziecka siatka za kotarą odbiła Iwana i rzuciła go wprost w ręce sanitariuszy, nie
wyrządziwszy mu żadnej krzywdy. I w tej chwili w rękach doktora znalazła się strzykawka.
Rmchin skamieniał.
— Aha — wychrypiał Iwan — to takie zasłonki założyli w tym domku, aha… — Riuchin
spojrzał w twarz Iwana i zobaczył, że pokryła się ona potem, a oczy zmętniały. — Rozumiem.
Na pomoc! Na pomoc!
Ale krzyk Iwana nie rozniósł się po gmachu. Obite pikowanymi materacami ściany nigdzie
nie przepuściły jęków nieszczęśnika. Twarze sanitariuszy wykrzywiły się i poczerwieniały.
— Je–eszcze… jeszcze sekundę, głowę, głowę… — zamruczał lekarz i cieniutka igiełka
wbiła się w skórę poety. — No i po wszystkim, po wszystkim… — i wyciągnął igłę… —
możecie puścić.
Sanitariusze natychmiast zwolnili uchwyt, a kobieta wypuściła głowę Iwana.
— Bandyci! — wykrzyknął poeta słabo, jakby w zamyśleniu, szarpnął się gdzieś w bok,
zawołał jeszcze: — I była godzina dziewiąta!… — ale nagle usiadł na kanapce… — Jakiż z
ciebie łajdak — zwrócił się do Riuchina, ale już nie z krzykiem, tylko głosem przepełnionym
rozpaczą. Potem odwrócił się do doktora i rzekł groźnie a proroczo: — A więc niech ginie
Czerwona Stolica. Latem roku pańskiego po narodzeniu Chrystusa tysiąc dziewięćset
czterdziestego trzeciego zrobiłem wszystko, żeby ją uratować! Ale… ale zwyciężyłeś mnie
synu zatracenia, i mnie, wybawcę, przymknęli.
Iwan podniósł się i wyciągnął ręce, a jego oczy stały się mętne, ale nieziemsko piękne.
— I ujrzę oto w ogniu pożarów, w dymie ujrzę szaleńców biegnących po bulwarach… —
tu przeciągnął się słodko z dreszczem chłodu, ziewnął… i odezwał się miękko i czule: —
Brzózki, śnieg topniejący, mostki, pod mostkami górskie potoki. Dzwony dzwonią, dobrze
jest, cicho…
Gdzieś za ścianą zaterkotał dzwonek i Riuchin otworzył usta: pikowana ściana podniosła
się, odsłaniając ścianę pomalowaną na czerwono, potem i ta rozstąpiła się, i wjechało
bezszelestnie łóżko na gumowych kółkach. Iwan nie zainteresował się nim. Patrzył w
zachwyceniu w dal, słuchał grzmiących wiosennych potoków i dzwonów, słyszał cerkiewne
ś
piewy…
— Proszę się położyć… — usłyszał uprzejmy i wcale nie groźny głos. Wprawdzie
zagłuszył go na moment soczysty i ciężki bas inżyniera, także mówiący — „proszę się
położyć”, ale natychmiast zgasł.
Kiedy łóżko z leżącym Iwanem kryło się w ścianie, poeta już spał podłożywszy dłoń pod
skaleczony policzek. Ściana zamknęła się. Zrobiło się cicho i spokojnie, a w górze przyjemnie
tykał ścienny zegar.
— Doktorze… to znaczy, że on jest chory? — cicho i niespokojnie zapytał Riuchin.
— Nawet bardzo poważnie — odrzekł doktor przeglądając przez okulary to, co zapisała
kobieta. Ziewnął ze zmęczenia i Riuchin spostrzegł, że jest to bardzo nerwowy, z pewnością
dobry i zdaje się niezamożny człowiek…
— A na co właściwie jest chory?
— Mania furibunda — odpowiedział doktor i dodał — prawdopodobnie.
— A co to takiego? — spytał Riuchin i zbladł.
— Ostra mania — wyjaśnił doktor i zapalił lichego, pomiętego papierosa.
— Czy to jest nieuleczalne?
— Nie, myślę że uleczalne.
— Czy on zostanie tutaj?
— Oczywiście.
Doktor dał do zrozumienia, że chciałby się już pożegnać i lekko ukłonił się Riuchinowi.
Ale Riuchin zapytał podchwytliwie:
— Panie doktorze, proszę powiedzieć, czemu on ciągle wspomina inżyniera i łapie go?
Czy widział jakiegoś inżyniera?
Doktor spojrzał na Riuchina i odrzekł:
— Nie wiem.
Potem pomyślał, ziewnął, zmarszczył się boleśnie, skulił się i dorzucił:
— Kto wie, może i widział jakiegoś inżyniera, który wstrząsnął jego wyobraźnią…
I wtedy poeta i lekarz rozstali się.
Riuchin zszedł z kamiennego ganku domu udręki wprost do zaczarowanego ogrodu. Potem
długo się męczył. W żaden sposób nie mógł wsiąść do tramwaju. Nerwy miał napięte. Złościł
się i czuł się nieszczęśliwy. Chciało mu się wypić. Tramwaje przelatywały przepełnione.
Dyszący ludzie wisieli uczepieni poręczy. I dopiero po drugiej Riuchin przyjechał do Szałasu
jako zupełnie chory neurastenik. Szałas był pusty. Na werandzie siedziało tylko dwoje ludzi.
Szpetny grubas w białych portkach z żółtym pasem, po którym spływał złoty łańcuszek od
zegarka, i kobieta. Grubas pił wódkę z kieliszka, a kobieta jadła sznycel. Ogród milczał i
piekło milczało.
Riuchin usiadł i zbolałym głosem poprosił o małą karafkę… Pił wódkę i im więcej pił, tym
bardziej trzeźwiał i tym więcej ponurej złości na Puszkina i los gromadziło się w jego duszy.
S
ZCZERA ROZMOWA
— A więc, obywatelu Porotyj, zapłaciliście obywatelowi Iwanowowi dwa tysiące rubli za
dom w Sierpuchowie?
— Tak. Tak jest — zapłaciłem. Ale daję słowo honoru, że nie otrzymałem od Wolanda
ż
adnych pieniędzy! — odrzekł Poro tyj.
Zresztą w odpowiadającym z trudem można było rozpoznać przewodniczącego. Siedział
wychudły, z wystającymi kośćmi policzkowymi, zupełnie inny człowiek, a jego rzadkie
włosy tak splątały się i zlepiły, że wyglądały jak kędzierzawe. Wzrok miał zwierzęcy.
— Tak. A skąd wzięło się u was pięć tysięcy rubli? Z czyich zapłaciliście? Z własnych?
— Moje własne, zaczarowane — odpowiedział Porotyj twardo patrząc w oczy.
— Tak. A gdzie podzieliście otrzymaną od Wolanda zaliczkę?
— Nie otrzymywałem — jednym tchem odpowiedział Porotyj.
— To wasz podpis? — spytał człowiek wskazując na podpis pod umową, w której było
napisane: „otrzymałem 5 tys. rubli od ob. Wolanda zgodnie z umową”.
— Mój. Tylko, że to nie ja pisałem.
— Hm. To znaczy sfałszowany?
— Sfałszowany, diabelski.
— Tak. Ale obywatele Korolkow i Pietroń widzieli, jak braliście. Oni kłamią?
— Kłamią. Diabelska sztuczka.
— Tak. I członkowie zarządu kłamią? I walne zebranie?
— Tak jest, kłamią. Nieczysta siła odebrała im wzrok. A walnego zebrania nie było.
— Aha. To znaczy, że nie było pieniędzy za mieszkanie?
— Nie było.
— To były wasze własne środki. Skąd je mieliście? Taką dużą sumę?
— Wylęgły się pod poduszką.
— Ostrzegam was, obywatelu Porotyj, że zeznając w tak bezsensowny sposób, bardzo
pogarszacie swoje położenie.
— To nic. Chcę odcierpieć.
— I odcierpicie. Zmuszacie mnie do marnowania czasu na próżno. Łapówki braliście?
— Brałem.
— I z łapówek zebraliście pięć tysięcy?
— Skądże. Brałem za drobiazgi. Wszystko wydawałem.
— Tak. Mówicie prawdę?
— Przysięgam na rany Chrystusa!
— Cóż to znowu, jesteście partyjny, a ciągle wspominacie Boga. Jesteście wierzący?
— Co ze mnie za partyjny? Tak tylko…
— Po co wstąpiliście do partii?
— Z wyrachowania.
— No, teraz mówicie otwarcie.
— A w Pana Boga wierzę — powiedział naraz Porotyj. — A od dziesiątego czerwca
wierzę i w diabła.
— Wasza sprawa. No tak, a więc przyznajecie się, że z pięciu tysięcy otrzymanych za
mieszkanie, dwa tysiące przywłaszczyliście sobie?
— Przyznaję, że przywłaszczyłem dwa tysiące, ale za mieszkanie nic nie otrzymałem. A
podpis wam też się przywiduje.
Ś
ledczy roześmiał się i pokręcił głową.
— Mnie? Nie, nie przywiduje mi się.
— Zrozumcie, towarzyszu śledczy — powiedział nagle Porotyj z przejęciem — że ja tylko
za to cierpię, że diabeł podrzucił mi pieniądze, a ja się skusiłem, chciałem zapewnić sobie na
starość kąt w Sierpuchowie. Jak sobie wyobrażę, że pieniądze u mnie pod poduszką… Tylko
uprzedzam władzę, że w powierzonym mi domu pojawiła się nieczysta siła. Remontu w
Sowieckiej Rosji nie zrobi się w jeden dzień, chociaż to przyjmijcie do wiadomości.
— Oryginalny z was człowiek, Porotyj. Ale znów was uprzedzam, że jeżeli chcecie
wykręcić się przy pomocy tych głupich sztuczek, to gorzko się rozczarujecie. Wyjdzie akurat
odwrotnie.
— Pełen byłem nieprawości — w zamyśleniu powiedział Porotyj, surowo i dumnie —
oszukiwałem ludzi i Boga. Ale z kłamstwem nie pójdziesz równą drogą, w końcu potkniesz
się. Pójdę siedzieć z prawdziwą rozkoszą.
— Posiedzicie. Nie wolno kupować domu w Sierpuchowie za społeczne pieniądze. Przy
okazji podajcie adres sprzedającego.
— Dawny dom kupca Batiuszkina na Trzeciej Mieszczańskiej.
— Tak. Przeczytajcie, podpiszcie. Tylko bądźcie łaskawi nie mówić potem przed sądem,
ż
e to diabelski podpis i że niczego nie podpisywaliście.
— Oczywiście — odezwał się krótko Porotyj wziąwszy do ręki pióro — to sprawa czysta
— przeżegnał się — pod krzyżem podpiszę.
— Spryciarz jesteście, Porotyj. Ale przeczytajcie, co podpisujecie. Dobrze zapisałem
wasze zeznania?
— Czemu nie. Nie skrzywdzilibyście ginącego.
N
IBY PIENIĄDZE
Ciekawe, że nikomu nie przyszło do głowy, iż osobliwości i w ogóle wszystkie niezwykłe
wydarzenia, które zaczęły się w Moskwie już 12 czerwca, na drugi dzień po debiucie
monsieur Wolanda, miały wspólny, że tak powiem, korzeń i źródło, i że to źródło można było
wykryć. A zresztą niczego szczególnego w tym nie było. Moskwa jest miastem olbrzymim,
bezładnie rozrzuconym, liczącym bądź co bądź ze dwa i pół miliona ludności, a przy tym
ludność ta tak już przywykła do wszelkich wydarzeń, że przestała zwracać na nie uwagę.
I w rzeczy samej, cóż dziwnego jest w tym, że 12 czerwca w piwiarni „Nowe śycie” na
rogu Triumfalnej i Twerskiej aresztowano obywatela? Jeżeli aresztowali, to nie bez powodu.
Obywatel, wypiwszy trzy szklanki piwa, skierował się do kasy i wręczył kasjerce czerwońca.
Dobrze, że biedna dziewczyna dostrzegła doświadczonym okiem, iż czerwoniec jest fałszywy
— mianowicie brakowało na nim jednego numeru. Kasjerka, dziewczyna niegłupia, zamiast z
awanturą zwrócić banknot, udała, że w kasie coś się zacięło, a tymczasem mrugnęła na
chłopaka w fartuchu. Chłopak zjawił się za plecami właściciela czerwońca. Poinformowali się
skąd taki dziwny, niedorobiony czerwoniec? W pracy dostał… Zainteresowali się. W pracy,
obywatelu, nigdy w życiu takich czerwońców nie dawali. Obywatel spróbował w zamieszaniu
do drzwi… Przytrzymali. Za chwilę zjawiła się czerwona czapka — i po wszystkim.
Przymknęli obywatela.
Drugi przypadek był oryginalniejszy. W cukierni w Zaułku Stolesznikowym elegancko
ubrany mężczyzna kupił dwanaście sztuk ciastek. Do kasy. Kasjerka niezadowolona.
— O co chodzi?
— Co wy, obywatelu, dajecie?
— Jak to co? Czerwo…
Patrzy, a cóż to za czerwoniec! Kasjerka zwraca ze złością etykietę białego koloru z
napisem: „Abrau–Durso, półwytrawne”.
— Co u licha? Na miłość Boską, przepraszam… Wyciąga drugiego, a tu skandal! Papierek
od cukierka: „Cukierki z fabryki im. Róży Luksemburg Nasza Odpowiedź Chamberlainowi”.
— Tylko proszę bez chuligaństwa!
Wszyscy ekspedienci są oburzeni. Publika patrzy… Jegomość malinowy, ledwo wyskoczył
za drzwi zawrócono go i kazano zapłacić za wygniecione ciastka w pudełku. Zapłacił
drobnymi monetami. I wybiegłszy, wyrzucił do rynsztoka dwa przeklęte papierki, po czym
podniósł je zdumiony przechodzień, rozwinął i zobaczywszy, że to czerwonce, przywłaszczył
sobie.
Koło poczty na Miasnickiej, w samo południe, głośno rozpłakała się dziewczyna
sprzedająca czekoladę na spółdzielczym straganie. Okazało się, że jakiś niegodziwiec wręczył
nieszczęsnej, niezamożnej sprzedawczyni czerwońca, a kiedy po jakimś czasie wyjęła go z
blaszanego pudełka służącego jej za kasę, ujrzała w swojej dłoni białą kartkę ze ściennego
kalendarza. Potem wypadki takie stały się częstsze i zawsze były związane z pieniędzmi. W
banku na rogu Pietrowki i Kuznieckiego aresztowano kasjera, ponieważ, zdając dzienną kasę
kontrolerowi, oddał w zapieczętowanej i podpisanej przez siebie paczce zamiast tysiąca, tylko
siedemset rubli. W miejsce trzystu zaś — przykrojone do formatu banknotów ulotki: „Religia
to trucizna, strzeżcie przed nią dzieci”.
W prywatnym sklepie galanteryjnym na Arbacie właściciel odkrył w kasie zamiast
czterech czerwońców, cztery bilety teatralne na dramat rewolucyjny. Sklepikarz poszarpał je
zębami.
W kasie komitetu zakładowego gazety „Dzwonek” w Pałacu Pracy zdarzyło się coś jeszcze
gorszego. Odkryto tam niedobór pieniędzy w kasie ogniotrwałej, a zamiast brakujących
czerwońców znaleziono pięćdziesiąt sztuk trockistowskich proklamacji o wyjątkowo ohydnej
treści. Sekretarz, który je znalazł, nic nikomu nie powiedział, zamknął się w budce
telefonicznej i po godzinie trzech ludzi w czarnych kurtkach wywiozło proklamacje, a z
proklamacjami dwóch bezpartyjnych współpracowników „Dzwonka”, nie wiadomo dokąd.
Wypadki zmiany pieniędzy w diabli wiedzą co, stały się w drugiej połowie dnia na tyle
częste, że zaczęły o nich krążyć po stolicy plotki… Z samych tramwajów ze dwadzieścia razy
wyciągano indywidua, które nonszalancko wręczały konduktorkom różne śmieci,, na
przykład w rodzaju etykiet sardynek w puszkach „Latarnia Morska”, jak to się zdarzyło na
ulicy Mochowej.
Na rynku Smoleńskim o zmierzchu doszło w bramie do bójki na noże z powodu spodni
kupionych za nieważny bilet loterii Autodrogi. Zarżnęli człowieka ze zręcznością i śmiałością
niemal hiszpańską.
Przy tym wszystkim tylko jeden człowiek w całej Moskwie dotarł tego dnia do miejsca,
którego istnienia w przyszłości tylko się domyślono… Człowiekiem tym był oczywiście
bufetowy z V arietę. Trzeba zauważyć, że człowiek ów, niskiego wzrostu, z powiekami
niczym daszki, przykrywającymi świńskie oczka, był melanocholikiem. Jego twarz
nieodmiennie wyrażała boleść, a z piersi bezustannie wyrywały się ciężkie westchnienia.
Kiedy przychodziło mu zapłacić w tramwaju osiem kopiejek, wzdychał tak, że oglądano się
na niego. Rankiem 12 czerwca, sprawdzając kasę, znalazł on zamiast jedenastu czerwońców
jedenaście kartek małego formatu z „Zaczarowanego miejsca” Gogola. Nie podejmujemy się
opisać wyrazu twarzy bufetowego ani jego słów, ani gestów.
W południe zamknął bufet, ubrał się w żółty, letni płaszcz, artystyczny kapelusz i nie
bacząc na upał także w kalosze, po czym napełniając okolicę westchnieniami wybrał się na
Sadową. U wejścia do Variété przedarł się przez tłum, przy czym znacząco westchnął.
Po pięciu minutach naciskał już dzwonek na trzecim piętrze. Otworzył mu maleńki
człowieczek w czarnym berecie. Bez żadnych przeszkód wpuszczono bufetowego do
przedpokoju. Tam zdjął kalosze, starannie ustawił je koło wieszaka, zdjął paletko i tak
westchnął, że człowieczek obejrzał się i gdzieś zniknął.
— Messer, przyszedł do pana człowiek.
— Wpuśćcie go — odezwał się niski głos.
Bufetowy wszedł i ukłonił się, a zdziwienie jego było tak wielkie, że na chwilę zapomniał
o jedenastu czerwońcach.
Drugi pokój wenecki był urządzony nader dziwacznie. Wszędzie jakieś dywany, mnóstwo
dywanów. Stała też tam jakaś podstawka, a na niej — zupełnie jasno i wyraźnie — złoty
kielich liturgiczny.
„Kupił na licytacji. Ach, co tu się wyrabia!” — zdążył pomyśleć bufetowy i natychmiast
zobaczył kota z turkusowymi oczami, siedzącego na drugiej podstawce. Drugi kot znajdował
się w dziwnym miejscu, na karniszu z firankami. Stamtąd uważnie przyjrzał się bufetowemu.
Przez firanki na dwóch oknach wlewało się do pokoju dziwne światło, jakby przez
pomarańczowe cerkiewne szyby w upalny dzień. „Coś tu u nich cuchnie w pokoju” —
pomyślał wstrząśnięty król kanapek, ale czym cuchnęło, nie potrafił określić. Ni to spalonymi
piórami, ni to jakimś chemicznym świństwem.
Zresztą od myśli o zapachu natychmiast oderwał bufetowego widok gospodarza
mieszkania. Gospodarz ów rozwalił się na jakimś podwyższeniu przykrytym złotogłowiem,
na którym wyszyty był krzyż, tyle że do góry nogami.
„O rety, czyżby i to sprzedawali na licytacji?”
Gospodarz odziany był w coś, co bufetowy wziął za fartuch, a co okazało się katolicką
sutanną, a na nogach miał diabli wiedzą co. Ni to czarne gacie, ni to trykoty. Wszystko to
zresztą bufetowy dostrzegał niewyraźnie. Przyjrzał się za to twarzy gospodarza. Górna warga
wygolona do połysku, a bródka sterczy klinem. Oczy wydały się bufetowemu wyjątkowo złe,
a wzrost gospodarza, rozwalonego na tym… no, Bóg wie na czym, niewiarygodny.
„Imponujący mężczyzna, a morda krzywa” — zauważył bufetowy.
— Tak? — powiedział basem gospodarz patrząc na przybysza zmrużonymi oczyma.
— Pozwoli pan przedstawić się — pomrugawszy oczami powiedział bufetowy — jestem
właścicielem — dzierżawcą bufetu w Variété.
— Nawet nie chcę o tym słyszeć! — odpowiedział gospodarz.
Zdumiony bufetowy zamrugał oczami.
— Przechodziłem koło pańskiego bufetu, łaskawco — ciągnął gospodarz — i musiałem
zatkać nos…
(…)
Na wezwanie wylazł z czarnej czeluści kominka czarny kot na tłustych, jakby
nadmuchanych łapach i stanął w pytającej pozie.
„Tresowany — pomyślał bufetowy — ależ i obrzydliwe łapy!”
— Byłeś u kanclerza? — zapytał Woland. Bufetowy wytrzeszczał oczy. ; Kot milczał.
— Jakże mógł zdążyć? — odezwał się zachrypnięty, syfilityczny głos zza drzwi. —
Przecież to kawał drogi. Zaraz poślę.
— No, a do Narkomprosu? Do Isnalitugu?
— Do Narkomprosu jeszcze przedwczoraj posłałem Bonifacego — wyjaśnił ciągle ten sam
głos.
— No i co?
— Heca!
— Aha, no dobrze. A psik! (Kot zniknął w kominku). A więc proszę mówić dalej,
doskonale pan opowiada. Tak… Niby pieniądze?… Cóż dalej?…
Ale bufetowemu nie od razu wrócił dar opowiadania. Coś czarnego zastukało mu w sercu i
czujnymi, załzawionymi oczami odprowadził znikającego w kominku Behemota.
— A tamci, oczywiście, do mnie do bufetu, żeby rozmieniać pieniądze.
— O, co za chciwi dranie! Ale za pozwoleniem, przecież widział pan, co dają?
— No właśnie, pieniądze zupełnie jak prawdziwe.
— A więc czemu pan się martwi? Jeżeli wyglądają zupełnie jak prawdziwe…
— No właśnie, ale dzisiaj: patrzę, a tu zamiast czerwońców pocięty papier.
— Ach, jacy podli ludzie są w Moskwie! Ale czego właściwie chce pan ode mnie?
— Powinien pan zapłacić…
— Zapłacić?!
— O takich sztuczkach trzeba zawiadamiać administrację. Pan daruje, ale naciągnęli bufet
na sto dziesięć rubli!
— Nie mam ochoty panu płacić. Płacić — to bardzo nudne.
— A więc będę zmuszony oddać sprawę do sądu — rzekł twardo bufetowy.
— Jak to do sądu?! Mówią, że tu u was są klasowe sądy.
— Klasowe, niech pan się nie martwi.
— Proszę, niech pan się zlituje nad sierotą! — płaczliwie powiedział Woland i nagle upadł
na kolana.
„Wariat albo drwi sobie ze mnie” — pomyślał bufetowy.
— Wolę już zapłacić, niż stawać przed sądem. Skażą mnie, och skażą jak w pysk strzelił
— powiedział Woland. — Niech pan da mi te papiery, wymienię panu.
Bufetowy sięgnął do kieszeni, wyciągnął zwitek, rozwinął go i zgłupiał.
— No i cóż tam? — niecierpliwie powiedział gospodarz.
— Czerwonce! — krzyknął szeptem bufetowy.
Woland rozgniewał się.
— Słuchaj pan, panie bufetowy! Czy pan przyszedł zawracać mi głowę, czy jest pan
pijany?
— Co to takiego się dzieje? — wybełkotał bufetowy.
— Dzieje się to, że z chciwości mąci się panu w oczach — wyjaśnił Woland, nagle
łagodniejąc. — Lubi pan pieniążki, kanciarzu, przyznaj się pan? Z pewnością niemało pan
sobie odłożył, co? Przypuszczam, że sto trzydzieści cztery tysiące, co?
Bufetowy drgnął, ponieważ Woland, najwyraźniej rzuciwszy liczbę na chybił trafił, zgadł z
dokładnością co do kopiejki — właśnie sumą stu trzydziestu czterech tysięcy wyrażały się
oszczędności bufetowego.
— To nikogo nie powinno obchodzić — wymamrotał bufetowy absolutnie wstrząśnięty.
— Nie rozumiem tylko jednego — ciągnął artysta Woland — co pan z nimi zrobi? Umrze
pan niedługo, za rok, i nie weźmie pan ich do grobu, a poza tym w grobie i tak nie będą panu
potrzebne…
— Bardzo proszę nie wtrącać się do mojej śmierci — odrzekł cicho bufetowy, zbladł i
zaczął się rozglądać. Ogarnął go strach, sam nie wiedział dlaczego.
— Pójdę już — dodał przewracając oczami.
— Dokąd się panu tak spieszy ? — uprzejmie poinformował się gospodarz. — Niechże
pan zostanie z nami, posiedzi, wypije. Bonifacy znakomicie przygotowuje trunki. Skosztuje
pan, nieprawdaż?
— Dziękuję, ale nie piję — wychrypiał bufetowy i zaczął się cofać.
— A pan dokąd? — zapytał nagle ktoś z tyłu i wychyliła się morda. Nos złamany, jedno
oko wypłynęło. Morda ubrana była w krótką kamizelkę, a nogi jej był różnobarwne, pasiaste,
trzewiki zaś miały ostre nosy. Na głowie rosły kępkami ryże włosy, brwi miały kolor czarny,
a kły wyrastały zupełnie bezładnie. Pojawieniu się mordy towarzyszyło ciche dzwonienie i
nie bez przyczyny, jej rękawy, podobnie jak poły kamizelki, obszyte były dzwoneczkami.
Oprócz tego wszystkiego — garb. Nie daj Boże pić z taką mordą…
— Strzelimy? — zawadiacko mrugnąwszy zaproponowała morda i przysunęła się do
bufetowego. Zdjęła z podstawki mszalny kielich i podała go bufetowemu.
— Nie piję — odpowiedział szeptem bufetowy, wcisnął się do przedpokoju, ujrzał na
ś
cianie ogromną szpadę z miskowatą rękojeścią, a potem zupełnie gołą pannę, siedzącą
okrakiem na ozdobionym szylkretem krześle. Ujrzawszy bufetowego panna wykonała taki
gest, że zaćmiło mu się w oczach. Oszołomiony bufetowy został wypuszczony na klatkę
schodową i ciężko zatrzasnęły się za nim drzwi.
Wtedy bufetowy usiadł wprost na schodach, ciężko dysząc, a jego oczy same wyłaziły na
wierzch, że choć palcami przyciskaj. Sam nie wiedząc czemu, obmacał się. I kiedy dotknął
głowy, przekonał się po pierwsze, że jest ona zupełnie mokra, a po drugie, że zostawił w
mieszkaniu Wolanda kapelusz. Potem sprawdził zwitek — czerwonce były na miejscu.
Słońce wpadało na schody przez okno. U góry rozległy się donośne kroki. Wyminęła go jakaś
kobieta i spojrzawszy pogardliwie na bufetowego, powiedziała:
— Co to za dom dziwaczny. Od rana wszyscy pijani, prawdziwa heca. Hej, wujku, widzę
ż
e śpisz na forsie? — Nagle usiadła obok i szturchnęła bufetowego w bok. Bufetowy pisnął i
odruchowo zakrył czerwonce dłonią.
— Mam taki plan — szepnęła intymnie kobieta i bufetowy, patrząc jej w twarz obłąkanym
wzrokiem, stwierdził, że jest przystojna i wcale nie stara — w mieszkaniu nikogo teraz nie
ma, wszyscy gdzieś się porozłazili. Dasz mi czerwońca, a ja już ci dogodzę. Jest wódeczka,
ś
ledzik… Rano wróżyłam sobie i wyszło mi akurat łoże miłości z treflowym królem, a
treflowy król — to ty.
— Co ty? — krzyknął żałośnie treflowy król i schował czerwonce.
— Może myślisz, że jestem prostytutką? — spytała kobieta. — Nic podobnego. Jestem
absolutnie uczciwą kobietą, mój mąż jest księgowym, możesz sprawdzić w komitecie
blokowym.
— Idźże już, na miłość Boską — wyszeptał bufetowy podnosząc się na drżące nogi.
Kobieta wstała, otrzepała spódnicę, podniosła koszyk i poszła na dół.
— Ech, ty gamoniu, och, głupcze — powiedziała. — Widać, że już ci się we łbie
przewróciło. Każda inna zdarłaby z ciebie trzy czerwońce za samo dotknięcie, a ja za
czerwońca! Ja z generał–gubernatorem miałam stosunki, możesz sprawdzić w komitecie
blokowym!
Głowa jej zaczęła znikać.
— A idźże ty… — dobiegło jeszcze z dołu i ucichło.
Pokonawszy wysiłkiem woli i chciwości strach, bufetowy nacisnął przycisk i usłyszał, jak
za drzwiami zadzwoniły dzwony. Zrobiwszy wielkie oczy, ale postanowiwszy nie męczyć się
więcej zdumieniem, bufetowy czekał wtuliwszy głowę w ramiona. Drzwi uchyliły się,
bufetowy drgnął, a na czarnym tle mignęło nagie ciało tej samej panny.
— O co chodzi? — spytała surowo panna.
— Zostawiłem u was kapelusik…
Goła rudowłosa roześmiała się, zniknęła w półmroku i za chwilę zza drzwi wyleciał prosto
w twarz bufetowego czarny kłębek. Drzwi trzasnęły i buchnęła za nimi muzyka oraz chichot,
który przyprawił bufetowego o zimny dreszcz. Przyjrzawszy się, żałośnie westchnął. W
rękach trzymał nie swój kapelusz, tylko czarny, aksamitny beret, znoszony i pogryziony przez
mole. Bufetowy pisnął płaczliwie i ponownie zadzwonił. Znów otworzyły się drzwi i znów
przed bufetowym uwodzicielsko ukazała się goła dziewczyna.
— To znowu pan? — krzyknęła. — Ach tak, przecież zostawił pan szpadę!
„Matko Najświętsza, Królowo Nie…” — pomyślał bufetowy i nagle zawył, i rzucił się do
ucieczki nacisnąwszy beret na głowę… Albowiem twarz dziewczyny na czarnym tle
odmieniła się wyraźnie, przeistoczywszy się we wstrętny pysk staruchy.
Bufetowy popędził jak obłąkany po schodach i dopiero na dole przyszło mu do głowy żeby
się przeżegnać. Ale gdy tylko uczynił to, beret zawył dzikim głosem, zeskoczył z głowy i
galopem pognał po schodach na górę.
„Widzieliście go!” — pomyślał bufetowy blednąc. Już bez nakrycia głowy wybiegł na
rozgrzany asfalt, przymrużył oczy od blasku słońca, usłyszał w lewej oficynie tłuczenie szkła
i kobiece piski, ale nie mieszając się już do niczego wypadł na ulicę i po raz pierwszy w życiu
nie targując się wsiadł do dorożki i wychrypiał:
— Do Świętego Mikołaja…
Dorożkarz warknął: „Rubelka!”, zaciął kobyłę i w ciągu pięciu minut przywiózł
bufetowego na uliczkę, przy której spośród cienistej zieleni wyglądały czyściutkie, białe
ś
ciany świątyni. Bufetowy dopadł drzwi, gwałtownie przeżegnał się, wciągnął nosem
powietrze i przekonał się, że w świątyni nie pachnie kadzidłem, tylko nie wiadomo dlaczego
naftaliną. Rzuciwszy się w kierunku trzech świeczek rozpoznał oblicze ojca Iwana.
— Ojcze Iwanie — zamruczał bufetowy ciężko dysząc — natychmiast… w intencji
wybawienia od siły nieczystej…
Ojciec Iwan jakby tylko czekał na tę propozycję. Poprawił wierzchem dłoni fryzurę,
wsadził w usta papierosa, wszedł na ambonę, spojrzał przymilnie na bufetowego, który
wściekł się na widok papierosa, i stuknął lichtarzem w pulpit…
„Błogosław Boże Ojcze” — bufetowy podpowiedział w myśli początek modlitewnego
ś
piewu.
— Szuba cesarza Aleksandra III — zaczął śpiewnie ojciec Iwan — nie używana, cena
wywoławcza sto rubli!
— I jeszcze piątak — raz, i jeszcze piątak — dwa, i jeszcze piątak — trzy!… — odezwały
się w mroku słodkie pienia kastratów z chóru.
— Cóż ty, opętany popie, w świątyni wyrabiasz? — ordynarnie zapytał bufetowy.
— Jak to co? — zdziwił się ojciec Iwan.
— Ja proszę cię o nabożeństwo, a ty…
— Nabożeństwo. Kche… Masz tobie… — odpowiedział ojciec Iwan. — Przypomniał
sobie! Skądżeś ty się urwał? Ślepy jesteś, czy co? Cerkiew zamknięta, teraz tutaj jest sala
aukcyjna!
I wtedy bufetowy zobaczył, że w świątyni nie było ani jednego świętego wizerunku.
Zamiast nich, gdzie nie spojrzeć, wisiały obrazy o jak najbardziej świeckiej tematyce.
— I ty, nikczemniku…
— Nikczemniku, nikczemniku — z niezadowoleniem przedrzeźniał ojciec Iwan. —
Dobrze ci z twoimi dolarowymi zaskórniakami, a ja mam z głodu zdychać? A w ogóle nie
zawracaj głowy, członku związku zawodowego i idź sobie z Bogiem…
Bufetowy znalazł się na zewnątrz i zadarł głowę. Na kopule nie było krzyża. Zamiast
krzyża siedział jakiś człowiek i palił papierosa.
W jaki sposób bufetowy dobrnął do swojej rezydencji, sam nie pamiętał. Jedyne, co
wiadomo, to że zjawiwszy się w bufecie szanowny właściciel, zamknął go, a na drzwiach
powiesił kłódkę i napis: „Dzisiaj bufet nieczynny”.
S
PRYCIARZE
Trzeba powiedzieć, że w czasie kiedy bufetowy przeżywał swoją przygodę, przed
gmachem Variété stał tłum wciąż zmieniający swój skład. Zaczęło się od maleńkiego ogonka,
stojącego przed drzwiami z napisem „Wejście do kasy” od godziny ósmej rano, kiedy
ustawiały się dopiero kolejki po jajka, naftę i mleko. Godne uwagi było pojawienie się w
ogonku mięsistych mord koników, dyżurujących zazwyczaj pod miłymi kolumnami Teatru
Wielkiego lub u środkowego wejścia do Artystycznego. Teraz przeprowadzili się i to ich
pojawienie się było nadzwyczaj znamienne. I rzeczywiście: w Variété było 2100 miejsc.
Przed jedenastą sprzedano połowę. Wówczas Sukowski i Niuton spostrzegli się i obaj gdzieś
popędzili. Kupili przez podstawione osoby bilety i do południa zarobili przy pomocy
koników: Sukowski 125 rubli, a Niuton 90. Około południa przed kasą zrobiło się strasznie.
Kwadrans po dwunastej w kasie wywieszono informację: „Wszystkie bilety na dzień
dzisiejszy wysprzedane” i koniki, a także zwykli obywatele zaczęli kupować na jutro i na
pojutrze. Sukowski i Niuton wzięli w tych operacjach żywy udział, przy czym nie tylko nikt o
tym nie wiedział, ale i oni sami nie wiedzieli o sobie nawzajem.
O drugiej koniki przestały szeptać: „ Mam dwa na parterze na dzisiaj” — a ich twarze stały
się zagadkowe. Istotnie, publiczność pod Variété zaczęła się denerwować. Podchodzono do
koników pytając: „Są bilety?” — a koniki zaczęły odpowiadać przez zęby: „Jest fotel w
szóstym rzędzie. 50 rubli”. Początkowo odskakiwano od nich z przerażeniem, ale około
trzeciej zaczęto brać.
W biurze rozdzwoniły się telefony, zaczęły odzywać się solidne głosy, którym w żaden
sposób nie można było odmówić.
Wszystkie dwadzieścia pięć miejsc służbowych Niuton rozpisał w ciągu pół godziny i
trzeba było co natrętniejszym głosom zapewniać dostawiane krzesła. Pod wieczór coraz
bardziej stawało się jasne, że w Variété zdarzy się coś szczególnego. A zresztą i w ciągu dnia
niemało było niezwykłości — za kulisami.
Po pierwsze, cały kolektyw pracowniczy zatruł życie Osipowi Grigoriewiczowi, wypytując
o jego przeżycia i oglądając szyję, ale szyja jak szyja — niczym się nie wyróżniała…
Osip Grigoriewicz początkowo złościł się, potem kłamał coś o jakimś omdleniu i
zamroczeniu, potem kłamał, że jego głowa cały czas znajdowała się na karku, a Woland po
prostu zahipnotyzował publiczność i jego samego, wreszcie uciekł do domu. Ribbi zapewniał
wszystkich, że to rzeczywiście hipnoza i że takie sztuczki widział już dwadzieścia razy w
Berlinie. Na pytanie w jaki sposób pies oznajmił: „Seans skończony” — także nie
skapitulował i wyjaśnił ten psi postępek przy pomocy brzuchomówstwa. Wprawdzie Niuton
mocno przyparł Ribbiego do muru i Ribbi przysięgał na wszystkie świętości, że nie wchodził
z Wolandem w żadne konszachty, natomiast pojawienie się dwóch talii, wcale nie
nadprzyrodzonych, tylko najzupełniej realnych, Ribbi wyjaśnił tym, że Woland zawczasu je
podsunął.
— Chytrze!
— A więc to sztuczka?
Strażak był szczery i nie kłamał. Powiedział, że gdy jego głowa odpadła, zobaczył z boku
swoje bezgłowe ciało i śmiertelnie się przestraszył. Jego zdaniem Woland to czarodziej.
Wszyscy przyznali, że czarodziej czy nie czarodziej — artysta z niego pierwszej klasy.
Potem ukazała się „Gazeta Wieczorna”, a w niej wstrząsająca wiadomość, że Apołłona
Pawłowicza wyrzucono ze stanowiska. Następowała ta wiadomość bezpośrednio po
oświadczeniu kompetentnego organu, potępiającym Apołłona Pawłowicza za pewne
nieetyczne postępki. Jakie mianowicie — nie było powiedziane, ale po Moskwie poniosły się
szepty i chichoty mieszczuchów — „Parasolki… szu… szu…”
W ślad za „Gazetą Wieczorną” w głowy Biblijnego i Niutona trzasnęła „błyskawica”.
„Błyskawica” ta zawierała następującą treść:
…”uwierzył. Wolny. Ale pod Rostowem śnieżne zaspy. Mogą zatrzymać dobę.
Niezwłocznie udać się Isnalitucz. Zbierzcie wiadomości Wolandzie nie zdradzając się.
Możliwe przestępca. Piedułajew’’.
— Śnieżne zaspy w Rostowie, w czerwcu — cicho i poważnie powiedział Niuton. —
Dostał chyba białej gorączki we Włady — kaukazie. I co ty na to, Biblijny?
Ale Biblijny nic nie odpowiedział. Jego twarz przybrała zasępiony, starczy wyraz. Kiwnął
cicho na Niutona i wyprowadził go z hałasu i szumu kulis do maleńkiej rekwizytorni. Tam,
pośród masek z napęczniałymi nosami, dwie głowy nachyliły się ku sobie.
— No tak… — szepnął Biblijny — ty wiesz, Niuton, o co tu chodzi…
— Nie… — szepnął Niuton.
— Jesteśmy durnie.
— Hm…
— Po pierwsze: czy on rzeczywiście jest we Władykaukazie?
— Tak — odrzekł twardo Niuton.
— I ja też mówię — tak, on jest we Władykaukazie. Pauza.
— A czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? — szepnął Robiński.
Błagowiest popatrzył z przerażeniem.
— To. Znaczy. śe. Wysłał go Woland.
— To niemoż…
— Milcz. Błagowiest zamilkł.
— W ogóle zachowujemy się głupio — ciągnął Robiński. — Zamiast od razu to wyjaśnić i
podjąć decyzję…
Zamilkł.
— Ale przecież zasp nie ma…
Robiński rzucił ciężkie, poważne spojrzenie i rzekł:
— Są zaspy. To wszystko prawda. Błagowiest wzdrygnął się.
— Pokaż mi jeszcze raz te talie — polecił Robiński.
Błagowiest pośpiesznie rozpiął guzik, namacał coś w kieszeni, wytrzeszczył oczy i
wyciągnął dwa bliny. śółty tłuszcz wyciekł mu pomiędzy palcami.
Błagowiest trząsł się, a Robiński tylko zbladł, lecz zachował spokój.
— Marynarka już do niczego — odruchowo powiedział Błagowiest.
Otworzył drzwiczki piecyka, włożył bliny do środka i zamknął drzwiczki. Spoza
drzwiczek dało się słyszeć głośne i przeraźliwe miauczenie kotka. Błagowiest rozejrzał się
smętnie. Maski z nosami usianymi wielkimi jak groch brodawkami patrzyły ze ścian. Kot
wydał rozdzierające miauczenie. .,..
— Wypuścić? — spytał drżący Błagowiest.
Otworzył drzwiczki i maleńki, sympatyczny szczeniak skamląc wylazł z pieca cały w
sadzy.
Obaj przyjaciele w milczeniu odprowadzili zwierzę wzrokiem i spojrzeli na siebie
znacząco.
— To… hipnoza… — zebrawszy się na odwagę wybełkotał Błagowiest.
— Nie — odpowiedział Robiński i zadrżał.
— A więc co to jest? — spytał piskliwie Błagowiest. Robiński nic na to nie odpowiedział i
wyszedł.
— Zaczekaj! Zaczekaj! Dokąd idziesz? — krzyknął w śladza nim Błagowiest i usłyszał w
odpowiedzi:
— Jadę do Isnalituczu.
Obejrzawszy się ukradkiem Błagowiest wyskoczył z rekwizytorni i pobiegł do telefonu.
Wykręcił numer mieszkania Ber — lioza i z bijącym sercem czekał na czyjś głos. Z początku
przysłyszał mu się w słuchawce daleki świst, zbójecki świst w pustym polu. Potem zawył
wiatr i ze słuchawki powiało chłodem. A potem odległy, niezwykle silny i soczysty bas
zaśpiewał posępnie z oddali: „… czarne skały, oto mój spoczynek… czarne skały…” Niczym
chichot szakala. I znowu: „…czarne skały, oto mój spoczynek…”
Błagowiest powiesił słuchawkę. Po chwili nie było go już w gmachu Variété.
(Bez tytułu)
Robiński skłamał mówiąc, że jedzie do Isnalituczu. To znaczy pojechał tam wprawdzie, ale
nie od razu. Wyszedłszy na Triumfalną złapał taksówkę i wcale nie udał się tam, gdzie
znajdował się Isnalitucz, tylko przyjechał na ogromny, słoneczny dziedziniec, przeszedł na
drugą stronę zagapiwszy się na stado kur wydziobujących coś z wyschniętej trawy i znalazł
się w niziutkim, bielutkim budyneczku. Ujrzał tam dwa okienka
i przed jednym z nich niewielki ogonek. W ogonku stały dwie przeraźliwie smutne damy w
ż
ałobie, zalewające się od czasu do czasu łzami, oraz czterech bardzo smagłych ludzi w
czarnych czapeczkach. Wszyscy trzymali w rękach pliki jakichś dokumentów. Robiński
podszedł do stolika i za drobną sumę kupił kwestionariusze, po czym szybko i dokładnie
wypełnił wszystkie rubryki. Następnie schował arkusze do teczki i zanim ogonek zdążył
pisnąć, wyminął go i wpakował się w drzwi. „Co za bezczel…” — zdążyła tylko szepnąć
dama.
Osobnik siedzący w pokoju przypominającym celę zamierzał przyjąć Robińskiego
nieuprzejmie, ale przyjrzawszy mu się ozdobił swoje oblicze uśmiechem. Okazało się, że
uczył się w tym samym mieście i w tym samym gimnazjum z Robińskim. Przemknęły jakieś
wspomnienia złotego dzieciństwa. Po czym Robiński przedstawił swoją prośbę — musi
koniecznie i nadzwyczaj pilnie wyjechać do Berlina. Przyczyna — zachorował ukochany i
sędziwy wujek. Robiński chciałby zdążyć na czas, aby na Kurfurstendamm zamknąć wujkowi
powieki. Siedzący za biurkiem po — skrobał się po głowie. Bardzo trudno jest otrzymać
zezwolenie. Robiński przycisnął teczkę do piersi. Czyż mogą nie wypuścić jego? Jego?
Robińskiego? Najlojalniejszego i najbardziej oddanego człowieka? Człowieka, który
wszystkie siły poświęca sowieckiej pracy? Nie! On, Robiński, chciałby po prostu zobaczyć
takiego, który odważyłby się mu odmówić…
Siedzący za biurkiem był wzruszony. Oświadczywszy, że całkowicie podziela zdanie
Robińskiego dodał, iż jest tylko wykonawcą. Dwa zdjęcia? Proszę, oto one. Zaświadczenie z
komitetu blokowego? Jest. Zaświadczenie z urzędu finansowego? Bardzo proszę.
— Przyjacielu — tkliwie szepnął Robiński nachyliwszy się ku siedzącemu za biurkiem —
proszę o odpowiedź na jutro.
Przyjaciel wytrzeszczył oczy.
— Jednakże!… — powiedział i uśmiechnął się czarująco i niepewnie. — Nie było
wypadku, żeby wcześniej niż za tydzień…
— Braciszku — szepnął Robiński — ja rozumiem. Jakiemuś podejrzanemu człowiekowi, o
którym trzeba zbierać informacje. Ale mnie?…
Po chwili poważny i oficjalny Robiński wyszedł z pokoju. Na samym końcu ogonka, za
człowiekiem w czerwonym fezie, stał z plikiem papierów w rękach… Błagowiest.
Przez mniej więcej dziesięć sekund trwało milczenie.
O
D WYDAWCY
„RĘKOPISY
NIE
PŁONĄ…”
Powieść „Mistrz i Małgorzata” powstała w latach 1928–1938. Nad ostatnią redakcją
Bułhakow pracował do śmierci w roku 1940. Pierwszą natomiast redakcję zakończonego już
utworu pisarz spalił w stanie skrajnej depresji w marcu 1930 roku. Wówczas bowiem
twórczość jego była objęta zakazem publikacji w druku i na scenie teatralnej. W prasie trwała
przeciw niemu ostra nagonka. Po liście wystosowanym do Stalina i nieoczekiwanej rozmowie
telefonicznej z generalnym sekretarzem, który okazał pewną łaskawość, nastał okres nadziei.
Wprowadzono ponownie do repertuaru niektóre dramaty Bułhakowa, nagonka przycichła, a
sam pisarz został zatrudniony w Moskiewskim Teatrze Artystycznym jako asystent reżysera.
Okres ten nie trwał długo. W roku 1936 zostaje zdjęty z repertuaru po próbie generalnej
dramat „Molier” („Zmowa świętoszków”), a w 1938 zakazano także wystawienia sztuki o
Stalinie „Batumi”. Lata trzydzieste są w biografii pisarza latami oficjalnego milczenia, aż do
śmierci. Natomiast w latach dwudziestych, charakteryzujących się względnym liberalizmem,
Bułhakow publikuje dużo. W większości są to jednak niezliczone felietony pisane „dla chleba”
(np. w piśmie kolejarzy „Gudok”). Męki związane z uprawianiem tej profesji są tematem
opowiadania „Zapalenie mózgu”.
Być może porzucenie przez Bułhakowa literackiego wyrobnictwa wyszło literaturze
światowej na korzyść, ponieważ dzięki temu powstała pisana do szuflady arcypowieść „Mistrz
i Małgorzata”.
Po spaleniu pierwszej wersji Bułhakow wraca do „powieści o diable”. Z pierwszych
redakcji pozostały bruliony rozdziałów lub fragmentów rozdziałów. Niniejsze tłumaczenie
oparto na pierwszym wydaniu rosyjskim z roku 1990.
Fragmenty te przypominają mistrzowskie szkice do powszechnie znanego obrazu. Postacie,
wątki i motywy mają nieco inne kształty i barwy, niektórych w ogóle brakuje w ostatecznej
wersji. Szkice te dają pewne pojęcie o pierwotnych zamierzeniach autora, a także o ogromie
pracy włożonej w dzieło, które ostatecznie osiągnęło niezwykły stopień syntezy i doskonałości.
Oczywiście, aby uchwycić sens niektórych fragmentów, potrzebna jest znajomość powieści.
Niemniej, mimo brulionowego charakteru, szkice te same w sobie są interesujące i
wartościowe.
Niektórzy krytycy (np. rosyjscy) uważają, iż głównym tematem twórczości Bułhakowa jest
„Geniusz i Władza” lub „Los Artysty”, przy czym bardzo dużo uwagi poświęcają stosunkowi
pisarza do Stalina, tropiąc we wszystkich prawie jego dziełach ślady wizerunków satrapy.
Niewątpliwie Bułhakow był „zafascynowany” Stalinem, czego dowodzi sztuka „Batumi”,
oczywiste odniesienia w postaci Ludwika XIV w „Molierze”, a także postać Piłata,
szczególnie w wersji brulionowej.
Ale wydaje się, iż głównym tematem pisarstwa Bułhakowa jest los każdego człowieka w
szponach rzeczywistości, która wydaje się stworzona przez samego diabła. Aleksander Wat
nazwał to właśnie tak — „obecnością diabła w historii”. Bohaterowie Bułhakowa — także w
zamieszczonych tu opowiadaniach — podejmują bezustanne próby nie tyle walki, ile
wyślizgnięcia się z pazurów tej rzeczywistości, próby oczywiście skazane na klęskę. Szatańskie
siły całkowicie bowiem panują nad człowiekiem, „rozdeptują go jak pluskwę”, zabijają z
niezrozumiałych powodów jak „chodię” Sen–Cin–Po, doprowadzają do obłędu i
samobójstwa, „odprowadzają” przy pomocy Wachramiejewów itd. Każdy na pozór
samodzielny krok człowieka jest — jak się okazuje — diabelską pułapką i wszelkie z niej
wyjścia, majaczące od czasu do czasu przed oczami bohaterów, wiodą wprost w diabelskie
szpony.
Jednakże proste, „polityczne” interpretacje twórczości Bułhakowa, dopatrujące się w niej
„oskarżenia” Stalina, stalinizmu, komunizmu itd. Są fałszywe. W „Mistrzu i Małgorzacie”
diabeł, którego chcielibyśmy widzieć jako tego „diabła w historii” Wata, wcale nie jest
twórcą tej rzeczywistości. Zjawia się skądś z zewnątrz i jest mocno zdumiony, że ludzie sami,
bez jego pomocy, potrafili stworzyć sobie świat stojący na głowie. Są niewątpliwie plemiona,
które celują w urządzaniu sobie samym pieklą, że wspomnimy przysłowiowe „polskie piekło”.
W odniesieniu do rosyjskiej czy „sowieckiej” rzeczywistości, obecnej w dziełach Bułhakowa,
przypominają się słowa markiza de Custine: ,,zadaję sobie pytanie, czy przymioty ludu
stworzyły samowładztwo, czy też samowładztwo stworzyło przymioty ludu…”
Szatan w „Mistrzu i Małgorzacie” jest postacią dość sympatyczną, bo wraz z jego
pojawieniem się wracają do rzeczywistości ludzkiej pojęcia dobra i zła, prawdy i kłamstwa,
wypędzone wraz z diabłem. Toteż tym, kto wymierza sprawiedliwość jest diabeł i to on
właśnie przywraca poczucie wartości.
Co zaś do wątku „Los Artysty”, to właśnie diabeł oddaje sprawiedliwość „rękopisom”
Mistrza, które „nie płoną” dzięki interwencji sił nadprzyrodzonych. „Los artysty” i jego dzieł
w rzeczywistości, w której człowiek rządzi się sam, jest pożałowania godny, ponieważ
wszystko w niej ulega strywializowaniu i spłaszczeniu, i wskutek wypędzenia z niej Boga i
diabła — poczucia dobra i zła — znika poczucie wartości. Także wartości sztuki. Niemniej,
jak się okazało na przykładzie samego Bułhakowa, „rękopisy” istotnie „nie płoną”. Powinno
to w zasadzie dowodzić istnienia Boga i diabła, a więc świata wartości wyższych, niż te, które
fabrykuje sobie na codzienny użytek ludzki tłum.
Perspektywy przyszłości
(tytuł oryginału: Грядущие перспективы)
Pierwszy znany tekst publicystyczny Bułhakowa, opublikowany w gazecie ,,Groznyj” 13
(26) listopada 1919 r.
CHIŃSKA HISTORIA
(tytuł oryginału: Китайская история)
Pierwodruk: Dodatek literacki do dziennika „Pietrogradskaja Prawda” nr 7 z 1923 r.
„śelazny pułk” wchodził w skład 12 Armii, w 1919 roku został rozbity przez „białe”
wojska. „Ważna” osoba z wąsami to Siergiej Kamieniew, głównodowodzący sił zbrojnych
Rosji Sowieckiej w latach 1919 — 1924.
SCENY MOSKIEWSKIE
(tytuł oryginału: Московские сцены)
Publikowane także pod tytułem „Cztery portrety”. Pierwodruk: Dodatek literacki do pisma
„Nakanunie” z 6 maja 1923 r.
SEANS SPIRYTYSTYCZNY
(tytuł oryginału: Спитистический сеанс)
Pierwodruk: „Rupor” nr 4 z r. 1922.
MUMIA EGIPSKA
(tytuł oryginału: Египетская мумия) Pierwodruk: „Smiechacz” nr 16 z r. 1924.
WSTRĘTNY TYP
(tytuł oryginału: Паршивый тип) Pierwodruk: „Gudok” z 19 grudnia 1925 r.
KAROWA HISTORIA
(tytuł oryginału: Бубновая история)
Pierwodruk: ,,Gudok” z 8 czerwca 1926 r.
ZAPALENIE MÓZGU
(tytuł oryginału Воспаление мозгов)
Pierwodruk: w tomie M. Bułgakow „Rasskazy biblioteki ,,Smiechacz” 1926 r.
DIABOLIADA
(tytuł oryginału: Дьыволяда)
Pierwodruk: almanach ,,Niedra” zesz. 4 z r. 1924
Orkiestrion w „Alpejskiej Róży” grał pieśń do wiersza rosyjskiego poety Mikołaja
Sokołowa ,,On” o Napoleonie.
Nazwisko ,,Sobieski”pochodzi od skrótu ,,sobies” — ,,socjalnoje obiespieczienije”
(ubezpieczenie społeczne). Posługiwanie się dziwacznymi skrótami tego rodzaju było
wówczas powszechną praktyką językową, mającą na celu stworzenie nowego,
„socjalistycznego” języka rosyjskiego. Wiele z tych skrótów jest dziś trudnych do
odszyfrowania nawet dla wydawców rosyjskich (np. fachowe skróty kolejarskie, instytucji tych
czasów itp. z pisma ,,Gudok”)
Sobieski zmienia nazwisko na „Socwosskij” — ,,socwoss”, czyli „socjalisticzeskoje
wosspitanije” (wychowanie socjalistyczne).
Henrietta Potapowna Piersimfans — ,,Pierwyj Simfoniczieskij Ansambl”.
Tytuł ostatniego rozdziału brzmi w oryginale: „Parforsnoje kino i biezdna”. „Parfors”
oznacza w jęz. rosyjskim obrożę — kolczatkę, „parforsnaja ochota” — polowanie z psami
gończymi.
CZARNY MAG
(tytuł oryginału: Черный маг)
Pierwodruk: ,,Czornyjmag, Piesy, Rasskazy, Felietony, Oczerki”. — Michaił Bułgakow —
Kijów 1990, Izdatielstwo Chudożestwiennoj Literatury.
Tytuł całości nadał wydawca rosyjski jako najczęściej powtarzający się w brulionach
(inne: Magia furibundy, Kopyto inżyniera, śongler z kopytem).
„Korban” — wg wyjaśnienia wydawcy rosyjskiego dotyczy judaistycznej formy ofiary
liturgicznej.
W rękopisach nie są jeszcze ustalone imiona i nazwiska bohaterów, występują one w
różnych wersjach. Włodzimierz Antonowicz Berlioz jest także Antonem Antonowiczem i
Markiem Antonowiczem. Poeta Iwan Bezdomny występuje także jako Bezrodny.
Porotyj — Nikanor Iwanowicz Bosy.
Sukowski występuje także jako Biblijny i Robiński (ostatecznie — Rimski), Niuton jako
Blagowiest (ostatecznie — Warionucha).
Osip Grigoriewicz (Ribbi) — ostatecznie śorż Bengalski. Apolłon Pawłowicz —
ostatecznie Arkadiusz Apołłonowicz Siemplejarow.
Piedułajew — ostatecznie Stiopa Lichodiejew. Występujący w tekście rok 1943 wskazuje,
że w pierwszej wersji Bułhakow posłużył się klasyczną metodą utworów science–fiction
umieszczając akcję w niedalekiej stosunkowo przyszłości.