02 Rajmund Szubanski Ludzie bez skrzydel





Rajmund Szubański

Ludzie bez skrzydeł





Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej





W niewoli

Wellington z wielkimi literami SM-H na kadłubie dopiero na końcu pasa startowego oderwał się od ziemi.

Nic dziwnego — zbiorniki były

pełne, a komory bombowe wypełnione maksymalnym ładunkiem — 4500 funtów,

to jest 2050 kilogramów bomb.

Tej nocy celem miała być fabryka silników lotniczych Dairaler-Benz na przedmieściu Sztutgartu — Untertiirkheim. Na wyprawę tę 305 dywizjon bombowy dał jedenaście załóg — wszystko, czym w owej chwili dysponował.

Oprócz nich miało lecieć czterdzieści sześć załóg Koyal Air Force.

Załoga „H — jak Helena wiadomość o czekającym ją locie przyjęła bez entuzjazmu.

Był dwudziesty trzeci sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku, niedziela, każdy miał jakieś plany, tym bardziej że od kilku dni utrzymywał się niż, który rozciągając się nie tylko tu, nad Wyspami Brytyjskimi, ale i nad całym prawie kontynentem uniemożliwiał loty.

Tymczasem 'jednak spece od pogody z RAF-u, którzy niedawno nawiązali ścisłą współpracę z radziecką służbą meteorologiczną, otrzymali zaszyfrowane informacje o rozbudowującym się nad wschodnią Europą układzie wysokiego ciśnienia.

Już po południu tego dnia miał on objąć swym wpływem Niemcy, przynosząc rozległe przejaśnienia.

Najbardziej chyba denerwował się drugi pilot, młodziutki plutonowy Wojtynitak.

Z inechanikiem Tomkiem Pieczańskim walczył o względy ferty-cznej, ciemnowłosej angielskiej telefonistki. Właśnie na niedzielne popołudnie był umówiony z nią do kina i liczył, że dzień ten przyniesie mu rozstrzygający sukces w trwającej już od wielu tygodni rywalizacji, którą pasjonowali się

wszyscy młodzi podoficerowie bazy.

Sierżanci Stachowiak i Hordyński oraz

plutonowy Kurzawa znosili swój los z godnością, traktując go jako „dopust boży". Klęli tylko z cicha wyjątkowo wczesną godzinę startu.

Jedynie- dowódca załogi, „papa" Kiewnarski, zachował swój nieodmiennie dobry humor.

Temu niemłodemu, czterdziestotrzyletniemu już mężczyźnie zawsze mało było latania, zwłaszcza że dowódca dywizjonu, Wing Commander* Kazimierz Śniegula,

chcąc jak najwłaściwiej wykorzystać człowieka o tak bogatych doświadczeniach i zdolnościach pedagogicznych, wyraźnie go oszczędzał, przydzielając mu najczęściej zadania szkoleniowe.

Kiedy startowali, ziemia zasnuta była warstwą niskich, deszczowych chmur. Dopiero na wysokości jedenastu tysięcy stóp, na którą po kilkunastu minutach ciężko wzbił się bombowiec, ukazała się za nimi czerwona kula zachodzącego słońca.

Żadnych zmian, Tony? — Pierwszy pilot sierżant Stachowiak, pochodzący podobnie jak większość kadry tego wielkopolskiego dywizjonu

* Wing Commander — dowódca skrzydła, stopień w RAF odpowiadający polskiemu podpułkownikowi.



z Poznania, miał napisany przywilej zwracania się w ten sposób w czasie lotu bojowego do majora Antoniego Kiewnarskiego.

Było to przydatne •wówczas, gdy wymiana słów między pilotem a dowódcą musiała być ograniczona do minimum.

Poza tym łączyła ich stara znajomość i wzajemna sympatia, przez sześć lat służyli w jednym pułku.

Nie, trzymać ciągle kurs sto piętnaście

do piero nad kontynentem dam ci znowu znać.

To był dobry pomysł z tym przelotem nad Francją.

Trochę dalej, ale omijamy wszystkie

gniazda os na północy, a przy tym szkopy będąsobie dobrze łamać głowę co do celu naszej wyprawy.

Będą, nie będą i tak nad celem swoje oberwiemy.

Znacznie zresztą prędzej, bo już nad wybrzeżem Normandii, zameldowała się ciężka niemiecka artyleria przeciwlotnicza. Jej ogień, jakkolwiek nieźle kierowany, był jednak zbyt rzadki, by poważnie zagrozić ciągowi bombowców.

Wkrótce też zamilkł zupełnie.

Nad Francją zmienili kurs, raz, potem drugi.

Gdzieś koło jedenastej zabłysły nad samolotem gwiazdy.

Dobrze wykoncypowali ci z „meteo" — pomyślał z uznaniem major.

Za oknami znów nieprzenikniona ciemność.

Koncepcja przelotu nad środkową Francją, słabo stosunkowo obsadzoną przez „Flak"*, daje wyniki.

Nic nie zakłóca teraz lotu.

Takie chwile to

Flak — Flugzeugabwehrkanone — artyleria przeciwlotnicza.

rzadkość podczas wyprawy na nieprzyjaciela, Kiewftarski wraca z wieżyczki astro, gdzie brał; kolejny namiar, siada na swym miejscu za pilotem.

Monotonnie, usypiająco grają silniki.

Antoni przymyka oczy. Zaczyna płynąć przed nim fala wspomnień.

Dom rodzinny w dalekiej Moskwie.

Zima. Szorstkie sukno wojskowego płaszcza ojca, pachnące konwalią szubki matki, spacery ze służącą na Arbat.

Galinoczka" nazywał ją.

Wieczorami zabawy żołnierzami w historycznych mundurach.

Zrobieni byli z cyny, można ich było skręcać w rulon.

Potem znów zabawa w wojsko, ale jusz mniej dziecinna — w korpusie kadetów.

I wreszcie podchorążówka, już w niepodległej Polsce.

Młody oficer dostaje niespodziewanie wyróżnienie: mianują go tłumaczem przy francuskiej misji wojskowej.

Ale ta „salonowa" służba nie pociąga go, odmeldowuje się do linii.

Poznański sześćdziesiąty ósmy pułk piechoty, codzienna służba urozmaicona współzawodnictwem w marszach wojskowych z pełnym obciążeniem, w gimnastyce, pływaniu.

Ta przyjemna,niewymuszonaatmosfera w pułku pogarsza się po przewrocie majowym tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku, Przyspiesza to jego z dawna przemyślaną decyzię.

W kilka miesięcy później jest już w Grudziądzu, na aplikacyjnym kursie oficerów-obserwatorów.

Lotnictwo staje się odtąd jego prawdziwą życiową pasją.

Do Poznania wraca tym razem do trzeciegopułku lotniczego.

Loty na Połezach i Breguetaci, stanowiących przez wiele lat wyposażenie eskadr rozpoznawczych i bombowych. Zdobywa sobie opinię „żyły" — zawsze go to bawiło —dlatego pewnie powierzają mu sprawy szkoleniowe.

Zostaje więc dowódcą najpierw eskadry, a tuż przed wojną dywizjonu w Centrum Wyszkolenia Podoficerów w Krośnie.

Jak dziś ma przed oczami łamiące się i walące pod impetem eksplozji hangary, warsztaty, koszary i domki mieszkalne, w których upłynęły najmilsze lata jego życia.

Po zniszczeniach pierwszego września nie było już czego tam szukać.

Szkoła zostaje ewakuowana i wraz z innymi jednostkami lotniczymi przechodzi granicę rumuńską.

Gorycz klęski, rozczarowanie tym, co przez dwadzieścia lat nazywało się Polską, palące pragnienie odwetu na wrogu.

Przy pierwszej okazji przedostaje się do Francji.

Salonowe" tradycje wloką się za nim generał Sikorski powołuje go na stanowisko swego tłumacza, a potem adiutanta.

Druga z kolei oglądana z bliska katastrofa narodowa oznacza jednak — o ironio — pozytywną zmianę w jego życiu.

W kabinie robi się jasno.

Jakiś samotny reflektor próbuje wymacać przelatujące górą samoloty, śliizga się po niebie, gubi ślad, gaśnie.

Tu, w Anglii, zgłasza się do służby w jednostkach lotniczych, zostaje skierowany na trening, potem przydzielony do 305 dywizjonu.

Któryż to jego lot bojowy? Zaraz, siedemnasty był na Kilometrze, osiemnastym na Brest, więc ten jest już dziewiętnasty.

No, teraz trzeba się skoncentrować. Dolatują •właśnie do dawnej granicy francusko-niemieckiej, gdzie zaczyna się „Luftvert°idigungszone".

* Strefa obrony powietrznej..





czasu kiedy runęła Francja, nie jest ona już tak groźna; wiele baterii przeniesiono na wybrzeża kanału La Manche, inne obsadzono szkolącymi się dopiero rekrutami.

Niemcy wyraźnie nie mogą się wstrzelać, wybuchy pocisków rozkładają się na dużej przestrzeni.

Stachowiak z nawyku raczej łniż z potrzeby wykonuje kilka manewrów: przeciwartyleryjskich.

Do Sztutgartu jeszcze dwadzieścia minut lotu.

Przed celem nie trzeba będzie nawet zmienić kursu — lecą prosto w łożu wiatru. Nawigator jeszcze raz patrzy na szkic obiektu. Trzeba będzie pnzycelować na brzeg Nekaru i od tego miejsca przeorać zakłady pełną serią. Wprawdzie ich teren leży „w poprzek", długim bokiem prostopadle do kursu bojowego, ale tuż za nim rozciągają się rozległe tereny dworca przetokowego. Dobrze, jeśli i im się przy okazji dostanie.

Jeszcze kwadrans.Jeszcze dziesięć minut.

I oto wyrasta przed nimi nowa zapora ogniowa.

Tym razem błyski wybuchów zaczynają ogarniać samolot, który tańczy teraz i zapada się w potężnych wirach powietrznych. Antoni patrzy w dal, rzuca okiem na mapę i właśnie chce nanieść w swym notesie uwagę „baterie koło Bob-lingen wyraźnie wzmocnione", gdy do uszu jego dobiega ogłuszający trzask, zgrzyt dartego i dziurawionego metalu, do kabiny wdziera się lodowata struga powietrza, niosąc charakterystyczny zapach trotylu.

Samolot opuszcza nos, jak kamień spada w dół, tonacja silników zmienia się raptownie.





W porządku, Tony — w intercomie* rozlega

się podekscytowany, ale radosny głos pierwszego

pilota. — To tylko unik! Stery w porządku,

silniki.

Prawy traci obroty! — woła nagle Wojtyniak.

Sytuacja staje się poważna Pracujący coraz słabiej silnik wymaga od pilota intensywnego wysiłku przy sterowaniu. A pociski rozrywają się w dalszym ciągu w niebezpiecznej odległości, odłamki łomocą po kadłubie i płatach Na szczęście widać już Sztutgart, oświetlony pierwszymi ogniskami rozprzestrzeniających się szybko pożarów.

Kiewnarski łatwo odnaiduje połyskuiącą wstęgę stapia się w jedno z przyrządem celowniczym.



Wszystko zależy teraz od tego,

czy pilot zdoła utrzymać samolot dokładnie na kursie bojowym,

nie zmieniając przy tym prędkości lotu.

A to jest właśnie naitrudniejsze, bo prawy silnik pracuje nierówno,

kaszle, przerywa. W wizjerze widać nareszcie fabrykę. Antoni zwalnia bomby i przechodzi do tyłu, by zaobserwować skutek. Le*ą w celu, choć seria jest trochę krótka No trudno ..

Stachowiak ostrożnie, łagodnym skrętem oddala się od miasta. Każdy gwałtowniejszy manewr z tym stojącym prawie silnikiem oznac7al-by ślizg na skrzydło, a potem korkociąg... Taki lecący stałym kursem samolot jest gratką dla ar-tylerzystów, którzy też nie żałują mu pocisków.

* Wewnętrzny telefon pokładowy.



Ale nie aityleria przeciwlotnicza miała się stać przyczyną katastrofy „H — jak Helena".

Myśliwiec, lewo góra! — rozległ się nagle

głos tylnego strzelca.

Spotkanie uszkodzonego bombowca z samolotem myśliwskim było właściwie grą do jednej bramki, ale załoga podjęła walkę. Rozjazgotały się sprzężone poczwórnie (karabiny maszynowe tylnego stanowiska ". bojowego. Messerschmitt przedarł się jednak bokiem przez tę zaporę i otworzył ogień z najbliższej odległości. Ten sposób prowadzenia walki zdradzał starego wygę. Pierwszy atak nie przyniósł mu wprawdzie sukcesu, powtórzył go jednak w chwilę potem. Świetliste smugi otoczyły maszynę, tu i ówdzie brzęknął przecinany metal. Antoni, który właśnie przechodził do tyłu, by obsadzić drugi boczny karabin maszynowy, poczuł tępe uderzenie w prawe udo i osunął się na podłogę. Stracił przytomność. Odzyskał ją pod wpływem dotkliwego bólu. Ktoś szarpał nim niemiłosiernie.

Panie majorze, panie majorze! Jeszcze chwileczkę, muszę tylko dopiąć panu spadochron.

Jak z samolotem? — zapytał słabym głosem

KiewnarskL

Musimy skakać i to zaraz! Nasze pudło rozlatuje się na kawałki. Niech pan major spróbuje

wstać!

A tamten?

•— Odleciał. Może nas zgubił, a może dostał.-Niech się pan major podniesie, bo sierżant Sta-chowiak dał rozkaz do opuszczenia maszyny! Nie może jej już dłużej utrzymać...

10









Pod sunącym ostrym ślizgiem ku ziemi samolotem wykwitły czasze spadochronów. Silne szarpnięcie na nowo sprawiło Antoniemu przejmujący ból.

Jeszcze gorzej było przy lądowaniu — spadochron długo ciągnął go po ziemi. Kiewnarski nie miał siły, by się z niego uwolnić, zdołał tylko wyciągnąć z kombinezonu nóż i przeciąć pasy. Półprzytomny przeszło godzinę leżał na polu. Niewyraźnie słyszał zbliżające się głosy. Niemcy dostrzegli biały spadochron i skierowali się w jego stronę.

W kilka minut potem znaleźli rannego lotnika.

W szpitalu Kiewnarski spędził długie tygodnie.

Od ułamków pocisku z działka, który eksplodował na pulpicie nawigatora, poszarpały mu udo i utkwiły — maleńkie jak igiełki — w biodrze i plecach. Zanieczyszczona na polu rana jątrzyła się, wychodziły z niej co pewien czas kawałki metalu.

Dopiero pod koniec tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku wypisano go ze szpitala. Pod strażą podoficera Luftwaffe przewieziono rekonwalescenta na dworzec i wsadzono do osobnego, zarezerwowanego przedziału w pociągu.

Nie upłynęło parę minut, a drzwi otworzyły się znów i weszło dwóch jeszcze Niemców, prowadząc młodego, niewysokiego, dobrze zbudowanego kapitana w mundurze lotniczym z naszywkami „Poland".

Pan major pozwoli przedstawić się — powiedział przybysz. — Stanisław Król, trzysta szesnasty dywizjon!

Warkliwe Maul halten! towarzyszącego Antoniemu gefreitra przerwało wymianę tcwarzys-grzeczności. Do rozmowy mogli wrócić dopiero po dłuższym czasie, gdy dowódca eskorty, oberfeldfebel, dał się ułagodzić paczką angielskich papierosów.

Antoniego od samego początku raziło coś w wyglądzie towarzysza. Dopiero po dłuższym czasie zdołał zdać sobie sprawę, co to było. Toteż, gdy Niemiec dał im znak, że nie interesują go ich pogawędki, natychmiast przeszedł do tematu:

Panie kapitanie, przykro mi, że muszę zacząć rozmowę od zwrócenia panu uwagi, ale wydaje mi się, że zwłaszcza tu, wobec wroga, powinniśmy dbać o nienaganny wygląd. Ta buraczkowa, szmatka na szyi naprawdę nie dodaje panu wojskowego wyglądu.

Czy jest pan przeziębiony, czy nie ma pan czegoś innego?

Tamten przesunął poszarpany, nadpalony strzęp.

I mnie przykro, panie majorze, ale po jest odznaka mojego dywizjonu, po drugie

podarowała mi to moja sympatia, a po trzecie ten

szal uratował mi życie.

No, w jakiż to sposub?

To było tak: Polecieliśmy całym skrzydłem

na wymiatanie w rejon Rouen. Pan wie, w

Omer jest baza ich pułku myśliwskiego, więc liczyliśmy, że ich stamtąd wywabimy. Major Żura...

Kapitan przerwał, dostrzegłszy groźną Kiewnarskiego. Chrząknął i po chwili zaczął wić dalej:

Tak... Więc dowódca dywizjonu dostrzegł

dwie pary Focke Wulfów i posłał na nich eskadrę „B". Dobrze zrobił, że nie całość, bo za chwilęod słońca zwaliło się na nich z dziesięć Hunnów



Wtedy my weszliśmy do akcji.

Wyrównywałem właśnie maszynę po ostrzelaniu Focke Wulfa, który umknął przewrotem, gdy zagrzechotał o po kadłubie mego Spitfire'a. Przecięli mi przewody glikolu, biały dym wypełnił momentalnie kabinę. Zatkało mnie. Niech pan sobie wyobrazi, że nie mogłem odsunąć osłony. Uchwyt ruamacałem dopiero wtedy, gdy kabina stała już w ogniu. Wygramoliłem się z niej półprzytomny. Pęd powietrza wyszarpnął mnie, musiałem uderzyć o stery, bo na chwilę dostałem blackout*. Wie pan, co mnie uratowało?

Ten szal?

To jest trudne do opisania. Poczułem, że

piecze mnie szyja. Sięgnąłem tam ręką i poczułem ból. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że

jestem w powietrzu, że spadam.

Prawie odruchowo namacałem rączkę spadochronu, szarpnąłem. Otworzył się dosłownie w ostatniej chwili,

może na sto metrów nad ziemią. Wtedy znowu

poczułem ten ból. To jest szal z najlepszej wełny,

kaszmirski szal, panie majorze, puszysty, mięsisty, niech pan spojrzy. Jak złapał ogień w kabinie, tak tlił się podczas spadania. Nie bardzo

mocno, ale wystarczająco, żeby mnie przypiec

i otrzeźwić. Nie dziwi się pan chyba, że uważam

go od tej pory za swą maskotkę.

Wiem, uroku

mi to nie dodaje, ale cóż zrobić,

Rozumiem, kapitanie. A teraz z innej beczki. Nie wie pan, dokąd nas wiozą?

Teraz minęliśmy Rosenheim, znaczy że jes-

* Zaćmienie.

13



jesteśmy w Bawarii Jedziemy na wschód. Próbowałem już coś przedtem wyciągnąć z tego feldfebla, ale jest twardy jak skała. Chyba że.

~— Co takiego?

To może niepoważne. Kiedy czekałem na 'transport, zdrzemnąłem się trochę. Konwojenci wymieniali wtedy jakąś nazwę, której nie mogłem sobie później przypomnieć. Wiem tylko, że skojarzyła mi się z jakimś sprzętem kuchennym, Garnek, nie garnek, może rondel, a może, tak, chyba właśnie sagan, śmieszne, prawda?

Nieugięci

W ten sposób major Antoni Kiewnarski i kapitan Stanisław Król znaleźli się w obozie dla jeńcówlotników „Luftwaffe-Kriegsgefengenen-Lager III" w Żaganiu. Osadzono ich w jego północnej części; południową stanowił oddzielony rzędem drutów obóz dla lotników amerykańskich. Część północną stanowił czworobok o powierzchni około ośmiu hektarów, otoczony dwoma ustawionymi w odstępie półtora metra płotami z drutu kolczastego, wysokości około dwóch i pół metra, Między nimi leżały zwoje skręconego drutu kolczastego. Wewnątrz, jakieś dwadzieścia metrów od płotów, znajdowało się niskie druciane ogrodzenie ostrzegawcze, oznaczające granicę stref zabronionej przy próbie jej przekroczenia wartownicy z rozstawionych co sto metrów wierzyczek strażniczych strzelali bez ostrzeżenia. Od północy przylegał do obozu tzw. „Yorlager", do którego

14





prowadziła jedyna brama wejściowa. Otoczony on był zasiekami identycznymi jak wokół całego obozu jenieckiego. Znajdowały się tam baraki komendy obozu i załogi wartowniczej, barak szpitalny i karcer.

Wewnątrz właściwego obozu stało piętnaście drewnianych baraków, ustawionych w trzy rzędy, $ numeracją od 101 do 112 w tych pierwszych rzędach (bez 102 i 111) oraz od 119 do 123 w trzecim rzędzie. Stał tam jeszcze barak kuchenny, latryny, później ustawiono specjalny barak przeznaczony na teatr jeniecki. Pusty plac przylegający do obozu amerykańskiego był miejscem zbiórek.

Baraki podzielone były na osiemnaście izb. Każda z nich była sypialnią i jadalnią dla ośmiu jeńców. Ponad to w każdym baraku znajdowały się dwuosobowe klitki, przeznaczone dla oficerów wyższych stopni. Wyposażenie wszystkich izb mieszkalnych było jednakowe i składało się z piętrowych prycz, stołu, taboretów," szafek i żelaznego piecyka. Prycze zbudowane były z pionowych belek i podłużnych wsporników, na których układało deski, służące jako podkładka pod papierowe sienniki wypełniane wiórami W każdym baraku znajdowała się ponadto umywalnia z betonową podłogą ubikacja i mała kuchenka 2 żelaznym piecem.

Obóz leżał wśród gęstego lasu. Wysokie sosny zasłaniały swą monotonną barierą widok we wszystkich kierunkach, jak gdyby podkreślając odosobnienie i osamotnienie jeńców

Prawie przestrzeń przylegająca do płotów była wykarczowana dla utrudnienia więźniom ewentualnych podkopów i dla zabezpieczenia wartownikom dogodnego pola ostrzału.

Mieszkańcy obozu stanowili barwną mieszanke wszystkich narodów, toczących walkę z Niemcami, Najwięcej było Brytyjczyków, niemały kontyngent dostarczyły domina z Kanadą i Australią na czele, reprezentowani byli Czechosłowacy, Francuzi, Belgowie, szczególnie zaś Polacy. „To my" Kiewnarski i Król, przezwany wkrótce przez Anglików, nie wiadomo dlaczego, „Dannym", spotkali tu wielu znajomych, wśród nich „Tola" Łokuciewskiego z dywizjonu 303, Bronka Mickiewicza z dywizjonu 301, Wacka Kolanowskiego, Wkrótce dołączył Miecio Wyszkowski z Polskiego Zespołu Myśliwskiego z Afryki, Piotruś Tobolski, Jurek Mondszajn, Kazio Pawluk.

Żagań był — nawet jak na warunki hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy — bardzo dużym kombinatem jenieckim* Oprócz opisanego Luft III, mieszczącego się na przedmieściu Kiipper, niedaleko miejscowego lotniska, znajdował się tam jeszcze jeden obóz administrowany przez Luftwaffe — Luft IV, a także podległe dowództwu wojsk lądowych (OKH) obozy Stalag VIII C w samym Żaganiu oraz Stalag 308 na pobliskim poligonie w Świętoszowie, przeznaczony wyłącznie dla jeńców radzieckich. Przez wszystim te te obozy przewinęło się w czasie wojny prawie dwieście tysięcy jeńców różnych narodowości, z których znaczna liczba znalazła tu śmierć wskutek tragicznych warunków bytowych i nieludzkiego traktowania przez wartowników.

Największy odsetek ofiar stanowili jeńcy radzieccy. Przeznaczony dla nich Stalag 308 był właściwie ogrodzoną naprędce drutami pustą przestrzenią, na którą późnym latem 1941 roku spędzono tysiące ludzi. Pozostawiono ich pod gołym niebem i dopiero z nadejściem zimy zezwolono na wykopanie prymitywnych ziemianek. Głodowe racje żywnościowe spowodowały, że już w pierwszym okresie setki jeńców zmarło z wycieńczenia. Na osiem do dziesięciu osób przypadał dziennie jeden bochenek chleba, na obiad wydawano wodnistą zupę z brukwi lub kapusty, zaś na kolację niesłodzoną „herbatę" z ziółek lub kawę zbożową. Stanowiło to 500—700 kalorii dziennie, jedną czwartą tego, ile potrzebuje organizm ludzki do życia. Brutalne postępowanie wartowników, którzy przy każdej okazji bili jeńców kolbami, pogarszało jeszcze i tak tragiczną sytuację. Wygłodzonych ludzi, próbujących zdobyć dodatkowe pożywienie na śmietnikach kuchennych, kłuto bagnetami, powodując poważne nieraz okaleczenia, a jeszcze częściej śmierć. Katorżnicza praca, do której zmuszano jeńców, dziesiątkowała nawet najbardziej wytrzymałych.

Smutną sławę zdobyli sobie hitlerowscy lotnicy z baz w Szprotawie i Kiipper. Gdy Luftwaffe ponosiła straty na froncie wschodnim, odbijało się to od razu na losie nieszczęśliwych jeńców. Lotnicy zarządzali wielogodzinne apele, w czasie których bili ludzi pałkami, a do słabnących strzelali. Pewnego dnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku jedna z eskadr, która właśnie poniosła dotkliwe straty w walce z radzieckim lotnictwem, otworzyła podczas lądowania







ogień z broni pokładowej do pracujących na lotnisku jeńców.

Za każdą próbę protestu przeciw temu barbarzyńskiemu traktowaniu czy za usiłowanie ucieczki hitlerowcy karali śmiercią. Żagańskie Stalagi nie były właściwie obozami dla jeńców wojskowych, były to obozy zagłady, różniące się od koncentracyjnych tylko tym, że nie dymiły nad nimi piece krematoryjne.

O tym wszystkim nie wiedzieli nic mieszkańcy bo*u Luft III, należy jednak przypuszczać^ że nawet pełna świadomość ryzyka nie byłaby w stanie powstrzymać kh od prób ucieczki, W każdej armii personel latający lotnictwa to swego rodzaju elita, dobierana pod kątem wyższego stosunkowowykształcenia, sprawności fizycznej, energii życiowej i patriotyzmu. Ci młodzi przeważnie ludzie nie mogli pogodzić się z przymusowym ograniczeniem ich swobody, z gnuśnym trybem życia, głodowymi racjami żywnościowymi. Duch żołnierski nakazywał im jak najszybsze znalezienie się znów w gronie walczących, by móc odpłacić hitlerowcom za doznane osobiście szykany, za los, jaki zgotowali narodom Europy.

Wstępnej próby ucieczki z obozu Luft III dokonano dosłownie w kilkanaście godzin po przeniesieniu tu wiosną tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku pierwszej grupy jenców z obozu w Barth. Angielski Wing Comman-der Harry Day i dwóch młodszych oficerów postanowili wykorzystać nie ustabilizowane jeszcze stosunki w obozie, przerobili naprędce swe lotnicze mundury, aby upodobnić je do uniformów Luftwaffe, i o zmierzchu próbowali zmylić strarz



przy bramie. Rozpoznani spędzili następne czternaście dni w zimnym karcerze.

Kilka tygodni minęło, zanim inni Anglicy, Toft j Nichols, nie rozpnaco^wałi zwyczajów wartowników na wieżach. Pewn*ego dnia jeden z oficerów zwrócił się do wartownika, by zameldował komendantowi obozu, że grupa jeńców chce złożyć zażalenie. Równocześnie przed sąsiednią wieżą wybuchła awantura, a potem bójka między dworna lotnikami. Koło trzeciej grającym w siatkówkę jeńcom piłka potoczyła się za drut ostrzegawczy i pertraktowali z wartownikiem, by pozwolił ją przynieść. Jego kolega na czwartej wieży śmiał się do rozpuku z jeńca oblanego wiadrem wody. W tym siamym czasie Toft i Nichols przeskoczyli przestrzeń między drutem ostrzegawczym a płotem, przypadli do ziemi w upatrzonym przedtem miejscu, gdzie wartownicy mieli najgorszą widoczność, i sporządzonymi z dwóch kawałków stali nożycami zaczęli ciąć druty. Gdy znaleźli się już po drugiej stronie, odwrócono znów uwagę wartowników i obaj uciekinierzy przebyli otwartą przestrzeń, kryjąc się w lesie. Wolnością cieszyli się jednak niedługo, już nazajutrz widzia-do> ja'k prowadzono ich do karceru.

Pewnego dnia na terenie obozu pojawiło się »komando" radzieckich jeńców, którzy zaczęli karczować pozostawione tu jeszcze pnie. Wkrótce w pobliżu jednego z baraków spiętrzyła się ster-te wykopanych korzeni i porąbanego drzewa. Poci wieczór zajechały wozy, jeńcy załadowali je, po wozy skierowały się w stronę bramy. Każ-'z nich został skrupulatnie sprawdzony przez

19



Niemców, którzy z urągliwym śmiechem wyciągali ukrytych pod zwałami korzeni lotników. Mimo to następnego dnia znaleźli się śmiałkowie, którym udało się wydostać za bramę. I oni zostali jednak szybko ujęci. Od tej pory Niemcy przeszli na system przeszukiwania wozów uderzeniami ostrych wideł. To odstraszyło najodważniejszych.

Porucznik łan Cross nie chciał jednak zmarnować szansy. Przez dłuższy czas obserwował sprawdzających ładunki wartowników i wpadł na oryginalny pomysł: przywiązał się pod wozem, Początkowo wszystko przebiegało pomyślnie, można było sądzić, że ucieczka się uda. W pewnej chwili jednak stojący przy bramie szef strażników, oberfeldfebel Glemnitz, powiedział coś do woźnicy, który z rozmachem zawrócił i skierował wóz w stronę nie wykarczowanego jeszcze pola, pełnego wystających pni. Patrzącym jeńcom zaparło dech w piersiach Już widzieli Crossa rozgniecionego na miazgę, gdy woźnica nagle zahamował. Glemnitz podszedł do wozu i powiedział!

Może już pan wyjść. Cela w karcerze przygotowana.

Wkrótce potem Cornish, mały Australijczyk, zwany dla swej urodycherubinem", pożyczył od jednego z polskich oficerów, wzięty do niewoli

Podczas kampanii wr eśniowej koloru, zapuścił parodniowy zarost i wmieszpł się w grupę* radzieckich jeńców, opusz' czr icych teren obozu po skończonej pracy. War" townik przy bramie przeliczył ich i podrapał" sH w głowę: przyszło piętnastu, a wychodziło szes'













nastu. O spostrzeżeniu swym zameldował tzw. Lageroffizierowi, kapitanowi Pieberowi, a ten wyłuskał Cornisha spośród Rosjan, mimo głośnych zapewnień jednego z nich, że to przecież jego stary znajomy, jeszcze ze Smoleńska...

Rok 1943 przyniósł dalsze pomysły i próby ucieczek. Inicjatorem jednej z nich był Norweg Jens Muller. Z pomocą Belga Henri Picarda i dwóch Anglików przeprowadził w czasie niewinnej rozmowy z jednym z wartowników możliwie dokładne pomiary różnych części niemieckiego karabinu, po czym przystąpiono do wykonywania k,Dii. Z kilku łó*ek zebrano przytrzymujące sienniki deski z twardego bukowego drzewa. Były one zbyt cienkie, więc „karabin" wystrugano z dwóch połówek dokładnie ze sobą sklejonych. Lufę i zamek posypano sproszkowanym grafite-i z ołówkówr-który wtarty w drewno i długo polerowany doskonale imitował stal. Koniec lufy odlany został ze stopionej cynfolii i również przyczerniony grafitem. Części drewniane nasycono brązową pastą do obuwia i również wyglansowano do połysku. Wycięte z metalowego garnka okucia i autentyczny pasek dopełniały wyglądu całości.

Angielskie mundury lotnicze potrzebowały niewielu przeróbek, aby upodobnić się do prawie takich samych w kolorze mundurów Luftwaffe. Hitlerowskie „wrony",wykonał Muller również ze stopionej cynfolii, sam modelując formę do odlewu w kawałku mydła Formę do charakterystycz-^ej niemieckiej klamry od pasa odcisnął osobiś-Cle> gdy jeden ze strażników skorzystał z zapro-



l



szenia na poczęstunek i zdjął przy tym bluzę, odkładając na chwilę pas.

Organizujący się właśnie w obozie zespół fałszerzy dokumentów przygotował przepustki, jakie podoficerowie okazywali przy bramie konwojując grupy jeńców. Kiedy oddawano je Mul-lerowi, zadowolony z siebie Picard oświadczył:

Wykonaliśmy je na podstawie oryginalnego

dokumentu. Patrz, masz tu dwie przepustki, po-f

wiedz, która jest prawdziwa?

Norweg przyjrzał śi§ uważnie trzymanym w ręku kartkom.

Wspaniale! Nie mogę dostrzec żadnej róż

nicy.

* Wcale nie takie wspaniałe. Fałszywe są obydwie!

Kiedy już wszystko było gotowe i trzydziestu dwóch jeńców przygotowało się do ucieczki, niemieccy podoficerowie niespodziewanie przybyć na służbę bez karabinów, a z pistoletami Wyszło mianowicie zarządzenie, by karabiny nosili tylko szeregowi i starsi szeregowcy. Komendantem e* korty jeńców mógł bvó natomiast co najmnie unteroffizier (plutonowy). Muller był tak zrozpa czony i wściekły, że przez parę dni nie możn było do niego przystąpić. Na szczęście wynalezio no wśród jeńców byłego fabrykanta toreb podróż nych. Udało mu się wykonać z tektury wcah udane i nit -je kabur od .Parabellum. Posman> wane czarną pastą od butów nie różniły się oo prawdziwych, tym bardziej że wyglądał z nici kawałek drzewa wymodelowany na kolbę pistoletu.











Plan Mullera był prosty. Najpierw dwóch podoficerów miało wyprowadzić grupę dwudziestu czterech jeńców do znajdującej się poza obrębem obozu odwszalni. Nieść oni naleli tobołki, zawierające rzekomo bieliznę do odwszenia, w rzeczywistości zaś mundury przerobione na cywilne ubrania i zapasy żywności na drogę. Po odejściu pierwszej grupy na bezpieczną odległość mówiący perfekt po niemiecku Holender van der Stok przeprowadzić miał jeszcze pięciu starszych oficerów na „specjalną konferencję" z komendantem obozu w jego willi.

Pewnego popołudnia ustawiona w trójki kolumna jeńców, podeszła do bramy. Wśród uciekinierów było kilku Polaków, między innymi kpt. Witold Łokuciewski. Towarzyszący jeńcom podoficer pokazał wartownikowi przepustkę, bramę otwarto. Również i przy zewnętrznej bramie wartownik dla porządku tylko zerknął na papier

1 otworzył wrota Grupa w nieskalanym ordynku

wymaszerowała poza teren obozu. Kilkaset me

trów dalej, poza zasięgiem wzroku Niemców,

Wszyscy r biegli się, zmieniając po drodze mun

dury na cywilne ubrania.

Dokładnie w piętnaście minut później van der Stok skierował się ku bramie Obok niego szli: amerykański pułkownik Goodrich, angielski „as"

2 okresu bitwy o Anglię, Robert Tuck, polski pod

pułkownik Stanisław Janus oraz angielscy majo

rzy Jennens i Ellan. Przez pierwszą bramę prze

szli bez kłopotu, natomiast przy drugiej wartow

nik przyjrzał się przepustce, po czym spojrz,ał na

twarz Holendra i uświadomił sobie zapewne, że







tego człowieka widział już nieraz, ale na pewno nie w tym mundurze. Krzyknął „Alarm!" i skierował lufę karabinu na Holendra. Ten z rozbrajającym uśmiechem podniósł ręce do góry Wśród nadbiegających Niemców znalazł się przedstawiciel Abwehry, major Broile, który pochwalił wartownika za czujność i spostrzegawczość.

Od razu wydało mi się to niezwykłe, panie

majorze, że dwie grupy jeruów opuszczają obóz

jedna za vugą.

Dwie grupy? — zapytał Broile podejrzliwie.

Tak Przedtem było ich dwudziestu czterech.

Me4n Gott, vierundzwanzig*! — wyjąka!

Broile, odwrócił się na pięcje i popędził w stronę

wartowni. Za chwilę był już na miejscu komen

dant obozu, pułkownik von Lindeiner. Za n'rn

zjawiła się zaalarmowana kompania garnizonowa

z Żagania. Zarządzono zbiórkę jeńców. Niemcy

zdawali się nie sposuzegać nadciągającej burzy,

nie zwracali uwagi na ulewny deszcz. Dopiero

po czterech godzinach pozwolono przemoczonym

do nitki lotnikom rozejść się do baraków.

Ucieczka nie powiodła się. Aresztowano powtórnie wszystkich dwudziestu sześciu, mimo że Morison i Weld byli o krok od pożegnania się na zawsze z Trzecią Rzeszą. Przedostawszy się w niemieckich mundurach na teren lotniska w Szprotawie próbowali uruchomić silnik szkolnego samolotu, gdy zostali zatrzymani przez podoficera z miejscowego personelu naziemnego.

W dwa dni później o zmroku trzech żołnierzy,

* Mój Boże, dwadzieścia cztery*



w tym jeden z karabinem, podeszło do bramy, przedstawiło przepustkę i wyszło na zewnątrz. Niestety, dwóch z nich natknęło się w drodze do stacji w Żaganiu na powracającego do obozu Glemnitza, który ku swemu przerażeniu rozpoznał w nich swych ,,podopiecznych". Drewniany karabin nie miał szans przeciw pistoletowi i obydwaj znaleźli się w przepełnionym karcerze. Trzeci uciekinier został w parę godzin później wyciągnięty z pociągu. Jedynym zadowolonym człowiekiem w obozie był Muller: jego karabin nareszcie na coś się przydał!

Od samego początku nie brakło oczywiście prób ucieczek przy pomocy podkopów, tego może najbardziej klasycznego sposobu. Trudność polegała jednak na tym, że grunt był tu miękki i piaszczysty i tunele zawalały się łatwo.

Mimo to Nowozelandczyk Lamond wpadł na pomysł wykorzystania prowadzonych w odległości kilku zaledwie metrów od drutów robót przy budowie kanału odpływowego z latryny. Jeńcy kopali długie i głębokie rowy, w których miano następnie układać rury. W czasie pracy Lamond zaczął drążyć tunel, zasłaniając wejście do niego kucanym systematycznie w to samo miejsce płaszczem. W niespełna tydzień tunel miał już sześć metrów długości. Pewnego dnia pod koniec pracy Lamond i dwóch jeszcze jeńców wgramoli-H się w ciemną czeluść. Pozostali zasypali otwór kamieniami i niaskiem. Powie' e dochodziło do powstałej w ten sposób jamy tylko przez otworki wybite cd strony tunelu długimi, zaostrzonymi kijami; tunel prowadzony był zaledwie

25



i



ry dzień i noc dyżurny żołnierz ze słuchawkami na uszach, łowiąc każdy szmer.

Inne próby ucieczek m-ały mniej pomyślny przebieg, a tymczasem „choroba drutów" dawała się coraz bardziej we znaki jeńcom. Kanadyjczyk Probert próbował zbiec podczas widnej nocy, licząc, że właśnie wtedy czujność wartowników będzie uśpiona. Został schwytany na drutach i osadzony w karcerze. Nie mogąc wytrzymać tego więzienia w więzieniu próbował uciec, gdy prowadzono go do ubikacji, i dostał kulę w ramię. Wró-

U?OirO gV U-U UUiJVdV,j l, ł vxvoł<** ^w.*^ ». -i

cii do obozu dopiero po kilku miesiącach leczenia. Inny usiłował popełnić samobójstwo przecinając sobie żyły. Koledzy spostrzegli to w porę i niedoszłego denata odesłano na izbę chorych. Zaraz następnej nocy próbował uciec przez okno i dostrzeżony został przez wartownika. Seria

, z pistoletu maszynowego przyniosła mu śmierć, której tak pragnął.

Jeszcze inny nieszczęśnik, przewożony do szpitala dla nerwowo chorych, zmylił na stacji w Żaganiu czujność wartownika, wyskoczył z wagonu i rzucił się pod koła nadjeżdżającego z przeciwnej strony parowozu. Zaczęły się także mnożyć wy-Padki „pójścia na druty" ludzi, którzy stracili już Wszelką nadzieję i sens życia.

Zadanie przeciwdziałania takim właśnie nastrojom, a z drugiej strony ujęcia w karby organi-^cyjne po partyzancku prowadzonych prób Ucieczki, postawiła sobie w marcu 1943 roku gra-Pa „starych wyjadaczy" obozowych. W tym ce-*u opracowano plan, który wkrótce miał być zrealizowany.

li ' -27

na metr pad ziemią, lamond kop: ł przed sobą piasek, dwaj pozostali przesuwali go do tyłu i ugniatali możliwie najściślej'za sobą. Kopiący stracili wkrótce poczucie czasu. O zapaleniu zapałki nie było mowy, tak mało tlenu zawierało powietrze. Ich koledzy natomiast drżeli, widząc unoszące się z otworów wentylacyjnych smużki pary. Gdy Lamond zaczął drążyć korytarz do góry, ujrzał w pewnym momencie przebłysk światła: kopali całą noc, aż do świtu. Musieli teraz przeczekać cały dzień, w arcyniewygodnej pozycji, na wpół uduszeni, ciągle zagrożeni zasypaniem. Gdy się znowu ściemniło, poszerzyli otwór wyjściowy i ostrożnie wydostali się na zewnątrz, Chyłkiem przemknęli do lasu i po całonocnym marszu dotarli do Odry. Na brzegu znaleźli łódź i popłynęli nią w dół rzeki. Rano właściciel stwierdził brak łodzi. Zaniepokojony złożył meldunek w najbliższym komisariacie policji. Niemcy niezwłocznie zorganizowali pościg i jeszcze tego dnia zaaresztowali uciekinierów.

Udaną ucieczkę przedsięwzięli trzej Anglicy! Williams, Codner i Phiłpot. Zbudowali oni skrzynię gimnastyczną do skoków, po czym ustawili ją tuż obok ostrzegawczego drutu. Każdego dnia, zakryci przez innych zwolenników ćwiczeń na świeżym powietrzu, wchodzili do wnętrza skrzyni i drążyli tunel w stronę drutów. Trwało to całe tygodnie, zanim udało im się pewnej nocy wy dostać na zewnątrz, po wielu tarapatach przedostać do Szwecji, a stamtąd do Anglii. Po ich ucieczce Niemcy zainstalowali pod drutami mikrofony, a w komendzie obozu siedział od tej po-

Dick", „Tom" i „Harry"

Zespół ten przybrał sobie trochę melodrama-tyczną nazwę ,',Komitetu X". Na jego czele stanął Sąuadron-Leader* RAF Roger Bushell, nazywany „Wielkim Iksem". Jego adiutantem był ConJk Cantcn. Waily Floody, „Crump" Ker-Ram&ay, Johnny^ Marshail i Johnny BuIJ tworzyli komitet do spraw tuneli Lotnik z 301, dywizjonu, kapitan Bronisław Mickiewicz, był szefem od maskowania wejść do tuneli, lieutenant-ccmmander Fleet Air Arm**— szefem* akcji rozsiewania wydobytego piasku, zaś George Harsh (pseudonim „Wielki Es" — S — security) odpowiedzialny był za zabezpieczenie prac tunelowych W każdym baraku powstały lokalne przedstawicielstwa komitetu, Jego pełnomocnicy nosili tu miana „małych ik-1 sów" i „małych esów".

Pewnego kwietniowego dnia 1943 roku do spacerującego wzdłuż drutów Kiewnarskiego podszedł podpułkownik Janus i rzekł:

Drogi majorze. Obserwuję od dawna pańskie

zachowanie i doszedłem do wniosku, że jest pan

tym człowiekiem, jakiego szukamy!

Słucham?

Wie pan oczywiście o utworzeniu w obozie

komitetu ucieczki?

Tak, naturalnie.

Jego przedstawiciel zwrócił się do mnie

z prośbą, bym zaproponował panu stanowiska

28



małego iksa" pańskiego Daraku. Obowiązki pana polegałyby z grubsza na przekazywaniu w dół postanowień komitetu i na dobieraniu odpowiednich ludzi do prac różnego typu. Co pan na to?

Oczywiście, zgadzam się i dziękuję za zaufanie!

W ten sposób Antoni został jednym z członków; kierownictwa organizacji, która wkrótce miała objąć jedną trzecią spośród dwóch tysięcy mieszkańców obozu Podcbn wyróżnienie spotkało To-bolskiego, który ad sierpnia przejął obowiązki „małego iksa" w innym baraku.

Na jednym z pierwszych „plenarnych posiedzeń" komitet ustalił plan działania. Przewidywał on budowę tuneli na takiej głębokości, na jakiej niegroźne już były zainstalowane pcd ziemią mikrofony. Jeden z tuneli, który otrzymał nazwę „Tom", miał prowadzić ze stojącego najbliżej drutów baraku nr 123 na zachód. Ten podkop mógłby być najkrótszy. Ponadto blok 123, jako najbardziej oddalony od bramy obozu, umożliwiał zachowanie najdalej posuniętych środków ostrożności w trakcie prac ziemnych. Drugi tunel prowadzić miał w tym samym kierunku z sąsiedniego baraku 122, który jako stojący nieco dalej od drutów mniej narażony był na podejrzenia Niemców. Ten otrzymał nazwę „Dick". Z baraku 104 w kierunku północnym, a więc pod całym terenem „Yorlagru" kopać miano trzeci tunel, nazwany „Harry".

-— Będziemy musieli zatrudnić ni mniej ni więcej tylko kilkuset kolegów — mówił na zebraniu — Obowiązują nas zatem zasady najściś-



lejszej konspiracji. Nikt nie może znać całości przedsięwzięcia — zbyt wiele mogłoby to nas kosztować w wypadku wpadki i surowych badań. Pamiętajcie, że od tej pory używać będziemy tylko kryptonimów. Jeżeli ktokolwiek wypowie w ogóle słowo „tunel", może się liczyć z najfor-malniejszym obozowym sądem doraźnym i surowymi karami.

Pierwszą czynnością komitetu było znalezienie miejsc, z których miałyby się zacząć tunele. Prze-ptrowadzono kilkakrotnie dokładne wizje lokalne, doświadczenie bowiem uczyło, iż większość ucieczek tego rodzaju udaremnione zostało właśnie przez wykrycie wejść do tunelu. Stwierdzono, że wprawdzie baraki stawiane były na półmetrowych postumentach, dających niemieckim strażnikom możność szperania pod ich podłogą, ale pod umywalniami, jak również pod każdym piecem znajdowały się solidne fundamenty z cegły i betonu. Zapadła decyzja, że „Tom" rozpoczęty zostanie w ciemnym kącie koło komina kuchni. „Dick" — w umywalni, „Harry" zaś pod piecerr w jednej z izb.

Nadeszła teraz wielka godzina Mickiewicza. Ten starszy już oficer okazał się niedoścignionym mistrzem w maskowaniu wejść do tuneli. Dla „Dicka" opracował najbardziej chyba pomysłowy sposób w historii ucieczek jenieckich. Oto*, w podłodze każdej z umywalni znajdował się spory zabezpieczony kratą otwór, przez który wod<i spływała do rury odpływowej. Mickiewicz wyjął kratę, po czym połączył ją ze specjalnie wykonaną szczelną skrzynką, która stanowiła klapę, kry-

30



rjącą zejście do tunelcwe^o szybu. Gdy było ono zamknięte, woda mogła swobodnie spływać do rur kanalizacyjnych. Dopóki starczało cementu na maskowanie brzegów klapy, najbardziej ^nawet przenikliwy strażnik nie byłby w stanie domyślić się, że "w tym wiecznie pełnym wody kanale odpływowym ukryte jest wejście do tunelu.

Zejście do „Toma" zakryte było własnego wyrobu betonową klapą. Do wykonania jej Mickiewicz wykorzystał resztki pozostawionego przez Niemców cemertu, drut kolczasty i pracowicie zbierany przez kolegów żwir. Klapa miała wygodny uchwyt, zamaskowany normalnie odrobiną cementu zmieszanego -z piaskiem. Co więcej —-dla wyeliminowania charakterystycznego odgłosu próżni, która niechybnie mogłaby zostać ujawniona przy opukiwaniu podłogi czy nawet przy energiczniejszym stąpnięciu na 'klapę, Mickiewicz sporządził pod spodem coś w rodzaju rusztowania.

W izbie nr 23 w baraku 104 znajdowało się wejście do „Harrego". Wykonano je w podłod/e Pod żelaznym piecem. Kilka wyjętych z podstawy pieca ceramicznych płytek oprawiono w drewniane oszalowanie, tworząc w ten sposób ruchomą, łatwą do odsunięcia część podłogi. Pod spo-dem znajdowała się warstwa cementu i cegieł. Przeszkodę tę usunięto z dużym nakładem wysiłku przy pomocy pozostawionego przez radz*ec-?ich więźniów kilofa, oprawionego na kiju od baseballu*. Prz€z cztery pełne dni zmieniali się

* Angielska gra w piłkę, zbliżona do palanta.



kujący otwór jeńcy, przez cztery dni dziesiątki lotników kręciło się wokół baraku, tocząc hałaśliwe dyskusje, śmiejąc się, grając w piłkę, łomocząc wszelkiego rodzaju naczyniami kuchennymi byle tylko zagłuszyć odgłosy ciężkich uderzeń kilofa. I w tym wypadku zastosowano potem dodatkowo worki z piaskiem, by opukiwanie podstawy pieca nie mogło wykryć zdradzieckiej próżni.

Już w pierwszych dniach po rozpoczęciu drążenia pionowego szybku wyłonił się problem: co zrobić z piaskiem wydobywanym z tunelu? Jego ogólną ilość szacowano na sto ton! Główna trudność nie polegała zresztą na ilości. Okazało się, że podczas gdy cały teren obozu pokryty by l brudnoszarym pyłem, nieco głębiej pod ziemią ciągnęła się warstwa czyściutkiego piasku o złotej, czasem nawet jtaskrawo żółtej barwie. Nie ulegało wątpliwości, że najgłupszy nawet strażnik zobaczywszy ślady tego jasnego piasku zorientuje się, co się dzieje w obozie.

Wstępne rozwiązanie tego problemu zawdzięczać należy Peterowi Fanshawe.

Tylu naszych kolegów grzebie się w •ziemi

na swoich maleńkich ogródkach. Będą musieli

chyba poświęcić tegoroczne zbiory i oddać narn

część swojej ciemnej gleby. Będziemy wtedy

mogli maskować nią rozsypywany po terenie

piasek.

Ale jak to zrobić, nie wzbudzając podejrzeń

wartowników? — zapytał ktoś.

Myślałem o tym. Będziemy wynosić piasek

przy pomocy woreczków umieszczonych w... spod-

32



niach. Worki zrobimy z nogawek i rękawów od ciepłej bielizny, przytwierdzimy je wewnątrz do pasków, a na końcu zapniemy szpileczką albo agrafką. Sznurek, zamocowany do końca szpilki i przeciągnięty drugim końcem do kieszeni spodni, umożliwi w każdej chwili otwarcie worka, Zawartość poleci wtedy sama na dół.

Pomysł wydaje się niezły, ale trzeba go wy

próbować.

Już to zrobiłem. Działa bezbłędnie!

Jeszcze tego samego dnia jeńcy, którzy otrzymali zadanie wynoszenia piasku, z sadystyczną radością cięli solidne „niewymowne", przesyłane za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Wkrótce też teren obozu zaroił się od postaci, wyróżniających się specyficznym, wahadłowym nieco chodem. Właśnie z tego powodu ludzie przenoszący piasek opisanym powyżej sposobem otrzymali miano „pingwinów". O zrkresie akcji niech świadczy fakt, że tych „pingwinów" było przeszło stu pięćdziesięciu.

Jak wyglądała ich praca? Za przykład weźmy tunel „Tom". Dwaj jeńcy pracują w pogłębiającej się jamie, skrobią piasek drewnianymi łopatkami i sypią go do papierowych worków, skąd J^h kolega przesypuje go do żeliwnego garnka, ^ regularnych odstępach wyciąganego na po-tyierzchnię przez Mickiewicza Ten, siedząc na Rozesłanych kocach, żeby na podłogę nie upadło *adne ziarenko zdradliwego piasku, napełnia wo-^czki podchodzących kolejno „pingwinów". w drzwiach stoi jeden z jeńców „na oku". Jego jest wypuszczanie „pingwinów" z ba-

- elrw"!f-ł 33



ł

h



raku oraz obserwacja najbliższej okolicy i ro/, stawionych wszędzie funkcyjnych, którzy pilnują poruszeń kręcących się po obozie strażników W razie potrzeby wystarczy jeden umówiony znak, by ?r mknięto klapę kryjącą otwór w podłodze, jej boki zasklepiono cementową past \t chluśnięto na podłogę wiadro wody, a koce wyniesiono poza barak. Mickiewicz trenował wra2 ze swymi pomocnikami wszystkie te czynności, dopóki nie doszedł do nieprawdopodobnego wprost rezulatatu — piętnaście sekund!

Między barakami trwa tymczasem nieustanny ruch, dyrygowany przez amerykańskiego majon Jerry Sagę Tu kilkunastu jeńców organizuje zawody w marszobiegu, wzniecając tumany kurzn, tam dwie drużyny siatkówki toczą zacięty mec^» dopingowane przez liczną grupę kibiców* A wśród tego tłumu niezmordowanie snują się sylwetki „pingwinów" pozbywających się ładunku, który natychmiast zostaje przez innych lotników posypany warstewką ziemi i zadeptam, rozniesiony przez setki stóp. Pewną ilość piach i lokuje się także każdego dnia w głębokich polowych latrynach.

Ledwie zakończono kopać dziesięciometrowa szyby pionowe i przystąpiono do drążenia korytarza poziomego, wyłoniły się dalsze zagadnień1 * techniczne. Pierwszym z nich było zorganizowc -nie odpowiedniej wentylacji, niezbędnej dla za bezpieczenia pracującym kopaczem dopływ » świeżego powietrza Powstały natychmiast różr*< warsztaty: metalowy ciesielskie, stolarskie Jak kolwiek wyposażenie ich było niesłychanie pry-



mitywne — wszystkie prawie narzędzia wykonać trzeba było własnym przemysłem — to jednak $omysłowość, inteligencja i cierpliwość jeńców przezwyciężyły wszelkie trudności. Wkrótce tez zmontowano nieskomplikowane, ale doskonale funkcjonujące pompy powietrzne. Na drewnianym łożu osadzono miechy wykonane z impregnowanego materiału, z którego zrobione były worki na odzież jeńców. Usztywniono je okrągłym oźe-browaniem i zakończono z obydwu stron okrągłymi drewnianymi pokrywami. W pokrywach tych znajdowały się po dwa niezależnie pracujące wentyle wlotowe i wylotowe, otwierające się pod wpływem ciśnienia powietrza, a zamykane „automatycznie" sprężynowymi dociskami. Operator pompy chwytał za rączkę znajdującą się na końcu półtorametrowego prawie łoża i wykonywał ruchy, przypominające wiosłowanie — popychając, a więc ściskając, a potem ciągnąc, a więc rozprężając miechy.

Przewody doprowadz-ające świeże powietrze 2 zewnątrz do pompy i prowadzące je po przepompowaniu do „przodka" tunelu, jak również przewody odprowadzające powietrze zużyte wykonane były z puszek po mleku. Gromadzenie ich było obowiązkiem „małych iksów". Z puszek odcinano dna, a ponieważ miały one fabrycznie wytłoczone wgłębienia na pokrywki, łączenie ich fcie nastręczało większych trudności. Całe metry Bieżące powstałych w ten sposób rur dostarczano tunelu. Owinięte papierem i zakopane pod -korytarza wykazywały zupełnie znośną ść. Wloty świeżego powietrza umieszczo-

35



ne były pod podłogą baraków, w możliwie niedostępnym i dobrze zamaskowanym miejscu, wyloty powietrza zużytego wprowadzono do kominów.

Rozgałęziona „technika" obozowa nie ograniczała się jednak do wymienionych wyżej przykładów Wydostać się na zewnątrz, to przecież _re wszystko. Ambicją każdego jeńca było przedostanie się do któregoś z państw neutralnych albo do Francji, by stamtąd wyjechać do Anglii i wrócić w szeregi walczących. A do tego niezbędne były przede wszystkim dokumenty, mapy i cywilne ubrania.

Ze względu na planowane rozmiary ucieczkif w której miało wziąć udział dwustu lotników, zaszła potrzeba zorganizowania prawdziwej „fabryki" fałszywych dokumentów Zajęli się tym Anglicy Tim Walenn i Alex Cassie oraz Belg Henry Picard. Nadali przedsięwzięciu ironiczno-optymistyczną nazwę „Dean and Dawson" — znanego angielskiego biura podróży. To trio wprawiało się początkowo kopiując zwykłe, pisane na maszynie przepustki i zaświadczenia. Później wynikła potrzeba „zorganizowania" oryginałów bardziej skomplikowanych dokumentów, np. książeczek wojskowych.

Zastępującemu przez pewien czas Piebera oficerowi nasunęły się pewno gorzkie refleksje na temat moralności jeńców, gdy po przyjacielskiej rozmowie w jednym z baraków stwierdził br^k portfela. Złożenie oficjalnej skargi w tym wypadku nie mogło wchodzić w rachubę, zwrócił się wr$c do jednego ze swych rozmówców z proś-



bą o zwrot zguby. Tamten zapewnił wprawdzie, że nie wie o niczym, ale przyrzekł, że się rozejrzy, popyta, postara... Po dwóch dniach Niemiec odzyskał swój portfel. Czas ten wystarczył całkowicie Walennowi i jego współpracownikom do skopiowania potrzebnych mu dokumentów.

Jeszcze gorsze mniemanie o jeńcach wyrobił sobie pewien młody gefreiter, który za przyniesienie niemieckich gazet obdarowany został kiedyś sporą ilością czekolady i kakao. Wręczający mu to lotnik poprosił jednakże o podpisanie pokwitowania odbioru — smakołyki pochodziły bowiem ze zbiórki wśród kilku amatorów wiadomości ze świata, wobec których musiał się rozliczyć. Ot, taka zwykła formalność... Gefreiter lekkomyślnie złożył swój podpis na pokwitowaniu i gorzko potem tego żałował. Jego „znajomi" szantażowali go odtąd bezlitośnie, żądając przynoszenia przepustek, pieniędzy, map, guzików "d mundurów i odznak wojskowych, grożąc w razie odmowy ujawnieniem niedozwolonych stosunków handlowych z jeńcami, co skończyłoby się w najlepszym wypadku wysłaniem Niemca na fr«>nt ^schodni. Doszło do tego, że gefreiter przeszmu-Slował na teren obozu nawet kamerę fotograficz-^t parzy pomocy której wykonywano fotokopie °raz potrzebne do fałszywych dokumentów fotografie lotników. Można było także zaprzestać jno-podrabiania pisma maszynowego: pi>-teksty Niemiec przesyłał swojej mieszko-Hamburgu żonie, która przepisywała je maszynie i odsyłała mu z powrotem.

Kopiowanie dokumentów było pracą zaiste be-



nedyktyńską. Na wyprodukowanie jednego cfo wodu wprawny grafik zużywał pełny miesić pracując po pięć godzin dziennie! Jedna źle po stawiona kreska mogła zniszczyć efekt całej prą cy. Pieczęcie wykonywano z gumowych obcasa zużytego już obuwia, w których rzeźbiono po trzebny tekst i obraz. Zespół dysponował tal:z maleńką prasą drukarską. Farbę do niej spor/j dzano z sadzy mieszanej z oliwą. Okładki dow dów wykonywane były z cienkiej tektury, okle janej płótnem z letnich koszul, barwionym atra mentem na żądany odcień. Specjalizujący si w odlewach Muller wykonał nawet urządzenie d< odbijania tzw. suchego stempla, wytłaczanej często na fotografiach w hitlerowskich dokurnen tach.

Nie trzeba oczywiście dodawać, że cała ta p^ ca odbywała się pod ustawiczną groźbą wy k r/ cia. Dlatego też spośród pięćdziesięciu oficerJ^ wchodzących w skład zespołu, aż dwie trzecie sta n-owili obserwatorzy, rozlokowani w różu v c punktach obozu. Przez dłuższy czas np. główr. pracownia znajdowała się w pokoju przylegaij cym do sali, gdzie ćwiczyła jeniecka orkies^' Pomieszczenie wprawdzie mało sprzyjało sku niu się przy pracy, ale miało swoje zalety, p gające na łatwości zaalarmowania fałsz* i możliwości szybkiego usunięcia śladów po-rżanej działalności. Jeżeli zjawaał się w pob >1' któryś ze strażników — opalający się przed >] siednim barakiem jeniec zmieniał ustawi*Tl swego krzesła, na który to znak obserwujący - ; przez okno jeden z muzyków podnosił do g !



smyczek, co było ostrzeżeniem dla ostatniego w łańcuchu obserwacyjnym. Ten krótkim okrzykiem „zwijajcie!" powodował przerwanie „produkcji" i zlikwidowanie „warsztatu".

Miejsce pracy nie raz trzeba było przenosić. Obecność i działalność czujek nie uchodziła bowiem uwadze Niemców, którzy wiedzieli, że każde ich poruszenie kontrolowane jest przez dziesiątki oczu.

Pewnego popołudnia Glemnitz, przejawiający czasem coś w rodzaju poczucia humoru, podszedł do obserwatora dyżurującego przy bramie.

Pr^c— * -'- ---•-' - ^ ?r<>c[ka

Jeniec bez słowa wpisał jego nazwisko na trzymanej w ręku kartce. "-• A kto jest jeszcze w obozie? — Nikt.

Niemca znikł. Proszę mi pokazać listę!

rh!Vię przez chwilę' ale nie m'ai

cia. Glemnitz przejrzał papier i oddaj gcr Broszę mnie wypisać. Wychodzę.

i!ę Z balraku kome"dy dobieg} jego ryk. fm , bowlem rozpartych wygodnie Plutonowego Griese i dwóch stra;-

«P«szcZaCie obóz już

u- Pfawem

y SłUZb go aresztu!



radość Panow«i}a tego dnia w obozie. o trzech strażników mniej kręcić się







będzie przez kilka dni, ale wreszcie dostał po nosie powszechnie znienawkizony Griese.

W baraku 103 działał warsztat produkujący kompasy. Były wodoszczelne, mocne. Na odwiodę miały wygrawerowany napis: ,,Made in Luft III". Ich podstawę stanowiły wycięte na okrągło „obróbką termiczną" kawałki płyt gramofonowych, w które wtapiano igły gramofonowe. Na końcach tych igieł osadzano wskazówki sporządzone z kawałka odpowiednio spłaszczonej i na-magnetyzowanej szpilki, której koniec maczano w roztopionym fosforze. Tym samym sposobem oznaczony był także kierunek północny na podstawie kompasu. Szkiełka pochodziły ze zbitych szyb okiennych (w razie braku „surowca" tłuczono je bez pardonu), wykrawanych specjalną metodą, pod wodą, aby nie pękały. Boki kompasów powstawały z kawałków puszek od konserw. Po osadzeniu w nich szkiełek ogrzewano na chwilę denko i wciskano oprawki. Do chwili ucieczki sporządzono' dwieście pięćdziesiąt kompasów

Sztab kopistów map rozlokowany był na całym terenie obozu. Poza opracowanymi na podstawę długotrwałych i żmudnych rozmów z Niemcami szczegółowych map najbliższej okolicy, przygotowywano mapy Niemiec oraz trzy wersje tras ucieczki: w kierunku Bałtyku i Szwecji, przez Czechosłowację do Szwajcarii i przez Niemcy do Francji. Ponieważ ręczna produkcja była niesłychanie pracochłonna i powcina, kierujący n $ Des Plunkett wykonał coś w rodzaju kopia r!*1 z płyt z grawerowanej blachy. Do kopiowani^ używano płynu wykonanego z pokruszonych su'

szonych ołówków i żelatyny, otrzymanej z galaretek owocowych. Na aparacie tym wykonano prawie trzy tysiące egzemplarzy map!

Niemniej ważną rolę spełniali krawcy, rozsiani po całym oł#>zie. I tu produkcja nastawiona była na największą wydajność. Jedna z grup jeńców wyspecjalizowała się w farbowaniu mundurów khaki na czarny kolor przy pomocy soku 2 jagód i pasty do obuwia, utrwalanych w roztworze otrzymywanym przez namoczenie w wodzie okładek od... biblii. Z trudem zdobywane niemieckie gazety wykorzystywane były do sporządzania różnej wielkości wykrojów cywilnych ubrań. Umiejący posługiwać się nożycami i igłą wypożyczali po prostu te wykroje i sami szyli sobie ubrania. Po-zostałym wykonywano je w warsztatach.

Komitet X" nie zaniedbał żadnego istotnego szczegółu. Mimo posiadania pewnej ilości sfałszowanych urlaubermarken — kart żywnościowych o ważności' nieograniczonej w czasie, należało liczyć się z tym, że uciekinierów czekać będą głod-**e dni. Rozwinięto w związku z tym produkcję koncentratów odżywczych. Była to mieszanina cukru, kakao, skondensowanego mleka, rodzynek, piątków owsianych, margaryny, czekolady i sucharów. Robiono z tego papkę, z której następnie wypiekano ciasto. Porcje pakowano w małe puszki po kakao. Wyglądało to wprawdzie nieapetycz-ttie, ale dziesięcicdekagramowa puszka miała "Wartość kaloryczną dostateczną, by móc utrzy-toać w pełni sił dorosłego mężczyznę przez dwa dni.



Rosnąca z każdym miesiącem ilość różnego rodzaju narzędzi i przyrządów używanych w warsztatach, a przede wszystkim najróżniejszych gotowych „wyrobów", zmuszała lotników do szukania coraz to bardziej pomysłowych kryjówek. Nie było to bynajmniej rzeczą prostą. Co drugi dzień kilkudziesięciu strażników wpadało po porannym apelu do obozu, otaczało któryś z baraków i robiło w nim parogodzinną rewizję, przewracając wszystko dosłownie do góry nogami. Obserwując kolejność tych „nalotów" jeńcy doszli do wniosku, że najbezpieczniej będzie przenosić zakazane przedmioty do dopiero co zrewidowanego baraku. Mogły tam leżeć przez parę tygodni, zanim znów nie przyszła kolej na ten barak.

Niezależnie od wymienionej powyżej metody wielu jeńców polegało na swych własnych kryjówkach. Były to często książki, z których pozostawiano tylko kilkanaście oierwszych kartek, resztę zaś sklejcno i „wydrążano" — Niemcy na ogół nie zagłębiali się w lekturę. Trwało to dopóty, dopóki Tobolski nie wykrył, że podwójne zewnętrzne ściany baraku dają się odchylać. Tam gdzie były okna nie miało to większego praktycznego znaczenia, natomiast ściany szczytowe można było odsuwać nawet na kilkanaście centymetrów, nie zwracając większej uwagi. Drobne zmiany .w rozmiarach paru izb nie mogły wzbudzić podejrzeń szperaczy. W każdym baraku powstały w ten sposób schowki z pieczołowicie zamaskowanymi drzwiczkami.

Nadzór Niemców nie ograniczał się do okreso-













wych przeszukiwań baraków. Groźniejsze były niespodziewane „naloty" całych grup czy też poszczególnych strażników, pamiętających o nagrodach przyrzeczonych im za wykrycie prób ucieczki: awansach i urlopach. Griese był kiedyś o krok od promocji. Pewnego dnia szedł spokojnie w kierunku baraku 108, w którym nie działo się nic szczególnego. Kiedy nic nie przeczuwający obserwatorzy przep ścili go nie wszczynając alarmu, nagle skręcił i szybkim krokiem skierował się do baraku 123, kryjącego wejście do „To-ma". Siedzący obok wejścia dyspozytor, kieru;ą-cy ruchem ,,pingwinów", nie zdążył nawet zerwać się na no-gi, gdy Niemiec przemknął obok niego i wpadł do wnętrza. Był już u wejścia do kuchni, gdzie ostrzeżony z innej strony Mickiewicz opuszczał właśnie klapę, gdy boczne drzwi otworzyły się z trzaskiem, wypadła z nich jakaś postać i w pełnym rozpędzie runęła na Griesego, ^walając go z nóg. Z izby wyszło jeszcze kilku jeńców, którzy otoczyli leżących, pomagając im wstać. Sprawca zamieszania, Pawluk, trzymał się za kolano i z wykrzywioną z bólu twarzą mamrotał coś po angielsku przepraszając. Znalazł się ktoś, kto zaofiarował się za tłumacza i wyjaśnił Niemcowi, że Polak pędził do swej izby po jakieś przyprawy do gotowanej właśnie zupy. Griese przyjął to oświadczenie z lodowatym uśmiechem, przeszedł się po całym baraku i opuścił go bez słowa. Mickiewicz z papierosem w ustach wyszedł z kuchni i rzekł:

Masz tu Playersa, Kaziu. Zasłużyłeś sotoie To był naprawdę ostatni moment!

43





Pawluk nie słuchał nawet — podczas upadku naprawdę boleśnie rozbił sobie kolano...

Sytuacja zaostrzyła się wskutek lekkomyślności jednego z ,,pingwinów". Rozzuchwalony tygodniami powodzenia nie zachował zwykłych środków ostrożności i wysypał piasek ze spodni przechodząc obok grupy jeńców, zamiast zrobić to wśród nich. Zanim zdołano piasek wdeptać w ziemię, zjawił się w pobliżu Glernnitz. Popatrzył, nie odezwał się ani słowem i zaraz odszedł, ale nie mogło ulegać wątpliwości, że ten pies gończy złapał wiatr.

Już następnego ranka kilkunastu strażników przekopało wszystkie ogródki jenieckie. Pod cienką warstwą humusu znaleziono w nich sam prawie żółty piasek. Glemnitz chodził dalej milczący, ale z czujną i groźną twarzą. Wartownikom na wieżach przydzielono lornetki — be*. przerwy obserwowali teraz teren obozu i poruszenia jeńców.

Następnego dnia odbyło się posiedzenie „Komitetu X".

Glemnitz wie, że w obozie jes>t tunel —

Buckley wyraził obawę nurtującą, wszystkich

obecnych. — Teraz już nie popuści!

Zaczną śledzić „pingwinów" — dodał Micr

kiewicz. — Dojdą w ten sposób do baraku 123,

bo prace przy „Tomie" mają największy rozmach.

Co się stanie, jeśli dokładnie opukają podmurów

ki? Będziemy mogli mówić o wielkim szczęściu,

jeżeli nie wykryją jednego albo nawet obydwóch

tuneli.

Moim zdaniem trzeba na jakiś czas zawie-



sić prace przy wszystkich tunelach — dorzucił Ker-Ramsay. — V,T ogólnej skali tydzień czy dwa nie stanowią wielkiej straty, a zyskujemy to, że nie naprowadzimy Niemców na trop. Jeżeli sami coś znajdą, to trudno. Takie ryzyko istnieje zawsze.

Wszyscy zgodzili się z tym wnioskiem. Niemcy prowadzili teraz codziennie wielogodzinne, szczegółowe rewizje, jednak poza paroma drobiazgami — jakimś zwojem drutu, kilkoma narzędziami — nie udało im się niczego wykryć. Na próżno poubierani w kombinezony strażnicy szperali pod barakami, próbując odnaleźć ślady piasku. Nie dała wyników także i inna próba — ciężko załadowane wozy jeździły przez cały dzień wokół baraków, próbując spowodować zawalenie się tunelu. Zupełnym już aktem roz-Paczy było sprowadzenie różdżkarza, który obszedł cały teren obozu, budząc żywą wesołość wśród ieńców. Przysłano potem grupy robotników. Wycięli oni od zachodniej strony wiele ^zew, poszerzając przesiekę między drutami ^ zwartym masywem lasu. Oznaczało to koniecz-ść budowy dłuższego nieco tunelu, ale nie mia-żadnego wpływu na jego ujawnienie. Pod koniec czerwca 1943 roku Niemcy wrócili rewizji baraków, prowadząc je tym razem bardziej metodyczny sposób Jeden ze stra?ni-ów wyposażony w ciężki łom opukiwał raz ko-razu betonową podłogę. Było jasne, ?e takiej y nie wytrzyma solidna skądinąd klapa kry-„Toma". Jak powiadał Mickiewicz, w tej sy-



tuacji można było wydać jeden tylko rozkaz: B modlitwy!

Można wyobrazić sobie napięcie, jakie zapano wało wśród wtajemniczonych, kiedy kolej pr/A szła na barak 123. Odmienny dźwięk zdradził ,b tomie obecność próżni w ustronnym kącie koi kuchennego komina. Radosne krzyki Niem* ^ zwiastowały tragiczną dla jeńców wiadomość „Tom" został wykryty! Na marne poszły cal miesiące wytężonej pracy. Jakiś odwazniejs? strażnik wpełzł do tunelu i wróciwszy zameldo wał, ze osiągnął on już długość przeszło siedem dziesięciu metrów. Przybył komendant obozu 71 swoją świtą, wszyscy obnosili tego dnia zadowolone i triumfujące twarze. Zawezwano saperom którzy założyli ładunki wybuchowe. Głuchy v1 buch wstrząsnął tunelem, grzebiąc jednocześi tyle nadziei jeńców.

Podczas następnego 7ebrania „Komitetu ? podjęto decyzję skoncentrowania wszystkich vo siłków na budowie tunelu „Harry". Wjkona * do połowy ,,Dick" miał posłużyć jako tymcza^' wy magazyn piasku oraz pomieszczenie warsz4 ^ towe i magazynowe. Ubezpieczono się tals < i z innej strony — lotnicy, piastujący funki ,.małych iksów", powyjmowali z łóżek i ukr w podwójnych ścianach 2 tysiące desek, potrz< nych do oszalowania ścian tunelu. Przy budou „Harrego" zastosowano dalsze udoskonaleń^ Jednym z nich było elektryczne oświetlenie, di '' gim — wózki na szynach, służące do wywożen piasku. Dotychczas stosowana metoda wy dób wania ręcznego mocno hamowała bowiem poste



py prac, w miarę jak wydłużała się odległość od

"^"realizacji pierwszego zamierzenia dopomogło narządzenie von Lindeinera, dotyczące uruchomienia w obozie radiowęzła. Miał on służyć do stałego informowania jeńców o sukcesach „ty aiącletnier Rzeszy w działaniach gontowych. Przez kilkanaście dni kręciły się po obozie ekipy niemieckich elektryków, zakładając kable i głośniki. Podczas tych robót lotnikom udało się niepostrzeżenie „zabezpieczyć" dwa bębny izolowanego drutu, w sumie prawie osiemset metrów bieżących. Kable zainstalowano w części sufitowej drewnianej obadowy tunelu i podłączono do sieci elektrycznej obozu.

Wewnętrzna kolejka tunelu „Harry" wykona

na została, jak głosił napis na wózkach, przez

firmę MMM". W skład firmy wchodzili: niez

mordowany Jens Muller, S/kot Robert Mc. In-

toish i kpt. Jerzy Mondszajn. Koła wózków wy

konane były z trzech zbitych razem drewnianych

klepek, przy czym środkowa, o większej nieco

średnicy, wchodziła między przybite do podłogi

szyny. Boki kół okute zostały obręczami wycię

tymi z puszek po konseitoach Do wykonania

szyn posłużyły listwy oderwane od podłóg w po-

ttiieszczeniach mieszkalnych baraków Z przodu

i z tyłu wózków znajdowały się uchwyty lin,

którymi przeciągano wózki w obydwu kierun

kach. .

Wznowienie prac w tunelu „Harry" nie mogło Nastąpić natychmiast. Tr/eba było odczekać, aż <***bnie czujność Niemców, Dopiero 10 stycznia

otworzono zamaskowaną pod piecem klapę a w cztery dni później przystąpiono do pnący Z satysfakcją można podać, że do zatrudnionyd przy drążeniu korytarza poziomego kopaczy-przodowników kroniki obozowe zaliczają — obol Kanadyjczyków Birkianda i Weira, Nowozelandczyka Lamonda, Szkota Muira, Francuza Regisa i Norwega Stauba — także i Staszka Króla. Jego poprzednia kariera sportowa — był znakomitym szermierzem — pozwoliła mu zachować doskonałą kondycję, dzięki której pracował ze zdumiewającą wydajnością i wytrwałością.

Dwudziestu kopaczy podzielono na pięć czteroosobowych zmian. Bezpośrednio po porannym apelu „mały iks" baraku 104 przeszukiwał starannie strych i przestrzeń pod barakiem, sprawdzając, czy nie ukrył się tam któryś ze strażników. Rozstawiano wówczas łańcuch czujek, e pierwsza zmiana schodziła po pionowej drabinie, przymocowanej do jednej ze ścian, na dno dziesięciometrowego szybu. W czasie dnia Niemcy odcinali dopływ prądu do baraków, trzeba więc było pracować przy świetle oliwnych kaganków.

Na dole następował podział pnący. Jeden z jeńców zasiadał do monotqnnej czynności pom-powania powietrza do tunelu Dwóch następnych zdejmowało ubrania, po czym pierwszy z nich kładł się na wózku twarzą do podłogi i odpychając się rękami i nogami, jechał na „przodek". Dojechawszy do końca pociągał za linkę, co było znakiem dla drugiego, że może ściągnąć wózek i udać się za nim. Zadaniem czwartego członka

4ft



zespołu było rozładowywanie wózków z wydobytego piasku i przesypywanie go do worków przygotowanych w specjalnej bocznej komorze. Wy-kbnywał on także różne prace przygotowawcze, m. in. składał wykonane uprzednio w warsztacie stolarskim i metalowym fragmenty rur wentylacyjnych. Gdy kopacze potrzebowali nowego fragmentu rury, jeśli uległa uszkodzeniu łopatka lub kończyło się paliwo w lampce, pisali kartkę i kładli ją do wózka. Żądany przedmiot przyjeżdżał za chwilę „odwrotną pocztą".

Pierwszy kopacz wygrzebywał przed sobą około dwadzieścia centymetrów bieżących podkopu, po czym przystępował do zakładania oszalowania. Najpierw układał deskę podłogową m«'żli-wie najdłuższą, potem jedną z bocznych podpórek, ustawiając ją nieco skośnie, górną częścią do wewnątrz tunelu. Przychodziła teraz kolej na deskę sufitową, którą z kolei podpierało się drugą deską boczną. Przedtem jednak należało wygrzebać pod podłogą nowy otwór, umieścić tam kolejny odcinek rury wentylacyjnej, owinąć go Papierem i obsypać piaskiem, mocno go ubijając. Równie ściśle ubijano piasek za ściankami bocz-^ymi i nad sufitem. Dobrze ustawione oszalowanie trzymało się samo, głównie dzięki działające-^u na nie ciśnieniu wyżej leżących warstw zie-^i- Po zakończeniu tych czynności kopacz prze-suwał za siebie górę wydobytego piasku, a jego kolega zabierał się do ładowania wózków. Moż-113 było wtedy przystąpić do drążenia następne-&° segmentu tunelu,

, która schodziła do podziemia rano,

49

* ^ Ludzie bez skrzydeł



pracowała bez przerwy aż do wieczornego apelu, Przez cały d^ień wdychali spaliny, swąd i sadze kopcącej stale nad nimi lampki. Lżej zbudowani kopacze, jak np. Krdł, mogli częściej zmieniać swe role na „przodku", ale wyisi i bardziej korpulentni musieli w tym celu odbywać całą podróż do tyłu W dole było gorąco i kopacze, minio że rozebrani do naga, spływali bez przerwy potem. Gdy w niebezpiecznej bliskości włazu pojawił się strażnik, przekazywano na dół alarm, który siedzący koło szybu kolega obwieszczał nie-głośnym łomotaniem w puszkę od konserw. Pnąca zamierpła wówczas i kopacze oczekiwali na następny sygnał. Jeżeli nie było tego rodzaju przeszkód ani nieprzewidzianych trudności, je^l-na zmiana mogła wykonać do pięciu metrów tunelu.

Około wpół do piątej kopacze kończyli swą pracę, ubierali się i oczyszczali włosy z piasku. Na górze wzmacniano dyżur, przy czym dobrze władający niemieckim jeniec stawał w korytarru, gotów do wszczęcia przyjacielskiej rozmowy z wścibskim strażnikiem, gdyby się taki w pobliżu pojawił. Jeżeli wszystko b>ło w porządku, otwierano klapę. Dzienna zmiana wychodził wówczas i szybko udawała się do swych 1?an kow, by tam dokładnie już oczyścić* włosy i tfł> ranie z ostatnich ziarenek piasku. Potem wszyscy udaw-aii się na wieczorny apel.

Po apelu „mały iks" ponownie sprawdzał b< rak i jego najbliższe otoczenie. Otwierano klajx i na dół schodziła druga zmianta. U podnóża szy bu sprawdzano pracę pomp i lamp, przy pomocy



kompasu i poziomicy, również własnoręcznie wykonanej, kontrolowano, czy tunel biegnie we właściwym kierunku. Pomiar ten powtarzano następnie trzymając lampkę tuż przy ścianie. Patrzący z odległości kilkunastu metrów „mierniczy" mógł w ten sposób wykryć niewielkie nawet odchylenia biegu korytarza od planowanego kierunku.

Po dokonaniu pomiarów przystępowano do wydobywania piasku. Z worków przesypywano go do kociołka, który wyciągano na górę przy pomocy linki. Następnie przekładano go do woreczków oczekującego już „pingwina", który wyczekawszy na znak z korytarza wychodził z izby, by potem, na drugi znak, szybko przejść do stojącego naprzeciw baraku 109. Tam zgłaszał S1ę do dyspozytora i — jeżeli wszystko było w porządku — wychodził przez drugie drzwi „na spacer". Kiedy na dworze leżał śnieg, piasek przenoszono do baraku służącego jeńcom za teatr 1 tam zsypywano pod podłogę lub między podwójne ściany. Obecność strażników zakłócała, rzecz prosta, regularność kursowania „pingwinów".



W baraku 112, stojącym za barakiem 104, dyżurował szef czujek. Miał on do dyspozycji cały 2espół obserwatorów, zadaniem których było czuwanie nad poruszeniami każdego strażnika, zntajdującego się na terenie obozu. Chodzili pa-rami lub trójkami, przy czym jeden z oficerów c° pewien czas odłączał się od zespołu, by poinformować szefa o posunięciach Niemca. Jeżeli ten zbliżał się do baraku 104 — zarządzano

51



alarm, zamykano klapę i stawiano na niej rozżarzony piecyk.

Roboty posuwały się szybko. Już pod koniec stycznia trzeba było zbudować „mijankę". Była to komora długości dwóch metrów i szerokości siedemdziesięciu pięciu centymetrów. Kończyła się tutaj jedna seria szyn i zaczynała druga. Było to niezbędne, gdyż po kilkudziesięciu metrach linki, którymi ciągnięto wózki, zaczynały wykazywać tendencję do skręcania się. W komorze „mijankowej" można było odpocząć, rozprostować mięśnie, przechowywać w czasie pracy niektóre narzędzia. Pierwsza mijanka otrzymała nazwę „Piccadilly". Znajdowała się ona niemal dokładnie pod karcerem w „Yorlagrze".

Nieoczekiwana trudność spowodowała zwolnienie tempa prac Oto każdego dnia drogą obok obozu przechodziła kompania junaków z Reichs-arbeitsdienstu*. Koło baraków, chcąc widoczni^ popisać się zarówno wobec strażników jak i jeńj ców, ich dowódca zarządzał „przybijanie". Zna ny jest wypadek zawalenia mostu, rozkołysane; przez idący „w nogę"1 oddział wojska. Podobni było i tutaj. Wally Floody został w pewnym m o .nencie zasypany lawiną paruset kilogramov piasku. Conk Canton miał wielkie trudności z od grzebaniem kolegi. Wyciągnięto go prawie nk' p -zytomnego. Następnego dnia to samo spotka*-Cooky Longa. Na. poświęconym tej sprawie zeb^ raniu Jerry Sagę zaproponował oryginalne rc? wiązanie...

* Służba pracy Rzeszy. 52









Następnego dnia przy drutach stało przeszło dwustu jeńców. Nadchodzących junaków powitali śpiewaną przeraźliwymi głosami -piosenką „Hej-ho, hej-ho, do pracy by się szło!" To s«amo powtórzyło się po południu i nazajutrz. Niemcy znosili te drwiny jeszcze przez dwa dni, po czym zmienili trasę przemarszu.

W dniu 10 lutego ukończona została następna mijanka, której nadano nazwę „Leicester Squa-re". Znajdowała się ona mniej więcej pod zewnętrznym płotem. Stąd było już tylko trzydzieści metrów do lasu, praktycznie więc trzeba było wykonać jeszcze co najmniej trzydzieści pięć metrów tunelu. Wraz z wydłużaniem się korytarza zaszła konieczność zwiększenia liczebności poszczególnych zmian. Pod koniec składały się one -z dwóch kopaczy, po dwóch dalszych przeładowujących piasek w każdej mijance i dwóch napełniających worki przy szybie.

W marcu tunel miał już sto pięć metrów długości. Możliwie najdokładniejsze, choć z natury rzeczy szacunkowe obliczenia wskazywały, że od szybu tunelu do skraju lasu odległość wynosi około stu metrów. Można więc było przystąpić do budowy pionowego szybu wyjściowego. Ponieważ 2a płotem poziom gruntu opadał w dół przewidywano, że od powierzchni dzieli kopaczy w tym ttuejscu tylko siedem metrów. Po pewnym czasie prace przerwano. Dopiero gdy się ściemniło, spmwdsono żelaznym prętem grubość pozosta-*ej jeszcze do przebicia warstwy ziemi. Po dwudziestu centymetrach opóo? u&t-ąpił. Pionowy szyb

zakończono więc solidną pokrywą mającą zapo biec osunięciu się gruntu.

Ostatnia zmiana robocza wyciągnęła z tunelu resztę piasku, oczyściła korytarz z niepotrzebni ch desek i rur, zabrałd narzędzia i worki. Wszystko-to zamelinowano w tunelu „Dick". U wejścia gospodarz izby, Pat Langford, zacementował dokładnie klapę i zamiótł porządnie podłogę,' polewając ją obficie wodą. Deski napęczniały, dociskając szczelnie brzegi klapy, „Harry" był wreszcie gotów i czekał na swe przeznaczenie^

Na wolność!

Słaba, osłonięta drucianym kloszem żarówka rzucała żółtawe światło na zebranych człon k'nv „Komitetu X" — mózgu jenieckiego obozu. Miały właśnie zapaść ważne decyzje.

Termin akcji powinniśmy ustalić uwzględ

niając trzy czynniki — mówił „wielki iks" — Ko-

ger Bushell. — Po pierwsze noc musi być bez

księżycowa, po drugie powinien wiać wiatr wy*

starczająco silny, by jego odgłosy głuszyły wszel

kie szmery, po trzecie panować winna przynaj

mniej względna pogoda, bo na przykład w śnie

życę daleko nie zajdziemy.

To znaczy, że w grę wchodzą dopiero dwu*

dziesty trzeci, dwudziesty czwarty i dwudziesty

piąty marca — rzucił ktoś spod okna. — To

jedyne na pewno bezksiężycowe rnocs w

najbliższych kilku tygodnL

Dwudziesty j^ąty wypada w sobotę, kiedy



wielu Niemców lubi sobie popić. Os-abiście głosowałbym za tym właśnie terminem — oświadczył Mickiewicz.



Ja jednak byłbym za tym, żeby wiać stąd

jak najprędzej — powiedział Langford. — Ryzy

ko wykrycia „Harrego" jest za duże. Ten cho

lerny Griese węszy bez przerwy. Przedwczoraj

odkrył schowek w podwójnej ścianie sto dziesią

tego baraku. Łatwo może wpaść na tirop następ

nego, a wtedy zostaniemy bez map, albo — co

gorsza — bez dokumentów.

Ma w tych dniach iść na urlop. Powtarzają

to wszyscy strażnicy.

Moi drodzy, nie ma co zbyt długo dyskuto

wać — powiedział Bushell. — Czas powziąć de

cyzję. Jestem z*a wnioskiem Mickiewicza — dwu

dziesty piąty marca. Kto się zgadza.





Zdecydowana większość poparła tę propozycję. Następnym punktem obnad było ustalenie imiennej listy uczestników ucieczki. Bez większego trudu wytypowano siedemdziesięciu najaktywniejszych członków organizacji. Był wśród nich zarówno Kiewnarski, jak też Tobolski, Król 1 Mondszajn. Od udziału w przedsięwzięciu wy-kilku członków „Komitetu X",' którzy kontynuować z nowym zespołem dzieło poprzedników i przygotować dalsze projekty ucieczek. Pozostawała jeszcze prawie sześćsetosobo-^ reszta tych, którzy — jak drobne trybiki ^ maszynie — wykonywali różne pomniejsze, ale Niezbędne prace. Zdecydowano się na przepro-^ad?enie losowania. Wyłoniło ono dalszych stu trzydziestu kandydatów. Było wśród nich jeszcze



jedenastu Polaków, wśród nich Kolanowski i Pa-wluk.

Spośród pozostających w obozie mianowano dziesiętników, którzy w okresie poprzedzającym ucieczkę dbać mieli o to, by swym kolegom zabezpieczyć wszystko, co było niezbędne dla powodzenia wyprawy. Cały obóz zaczął tętnić teraz nowym rodzajem aktywności. Dziesiętoicy zajęli się przede wszystkim skompletowaniem dla każdego ze swych podopiecznych odpowiedniego zestawu dokumentów wraz -z krótką notatką, dotyczącą fałszywego życiorysu, stosunków rodzinnych fikcyjnej osoby, której nazwisko figurować miało w dokumentach, rodzaju rzekomego zatrudnienia w Niemczech itd. Prowadzili oni niemal codziennie próbne przesłuchania, usiłując łapać delikwentów na najdrobniejszych potknięciach i przejęzyczeniach.

Następnym etapem był rozdział kompasów, map, żywności i pieniędzy. W ciągu poprzednich miesięcy Komitetowi udało się różnymi sposobami zebrać parę tysięcy marek, ale wystarczało to na bilety kolejowe zaledwie dla około czterdziestu lotników. Pozostali mieli podróżować pieszo, starając się już pierwszego dnia przebyć możliwie największą przestrzeń od obozu. Większość spośród nich zamierzała pójść w stronę Czechosłowacji, spodziewając się znaleźć tam pomoc 76 stirony miejscowej ludności Kolejnym zadanie^ dziesiętników stało się sprawdzenie stopnia przy datności cywilnych ubrań. Każdy zakwalifikowany do ucieczki musiał poddać swój ubiór krytycz"

9

56













nej ocenie kolegów, nie szczędzących uwag na temat dostrzeżonych braków.

Szczególnie ciężkie dni nastały teraz dla organizacji „Dean and Dawson". Trzeba było wpisać nazwiska i dane personalne do wszystkich przygotowanych poprzednio dokumentów, przyklęk do nich fotografie i ostemplować je. Dla większości trzeba było ponadto spreparować otrzymane rzekomo z domu listy, które miały służyć do podbudowania wyuczonych przez jeńców historyjek Większość uciekinierów miała być cudzoziemskimi robotnikami zatrudnionymi w Niemczech. Tim Walenn np. przygotował dla siebie litewskie papiery.

A co będzie, jak cię złapią? Umiesz powiedzieć cokolwiek po litewsku? — spytał go Mar-cmkus, autentyczny Litwjn.

- Oczywiście, że nie, ale doprawdy nie przypuszczam, żeby ci co mnie schwytają, mogli to sprawdzić.

Starszy oficer obozu, Group Captain* Henry Massey, ostrzegł pewnego dnia Komitet, że we-^ug uzyskanych przez niego informacji ludność Niemiecka, w wyniku zaostrzającej się ofensywy Powietrznej na Trzecią Rzeszę, przejawia ostatnio wyjątkowo wrogie nastroje wobec alianckich lotników.

Nie łudźcie się, że będziecie dobrze, a nawet traktowani po schwytaniu •— powie-

sał. .— Należy sądzić, że hitlerowcy chwycą się r°dków ostatecznych. Chroni nas co prawda koń-

Stopień w RAF, odpowiadający pułkownikowi.

57









wencja genewska, ale zaklinam was, unikajc wszelkich prowokacji!

Żadne ostrzeżenia nic mogły, rzecz jasna, wpl

mąć na powziętą przez jeńców decyzję. Zbyt wie

.wysiłku włożyli w przygotowanie tunelu, zbi

wiele przeżyli podczas niemieckich prób jego wj

krycia, zbyt wszechstronnie przeprowadzone z«

stały przygotowania, żeby ktokolwiek chciał zr«

sygnować teraz, gdy możliwość umknięcia z obo

zu stała się tak realna. Decyzja o ucieczce w os

tatnich dniach marca była wyzwoleniem z rosr^

cego naprężenia, w jakim żyli przez ostatnie kil

ka miesięcy. Termin ucieczki postanowić^

zresztą przyspieszyć o jeden dzień. Z rozmów zf

strażnikami wynikało, że fanatycznego hitlero^

ca — Griesego — w tym właśnie dniu nie będzif

na służbie.

Rankiem 24 marca 1944 r. specjalna ekipa ?a

}wiesiła zasłony z kocy po obu stronach ostatnie

mijanki, zabezpieczając się w ten sposób pr/#

ewentualnością oświetlenia pionowego szybu pa

dającym z wnętrza tunelu blaskiem lamp. Jesz

cze raz zamieciono podłogę tunelu i położono k^

ce w miejscach, gdzie uciekinierzy mogliby stf

zabrudzić. Kilka koców podarto na taśmy, który

mi obszyto ostatnie kilka metrów szyn, by wÓ7'-<

toczyły się tu możliwie cicho.

Teraz do akcji weszli ludzie, piastujący funkc1^ „małych iksów" we wszystkich barakach. Każde' mu z biorący'h udział w ucieczce podano dokłacP iiy termin opuszczenia baraku i zgłoszenia się do dyspozytora, który miał dyżurować w baraku 10(J. Lotnicy robili ostatnie przygotowania: kompleto-58



wali Węzełki z zapasami i odzieżą, zaszywali w ubrania otrzymane mapy i kompasy, a także,., najadali się na zapas. Po obozie przewijały się grupki obserwatorów, baczących na każde poruszenie strażników. Około południa zeszła do tunelu następna ekipa, mająca wkręcić dodatkowe żarówki w przygotowane uprzednio gniazdka.

Za pięć siódma w baraku 107 wyłoniła się postać w ciemnym, nieforemnym, wydymającym *się na wszystkie strony płaszczu, rozejrzała się uważnie, przeszła do baraku 109 i zapukała do drzwi izby 17.

1— Wejść — powiedział Wings Norman, pełniący funkcję kontrolera. — To ty, Williams? Jesteś pierwszy, o czasie. Możesz od razu iść dalej.

Porucznik RAF Willy Williams przeszedł przez b.arak i wyszedł drugimi jego drzwiami. Dobiegł stamtąd szept:

—• O key! Wszystko w porządku. Pruj dalej! . U wejścia do korytarza baraku 104 stał z listą ^ ręku Fred Torrens, pełniący funkcję komendanta bloku.

Williams? — zrobił znaczek koło nazwis-~a- — Izba numer sześć! Połóż się tam w łóżku. 1 siedź cicho albo gadaj o pogodzie.

Co pół minuty w różnych krańcach obozu uciekinierzy żegnali się ze swymi towarzyszami * Przechodzili do baraku 109, skąd, w miarę jak ^^runki na to pozwalały, odsyłano ich po kilku ^o stojącego naprzeciw baraku 140. Tam Torrens kierował ich do poszczególnych izb, opuszczonych Przez właściwych mieszkańców. Mieli w nich czekać na moment zejścia do tunelu.

59



Koło wpół do dziewiątej Torrens przeżył mc ment śmiertelnego strachu: drzwi do ba^ak otworzyły się, energicznie pociągnięte od /ov nątrz, i postawny żołnierz z dystynkcjami ui/ter offiziera skierował się ku niemu, stukając pod kutymi butami. Trzech przebranych w cyw^n ubrania jeńców, stojących na korytarzu, zirklc w najbliższych drzwiach. Torrens, któiegt w pierwszej chwiU po prostu sparaliżowało, ruszył wreszcie w kierunku niespodziewanego p. zy-bysza, kombinując po drodze, jak- tu najszybcie wyprawić go za drzwi. Wiedział, że jeśli mu się to nie uda — wszystko może być stracone. Można więc wyobrazić sobie jego ulgę, gdy pod połyskującą na furażerce „wroną" z hackennkreu-żem rozpoznał znajomą twarz Tobolskiego.

Mógłbyś zostawić na inny dzień te niemądrej

żarty, Pete — powiedział surowo.

O co ci chodzi, miałem skradać się na pa'

Juszkach?

Nie, ale sam rozumiesz...

To nic nie wiedziałeś o mojej maskaradzie^

No właśnie. Gdybym wiedział, nie miałbyfli

pretensji...

rst^trr*e? zapomniano zawiadomić Torrensa, że Folak zamierza uciekać w pi zebraniu żołnierza! Luftwaffe. Co prawda kolor E^nduru RAF był nieco bardziej niebieski, ale Tobolski liczył, że nie zwróci to niczyjej uwagi. Złudzenie był# zresztą zupełne i scena z korytarza powtórzył3 się w izbie, do której został skierowany. Tyle tył" ko, że argumenty, którymi posługiwali się przestraszeni lotnicy, były nieco mocniejsze... 60

Przeprowadzona v/ tym samym mniej więcej czasie ostatnia kontrola w tunelu wykryła naderwanie sznurków przy ostatnim wózku, co spowodowało pewne opóźnienie w stosunku do minutowego „rozkładu jazdy". Pierwsi uciekinierzy jzeszli do „Harrego" o 9.45. Jeden za drugim opuszczali się do szybu, kładli się na wózku i z turkotem oddalali w głąb korytarza. Gdy wewnątrz znajdowało się już siedemnastu oficerów, Johnny Buli ruszył ciasnym szybem do góry. Następni z zapartym oddechem oczekiwali na to, co ma nastąpić. Słyszeli jakieś szmery, odgłos osypującego się piasku, po tym całe minuty ciszy. Skulony najbliżej szybu Johnny Marshall pod-pełznął i spytał:

Jak długo jeszcze?

Nie mogę obluzować tych cholernych desek!

Zamokły i napęczniały. Czekajcie jeszcze.

Upływały bezcenne minuty, a on stojąc na chybotliwej drabinie mocował się wciąż z zabloko-Waną klapą. Powietrze w wypełnionym ludźmi tunelu zaczęło się zagęszczać mimo wszelkich wysiłków pompującego. Pozostali w baraku lotnicy Denerwowali się i dopytywali o przyczyny opóźnienia — mieli przecież schodzić w dół o dziesiątej, a tu zbliżała się dziesiąta, a nic nie wska-zywało, by sprawy posuwały się naprzód.

Wreszcie koło Marshalla pojawił się ciężko od-dychający Buli.

^— Dokończ! Ruszyłem już to draństwo.

Oparł się o chłodną ścianę i zaczai wycierać y^arz z potu i piasku. Buli miał wyjść z tunelu Jako jeden z pierwszych, ale otrzymał zadanie

61











pozostania w pobliżu wyjścia i i^formowailia l Jegćw, czy mogą opuszczać tunel ? CZy ?ez *QS+ chwilowo niewskazane. Z miejsc a ucieczki m odejść jako ostatni; jadąc trzecią ^lasą przebra> za robotnika kolejowego mimo przemoczone^ uhiania nie powinien rzucać się \y oczy

Tymczasem Marshall z energią zabrał się c rozbijania klapy. Po chwili wyczuj ?e górne de ki nie stawiają już prawie oporu% Jeszcze ^ede jruch, kaskada spadającej w dół ziemi i śwież rzeźwe powietrze owionęło jego zmęczoną twarz W górze świeciły gwiazdy — cóą za Wspamal widok! Marshall poszerzył otwór, podciągnął si na rękach i wysunął głowę na zewnątrz. Wyjrzą i zmartwiał.

Ich obliczenia okazały się nieprecyzyjne. <p „Harry" był za krótki! Jego wylot znajdował na otwartej, wykarczowanej przestrzeni, jakie' trzy metry od zbawczej linii lasu. \\r odle°łośc

mniej więcej dwudziestu metrów st^ja najbliżsi wieża strażnicza. Widać było zarys ramion i bel'

mu Niemca, zwróconego twarzą do obozu i

trzonego w skierowaną tam smugę ^eflektora Zrozpaczony Marshall zsunął się fca p0wrót

wnętrza tunelu.

Boże, nie udało się! Nie możen^y Wyjść!

•— Co się stało?

Tunel ^est za krótki.

-— Niemożliwe!

Wyjdźcie, sprawdźcie!

Na dole rozgorzała namiętna dyskusja. N można było przecież dopuścić, by wysiłek całego obo-zu poszedł na 62



. Czy wartownik coś zauważył? — spytał ktoś.

Bo ja wiem? — odparł Marshall, — Jeżeli

nawet nie dojrzy nic od razu, to musi zoriento

wać się wcześniej czy później, mimo że jest dość

ciemno.

Są tylko dwa wyjścia: albo spróbować zam

knąć szyb i wykopać jeszcze parę metrów, albo

wypuścić teras tylu, ilu tylko się da —

sytuację Bushell.

Pierwsze odpada — przypomniał ktoś

ważny. — Wszystkie papiery mają dzisiejszą

datę.

Pamiętajcie o G^sem! — dorzucił inny, —

Każdy dzień zwłoki może mieć nieobliczalne nas

tępstwa.

Chwileczkę — przerwał im nagle Mars-*

hali. — Ze ^rzy metry od naszej dziury, na są-

mym skraju lasu, jest jeden z tych zakarauflowa-

nych schowków, skąd obserwują nas czasem war

townicy. Kierujący ruchem mógłby się tam włas

ne schować,..

Słusznie! — powiedział Buli. — Można by

P^ywiązać sznurek do drabiny, tamten będzie

*rzyrnał drugi koniec. Przy wychodzeniu trzeba

chwytać za sznurek i czekać na u./a szarpnięcia,

^o wyjściu czołgać się do lasu!

Nie było czasu na szukanie innych rozwiązań. &ulł wypełzł pierwszy, ciągnąc za sobą sznurek, 1 ukrył się za stertą gałązi. Wartownik patrzył c*ągle w stronę obozu. Miarowo omiatał snopem Reflektorowego światła przestrzeń po obu strofach wieży. Gorzej, że za chwilę dały się słyszeć Żołnierz w mundurze Luftwaffe nadsz,edł





rzucił ktoś półgło-

co najmniej dalsze dołu dał się słyszeć

.— Nareszcie. Zaczęło się sem.

Upłynęło jednak jeszcze piętnaście minut, zanim z stłumiony głos:

Następny, proszę.

Zaczęło się. Gdy tylko jedna postać znikała w otworze, Torrens wysyłał gońca po następnego na liście. Kiewnarski przyszedł jako dwudziesty trzeci. Nad włazem stał Davison, który podkreślał nazwiska schodzących. Klepnął go przyjaźnie po ramieniu i rzekł:

Wszystko w porządku, Tony! Usiądź teraz

na brzegu. Czujesz taki występ pod prawą nogą?

Tak.

-r Oprzyj się na nim mocno. Teraz namacaj lewą nogą pierwszy szczebel drabiny. Schodź śmiało w dół. Jest solidna, a ty mocno schudłeś od czasu, gdy cię pierwszy raz tutaj widziałem. No good luck!*

Na dole stał Ker-Ramsay. Pokazał Antoniemu, Jak się najwygodniej ułożyć na wózku i zachowywać równowagę. Do wózka zamocowana była Jinka, którą naciągał znajdujący się na pierwszej ^jance jeniec. Gdyby zaszło coś nieprzewidzianego — wykolejenie wózka czy zaczepienie ^ obudowę tunelu — wyczułby on sztywny opór 1 Pospieszył z pomocą.

Odpychając się rękami i nogami Antoni doje-chał do pierwszej mijanki, przesiadł się na drugi

* Dowodzenia. ~~ Ludzie bez skrzydeł

7 prawej strony,,doszedł do podstawy wieży, stuknął parę razy butem q but i zawrócił. Kilka chwil później z lewej strony ukazał się drugi żołnierz i zawrócił, doszedłszy do tego samego

miejsca. Żaden z Niemców nie spojrzał jednak

ani razu w stronę lasu. Nie można było zwlekać. Buli pociągnął za

sznurek, z otworu wyłoniła się głowa Marshalla,

Wypełznął na powierzchnię, i po chwili był już

wśród drzew.

Nie tak źle, jakby się początkowo wydawało — szepnął.

W tej chwili zbliżyli się znowu dwaj patrolujący wartownicy.

Musimy poczekać, aż się znowu rozejdą. To trochę potrwa...

- Dobrze, do widzenia w Londynie! — Mars-hall uścisnął dłoń kolegi i zniknął wśród drzew.

Jako trzeci opuścił tunel Czech Valenta, tuż za nim sam „wielki iks" Roger Bushell, potem Alzatczyk Scheidhauer i Stevens z Południowej Afryki.

l Punktualnie o dziesiątej strażnicy codziennym

zwyczajem zamknęli z trzaskiem drzwi baraków. Nie podejrzewali, ż^ tego dnia w baraku 104 zgromadziło się znacznie więcej lokatorów niż zwykle. Lotnicy wytypowani do ucieczki leżeli w łóżkach i na podłodze, inni ćmiąc nerwowo pa* pierosy kręcili się po korytarzu. Kwadrans pc dziesiątej siedzący u zejścia do tunelu poczuł* nagle prąd chłodnego powietrza. 64

wózek i po par om m u to we j podróży był już przy końcu tunelu, w przedsionku wolności.

Mimo że w tunelu panował ruch, okazał-; się wkrótce, iż cała akcja jest mocno opóźniona w stosunku do planu. Zakładał on, że jeńcy będą wychodzić na zewnątrz co trzy, najwyżej e/tery minuty, tymczasem w ciągu pierwszej godziny wyszło zaledwie sześć osób. Nawiększy h łopot sprawiały walizki. Pierwszych trzydziestu siedmiu uciekinierów miało jechać koleją i prawie wszyscy zaopatrzeni byli w związku z tym w eleganckie nesesery z dykty lub tektury. Podczas przeprawy przez tunel niektórzy trzymali je pr?e<ł sobą, co powodcwało, że często tracili równowagę i powodowali wykolejenia wózków. Inni, którzy próbowali przewieźć walizy trzymając ;e w rękach, z boku wózka, zaczepiali o deski oszalowania. Wszystko to powodowało poważne sliaty czasu. A czas naglił.

Wkrótce po północy dały się słyszeć w odddh jękliwe odgłosy syren, ogłaszano tzw. . Vi;f-alarm" — pierwszy stopień alarmu lotniczego. Prawie bezpośrednio potem syreny rozdźwięczaty się znowu, tym razem niespokojnym, zawody-j cym, wznoszącym się i opadającym tonem. ZiemiS wstrząsnęły odległe eksplozje bamb. Niemcy wy łączyli światło w obozie. W tunelu zapanow^y niesamowite ciemności. Zanim zapalono kagan*1 i przesłano je do przodu — nerwy tych, któr/y przebywali w tym czasie w absolutnym mrok11 wystawione były na ciężką próbę. Spowodow^0 to dalsze, półgodzinne chyba opóźnienie, Ala r n1 miał jednak i swoje dodatnie strony. Nieme'/

zgasili reflektory, więc następca Bulla na stanowisku dyspozytora mógł przyspieszyć tempo wypuszczania jeńców. Nie można już było jednakże nadrobić straconego poprzednio czasu, co pokrzyżowało plany wielu uciekinierów,, zwłaszcza tych, którzy mieli odjechać zupełnie określonymi pociągami.

O pół do drugiej wydarzyło się nieszczęście. Tom Kirby-Green wykoleił swój wózek, gdy znajdował się w połowie drogi między mijankami, a w momencie, gdy chciał go ponownie postawić na szynach, zawadził ramieniem o deski. Strop runął, posypał się piasek. Pękło kilka dalszych desek i Tom został momentalnie przysypany od stóp do głów. Mógł wprawdzie oddychać, ale wypchany zapasami płaszcz uniemożliwiał mu wszelkie poruszenia. Całe szczęście, że trzymający linę Birkland wyczuł jej nienormalne naprężenie i zajrzał w głąb korytarza. Nie dostrzegł świateł „Pic-cadilly" i zorientował się, że tunel został zablokowany. Podpełzł do miejsca wypadku i odkopał ^więzionego. Razem doczołgali się do mijanki, po Czym Birkland podążył znowu do zawalonego s*gmentu. Był to akt dużej odwagi. Macając niepewnie w ciemnościach, zagrożony tym, że w każ-<*eJ chwili zawalić się mogą dalsze partie stropu, Prowizorycznie naprawił oszalowanie i upchał za większą część rozsypanego piasku. Ta sa-, mordercza praca zajęła mu jednak prawie czasu. Kończył ją właśnie, gdy zabłysły światła — alarm odwołano. Birkland roz-resztę piasku na przestrzeni paru metrów,



wcSzek i po parozninutowej podróży był już pi końcu tunelu, w przedsionku wolność:,

Mimo że w tunelu panował ruch, okazało wkrótce, iż cała akcja jest mocno opóźnić w stosunku do plinu. Zakładał on, że jeńcy bc, wychodzić na zewnątrz co trzy, najwyżej czU minuty, tymczasem w ciągu pierwszej god?i wyszło zaledwie sześć osób. Na większy kło^ sprawiały walizki. Pierwszych trzydziestu siedn uciekinierów miało jechać koleją i prawie waz;. cy zaopatrzeni byli w związku z tym w elegć ckie nesesery z dykty lub tektury. Podczas pr/ prawy przez tunel niektórzy trzymali je pr?> sobą, co powodowało, że często tracili równou gę i powodowali wykolejenia wózków, Inni, kt rży próbowali przewieźć walizy trzymając w rękach, z boku wózka, zaczepiali o deski os? lowania. Wszystko to powodowało poważne slra czasu. A czas naglił.

Wkrótce po północy dały się słyszeć w odd jękliwe odgłosy syren, ogłaszano tzw. . V< alarm" — pierwszy stopień alarmu lotnic/c^ Prawie bezpośrednio potem syreny rozdźwięc? się znowu, tym razem niespokojnym, zawód; cym, wznoszącym się i opadającym tonem. Zien wstrząsnęły cdległe eksplozje bomb. Niemcy w/ łączyli światło w obozie W tunelu zapanowały niesamowite ciemności. Zanim zapalono kaganki i przesłano je do przodu — nerwy tych, którzy przebywali w tym czasie w absolutnym mroku wystawione były na ciężką próbę. Spowodowało to dalsze, półgodzinne chyba opóźnienie, Alarn* miał jednak i swoje dodatnie strony.

66





sgasih reflektory, więc następca Bulla na stanowisku dyspozytora mógł przyspieszyć tempo wypuszczania jeńców. Nie można już było jednakże łiadrobić straconego poprzednio czasu, co pokrzyżowało plany wielu uciekinierów, zwłaszcza tych, którzy mieli odjechać zupełnie określonymi pociągami.

O pół do drugiej wydarzyło się nieszczęście. Tom Kirby-Green wykołeił swój wózek, gdy znajdował się w połowie drogi między mijankami, a w momencie, gdy chciał go ponownie postawić na szynach, zawadził ramieniem o deski. Strop runął, posypał się piasek. Pękło kilka dalszych desek i Tom został momentalnie przysypany od stóp do głów. Mógł wprawdzie oddychać, ale wypchany zapasami płaszcz uniemożliwiał mu wszelkie poruszenia. Całe szczęście, że trzymający linę Birkland wyczuł jej nienormalne naprężenie i zajrzał w głąb korytarza. Nie dostrzegł świateł „Pic-cadilly" i zorientował się, że tunel został zablokowany. Podpełzł do miejsca wypadku i odkopał Uwięzionego. Razem doczołgali się do mijanki, po czym Birkland podążył znowu do zawalonego segmentu. Był to akt dużej odwagi. Macając niepewnie w ciemnościach, zagrożony tym, że w każdej chwili zawalić się mogą dalsze partie stropu, prowizorycznie naprawił oszalowanie i upchał za mm większą część rozsypanego piasku. Ta samotna, mordercza praca zajęła mu jednak prawie godzinę czasu. Kończył ją właśnie, gdy zabłysły znowu światła — alarm odwołano. Birkland rozsypał resztę piasku na przestrzeni paru metrów,

po czym ruszył na swój posterunek. Można było wznowić ruch.

Za kwadrans trzecia wszyscy posiadacze walizek byli już na zewnątrz, co oznaczało pewne przyspieszenie tempa ucieczki. Ciągle jednak zdarzały się nieprzewidziane przestoje. Zbyt krótka zrolowane k^ce zaczepiały o deski oszalowania, inne, zwinięte za luźno, wkręcały się w koła wózków powodując ich wykolejanie.

Po czterech godzinach dopiero niespełna pięćdziesięciu lotników przeszło przez tunel Do świtu pozostały jeszcze tylko trzy godziny i trzeba było pożegnać się z nadzieją, że wszyscy przewidziani do ucieczki wydostaną się z obozu. Pięćdziesiąty drugi uciekinier, Cookie Long, zawadził znowu o deskę, powodując ponowne zawalenie oszalowania i lawinę piasku, tym razem na szczęście mniejszą w rozmiarach i mniej groźną w skutkach. Nową przerwę, przy pięćdziesiątym siódmym zbiegu, spowodował zerwany sznur od wózka.

Wkrótce po trzeciej Ker-Ramsay wypełzł z tunelu i zwrócił się do Torrensa:

Jeszcze najwyżej dwie godziny. W tym tem

pie me dojdziemy nawet do stu Musimy przed

sięwziąć coś drastycznego. Ponieważ najwięcej

kłopotów jest z kocami, więc od tej chwili będzie

my odbierać koce! Chłopcy muszą zostać tylko

w płaszczach.

To jest rozpaczliwe posunięcie. Wyobraź so

bie noc pod gołym niebem ..

Rozpaczliwa zaczyna być sytuacja!

Po odebraniu koców ruch w tunelu istotnie





znacznie się ożywił, mimo nowego zawalenia się stropu. Około czwartej, gdy z obozu wyszło już sześćdziesięciu pięciu jeńców, zaczęła się zmiana warty. Strażnicy przechodzili drogą, zbliżając się Czasem na kilka metrów do otwartego szybu. Trwało to dobre dwadzieścia minut Zaraz potem zaszedł wypadek mogący mieć przykre następstwa. Wartownik z wieży krzyknął coś do żołnierza patrolującego drogę, po czym tamten wspiął się na górę, zaś wartownik zszedł po drewnianych schodkach, kierując się następnie wprost w stronę wylotu tunelu. Zatrzymał się może na dwa metry od ciemnego otworu, po czym... odpiął spodnie. Dyrygujący właśnie ruchem Cookie Long otarł pot z czoła. Niemiec musiał być chyba oślepiony przez własny reflektor. Niezależnie bowiem od czerniejącego wylotu tunelu w śniegu wyżłobiona już była przez kilkadziesiąt ciał cała ścieżka wiodąca w głąb lasu. Parę następnych minut trwało dla Longa całą wieczność Niemiec jednak nie zauważył nic i wrócił spokojnie na swój posterunek.

Pięć po czwartej strzelec pokładowy Reavell Carter przeczołgał się powoli do lasu i czekał na następnych, z którymi miał się udać w dalszą drogę. W kilka minut później dotarł do tego samego miejsca Kanadyiczyk Oggilvy, a w drodze był Nowozelandczyk Mick Shand. Squadron-Lea-der Len Trent, posiadacz najwyższego brytyjskiego odznaczenia za odwagę — Victoria Cross — wydostał się właśnie z tunelu, gdy nadszedł znowu wartownik patrolujący wzdłuż drutów od lewej strony. Szedł jednak tym razem nie po dro-



dze, ale wzdłuż lasu, po śniegu. Zachowując ten kierunek musiał trafić na tunel. Long dał szeptem sygnał alarmu i pełznący w jego kierunku Shand oraz Trent znieruchoriieli na miejscu.

Niemiec szedł ciągle prosto. Można już było odróżnić guziki na jego płaszczu. Był jeszcze dziesięć metrów od otworu, jego buty miarowo gniotły śnieg, był o pięć metrów, ale wciąż nie widział nic. Jeszcze chwila — przeszedł dosłownie o centymetry od wyjścia z tunelu, potem o mało nie nastąpił na leżącego z zapartym tchem Trenta. Wciąż jeszcze nic nie spostrzegał wpatrzony, gdzieś w dal, a może zatopiony w myślach. Dopiero w moment później dostrzegł zapewne przetarty szlak do lasu i lezącego na mm Shanda, bo zatrzymał się jak wryty. Zerwał z ramion karabin, odbezpieczył go i już miał wystrzelić, gdy Carter, widząc to ze swego miejsca, wyskoczył 2 lasu z okrzykiem:

Nicht scl essen, Posten! Nicht schiessen* Jego nagłe pojawienie się przeraziło Niemca. Strzał poszedł w powietrze. Równocześnie Shand zerwał się na równe nogi i pobiegł w głąb lasu, a za nim Oggilyy. Gdy zniknęli wśród drzew, Carter wyszedł na otwartą przestrzeń, podnosząc ręce do góry, a w tym samym momencie poderwał się z ziemi niedostrzeżony dotychczas przez Niemca Trent. Dojrzawszy go wartownik znieruchomiał. Tylko usta* otwierały mu się > zamykały. W chwilę później wyszedł ze swej sterty gałęzi Long. Na widok piątej z kolei postaci żołnierz po-

* Nie strzelać, wartowniku!





trzasnął tylko niedowierzająco głową i w tym momencie dojrzał pod swymi nogami świeżo wykopany dół. Jeszcze parę sekund stał jak sparaliżowany, wreszcie wyciągnął z kieszeni latarkę i poświecił w głąb, wydobywając z mroku uczepionego do drabiny Boba McBride. Zagwizdał przeciągle. Odskoczył do tyłu i wycelował karabin w trzech jeńców i wydobywającego się z tunelu McBride'a. Tymczasem na wieży wartownik telefonował gorączkowo do swych przełożonych. Z głównej bramy obozu wypadła sfora Niemców i rzuciła się w głąb lasu...

W baraku osiemdziesiąty szósty amator ucieczki schodził właśnie do tunelu, gdy usłyszano strzał. Jego odgłos dochodził wyraźnie od strony wyjścia z tunelu. Torrens natychmiast zarządził wycofanie wszystkich, którzy znajdowali się wewnątrz „Harrego". Zresztą najbliżsi wylotu słysząc strzał sami zaczęli cofać się do tyłu. Pozostali w baraku przystąpili do niszczenia podrobionych dokumentów i innych kompromitujących przedmiotów. Od okien napły\vały wiadomości, że grupy Niemców wciąż wybiegają z wartowni. Z szybu co chwila wynurzała się nowa postać, szepcząc:

Prędko, za mną już są strażnicy!

Za każdym razem jednak okazywało się, że był to tylko dalszy uczestnik ucieczki. Wreszcie ukazał się Denys Maw.

Ja jestem naprawdę ostatni, chłopcy. Byłem

u stóp drabiny, gdy wyciągali McBride'a.

W izbach i na korytarzu lotnicy palili papierosy, odrywali cywilne guziki od ubrań, niszczyli

kompasy i mapy. Kilku wyskoczyło oknem, próbując przedostać się do swych baraków, ale wartownicy posłali w ich kierunku serie pocisków, studząc te zapały.

Strażnicy rzucili się ku

Około godziny szóstej kolumna siedemdziesięciu uzbrojonych po zęby żołnierzy wmaszerowała do obozu. Obstawili cały teren, a cztery sekcje otoczyły barak 104, kierując lufy karabinów maszynowych na obydwa wyjścia. Za nimi wkroczył pułkownik von Lindeiner ze swym adiutantem, majorem Simoleitem, majorem Broile i kapitanem Pieberem. Przez chwilę trwała cisza, po czym komendant wy Jął jakiś rozkaz, obozowi wyciągnęli pistolety i drzwiom, krzycząc:

Aus! Ausl*

Jeńcy ukazywali się kolejno w drzwiach. Strażnicy obdzierali każdego z nich do naga, nie pozostawiając nawet butów, po czym dokładnie przetrząsali każdą część garderoby. Po pewnym czasie przyniesiono z komendy karty ewidencyjne. Wyprowadzonym z baraku 104 jeńcom pozwolono się ubrać i zaczęto sprawdzać tożsamość wszystkich mieszkańców obozu. Po dwóch godzinach strażnicy mogli zameldować swemu komendantowi, że brak jest siedemdziesięciu sześciu jeńców. Von Lindeiner opuścił teren obozu z purpurową z gniewu twarzą. Jeńcom pozwolono wrócić do baraku, z wyjątkiem zgromadzonych przed barakiem 104, którzy jeszcze przez godzinę pozostali na mrozie. Siedzieli teraz wszyscy zatroskani o los swych towarzyszy.

* Wychodzić!

72



Grossfahndung

Siedemdziesięciu sześciu cieszących się kaną wolnością jeńców nie mogło przeczuwać, jakie chmury zbierają się nad ich głowami. W otoczeniu Hitlera od dawna trwała walka o wpływ/. Już od czasu Battle of Britain, a zwłaszcza od klęski Luftwaffe podczas prób zaopatrywania z powietrza otoczonej w Stalingradzie armii Pau-lusa, coraz wyraźniej gasła gwiazda Goeringa, niegdyś drugiego człowieka w Trzeciej Rzeszy. Jego główny rywal, oberkat Himmler, przemyślnie dążący do ograniczenia znaczenia Wehrmaeh-tu na korzyść dowodzonej przez siebie SS i policji, mógł zanotować ostatnio szereg sukcesów. Jednym z elementów jego polityki były starania o przekazanie Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy takiej samej władzy nad alianckimi jeńcami, jaką sprawował nad milionami cudzoziemskich robotników.

Na polecenie Hitlera szef Dowództwa Naczelnego Sił Zbrojnych, feldmarszałek Keitel, wydał pod koniec lutego 1944 roku rozkaz znany pod nazwą „Stufe III"*. Przewidywał on, że ka^dy ujęty podczas ucieczki oficer aliancki, z wy^ąt-kiem Anglików i Amerykanów, miał być przekazywany Tajnej Policji Państwowej — gestapo. Oficerów armii angielskiej lub amerykańskiej należało osadzać w najbliższym areszcie policyjnym; o ich losie decydować miało Naczelne Dowództwo. Fakt ujęcia jeńców należało zatrzymać

* W myśl tego rozkazu wymuszano zeznania przy pomocy najbadrziej wyrafinowanych tortur.



w tajemnicy, a w oficjalnych sprawozdaniach mieli być oni wykazywani jako „zbiegli i dotychczas nie schwytani".

Uzupełniając rozkaz Keitla szef gestapo, SS-brigadefiihrer Miiller, wydał tzw. „Kugel-E-r-lass"*. W myśl tego rozporządzenia schwytani podczas ucieczki oficerowie alianccy — znowu z wyjątkiem Anglików i Amerykanów — mieli być zakuwani w kajdany i dowożeni do obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Komendanta tej „fabryki śmierci" zawiadomiono, że jeńców kierowanych do niego na podstawie „Kugel-Er-lass" nie trzeba w ogóle wciągać do ewidencji obozu, ale bezpośrednio po przybyciu osadzać w podziemnych celach i jak najprędzej rozstrzeliwać lub uśmiercać przez zagazowanie — zależnie od sytuacji.

Zbiorowa ucieczka z Luftwaffen-Kriegsgefen-genen-Lager III była dla Himmlera znakomitą okazją do wykazania, że Wehrmacht, a zwłaszcza Luftwaffe, nie umie sobie poradzić z jeńcami odciągając od właściwych zadań i tak przeciążony pracą aparat bezpieczeństwa.

Wkrótce po szóstej rano 25 marca telefon wyciągnął z łóżka starszego radcę Maxa- Wielena, szefa policji kryminalnej we Wrocławiu. Dow:e-dziawszy się o rozmiarach ucieczki Wielen połączył się jeszcze raz z Berlinem i zarządził „Gross-fahndang"**. Policja bezpieczeństwa i gestapo przystąpiły do kontrolowania dokumentów pod-

* „Rozporządzenie — kula'*. ** Pościg na wielką skalę.





różnych w pociągach na terenie wschodnich Niemiec, ma drogach przeszukiwano pojazdy, przeprowadzano rewizje w hotelach, mieszkaniach prywatnych i gospodarstwach wiejskich. Wszyst-jkie jednostki wojsk lotniczych i lądowych oraz Waffen-SS w Śląskim Okręgu Korpusu postawio-„ no w stan alarmu. Wysłały one w teren liczne | patrole. Marynarka wojenna nawiązała współpra-*' cę z policją, wzmacniając kontrolę portów, zwłaszcza Szczecina i Gdańska. Wzdłuż granicy „Generalnego Gubernatorstwa'*, Protektoratu Oech i Moraw, granicy duńskiej, francuskiej i szwajcarskiej zaalarmowano posterunki grenzschutzu. Z miast i wsi wyruszyły oddziały landschuizu i stadtschutzu, przeszukując najbliższe okolice. | Radio nadawało komunikaty wzywające ludność do meldowania o każdym podejrzanym osobniku. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Ża<?a-nia pola i lasy zaroiły się od uzbrojonych Ni^m-ców. Była to na największą skalę przeprowadzona tego rodzaju akcja w historii Trzeciej Rzes/y. Mniej lub więcej czynny udział wzięło w r^ej przeszło pół miliona obywateli tego państwa. Na masową ucieczkę Niemcy odpowiedzieli masową pogonią. Szansę zbiegów były więc minimalne.

Po opuszczeniu tunelu Kiewnarski i Pawluk*

agłębili się w las. W ciągu dziesięciu minut do-

di do jego skraju. Kompasy produkcji Al Hake'a

działały świetnie, toteż wąską dróżkę, zaznaczoną

na mapie, znaleźli bez trudu. Na wprost, za po-





łyskującym pasmem szyn, widać było stację kolei. Zaczęli teraz szukać przejścia na drugą stronę torów Na nieszczęście podziemny tunel przykryto ostatnio, w związku z nalotami, drewnianym dachem, tak że w ciemności był on prawie niedostrzegalny. Zgromadziło się przy nim już kilku jeńców. Któryś z nich postanowił sprawdzić, co znajduje się pod oszalowaniem, Wyjrzał stamtąd umundurowany Niemiec.

Gdzie włóczycie się podczas alarmu? — spytał. — Albo wchodzicie do schronu, albo idźcie do diabła!

Kiewnarski i Pawluk zaryzykowali, weszli do tunelu i przez zatłoczone ludźmi przejście przepchali się na drugą stronę. Gdy tylko syreny obwieściły koniec alarmu, wykupili w poczeka'ni bilety do Jeleniej Góry i wraz z innymi pasażerami wtłoczyli się do oczekującego pociągu. To nie była jeszcze pełna swoboda — otoczeni Niemcami musieli uważać na każdy ruch, każde słowo. Czterogodzinną prawie podróż odbyli bez przeszkód. Znalazłszy się na miejscu przestudiowali rozkład jazdy i wykupili bilety do Schreiber-hau — Szklarskiej Poręby. Wyszli na peron i wsiedli do luźnego stosunkowo pociągu, oczekując na odjazd O siódmej rano dworzec zaroił s^ę nagle od zielonkawych mundurów policyjnych i granatowych bahnschutzu*. Część została na peronie, uważnie obserwując przechodzących i pociągi, inni zaczęli kontrolować dokumenty pasażerów. Wysoki, spasiony żandarm długo og-

Straż ochrony kolei.









lądał dokumenty obydwu lotników, wreszcie oświetlił ich Latarką i powiedział:

Korami mit.*

Odprowadzono ich na posterunek policji i zrewidowano, odbiec tc papiery, których nie zdążyli niepostrzeżenie wyrzucić po drodze. Nast^p-nie zakrytym samochodem zostali przewiezieni do więzienia i wsadzeni do małej celi. Niedługo potem drzwi otworzyły się. Do celi wesz'i Anglik Wernham i Litwin z RAF, Skanziklas.

A, to i wy tutaj?!

Czyżbyście byli nieradzi z naszego towa

rzystwa?

Na pewno wolelibyśmy siedzieć tu sami, by

leby tylko wam się udała ucieczka!

Nie wątpimy, ale nie martwcie się, będzie

my wkrótce znowu w kupie, jak nas odstawią da

obozu.

Na to jednak nie zanosiło się. Koło dziesiątej drzwi uchylono znowu i strażnik podał im śniadanie: cienki plasterek czarnego chleba i kubek zimnej herbaty z ziółek. W celi było chłodno. Przeleżeli na pryczach do południa. Na obiad dostali dwa plasterki chleba i miskę wodnistej zupy. Tak upływał dzień. Zimny, ^lodnv/, beznadziejny.

Przed wieczorem wszedł do celi strażnik, przyjrzał im się i wskazał palcem na Kiewnarskiego:

Komm!

Weszli po schodach na drugie piętro W dużym pokoju siedział tylko starszy cywil i tłumacz, m ó-







Chodźcie ze mną!



77





wiący po angielsku z silnym amerykańskim akcentem. Pierwsze pytania brzmiały stereotypowo; Imię... Nazwisko... Dokąd się pan udawał?... Jakie były wasze plany?... Skąd miał pan fałszywe dokumenty?... A skąd mapę?...

Sytuacja zmieniła się w drugiej części badania: Jakie pan otrzymał dyrektywy co do sabotażu?... Jakie obiekty interesowały was najbardziej?.., Jakie informacje miał pan zbierać po drodze?... Potem nastąpiło suche pouczenie:

Nie potrzebuję panu przypominać, że przynależna do wrogich sił zbrojnych osoba schwytania w ubiorze cywilnym traktowana być musi jako szpieg? Wie pan, jaką karę przewiduje za to ustawodawstwo wszystkich krajów?

Kiewnarski wyjaśnił, że ubranie, jakie ma na sobie, jest jego mundurem wojskowym, nieznacznie tylko przerobionym. Po dłuższym pobycie w niewoli trudno przecież o-czekiwać by ubranie jeńca odpowiadać mogło we wszystkich szczegółach umundurowaniu armii czynnej. Mapę wykonał sam na podstawie szkicu zamieszczonego w ,,V61kischer Beobachter" dla ułatwienia sobie ucieczki, która jest prawem i obowiązkiem każdego wziętego do niewoli żołnierza. O żadnym sabotażu i szpiegostwie nie może być mowy. Chciał przedostać się do Czechosłowacji, a stamtąd albo do swego ojczystego kraju, albo do neutralnej Szwajcarii.

Na tym badanie zakończono. Po kolei, w ten sam sposób, przesłuchani zostali następni. Wzywano ich na drugie piętro jeszcze przez dwa dni, wypytując o te same sprawy. Niemcy zdawali s^

zwracać coraz mniej uwagi n«a odpowiedni więźniów. Ci zaś gubili się w domysłach,

Nie podoba mi się to gadanie o szpiegos

twie — mówił Skianziklas.

-— Bzdura! Nie mogą nam przecież nic udowodnić.

t — To tylko takie straszenie. Jesteśmy chronieni przez konwencję genewską.

Nie znacie hitlerowców — oponował Kiew-

narski — Jak kto chce psa uderzyć, to kij znaj

dzie. Nie podoba mi się to, że n-as tak długo tu

trzymają. ,

E, kraczesz!

Pamiętaj, że jesteś lotnikiem Królewskich

Sił Powietrznych Wielkiej Brytanii — dodał Wer-

riham — Nie może ci spaść włos z głowy.

Obyś miał rację — westchnął Kiewnarski.

Piotr Tobolski i ttarry Day postanowili, że będą iść razem, jak długo się tylko da Po przybyciu do Żagania zastali poczekalnię stacji pełną uciekinierów. Parę razy otarli się dosłownie o kolegów, nie wymieniając oczywiście ani słówka. Kupili bilety do Berlina. W pociągu jechali osobno, ale- na Dworcu Śląskim spotkali się znowu. Poszli do pewnego Duńczyk®, którego adres otrzymali jeszcze w obozie Tam przenocowali. Zachowanie niemieckiej przyjaciółki gospodarza wydało im się jednak podejrzane, więc wynieśli się stamtąd rankiem, spędzając dwie następne noce w piwnicy zrujnowanego domu Nie mogli j^d-rnak przebywać tu wiecznie. Spenetrowawszy oko-

79





lice udiali się na dworzec i nabyli bilety do Szczecina. Ledwo jednak Day znalazł się na peronie, podszedł do niego jakiś cywil, okazał legitymację policyjną i zażądał dokumentów. Na szczęście przygotowane w obozie papiery wyszły zwycięsko z tej próby — agent obejrzał je dość pobieżnie i zwrócił z podziękowaniem. Tobolski, ciągle w mundurze plutonowego Luftwaffe, bez trudności przeszedł przez wojskową kontrolę.

Po przybyciu do Szczecina spacerowali jakiś czas po ulicach/ ale pod wieczór udało im się nawiązać znajomość z kilkoma Francuzami, mieszkającymi w banakach dla cudzoziemskich robotników. Ci zgodzili się przenocować ich i przyrzekli, iż nazajutrz nawiążą kontakt ze szwedzkimi marynarzami. Zbiegowie czekali właśnie następnego ranka na Szwedów, gdy do baraku wpadło czterech policjantów, z gotową do strzału bronią, krzycząc:

Wo sind diesse Engldnder!?*

Tobolski i Day próbowali jeszcze bluffować, ale po kilku minutach maszerowali już ze skutymi rękami do ciężarówki. Podczas przesłuchania komisarz policji powiedział im, że wydał ich pewien Francuz, zwolennik Petaina, który otrzymał za to nagrodę w wysokości tysiąca marek... Obu jeńców przewieziono do Berlina i tam rozłączono.

*

Towarzyszem ucieczki Staszka Króla był Sid-ney Dowse. Zaprzyjaźnili się podczas wspólnego

* Gdzie są ci Anglicy?!



kopania tunelu. Jeszcze na kilka tygodni przed ucieczką odbyła się między nimi poważna rozmowa na temat przyszłych planów. Staszek argumentował:

Prawie wszyscy będą się kierowali do Czechosłowacji, ^niektórzy na północ i na zachód. Na tych trasach powstanie straszne zagęszczenie — wyobraź sobie, dwustu chłopa! Poza tym Niemcy będą na tych kierunkach wyjął".owo c/ujni. Radzę ci, zrób to, co ja — jedź ze mną do Polski! Wiesz przecież, że nasz ruch oporu jest wyjątkowo silny i dobrze zorganizowany. Nie będziemy w stanie ukryć się w mieście, to pójdziemy do partyzantki. A w każdej chwili będziemy mogli podjąć próbę przedostania się do Szwecji czy Szwajcarii. Będzie to na pewno łatwiejsze później, kiedy się tutaj wszystko uspokoi!

Dowse zgadzał się z tymi wywodami. I oto jechali teraz pociągiem z Wrocławia do Kępna, które było ostatnią stacją na terenie tzw. Warthegau. Na jednej z małych stacyjek Król zauważył grupę policjantów, wsiadających do wagonu, w którym jechali. Niemcy systematycznie, przedział po przedziale, kontrolowali dokumenty podróżnych. W pociągu był tłok, więc Król i Dowse zdążyli przecisnąć się na koniec wagonu i n«a najbliższej stacji wysiedli. ,,Oels" — Oleśnica — przeczytał napis Król.

Korzystając z zapadającego mroku wzdłuż torów wymknęli się z terenu stacji. Skręcili w bok i brnąc przez pole doszli do stojącej na uboczu szopy. Była pusta, postanowili więc spędzić tutaj noc. Schronienie było raczej nieprzytulne, wiatr

a — T.iirłyip bez skrzydeł 81





ał s*ę do wrięćrza przez liczne GKpary w tkłi'a-j oni jednak otr.lili się kocami i wyczerpani usnęli. Obudziło ich szczekanie psa i ostre światło latarki. To był koniec.

. Kolanowski oraz kilku Anglików wyszli z lasu ''jako jedni z ostatnich. Jak wynikało z rozkład u,., mieli seanse złapać już tylko ostatni pociąg pr?^dł świtom. Wydawało im się to zbyt niebezpieczne,, zdecydowali więc przedzierać się w kierunka Czechosłowacji pieszo. Przez jakiś czas próbowali iść na przełaj przez pola, ale topniejący śnieg utrudniał marsz tak dalece, że skierowali się na południe pierwszą napotkaną drcgą.

O świcie doszli do autostrady, jakieś dwadzieścia kilometrów od obozu, zdążyli przekroczyć ją niezauważeni i ukryli się w pierwszym napotka nym lasku. Spędzili tam cały dzień, nie mogąc zasnąć z zimna i napięcia — w pobliżu kręcili się wciąż Niemcy. Na&tępnej nocy ruszyli w dalszą drogę, obchodząc dużym łukiem każde osiedle. Następny dzień spędzili znowu prawie bezsennie i wiecsoreiia nie byli już w stanie kontynuować marsz*! przez pola.

Pierwseą napotkaną wioskę minęli szczęśliwie, w drugiej natknęli się na patrol złożony z trzech uzbrojonych młodzików z Hitlerjugend. Jeden z Anglików, biegłe mówiący po niemiecku, zręcznie odpowiadał na pytania zadawane przy kontroli dokumentów, ale już następny nie umiał więcej niż ja i nein. Sytuacja stała się jasna. Mło-

?zi hitlerowcy zatelefonowali z urzędu gminnego na policję do Zgorzelca. Przyjechała więzienna karetka...

Jerzy Mondszajn należał zawsze do indywidua-i listów. Uznał, że w warunkach masowej ucieczki : właśnie pojedyncza osoba wzbudzi najmniej podejrzeń. Obrał też odrębną trasę, próbując przedostać się na teren Czechosłowacji szerokim łukiem poprzez Budziszyn i Drezno. Udało mu się i zrealizować tylko część tego planu. Koło miej-| scowości Rechenberg przeszedł na teren tzw. Su-! detengau — przyłączonego do Rzeszy byłego pasa granicznego i zaraz potem zatrzymany został przez patrol policyjny.

Podobnie wiodło się innym uciekinierom. W ciągu niespełna dwóch tygodni siedemdziesię-sięciu trzech spośród nich znalazło się z powrotem w rękach Niemców. Co stało się z pozostałymi trzema?

Rocky Rockland i Jens Muller rankiem 25 mar-cy dotarli do Kostrzynia i tam przesiedli się do }x>ciągu jadącego w kierunku Szczecina. Wieczorem byli już u celu. Mieli więcej szczęścia niż Day i Tobolski — po godzinie skontaktowali się • ** szwedzkimi marynarzami, których statek odpływał następnego dnia. Szwedzi przeszmuglowali u h na pokład i ukryli tak sprytnie, że przeprowa-d/ona przez Niemców kontrola nie zdołała nic \\ykryc. Po dwóch dniach byli już w Szwecji,

83





a w tydzień później samolot RAF-u przewiózł ich do Anglii. Była to ucieczka równie dobrze zapla-r nowana, co szczęśliwa.

Całe parypetie przeżył natomiast van der Stok. Jeszcze po drodze do stacji w Żaganiu zatrzymany został przez niemieckiego żołnierza. Żołnierz okazał się zresztą całkiem sympatyczny — był wartownikiem w obozie jenieckim i zaprowadził tylko Holendra do schronu.

Mnie nie obchodzi, co robią cudzoziemscy robotnicy — powiedział. — Ale gdyby zauważył cię ktoś z policji, zostałbyś aresztowany za niesubordynację. Podczas alarmu wszyscy muszą ukrywać się w schronach.

Van der Stok podziękował swemu rozmówcy za „przysługę" ale skorzystał z pierwszej okazji, by wymknąć się spod jego opieki.

Na stacji było już kilku uciekinierów. Van der Stok nie zbliżył się do nich, wszczął natomiast rozmowę z młodą Niemką, czekającą na pociąg. Po kilku minutach czuli się już jak starzy znajomi. Umówili się na spotkanie za kilka dni... Policjanci sprawdzali dokumenty grupie lotników stojących w pobliżu, lecz do młodej pary nikt nie podszedł. Tamci, na szczęście, również uniknęli kłopotów — przy pomocy lawiny hiszpańskich słów i żywej gestykulacji udało się im przekonać Niemców, że mają przed sobą robotników z zaprzyjaźnionej Hiszpanii.

Pociąg, którym van der Stok jechał do Wrccła-wia, był tak przepełniony, że Niemcy nie mogli

84



z

nawet pizeprowadzić kontroli. Około piątej nad ranem tłum wysypał się na dworzec i lotnik nie zaczepiany przez nikogo wykupił bilet na całą podróż do Holandii. Najbliższym pociągiem dojechał do Drezna, gdzie przesiadł się na ekspres do rodzinnego Utrechtu. Co parę godzin pociąg był kontrolowany przez policję i SD, ale przedstawione przez Holendra papiery przynosiły zaszczyt precyzji Tima Walenna. Zdały one egzamin także i na granicy niemiecko-holenderskiej. Następnego dnia van der Stok był już na miejscu. Nie odważył się jednak skontaktować z rodziną. Podejrzewał, że mieszkanie może być pod obserwacją*. Udało mu się natomiast przez znajomych nawiązać kontakt z organizacją podziemną. Po sześciu tygodniach został przerzucony na południe. Przez Brukselę, Paryż i Tuluzę udało mu się dotrzeć do granicy hiszpańskiej i wraz z grupą uciekinierów przekroczyć Pireneje. Skontaktował się z brytyjskim konsulem w Madrycie, otrzymał paszport i bilet lotniczy do Gibraltaru, skąd wyjechał do Anglii. Trzeci i ostatni spośród siedemdziesięciu sześciu...

Mord

W kilka dni po ucieczce gestapo przesłało do Berlina szczegółowy raport, który wywołał u Hitlera jeden z jego niepoczytalnych napadów furii.

* Prawdopodobnie nie mylił się. Jego brat został •wkrótce aresztowany przez gestapo i rozstrzelany.



Himmler, Goering i Keitel zostali wezwani natychmiast n»a poufną konferencję. Po krótkim zreferowaniu sprawy reichsfiihrer przeszedł do gwałtownego ataku, twierdząc, że wszystkiemu jest ^winien Keitel. Ten z kolei zwalał winę na Goe-ringa, odpowiedzialnego za obozy jenieckie Luft-waffe. Wywiązała się sprzeczka, którą przerwał Hitler: • — Trzeba ich wszystkich rozstrzelać!

Goering zaoponował — uważał to za niecelowe ze względów praktycznych. W przypadku zlikwidowania wszystkich zbiegów alianci na pewno wydaliby odpowiednie zarządzenia odwetowe. Hitler uznał słuszność tego rozumowania.

Trzeba więc rozstrzelać więcej niż połowę!

Była to decyzja ostateczna. Zaraz potem Keitel

wezwał szefa Urzędu Jenieckiego w Oberkom-mando der Wehrmacht, generała majora von Gravenitza, i przekazał mu polecenie fiihrera. Na protesty von Gravenitza odpowiedział twardo:

Jeżeli tym razem przykładnie ich nie uka

rzemy, nie opanujemy nigdy zjawiska ucieczek!

W przyszłości każdy jeniec musi wiedzieć, co go

czeka!

Himmler i Keitel spotkali się następnie jeszcze raz. Podczas tej rozmowy ustalono, że schwytani lotnicy zostaną przekazani przez wojsko policji i pozbawieni w ten sposób statusu jeńców wojennych.

W jaskrawy sposób naruszało to postanowienia międzynarodowej konwencji genewskiej z 1929 roku, której sygnatariuszem były także i Niemcy.

48 artykuł tej konwencji głosi, że jeńcy wojen-







ni ukarani za usiłowanie ucieczki mogą podlegać dozorowi specjalnemu, który jednak nie będzie mógł znieść żadnego przywileju, przysługującego

jeńcom. Artykuły 60—67 mową zaś, że sprawy jeńców mogą być rozpatrywane wyłącznie przez

'sądy wojskowe. Cóż, Wehrmacht chciał mieć jed

nak czyste ręce... \

Himmler spieszył się z wykonaniem zbrodniczych poleceń swego wodza. Jeszcze tego samego wieczoru rozmawiał ze swym zastępcą, Kalten-brunjierem, w wyniku czego powstał tzw. „Sagan Beiehl"*. Głosił on:

Rosnąca liczba ucieczek wziętych do niewoli oficerów stanowi zagrożenie bezpieczeństwa wewnętrznego kraju. Dotychczasowe środki ochronne okazały się niewystarczające. Dla odstraszenia juhrer polecił rozstrzelanie przeszło połowy ujętych oficerów. Rozkazuję zatem, by policja kryminalna przekazała ujętych oficerów z Żagania do dyspozycji gestapo. Po przesłuchaniu przeszło połowa spośród nich ma być wywieziona w kierunku macierzystego obozu i po drodze zastrzelona. Ma to zostać uzasadnione próbą ucieczki lub oporem stawianym przez tych oficerów. W wypadku następnych ucieczek stosowany będzie analogiczny sposób postępowania, przy czym należy zaczekać do wydania przeze mnie decyzji wykonawczych.

Przygotowania do mordu prowadzono z iście niemiecką precyzją. Szef gestapo — Miiller, i szef policji kryminalnej — Nebe, zawezwali Wielena

Rozkaz Żagański





do Berlina, zapoznali go z treścią „Sagan-Befehl" i wydali instrukcje co do jego realizacji. Bezpośrednio odpowiedzialnym za przeprowadzenie akcji został szef gestapo na Wrocław, Scharpwinkel. Na dowódcę „plutonu egzekucyjnego" wyznaczono obersekretara* Luchsa, któremu dodano do pomocy sześciu ludzi. Wytypowanie, kto ze schwytanych lotników ma ponieść śmierć, powierzono Nebemu. Według powojennych zeznań jego sekretarza wyglądało to w ten sposób, że Nebe najpierw wydzielił z dostarczonych mu kart tożsamości wszystkie karty należące do jeńców nie będących Anglikami lub Anglosasami. Przeliczywszy je następnie dobrał jeszcze kilkadziesiąt nazwisk, zaokrąglając liczbę skazanych do pięćdzie-sdęciu. Kier-cwał się przy tym wyłącznie oglądanymi fotografiami, o czym świadczą wypowiadane przez niego wówczas uwagi: „O, ten na pewno!", lub „Ten jest taki młody — nie!"

Wkrótce potem do terenowych komend gestapo, które meldowały o pochwyceniu jeńców, nadszedł dalekopis:

Za kilka minut nadamy informacją przeznaczoną wyłącznie dla najwyższego rangą urzędnika, znajdującego się w tej chwili w biurze. Nikt inny nie ma prawa przebywać w pobliżu dalekopisu podczas jej przekazywania.

Właściwy komunikat zawierał polecenie zastrzelenia jeńców na podstawie „Sagan-Befehl", po-

* Stopień w niemieckiej policji, odpowiadający podkomisarzowi.

dawał nazwiska skazanych i wzywał do zachowania najgłębszej tajemnicy.

W dniu 30 marca Scharpwinkel przybył wraz z Luchsem i jego grupą do Zgorzelca, gdzie przesłuchano kilku jeńców. Po południu sześciu 2 nich: Crossa, Caseya, Leigha, Wileya, Poke i Al Hake'a, specjalistę od produkcji kompasów, załadowano do ciężarówki. Zasunięto szczelnie plandekę, a naprzeciw jeńców usiadło sześciu uzbrojonych po zęby zbirów. Samochód ruszył w kierunku Zagania. Siedem kilometrów za Iławą Scharpwinkel dał znak do zatrzymania wozu. Luchs i jego kompani wyprowadzili jeńców do pobliskiego lasu i tam oświadczyli im, że zostaną za chwilę rozstrzelani. „Byłem zdumiony spokojem, z jakim to przyjęli" — zeznawał potem Scharpwinkel. Egzekucji dokonano salwą z pistoletów maszynowych. Ciała jeńców przewieziono do Legnicy, gdzie zostały spalone w krematorium. Następnego dnia Luchs zabrał do samochodu aż dziewięciu jeńców: Kolanowskiego, Pata Lang-forda, pod którego opieką znajdowało się prawie przez rok zamaskowane wejście do „Harrego", Henry Birklanda, którego poświęcenie umożliwiło utrzymanie ruchu w tunelu po zawaleniu części obudowy, Czecha Yalentę, Stewarta, Mc Gilla, Evensa, Swaina i Halla. Rozstrzelano ich w tym samym odludnym miejscu, koło skrzyżowania szosy ze Zgorzelca do Zagania z autostradą Berlin —

Wrocław.

Rankiem 2 kwietnia w otwartych drzwiach wię

zienia w Jeleniej Górze ukazał się -znajomy

strażnik. *

89





Kiewnarski, Pawluk, Skanziklas i

ham — do wyjścia!

W ciasnym korytarzu więziennym otoczyła wychodzących grupka ludzi z pistoletami maszynowymi. Ubrani byli po cywilnemu, ale było to swego rodzaju umundurowanie — czarne wysokie buty, nieprzemakalne ceratowe płaszcze z pasami i ciemne tyrolskie kapelusze, nasunięte nisko na czoło.

Jak gangsterzy z hollywoodzkiego filmu —

Szepnął Antoni.

Weszli do dużego samochodu ciężarowego. Stirażnicy usiedli z tyłu skrzyni. Podróż trwała przeszło godzinę. W pewnym momencie samochód stanął, jeszcze jeden Niemiec wyszedł z szoferki i kiaz«ał zejść pozostałym. Zwrócił się do jeńców:

Jeżeli wam się chce, to możecie iść na stro

nę. — Tu wskazał brzeg drogi.

Lotnicy skorzystali z pozwolenia, stanęli koło »auta tyłem do Niemców. Szosa prowadziła tu z lekka w górę, zataczając łagodny łuk. Przed skrajem niedalekiego lasku ciągnęło się pokryte śniegiem pole.

Z tyłu dał się słyszeć szczęk metalu. Antoni odwrócił głowę. Trzech hitlerowców repetowało pe-emy, dwaj trzymali je przy biodrze, trzeci podnosił właśnie do ramienia.

A więc jednak... — szepnął Antoni. — Szko

da, że tak marnie... Nie zdążyłem ujrzeć Polski...

Zagrzmiała salwa. Ciała lotników osunęły się do przydrożnego rowu.

Major obserwator Antoni Kiewnarski doczekał się jednak wymarzonej Polski, choć może nie

90



w takim sensie, jak o tym myślał. Ginął na śląskiej ziemi, którą jednak rodacy już w rok później mogli nazwać wolną, swoją i polska... l W dniu 6 kwietnia zbiry Luchsa byli znowu w ZgoTzelcu po dalszych s-ześciu lotników: Gris-mana, Gunna, Milforda, Mc Garra, Streeta i E. Williamsa. 13 kwietnia przyjechali specjalnie po jednego tylko Longa. Urny z prochami zamordowanych nosiły napis „Breslau". ! Listę ofiar Luchsa zamykają Tobolski i Król. I ich urny pochodziły z krematorium we Wrocławiu.

Na polskiej ziemi dokonano także mordu na czterech innych lotnikach. Zginęła nierozłączna dwójka fałszerzy-artystów — Tim Walenn i Hen-ri Picard, a także Gordon Brettel i Romas Mar-cinkus. Udając litewskich robotników zdążali oni do Gdańska, by stamtąd szukać możliwości przedostania się do Szwecji. Schwytani zostali w pociągu niedaleko Piły i osadzeni w pobliskim obozie karnym. Grupa gestapowców z Gdańska, na czele której stał znany sadysta Burkhardt, wy-^iozła jeńców do lasu pod Trąbkami Wielkimi i tam uśmierciła z pistoletów maszynowych.

Jerzy Mondszajn, który przebywał w areszcie w Rechenbach, został 29 marca o godzinie czwartej nano zabrany stamtąd wraz z pierwszym „dyspozytorem" koło wyjścia z tunelu — Johnnym Bullem, oraz W. Williamsem i Kierathem. Tego samego dnia ciała ich dostarczono do krematorium w mieście Most, leżącym na .terenie „Sude-

tcngau".

Czterech jeńców — Australijczyk Catanach onaz











Norwegowie Christensen, Espelid i Fugelsang — wpadło w ręce prześladowców podczas przekraczania granicy duńskiej. Szef gestapo w Kilonii, Franz Schmidt, oraz major policji, Johannes Post, ej-awili się 29 marca w więzieniu we Flensburgu w asyście kilku swoich ludzi, odebrali aresztowanych i zastrzelili ich rua polu w okolicy wsi Rotherhahn. Ciała ich spalono w Kilonii.

Wieczorem 28 marca ponieśli śmierć dwaj lotnicy zatrzymani w pociągu" koło Monachium —• Gouws i Stevens. Wieczorem wywieziono ich za miasto, a agent gestapo Schneider, zastrzelił ich z pistoletu maszynowego.

Cochran, ujęty koło Karlsruhe, wywieziony został przez czterech gestapowców w kierunku Natzweiler i tam zabity.

Tony Hayter i Bob Nelson schwytani zostali już w Sztnasburgu. Ich mordercą był gestapowiec Schimmel.

Koło Saarbriicken wpadł w ręce policji sarn „Wielki Iks" — Roger Bushell oraz jego towarzysz ucieczki, Scheidhauer. Ich egzekucją zajął się osobiście szef miejscowego gestapo, dr Spann, w asyście agenta Schulza i kierowcy Breitkopfa.'

Na terenie Protektoratu Czech i Moraw ujęci zostali Kidder i Kirby-Green. Z więzienia w Zli-nie wywieziono ich 29 m<arca w kierunku Morawskiej Ostrawy. W odległości piętnastu kilometrów przed miiastem agenci gestapo Knlippelberg i Zacharias dokonali egzekucji obu lotników.

Pięćdziesięciu bezbronnych jeńców zostało więc zamordowanych zdradziecko, podstępnie — strzałami w plecy. Ich opnawcy — gestapowcy z róż-

00











nych dzielnic Trzeciej Rzeszy — dokonali tego na zimno, z rutyną, jakiej nabyli w ciągu pięciu lat wojny. Nie obchodziło ich, jakie przestępstwa popełnili ci oficerowie. Wystarczającym dla nich powodem do pozbawienia człowieka życia było polecenie przełożonych, w myśl zasady: Befehl ist Befehl*. Płacono im za torturowanie i zabijanie, a nie myślenie. Pojęcia winy, sumienia czy odpowiedzialności nie miały dostępu do ich świadomości. Byli typowym produktem nieludzkiego faszystowskiego ustroju, który wspierali i bronili.

Mieszkańcy obozu Luft III przez dwa tygodnie nie wiedzieli nic o losie swych kolegów. W kilka dni po ucieczce zj-awili się w obozie — po raz pierwszy od chwili jego utworzenia — agenci gestapo. Dla jeńców był to widomy znak, że aparat policyjny zaczyna w hitlerowskim państwie dominować n>ad wojskowym — skłaniało to do wcale niewesołych wniosków. Gestapowcy przetrząsnęli cały obóz, nie znaleźli jednak nic szczególnego. Spotęgowało to tylko ich wściekłość. Trzej elektrycy, którzy nie zameldowali przed miesiącami o kradzieży kabla przez jeńców, postawieni zostali przed sądem doraźnym i skazani na karę śmierci. U jednego oiice-na z komendy obozu odkryto cały skład w6dek pochodzących z kontrabandy. Pozbawiono go natychmiast funkcji i postawiono przed sądem wojennym. Von Lindeiner

* Rozkaz, to rozkaz.





.został zdjęty ze swego stanowiska; jego następcą został pułkownik Biaune.

W dniu 10 kwietnia kapitan Pieber zgłosił się do starszego oficera obozu, Group Captaina Mas-seya, i niesłychanie uprzejmie spytał go, czy nie •zechciałby wraz ze swym tłumaczem pofatygować się do nowego komendanta. Gdy Anghk przybył o wyzntaczonej godzinie do baraku komendy, płk Braune oczekiwał go stojąc za biurkiem. Ukłonił się sztywno i oświadczył:

•— Otrzymałem polecenie od moich władz zwierzchnich, by zakomunikować panu, że w wyniku ucieczki siedemdziesięciu sześciu oficerów 2 obozu Luftwaffen-Kriegsgef-angenen-Lager III czterdziestu jeden spośród nich zostało zastrzelonych, stawiając opór w chwili ujęcia lub też próbując ucieczki po aresztowaniu.

Pełniący służbę tłumacza Sąuadron Leader Murr^y zbladł i zapytał z niedowierzaniem:

-— Ilu zostało zastrzelonych?

Czterdziestu jeden.

Murray wolno tłumaczył tekst Masseyowi.

Proszę go spytać, ilu zostało rannych? — po

wiedział Massey.

Niemiec spojrzał niepewnym wzrokiem na trzymaną w ręku kartkę, po czym oświadczył:

Moje władze zwierzchnie poleciły mi jedynie

odczytać ten • tekst. Mam nie udzielać żadnych

dalszych wyjaśnień, ani nie odpowiadać na py

tania.

•— Proszę aa pytać go jeszcze raz, ilu zostało rannych? — powtóizył z naciskiem Massey. Bramie zmieszał się. Popatrzył w okno, potem

94



ja»a swoje biurko, wreszcie po namyśle powiedział:

Wydaje mi się, że nikt nie został ranny.

-- Nikt nie został raniony? — Massey podniósł g|rfts — Chce mi pan wmówić, że można w poda-' liych tu okolicznościach zastrzelić czterdziestu jeden ludzi i nikogo przy tym nie ranić?

Miałem tylko odczytać ten tekst...

Proszę o podanie mi listy zabitych.

Nie mogę tego zrobić. Nie znam tych naz

wisk. Miałem tylko odczytać tekst.

Pragnę otrzymać spis nazwisk, jak tylko

znajdzie się on w pan» posiadaniu.

Uczynię to. Proszę mi wierzyć, działam je-*

dynie na polecenie moich władz zwierzchnich.



Jakie to są władze?

Braune zrobił wymijający gest.

Po prostu wład/:e zw;eivchnie.

Muszę wiedzieć, co się siało z ciałami, abym

mógł zorganizować pogrzeb. Żądam powiadomie

nia o wszystkim Szwajcarii, która reprezentuje

w Niemczech interesy mojego rządu.

Komendant przystał na to i oznajmit, że uważa rozmowę za skończoną.

Zaraz po powrocie do obozu Massoy zwołał do sali teatnałnej zebranie przedstawicieli wszystkich baraków i wszystkich narodowości reprezentowanych w obozie. Krótko i zwięzłe zdał spraw, ozdarue ze swej rozmowy z komendantem. Jego ^łowa przyjęto początkowa grobowym milczeniem. Dopiero po chwili rozległ się gwar zmie-1 sy-anych głosów. Niektórzy nie mogli po prostu uwierzyć w fcę straszliwą wiadomość. Innym dopiero teraz otwaiły się oczy n»a prawdziwe oblicze

95





hitleryzmu. Jednomyślnie postanowiono, że dla uczczenia pamięci poległych kolegów w obozie zapanuje żałoba. Następnego dnia wszyscy oficerowie stawili się na apelu z przyszytymi na rękawach czarnymi kwadratami.

Kiedy po tygodniu lista zamordowanych została

wywieszona na tablicy ogłoszeń, okazało się,

że figuruje na niej już nie czterdzieści jeden

a czterdzieści siedem nazwisk. Po kilku dniach

pojawiło się jeszcze jedno obwieszczenie. Wid

niały ma nim trzy nazwiska: Piotr Tobolski, Coo-

kie Long i Stanisław Ę#ól. Bilans zbrodni był

kompletny. .

Pomszczeni

W sierpniu 1945 roku Wing Commander Bowes z oddziału dochodzeń specjalnych RAF, były detektyw Scotliand Yardu, otrzymał polecenie ujawnienia sprawy mordu „pięćdziesięciu z Żagania". Przybywszy do Hamburga zorganizował sześć czteroosobowych zespołów, które rozjechały się po zachodnich strefach okupacyjnych Niemiec, wędrując od obozu do obozu i przesłuchując żołnierzy Luftwaffe, esesmanów, policjantów, funkcjonariuszy gestapo i hitlerowskich organizacji paramilitarnych. Jednakże mimo wszelkich wysiłków— jeden zespół potrafił przeprowadzić dziennie do tysiąca badań — mijały tygodnie i miesiące nie przynosząc żadnych rezultatów. W alianckich obojach znajdowali się najwidoczniej sami „dobrzy Niemcy".

96



Pierwsze wiadomości nadeszły tymczasem z nieoczekiwanej strony — z Pragi. Czechosłowackie władze bezpieczeństwa zatrzymały współpracownika gestapo, niejakiego Kiowskiego, który miał wiadomości o straceniu dwóch oficerów angielskiego lotnictwa. Bowes natychmiast udał się do Pragi. Umożliwiono mu widzenie się z Kiowskim, który opisał obydwu Anglików i podał nazwiska morderców — Knuppelberga i Za-chariasa. Idąc po tym tropie Bowes dowiedział się od mieszkającej w Zlinie żony Zachariasa, że ten przebywa obecnie w Bremie. Aresztowany, zbiegł już pierwszej <3oby. Ale Bowes zastawił sieci w całych Niemczech. Odszukał wszystkich krewnych mordercy i wreszcie u jednego z nich znaleziono pocztówkę z lakonicznym zawiadomieniem, że „Wujek Erich czuje się dobrze i zamierza udać się w podróż". Karta nosiła stempel z miasteczka, położonego tuż nad granicą między strefami okupacyjnymi. Bowes pojechał tam osobiście i udało mu się ująć gestapowca po raz drugi. Ten jeszcze raz, już na terenie Anglii, zmylił czujność swej eskorty. Jednak tym razem schwytano go po paru godzinach. Gdy przedstawiono mu zeznania Kiowskiego i własnej żony —• skapitulował. Przyznał się do zbrodni, ujawniając niektóre znane mu szczegóły jej przygotowania. Zeznał ponadto, że w kilkanaście dni po ucieczce więźniów z obozu w Żaganiu pojawił się w Zlinie wyższy urzędnik gestapo, SS-haupt-stiirmfuhrer Franz Schauschutz.

Kiedy Bowes po raz drugi znalazł się w Czechosłowacji, w Brnie pokazano mu knajpkę,

7— Ludzie bez skrzydeł g»7





w której zwykli bawić się gestapowcy. Jeden z nich uwiecznił nawet na ścianie karykatury; swych kolegów, Właściciel lokalu potrafił wskazać, kogo przedstawia każda podobizna. Bowes pr?efotografował je i w udostępnionych mu aktach brneńs»kiego gestapo znalazł prywatny ad* res Schauschutza. Odnaleziono go bez trudności. Jakkolwiek nie miał on bezpośrednio do czynienia z całą sprawą, udzielił kilku cennych informacji. M. in. z ust jego padk> po raz pierwszy nazwisko Scharpwinkla i na/wy różnych miejscom wości, gdzie zabijano więźniów.

Teraz wypadki potoczyły się s?rybciej. We Flens-burgu udało się aresztować Posła i jego kompanów — Oskara i Franza Schmidtów, Kahlera i Jacobsa. Franz Schmidt popełnił samobójstwo w swej celi, przedtem jednak ujawnił szczegóły śmierci czterech jeńców.

Na zapytanie, skierowane do radzieckiej misji wojskowej, nadeszła sensacyjna odpowiedź: Scharpwinkel znajdował się w więzieniu w Moskwie. Bowes poleciał tam i uzyskał zgodę na przesłuchanie więźnia. Szef wrocławskiego gestapo udzielał na swój temat oględnych raczej informacji, tym bardziej jednak obciążał swego kolegę, Wielena. Tego ostatniego udało się wkrótce odnaleźć w Niemc/.ech Zachodnich. Prawda zac/ęła wychodzić na jaw.

Bowes był również w Polsce. Przez Warszawę udał się do Wrocław ia, Żagania, Zgorzelca i Jeleniej Góry. Przeprowadził tam wizje lokalne, uzyskał na miejscu wiele cennych informacji.; W wyniku energicznego śledztwa hitlerowscy sie-

pacze jeden po drugim wpadali w ręce sprawiedliwości. Nie wszyscy jednak.

Okazało się, że Spann zginął w ostatnich dniach kwo<jny podczas nalotu na Linz. Podobny los spotkał także Luchsa, który wraz z większością swego gangu znalazł śmierć podczas oblężenia Wrocławia. SS-brigadefuhrer Nebe, który osobiście typował jeńców na śmierć, uwikłany został następnie w wydarzenia związane ze spiskiem na życie Hitlera i stracony po jednym z pierwszych procesów. W moskiewskim więzieniu umarł Scharp-\vinkel.

W dniu l lipca 1947 roku rozpoczął się przed trybunałem w Hamburgu proces osiemnastu przestępców. Trwał on pełnych pięćdziesiąt dni; napadły na nim surowe, zasłużone wyroki.

Główny oskarżony, Max Wielen, uznany został ssą winnego współudziału w planowaniu, przeprowadzeniu i zatarciu śladów morderstwa i skazany na dożywotnie więzienie.

Mordercy z Saarbriicken — Schulz i Breitkopf, morderca ze Sztrasburga — Alfred Schimmel, mordercy z Karlsruhe — Josef Gmeiner, Walter Herberg, Otto PreLss i Heinrich Boschert, mordercy z Kilonii — Johannes Post, Hans Kaehler, Oskar Schrnidt i Walter Jaeobs. mordercy z Monachium — Emil Weil, Eduard Geith i Johann Schneider morderca ze Zlina, Zacharias — zostali uznani winnymi popełnionych przez siebie zbrodni i skazani na karę śmierci.

Kierowcy z kilońskiego gestapo — Arthur Denk-mann i Wilhelm Struve — otrzymali po 10 lat więzienia za ^współudział w morderstwie.

m



Boschertowi zamieniono później karę śmierci na dożywotnie więzienie. Pozostałych czternastu powieszono 26 lutego 1948 roku w hamburskim wiezieniu Hamelin.

Bowes nie uznał jeszcze swej działalności za zakończoną. Cały wysiłek skierował teraz na wyświetlenie sprawy morderstwa koło Gdańska. Ujętych agentów gestapo poddano ponownym przesłuchaniom. Pewnego dnia jeden z nich zgłosił się do Boweśa oświadczając: „Ten, którego szukacie, nazywa się Burkhardt. Jego żona mieszka «w Hamburgu". I dodał: „Uważajcie, on ma zwyczaj strzelania jako pierwszy".

Udało się odszukać żonę gestapowca, który popełnił pewien błąd: uciekł od niej z kochanką. Zazdrosna kobieta ujawniła jego aktualny adres

1 przybrane nazwisko. Wskazany dom został oto

czony nocą przez oddział żołnierzy, a Bowes wraz

2 jednym z nich wtargnął do pokoju Burkhardta,

trzymając broń w pogotowiu. Nie była to zby

teczna ostrożność: pod poduszką zbira leżał ukry

ty wielkokahbrowy pistolet. Udało się jeszcze

ująć jednego z pomocników Luchsa — Erwina

Wieczorka i szefa kryminalnej policji ze Zgorzel

ca, Erwina Haensela.

W dniu l października 1948 roku wszyscy trzej stanęli przed trybunałem w Hamburgu. Po dwudziestcdniowej rozprawie Burkhaidt i Wieczorek skazani zostali na karę śmierci, Haensel zaś uniewinniony. Były to jednak już zupełnie inne czasy Amerykański minister spraw zagranicznych Byrnes wygłosił już swą słynną mowę sztutgarską, zapowiadając radykalny zwrot w po*

lityce państw anglosaskich w stosunku do Nie-* mieć. Wyrok nie został zatwierdzony przez wła-< dze brytyjskiej strefy okupacyjnej. Wieczorka uniewinniono całkowicie. Burkhardtowi zaś zamieniono karę na dożywotnie więzienie. Dziś nie ulega już wątpliwości, że zarówno skazani kiedyś na kary pozbawienia wolności, jak też liczniejsi jeszcze nie ujawnieni sprawcy mordu na bohaterskich lotnikach z Żagania żyją nadal spokojnie w Niemieckiej Republice Federalnej.





KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM



znakomitej powieści „Rób

n, z$) autor znaKomuej powieści „wooinson «-działa przeznaczone do strzelania płaskotorowe

podziemny narząd rośliny. PIONOWO: JK) stopień wojsko

Antoniego Kiewnarskiego

prezentant Polski), 22) miejsce pracy aktorów, ^) miejsce akcji teąo tomiku, 25) po-pulamy skrót

Anł?łF»l«5lHfVi «ił r»rk\»riot rirn-irr»Vł

angielskich sił powietrznych

y

,ZWAN"



ZBRODNIE HITLEROWSKIE

znodik n mm

w h mmi ś«uii«ej

Szjiea Oatfltr

Obszerna monografia o losie, jaki wał hitlerowski Wehrmacht wziętym do niewoli żołnierzom państw koalicji antyhitlerowskiej. Autor opierając się na oryginalnych dokumentach niemieckich, na stenogramach licznych procesów przeciwko hitlerowcom, odtwarza z dużą precyzją historię tych zbrodni, ich mechanizm oraz tragiczne skutki.

Drugie wydanie, rozszerzone i bogato ilustrowane.



b. 570,



brosz, z obw..



zł. 40.-*









Sprawy międzynarodowe ostatniego ćwierćwiecza

HORYZONT

Ryszard Freiek

Horyzont" składa się z 14 esejów, z których każdy jest właściwie wycinkiem tego, co świat przeżył w ciągu minionych 20 lat. Freiek jest doświadczonym i wytrawnym publicystą, długoletnim obserwatorem wydarzeń, które omawia w sposób lekki i interesujący. ,,Horyzont" otrzymał wyróżnienie Państwowego Instytutu Spraw Międzynarodowych.



s. 264,



brosz, z obw.,



zł. 10.—


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ludzie Bezdomni, ludzie bez, „LUDZIE BEZDOMNI”
Ludzie Bez Duszy
BEZ SKRZYDEŁ, OPOWIASTKI
Rajmund Szubański Osaczona wyspa
Fater Czesława Aniołowie bez skrzydeł
Ludzie Bez Duszy
Fater Czeslawa Aniolowie bez skrzydel (rtf)
LUDZIE BEZ TWARZY
ludzie bez chaty
Fater [Aniołowie bez skrzydeł[
Czesława Fater Aniołowie bez skrzydeł
02 Przestrzeganie przepisow bez Nieznany (2)
02 Podcięte skrzydła
Bez słów (Chodzą ulicami ludzie)
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 02 Podcięte skrzydła
Pretty Little Liars Bez Skazy 02
02 Móri i ludzie lodu
Bez glebki wykład 6 02
11 01 05 02 Bez d Wasserstr m L

więcej podobnych podstron