Lamb Charlotte Strach przed miłością

CHARLOTTE LAMB

Strach przed miłością

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kilka dzienników podało wiadomość na pierwszych stronach. Nie było to wprawdzie wydarzenie na skalę światową, ale kiedy dwaj znani mężczyźni wdają się w bójkę w nocnym klubie, prasa traktuje to jak sensację, zwłaszcza gdy jeden z nich jest hrabią.

Popijając poranną kawę Gil przyglądał się zdjęciu w gazecie z raczej ponurą miną. Mimo że światła w lokalu były przyćmione, można było bez trudu rozpoznać kilku obecnych tam i powszechnie znanych ludzi. Niektórzy śmieli się. Ale nie Gil. Z fotografii patrzyła na niego jego własna, wykrzywiona złością twarz. Czarne włosy, czarne oczy, doskonale skrojony smoking, pod którym rysowały się silnie napięte mięśnie. Wyglądam jak opryszek, pomyślał i gwałtownym ruchem rzucił gazetę na podłogę. Dlaczego musiał się tam akurat wczoraj znaleźć fotograf?

Zadzwonił telefon - to na pewno znowu jakiś dziennikarz. Dobijali się do niego od wczesnego rana. Jego pracownicy doskonale wiedzieli, jak reagować.

- Nie mamy nic do powiedzenia – kwitowali wszelkie pytania.

Firma miała specjalną sekcję reklamy i kontaktów z klientami, której pracownicy odpowiadali na pytania prasy. Gil nigdy tego nie robił.

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę wejść!

- Dzwoni lady Westbrook, sir.

Gil spodziewał się tego telefonu, ale nieco później. Babka zazwyczaj wstawała dość późno.

- Co? Już? - krzyknął nieco za głośno.

Pani Greybury była osobą zbyt taktowną, by dać po sobie poznać, że jest zaskoczona. Ta kobieta o siwiejących włosach i bladoniebieskich oczach wraz z mężem przez wiele lat pracowała w ambasadach. Od pewnego czasu Greybury'owie prowadzili Gilowi Martellowi dom i to w sposób wzorowy. Gil ufał im bezgranicznie; wiedział, że może liczyć na ich dyskrecję.

- Właśnie wyszedłem do biura - oświadczył teraz, unikając wzroku swojej gospodyni.

Nie chciał, by ktokolwiek wiedział, jak bardzo onieśmielała go babka. Większość jego przyjaciół i znajomych dałaby głowę za to, że Gilham Martell nie boi się niczego i nikogo. No, ale nie znali jego babki.

- Czy powiedzieć lady Westbrook, żeby kazała się przełączyć na telefon samochodowy, sir?

Gil gwałtownie odsunął krzesło.

- Nie, nie, niech zadzwoni później do biura.

Nie czuł się na siłach, by wysłuchać jednego z jej kazań. Szczególnie o tak wczesnej porze. No i po wczorajszej nocy. Bolała go głowa, w skroniach pulsowało, był niewyspany i zły. Gdyby zwierzył się z tego babce, oświadczyłaby tylko, że zasłużył sobie na to i pewnie miałaby rację, ale naprawdę nie był w nastroju na reprymendy.

To w końcu nie on był odpowiedzialny za to, że Colin aż tak się upił. Były urodziny Mirandy. Zaprosiła ich do jednej z najlepszych londyńskich restauracji, potem do nocnego lokalu - samych starych przyjaciół. Było ich chyba dwunastu. Miranda, jak zresztą wszyscy, stanowczo za dużo wypiła. Całe towarzystwo zachowywało się zbyt głośno i zbyt agresywnie. Co nie miałoby większego znaczenia, gdyby nie to, że mąż Mirandy nagle uznał, że sposób, w jaki Gil i Miranda tańczą, absolutnie mu nie odpowiada. Zwłaszcza zaś to, że przytulali się do siebie całym ciałem, że on przyłożył policzek do jej policzka, a ona zarzuciła mu ręce na szyję.

To typowe dla Colina! Był na co dzień łagodnym, spokojnym człowiekiem, ale wystarczyło, żeby się napił, a stawał się agresywny i zarozumiały, no i przypominał sobie, że jego przodkowie od trzystu lat szczycą się hrabiowskim tytułem. Colin był z tego znany. Nazajutrz rano budził się skruszony i prze­praszał za swoje zachowanie. Dzisiaj z pewnością będzie tak samo.

Gdyby tylko nie ten fotograf, który zrobił im zdjęcie i sprzedał je brukowej prasie!

- Czy John już przyprowadził samochód? - zapytał szorstko.

- Stoi przed drzwiami.

Pani Greybury zaczekała, aż zamknęły się za nim drzwi, po czym powróciła do telefonu. Odprowadzając wzrokiem czarnego rolls-royce'a, który ruszył sprzed domu, powiedziała do słuchawki:

- Przykro mi, ale pan Martell właśnie odjechał. Może zadzwoni pani później do biura.

No, przynajmniej nie skłamała.

- Przypuszczam, że właśnie wypadł z domu – syknęła lady Westbrook. – Rozmówię się z nim, nawet gdybym miała mu przeszkodzić w pracy!

Odwiesiła słuchawkę. Pani Greybury uśmiechnęła się i zrobiła to samo. Jakże miło byłoby być muchą na ścianie pokoju, w którym odbędzie się konfrontacja tych dwojga. Gilham Martell i jego babka tak bardzo byli do siebie podobni. I to zarówno fizycznie, jak i z charakteru. Każde wiedziało dokładnie, jak doprowadzić drugą stronę do wściekłości.

Oboje byli wysocy, szczupli, mieli ten sam profil, te same ciemne oczy. Mimo że czas zrobił swoje i stara pani była już siwa i pomarszczona, to wciąż wywierała silne wrażenie na swoich bliźnich. Zawsze pewna siebie i opanowana, potrafiła przywołać na usta czarujący uśmiech i choć przekroczyła osiemdziesiątkę, ruchy miała lekkie i pełne wdzięku. Mnóstwo ludzi uważało Gilhama Martella za twardego człowieka, ale jego babka traktowała go tak, jakby wciąż był chłopcem. Gdyby Fredzie Greybury kazano zgadywać, jak skończy się ich dzisiejsza rozgrywka, postawiłaby swoje pieniądze niewątpliwie na starszą panią. Przede wszystkim dlatego, że ta żyła już bardzo długo i dlatego była twardsza i jeszcze bardziej uparta niż jej wnuk. Ale była jeszcze jedna przyczyna. Gil bardzo kochał babkę i jednocześnie jej się bał, toteż w każdej kłótni miała nad nim przewagę.

Lady Westbrook siedziała wyprostowana na sztyw­nym secesyjnym fotelu. Patrzyła przed siebie gniewnym wzrokiem, usta miała mocno zasznurowane. Tym razem nie ujdzie mu to na sucho, pomyślała. Co za niegodne zachowanie! Żeby wdać się w bójkę z przy­jacielem, i to w publicznym miejscu! Chłopiec, któremu nie łoi się skóry, musi wyrosnąć na łajdaka, mawiał nieboszczyk ojciec i miał niewątpliwie rację. Powinna była Gila trzymać znacznie krócej, gdy był dzieckiem, ale on owinął ją sobie dokoła małego palca, i oto, jakie są tego skutki! Żeby dobre rodowe nazwisko poniewierało się po szpaltach brukowej prasy! Wszyscy przyjaciele już to na pewno przeczytali!

Rumieniec gniewu zalał pomarszczoną twarz lady Westbrook, sięgnęła zreumatyzowaną dłonią po odziedziczoną po ojcu laskę i westchnęła.

Och, stracić matkę w wieku siedmiu lat, cóż to za cios dla dziecka, pomyślała. Czyż mogłam być dla niego zbyt surowa? Przez tyle tygodni płakał po całych nocach, biedaczysko.

Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w przestrzeń melancholijnym wzrokiem i oddawała się smutnym wspomnieniom. Wreszcie otrząsnęła się i uniosła wysoko głowę tak charakterystycznym dla niej, dumnym ruchem.

No, ale ma już trzydzieści cztery lata i jest za stary na to, żeby afiszować się po nocnych lokalach z cudzymi żonami, wdawać się w romanse, być bohaterem plotek i kronik towarzyskich w prasie i szargać rodowe nazwisko. Zachowuje się, jak gdyby miał dwadzieścia lat. Musi się ożenić! Na pewno uważa, że ma jeszcze czas, ale niech nie zapomina o mnie. Nie chciałabym umrzeć, zanim doczekam się prawnuków. Gdybym miała więcej własnych dzieci, ale niestety. Nie ma co gdybać! Gil musi się czym prędzej ożenić i tyle! Nie rozumiem, co się dzieje z mężczyznami w naszej rodzinie. Wszyscy żenią się bardzo późno, zupełnie jakby bali się małżeństwa... a może takiego uczucia, które skłania do zawarcia związku małżeńskiego. Nigdy nie byłam pewna, jak to z nimi jest. Jego dziadek zdecydował się na małżeństwo, kiedy miał blisko pięćdziesiąt lat, i oświadczył mi się zaledwie w kilka dni po tym, jak mnie poznał. Byłam zaskoczona, ale nie odmówiłam mu. Obydwoje byliśmy pewni, że dobrze robimy, i rzeczywiście byliśmy szczęśliwi. Tylko jakże krótko! Zginął w tym idiotycznym wypadku. Gdyby dane mu było pożyć jeszcze trochę, mielibyśmy zapewne kilkoro dzieci. No tak, lubił konną jazdę. Ale żeby skakać przez płoty? W jego wieku? To czyste szaleństwo i lekkomyślność! A ja nie potrafiłam już żyć z żadnym innym mężczyzną, podobnie jak George nie mógł poślubić innej kobiety po śmierci mojej biednej Christine. Wszyscy twierdzili, że ożenił się z nią dla jej posagu, ale to nieprawda. Kochał ją, a kiedy umarła, załamał się zupełnie, a ja załamię się, jeżeli Gil nie ożeni się przed moją śmiercią. Będę musiała zabrać się do tego bardzo energicznie, to nie ulega kwestii. Zmuszę go do małżeństwa. Przestraszę go tak, że będzie się musiał pogodzić z tą myślą.

Energicznie stuknęła laską w podłogę. Prawie natychmiast otworzyły się drzwi i do pokoju wpadła zadyszana kobieta. Widać wspinała się szybko po wąskich krętych schodach.

- Susan, mój płaszcz - zażądała lady Westbrook. - Wychodzę.

- O Boże - zdziwiła się dama do towarzystwa. Była to niemłoda kobieta o kędzierzawych rudych włosach i piwnych oczach. - Dokąd to się wybieramy?

- Idę do naszego domu towarowego po mojego wnuka. Susan, zamknij że usta, wyglądasz jak ryba.

Wiosna spóźniła się tego roku. Od kilku tygodni panował chłód, padało bez przerwy. Ludzie, którzy musieli chodzić do pracy, przemykali się szybko przez zatłoczone mokre londyńskie ulice, a ci, którym było to oszczędzone, wyglądali przez okna i cieszyli się, że mogą siedzieć w domu.

Większość przechodniów nosiła jeszcze zimową odzież. Caroline miała na sobie wełnianą suknię w kolorze dojrzałej moreli, który przydawał jej raczej pospolitym ciemnym włosom, szarym oczom i oliw­kowej cerze nieco ciepła i blasku. Caroline nie grzeszyła urodą. Nie była może brzydka, miała też pewną indywidualność, niezłą figurę i wiedziała, w czym jest jej do twarzy. Nauczyła się eksponować swoje długie, szczupłe nogi, okrągły biuścik, zachowywać się z pewnością siebie i ukrywać lęk, który pozostał jej po kilku niezbyt udanych przygodach z mężczyznami.

Kłopot polegał na tym, że jej ojciec był bardzo bogatym człowiekiem. Odziedziczył sieć wielkich magazynów w północnej Anglii, którą tak rozbudował, że był teraz właścicielem eleganckich domów towaro­wych w wielu miastach Europy i Ameryki. Rozpierała go energia, czuł nieustanną potrzebę przenoszenia się z miejsca na miejsce. Wszystkiego było mu mało, stale rozszerzał swoje imperium handlowe i powiększał majątek. Caroline była jedynaczką. Wiedziała, że któregoś dnia odziedziczy po ojcu całe jego królestwo i że to czyni z niej przedmiot zalotów wszystkich mężczyzn, którzy uznają małżeństwo z bogatą dziew­czyną za najłatwiejszy sposób zdobycia fortuny.

Zeszła na śniadanie i usiadła naprzeciwko ojca. Spojrzał na nią zadowolonym i dumnym wzrokiem.

- Ślicznie dziś wyglądasz. Nowa sukienka? Bardzo ci w niej do twarzy.

Caro uśmiechnęła się. Nie powiedziała mu, że suknię tę ma już od roku. Fred Ramsgate nigdy nie rozpoznawał strojów swojej córki, ale zawsze je chwalił. Jego miłość do niej była tak silna, że nie dostrzegał braków jej urody, dla niego była piękna. Sprawiało jej to przyjemność, chociaż kiedy do obcych ludzi mówił o niej, jak gdyby była ósmym cudem świata, oblewała się rumieńcem wstydu. Nie mogła nie zauważyć dyskretnych uśmieszków, ironicznych błys­ków w oczach mężczyzn, którzy wysłuchiwali tego wszystkiego i udawali, że się zgadzają Od najmłodszych lat czuła się tym upokorzona, ale kochała ojca zbyt mocno, żeby powiedzieć mu, co czuje. Zresztą nie zrozumiałby, o co jej chodzi. Poczułby się urażony i zakłopotany.

- Wybierasz się na jakieś ciekawe spotkanie? - zapytał i spojrzał na nią z nadzieją w oczach. Zrobiło jej się przykro. Od chwili kiedy skończyła szkołę, marzył o tym, żeby wyszła za mąż, i wypytywał ją o chłopców, z którymi się spotykała.

Nie byłoby to takie przykre, gdyby tylko potrafił ukryć, jak bardzo zależy mu na znalezieniu dla niej męża. Stale zapraszał na kolacje młodych mężczyzn i przez cały wieczór opowiadał o tym, jaką wspaniałą żoną okaże się z pewnością Caroline. A ona kręciła się nerwowo na krześle i wpatrywała się ponurym wzrokiem w nieszczęsnego gościa, zmuszonego do wysłuchiwania monologów ojca. Nawet jeżeli któryś jej się podobał, zachowywała się wobec niego z rezerwą. Jeszcze gorzej było, jeżeli młody człowiek zaczynał się do niej zalecać, bo odwrotnie niż ojciec bez trudu odróżniała prawdę od fałszu.

- Czy jesteś z kimś umówiona? - zapytał ją znowu z nadzieją w głosie.

- Owszem, na lunch z Amy - odparła sucho.

- Z Amy? - powtórzył Fred Ramsgate i uśmiechnął się.

Miał wielką słabość do tej szkolnej koleżanki swojej córki. Amy w obecności przedstawicieli płci brzydkiej roztaczała wszystkie swoje kobiece uroki. Była dziew­czyną niewielkiego wzrostu, o lekko zaokrąglonych, proporcjonalnych kształtach, jasnych włosach, niebies­kich oczach. Do tego miała dołek w podbródku i ciepły, dźwięczny głosik. Istna kieszonkowa Wenus. Na jej widok mężczyźni natychmiast odczuwali potrzebę zaopiekowania się nią. Jednakże Amy była po prostu dobrą aktorką, a nie żadnym tam reliktem epoki wiktoriańskiej. Pracowała jako sprzedawczyni w jednym z londyńskich domów mody. Miała świetny zmysł handlowy, wiedziała, jak podchodzić do klientek, toteż doskonale zarabiała. Ale mężczyźni widzieli w niej tylko piękną dziewczynę i prześcigali się nawzajem w zapraszaniu jej na najrozmaitsze imprezy.

- Dokąd się wybieracie? - zapytał Fred Ramsgate, przerzucając gazetę.

- Do restauracji Westbrooka - odparła Caroline, nakładając marmoladę na grzankę.

- Jak to? - żachnął się Fred.

- Do Westbrooka - powtórzyła Caroline, zdziwiona jego tonem. - Lubię tę restaurację. A ty nie zrezygnowałeś jeszcze z jej wykupienia, mimo że lady Westbrook odrzuciła twoją ostatnią ofertę?

- Dobrze wiesz, że się nie poddaję, jeżeli mi na czymś bardzo zależy.

Caroline wiedziała, że to prawda. Kiedy Fred Ramsgate brał na cel kolejny dom towarowy, poświęcał całą swoją energię zdobywaniu środków na wykupienie go i targowaniu się ząb za ząb. Uwielbiał takie transakcje. Utrzymywały go w dobrej formie i podniecały. Był wtedy szczęśliwy, a Caroline cieszyło wszystko, co uszczęśliwiało jej ojca. W głębi duszy zastanawiała się nieraz nad tym, po co mu był jeszcze jeden wielki magazyn, skoro był już właścicielem tylu innych. No, ale ona nigdy nie zaznała biedy. A on zaznał. Dziadek był kiepsko płatnym subiektem i dopiero kiedy ojciec miał kilkanaście lat, fortuna uśmiechnęła się do rodziny Ramsgate'ów. Wspomnienie ubogiego dzieciństwa nie opuszczało Freda i było niewątpliwie motorem jego gorączkowej działalności.

Caroline spojrzała na ojca i zobaczyła na jego twarzy jakże znajomy wyraz rozmarzenia połączonego z determinacją.

- Przecież wiesz, Caro, że Westbrook ma dla mnie szczególne znaczenie. Jesteś za młoda na to, żeby wiedzieć, czym był za mojej młodości. Stanowił symbol luksusu, elegancji, stylu, jak filmy z Fredem Astaire'em i Ginger Rogers. Życie było raczej szare, ale kiedy przekraczało się progi Westbrooka, było się od razu w innym świecie. W latach dwudziestych i trzydziestych zaopatrywała się tam cała złota młodzież. Kiedy pierwszy raz w życiu przyjechałem do Londynu od razu tam poszedłem. Było tuż przed Bożym Narodzęniem. Cały budynek błyszczał niczym gigantyczna choinka. Poczułem się jak w raju. Wtedy nie śniło mi się nawet, że mógłbym zostać jego właścicielem. To tak jak gdyby marzyć o zdobyciu księżyca.

- A czy dzisiaj nie jest tak samo? -zapytała Caroline łagodnym głosem. - Oni go nigdy nie sprzedadzą. Nie mają chyba finansowych kłopotów.

- Niestety nie - uśmiechnął się Fred.

- Sam powiedziałeś mi niedawno, że Gilham Martell doskonale prowadzi swoją firmę.

- Tak jest. Od czasu gdy ją przejął, zmodernizował wszystkie działy. Bardzo żałuję, że nie zająłem się tym, zanim umarł stary Martell. Wtedy można było kupić cały ten kram za niewielką cenę. Budynek nie był od lat remontowany. Ich akcje stały bardzo nisko. Ale od czasu, kiedy zjawił się młody Martell, zyski wzrosły i akcje poszły gwałtownie w górę. No bo cóż to za wspaniała lokalizacja! Na najlepszym odcinku Oxford Street. Rozglądam się za czymś w tej części Londynu od czasu, kiedy przenieśliśmy się tutaj.

- Właśnie dlatego Amy i ja chodzimy tam tak często na lunch. Przecież wiem, że jesteś zainteresowany, jak im idą interesy.

Z tego samego powodu Caroline bywała i w innych domach towarowych. Ambicje Freda były bardzo rozległe.

Była zastępcą kierownika działu finansów londyń­skiego biura firmy ojca i doskonale orientowała się w jej świetnej sytuacji finansowej.

Fred spojrzał na córkę z dumą i wdzięcznością.

- Jesteś kochana. A ja nie zrezygnuję z kupna Westbrooka. Byłoby to szczytowe osiągnięcie mojego życia. Ukoronowanie wszystkich moich wysiłków. Westbrook to dla mnie symbol sukcesu.

- Czy nam rzeczywiście potrzebny jest jakiś symbol? Mamy słynny znak firmowy i znane nazwisko. Poza tym jeżeli lady Westbrook nie chce sprzedawać swoich akcji, a ma pięćdziesiąt jeden procent, to jak wyobrażasz sobie zdobycie pakietu kontrolnego?

- Życie płata różne figle - roześmiał się Fred.

- Nawet takim ważniakom jak Westbrookowie.

- Byłabym wdzięczna, gdybyś mi powiedział, co cię tak bawi.

Fred rzucił gazetę na stół i wskazał grubym palcem na widniejącą na pierwszej stronie fotografię.

- Oto co mnie rozbawiło i bardzo wątpię, czy lady Westbrook jest dziś do śmiechu. Wyobrażam sobie, jak ona na to zareaguje! Podobno nienawidzi plotek i skandali w rodzinie.

Caro obejrzała fotografię, gwizdnęła przeciągle i zaczęła czytać umieszczony obok tekst.

- Więc tak wygląda Gil Martell - powiedziała.

- Musi mieć nie lada temperament. Nie chciałabym go spotkać w ciemnej ulicy!

A zresztą, może tak? - zastanowiła się w duchu. Był wprawdzie dokładnie typem mężczyzny, jakich nienawidziła - arogancki, despotyczny pewny siebie, ale... Przyjrzała się raz jeszcze fotografii i mimo woli przyznała, że było w tym młodym człowieku chyba jeszcze coś - coś atrakcyjnego w błyszczących oczach, w wykroju ust, w zarysie szczęki...

- Przystojny facet - odezwał się Fred.

Caro wzruszyła ramionami.

- Jeżeli ktoś gustuje w tym typie urody - mruknęła.

- A co, nie podoba ci się? Słyszałem, że Martell ma duże powodzenie u kobiet. No i ciągle wpada w tarapaty. Nie czytam wprawdzie kronik towarzyskich, ale podobno pojawia się w nich dość regularnie. W związku z coraz to innymi damami. Jego babkę to na pewno szalenie denerwuje. Jest już za stary na takie numery. Powinien się ożenić i ustatkować.

- Czy mogę przejąć od ciebie to powiedzenie? - roześmiała się Caroline. Spojrzała na zegarek i zerwała się. - Muszę lecieć, bo spóźnię się do pracy.

Mimo że była córką prezesa firmy, traktowano ją jak każdego innego pracownika. Dokładnie o godzinie dziewiątej musiała siedzieć za swoim biurkiem. I od pierwszego dnia starała się być punktualna, pilnie pracować i nie spoglądać na zegarek. Prawdę mówiąc, pracowała więcej niż inni, zostawała w biurze po godzinach i nie brała za to dodatkowej płacy. Awansowała na swoje wysokie stanowisko dlatego, że sobie na to zasłużyła, a nie dlatego, że była spadkobierczynią właściciela firmy.

Fred także spojrzał na zegarek. Nie spieszył się dzisiaj na dziesiątą, ponieważ zamierzał odwiedzić kilka swoich londyńskich magazynów.

- Zobaczymy się po południu na zebraniu komisji finansowej, prawda?

- Tak jest, o trzeciej - odparła Caroline już od drzwi.

Czekało ją mnóstwo pracy. Dział finansów przygo­towywał comiesięczne sprawozdanie, toteż Caroline, od rana do chwili, kiedy zaczęła przygotowywać się do wyjścia na lunch, nie miała czasu na myślenie o niczym innym.

Mimo że była zastępcą kierownika działu, sama wykonywała większość organizacyjnej i codziennej pracy. Kontrolowała płace i koszty, planowała roczny budżet, analizowała wydatki i podpisywała wszystkie rachunki. Jej szef miał pięćdziesiąt dziewięć lat, pracował ostatni rok i myślał już wyłącznie o emery­turze i przeniesieniu się na wieś. Caro miała niebawem zająć jego miejsce i zostać nie tylko faktyczną, ale i nominalną kierowniczką działu.

Byli oczywiście ludzie, którzy szeptali za jej plecami, a nawet otwarcie twierdzili, że zaszła tak wysoko dzięki temu, że jest córką właściciela, ale Caro nie przejmowała się tym. Wiedziała, że daje sobie radę, że ciężko pracuje i zna się na tym, co robi. Gdyby nie była naprawdę kompetentna, Fred nigdy by jej nie awansował. W sprawach swojej ukochanej firmy był bezwzględny, podobnie zresztą jak Caro. Wiedziała, że w przyszłości zastąpi ojca i nie zamierzała się przed nikim z tego tłumaczyć.

Kiedy weszła do Penthouse Restaurant na najwyż­szym piętrze Westbrooka, Amy siedziała już przy jednym ze stolików.

- Zawsze się spóźniasz - przywitała przyjaciółkę. - W końcu jesteś córką szefa i możesz wychodzić z biura, kiedy ci się podoba.

- Właśnie dlatego nie mogę.

Caro zabrała się do czytania karty.

- Czy już coś zamówiłaś? Ja poproszę na początek melona, a potem sałatkę z fasolki i makaronu - zwróciła się do kelnerki.

- Sałatkę z makaronu? Makaron strasznie tuczy - krzyknęła Amy.

- Tylko jeżeli jest zaprawiony tłustym sosem. Czy napijemy się wina? Nie? No, trudno. Wobec tego poproszę o wodę mineralną.

Kelnerka odeszła, a Caro zwróciła się do przyjaciółki:

- Przykro mi, że się spóźniłam, Amy. Utknęłam w korku. Londyn stał się ostatnio istnym piekłem.

- Życie też - westchnęła Amy.

- A cóż to się znowu stało? - uśmiechnęła się Caro.

Życie Amy było pełne dramatycznych wydarzeń, co szalenie bawiło Caro.

- Johnny wcale nie pojechał do Paryża z ciotką, ale ze swoją sekretarką. Twierdzi, że to była podróż w interesach, ale jeżeli tak, to dlaczego kłamał?

- Wszyscy mężczyźni kłamią.

- A ja myślałam, że on jest inny - westchnęła Amy.

- Oni są wszyscy tacy sami. Oszukują na każdym kroku.

- Jesteś strasznie cyniczna. Każdego mężczyznę podejrzewasz o najgorsze. Wiesz, co myślę? Że ty jeszcze wciąż czujesz coś do Damiana Shawa.

- Chyba zwariowałaś? - Caro zarumieniła się aż po nasadę włosów.

- Jeżeli nie mam racji, to dlaczego tak poczerwieniałaś?

- Ze złości - rzuciła jej Caro ostrym tonem i przygryzła dolną wargę.

Kelnerka postawiła przed dziewczynami pierwsze danie.

Caro zamyśliła się. Miała dwadzieścia jeden lat, kiedy wdała się w romans z Damianem Shawem. Teraz miała dwadzieścia sześć i chociaż już dawno przebolała tę sprawę, to ilekroć ją wspominała, zalewała ją fala złości. Damian Shaw, inteligentny i szarmancki młody adwokat, wystawił ją po prostu do wiatru. Rozkochał ją w sobie i tylko udawał, że mu na niej zależy. Zależało mu jedynie i wyłącznie na pieniądzach jej ojca. Zranił nie tylko jej dumę, ale także serce. Od tej pory żaden mężczyzna nie miał u niej szansy.

- Wiesz, co czuję do Damiana? – powiedziała teraz. - Taką nienawiść, że chętnie wbiłabym mu nóż pod żebra.

Zamiast tego wbiła widelec w kawałek melona, spojrzała na gazetę, którą Amy czytała czekając na nią, i ucieszyła się z możliwości zmiany tematu.

- Czy czytałaś o bójce Gilhama Martella z hrabią Jurby?

- Czytałam. To ci heca! Żałuję, że mnie przy tym nie było. Ty go chyba znasz. Jaki on jest?

- Kto?

- Gilham Martell.

- Na oczy go nie widziałam. Co ci przyszło do głowy?

- Bo ja wiem? Tak często jadamy u Westbrooka. Chyba tylko dlatego, że twój ojciec zamierza go wykupić. Byłam pewna, że znasz pana dyrektora.

- Szsz... - uciszyła ją Caro. - Zamknij się. Nie rozmawiamy o biznesie, zapomniałaś? Tłumaczyłam ci przecież, że nie wolno mówić o takich sprawach do czasu, kiedy jest się gotowym...

- Do skoku... - zachichotała Amy.

- Ja bym tego tak nie nazywała - odparła Caroline ostrym tonem. - Powiedziałabym raczej: do czasu, kiedy ma się gotową ofertę.

Przez salę przeszła elegancka kobieta w kurtce z norek i takiej samej czapce.

- Spójrz, Caro, to jeden z naszych modeli. Idealnie dobrane skórki. Zobacz, jak pięknie rozchodzą się na dole. Cudowne, prawda?

- Nie znoszę prawdziwych futer.

- Przecież norki to nie jest zagrożony gatunek - zaprotestowała Amy.

- To jeszcze nie powód, żeby je zabijać.

Wdały się w sprzeczkę, którą prowadziły już wiele razy bez rezultatu.

Kelnerka zabrała talerze po zakąsce i postawiła przed nimi główne danie.

- No dobrze, a co powiesz o owcach? - zapytała Amy tryumfalnym tonem. - Czy masz coś przeciwko mojemu wełnianemu kostiumowi?

- Owce strzyże się, a nie zabija. Są z tego na pewno zadowolone, szczególnie w czasie letnich upałów. A propos, bardzo ci ładnie w tym kostiumiku.

- Kupiłam go bardzo tanio. I jeszcze czarną sukienkę popołudniową.

Caro słuchała bez większego zainteresowania roz­ważań Amy o modzie. Ten temat nie pasjonował jej tak jak przyjaciółkę. Dotyczyło to również narzekań na mężczyzn, którzy z reguły łamali serce biednej Amy. Na szczęście goiło się szybko i wkrótce pojawiał się nowy amant i nowe rozczarowanie. Caro nie była ani tak wytrzymała, ani tak odporna. Przeżyła dotychczas tylko jeden zawód miłosny i to jej na razie zupełnie wystarczało. Żegnając się z przyjaciółką winszowała sobie w duchu umiejętności wyciągania wniosków z porażek. Po Damianie nie zamierzała tak łatwo ulec męskim urokom.

- Do zobaczenia za tydzień w Portland Club House - krzyknęła na odchodnym Amy. - To będzie moja kolejka. No, ale muszę lecieć. Dziękuję ci za lunch.

Caro zjechała ruchomymi schodami. Zatrzymywała się na kolejnych piętrach i przyglądała uważnie nowym towarom, sposobom ich prezentacji, nowym pomysłom reklamowymi. Jej bystre oczy rejestrowały te towary, które sprzedawały się lepiej od innych, i te, które zalegały na półkach. W dziale biżuterii wpadł na nią jakiś młody człowiek, i to z takim impetem, że zatoczyła się, o mały włos nie upadła i zatrzymała się dopiero przy kontuarze z bransoletkami. Kiedy otrząsnęła się i obróciła, by powiedzieć mu kilka słów do słuchu, młody brutal właśnie znikał w windzie.

Caro zorientowała się nagle, że jest późno, i pobiegła ku wyjściu. Drogę zastąpił jej solidnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku, dotknął jej ramienia i spojrzał na nią bezczelnym wzrokiem.

- Przepraszam, ale spieszę się - żachnęła się. Była przekonana, że to sprzedawca, który pragnie zwrócić jej uwagę na jakiś przedmiot.

Przyspieszyła kroku.

- Nic z tego - mruknął mężczyzna i zacisnął dłoń na jej ramieniu.

- Proszę mnie puścić!

- Jestem detektywem sklepowym. Obserwujemy panią! Trzymamy panią od co najmniej dwudziestu minut na monitorze. Kręci się pani po całym sklepie z wyraźnym zamiarem kradzieży. Każdy pani ruch jest zarejestrowany na taśmie. Pani i pani wspólnika. Pani myśli, że udało mu się wyjść na ulicę, ale nie. Nie daliśmy mu szansy przekazania towaru komuś z waszego gangu, bo nasza kamera szła za nim przez cały czas.

- To pomyłka! - zaprotestowała Caroline. - Pan mnie bierze za kogoś innego!

- Proszę za mną!

- Niech mnie pan puści, to boli!

- Mowy nie ma!

Dokoła zebrała się gromadka ciekawskich. Caro zarumieniła się ze złości. Musiała wyglądać na winną.

- Nie życzy pani sobie chyba publicznego widowiska - szepnął jej do ucha detektyw. I rzeczywiście była to ostatnia rzecz, jakiej sobie Caro życzyła, toteż chcąc nie chcąc pozwoliła mu zaprowadzić się do windy.

Detektyw jedną ręką nacisnął guzik, a drugą wciąż przyciskał ramię Caro.

- To, że jest pan detektywem, nie daje panu prawa do brutalnego traktowania klientów. Kiedy zobaczę pańskiego szefa, poskarżę mu się.

- Gdybym nie był stanowczy, czy poszłaby pani ze mną? - zapytał chłodno.

- Oczywiście - odparła - gdyby pan mnie uprzejmie o to poprosił.

- Już to widzę - zaśmiał się sarkastycznie.

Drzwi windy rozsunęły się. Detektyw zaprowadził Caro szerokim korytarzem do dużego, elegancko umeblowanego biura. Gdy mahoniowe drzwi zamknęły się za nimi, siedząca za biurkiem sekretarka spojrzała na Caro pogardliwym wzrokiem.

- Nich pan wchodzi bez zapowiedzi - powiedziała do detektywa. - Mężczyzna został już zatrzymany. Harry nie miał z nim żadnych kłopotów. Ale naszyjnika przy nim nie znaleziono. Ona musi go mieć. Zaraz zadzwonię po Stellę, żeby ją zrewidowała. Musieli pracować we dwójkę, bo nikogo innego nie zauważono.

- Widziałem, jak wpadł na nią. To stary trik.

Myślałem, że to ona jemu przekazała towar, ale to było na odwrót. Zresztą nieważne. Złapaliśmy oboje.

- Już panu mówiłam, że pomylił się pan co do osoby - powiedziała Caro stanowczo.

Detektyw uśmiechnął się porozumiewawczo do sekretarki.

- Myśmy to chyba już kiedyś słyszeli - roześmiał się.

- Tysiąc razy - odparła z uśmieszkiem.

- Tędy - odezwał się detektyw do Caro, wskazując jej drzwi. - Przepraszam. Łaskawa pani będzie uprzejma tędy - poprawił się, patrząc na nią z ironią.

Zapukał do drzwi.

- Proszę wejść! - odezwał się z głębi pokoju dźwięczny męski głos.

Caro zauważyła nazwisko na drzwiach i zadrżała, o nie! - pomyślała - tylko nie on! Cofnęła się jak spłoszona klacz, która znalazła się nagle nad brzegiem przepaści. Detektyw chwycił ją mocno za ramię i pchnął w głąb pokoju. Straciła równowagę, potknęła się i wylądowała twarzą w puszystym dywanie.

- Po co ta brutalność, Holt? I to wobec kobiety!

- Potknęła się, sir! - odparł detektyw pospiesznie. Caro uniosła głowę i spojrzała w górę. Grzywka opadła jej na twarz. Na wysokości jej oczu znajdowała się para dobrze wypolerowanych czarnych półbucików, zgrabne długie nogi w wąskich, doskonale skrojonych spodniach, wyżej świetnie uszyta marynarka, biała koszula, ciemnoszary jedwabny krawat i chmurna twarz. Bardzo chmurna twarz. Twarz, którą natych­miast rozpoznała. Zaledwie przed kilkoma godzinami powiedziała, że nie chciałaby spotkać jej właściciela w ciemnej ulicy. No cóż, nie było tu ciemno, ale nadal nie miała ochoty na spotkanie z Gilhamem Martellem. Patrzył na nią z pogardą. Była szczęśliwa, że nie może odczytać jego myśli. Miał oczy pokerzysty i usta mordercy. Gilham Martell był naprawdę paskudnym typem, prawie równie paskudnym jak jego detektyw.

- Proszę wstać! - rzucił jej rozkazującym tonem.

Uniosła się i pozostała przez chwilę na czworakach, może dlatego, że z nienawiści aż ją zamurowało.

- Pożałujecie tego! - powiedziała drżącym z wściekłości głosem.

Martell pochylił się nagle, chwycił ją swą wąską arystokratyczną dłonią za ramię, szarpnął i postawił na nogi, zupełnie jak gdyby była szmacianą lalką.

- Niech mnie pan nie dotyka! - krzyknęła Caro i odepchnęła go ze wszystkich sił. - Ten człowiek zachował się jak brutal, wlókł mnie przez cały sklep, wepchnął mnie siłą do tego pokoju...

Zabrakło jej tchu, zamilkła.

- Co to wszystko ma znaczyć, Holt? - zapytał Martell detektywa.

- Ona przesadza, sir. Robiłem tylko to, co do mnie należy. Poprosiłem, żeby ze mną poszła, a kiedy opierała się, chwyciłem ją po prostu za ramię. Ani przez chwilę nie używałem siły. Ta kobieta kłamie!

- Pan nie miał prawa zmuszać mnie do czegokolwiek. Pan popełnił błąd. Nie jestem złodziejką i mogę tego dowieść.

- Bardzo proszę. - Gilham Martell przyglądał jej się uważnie.

- Nazywam się Caroline Ramsgate - powiedziała Caro.

Martell nie zareagował, nie poruszył się, po prostu czekał, żeby mówiła dalej.

- Jestem córką Freda Ramsgate'a - dodała po chwili.

I wtedy wyraz twarzy Gilhama Martella zmienił się radykalnie. Jego ciemne oczy zwęziły się, usta zacisnęły, zmarszczył brwi i zaczerwienił się gwałtownie.

- Więc jest pani córką Freda Ramsgate'a - powtórzył po chwili beznamiętnym głosem.

- Tak, jestem jego córką. I on pana tak załatwi, że odechce się panu wszystkiego.

- Może pan iść - powiedział Gilham do detektywa po dłuższym milczeniu. - Ja się panią zajmę.

Detektyw opuścił pokój niemalże na palcach. Gil podsunął Caro fotel i sam usiadł naprzeciwko niej, na brzegu biurka.

- Proszę przedstawić mi jakiś dowód tożsamości - zażądał stanowczym głosem.

Caro otworzyła torebkę i podała mu prawo jazdy, portfel, kilka zdjęć swoich i ojca, zrobionych w czasie niedawnego pobytu w Rzymie. Gilham Martell rzucił na to wszystko okiem, zmarszczył brwi i westchnął.

- Gdy zobaczyłem panią w drzwiach – powiedział jak gdyby sam do siebie - wiedziałem, że będą kłopoty.

ROZDZIAŁ DRUGI

Nie był to dobry dzień dla Gilhama Martella. Najpierw poranna wizyta babki, jej złość i wymówki, nie mówiąc już o pogróżkach, które, choć nie potraktował ich poważnie, wprowadziły go w stan napięcia i irytacji. Doskonale rozumiał, dlaczego chciała, żeby się ożenił i założył rodzinę. Czasami sam miał na to ochotę, ale nigdy jeszcze nie spotkał kobiety, bez której nie wyobrażałby sobie życia, a nie zamierzał się ustatkować za mniejszą cenę. Gdy powiedział to babce, rozzłościła się jeszcze bardziej i krzyknęła, że jeżeli do końca roku nie ożeni się, to ona sprzeda Westbrooka i zapisze cały swój majątek na cele dobroczynne.

- Zrób to! - wrzasnął z furią.

Nienawidził szantażu. Ona zaś obróciła się na pięcie i wymaszerowała z pokoju pozostawiając go w stanie skrajnej irytacji.

Właśnie dlatego nie miał dziś cierpliwości do złodziei. Co roku dom towarowy tracił tysiące funtów z powodu kradzieży, dlatego też właściciel wydawał fortunę na detektywów, elektroniczne urządzenia rejestrujące i instalacje alarmowe. Gil nienawidził sklepowych złodziei, oczywiście, nie ludzi chorych na kleptomanię, ale przestępców, którzy zawodowo zajmowali się grabieżą.

Problem ten narastał z roku na rok i stawał się istnym koszmarem. Należało się zdecydowanie z tym uporać.

Kiedy siedząca teraz przed nim dziewczyna upadła na dywan, przyglądał się jej z autentyczną złością. Stwierdził, że nie grzeszy urodą. Miała proste, ciemne włosy, nieokreślone raczej rysy twarzy, z wyjątkiem oczu, które patrzyły na niego poprzez kosmyki grzywki. Były bystre, gniewne, niebieskoszare i bardzo in­teligentne. Zaskoczyła go trochę ich niezwykłość, ale teraz o nich zapomniał. Nie warto się nią przejmować, pomyślał sobie, szkoda na to czasu. Ta dziewczyna to złodziejka!

I zaraz potem... rewelacja!... Zupełnie nie wiedział, jak zareagować na to, co się stało. Jego detektyw sklepowy zatrzymał córkę Freda Ramsgate'a i oskarżył ją o kradzież!

- Już ja się panią zajmę - powiedział Holtowi przed chwilą. Detektyw wyszedł, wyraźnie skonfundowany. Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co narobił. Szkoda, że nie czyta kolumny finansowej w swojej gazecie, pomyślał Gil i mocniej zacisnął zęby.

- To jest chyba najgorszy dzień mojego życia - powiedział po chwili.

- I jeszcze się nie skończył - zatryumfowała Caro.

- Czy mogę skorzystać z pańskiego telefonu? Muszę zadzwonić do ojca.

Wciąż trzymała w ręce swoje fotografie i dokumenty. Położyła je teraz na blacie biurka, podniosła słuchawkę, lecz jeszcze zanim zaczęła nakręcać numer, Gil pochylił się i wbił wzrok w jedną z fotografii. Zrobiona była poprzedniego roku na Florydzie, ukazywała Caro w skąpym bikini, które bardziej odkrywało niż zakrywało jej kształty. Caro doskonale wiedziała, że nie musi się wstydzić swojej figury, lecz mimo to zarumieniła się aż po nasadę włosów. Może dlatego, że Gil Martell oderwał wzrok od zdjęcia i lustrował ją od stóp do głów.

- Suknia nie zawsze zdobi człowieka - mruknął.

Udała, że go nie słyszy, zebrała wszystkie papiery i szybko wsunęła je do torebki. Poczuła, jak krew napływa jej do głowy. Co za człowiek! I ten jego ironiczny uśmieszek! I te oczy pokerzysty!

- Czy mogę zadzwonić? - zapytała niecierpliwie.

- Owszem, ale chciałbym, żeby mi pani przedtem coś wytłumaczyła. Dlaczego kręciła się pani po całym magazynie tak, że to zwróciło uwagę personelu? Trzymali panią na monitorze przez dłuższy czas. Zachowywała się pani podejrzanie. Nie wymyślili sobie tego. Zwiedziła pani wszystkie piętra, obserwowała sprzedawców, klientów. Musiała pani mieć w tym jakiś cel.

- Oceniałam sytuację - powiedziała Caro chłodno.

- Co pani oceniała?

- Sytuację waszego sklepu.

- Co to ma znaczyć?

- Chciałam się zorientować w waszych mocnych i słabych stronach, ocenić sprawność załogi, przepływ klientów, stosunek kupujących do zwykłych gapiów, zorientować się w sposobie prezentacji towarów.

- Jednym słowem, szpiegowała nas pani! - powiedział z niesmakiem.

Caro zarumieniła się jeszcze bardziej.

- Nie ma w tym nic złego. Każdy klient ma do tego prawo. O każdej porze dnia.

- Pod warunkiem, że nie zamierza wykupić naszych akcji.

- Intencje nie mają tu żadnego znaczenia. Chodzi wyłącznie o to, czy złamałam prawo, a tego nie zrobiłam.

- A więc tylko o to chodzi. Żeby nie łamać prawa i nie dać się złapać. Reszta nieważna.

- Nic podobnego! Tego nie powiedziałam. Mój ojciec złożył wam ofertę i...

- Która została odrzucona!

- Może tylko na razie. Czasy się zmieniają, ludzie zmieniają zdanie.

- Nie my - odparł krótko.

Udała, że nie słyszy.

- Tymczasem zaś - ciągnęła dalej - chcemy być zorientowani w sytuacji. Gdyby wasz magazyn nagle znalazł się na rynku, nie trzeba by było badać jego stanu i zastanawiać się, ile jest wart. Na papierze wygląda to zupełnie inaczej niż w rzeczywistości.

- Tak więc nasłał panią na nas ojciec i kazał jej węszyć po wszystkich kątach.

Jak przyjemnie byłoby dać mu w twarz. Caro dygotała wewnętrznie z hamowanej złości. Nie chciała ujawniać swojego oburzenia, by nie dać mu satysfakcji.

Nie była pewna, dlaczego tak bardzo chciała ukryć swoje prawdziwe odczucia przed tym człowiekiem. Nigdy jej się to jeszcze nie zdarzyło.

- Panie Martell - powiedziała ze sztucznym spokojem - byłam w waszej restauracji z przyjaciółką. Zjadłyśmy lunch, a potem przeszłam się po kilku piętrach, żeby się zorientować, jak wam idą interesy. Nie rozumiem, dlaczego pan to potępia i na pewno pana za to nie przeproszę.

- W takim razie nie zdziwi się pani zapewne, że i ja nie przeproszę pani za to, że została pani uznana przez jednego z naszych ludzi za złodziejkę.

- Nie jestem tak naiwna, żeby spodziewać się po panu chociażby zwykłej uprzejmości!

Po tej gwałtownej wymianie zdań oboje zamilkli. Zaległa dziwna cisza.

Po chwili Caro spojrzała na swój zegarek.

- Pójdę już. Nie będę telefonowała. O trzeciej mam bardzo ważną naradę. Tam zobaczę ojca i opowiem mu o wszystkim. Jeden z naszych adwokatów zgłosi się do pana.

Gdy obracała się ku wyjściu, Martell położył jej rękę na ramieniu. Caro aż podskoczyła.

- Ręce przy sobie! - syknęła. - Starczy tego chyba jak na jedno popołudnie.

Ręka Gila opadła.

- Kiedy mi pani oznajmiła, że jest córką Freda Ramsgate'a, przez chwilę nie mogłem w to uwierzyć. Nie przypuszczałem, że ten człowiek potrafi zdobyć się na coś tak ludzkiego jak ojcostwo. Ale teraz widzę, że niedaleko padło jabłko od jabłoni. Bardzo niedaleko!

- Ogromnie mnie to cieszy - skwitowała krótko ten komentarz.

Gil nie dał sobie przerwać.

- Pani ojciec nie ma pojęcia o tym, co to jest etyka, podobnie zresztą jak pani - ciągnął dalej patrząc na nią spode łba swoimi przepastnymi ciemnymi oczami. - On sam niczego nie zbudował. Wszystko, co ma, wyrwał innym ludziom. Ludziom, którzy przez całe życie ciężko pracowali, żeby stworzyć swoje przedsiębiorstwa, po czym ni stąd, ni zowąd zjawiał się, kładł na nie łapę i odbierał im wszystko. Zawsze stosował prawo dżungli. Wspinał się w górę po trupach. A pani jest jego nieodrodną córką.

Zalała ją fala oburzenia i goryczy.

- Cieszę się z tego - powiedziała zachrypłym głosem. - Chcę być dokładnie taka jak on i to pod każdym względem. Więc niech pan tak na mnie nie patrzy. Kocham ojca i jestem z niego dumna. To wspaniały człowiek.

Ruszyła ku drzwiom. Miała cichą nadzieję, że zatrzyma ją siłą, bo wtedy mogłaby go uderzyć w twarz i mieć przynajmniej tę małą satysfakcję, ale on wciąż siedział na brzegu biurka, machał swoimi długimi muskularnymi nogami i nie spuszczał z niej wzroku.

Zatrzasnęła za sobą drzwi.

Wsiadła do taksówki, pojechała prosto do centrali Rams Stores Ltd i weszła do gabinetu ojca. Chciała z nim porozmawiać, zanim pójdzie na zebranie komisji finansowej. Wiedziała, że rozzłości się, gdy mu opowie, co jej się przydarzyło, a bardzo nie lubiła jego złych humorów. No, ale trudno, nie mogła tego przed nim ukryć. Przede wszystkim prasa! Dziennikarze na pewno dowiedzą się o tym incydencie, co było jednym z najważniejszych powodów, dla których należało pociągnąć Gilhama Martella do odpowiedzialności. Jeżeli nie zaskarży się go do sądu, ludzie pomyślą, że Caro dopuściła się próby kradzieży.

Ojciec siedział za biurkiem i przeglądał jakieś papiery. Przygotowywał się, widać, do zebrania komisji.

- Halo, złotko, miło było na lunchu z Amy? – zwrócił się do niej, nie spuszczając oczu z dokumentów.

Po chwili spojrzał na córkę i zaniepokoił się.

- Co się stało, kochanie? - zapytał i wstał, gwałtownie odsuwając fotel.

Nie zamierzała się rozpłakać, ale kiedy ojciec objął ją czułym ramieniem, łzy same polały się jej z oczu.

- Co ci jest, dziecinko, mówże szybko!

Wytarła oczy, nabrała powietrza w płuca i opowie­działa mu wszystko. Zdumiony, chwycił ją mocno za ramiona, odsunął od siebie i spojrzał jej w twarz z niedowierzaniem.

- Oskarżono cię o kradzież?

- Tak jest - odparła i poczuła, że nogi się pod nią uginają. - I to na samym środku sklepu, w obecności mnóstwa klientów. Detektyw, który mnie zatrzymał, w ogóle nie chciał mnie wysłuchać. Zmusił mnie do pójścia do gabinetu Martella, pchnął mnie...

- Jak to pchnął? - wrzasnął Fred Ramsgate. Krew napłynęła mu do głowy, zrobił się fioletowy na twarzy.

- Pchnął mnie, potknęłam się i upadłam... na twarz.

- Na twarz? - powtórzył z niedowierzaniem Fred. Robił wrażenie człowieka, którego chwycił atak astmy.

- To było straszne. Poczułam się tak upokorzona - rozpłakała się ponownie Caro.

- Zabiję go - mruknął Fred. - Urządzę go tak, że mu się żyć odechce.

- Szarpnął mnie, żebym stanęła na nogi, potrząsał mną...

- Kto? Detektyw?

- Nie! Gil Martell!

- Martell? Zabiję go, zabiję obydwóch!

- I przesłuchiwał mnie jak zwykłą złodziejkę.

- Już ja go przesłucham!

- Próbował mnie zastraszyć.

- Już ja go zastraszę!

Caro zaczęła się powoli uspokajać. Opowiedziała wszystko i zrobiło jej się lżej na duszy. Na ojca mogła zawsze liczyć, przez całe życie otaczał ją najczulszą opieką i bardzo go za to kochała. Mimo to często obawiała się, że w czasie jednego ze swoich napadów złości Fred dostanie ataku serca.

- Co jeszcze? - Fred przyglądał jej się przenikliwym wzrokiem. - Mów, Caro, chcę wszystko wiedzieć!

- Więcej nic. I nie chcę, żebyś tracił czas na tego Martella. Niech zajmie się nim twój adwokat.

Na biurku zadzwonił wewnętrzny telefon. Fred nacisnął guzik.

- Jestem zajęty - mruknął.

- Lady Westbrook na linii, sir - odezwał się uprzejmy głos sekretarki.

- Lady Westbrook? - Fred spojrzał porozumiewawczo na córkę. - Pewnie już usłyszała o tym, co się stało, i chce nas przeprosić. Mogę się założyć. Ładne z nich towarzystwo. Ubliżają mojej córce, poniewierają nią i myślą, że uda im się nakłonić mnie do polubownego załatwienia sprawy. Martell nawet nie pofatygo­wał się, żeby samemu zadzwonić, posłużył się babką. Nie powinienem z nią rozmawiać!

- Nienawidzę Gila Martella - rozzłościła się Caroline, ale gdy zobaczyła wyraz zaskoczenia na twarzy ojca, opamiętała się. Nie chciała, żeby zaczął się zastanawiać, dlaczego tak silnie reaguje na tego człowieka.

- Powinieneś porozmawiać z lady Westbrook - powiedziała pospiesznie. - Ciekawa jestem, co ona ma do powiedzenia. A ty nie?

- Może i tak. Zresztą z przyjemnością wysłucham przeprosin starej wiedźmy.

Kazał sekretarce, żeby go połączyła.

- Dzień dobry, panie Ramsgate - ze słuchawki rozległ się raźny, ale raczej niemłody głos.

- Dzień dobry.

Przez chwilę panowała cisza. Caro z ciekawością czekała na to, co powie starsza pani.

- Chciałabym pana zaprosić na kolację - padła niespodziana propozycja.

- Na kolację? - zdumiał się Fred. - Pani zaprasza nas do siebie na kolację?

- Nas? - zdziwiła się lady Westbrook. - Ależ oczywiście - dodała prawie natychmiast. - Pana i pańską żonę.

- Moja żona nie żyje od lat - odparł Fred Ramsgate sucho. - Mam na myśli moją córkę, Caroline.

- Ach tak? - zdziwiła się starsza pani.

- Oczywiście. Ona jest nie tylko moją córką, ale moją prawą ręką. Przejmie po mnie całe przedsiębiorstwo. Jesteśmy sobie bardzo bliscy, zarówno jako rodzina, jak i partnerzy.

- Rozumiem - mruknęła lady Westbrook. - Oczy wiście!

Caro miała nadzieję, że stara pani rzeczywiście rozumie całą ohydę postępowania wnuka. Obrażając i poniżając córkę Freda Ramsgate'a, ubliżył również jej ojcu.

- W takim razie z przyjemnością oczekuję wizyty obojga państwa.

Caro zastanawiała się, jak wygląda ta stara kobieta. Ton jej głosu przypominał głos i sposób mówienia wnuka.

- Im szybciej się zobaczymy, tym lepiej. Kiedy macie państwo czas? Czy ma pan przy sobie kalendarzyk? A może jesteście wolni dzisiaj? - zapytała lady Westbrook.

- Dzisiaj? - Fred zerknął na leżący na biurku diariusz, po czym spojrzał pytającym wzrokiem na córkę. Skinęła głową na znak zgody.

- Owszem, jesteśmy wolni - powiedział do słucha wki.

- Więc przyjdźcie państwo na siódmą trzydzieści, dobrze?

- Dobrze. Przyjdziemy.

- Czy wie pan, gdzie jest dzielnica Regents Park?

- Mieszkam tam, więc chyba tak.

- Naprawdę? Nie miałam pojęcia, że jesteśmy sąsiadami. Mój adres: Marlborough Road jeden.

- Nasz dom jest tuż za rogiem.

Fred podał jej dokładny adres i stara pani roześmiała się.

- Znam ten dom. Macie państwo wspaniałą magnolię na środku trawnika. Ilekroć tamtędy przejeżdżam, zachwycam się nią.

Fred uśmiechnął się mimo woli. Magnolia była jego dumą.

- Tak więc do siódmej trzydzieści.

Lady Westbrook odwiesiła słuchawkę. Po chwili Fred zrobił to samo.

- Nie mogę uwierzyć, że stara zaprosiła nas na kolację - powiedział niedowierzająco potrząsając głową. - Kiedy złożyłem jej ofertę, nie raczyła nawet ze mną rozmawiać. Wszystko odbywało się za po­średnictwem adwokatów. Nie przyjmowała moich telefonów, nie reagowała na listy. Musi być wielką snobką. Miałem wrażenie, że pogardza mną dlatego, że sam zdobyłem wszystko, co mam. Uważa mnie za nowobogackiego prostaka. Ona oczywiście nigdy nie pracowała w sklepie, nigdy nie parała się biznesem. Jest wielką damą i nie ma pojęcia o tym, jak powstała jej fortuna. Pozostawiła prowadzenie przedsiębiorstwa mężczyznom: mężowi, synowi, a teraz wnukowi. Nie znam go, prawdę mówiąc, nie znam osobiście nawet jej adwokatów. Po prostu odrzucili listownie moją ofertę i odmawiali wszelkich rozmów. Na pewno bawi ich to, że odważyłem się przedstawić taką propozycję. A teraz lady Westbrook we własnej osobie zaprasza mnie do domu na kolację. Aż mi trudno w to uwierzyć.

- Musieli się bardzo przestraszyć - zauważyła Caro.

- Boją się konsekwencji, jakie mogą wyniknąć z tej brutalnej napaści na mnie,

Nie mogła się oprzeć uczuciu satysfakcji. Za­stanawiała się, czy Martell będzie wieczorem u babki. Może staruszka zmusi go do przeproszenia jej. To by go na pewno dotknęło do żywego! Nie znała go, ale była przekonana, że jest człowiekiem hardym i bardzo zarozumiałym. Jakąż przyjemność sprawiłby jej widok jego upokorzenia. Niech zejdzie z tego swojego Olimpu, klęknie przed nią i błaga o wybaczenie! To jedyne, co mogłoby skłonić ją do puszczenia w niepamięć tego upokarzającego incydentu. Wzdrygnęła się na wspo­mnienie o tym, jak leżała u stóp Martella niczym niewolnica przed nowym właścicielem.

- Szkoda, że nie zdążę już kupić nowej sukni - powiedziała.

Fred Ramsgate roześmiał się.

- Masz całe szafy pełne pięknych strojów, dziewczyno.

Wstał i spojrzał na zegarek.

- Czas na nas. Dochodzi trzecia. Gdzie, do licha, są te sprawozdania?

Przez resztę popołudnia Caro z trudem koncent­rowała się na pracy. Ojciec rzucał jej od czasu do czasu zdziwione spojrzenie, uczestnicy narady także obserwowali ją z zaciekawieniem. Nie, stanowczo nie była dzisiaj sobą.

O szóstej udało jej się wreszcie wrócić do domu. Poszła prosto do swojego pokoju. Miała zaledwie godzinę, by przygotować się do wizyty u lady Westbrook.

Fred był człowiekiem szalenie punktualnym, toteż dokładnie o siódmej trzydzieści znaleźli się przed drzwiami pięknej rezydencji Westbrooków.

- Samotna starsza kobieta w tak wielkim domu - mruknął Fred.

- Może mieszka z wnukiem?

Caro drżała lekko ze zdenerwowania, brakowało jej tchu. Nie była pewna, czy uda jej się prowadzić spokojną konwersację z Gilem Martellem. Po wszyst­kim, co między nimi dzisiaj zaszło!

Drzwi frontowe otworzyły się. Stanęła w nich przysadzista kobieta niskiego wzrostu w skromnej szarej sukni. Przywitała ich uprzejmie, zabrała im nakrycia i zaprowadziła do salonu, gdzie czekała już lady Westbrook. Na ich widok podniosła się z dużego secesyjnego fotela o wysokim, sztywnym oparciu.

Starsza pani wydała się Caro dziwnie znajoma. Te przepastne, ciemne oczy, długi nos, proste plecy, wszystko to przypomniało jej Gila Martella. Byli do siebie szalenie podobni, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Jednakże po chwili Caro stwierdziła pewne różnice. Lady Westbrook była za młodu zapewne ciemną brunetką, teraz miała włosy białe jak śnieg i delikatne jak jedwab, twarz szczupłą i pomarszczoną. Była chuda i koścista, ale gdy wstała i zrobiła kilka kroków naprzód, by uścisnąć dłoń Freda, uśmiech rozjaśnił jej surowe rysy, emanowało z niej ciepło i niezwykły urok. Fred zareagował natychmiast. Wdzięk kobiet od lat dwóch do stu zawsze go zniewalał!

- To jest moja córka, Caroline - Fred przedstawił z dumą swoje ukochane dziecko.

Kobiety podały sobie ręce i spojrzały na siebie z zainteresowaniem.

- Słyszałam, że pracuje pani u ojca. Czy daje to pani satysfakcję? - zapytała lady Westbrook z niedowierzaniem.

Caro roześmiała się krótko.

- Wielką satysfakcję. Jestem wysoko wykwalifikowanym pracownikiem działu rozliczeń, znam się dobrze na rachunkowości. Po skończeniu szkoły poszłam na kurs specjalistyczny.

- Jakże egzystencja kobiet zmieniła się od czasów mojej młodości - zauważyła lady Westbrook i Caro zaczęła się zastanawiać, czy to znaczy, że ta kobieta zazdrości jej, czy też nie aprobuje jej sposobu życia.

- Proszę usiąść obok mnie, moja droga. Mam już nie najlepszy wzrok i bardzo lubię wiedzieć, jak wyglądają moi goście. Ale do rzeczy. Czego się państwo napijecie? Sherry? Wytrawne czy słodkie?

Gospodyni napełniła im kieliszki i znikła za drzwia­mi. Lady Westbrook piła małymi, delikatnymi łyczkami i po chwili skierowała swoje apodyktyczne spojrzenie na Freda Ramsgate'a.

- Nie chciałabym psuć bardzo dobrego obiadu rozmową o interesach. Spróbujmy załatwić naszą sprawę, zanim siądziemy do stołu.

Caro zacisnęła usta i wymieniła z ojcem spojrzenia.

- Jak pani sobie życzy - odparł Fred beznamiętnym tonem.

Lady Westbrook przyglądała mu się przez chwilę z absolutnie obojętną miną.

- Zakładam, że pan jest nadal zainteresowany tą transakcją.

- Nadal zainteresowany - powtórzył Fred, a ona skinęła głową.

- Chce pan wykupić kontrolny pakiet akcji Westbrooka?

Caro wyprostowała się raptownie. Dużo nie brako­wało, by rozlała sherry na sukienkę. Fred także poruszył się niespokojnie. Tego się nie spodziewał w najśmielszych snach. Mimo to nakazał sobie zachowanie idealnego spokoju.

- Tak, tak, oczywiście - odparł. - Moja propozycja jest wciąż aktualna.

- Doskonale. Jutro powiem moim ludziom, żeby się z panem porozumieli - powiedziała Lady Westbrook.

W tym samym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Gil Martell. Na jego twarzy malowało się skrajne zdumienie.

Nerwy Caro zareagowały tak, jakby zostały do­tknięte gorącym żelazem. Przedtem zastanawiała się nad tym, czy Martell będzie u swojej babki i jak zareaguje na jej widok. No cóż, teraz przekonała się o tym. I to błyskawicznie. Był znów w podłym nastroju. Czy to jego normalny stan, czyjej obecność tak na niego działa? Poprzez długość pokoju spojrzał złym okiem najpierw na jej ojca, a potem na swoją babkę.

- Co się tu, u licha, dzieje?

- Nie przypominam sobie, Gilhamie, żebym zapraszała cię dziś na kolację - powiedziała lady Westbrook lodowatym tonem. - Gdzie twoje maniery, mój drogi? Czy nie widzisz, że mam gości? Pozwól, że cię przedstawię. To mój wnuk. A to pan Ramsgate i jego córka, Caroline...

- Wiem, kim są - mruknął Gil. - Chciałbym natomiast wiedzieć, co oni tu robią.

- Zaprosiłam ich na kolację.

Twarz lady Westbrook zbladła z oburzenia, a po chwili na jej zwiędłych policzkach zakwitły czerwone wypieki.

- Dlaczego? - wymamrotał Gil poprzez zaciśnięta zęby.

Jego babka wyprostowała się w swoim fotelu.

- Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Powiem ci tylko - powiedziała chłodno - że zamierzam omówić z panem Ramsgate warunki sprzedaży moich akcji.

Martell zacisnął mocno zęby, ciemny rumieniec powoli zalewał jego twarz.

- Po moim trupie! - powiedział, jak mógł najspokojniej.

ROZDZIAŁ TRZECI

- Bardzo miła perspektywa! - krzyknęła spontanicznie Caro. Wiedziała, że to błąd, ale nie mogła się w żaden sposób powstrzymać.

Lady Westbrook spojrzała na nią zdumiona. Nigdy przedtem nikt nie zdobył się na takie potraktowanie jej wnuka. Po chwili roześmiała się. Gil nie był ani zaskoczony, ani rozbawiony sytuacją. Przecież zetknął się już z Caroline Ramsgate i wiedział, z kim ma do czynienia.

Nie mieszaj się do tego, babciu - powiedział chłodnym tonem.

- Zasłużyłeś sobie na gniew panny Ramsgate. - Babka rzuciła Gilowi karcące spojrzenie. - Byłeś bardzo nieuprzejmy. Chciałabym, żebyś już poszedł. Nie zapraszałam cię dziś na kolację.

- Ponieważ doskonale wiesz, że nigdy nie zgodzę się na tę sprzedaż.

- Twoja zgoda nie jest potrzebna. Na szczęście rozporządzam większością akcji.

- Nie porozumiałaś się nawet z radą nadzorczą.

- Bo nie muszę. Akcje są moją osobistą własnością. Mogę je w każdej chwili sprzedać. Bez niczyjej zgody. Powiedziałam ci dzisiaj rano, że stanowczo po stanowiłam się ich pozbyć. Jeżeli nie wziąłeś tego na serio, nie jest to moja wina. Zawsze wyrażam się bardzo jasno!

Daj że spokój, babciu - powiedział Gil zachrypłym głosem. - Pomyśl o konsekwencjach. Czy ty naprawdę chcesz, żeby firma przeszła w obce ręce? A tak się stanie, jeżeli wykonasz swój zamiar. To szaleństwo! I pomyśleć, że robisz to tylko dlatego, że pozwoliłem sobie na tę głupią małą...

Uprzytomnił sobie obecność Caro i Freda i rzucił na nich ponure spojrzenie.

- Chciałbym porozmawiać z moją babką w cztery oczy. Proszę, żeby państwo wyszli. Chodzi o ważną sprawę rodzinną.

Fred wstał, mruknął coś pod nosem, Caro również podniosła się z fotela. Nie miała ochoty opuszczać pokoju. Była zafascynowana skandalicznym aspektem sytuacji, jaka się wytworzyła. Zaczynała trochę rozumieć tego porywczego człowieka.

Było jasne, że kocha swoją babkę, która zajęła się jego wychowaniem po śmierci matki, ale widać było, że ma jej również za złe jej apodyktyczność.

Wprawdzie posiadała pięćdziesiąt jeden procent akcji, ale od kilku lat on, Gil, prowadził firmę. Oczywiście nieustannie przez nią kontrolowany. Nie odpowiadało mu to. Tego można się było łatwo domyślić. Był na to zbyt arogancki, zbyt pewny siebie.

Idąc ku drzwiom Caro czuła na sobie bezczelny wzrok Martella. Zrobiło jej się gorąco. Nie dlatego, żeby sobie wyobrażała, że spodobała się arogantowi. Po prostu nie chciała być lustrowana niczym klacz wyścigowa. Gil Martell należał niewątpliwie do tych mężczyzn, którzy automatycznie oceniają walory seksualne każdej napotkanej kobiety, nawet jeżeli nie czują do niej sympatii.

Wezbrała w niej fala niechęci, ale jednocześnie i podziwu dla jego niewątpliwej męskości.

- Jak śmiesz wypraszać moich gości? – obruszyła się lady Westbrook. - Niechże pan siada, panie Ramsgate, bardzo pana proszę. Nie zwracajcie państwo uwagi na mojego wnuka.

- Nie możemy rozmawiać na ten temat w obecności osób trzecich - obruszył się Gil.

- To nie jest ani miejsce, ani pora na takie rozmowy - przerwała mu babka. - Za chwilę siadamy do kolacji. Pytałam pana Ramsgate, czy wciąż jeszcze jest zainteresowany kupnem naszego magazynu. Twierdzi, że tak, więc będziemy mogli rozpocząć konkretne negocjacje.

- My? - żachnął się Gil. - Ja nie zamierzam prowadzić z tym panem żadnych negocjacji. Ani z nim, ani z kimkolwiek, kto wyraziłby ochotę na wykupienie mojego przedsiębiorstwa.

- Twojego? - Oczy starszej pani zwęziły się zło wrogo. - Zapominasz, mój drogi, że ono jest moje. I że mogę z nim robić, co mi się żywnie podoba. Najwyższy czas, żebyś sobie zdał z tego sprawę. Zatrudniam cię jako dyrektora, płacę ci bardzo dobrą pensję, ale to nie znaczy, że jesteś właścicielem i że masz prawo do udziału w rozmowach na temat jego ewentualnej sprzedaży. Jeżeli zdecyduję się na nią, pan Ramsgate będzie negocjował z moimi adwokatami.

- Mówisz "jeżeli", więc nie jesteś jeszcze całkowicie zdecydowana.

- Powiedzmy, że rozważam różne warianty porozumienia się w tej sprawie z panem Ramsgate. O szczegółach będą z nim rozmawiali moi adwokaci, ale ostateczną decyzję podejmę ja. Mogę ci przyrzec, że naradzę się z tobą, zanim to uczynię, ale nie przyrzekam, że przyjmę twoje sugestie. Dam ci po prostu szansę wyrażenia swojej opinii. No, ale dość tego. Nie pozwolę sobie zepsuć wieczoru. Mam, jak widzisz, gości. Byłabym wdzięczna, gdybyś sobie teraz poszedł.

- Przez sekundę Martell stał nieruchomo, wypros­towany jak strzała. Mięśnie i nerwy miał napięte do ostateczności. Caro zauważyła na jego szyi szybko pulsującą nabrzmiałą żyłę. Jego oczy błyszczały jak rozżarzone węgle.

Spodziewała się po nim jeszcze jednego wybuchu gniewu, ale pomyliła się. Gilham obrócił się gwałtownie na pięcie, pomaszerował do drzwi, przystanął na chwilę, znowu się obrócił, nabrał powietrza w płuca, wyraźnie się uspokoił i spojrzał na babkę wzrokiem pełnym skruchy i czułości. Caroline zobaczyła w nim nagle uroczego młodego chłopca, który dobrze wie­dział, jak za pomocą uśmiechu i słodkich słówek owinąć sobie babunię dokoła małego palca.

- Przepraszam, babciu - powiedział teraz cicho. - Znowu się uniosłem. Bardzo mi z tego powodu przykro. Nie potrafiłem się opanować. Przyszedłem, żeby przeprosić cię za tę poranną sprzeczkę, ale kiedy zobaczyłem, że już negocjujesz z potencjalnym nabywcą, zdenerwowałem się. Wybacz mi.

- Najwyższy czas, żebyś się utemperował, mój drogi - odparła lady Westbrook chłodno. - I czy nie uważasz, że moim gościom należą się od ciebie przeprosiny? Z pewnością nie spodziewali się, że spotka ich w moim domu podobny afront.

Gil podszedł do Caro i Freda, wciąż z tym miłym uśmiechem na ustach. Jednakże w jego ciemnych oczach czaiła się złość i Caro nie miała wątpliwości, że ten twardy człowiek tylko udaje skruszonego. Wyciągnął dłoń do Freda, ale Fred zignorował ten pojednawczy gest.

- Panie Ramsgate, proszę mi darować te złe maniery.

- Panie Martell - odparł Fred - dzisiaj po południu moja córka została w pańskim sklepie bardzo źle potraktowana.

- To była głupia pomyłka, za którą już przeprosiłem.

- Dobra, dobra - obruszył się Fred. - Słowa nic nie kosztują. Powiada pan, że to była pomyłka, ale dlaczego pański detektyw zachował się tak brutalnie? Powiedziała mi, że pchnął ją na ziemię, powlókł przez pokój, że potrząsał nią...

- Ten człowiek został już zwolniony z pracy - oświadczył Gil. - Działał wbrew moim instrukcjom, zapewniam pana o tym. I wbrew metodom panującym w naszej firmie. Miał pannę Ramsgate po prostu przyprowadzić do mojego gabinetu. Przesadził w swojej gorliwości i poniósł konsekwencje.

Gil uśmiechnął się przy ostatnich słowach.

- Widzę, że pana to bawi? - wybuchnęła Caro.

- Ależ skąd! - odparł pospiesznie Gil.

- Pański pracownik zachował się jak zwykły zbir i pan dobrze o tym wie!

Z trudem utrzymywał uśmiech na ustach, patrzył na Caro coraz groźniejszym wzrokiem.

Po chwili zwrócił się w stronę Freda. Pragnął go za wszelką cenę udobruchać, więc znowu zmobilizował cały swój wdzięk i zaczął mówić gawędziarskim tonem.

- Wie pan przecież, jak to teraz jest - powiedział, jak biznesmen do biznesmena. - Kradzieże sklepowe stają się plagą. Musieliśmy na wszystkich piętrach zainstalować kamery. Monitory są stale obserwowane. Gdyby pan zobaczył wideo taśmę z nagraniem spaceru pańskiej córki po naszym magazynie, zrozumiałby pan, dlaczego wzbudziła podejrzenie moich ludzi. Zachowywała się co najmniej dziwnie. Dokładnie jak złodziejka.

Przerwał i obrzucił Caro pogardliwym spojrzeniem.

- Nie wpadło im do głowy, że może jest tylko szpiegiem przemysłowym.

- Niech pan nie będzie śmieszny - mruknęła Caro.

- Jest to jedyne określenie, jakie przychodzi mi do głowy - odparł Gil.

Caro zacisnęła zęby i poczerwieniała na twarzy. Nie zamierzała wdawać się z tym człowiekiem w kolej­ną sprzeczkę i to w obecności jego babki.

Lady Westbrook otworzyła szeroko oczy.

- Co to znaczy? O czym ty mówisz, Gil? Co takiego miało miejsce w naszym sklepie? Nic mi o tym nie mówiłeś.

- To było tylko małe nieporozumienie! - powiedział Gil cicho.

Fred spojrzał na córkę ostrzegawczym wzrokiem. Jeżeli rzeczywiście otwierała się możliwość wykupienia Westbrooka, to lepiej nie zaskarżać ich do sądu w tak błahej sprawie, ale Caro była bardzo oburzona tym, co jej się przytrafiło. On też był zły z tego powodu, jednakże z zadowoleniem stwierdził, że Caro macha ręką, jak gdyby chciała mu powiedzieć, że przejęcie Westbrooka uznaje za ważniejsze od zemsty na Gilhamie Martellu.

- Wszystko zostało już wyjaśnione, lady Westbrook - powiedziała. - To było rzeczywiście zwykłe nieporozumienie. Pani wnuk wyjaśnił to i przeprosił mnie.

- Cieszę się, że zdecydowała się pani przyjąć moje przeprosiny, panno Ramsgate - uśmiechnął się trochę ironicznie Gil. - Podejrzewałem, że zechce się pani zemścić, no, ale widzę, że się myliłem. Jest pani bardzo racjonalną osobą.

- O, tak - zgodził się Fred. - Caroline zawsze była bardzo rozsądna.

- Rozsądna? - Gil Martell zmierzył ją od stóp do głów tym swoim przenikliwym, lekko szyderczym a zarazem rozbawionym wzrokiem.

- No, tak, sądzę, że jest to słuszne określenie jej charakteru.

Caro poczuła, jak rośnie w niej nienawiść do tego wstrętnego człowieka. Kpił sobie z niej, to było chyba jasne. Jakże żałowała, że musi powstrzymać swój temperament ze względu na obecność lady Westbrook, no, i z powodu negocjacji w sprawie tak upragnionego przez jej ojca domu towarowego tych ludzi. Zacisnęła więc zęby i postanowiła nie reagować na prowokację Martella.

- Pani milczy? - uśmiechnął się Gil i zerknął na zegarek. - Muszę już iść, babciu - dodał. - Mam ważne spotkanie.

- Z kim? - spytała, już udobruchana.

- Chyba nigdy o niej nie słyszałaś - odparł krótko.

Lady Westbrook zmarszczyła brwi. Na jej czole ukazały się dwie głębokie bruzdy.

- A więc z Mirandą? - zapytała.

W odpowiedzi Gil rzucił jej lodowate spojrzenie, skłonił się lekko przed Caro i skinął głową Fredowi.

- Dobranoc, panno Ramsgate. Dobranoc, panie Ramsgate. Życzę miłego wieczoru.

Przez chwilę Caro myślała, że odejdzie nie poże­gnawszy się z babką, ale pochylił się nad nią i pocałował ją w obydwa policzki.

- Dobrej nocy, moja kochana - powiedział i zanim zdążyła mu odpowiedzieć, zniknął za drzwiami.

Lady Westbrook wydała z siebie głębokie wes­tchnienie.

- To mój jedyny wnuk - szepnęła nie patrząc na swoich gości.

Żadne z nich nie zareagowało. Bo i co można było powiedzieć. Mieli wrażenie, że stara pani na chwilę zapomniała o ich obecności.

Podczas obiadu, złożonego ze świetnie przyrządzo­nych dań i pierwszorzędnych win, Caro zastanawiała się, z kim też Gil mógł być umówiony. Towarzyskie kroniki gazet przypisywały mu mnóstwo romansów - z reguły z bardzo atrakcyjnymi kobietami. Ale to naprawdę nie była jej sprawa. Sama nie rozumiała, dlaczego ją to interesuje. Gil z pewnością nigdy nie będzie w niej widział kobiety. Więc czy warto o nim myśleć? Ale dręczyła ją ciekawość. Czy spotka się znowu z tą, jak jej tam, hrabiną? Czy hrabia miał powód do bójki z Gilem Martellem? Co za idiotka ze mnie, strofowała się w myślach. Muszę się opamiętać i przestać o tym myśleć. W drodze do domu Fred był w dobrym humorze.

- Zobaczysz, że ona go wydziedziczy - powiedział w pewnym momencie.

- Skąd wiesz? - zdziwiła się Caro. - Tego nie powiedziała. To, że chce sprzedać swoje akcje, nie oznacza jeszcze, że pominie wnuka w testamencie.

- To oznacza, że pozbawia go tego, na co za pracował sobie przez wiele lat, moje dziecko. Zauważyłaś chyba, jak się zdenerwował.

- Rzeczywiście.

- No, widzisz. On wie, że babka zamierza go wydziedziczyć, że chce mu zabrać firmę. Może nawet zostawi mu swoje pieniądze, ale sklepu za nie nie odkupi. Straci przedsiębiorstwo, które od lat traktuje jak swoje. Jego krewni zbudowali ten gmach, założyli pierwszorzędny dom towarowy. Prowadzą go od kilku pokoleń. Nie można się dziwić, że Gil Martell jest wściekły.

Caro spojrzała na ojca ze zdziwieniem.

- Mam wrażenie, że mu współczujesz.

- Mam w stosunku do niego jakieś dziwne uczucie solidarności - uśmiechnął się Fred. - On zrobił naprawdę dobrą robotę. Jego ojciec zaniedbał interes, Gil Martell przywrócił mu dawną świetność, a teraz babka pogniewała się na niego i negocjuje sprzedaż swojego kontrolnego pakietu akcji, nie pytając go nawet o zdanie. O, tak, naprawdę współczuję temu człowiekowi.

- Ale nie zrezygnujesz chyba z kupienia Westbrooka?

Pytanie było retoryczne. Caro doskonale wiedziała, że jej ojciec nigdy nie odstąpi od swojego zamiaru. Że tam, gdzie w grę wchodzi biznes, nie kieruje się osobistymi odczuciami. Czemu więc miałby to zrobić w tym przypadku?

- Ależ oczywiście - odparł Fred. - Jeżeli nie ja, to kupi go ktoś inny. Dawno nauczyłem się prostej prawdy, że przy takich transakcjach jak ta, ktoś zawsze dostaje po głowie. Nie można się liczyć ze wszystkimi niemiłymi konsekwencjami, nieuchronnie towarzyszącymi wszelkim interesom.

- Na pewno masz rację, papo - zgodziła się Caro.

- Ale powiedz, czy sądzisz, że ona to robi z powodu tej bójki w nocnym lokalu, opisanej w dzisiejszych porannych gazetach?

- To całkiem możliwe - zastanawił się Fred.

- Zdawało mi się, że Martell też to podejrzewa. Chociaż mogą istnieć inne powody, o których nic nie wiemy. Może lady Westbrook potrzebuje gotówki?

Może chce zainwestować swój kapitał w kogoś innego niż wnuk? Może jest zadłużona? Nie powinno nas to obchodzić. Właśnie to miałem na myśli, kiedy mówiłem
o niemiłych konsekwencjach towarzyszących wszelkim interesom. Motywy postępowania lady Westbrook nas nie dotyczą. Naszym celem jest przeprowadzenie
możliwie najkorzystniejszej transakcji dla naszych akcjonariuszy. Trzeba przejrzeć księgi Westbrooka, zorientować się w sytuacji finansowej firmy, upewnić się, czy cena, jakiej żądają, jest uzasadniona. Reszta to już nie nasz problem.

- Potrzebna nam będzie współpraca Gila Martella - zauważyła Caro. - Zupełnie sobie tego nie wyobrażam. A ty?

- Twoja ekipa musi tam wkroczyć i przejrzeć ich księgi. Trzeba będzie przekonać Martella o konieczności utrzymywania z nami dobrych stosunków.

- Już to widzę!

W dziesięć dni później Caroline siedziała w swoim gabinecie i wpatrywała się w stojący na biurku telefon.

Przygotowywała się wewnętrznie do rozmowy z Gilem Martellem, zastanawiała się nad tym, jak ją prze­prowadzić. Przed przystąpieniem do poważnych negocjacji z firmą Westbrook ojciec pragnął, by jego fachowcy zbadali jej księgi rachunkowe i sporządzili raport o jej sytuacji finansowej. Jednakże adwokaci lady Westbrook dawali niedwuznacznie do zrozumie­nia, że Gil Martell robi trudności. Odmawiał wydania ksiąg i pomijał milczeniem wszystkie prośby o wpusz­czenie Caro i jej zespołu do swojego działu rachun­kowości.

Cena rynkowa akcji Westbrooka była wprawdzie wielce zachęcająca i Fred Ramsgate był zdecydowany na wykupienie kontrolnego pakietu, ale nie przed dokładnym sprawdzeniem stanu finansowego firmy. Chciał mieć pewność, że przejmuje zdrowe przed­siębiorstwo za atrakcyjną cenę.

- Porozmawiaj z Martellem osobiście - zwrócił się tego ranka do Caro. - Dotychczas działaliśmy przez osoby trzecie. Sama do niego zadzwoń.

Caro wykręciła odpowiedni numer i połączyła się z sekretarką Martella. Chłodny kobiecy głos zawia­domił ją, że pan Martell jest w tej chwili na zebraniu. Nie, sekretarka nie miała pojęcia, kiedy będzie wolny. Raczej niechętnie zgodziła się zanotować numer telefonu Caro i poprosić szefa, żeby zadzwonił do Caro, jak tylko wróci.

Oczywiście tego nie zrobił. Caro zatelefonowała do niego ponownie. Ten sam zimny, obojętny głos oświadczył jej, że szefa nie ma w biurze.

- Czy powie mu pani, że sprawa jest pilna? - zapytała. - Ważna i pilna?

Głos sekretarki zabrzmiał tak, jak gdyby reagowała na bzyczenie muchy, która jakoś dostała się do jej pokoju. Najprawdopodobniej miała ochotę potrak­tować interesantkę tak samo jak uprzykrzonego owada.

Caro zaś miała nieprzepartą ochotę wrzasnąć na nią i nauczyć ją grzeczności, ale powstrzymała się. Nie mogła ryzykować, musiała być słodka i szalenie uprzejma, przynajmniej do chwili uzyskania kontaktu z Martellem.

Ale Martell nie kwapił się do rozmowy z nią. Caro przez następne dwa dni dzwoniła w regularnych odstępach czasu i za każdym razem natrafiała na ten sam obojętny głos sekretarki, która załatwiała ją odmownie z nie ukrywaną przyjemnością. Jej szef niewątpliwie podzielał jej odczucia. Caro nie miała co do tego żadnych wątpliwości.

- Dotarłaś do niego? - zapytał ją ojciec trzeciego dnia.

- Ależ skąd!

Caroline wstała od śniadania, przerzuciła torebkę przez ramię i ruszyła ku drzwiom.

- Dokąd się wybierasz?

- Tam, gdzie powinnam się była wybrać dwa dni temu. Do jaskini lwa.

- Powodzenia! - krzyknął za nią Fred.

Był zadowolony, że nie musi osobiście rozmawiać z tym młodym arogantem. Czekały go negocjacje z lady Westbrook, uważał więc, że musi oszczędzać siły.

Gdy Caro dotarła do Westbrooka, postanowiła nie iść bezpośrednio do gabinetu dyrektora, lecz znowu dokładnie zwiedzić wszystkie działy. Zaczęła od parteru. Szła wolnym krokiem od kontuaru do kontuaru, przenosiła się z piętra na piętro i robiła luźne notatki. Zatrzymała się w dziale kosmetyków, gdzie demonstrowano jakiś nowy produkt, pozwoliła spryskać się perfumami, oferowanymi po specjalnej cenie, w dziale spożywczym skosztowała kawałek francuskiego sera, na piętrze poświęconym gospodar­stwu domowemu obejrzała zestaw niemieckich naczyń kuchennych, oglądała prześcieradła i ręczniki, ceramikę i szkło, aparaty radiowe, wreszcie w dziale zabawek przyjrzała się dokładnie nowemu elektronicznemu robocikowi.

Przechadzając się powoli po piętrze z damską garderobą, zauważyła doskonale skrojoną małą czarną sukienkę zaprojektowaną przez jej ulubionego projek­tanta. Postanowiła ją przymierzyć.

Zabrała ją do przymierzami i właśnie stała w kabinie ubrana tylko w staniczek, rajstopy i haleczkę, kiedy ktoś energicznie odsunął kotarę. Zdumionej i za­skoczonej Caro ukazała się odbita w lustrze twarz Gilhama Martella.

- No, dobra. Co to ma znaczyć? - wyrzucił z siebie ze złością.

Za Martellem stała kierowniczka działu i niemłoda klientka, z przerzuconą przez ramię suknią. Caro zarumieniła się.

- Proszę zasunąć kotarę! Ludzie na mnie patrzą!

Gil spojrzał w lustro, zobaczył przyglądające się im kobiety, ale zamiast się wycofać, wszedł do ciasnej kabiny i zasunął za sobą kotarę.

- Proszę natychmiast wyjść! - zażądała Caro i odwróciła się tyłem do intruza.

Zauważyła, że Gil ma na sobie ciemne wizytowe ubranie w cieniutkie szare paski. Rozpięta marynarka ukazywała dobrze dopasowaną kamizelkę. Ten wy­tworny strój jeszcze silniej podkreślał jego agresywną męskość.

- Nie ruszę się stąd - powiedział stanowczym tonem - dopóki nie dowiem się, dlaczego pani nas znowu szpieguje.

Wpatrywał się bezczelnie w jej lustrzane odbicie. Wodził wzrokiem po jej ciele, po krągłych białych piersiach uwięzionych w koronkowych miseczkach stanika, po smukłych udach obleczonych cielistymi pończochami, po gładkich ramionach, pośladkach unoszących leciutko jedwabną haleczkę. Pod naporem jego wzroku Caro zaczęła drżeć jak w gorączce. Ogarnęła ją pogarda dla samej siebie. Dlaczego ten człowiek tak na mnie działa? Dlaczego czuję się tak strasznie zażenowana? Przecież gdyby to była plaża, miałabym na sobie znacznie mniej niż teraz i nic bym sobie nie robiła z jego bezczelnej miny.

Chwyciła leżącą na krześle sukienkę i zakryła się nią.

- Pan nie odpowiada na moje telefony. Musiałam wymyślić coś, co zwróciłoby na mnie pańską uwagę - powiedziała, jak mogła najspokojniej.

- Chciała pani zwrócić na siebie moją uwagę? Doskonale. Skoro tak bardzo pani na tym zależy...

Jedną ręką wyrwał jej suknię, rzucił ją na podłogę, a drugą powiódł delikatnie i powoli po jej boku, od piersi aż po udo. Nogi ugięły się pod Caro, krew uderzyła jej do głowy.

Po drugiej stronie kotary rozległy się kroki.

- Proszę mnie puścić! - szepnęła Caro. – Proszę stąd natychmiast wyjść! Muszę się ubrać!

Jakże się bała publicznej sceny. Miała jeszcze żywo w pamięci tę okropną historię z detektywem wlokącym ją przez cały magazyn. Myślała, że jeżeli Gil dowie się, iż znowu zjawiła się w jego królestwie, przybiegnie i zażąda, żeby poszła z nim do jego gabinetu. Nie wpadło jej do głowy, że zachowa się w podobny sposób.

- Jak pan śmie mnie dotykać! - szepnęła znowu.

- Proszę zabrać ręce!

Gil nie odpowiedział, ale też jej nie puścił. Odwrotnie, przylgnął całym ciałem do jej pleców i uśmiechał się do jej lustrzanego odbicia wyzywającym, pogardliwym uśmiechem, położył głowę na jej gołym ramieniu i przycisnął swoje chłodne usta do jej gorącej skóry.

- Ma pani piękne ciało - wymamrotał. – Bardzo pociągające.

Wsunął rękę pod koronkowy staniczek. Mimo woli Caro wzdrygnęła się z rozkoszy.

Gil obserwował ją dalej w lustrze i z zadowoleniem stwierdził, że osiągnął zamierzony efekt. Jej usta rozchyliły się, przymknęła powieki, wstrzymała oddech. Uśmiechnął się z dyskretną ironią.

- Niestety, jestem dzisiaj bardzo zajęty. Pani pozwoli, że powrócę do pracy - powiedział i odsunął się.

Caro wyprostowała się szybko, chwyciła swoją suknię i zaczęła się gorączkowo ubierać.

Gil przyglądał się jej rozbawionym wzrokiem.

- Gdy zobaczyłam pana po raz pierwszy - powie działa Caro, odzyskując panowanie nad sobą - zrobił pan na mnie bardzo niemiłe wrażenie. Gdy zobaczyłam pana po raz drugi, spodobał mi się pan jeszcze mniej. Dzisiaj przekonałam się ostatecznie, że nie zyskuje pan przy bliższym poznaniu. Odwrotnie. Jest pan po prostu obrzydliwy. Patrzeć na pana nie mogę.

- To dziwne, bo przed chwilą odniosłem zupełnie inne wrażenie - roześmiał się Martell. - Jeżeli o mnie idzie, to, owszem, mogę na panią patrzeć, i to z przyjemnością. Szczególnie kiedy jest pani w samej bieliźnie. Czy musi pani koniecznie nakładać na siebie tę suknię? Ładna to pani nie jest, ale ma pani zupełnie niezłą figurę. Całkiem, całkiem!

- Niechże się pan wreszcie zamknie! - obruszyła się Caro. - Ludzie słuchają!

Wyjęła z torebki grzebyk i szybko przeczesała włosy. Z trudem powstrzymywała drżenie rąk. Żaden mężczyzna jeszcze nigdy tak na nią nie podziałał. Nic z tego nie rozumiała.

Gil Martell odsunął kotarę, Caro przerzuciła przez ramię czarną sukienkę, po wyjściu z kabiny wręczyła ją sprzedawczyni, oświadczyła, że jej nie kupuje, i zastanawiała się nad tym, co też sobie ta dziewczyna o niej myśli i ile usłyszała z tego, co działo się pomiędzy nią a Gilem. Idąc za nim ku windzie miała wrażenie, że wszyscy klienci przyglądają się jej i szepczą za jej plecami.

Weszli do windy i bez słowa pojechali na górę. Sekretarka rzuciła Caro lekceważące spojrzenie.

- Było kilka pilnych telefonów - powiedziała do Gila. - Zostawiłam notatkę na pańskim biurku.

- Dziękuję. Proszę mnie teraz z nikim nie łączyć. Wprowadził Caro do gabinetu, zamknął drzwi, szybkim krokiem podszedł do swojego biurka, usiadł za nim i gestem ręki wskazał stojący naprzeciwko fotel. Caro rozsiadła się wygodnie, skrzyżowała swoje długie nogi i z pewnym zażenowaniem zauważyła, że Gil przygląda się każdemu jej ruchowi z wielką uwagą.

- No więc? - odezwał się. - Czym mogę pani służyć? Nawet w doborze słów było coś aroganckiego.

- Mam dosyć tych głupich żartów... - zaczęła.

- A ja nie.

- Jeżeli pan sobie wyobraża, że z panem flirtuję, to myli się pan - rozgniewała się Caro.

- No dobrze, moja droga, niech mi pani powie, o co pani chodzi, byle szybko. Jestem bardzo zapracowanym człowiekiem.

- Wobec tego niech pan przestanie bawić się moim kosztem. I nie udaje, że nie wie, po co tu przyszłam. Dopóki nie przejrzymy waszych ksiąg, nie będziemy mogli podjąć negocjacji. Chcę, żeby pan wyraził zgodę na to, bym wraz z moim zespołem ekspertów mogła tu spędzić kilka dni i poinstruował swoich ludzi, by nam szli na rękę.

- Dlaczego miałbym się na coś takiego zgodzić? - W oczach Gila zgasły iskierki wesołości.

- Dlatego że jeżeli nie zrobi pan tego z własnej woli, zmusi pana babka, i to albo drogą perswazji, albo przez nakaz sądowy.

Powiedziawszy to Caro speszyła się nieco. Wiedziała, że pozwoliła ponieść się temperamentowi. Grożenie Gilowi sądem było nonsensem. Gdyby powtórzył jej słowa babce, stara pani mogłaby wycofać się z całej sprawy. Opuściła powieki i patrzyła na Martella spoza zasłony swych gęstych rzęs. Zobaczyła, że zbladł, zacisnął usta i zmarszczył brwi.

- No, dobra - powiedział po chwili bezbarwnym głosem. - Nasze księgi będą od jutra od godziny dziewiątej rano do waszej dyspozycji. Nie pozwalam ich jednak wynosić z budynku, kopiować, czy robić z nich notatek. Każę przydzielić wam odpowiednie pomieszczenie. Czy wszystko jasne?

- Wszystko jest jasne, pomyślała Caro. Ustąpił, bo nie ma innego wyjścia, ale postanowił utrudnić jej pracę.

- Może mi pan zaufać - powiedziała spokojnie.

- Zaufać? Pani? - mruknął Martell. - Czy uważa mnie pani za aż tak naiwnego? O nie, panno Ramsgate, nie mam do pani ani do tego rekina, pani ojca, nawet krztyny zaufania. Dlatego chcę, żebyście pracowali tutaj, na moim terenie, pod okiem moich księgowych.

Każę wstawić biurko do mojego gabinetu, komputery, telefon, wszystko, czego tylko zażądacie, ale będę was śledzić na każdym kroku, w dzień i w nocy.

Caro spojrzała na niego zdumionym wzrokiem, przeszedł ją lęk. Poczuła się zagrożona. Nie była pewna, czy znajdzie siły na spędzanie takiej ilości czasu pod bacznym okiem Gila Martella.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Pierwszego dnia Caro nie zetknęła się z nim w ogóle. Nie zjawił się ani na chwilę w swoim gabinecie. Jak zwykle krążył po magazynie, rozmawiał z kierownikami działów, wysłuchiwał ich problemów, decydował w setkach spraw. Jego sekretarka w milczeniu sprząt­nęła papiery z jego biurka, chowając je do szuflad i szafek. Caro przyglądała jej się spod opuszczonych powiek. Tamta nie odzywała się ani słowem. Dawała jasno do zrozumienia, że nie ma najmniejszego zaufania do intruzów.

Większość przedpołudnia Caro i jej eksperci spędzili na rozmowie z głównym księgowym, który odnosił się do nich z chłodną rezerwą, jak gdyby się obawiał, że zarazi się od nich jakimś wirusem. Był to przysadzis­ty mężczyzna w średnim wieku z małym czarnym wąsikiem i pruderyjnym uśmieszkiem na ustach. Caro traktował uprzejmie, lecz z dystansem i pewnym niedowierzaniem. Z wyrazu jego oczu można było wnioskować, że nie mieści mu się w głowie, że ładna, młoda dziewczyna może się znać na rzeczy tak skomplikowanej jak rachunkowość. W swym życiu zawodowym Caro zetknęła się wielokrotnie z męż­czyznami tego typu. Nie wierzyli, że jest kompetentna, byli bowiem pewni, że zawdzięcza swe stanowisko pozycji ojca. Gil Martell był z pewnością jednym z nich.

Caro podziękowała głównemu księgowemu za pomoc i wraz ze swoimi ludźmi zabrała się na serio do wydobycia możliwie największej liczby danych ze sprawozdań i ksiąg. Miała do tego szczególny talent.

Bezbłędnie odkrywała wszelkie niedociągnięcia, wszy­stkie słabe punkty badanego przedsiębiorstwa. W mig zorientowała się, że sporządzenie finansowego profilu Werstbrooka nic zajmie jej zbyt wiele czasu.

Tuż przed porą lunchu zjawił się Gil Martell. Ale tylko na chwilę. Był uprzejmy i chłodny. Zabrał jakieś papiery i wyszedł.

Kilka następnych dni przebiegło mniej więcej w ten sam sposób. Caro zorientowała się szybko, że Martell rzadko przesiaduje w swoim gabinecie, że woli osobiście załatwiać sprawy niż zlecać je swoim podwładnym. Poznawszy jego styl pracy, Caro ustaliła sobie własny.

O dwunastej wypuszczała swoich ludzi na lunch, ale sama pozostawała w biurze. Przynosiła sobie z domu coś do jedzenia. Pudełeczko wiejskiego serka, kilka kawałków chrupkiego pieczywa, jabłko, butelkę wody mineralnej. Gil Martell szedł zazwy­czaj do restauracji z klientami, dostawcami czy importerami.

Na czwarty dzień, kiedy Caro właśnie spożywała swój skromny posiłek, Gil zjawił się niespodzianie.

- Czy to cały pani lunch? - zdziwił się. – Czemu nie korzysta pani ze stołówki dla personelu? Jest tam naprawdę dobre jedzenie.

- Wolę przynosić sobie własne.

- Jak pani uważa.

Gil wzruszył ramionami, spojrzał na nią, jakby szukając zaczepki, i przeszedł do swojego biurka. Wyjął jakieś dokumenty z szuflady i zaczął je starannie przeglądać. Caro również próbowała skupić się na swojej robocie. Mimo woli przypomniało jej się to, co miało miejsce w kabinie przebieralni, znów poczuła jego ręce na swoim ciele, jego wargi muskające jej odsłonięte ramię. Zalała ją fala gorąca. Z trudem panowała nad swoim oddechem. Żeby tylko Gil nie domyślił się, co się z nią dzieje.

Zadzwonił telefon. Caro wzdrygnęła się i auto­matycznie sięgnęła po słuchawkę.

- Recepcja — rozległ się kobiecy głos.- Jest tu hrabina Jurby. Czy mogę ją skierować na górę?

- Proszę zaczekać - odparła Caro i wskazała ręką na stojący przed Martellem drugi aparat. - Do pana.

- Proszę połączyć mnie z hrabiną - zażądał Gil od recepcjonistki.

Zmarszczył brwi. Palce jego lewej ręki zaczęły rytmicznie bębnić w blat biurka.

- Po coś tu przyszła, u licha? - mruknął do słuchawki. - Przecież wiesz, że Colin wścieknie się, jeżeli się o tym dowie.

Caro z zainteresowaniem przysłuchiwała się jego słowom. Wiedziała, że rozmawia z kobietą, która była powodem bójki w nocnym lokalu, a tym samym - decyzji lady Westbrook, żeby sprzedać magazyn. Przez głowę przebiegało jej mnóstwo pytań. Czy Gil jest kochankiem tej kobiety? Czy ona zamierza rozwieść się i wyjść za niego?

Komputer, przy którym pracowała Caro, wydał z siebie przeciągły pisk. Pomyliła się paskudnie, skasowała całą kolumnę cyfr.

- Skoncentruj się na tym, co robisz! - nakazała sobie surowo. Przestań podsłuchiwać rozmowy, które ciebie nie dotyczą!

- Rzucasz go? - krzyknął nagle Gil. - Posłuchaj! Nie ruszaj się z recepcji. Zaraz tam będę.

Odłożył gwałtownym ruchem słuchawkę, zerwał się z fotela i pobiegł ku drzwiom. Mijając biurko Caro zatrzymał się. Poczuła na sobie jego rozgorączkowany wzrok, podniosła głowę i powoli uniosła powieki.

- Proszę, żeby pani nie powtarzała zasłyszanych w tym pokoju prywatnych rozmów – powiedział przez zaciśnięte zęby.

Caro uśmiechnęła się chłodno i rozmyślnie, po to, by go rozwścieczyć, w ogóle nie zareagowała na jego słowa.

- Czy pani mnie słyszy? - wrzasnął, rzeczywiście wściekły.

- Słychać pana w całym gmachu.

- Pracując w moim gabinecie znajduje się pani w uprzywilejowanej sytuacji...

- To był pański pomysł, nie mój - przerwała mu.

- Pani mi go narzuciła.

- Niech się pan nie wygłupia!

- Kobiety zawsze tak postępują. Ładują do podświadomości mężczyzny idee, a potem ci durnie wyobrażają sobie, że sami je wymyślili. Weźmy chociażby Adama i Ewę. Adamowi nigdy nie wpadłoby do głowy, żeby ugryźć jabłko, gdyby Ewa go do tego nie namówiła.

- Czy ja pana na coś namawiałam? Nie miałam najmniejszej ochoty siedzieć w pańskim gabinecie. Mogę się natychmiast z niego wyprowadzić, jeżeli panu przeszkadzam.

- Nie mówiłem, że mi pani przeszkadza. - Gil skierował swe ciemne oczy na dekolt Caro. Zaczęło jej się leciutko kręcić w głowie. - Gdyby tak było, dowiedziałaby się pani o tym bardzo szybko - dodał.

Nastąpiła dłuższa cisza. Caro powoli powracała do równowagi.

- Na razie chciałbym mieć pewność, że nie powtórzy pani ani swojemu ojcu, ani nikomu innemu tego, co pani przed chwilą usłyszała, zgoda? - odezwał się wreszcie Gil.

Pan mnie obraża, panie Martell - powiedziała Caro stanowczo i spojrzała swoimi jasnymi oczami prosto w ciemne oczy Gila. - Nauczyłam się cenić dyskrecję w bardzo młodym wieku. Transakcje mojego ojca są zwykle tajne. Najmniejszy przeciek mógłby okazać się katastrofalny i bardzo kosztowny. Zapewniam pana, panie Martell, że nigdy nie plotkuję.

- W takim razie jest pani bardzo niezwykłą kobietą - odparł cynicznym tonem, obrócił się i zaczął się oddalać szybkim krokiem.

Caro wodziła wzrokiem za jego smukłą elegancką sylwetką. Porusza się jak młody tygrys, pomyślała i poczuła suchość w ustach.

- Do zobaczenia - powiedział dziwnie łagodnym głosem, w którym czaiło się jednak coś innego. Rozbawienie? Groźba? Caro nie była w stanie się zorientować.

Jak to się dzieje, zastanawiała się, jak to się dzieje, że pozwalam mu się tak łatwo wyprowadzać z rów­nowagi? Chyba dostałam bzika?

Martwiło ją też, że ten człowiek tak szybko zorientował się, jak ona reaguje na jego sztuczki. Czyżby czytał w jej myślach? Czyżby odbierali na tej samej długości fali? A może wszystkie kobiety za­chowywały się w jego obecności podobnie jak ona? Wszystkie gazety zafascynowane były flirtami i ro­mansami Gilhama Martella, w każdym razie uważa­ły je za bardziej interesujące niż jego działalność zawodowa. Po bójce w nocnym lokalu Caro naczy­tała się różnych historyjek z jego przeszłości. A było ich niemało. Jeżeli wierzyć brukowej prasie, pan Martell zasługiwał na miano współczesnego Don Juana.

No cóż, pomyślała, ja z pewnością nie poszerzę grona jego wielbicielek. Zarozumiałość tego człowieka jest horrendalna. Uważa się na pewno za prawdziwego pogromcę kobiet. A one szaleją za nim podobno jeszcze od szkolnych czasów i wcale nie dlatego, że jest bogaty. Gil Martell był po prostu jednym z najseksowniejszych mężczyzn Londynu i doskonale o tym wiedział.

Caro próbowała powrócić do pracy, ale nie potrafiła się skoncentrować. Nie mogła też usiedzieć w miejscu, toteż wędrowała po pokoju wymyślając różne zdania, które rzuci Gilowi, gdy spotka go następnym razem.

Podeszła do okna i zauważyła, że niepostrzeżenie dla niej nadeszła wiosna. Niebo było błękitne, słońce jasno świeciło, na drzewach ukazały się pąki. Otworzyła okno i wpuściła do pokoju wonne, świeże powietrze.

Może dlatego była tak podenerwowana? To wiosna tak na nią wpłynęła. W tym nastroju każdy mężczyzna, a nie tylko Gil podziałałby na nią podobnie.

Wiosna jest porą zdradliwą i niebezpieczną, powie­działa sobie. Oderwała oczy od nieba, od wierzchołków drzew i spojrzała w dół.

I wtedy ich zobaczyła. Gila i hrabinę. Stali na chodniku i rozmawiali, podczas gdy obok czekała czarna londyńska taksówka z zapalonym motorem. Kierowca przyglądał im się zza szyby i niecierpliwił się. Caro niezbyt wyraźnie widziała twarz kobiety, tylko kaskadę jasnych włosów i szczupłą sylwetkę otuloną kurtką z norek, narzuconą na czarny kostium. Zanim Miranda wyszła za hrabiego Jurby, musiała być modelką. Miała odpowiednią do tego figurę. Była wysoka, płaska, bardzo chuda. Czy w takich kobietach gustuje pan Martell?

Hrabina położyła dłoń na ramieniu Gila i w jasnym świetle słońca jej paznokcie rozbłysły lakierem koloru krwi. Wspięła się na palce i pocałowała go mocno w usta.

Caro odskoczyła od okna. A więc plotki okazały się prawdziwe. Są kochankami. To nie ulega wąt­pliwości. Te spojrzenia, ta intymność, ten gorący pocałunek.

A niech sobie będą, myślała Caro. Nic a nic mnie to nie obchodzi. Moja reakcja na Gila Martella jest najwyraźniej skutkiem wiosennych zaburzeń w or­ganizmie. I szybko przeminie.

Powróciła do swojego biurka i pochyliła się nad dokumentami. Usiłowała się skupić, ale przez cały czas nasłuchiwała kroków Gila.

Wreszcie zjawił się w gabinecie. Zatrzasnął za sobą drzwi tak głośno, że Caro aż podskoczyła. Podniosła głowę i szeroko otworzyła swoje szaroniebieskie oczy.

- Ach, to pan - wymamrotała.

- A kogo się pani spodziewała? - Gil podszedł do swojego biurka i opadł ciężko na fotel.

- Co za cholerny dzień! - wyrzucił z siebie. - Same komplikacje, wszystkie przez kobiety.

- Jestem pewna, że świetnie daje pan sobie z nimi radę.

- Co pani powiedziała?

- Nic.

- To dobrze, bo nie mam ochoty na słuchanie pani komentarzy.

Caro z trudem powstrzymała się od powiedzenia mu, co o nim myśli, i skoncentrowała się na ekranie komputera, na którym wyrastały coraz to nowe kolumny danych i cyfr. Powoli wyłaniał się z jej poszukiwań dość jasny obraz sytuacji finansowej Westbrooka, ale dopiero za dobrych kilka dni będzie mogła przedstawić ojcu ostateczny wynik swoich dociekań.

Gil Martell odbył kilka krótkich rzeczowych rozmów telefonicznych z kierownikami działów, po czym bez słowa opuścił gabinet. Caro odetchnęła z ulgą. Nie potrafiła ignorować jego obecności. Irytowało ją to niepomiernie. Od początku swojej zawodowej kariery pracowała z mężczyznami i nic podobnego jeszcze jej się nie przytrafiło.

O siódmej Martell pojawił się znowu. Magazyn był już zamknięty, niemal wszyscy pracownicy poszli do domu. Podobnie jak zespół ekspertów konsorcjum Ramsgate'a. Gdy Gil ją zobaczył, stanął jak wryty.

- Musi pani natychmiast stąd wyjść – powiedział marszcząc brwi. - Za pięć minut pojawi się ekipa naszych goryli pilnujących gmachu nocą. Będą bardzo źli, jak panią zobaczą. Alarm automatyczny włącza się o siódmej trzydzieści. Jest ustawiony na pewne parametry. System ten jest tak skomplikowany, że trudno go przestawić. Nawet dla mnie, a cóż dopiero dla pani. Więc bardzo panią proszę o natychmiastowe opuszczenie gmachu.

- Chciałam dzisiaj skończyć przegląd działu, nad którym pracuję - Caro wyprostowała się i zaczęła sobie masować kark.

- Zostawi to pani na jutro. - Gil spojrzał na zegarek. - Pracuje pani od ósmej rano. Jedenaście godzin! Czy płacą pani za nadgodziny?

- Jestem członkiem rodziny - roześmiała się Caro, nagle zrelaksowana. - Nie wpadłoby mi nawet do głowy, żeby żądać od ojca dodatkowych pieniędzy.

- No, to mam nadzieję, że dostaje pani przyzwoitą pensję.

- Ojciec płaci mi tyle, ile płaciłby każdej innej osobie na moim stanowisku.

- Ale nie za nadgodziny.

Nie odpowiedziała. Nie chciała omawiać z tym człowiekiem swoich osobistych spraw. A on nie nalegał. Podszedł do niej i popatrzył na ekran komputera, pokrytego równiusieńkimi kolumnami cyfr. Ściągnął brwi. Caro pomyślała, że prawdopodobnie nie jest mu w smak, że oto obca osoba sięga po najgłębsze tajniki jego finansów.

- To jest właśnie to, co najbardziej interesuje panią i pani ojca - wybuchnął nagle Gil. - Cyfry, kalkulacje, księgi handlowe, rachunek zysków i strat. Myślicie wyłącznie o robieniu pieniędzy, o powiększaniu kapitału. To mnie doprowadza do szału! Czy pani nie rozumie, że stare przedsiębiorstwo rodzinne znaczy więcej niż suma przynoszonych przez niego zysków?

- Wiem, wiem - odezwała się Caro. - Pana rodzina zaczynała od zera, powoli budowała firmę i dlatego nie chce pan, żeby przeszła w obce ręce...

- Nie o to chodzi. Mam na myśli ludzi, pracowników, którzy są z nami związani od najmłodszych lat. Niektórzy pochodzą z rodzin, które od pokoleń nie pracowały dla nikogo innego. Poświęcili firmie kawał życia, tak samo jak mój dziadek i ojciec.

- Trudno to porównywać - powiedziała Caro szorstko. - Mogę zrozumieć, że panu zależy na waszym magazynie. Ale pańskim urzędnikom? Oczywiście, że chodzi im o utrzymanie posad, ale na pewno obojętne jest im to, jak nazywa się właściciel. Byleby otrzymywali swoje pensje.

- Tak pani uważa? Że im chodzi wyłącznie o pensje? Nie docenia ich pani. To nie jest nawet sprawa lojalności wobec mnie czy mojej rodziny. Ci ludzie chcą, żeby ten magazyn prowadzony był w pewien sposób, na zasadach, do których są przyzwyczajeni. Czują się jego częścią, szczególnie ci, którzy są z nami od wielu lat i zamierzają pozostać do emerytury.

- A pan oczywiście zawsze zasięga ich opinii przed każdą decyzją - uśmiechnęła się Caroline sarkastycznie.

- Mamy komitet zakładowy, w którym reprezentowane są wszystkie działy. Wysłuchujemy jego sugestii i bierzemy je z reguły pod uwagę. To jest doskonały układ. Nasi pracownicy miewają pomysły, o jakich nam się nawet nie śniło. Jeżeli wprowadzamy je w życie i dają rezultaty, projektodawcy otrzymują premię. Ja wdrożyłem ten system. No i udało mi się postawić na nogi podupadającą firmę i zainteresować załogę walką o jej rentowność. Niektórzy z nich zamiast premii woleli akcje. Zauważyłem, że młodzi ludzie biorą gotówkę, starsi raczej akcje. Zaproponuję pani coś. Zamiast ślęczeć nad cyframi z komputera, niech się pani przejdzie ze mną po gmachu i porozmawia sobie z niektórymi z naszych pracowników. W ten sposób zorientuje się pani, jakie jest to nasze przedsiębiorstwo. Czym jest Westbrook dla ludzi, którzy w nim pracują.

- To mi nie jest potrzebne! - odparła Caro, dość zdziwiona jego potokiem słów, ale wciąż dotknięta jego oskarżeniem o merkantylność. - Wychowałam się w kręgu domów towarowych podobnie jak pan. Mój ojciec wciąż jeszcze dostaje kartki świąteczne od ludzi, którzy pracowali w naszym pierwszym rodzinnym magazynie. Zna ich od najmłodszych lat, są to dla niego już nie tylko dawni pracownicy, ale przyjaciele. Mój ojciec nauczył mnie, że żadna firma nie rozwinie się w kwitnący interes, jeżeli pracownicy nie lubią szefa i nie ufają mu.

- Pani cytuje swojego ojca, jak gdyby był Bogiem - odparł Gil Martell szyderczo.

Caro zarumieniła się, ale w tej samej chwili zauważyła kątem oka cień ludzkiej postaci za oszk­lonymi drzwiami i zrezygnowała z odpowiedzi.

- Tam ktoś stoi - szepnęła. - I podsłuchuje. Rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę wejść! - zawołał Gil.

Do gabinetu wsunął się umundurowany strażnik.

- Dobry wieczór, panie Martell - powiedział.

- Dobry wieczór pani. Przepraszam, że państwa nachodzę, ale za dziesięć minut włączy się automatyczny alarm. Jeżeli państwo chcą pracować do późna, to proszę mnie wezwać. Będę musiał eskortować państwa do wyjścia. Proszę o tym nie zapomnieć.

- Już wychodzimy - Gil uspokoił podejrzliwie nań spoglądającego strażnika. - Proszę wyłączyć komputer, panno Ramsgate - zażądał i Caro zmuszona była go posłuchać.

Zrobiła to, starannie ułożyła dyskietki, rachunki i papiery w szufladzie i przekręciła klucz w zamku Wszystko to pod czujnym okiem obydwu mężczyzn.

Strażnik odprowadził ich do windy. Szli pustym korytarzem pustego gmachu, który po całodziennej krzątaninie wydawał się wręcz niesamowicie cichy i jakoś dziwnie groźny.

Wchodząc do windy, Caro wzdrygnęła się lekko.

- Zimno pani? - zainteresował się Gil i spojrzał badawczym wzrokiem na jej kostiumik z lekkiej szarej dzianiny, który mocno przylegał do jej ciała i może nieco za bardzo podkreślał zarys piersi. - Bardzo pani do twarzy w tym kolorze - dodał - ale może przydałby się płaszcz.

- Kiedy rano wychodziłam z domu, było całkiem ciepło.

- Mamy wprawdzie kwiecień, ale jeszcze daleko do prawdziwej wiosny. No, nic. W samochodzie włączymy ogrzewanie.

Caro uświadomiła sobie, że miała zadzwonić po taksówkę. Zirytowało ją to.

- Na ogół jeżdżę kolejką podziemną albo autobusem. Nasz dom jest w odległości dziesięciu minut od naszego biura. Nie warto wyciągać samochodu z garażu. Zamierzałam wezwać taksówkę, bo rzeczywiście zrobiło się późno, ale zapomniałam. To nic, na pewno uda mi się zatrzymać jakąś przejeżdżającą.

- Podwiozę panią - powiedział Gil jakby mimo chodem.

Czyżby podejrzewał, że sobie tego życzę, pomyślała Caro ze złością.

- Bardzo dziękuję, ale dam sobie radę - odparła chłodno.

- To nonsens. Jadę w pani kierunku.

Gdy wyszli z windy, ujął ją lekko pod łokieć i skierował ku bocznemu wyjściu, strzeżonemu przez innego umundurowanego strażnika. Gil Martell skinął mu głową na pożegnanie.

- Dobranoc - powiedział.

Drzwi zamknęły się za nimi, jeszcze zanim zrobili dwa kroki.

Tuż przed wyjściem stał błyszczący czarny rolls-royce i zanim Caro zdążyła rozejrzeć się za taksówką, Gil posadził ją na miejscu obok kierowcy i zamknął za nią drzwiczki wozu.

Ruszyli przez rzęsiście oświetlone ulice centralnego Londynu ku dzielnicy Regents Park, z jej pięknymi skwerami okolonymi jednakowej wysokości patrycjuszowskimi domami.

- Proszę zapiąć pas! - odezwał się Gil, gdy wjeżdżali na jasno oświetloną Baker Street. Caro zapomniała wykonać ten automatyczny gest. Był to najlepszy dowód jej fatalnego stanu nerwów. Drżącymi rękami usiłowała zapiąć klamrę pasa, ale w żaden sposób nie mogła tego zrobić. Gil przyglądał jej się przez chwilę kątem oka, potem przechylił się i jednym szybkim ruchem wykonał ten prosty manewr. Caro poczuła w nozdrzach dyskretny zapach męskiej wody kolońs-kiej. Zalała ją fala pożądania, więc odsunęła się gwałtownie. Co się ze mną dzieje, pomyślała z rozpaczą.

- Czy pani zawsze tak się boi mężczyzn? - zapytał Martell patrząc na nią podczas postoju na czerwonym świetle.

- Pana na pewno nie!

- Więc dlaczego wzdryga się pani jak porażona prądem, ilekroć się do niej zbliżam?

- Nic podobnego!

Roześmiał się głośno i przysunął się do niej. Bezwiednie odchyliła się w tył i zesztywniała. Krew zaczęła mocniej pulsować w jej skroniach i krtani.

- Światła się zmieniły! - wykrztusiła z siebie.

Gil znowu się roześmiał.

- Co za ulga! Cudem uratowana przez światła drogowe!


Skoncentrował się jednak na prowadzeniu i samo­chód znów gładko sunął szeroką ulicą.

Caro patrzyła prosto przed siebie. Była zła zarówno na siebie, jak i na Gila Martella. Nie była tak naiwna, by wyobrazić sobie, że podoba się temu ulubieńcowi dam. Wiedziała, że nie jest kobietą pociągającą seksualnie. Jeszcze jako młoda dziewczyna nauczyła się żyć z tą prostą prawdą, że jedynym powodem, dla którego mężczyzna mógłby zainteresować się jej osobą, jest fortuna jej ojca. A już szczególnie mężczyzna pokroju Gila Martella, który mógł przebierać w ko­bietach jak w ulęgałkach.

Podobały mu się dziewczyny w typie hrabiny Jurby - jasnowłose, zawadiackie, ubrane według najnowszej mody, o szczupłych chłopięcych figurach. Żartował sobie z niej od kilku dni, chociażby tak jak przed chwilą, używając swojego seksapilu, jako broni przeciwko niej i ojcu, a ona dała poznać po sobie, że nie pozostaje obojętna na jego sztuczki.

Jechali teraz wzdłuż wysadzanych drzewami ulic dzielnicy Regents Park. Z ciemnego parku o tej samej nazwie, w którym znajdowało się niewielkie zoo, dochodziły przytłumione zwierzęce głosy, groźne, ale zarazem dziwnie żałosne. Caro wzdrygnęła się mimo woli. Zdawało jej się, że jest w nich echo jej własnych odczuć.

Minęli rezydencję lady Westbrook i znajdowali się już w niewielkiej odległości od domu Ramsgate'ów, kiedy Gil gwałtownie nacisnął hamulec. Opony zapiszczały, Caro rzuciło gwałtownie w przód. Gdyby nie pasy, z pewnością rozbiłaby sobie głowę o szybę.

- Co pan, u licha, wyprawia? - krzyknęła.

Gil milczał. Wbił wzrok w stojący na podjeździe domu babki samochód. Był to czerwony porsche.

- Czy coś nie tak? - zainteresowała się Caro.

To wóz Mirandy - mruknął niecierpliwie. - Kazałem jej pojechać do swojej matki. Nie rozumiem, dlaczego mnie nie posłuchała. Jeżeli Colin ją tu znajdzie, zabije nas oboje.

- To byłoby nawet niezłe wyjście z sytuacji - po wiedziała złośliwie Caro.

- Po diabła przyjechała do babki? - Gil był wyraźnie zaszokowany. - I dlaczego ona nie wyrzuciła jej za drzwi?

- Może lady Westbrook zaprosiła ją na kolację? - zauważyła Caro niby to obojętnym, ale dość sarkastycznym tonem.

Tym razem Gil spojrzał na nią uważnie.

- To chyba niemożliwe - odparł. - Babka nie cierpi Mirandy.

- Niech mnie pan odwiezie do domu. Jest późno, a ja jestem głodna.

- Głodna?

- I to bardzo. Poza tym mój ojciec wymaga, żeby kolacja była podana punktualnie o ósmej, a jest już pięć minut po. Więc będę panu wdzięczna...

Urwała w pół zdania, gdyż Gil energicznie zapalił motor, lecz zamiast ruszyć naprzód, cofnął się i skręcił na podjazd domu babki. Zatrzymał się tuż za czerwonym porsche.

- Co pan robi? - zdziwiła się Caro.

- Zabieram panią na kolację do babki - poinformował ją, wysiadł, obszedł wóz i otworzył przed nią drzwiczki.

- Mowy nie ma. Niech pan nie będzie śmieszny...

Gil wsunął głowę do środka samochodu, sięgnął w głąb i odpiął pas Caro tak zręcznie, że nawet jej nie dotknął.

- Proszę za mną! - zażądał.

- Nic z tego. Proszę mnie odwieźć do domu!

Gil objął obiema rękami jej talię i mimo że broniła się, wyciągnął ją siłą z wozu.

- Nie dam się zaciągnąć do domu! - krzyknęła Caro.

- A ja mówię, że tak.

- Nie zmusi mnie pan!

- A właśnie, że zmuszę!

Gil nie puszczał jej. Ściskał jej wąską talię tak mocno, że zabrakło jej tchu, ale jednocześnie ogarnęła ją fala ciepła i jakaś nie znana jej dotąd dziwna bezwolność. Przez moment miała przemożną chęć całkowicie poddać się temu nowemu uczuciu.

- Nieznośna z pani kobieta. - Gil spojrzał na nią z niechęcią.

Zamiast się obrazić, ucieszyła się. Przynajmniej mnie nie ignoruje, pomyślała. Przedtem nawet nie słyszał, co do niego mówię, a w najlepszym razie drwił sobie ze mnie.

- A z pana nieznośny mężczyzna - odpowiedziała po krótkiej chwili.

- Czy pani zawsze musi mieć ostatnie słowo?

- W każdym razie nie pozwalam, by mi dokuczano!

Drzwi domu lady Westbrook otworzyły się nagle i szeroki strumień żółtego światła przeciął ciemności. Carol zdrętwiała. Zdała sobie sprawę, że sylwetki jej i Gila muszą się ostro rysować na tle błyszczącej czarnej karoserii rollsa. Czyżby babka Gila wyszła przed próg, by powitać wnuka? A może była to hrabina Jurby? Caro już obracała się w stronę drzwi, by zobaczyć, kto w nich stoi, ale zanim to zrobiła, Gil pochylił się nad nią i przycisnął gorące wargi do jej wpółotwartych ust.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Caro była tak zaskoczona, że nie zdołała go ani odepchnąć, ani spoliczkować. Jakże później żałowała, że tego nie zrobiła, ale przecież nie miała najmniejszej szansy.

Całował ją brutalnie. Obracał ją w swych silnych rękach jak lalkę, przyciskał do siebie z całej mocy. Jego pierś unosiła się i opadała jak po szaleńczym biegu, czuła jego muskularne udo pomiędzy swoimi udami, jego łapczywe wargi na swoich. Słodycz zmieszana z udręką. Była nagle słaba i bezbronna, więc zamknęła oczy i zapadła się w rozkoszną ciemność, gdzie nic już nie miało znaczenia poza tym szaleńczym całowaniem.

Kiedy Gil wreszcie oderwał się od niej, Caro zadygo­tała jak w gorączce. Oparła się o niego, żeby nie upaść, bała się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa, że padnie do jego stóp tak jak wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Jednocześnie narastała w niej złość. Chciała krzyczeć, bić go, bo czuła, że w gruncie rzeczy bawi się nią, że całował ją w jakimś jemu tylko wiadomym celu, w jakiejś swojej sprawie. Ale w jakiej? I dlaczego?

Nagle Gil obrócił się w stronę drzwi domu i wydobył z siebie dość sztuczny śmiech.

- Ach, to ty, Mirando! Co tu robisz? - zawołał, niby to zaskoczony.

Caro zrozumiała wszystko. Całował ją wyłącznie na złość hrabinie. Może byli pokłóceni? Może chciał wzbudzić w niej uczucie zazdrości? Wszystko to było zwykłą grą, a ona, Caro, odgrywała rolę pionka.

Smukła blondynka uśmiechnęła się do Gila promien­nie. Brylanty w jej kolii i kolczykach sypnęły iskrami. Mimo to widać było, że miota nią złość. Gil osiągnął swój cel.

- Próbowałam się dodzwonić do ciebie, kochanie - powiedziała. - Nie było cię jednak ani w domu, ani w biurze, więc skomunikowałam się z twoją babką, a ona zaprosiła mnie na kolację. Powiedziała, że ty także będziesz. Czekamy na ciebie od niepamiętnych czasów. Starsza pani jest bardzo niezadowolona, mój drogi. Jakże można się tak spóźniać?

Miranda zachowywała się tak, jak gdyby Caro była niewidzialna. Ta obróciła się i już chciała piechotą ruszyć do domu, który znajdował się w od­ległości zaledwie kilku minut szybkiego marszu, ale Gil chwycił ją za ramię, przyciągnął do siebie i objął mocno w talii.

- Mirando - powiedział. - Nie jestem pewny, czy znasz Caroline Ramsgate. Caro, przedstawiam ci hrabinę Jurby.

Panie spojrzały na siebie jak gdyby poprzez bez­kresne wody oceanu. Żadna nie poruszyła się ani nie uśmiechnęła.

Gil Martell uśmiechnął się. Był najwyraźniej roz­bawiony. Caro miała ochotę kopnąć go, podrapać.

- Babka zapewne mówiła ci o tym, że ojciec panny Ramsgate być może przejmie naszą firmę - zwrócił się do Mirandy.

- Ach, więc ona jest córką tego człowieka. - Miran da uniosła brwi. - Rozumiem. Powinniśmy być dla niej bardzo mili, nieprawdaż?

- Caro zje z nami kolację - oświadczył Gil.

- Twoja babka nic o tym nie mówiła.

Caro już chciała otworzyć usta, żeby powiedzieć, że nie przyjmuje zaproszenia, kiedy Gil pchnął ją lekko w stronę drzwi. Ukazała się w nich teraz ta sama niska, pulchna kobieta, którą Caro poznała w czasie pierwszej wizyty u lady Westbrook.

- Dobry wieczór, Susan - zwrócił się do niej Gil. - Pamięta pani pannę Ramsgate. Była tu z ojcem w zeszłym tygodniu. Zaprosiłem ją na kolację. Czy mamy coś dobrego?

- Niestety, nic specjalnego - zdenerwowała się Susan. - Jest melon z szynką, a potem zapiekanka z kury i mus kawowy... Trzeba mnie było uprzedzić. Nie jestem pewna, czy wystarczy tego na pięć osób.

- Wszystko będzie na pewno pyszne - odparł Gil, rzucając gospodyni jeden ze swoich czarujących uśmiechów. - Panna Ramsgate jest na pewno na diecie. Prawda, Caro? Wszystkie kobiety są na jakiejś diecie. Przynajmniej od czasu do czasu.

Miranda z ironicznym uśmieszkiem zmierzyła lekko tu i ówdzie zaokrąglone kształty rywalki, dając do zrozumienia, że znacznie wyżej ceni sobie swoją modną chudą figurę, co wyraźnie zaambarasowało Caro.

- Na pewno damy sobie radę. Ja zrezygnuję z musu i zjem na deser kawałek sera - oświadczył Gil. - A ty, Susan, pospiesz się i połóż jeszcze jedno nakrycie na stół.

Susan, która pełniła obowiązki kogoś w rodzaju gospodyni domu i damy do towarzystwa lady West­brook, przyzwyczajona była widać do aroganckich komend wnuka swojej chlebodawczyni, gdyż natych­miast udała się w głąb domu. Gil zaś zaprowadził Caro do dużego salonu, umeblowanego z wiktoriańską elegancją i ozdobionego gobelinami i grubymi dywa­nami. Przed palącym się kominkiem siedziała lady Westbrook. Mimo wiosennej pogody jej ramiona otulał kaszmirowy szal. Spojrzała na Caro nieco zdziwionym wzrokiem.

- Babciu, pozwól - odezwał się szybko Gil – Caro pracowała w moim gabinecie przez cały dzień. Zrobiło się późno, pomyślałem, że jest na pewno głodna, więc przyprowadziłem ją na kolację.

Lady Westbrook wyciągnęła do Caro białą dłoń.

- Jakże mi miło. Droga Caroline, mam nadzieję, że Gilham idzie pani we wszystkim na rękę.

- Robię, co mogę - uśmiechnął się Gil i spojrzał znacząco na Caro.

Lady Westbrook zdawała się nie zauważać ironicz­nego tonu głosu wnuka ani rumieńca, jakim spłonęła Caroline.

- Niechże pani siada obok mnie, moja droga - powiedziała wskazując na fotel. - Proszę mi opowiedzieć, jak pani idzie robota. A może nie powinnam o to pytać?

- Jeszcze za wcześnie na wyciąganie wniosków - odparła Caro. - Zanim sporządzimy raport, minie jeszcze trochę czasu.

Miranda przysłuchiwała się tej rozmowie z rosnącym zdziwieniem.

- O jaki raport chodzi? - zapytała wreszcie.

- Caro jest ekspertem z dziedziny finansów i księgowości - wytłumaczył jej Gil.

- Księgowa? - skrzywiła się Miranda. - Też mi zajęcie dla kobiety.

- No cóż, ten zawód już dawno przestał być monopolem mężczyzn. A pani, o ile się nie mylę, była przed wyjściem za mąż modelką, nieprawdaż? - zapytała Caro.

- Przestałam pracować dopiero dwa lata temu.

Caro wzruszyła ramionami.

- Kiedyś kobiety nie miały wielkiego wyboru. Pozwalano im uczyć dzieci, pielęgnować chorych, pracować w teatrze, w biurach. Ale dzisiaj jest zupełnie inaczej. Wszystkie zawody stają przed nami otworem. Trzeba tylko coś umieć i chcieć.

- Mimo to nie wyobrażani sobie kobiety, która nie wolałaby być modelką niż księgową - wtrącił się Gil.

- Masz rację, kochanie - roześmiała się Miranda.

Do pokoju wpadła lekko zdyszana Susan i oświad­czyła, że podano do stołu. Gil pomógł babce wstać z fotela, wziął ją pod rękę i ruszył z nią do jadalni. Caro pomyślała sobie, że mimo iż lady Westbrook postanowiła sprzedać ich dom towarowy bez zasięgania jego opinii, kochała swojego wnuka, a on odwzajemniał jej się wielkim przywiązaniem.

W czasie kolacji Miranda otwarcie flirtowała z Gilem. Patrzyła na niego wielkimi zakochanymi oczami, uśmiechała się zalotnie i całkowicie ignorowała Caro. Ta siedziała w ponurym milczeniu, jadła mało i marzyła o tym, żeby być gdzie indziej. Nie rozumiała, jak to się stało, że dała się namówić na tę kolację. I dlaczego Gilowi tak zależało na jej obecności. I na ile poważny był jego flirt z piękną hrabiną Jurby.

- Zamieszkałam w Savoyu - oświadczyła w pewnym momencie Miranda. Gil właśnie dolewał do jej kieliszka pysznego białego wina z piwnicy babki i spojrzał na nią ze zdumieniem.

- No cóż, kochanie - powiedziała szybko. - Przecież zalecałeś mi przeniesienie się na neutralny grunt. Pomyślałam, że najlepszy będzie hotel. Napisałam do Colina kartkę z adresem i położyłam ją w holu na stoliku. Żeby nie mógł potem mówić, że nie wie, gdzie jestem. Wynajęłam sobie piękny apartament. W sypialni jest łoże z baldachimem, przez okna widać Tamizę i drzewa całe w pąkach. Sam zobaczysz. Londyn jest wspaniały wiosną, nieprawdaż?

Lady Westbrook wyprostowała się w swoim fote­lu i spojrzała na Mirandę ze zgorszeniem i konster­nacją.

- Co ty opowiadasz, Mirando? Czyżbyś porzuciła swojego męża?

- Niestety tak. Cóż innego mogłam zrobić? Po tej okropnej scenie w publicznym lokalu?

Spojrzała na starszą panią szeroko otwartymi, niewinnymi jak u dziecka oczami.

- To tylko pogorszy sprawę! - mruknęła lady Westbrook.

- Pani nie wie, co ja przez niego przeszłam! Gil jest moim świadkiem. Proszę go zapytać. Colin nie pierwszy raz upokorzył mnie w obecności obcych ludzi. Ale to się więcej nie zdarzy.

- Nie mówmy o tym przy kolacji - obruszył się Gil i Miranda opuściła swoją jasną głowę na jego ramię i spojrzała mu rozkochanym wzrokiem w oczy. Uosobienie kobiecości!

- Jak każesz, kochanie! - szepnęła.

Lady Westbrook spojrzała na hrabinę Jurby, jak gdyby miała ochotę dać jej dobrego klapsa. Caro czuła to samo, lecz zamiast tego spożywała łyczkami swoją porcyjkę kawowego musu.

Po posiłku, który był najwyraźniej obliczony nie na pięć, lecz na trzy osoby, podano jeszcze sporą tacę z wyjątkowo smacznymi serami, po czym lady Westbrook zaprowadziła swoich gości na kawę do salonu.

Gil nie pozwolił Susan dźwigać ciężkiej srebrnej tacy, sam podjął się rozlewania kawy i obsypał towarzyszkę babki licznymi komplementami za jej kunszt kulinarny.

Caro obserwowała go uważnie. Jaki potrafił być miły, gdy chciał. Ile czułości, ile sympatii było w jego stosunku do babki. Nie powinno jej to było dziwić. Ludzie nie są jednoznaczni. W każdym człowieku tkwią całe pokłady różnych uczuć. Gilham Martell był człowiekiem niezwykle skomplikowanym i Caro zaczynała sobie z tego zdawać sprawę.

Właśnie kończyli pić kawę, kiedy rozległ się gwałtowny dzwonek u drzwi. Miranda wyprostowała się w krześle i szeroko otworzyła swoje błękitne oczy.

- Colin!

- Dlaczego pani sądzi, że to może być pani mąż? - zdziwiła się lady Westbrook.

Gil podniósł się powoli z fotela i ostro spojrzał na Mirandę.

- Podobno napisałaś mu, że jesteś w Savoyu. Więc dlaczego miałby przychodzić do nas?

- Nie mam pojęcia... nie gniewaj się na mnie - wymamrotała Miranda.

Caro pomyślała, że powinna współczuć tej kobiecie, ale zachowanie tamtej było zbyt teatralne, żeby mogło być prawdziwe. Wbrew własnej woli wydawała się raczej rozbawiona niż przerażona.

- Przyznaj się, Mirando, że zawiadomiłaś go, iż jesteś tutaj? No, mów - zażądał Gil.

- Może zadzwonił do Savoyu i tam mu powiedzieli, bo, widzisz, musiałam to zrobić na wypadek, gdyby zgłosiła się moja matka...

- Rozległ się drugi, tym razem znacznie głośniejszy dzwonek do drzwi.

- Otwórz, Susan - zażądała lady Westbrook.

- Nie, nie - krzyknęła Miranda.

- Rób, co ci każę! - powtórzyła lady Westbrook.

- Niech go pani nie wpuszcza - rozpłakała się Miranda. - Droga lady Westbrook, pani nie ma pojęcia, jaki on potrafi być okropny. Zwłaszcza jeżeli za dużo wypił. A o tej porze jest na pewno po kilku godzinach pijaństwa w klubie. Cały czas spędza tam w barze.

Z holu zaczęły dochodzić gniewne głosy. Gil ruszył ku drzwiom, lecz zatrzymał się w pół drogi, gdyż otwarły się i pojawił się w nich mężczyzna, którego twarz Caro natychmiast rozpoznała. Był to niewątpliwie hrabia Jurby, ten z fotografii prasowej sprzed kilku dni, na której widać go było w bójce w nocnym lokalu. Wydawał się nieco starszy od Gila. Miał pociągłą, niezbyt sympatyczną twarz, mocno w tej chwili zaczerwienioną. Z całej jego postawy buchała agresja. Jednakże rysy miał regularne i kiedy był trzeźwy, mógł być prawdopodobnie zupełnie sym­patycznym człowiekiem. Spojrzał na Gila rozgorączkowanymi oczami.

- A więc jesteś! Ta głupia baba zapewniała mnie, że cię tu nie znajdę. Byłem pewny, że kłamie. Gdzie moja żona, ty świński ryju?

- Colin, uspokój się, jesteś pijany... - zaczął Gil, ale tamten zauważył w głębi pokoju Mirandę i roześmiał się tryumfalnie.

- Ona też tu jest! Oczywiście! I to z tobą! - Zacisnął pięści i próbował rzucić się na Gila.

Wyglądał okropnie. Rudawe włosy miał zmierzwione, krawat przekrzywiony, koszulę rozpiętą. Był to dość niezwykły widok w tym eleganckim patrycjuszowskim salonie.

- Zabiję cię, Martell!

- Jak śmie pan zachowywać się tak w mojej obecności! - Glos lady Westbrook był ostry jak brzytwa. - Gdzie pańskie maniery? To jest mój dom, a nie jakaś knajpa!

Hrabia stanął jak wryty, wyprostował się, opuścił ręce i zalał się szkarłatnym rumieńcem.

- Dobry Boże, twoja babka też tu jest! Myślałem, że to kłamstwo... żeście to sobie wymyślili... bardzo panią przepraszam, lady Westbrook. Proszę pokornie o wybaczenie. Zachowałem się okropnie. Jak ostatni łajdak. Wypiłem o jednego za dużo.

Ukłonił się nisko i prawie upadł na podłogę. Gil chwycił go mocno za ramię.

- Dziękuję ci, Gil - powiedział hrabia automatycznie i powolnym, niepewnym krokiem pijanego słonia ruszył ku drzwiom. - Zdaje się, że była tu gdzieś moja żona, Miranda... O, jest! Pomóż człowiekowi, który ledwo trzyma się na nogach, kochanie.

- Idźże do domu - mruknęła Miranda.

- No tak. Zaraz pójdę, ale nie wiem, co się dzieje z moim samochodem. Czy ja przyjechałem tu samochodem?

Stanął, żeby się zastanowić.

- Nie, nie... taksówką. Ktoś w klubie powiedział mi... nie, to chyba był policjant... że w tym stanie nie pozwoli mi siąść za kierownicę. Zabrał mi kluczyki.

- Odwiozę go do domu, dobrze, Mirando? - za proponował Gil.

Hrabia odsunął go.

- Odwiezie mnie żona - wymamrotał.

- Ani mi się śni - odparła hrabina. - Jesteś znowu pijany. Patrzeć na ciebie nie mogę. Mam dosyć życia pod jednym dachem z człowiekiem, który ogląda świat przez dno kieliszka. Słuchaj, Colin, bierz taksówkę albo idź piechotą. Prześpij się na ławce w parku. Rób, co chcesz. Nic a nic mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, że do domu z tobą nie wrócę.

- Myślę, że powinniście prowadzić tę rozmowę w innym miejscu - powiedział stanowczo Gil. - Miran dopomóż mi wyprowadzić Colina do holu. Chodź, Colin, nie bądź idiotą... nie możesz tu rozmawiać z żoną.

Colin spojrzał na lady Westbrook i prawie otrzeź­wiał.

- Przepraszam... bardzo przepraszam... już wy chodzę.

- Tędy - zakomenderował Gil, popychając go lekko ku drzwiom.

Hrabina, choć niechętnie, poszła w ich ślady. Lady Westbrook wydała westchnienie ulgi.

- Przykro mi za ten incydent - powiedziała z zimną uprzejmością do Caro. - Mój wnuk dziwnie się ostatnio zachowuje. Bardzo żałuję, że musiała pani być świadkiem tej obrzydliwej scenki. Gil nie powinien był do tego dopuścić.

Caro zauważyła, że ręce starszej pani trzęsą się ze zdenerwowania i poczuła odruch sympatii. Wstała, podeszła do niej, uklękła przy jej fotelu i ujęła te drobne, zimne, rozdygotane dłonie w swoje, młode i ciepłe. Patrząc z uśmiechem na bladą, zmęczoną twarz staruszki, zaczęła je delikatnie rozcierać.

- Nie warto się tym przejmować, szkoda zdrowia - powiedziała cicho.

- On jest taki niemądry. - W wyblakłych oczach lady Westbrook zabłysły łzy. - Ostrzegałam go przed Mirandą. Znam ten typ kobiet. Zawsze znudzone, poszukujące sensacji, zmian... jeżeli Colin się z nią rozwiedzie, Gil będzie musiał ożenić się z nią, a to byłoby straszne. Ona zrujnowałaby mu życie. Moja rodzina zdobyła wszystko, co dziś mamy, ciężką pracą. Wolałabym zostawić cały majątek na jakiś dobroczynny cel, niż oddać go w ręce Mirandy, która roztrwoniłaby wszystko na swoje stroje i kaprysy.

- Czy właśnie dlatego zdecydowała się pani sprzedać swoje akcje?

Lady Westbrook rzuciła na Caro na poły gniewne, na poły smutne spojrzenie.

- Postawiłam Gilowi ultimatum - powiedziała.

- Albo przysięgnie, że przestanie widywać się z Mirandą, albo zgodzę się, żeby nasz magazyn przeszedł w ręce pani ojca.

Caro gwizdnęła cichutko. Wyobraziła sobie tę scenę. Znając już trochę Gila Martella, domyślała się, jak zareagował na taki szantaż.

- Wiem, co pani myśli - odezwała się starsza pani.

- Że popełniłam błąd. Zrozumiałam to zaraz po tym, jak wyrwały mi się te słowa. Po prostu straciłam nerwy...

- A on odpowiedział na to, żeby pani robiła, co się pani żywnie podoba, że nic go to nie obchodzi, prawda?

Caro potrafiła sobie nawet wyobrazić ton jego głosu. Wcale nieźle poznała go przez ten krótki czas. Rozbawiło ją to, więc roześmiała się.

Lady Westbrook spojrzała na nią ze zdumieniem i po chwili też zaczęła się śmiać.

- Dziękuję, moja droga, że pozwoliła mi się pani wygadać - powiedziała po chwili i wytarła sobie oczy.

Stojący na kominku francuski zegar zaczął wybijać dziesiątą. Caro skorzystała z okazji, żeby pożegnać się wreszcie ze swoją gospodynią.

- Muszę wracać do domu. Dziękuję za pyszną kolację. Miło mi było móc porozmawiać z panią.

Co ja gadam, pomyślała, przecież to właściwie był koszmarny wieczór. Nigdy w życiu nie przeżyła nic podobnego. Była emocjonalnie wyczerpana od tego przerzucania się z jednego nastroju w drugi.

- Musi pani zaczekać, aż wróci Gil. Odwiezie panią do domu.

- Dziękuję. Mieszkam o kilkadziesiąt metrów stąd. Chętnie się przejdę.

- Po ciemku? To wykluczone.

Caro potrząsnęła energicznie głową, pożegnała się serdecznie ze starszą panią i wybiegła z salonu.

W holu było ciemno i na szczęście pusto. Ale w chwili gdy Caro zbliżała się do frontowych drzwi, te otworzyły się i stanął w nich Gil.

- Dokąd to? - zapytał.

- Do domu.

- Odwiozę panią.

- Wolę się przejść. Dla zdrowia.

- Więc panią odprowadzę - zdecydował.

- Nie trzeba.

- Nie pozwolę pani o tej porze chodzić samotnie po ciemnych ulicach. Gdyby się pani coś złego przytrafiło, pani ojciec odarłby mnie ze skóry.

Na dworze pachniało wiosną. Niebo było bez­chmurne, powietrze tak czyste, że można było liczyć gwiazdy. Wielki srebrny księżyc zwisał niziutko nad plątaniną londyńskich ulic.

Szli szybkim krokiem wzdłuż ciemnego Regents Park, w którego drzewach szumiał łagodny wiatr.

Na tych ekskluzywnych ulicach o tej porze ruch samochodowy był minimalny. W oknach pięknych starych domów paliły się wprawdzie światła, ale nic prawie nie zakłócało nocnej ciszy.

Szli krok w krok w głębokim milczeniu, którego żadne z nich nie miało ochoty przerwać.

- No, dobrze - odezwał się wreszcie Gil, gdy przechodzili pod latarnią, i spojrzał przelotnie na profil Caro, zupełnie jak gdyby chciał ocenić stopień jej oburzenia i niechęci. - Dobrze wiem, o czym pani teraz myśli. Przez cały wieczór obserwowałem panią. Jest pani śmieszną małą purytanką. Ale proszę się uspokoić. Miranda wróciła do męża. Mam nadzieję, że to panią zadowoli.

- Wróciła do domu?

- Tak jest. Cieszy to panią? - Gil ujął jej ramię palcami silnymi jak kleszcze.

- Ale pana najwidoczniej nie - mruknęła Caro.

- I proszę puścić. To boli.

Puścił ją, ale zastąpił jej drogę.

Moje stosunki z Mirandą i Colinem to moja sprawa. Pani nie wie nic ani o nich, ani o mnie. Poza tym ma pani okropny zwyczaj patrzenia na ludzi z góry. Z pogardą! Niech pani tego nie robi! Przynajmniej w stosunku do mnie.

Widzę, że umie pan czytać w cudzych myślach - odparła Caro z ironią. - Wobec tego wie pan, co o nim teraz myślę, więc proszę mi dać święty spokój!

Odepchnęła go z taką siłą, że stracił równowagę, cofnął się i oparł o żywopłot. Nie odwracając się Caro puściła się biegiem. Dotarła do podjazdu swojego domu i już miała otworzyć drzwi, kiedy Gil dogonił ją, chwycił za ramiona i mocno szarpnął. Zatoczyła się i wpadła na drzewo.

- Ręce przy sobie! - szepnęła jeszcze zdyszana po biegu. - Czy pan zwariował? Zęby gonić za mną po ulicy jak...

- Przecież właśnie tego pani chciała - zareagowały z cynicznym skrzywieniem ust. - Żebym pędził za panią jak głupi szczeniak.

- Nonsens! Może pańska przyjaciółka lubi takie zabawy, ale ja na pewno nie!

To, że wspomniała Mirandę, rozzłościło go. Przyci­snął Caro mocno do pnia.

- Dlaczego pani tak się przyczepiła do Mirandy? Zaczynam podejrzewać, że jest pani zazdrosna. A może nienawidzi ją pani tak dlatego, że jest piękna i słynie ze swojej urody? Że mężczyźni szaleją za nią? Kobiety to najdziwniejsze stworzenia świata. Pani zazdrości Mirandzie powodzenia, a gdy o niej mowa, przybiera takie miny, jak gdyby pani nigdy w życiu nie była w łóżku z mężczyzną.

Caro zalała się ciemnym rumieńcem. Oczy Gila rozbłysły.

- Czy trafiłem w sedno?

- Właśnie, że nie!

- To znaczy, że była pani już w łóżku z mężczyzną?

- Nie jestem tak sprośna jak pan i pańskie kobiety. Dla was przespanie się z pierwszą lepszą napotkaną osobą, niezależnie od tego, czy już ma partnera, czy nie, to żadna sprawa.

Ironiczny uśmieszek zniknął z twarzy Gila. Spojrzał na Caro z taką wściekłością, że zadrżało w niej serce.

Caro oddychała ciężko przez suche usta, w uszach szumiała jej krew. Nie miała pojęcia, czego się teraz spodziewać po tym gwałtownym człowieku, z któ­rym wdała się nieopatrznie w tak ostry konflikt. Dygotała na całym ciele jak w lęku przed ciosem. Ale Gil nie uderzył jej. Zamiast tego poczęstował ją pocałunkiem.

Lecz cóż to był za pocałunek! Jego usta spadły jakimś straszliwym ciężarem, parzyły, rozgniatały. Głową oparta o pień drzewa, z wygiętą do bólu szyją, czuła, że jej oczy wypełniają się gorącymi łzami. Minęły lata świetlne, zanim Gil oderwał się od niej, wyprostował i odsunął o pół kroku. Oczy miał zapadnięte, powieki półprzymknięte, wyprostował się i stał zupełnie nieruchomo, wyglądał jak kamienny posąg jakiejś mitycznej postaci.

Caro także trwała bez ruchu, tylko wielkie łzy płynęły po jej pobladłych policzkach.

Po chwili Gil otworzył oczy i spojrzał na nią.

- Przepraszam. Nie wiem, co mi się stało. Straciłem panowanie nad sobą. Proszę mi wybaczyć.

Caro nie mogła powstrzymać płaczu. Częściowo dlatego, że bolały ją opuchnięte wargi, zupełnie jak po ukąszeniu osy, częściowo dlatego, że była w szoku.

- Przestań płakać, Caro - szepnął Gil, przeczesując palcami swoje ciemne włosy. - Ja tego nie chciałem. Sam nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Zupełnie straciłem głowę.

Słowa te jeszcze bardziej zbulwersowały Caro. Więc Gil wcale nie miał ochoty jej całować. Zrobił to zupełnie bezmyślnie i już tego żałował. Nienawidziła go, ale nie mogła powstrzymać łez.

Nagle Gil pochylił się nad nią i delikatnie musnął ustami jej nabrzmiałe powieki. Caro wzdrygnęła się pod wpływem tego czułego gestu. Ale zaraz znowu ogarnęły ją dreszcze, gdyż poczuła czubek jego języka pieszczotliwie przesuwający się po jej mokrych rzęsach.

Przestała szlochać i stojąc nieruchomo napawała się tym zupełnie nowym odczuciem.

- No, już dobrze - szeptał jej do ucha, muskając wargami jej czoło, oczy, policzki. Objął ją czule, kołysał ją w ramionach, mówił słowa pociechy, jakby była małym, nieszczęśliwym dzieckiem. Głaskał jej długie kasztanowate włosy, przyciskał głowę do swej piersi.

Gdyby chciała, mogłaby teraz bez trudu wysunąć się z jego ramion, odepchnąć go, uciec, ale nie. Oparła się o niego całym ciałem, wchłaniała w siebie emanujące z niego ciepło. Po chwili Gil zaczął znów całować jej usta, tym razem łagodnie, ostrożnie, aż jej ciało rozedrgało się z rozkoszy. Odpowiadała teraz pocałunkami na jego pocałunki, zarzuciła mu ręce na szyję, wplotła palce w jego gęste, ciemne włosy, głaskała napięte mięśnie jego mocnego karku.

- Och, jak przyjemnie - wymamrotał Gil. - Rób tak dalej. Mam za sobą straszny dzień. Tysiące spraw do załatwienia. Taki masaż to właśnie to, czego mi potrzeba.

Po chwili Caro zorientowała się, że Gil zabiera się do długiego suwaka na plecach jej sukni.

- Muszę iść - szepnęła.

Słyszała gwałtowne bicie jego serca, czuła na swojej twarzy jego szybki gorący oddech.

- Jeszcze nie - odparł i przesunął rękę po jej plecach.

Ale Caro już zaczynała odzyskiwać panowanie nad sobą. Myśli jej powoli się porządkowały. Zamiary Gila były dla niej zupełnie jasne. Należało go w porę powstrzymać.

Doskonale wiedziała, że w stanie, w jakim się znalazł, rzuciłby się na pierwszą lepszą napotkaną kobietę. Ostatecznie był przed chwilą świadkiem powrotu swojej kochanki do męża i musiał być zły, nieszczęśliwy i zazdrosny.

Potrzebna mu była jakaś inna silna podnieta, ale na tę rolę Caro nie miała najmniejszej ochoty. Wprawdzie przez moment ogarnięta była szaleńczym wprost pożądaniem i nieomal gotowa mu ulec, ale zbyt długo czekała na pojawienie się tego jedynego prawdziwego mężczyzny jej życia, by zgodzić się na chwilowe zajęcie miejsca innej kobiety.

Chciała, żeby przyszły kochanek pragnął jej, tylko i wyłącznie jej.

Odepchnęła więc Gila ze zdumiewającą siłą.

- Co się stało? - zapytał, zaskoczony.

- Nie chcę tego - powiedziała Caro szybko. - Proszę mnie puścić. Jestem okropnie zmęczona. To był bardzo długi dzień. Powiedzmy sobie dobranoc i idźmy spać.

Gil patrzył w jej chłodne teraz oczy i jego oddech powoli się uspokajał.

- Nie sądziłem, że jesteś z tych, co tylko człowieka podniecają - mruknął pogardliwie, opuścił ręce i wzruszył ramionami. - Ale niech będzie, jak chcesz. Dobranoc.

Caro nie pożegnała się z nim. Chciała jak najprędzej od niego uciec. Toteż z chwilą gdy ją puścił, rzuciła się pędem ku swojemu domowi. Nawet nie obejrzała się za siebie. Na plecach czuła jego gorący wzrok.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nazajutrz Caro szykowała się do wyjścia z domu w stanie takiego zdenerwowania, że kilkakrotnie zmieniała suknie, zanim zdecydowała się na czarną spódnicę i biały sweterek z małym dekoltem. Nie był to wprawdzie szczególnie atrakcyjny strój, ale przynaj­mniej ukazywał jej figurę w możliwie najlepszym świetle, nie będąc przy tym ostentacyjnym. Usiadła przed lustrem i szczotkowała włosy. Wpatrywała się ponurym wzrokiem w odbicie swojej twarzy. Szkoda, że nie jestem ładniejsza, myślała. Żaden mężczyzna nigdy nie obejrzy się za mną na ulicy. Mogę spędzać całe godziny na malowaniu się, na dobieraniu strojów, ale to nic nie da. Nie mam po prostu tego czegoś, co hrabina Jurby posiada w nadmiarze.

Gdy wchodziła do gabinetu Gila, serce waliło jej jak młotem. Sekretarka przywitała ją chłodnym skinieniem głowy, ale Caro była już przyzwyczajona do jej wrogości.

Okazało się, że Gil jeszcze nie zjawił się w pracy. Co za ulga! Caro wiedziała, że spędzi on przedpołudnie na inspekcji poszczególnych działów magazynu, ale pojawi się prędzej czy później przy swoim biurku. Mimo to czas dłużył się w nieskończoność. Co chwila spoglądała na zegarek. Wreszcie tuż przed porą lunchu Gil zjawił się w towarzystwie dwóch urzędników. Miał na sobie świetnie skrojone ciemne ubranie, białą koszulę i niebieski jedwabny krawat. Wyglądał wspa­niale. Caro zalała fala sympatii tak gorąca, że niemal bolesna. On zaś skłonił się uprzejmie, podszedł do swojego biurka, zabrał stamtąd jakieś papiery i w mil­czeniu wyszedł z gabinetu. Urzędnicy podążyli za nim.

Caro poczuła się, jakby ją ktoś spoliczkował. Przecież mógł powiedzieć chociażby kilka uprzejmych słów. Nic by go to nie kosztowało. Próbowała na powrót skupić się na pracy, ale trudno jej było się skoncentrować.

Gil powrócił siedem minut przed trzecią. Caro dokładnie znała godzinę, gdyż co chwila spoglądała na zegarek.

Gil zdawał się poważny, zamyślony, i wciąż milczał. Dopiero gdy zjawiła się jego sekretarka, uśmiechnął się i poprosił, żeby usiadła. Caro poczuła ukłucie zazdrości. I lekkiej paniki. Czyżby po krótkim zawieszeniu broni znowu powrócili do zimnej wojny?

Przez następną godzinę Gil dyktował sekretarce listy, po czym wyszedł, nie spojrzawszy nawet w stronę Caro. No, tak, pomyślała, on żałuje tego, co miało miejsce poprzedniego wieczoru i nie chce, żeby sobie wmawiała, że przywiązuje do tego jakiekolwiek znacze­nie. Traktuje ją tak chłodno po to, by wybiła sobie z głowy wszelkie złudzenia. To, że jej ojciec chce mu odebrać jego ukochany dom towarowy, czyni ich wrogami. Dobrze, że sobie o tym przypomniała.

No, ale czy to daje mu prawo do traktowania innego człowieka w tak bezwzględny sposób?

Wczoraj całował ją i pieścił, nie zastanawiając się zupełnie nad jej uczuciami. Wykorzystał swoją szansę, a teraz niewątpliwie bał się, że ona zechce wykorzystać swoją. Co on sobie właściwie wyobraża? Że ona, Caro, poleci do Mirandy i opowie jej o wszystkim? Albo że poskarży się jego babce?

Wpatrywała się niewidzącymi oczami w okno, za którym świeciło wiosenne słońce. Czyżby wszyscy mężczyźni byli oportunistami? Czy żadnemu z nich nie wolno wierzyć?

Weszła sekretarka Gila, żeby powiedzieć, że idzie do domu i że za chwilę zjawią się strażnicy.

- Już kończę - oświadczyła Caro poirytowanym tonem.

Tego wieczoru zatelefonowała do niej Amy.

- Czy pamiętasz Anthony'ego Calthropa? - za pytała.

- Chyba nie.

Przypomnij sobie, kochanie. To ten chirurg z St. Luke's Hospital. W zeszłym roku usunął mi migdałki. Taki wysoki, szczupły blondyn. Nie jest zbytnio przystojny, ale ma bardzo miły sposób bycia.

- To twoja najnowsza konkieta, rozumiem - roześmiała się Caro.

- Skądże - zaprotestowała Amy. - Tylko że właśnie wprowadził się do St. John's Wood, żeby być bliżej szpitala, i urządza małe przyjęcie. Zaprosił mnie.

Baw się dobrze. Opowiesz mi, jak było, na naszym następnym lunchu.

Caro nie miała ochoty na rozmowy o mężczyz­nach. Marzyła tylko o gorącej kąpieli i o tym, żeby położyć się do łóżka i rozmyślać nad swoją biedą.

- Poczekaj chwilę - przerwała jej Amy. - Poznałaś go, gdy odwiedziłaś mnie w szpitalu. On ciebie świetnie zapamiętał. A ty jego nie?

- Zupełnie nie. To było ponad rok temu.

- Nie mów mu tego. To mu sprawi przykrość. Byłam pewna, że zrobił na tobie duże wrażenie. Powiedziałam mu, że często go wspominasz.

- Co za nonsens!

- Więc zaprasza cię także!

- Mowy nie ma. Po prostu nie mam czasu. Podziękuj mu, ale jestem tego wieczoru zajęta.

- Nie podałam ci żadnej daty!

- Wszystko jedno. Nie mam ani jednego wolnego wieczoru. Nie pozwolę się zawlec na kolejne spotkanie z którymś z twoich odrzutów. Jest na pewno okropnie nudny.

- Anthony wcale nie jest nudny, kochanie - obruszyła się Amy. - Jest bardzo miły i dowcipny. Na pewno ci się spodoba.

- Wątpię. Gdyby był taki wspaniały, sama byś go sobie wzięła.

- Kiedy mam innego - zachichotała Amy. - Ale posłuchaj. Nawet jeżeli Anthony ci się nie spodoba, poznasz tam mnóstwo innych osób. To będzie wielki spęd. Nie musisz długo siedzieć, ale przyjdź, bo inaczej będzie na mnie zły za to, że przyprowadziłam innego faceta na jego przyjęcie.

- Jesteś naprawdę bezczelna! - Caro nie wiedziała, czy się śmiać, czy oburzać.

Amy roześmiała się.

- Wpadniemy po ciebie z Robem w sobotę o ósmej - oświadczyła. - Nowe mieszkanie Anthony'ego jest bardzo blisko ciebie. Zaraz po drugiej stronie parku.

- Więc twój najnowszy nabytek nazywa się Rob?

Amy zachichotała, pożegnała się i odłożyła słuchawkę. Caro zamyśliła się. Może przyjaciółka nareszcie znalazła kogoś naprawdę wartościowego? Tak mało o nim powiedziała. Jaki też może być ten tajemniczy Rob?

Postanowiła pójść na przyjęcie. Co tam! Może to jej poprawi humor. Podeszła więc do szafy i zaczęła przeglądać swoją garderobę.

Pod koniec następnego tygodnia zakończyła przegląd ksiąg Westbrooka. Jej eksperci przygotowali szczegółową analizę stanu majątkowego firmy. Dodali do tego, jak zwyczaj każe, kilka sugestii dotyczących metod jej prowadzenia, sformułowali prognozę na przyszłość, wskazali na możliwość dokonania pewnych oszczędności, przerzedzenia starzejącego się już nieco personelu oraz na dające się stwierdzić tu i ówdzie marnotrawstwo. Caro zredagowała ostateczną wersję i kazała sporządzić odpowiednią liczbę kopii dla ojca i członków rady nadzorczej, po czym wyjęła z kom­putera dyskietkę, na której znajdowały się wszystkie dane.

Nie chciała, żeby jej raport wpadł w niepowołane ręce. Każdy, kto by go przeczytał i zrozumiał jego treść, mógłby, jeszcze przed ogłoszeniem przejścia Westbrooka w nowe ręce, zakupić jego akcje po starej cenie i zrobić na tym niezły interes.

W ciągu ostatnich kilku dni Gil wpadał do swojego gabinetu bardzo rzadko i tylko na krótką chwilę. On z pewnością także ciekaw był jej raportu. Toteż co wieczór przenosiła wszystkie informacje na dyskietkę i zabierała ją ze sobą. Bała się bowiem, że któregoś dnia Gil włamie się wczesnym rankiem do jej komputera i przejrzy zawarty tam materiał. Wiedział wszystko o stanie majątkowym swojej firmy, ale na pewno też chciał wiedzieć, do jakich wniosków doszła Caro. Jak oceniła stan finansowy Westbrooka, jakie działania na przyszłość proponowała w razie przejęcia firmy przez konsorcjum Ramsgate'a.

Fred Ramsgate zabrał się do czytania raportu córki w piątek po kolacji. Udał się z nim do swojego gabinetu, Caro zaś poszła do sypialni i położyła się wcześnie spać. Nazajutrz rano zastała ojca w jadalni przy śniadaniu. Miał podkrążone i zaczerwienione oczy i ziewał na całego. Powoli zajadał jajko na miękko i grzanki z masłem.

Caro nalała sobie kawy.

- No i co powiesz? - zapytała.

- Ślęczałem nad tym twoim tomiskiem prawie do białego rana. Muszę przyznać, że zrobiłaś dobrą robotę.

- Dziękuję - uśmiechnęła się zadowolona z po chwały.

- Mam parę uwag - dodał i przesunął przez stół kilka zapisanych kartek papieru.

Caro jęknęła.

- Słuchaj, to straszne. Będę musiała tam wrócić i spędzić co najmniej dwie, trzy godziny. Myślałam, że nareszcie będę miała z tym spokój.

- Przykro mi, kochanie, ale te wyjaśnienia są konieczne przed poniedziałkowym zebraniem rady. Wpadnij tam zaraz i załatw to. Na pewno skończysz przed lunchem. Jesteś taka sprawna.

- Dziękuję za komplement, tato, ale wiem, że mówisz to tylko po to, żeby postawić na swoim.

- Ależ skąd, dziecino - uśmiechnął się. - Jakże bym cię mógł okłamywać? Jesteś mądra jak sowa. Przecież wiesz, że jestem z ciebie dumny.

- No dobra, załatwię to. A myślałam, że uda mi się pójść do klubu. Przecież jest sobota.

Miała rzeczywiście liczne plany na to sobotnie przedpołudnie. Zamierzała pójść do swojego klubu sportowego, zagrać w ping-ponga, popływać, poroz­mawiać z przyjaciółmi, zjeść lunch przy basenie, pójść do fryzjera i wypróbować nowe uczesanie.

Bardzo lubiła te sobotnie wizyty w klubie. Niektórzy jego członkowie odwiedzali go codziennie. Było to znakomite miejsce do zawierania znajomości i nawiązywania kontaktów w zrelaksowanej, przyja­znej atmosferze. Przykro jej było, że nie będzie tam mogła dzisiaj pójść. No, ale trudno. Zadzwoni i przeprosi przyjaciółki, z którymi się umówiła. Wszystkie pracowały zawodowo i na pewno jej wybaczą, bo przecież zrozumieją, że biznes jest ważniejszy od przyjemności.

O dziewiątej trzydzieści znalazła się więc na powrót przy swoim biurku w gabinecie Gila Martella.

Ledwo zdążyła rozłożyć papiery, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie.

- Powiedziano mi, że pani znowu przyszła! - krzyknął od progu. - Zdawało mi się, że skończyła pani wczoraj całą robotę. Przekazaliśmy pani wszystkie dane, szliśmy pani na rękę, jak tylko mogliśmy, a pani znowu tutaj!

Caro z trudem opanowała zmieszanie, w jakie wprowadził ją ten jego niespodziany najazd. Ubrany był dzisiaj w byle co. Miał na sobie stary czerwony sweter i trochę wymięte sztruksowe spodnie. Wy­glądał tak, jak gdyby przed chwilą powrócił ze spaceru z psem albo z pola golfowego. Zastanawiała się, jak dział księgowości mógł zawiadomić go, że zażądała na powrót wydania ksiąg rachunkowych. Nie mogła to być sekretarka, gdyż nie pracowała w sobotę. A on? Jak spędzał weekendy? Miała wielką ochotę zapytać go o to, ale bała się, że na nią nakrzyczy.

- Ojciec przeczytał w nocy mój raport... - zaczęła.

- No właśnie. A ja nie dostałem nawet kopii. Każdy członek waszej rady nadzorczej będzie go mógł przestudiować, ale ja nie!

- To jest poufny dokument! -wymamrotała Caro.

- Oczywiście! Pani woli, żebym nie wiedział, jak wyceniła pani nasz majątek. Bo mógłbym poradzić babce, żeby zażądała od tego rekina, pani ojca, znacznie wyższej sumy, niż zamierzała, nieprawdaż?

- Jak pan się wyraża o moim ojcu! On oferuje bardzo przyzwoitą sumę!

- Wiedziałem, że pani go poprze. Jest pani równie zachłanna jak on. Dobrana z was para!

Caro poczuła, że krew uderza jej do głowy. Uniosła rękę, żeby go uderzyć, ale on odsunął się od niej, chwycił ją za przegub i przyciągnął do siebie tak gwałtownie, że ciała ich zderzyły się. Przeszedł ją dreszcz podobny do prądu elektrycznego, na chwilę przestała oddychać.

- O nie, moja mila! - mruknął. - Żadna kobieta mnie jeszcze nie uderzyła!

- Więc dlaczego pan mnie obraża - wymamrotała.

Powrócił jej oddech, ale z każdą sekundą stawał się bardziej przyspieszony i bolesny. Bliskość jego ciała stawała się coraz bardziej dojmująca.

- Poniosło mnie! - stwierdził patrząc na nią.

- Zawsze pana ponosi - odpowiedziała.

- Tylko przy pani - odparował. Spojrzała mu prosto w oczy.

Było w nich coś bardzo dziwnego. Dlaczego on tak na mnie patrzy, pomyślała. Co się ze mną dzieje? Dlaczego szumi mi w uszach? Dlaczego jest teraz tak, jak gdyby czas stanął i ziemia przestała kręcić się wokół własnej osi?

Nagle drzwi gabinetu otworzyły się.

- Halo! - odezwał się kobiecy głos. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

- To chyba Amy! - pomyślała. Jakże to możliwe? Co ona tu robi. Przez chwilę zdawało jej się, że śni. Z trudem wyrwała się z transu, w jaki wprowadziła ją bliskość Gila. A on robił wrażenie równie zmieszanego jak ona. I jakby nie zauważył pojawienia się trzeciej osoby. Wpatrywał się tak intensywnie w zarumienioną, rozgorączkowaną twarz Caro, jak gdyby usiłował odczytać jej najtajniejsze myśli. A co sam myślał? Co czuł? Jakże bardzo chciała to wiedzieć! Być może obudzi się za chwilę i to wszystko okaże się snem?

Usłyszała chichot, tak charakterystyczny chichot Amy. Więc jednak to, co się tu działo, nie było wytworem jej wyobraźni. Bo rzeczywiście stała przed nią Amy. Tym razem Gil usłyszał jej dziecięcy niemal śmiech, wypuścił Caro ze swych ramion i obrócił się.

Amy, drobna, szczupła, złotowłosa Amy, zwana przez przyjaciół kieszonkową Wenus, stała przed nimi w różowej, przybranej koronką sukience i uśmie­chała się wesoło.

- Cześć - powitała ją Caro bez większego entuzjazmu.

Amy była ostatnią osobą, którą miała w tej chwili ochotę widzieć. Wolała nie przedstawiać jej Gila, ale rzecz była nie do uniknięcia. Caro lekko­myślnie zwierzyła jej się przed kilkoma dniami, że pracuje w gabinecie Martella. Od momentu, w któ­rym zobaczyła jego zdjęcie w gazecie, Amy marzyła o tym, żeby poznać tego przystojnego awanturnika. Znam ją od tak dawna i niczego się nie nauczyłam, wyrzucała sobie w duchu Caro. Czy ja nigdy nie zmądrzeję?

- Przyszłam, żeby cię wyciągnąć na lunch - oświadczyła Amy niewinnym tonem i uśmiechnęła się jednym ze swoich najsłodszych uśmiechów. - Dzwoniłam do ciebie i twój ojciec powiedział mi, że jesteś tutaj. Ten przemiły strażnik przyprowadził mnie na górę. Mam nadzieję, że nie ma mi pan tego za złe? - zwróciła się do Gila.

- Oczywiście, że nie - odparł szarmancko.

Gdy Amy trzepotała swoimi długimi rzęsami, mężczyźni z reguły ustępowali jej we wszystkim.

- Caro i ja byłyśmy w tej samej klasie - oświadczyła Amy.

- Czy ona wtedy też wszystkimi rządziła? - zapytał Gil z niewinną miną.

- Jeszcze bardziej - roześmiała się Amy.

Chroń nas Boże od takich przyjaciółek, pomyślała Caro. Dlaczego właściwie ja ją lubię?

- Przyjechałam do miasta, żeby kupić nową sukienkę - gawędziła Amy. - Pomyślałam, że zabiorę ze sobą Caro, bo jesteśmy zaproszone na to samo

przyjęcie. Ona ma wprawdzie całą szafę wspaniałych strojów, ale mój ojciec nie jest właścicielem kilku domów towarowych i muszę za wszystko płacić. Jestem zwykłą pracującą dziewczyną!

Zwykłą pracującą dziewczyną? A więc to jest nowa wersja osoby Amy? Caro zacisnęła zęby i obserwowała Gila, starając się zgadnąć, jakie wrażenie robi na nim jej rozszczebiotana koleżanka.

- Niestety nie mam czasu na lunch - powiedziała do niej. - Muszę jeszcze trochę popracować.

- Biedactwo - odparła Amy, nie patrząc nawet w j ej stronę. - To cała Caro - dodała, zwracając się do Gila. - Praca i tylko praca. To jedyna rzecz, jaka się dla niej liczy.

- Zauważyłem to - odparł. - Prawdziwa z niej pracoholiczka. Czy sądzi pani, że ma to po ojcu?

- Byłabym wdzięczna, gdybyście przestali o mnie mówić - zdenerwowała się Caro, ale żadne z nich nie zwracało na nią uwagi.

- O tak, Fred też myśli wyłącznie o pracy. Poza tym nic go nie interesuje. To na pewno rodzinne.

- Mówi pani, że obydwie idziecie dzisiaj na jakieś przyjęcie?

- No tak. To będzie wielka feta. Wszyscy tam będą.

- Więc dlaczego ja tam nie idę?

Amy rzuciła mu powłóczyste spojrzenie spod swoich długich, sztywnych rzęs.

- A przyszedłby pan, gdybym pana zaprosiła?

- Tysiąc koni nie powstrzymałoby mnie od tego. Marzę o tym, żeby zobaczyć, jak Caro się bawi.

Mówił to rozbawionym tonem i nie spuszczał oczu z Caro. Znowu miała ochotę uderzyć go.

Spojrzała więc na Amy, usiłując dać jej do zro­zumienia, że nie życzy sobie Gilhama na tym przyjęciu. Ale Amy udawała naiwną. Wbrew pozorom zawsze doskonale wiedziała, czego chce, i na ogół to osiągała.

- Świetnie - zwróciła się do Gila. - Wobec tego jest pan zaproszony. Dam panu adres. Park View Apartments numer 3, Windermere Street, St. John's Wood. Godzina ósma.

Gil wpisał sobie wszystko do notesu.

- Nie będzie pan miał problemu ze znalezieniem tego domu. Jest najnowszy na całej ulicy.

- Czy pani wydaje to przyjęcie? - zainteresował się Gil.

- Nie, i myślę, że ona nie ma prawa nikogo zapraszać - powiedziała pospiesznie Caro.

- Nie bądź taka staroświecka, moja kochana - przerwała jej Amy.

Doskonale wiedziała, że Caro jest wściekła na nią za to, co zrobiła, i starannie unikała jej wzroku. Była podniecona i rozgorączkowana. Jest w trakcie nasy­cania się urokami pana Martella, powiedziała Caro do siebie. Znam te wszystkie objawy. Ta dziewczyna stale się w kimś durzy, ale szybko jej to mija.

- To jest przyjęcie u jednego z moich starych przyjaciół i pomagam je urządzić - skłamała Amy bez chwili wahania. - Mam prawo zaprosić, kogo tylko zechcę. A teraz muszę już lecieć... zobaczymy się wieczorem. Caro, przyjedź po mnie taksówką, dobrze? I to wcześnie, bo przyrzekłam im trochę pomóc.

Amy wybiegła pospiesznie z gabinetu i pobiegła ku windzie. Gil roześmiał się.

- Co pana tak rozśmieszyło?

- Pani wyraz twarzy! O co chodzi? Że będę na tym przyjęciu? Ze prawdopodobnie zobaczę tam surową i sprawną pannę Ramsgate w roli kobiety?

- Jestem kobietą, niech pan będzie spokojny. Będzie się pan mógł przekonać o tym, jeżeli nie zostawi mnie pan w spokoju!

- Proszę mnie nie straszyć! - Gil roześmiał się na cały głos.

- Niech pan już idzie - żachnęła się Caro. - Muszę wreszcie zabrać się do roboty, bo inaczej będę tu siedziała do północy i na żadne przyjecie nie pójdę. Chociaż szczerze mówiąc, przeszła mi na nie ochota.

- Pójdziesz, moja kochana - powiedział Gil jakoś dziwnie spokojnie. - Pójdziesz tam ze mną. Przyjadę po ciebie o siódmej trzydzieści.

- O nie - zaprotestowała. - Nie mam pojęcia, o której będę gotowa. Wezmę taksówkę.

- Mowy nie ma. Jeżeli nie będziesz gotowa, poczekam. Może nawet skorzystam z tego, żeby porozmawiać z twoim ojcem.

- Powinnam się była domyślić, o co chodzi. Chcesz go namówić, żeby ci pokazał mój raport. Ale nic z tego nie wyjdzie. Mój ojciec nie jest łatwym kontrahentem.

- Podobnie jak jego córka - mruknął Gil i zanim zdążyła mu na to odpowiedzieć, znalazł się za drzwiami.

Kiedy po południu powiedziała ojcu, że Martell przyjedzie, żeby zabrać ją na przyjęcie, Fred spojrzał na nią badawczym wzrokiem.

- Jakoś często go ostatnio widujesz - zauważył.

- Nie ja zaprosiłam go na to przyjęcie, to robota Amy - powiedziała zalewając się rumieńcem. - Przyszła specjalnie do jego gabinetu, żeby mnie niby to wyciągnąć na zakupy, ale w gruncie rzeczy po to, żeby go poznać.

- Bardzo lubię tę dziewczynę - uśmiechnął się Fred. - Ona zawsze idzie prosto do celu, no, i ma bardzo miłe usposobienie.

- Bo ty jej zupełnie nie znasz - odparła Caro.

Zegar w holu wybił godzinę.

- Już siódma. Nie zdążę się przebrać. Chyba jednak nie pójdę.

- Pójdziesz - oświadczył Fred Ramsgate. - Chcę, żebyś była miła dla Gilhama Martella. Nie chcę mieć z nim kłopotów po przejęciu firmy.

Caro zdumiała się jego propozycją.

- Nie zamierzam być miła dla tego człowieka - zawołała. - Nawet gdyby moje życie od tego zależało!

Zanim Fred Ramsgate ochłonął ze zdziwienia, pobiegła na górę, żeby się przygotować na przyjęcie.

Gil zjawił się punktualnie. Drzwi otworzył mu ojciec i powitał go bardzo uprzejmie. Caro skrzywiła się do lustra. Znała ten przyjazny, jowialny sposób bycia, jaki ojciec rezerwował dla ludzi, na których mu szczególnie zależało. Nie chciała, żeby zaprosił Gila do salonu na drinka i zaczął go wypytywać o jego metody zarządzania, toteż szybko zbiegła na dół.

Panowie spojrzeli na nią z zainteresowaniem, przy czym wzrok Gila wyrażał podziw i aprobatę, co oczywiście speszyło Caro, za to Fred był wyraźnie zaskoczony.

- Gdzieś ty to kupiła? - mruknął.

Spodziewała się takiej reakcji z jego strony. Miała bowiem na sobie sukienkę ze szkarłatnego jedwabiu z dużym dekoltem, odsłaniającym nasadę jej piersi. Wąska spódnica rozcięta z prawej strony ukazywała przy każdym kroku smukłe udo w cieniutkiej poń­czoszce.

- To jeden z naszych modeli - powiedział Gil.

- Poznaję go. Jak pańska córka wie, mało siedzę za biurkiem. Mogę panu powiedzieć, jaka jest cena tej sukni i z jakiego domu mody pochodzi.

- Brawo! To mi się podoba! Dobry kupiec powinien znać swój towar, nawet jeżeli kieruje tak wielkim sklepem jak Westbrook.

- No tak, ale kiedy pan go przejmie, powierzy pan prowadzenie jednemu ze swoich ludzi.

- Nie zastanawialiśmy się jeszcze nad ewentualnymi zmianami organizacyjnymi - oświadczył Fred, ale z wyrazu jego oczu Caro odczytała, że kłamie.

Gil wiedział, co mówi. Ojciec na pewno postanowił zastąpić go jednym ze swoich zaufanych współpracow­ników. Ścisnęło ją w dołku i pobladła. Wiedziała, że jeżeli tak się stanie, Gil znienawidzi i ją, i jej ojca.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przyjęcie odbywało się w eleganckiej i drogiej dzielnicy St. John's Wood, w niewielkiej odległości od domu Ramsgate'ów. W czasach królowej Wiktorii żonaci londyńscy dżentelmeni umieszczali tam swoje kosztowne kochanki, budując dla nich imitacje pięknych wiejskich domów, pokrytych czerwoną dachówką, zarośniętych bluszczem, z małymi gankami, witrażowymi oknami i ślicznymi ogródkami. Od tamtych dni dużo się, oczywiście, zmieniło. Wyrosły brzydkie bloki mieszkalne i biurowe, wzdłuż krawęż­ników parkowały samochody, ruch uliczny był inten­sywny, ale mimo to w jakiś zadziwiający sposób zachowała się tam niewątpliwie wiejska aura.

Kiedy Caro i Gil przybyli do domu przyjaciela Amy, roiło się tam już od gości. Amy powitała ich tak serdecznie, jak gdyby była gospodynią domu. Musnęła wargami policzek Caro, po czym odsunęła ją na odległość ramienia, uniosła brwi i roześmiała się.

- No, no, no! - zawołała. - Kochanie, co się stało?

Caro speszyła się oczywiście, zwłaszcza że Gil mierzył ją wzrokiem od stóp do głów, ale Amy nie czekając na odpowiedź obróciła się i powitała Gila pocałunkiem. Chyba trochę zbyt intensywnym, pomy­ślała Caro. Mała, dziecinna, ale jakże seksowna Amy.

- Jak to miło, że pan przyszedł - zaszczebiotała. - Już myślałam, że się pan rozmyślił. A tak bardzo chciałabym bliżej pana poznać.

- Ja panią też. - Gil spojrzał w błękitne oczy Amy z niekłamanym rozbawieniem.

Caro sama nie wiedziała, czy zazdrościć przyjaciółce, czy pogniewać się na nią. Dziewczyna flirtowała z Gilem bez żenady, Caro zaś nie potrafiłaby zachować się tak za żadne skarby świata. Była zbyt nieśmiała, zbyt mało pewna siebie.

- Proszę ze mną, chcę panu przedstawić kilka osób, które marzą o tym, żeby pana poznać – uśmiechnęła się Amy do Gila. - A ty - zwróciła się do Caro - pomóż Anthony'emu. Stoi przy barze i nalewa drinki. Bardzo ci będzie wdzięczny.

- Oczywiście! - zgodziła się chcąc nie chcąc Caro.

Weszła do salonu i zobaczyła wysokiego, bardzo szczupłego, bladego, ale przystojnego mężczyznę rozlewającego różne napoje do kieliszków i częstującego gości solonymi orzeszkami.

Czuła na sobie wzrok Gila, ale nie wiedziała, czy patrzy na nią przychylnie, czy nie. Co za różnica? Przecież Amy na pewno nie odczepi się od niego przez cały wieczór. Poza tym Gil nienawidzi jej i ojca. Są wrogami i na zawsze nimi pozostaną.

Kiedy Fred powiedział, że nie zastanawiał się jeszcze nad ewentualnymi zmianami organizacyjnymi po przejęciu Westbrooka, Gil Martell na pewno domyślił się, że kłamie. Nie zareagował na to stwierdzenie ani jednym słowem.

- Jeżeli pani jest gotowa, to możemy jechać - powiedział po prostu do Caro.

Zawsze całowała ojca przed wyjściem z domu, ale dzisiaj nawet na niego nie spojrzała. Wiedziała, że jej zachowanie zaskoczy i zaintryguje go, ale było jej wszystko jedno.

Gdy znaleźli się w rollsie, Gil bez słowa zapalił silnik i ruszył przez dość spokojne już teraz ulice. Caro dobrze wiedziała, o czym Gil myśli. Ale cóż mogła na to poradzić? Dotychczas nie zastanawiała się nad konsekwencjami przejmowania przez ojca kolejnych domów towarowych. Uważała te transakcje za zupełnie normalne i pozytywne. Oznaczały moder­nizację, wzrost zysków dla akcjonariuszy i całej załogi sklepu. No tak, ale w przeszłości nie była emocjonalnie związana z żadnym z właścicieli, których ojciec eliminował.

Z szerokim uśmiechem na twarzy podeszła teraz do Anthony'ego.

- Halo! Jestem przyjaciółką Amy... - powiedziała wesoło.

- Doskonale panią pamiętam - odparł z automatycznym uśmiechem i podał jej drinka. - Poznaliśmy się w szpitalu, kiedy ją operowałem. Ona często o pani mówi. Jesteście koleżankami szkolnymi, prawda?

- Zajrzał jej w dekolt, zlustrował uważnie szkarłatną suknię.

- Pięknie pani wygląda - powiedział. - Co za wspaniała suknia. Czy pani przyszła, żeby zaofiarować mi pomoc przy barze? Wejdź w królestwo moje, rzekł pająk do muchy. Może pani zechce obsługiwać tych, którzy piją wino, a ja zajmę się pozostałymi. Dobrze?

- Okay - uśmiechnęła się Caro, lekko rozbawiona tym niezbyt mądrym dowcipem. - Spojrzała przez pokój na Amy, która jak bluszcz owijała się dokoła Gila. Anthony podążył za jej wzrokiem.

- Czasami mam ochotę ją zabić - mruknął z zadziwiąjącą szczerością.

- Pan się w niej kocha? - zapytała Caro prosto z mostu.

- Jak pani zgadła?

- To nie było trudne - odparła, zastanawiając się w duchu, czy jej uczucia w stosunku do Gila są równie łatwe do rozszyfrowania.

- Mój błąd polega na tym, że zależy mi na niej bardziej niż jej na mnie - uśmiechnął się Anthony smutno. - Ona się szybko zapala i równie szybko gaśnie. Zaczyna się nudzić. A ja należę do tych, co to raz na zawsze... To nonsens, ale nic na to nie poradzę.

Caro spontanicznie pogłaskała go po ramieniu.

- Współczuję - powiedziała. - Miłość to piekło, nieprawdaż?

- Pocałowała go lekko w policzek.

- Pani też tak uważa? - zdziwił się.

- Kiedyś byłam bardzo zakochana - przyznała Caro, żałując, że wdała się w tę rozmowę. - To było dawno temu. Nazywał się Damian Shaw i okazał się zwykłym łajdakiem. Byłam bardzo nieszczęśliwa, ale wszystko mija. Czas jest najlepszym lekarzem.

- Na pewno lepszym niż ja - roześmiał się Anthony.

- W takim razie jest pani teraz całkiem wolna. Od czasu tego łajdaka nikt inny się nie zjawił?

Potrząsnęła przecząco głową i nalała mu wina.

- Dajmy sobie z tym spokój - roześmiała się.

- Niech pan to wypije i spróbuje bawić się razem ze swoimi gośćmi.

- Nie, nie. Jestem gospodarzem. Nie wolno mi się upić.

Mnóstwo osób podeszło do baru i trzeba je było obsłużyć. Przez dobre dziesięć minut Caro i Anthony pracowali bardzo intensywnie. Gdy na nowo podjęli rozmowę, Caro pilnowała, żeby nie była nazbyt osobis­ta. Wypytywała go o jego pracę, o rodzinę, o to, jakie uprawia sporty, i tym podobne rzeczy. Amy i Gilham tańczyli, mocno do siebie przytuleni, gdyż miejsca było mało, a par dużo. Wszyscy ocierali się o wszystkich. Caro odwróciła wzrok. Nie chciała na to patrzeć. Mimo to wiedziała, że uśmiechają się do siebie, że patrzą sobie głęboko w oczy, i nienawidziła ich.

- Czy można panią prosić? - usłyszała nagle młody męski głos.

- To jest Peter - odezwał się Anthony. - Najgorszy lekarz świata, ale tańczy doskonale. Polecam go.

- Dziękuję ci za rekomendację - powiedział Peter i zanim Caro zdążyła mu odmówić, objął ją i pociągnął do drugiego pokoju, gdzie zmieszali się z innymi tańczącymi parami. Było gorąco i duszno. Caro marzyła o tym, żeby wyjść, żałowała, że dała się namówić na tę zabawę. Rozglądała się za Gilem, ale Amy tańczyła teraz z kimś innym, a jego nie było widać. Czyżby poszedł do domu? Caro poczuła ucisk w dołku, ale po sekundzie zauważyła go przy barze i poczuła dziwną ulgę.

Po kilku minutach Amy zaprosiła wszystkich do kuchni, do bufetu, i goście zaczęli się pospiesznie pchać w tamtą stronę. Caro podeszła do baru, gdzie Gil popijał mrożoną lemoniadę.

- Strasznie tu gorąco - powiedziała. – Chętnie napiłabym się tego samego co ty.

Gil podał jej swoją szklankę.

- Nie chcę ci zabierać twojej lemoniady - oświadczyła, ale on potrząsnął tylko głową, więc wypiła duszkiem zimny napój.

- Może poszlibyśmy do bufetu - zaproponował Gil. - Wygląda bardzo apetycznie. Co za wspaniała organizatorka z tej Amy. No i wcale nie jest głupia - dodał.

Caro zastanawiała się nad tym, co chciał przez to powiedzieć. Amy była rzeczywiście niegłupia, a nawet, rzec można, cwana. Czyżby się tego domyślał?

- Idź sam - powiedziała. - Nie jestem głodna.

- Ja też nie - odparł. - Ale chętnie przyniosę ci coś.

- Nie, dziękuję.

Nastała chwila milczenia.

- Czy ty się dobrze bawisz? - zapytał nagle Gil szeptem.

Caro poczuła wielką ulgę. Co tam, pomyślała, powiem mu prawdę.

- Szczerze mówiąc, nie. Nie znam tu prawie nikogo. Jest strasznie ciasno i gorąco. A ty? - dodała.

- Nudzę się śmiertelnie. Uciekajmy stąd, ale tak, żeby Amy nie zauważyła.

Podszedł do Anthony'ego, który ustawiał na barze czyste szklanki i szepnął mu coś do ucha. Anthony pomachał im ręką i uśmiechnął się szeroko.

- Bawcie się dobrze! - zawołał, a gdy zobaczył, że Caro zalewa się rumieńcem, roześmiał się.

Wychodząc Caro zapytała Gila, co takiego naszeptał Anthony'emu.

- Powiedziałem mu, że idziemy na nasze własne prywatne przyjęcie.

Otworzył drzwiczki samochodu i pomógł Caro przy wsiadaniu.

- Jakże mogłeś? - oburzyła się. - On to na pewno powtórzy Amy, a ona rozgada na cały Londyn.

- Boisz się może, że Damian Shaw się o tym dowie?

- Co takiego? - obruszyła się Caro.

- Amy mi o nim opowiedziała.

- Amy nie ma prawa mówić o moim prywatnym życiu - zdenerwowała się Caro.

Co za bezczelność! Dlaczego uznała za stosowne powiedzieć mężczyźnie, którego dopiero co poznała, o romansie Caro z Damianem? Caro dobrze wiedziała dlaczego. Amy nigdy nie przebierała w środkach, jeżeli jej na czymś zależało. Ale żeby nie oszczędzić nawet najlepszej przyjaciółki? No, ale nigdy dotąd nie były zainteresowane tym samym mężczyzną. Caro z goryczą myślała o tym, że Amy domyśliła się, jakimi uczuciami obdarza Gila. To dlatego, że znam ją od tak dawna i tak dobrze. Zrobiła tak po to, żeby Gil myślał, iż ona wciąż durzy się w Damianie, i wobec tego zrezygnował z wszelkiej nadziei zainteresowania jej swoją osobą.

- Amy nie wyjawiła mi żadnego sekretu - zareagował Gil na jej oburzenie. - Wszyscy przecież wiedzą o waszym romansie. Nawet facet przy barze, który, zdaje się, jest gospodarzem przyjęcia, też o nim wspomniał. I on, i Amy są pewni, że nie przestałaś się nim interesować. Że zalazł ci dobrze za skórę, jak to określiła Amy. Czy to prawda?

- To moja sprawa - mruknęła Caro, wpatrując się poprzez poświatę ulicznych latarni w głąb Regents Park.

Wkrótce zajadą przed jej dom. Za chwilę znajdzie się we własnym pokoju, sam na sam ze swoimi myślami i z tym okropnym poczuciem krzywdy i beznadziejności, jakie ją nękało.

- Częściowo i moja - odezwał się Gil chłodnym tonem. - Czy nie wiesz, że Shaw jest jednym z moich adwokatów i że bierze udział w naszych negocjacjach z twoim ojcem?

Caro wyprostowała się gwałtownie i spojrzała na Gila zdumionymi i przerażonymi oczami.

- Widzę, że ojciec ci o tym nie wspomniał – dodał pospiesznie Gil.

Był tak zaskoczony jej reakcją, że nieopatrznie zjechał niemal na środek ulicy, co wywołało silne trąbienie nadjeżdżającego z przeciwka samochodu. Gil zaklął i szybko naprawił swój błąd.

- Ciekawe, że ojciec nic ci nie powiedział – po wtórzył.

Caro dobrze wiedziała dlaczego. Ojciec zdawał sobie sprawę z tego, że znajomość z Damianem Shawem zakończyła się dla niej w bardzo przykry sposób. Zresztą sam się do tego przyczynił. Od początku uważał Damiana za łowcę posagu i kiedy Caro wspomniała coś o zaręczynach, wynajął prywat­nego detektywa, który odkrył, że Shaw ma kochankę. Była nią jego sekretarka, z którą sypiał regularnie już od kilku miesięcy. Spotykał się z nią w londyńskich hotelach. Raz wyjechał z nią na cały weekend, tłumacząc Caro, że musi odwiedzić zagranicznego klienta. Kiedy ojciec pokazał jej raport detektywa, Caro z początku nie chciała mu dać wiary. Odsunęła go od siebie drżącymi rękami, ale gdy przeczytała go po raz drugi, poddała się. Przejrzała załączone zdjęcia, zeznania służby hotelowej, fotokopie rejestrów mel­dunkowych. Shaw podawał z reguły fałszywe nazwisko i przedstawiał sekretarkę jako żonę. Caro doskonale pamiętała uczucie, jakiego doznała, gdy po raz pierwszy zobaczyła swoją rywalkę, jasnowłosą, ładniutką, dziewiętnastoletnią dziewczynę. Zrozumiała w lot, że Damian jest kłamcą i oszustem, że chce się z nią żenić dla pieniędzy i nie zamierza dochowywać wierności małżeńskiej. Poczuła się tak upokorzona, że myślała nawet o samobójstwie.

- Jaki jest stosunek twego ojca do Shawa? - zapytał teraz Martell. - Czy woli, żebyś poślubiła zamożniejszego człowieka? Czy zabronił ci spotykać się z nim?

- Nic podobnego! - obruszyła się Caro. Zawsze broniła ojca, żeby nie wiem co. - Nie znasz mojego papy. To nie jest jakiś tam staroświecki tyran domowy. Nie ocenia ludzi według stanu ich konta. Nigdy w życiu nie zabronił mi się z kimkolwiek widywać.

Amy jest innego zdania.

- Co ona ci, na litość boską, o mnie nagadała?

- Wspomniała o jakimś prywatnym detektywie...

- Zabiję ją. Ja ją naprawdę zabiję. - Caro z trudem opanowała rosnącą w niej złość. - No dobrze, powiem ci, jak z tym było. Papa opłacił prywatnego detektywa i kazał mu śledzić Damiana. Miał po prostu pewne podejrzenia, które okazały się słuszne... Detektyw zrobił zdjęcia i fotokopie meldunków hotelowych. Pokazałam je Damianowi. Zbulwersowało go to. Nawet się nie bronił. Po prostu nie mógł.

Gil zaparkował rollsa przy krawężniku pod nisko zwisającymi gałęziami wielkiego drzewa.

- Inna kobieta? - zapytał.

Caro skinęła głową.

- Próbował mnie przekonać - powiedziała cicho - że to nie ma żadnego znaczenia. Że ta dziewczyna go „uwiodła". Przelał na nią całą winę. Szkoda, że nie możesz zobaczyć jej zdjęcia. Była najprawdopodobniej niewinna jak baranek. Dziewiętnastolatka z prowincji. Młodsza ode mnie! Ale Damian przedstawił ją jak istną, femme fatale, która omotała go swoimi sztuczkami. Zapewniał, że mnie kocha i że tamta sprawa była chwilowym szaleństwem. Powiedział, że natychmiast zerwie z kochanką i błagał o wybaczenie!

- Ale nie otrzymał go?

- Naturalnie, że nie!

- Wygląda więc na to, że sprawa jest skończona - zauważył Gil nie spuszczając wzroku z twarzy Caro.

Ta zaś nie potrafiła jakoś skończyć z tym tematem. Ogarnęła ją jakaś dziwna potrzeba mówienia o tej sprawie.

- Słuchałam, jak kłamał, jak zwalał całą winę na tamtą dziewczynę i czułam, że rośnie we mnie nienawiść do tego człowieka. Damian jest bardzo dobrym adwokatem, cwany jak mucha, a przy tym bystry i szybki. Jestem pewna, że wykona powierzone mu przez was zadanie na piątkę, chociaż należy mu uważnie patrzeć na palce.

- Widać, że on cię wciąż fascynuje - mruknął Gil. - powiada się, że odwrotną stroną miłości jest nienawiść. Czy jesteś pewna, że wybiłaś go sobie z głowy?

- Absolutnie pewna! - roześmiała się Caro nieco sztucznie. - Przestałam go nawet nienawidzić. Po prostu nim pogardzam.

- Zaraz się przekonamy.

Było coś tak dziwnego w głosie Gila, że Caro uniosła głowę i w ten sposób ułatwiła mu sprawę. Pochylił się nad nią i przycisnął usta do jej ust. Całował tak namiętnie, tak zaborczo, a zarazem tak czule, że wielka fala emocji przeszła całe jej ciało. Rozchyliła usta, oczy jej zaszły mgłą, świat zawirował, zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego z całych sił.

Kiedy Gil wreszcie oderwał się od niej, poczuła dziwne uczucie pustki, utraty bezpieczeństwa, marzyła o tym, by znów wtulić się w niego. Gil przyglądał jej się przymrużonymi oczami, które połyskiwały niczym wody głębokiego jeziora. O czym mógł myśleć? Tak mało go znała, tak niewiele wiedziała o nim, mimo że przecież ostatnio widywała go codziennie.

- Ile miałaś lat, gdy poznałaś Shawa? – zapytał niespodziewanie Gil.

- Dwadzieścia jeden - odpowiedziała automatycznie.

Wydawało jej się to teraz tak odległe, tak nieprawdopodobne. Jakaż była wówczas młoda i naiwna!

-A ile miałaś po tym romansów?

Nie odpowiadała.

- Sądząc z tego, jak reagujesz, kiedy cię dotykam, chyba bardzo niewiele - dodał. - Pamiętam, jak rozzłościłaś się, kiedy zasugerowałem, że chyba jeszcze z nikim nie spałaś. Ale powiedz mi. Jak to właściwie było z tym Shawem?

Caro wciąż nie odpowiadała, ale zarumieniła się jeszcze bardziej.

- Rozumiem - powiedział Gil cicho. - Między wami nic nie było. Ty byłaś bardzo młoda, a on nie zamierzał cię uwieść, ale ożenić się z tobą. Byłaś jego biznesem. Tamta jego zabawką.

Caro zadrżała na całym ciele. Brutalność jego wypowiedzi wstrząsnęła nią.

- Widzę, że to ciebie wciąż jeszcze bardzo obchodzi.

- Nic podobnego! Powiedziałam ci przecież, że go nienawidzę.

- W takim razie zetknięcie się z nim nie sprawi ci już przykrości?

- Co takiego?

Caro zesztywniała, zbladła, mróz przeszedł jej po kościach.

- To chyba nieuniknione. - Gil udawał, że nie zauważa jej reakcji.

- O czym ty właściwie mówisz?

- Jak na kobietę o twojej inteligencji miewasz zadziwiające luki wyobraźni - mruknął Gil. - Zastanów się! Dotychczas byłaś zbyt zajęta grzebaniem w naszych księgach, żeby brać udział w spotkaniach twojego ojca z ludźmi mojej babki, ale prędzej czy później zostaniesz wezwana na debatę nad twoim raportem i wtedy znajdziesz się oko w oko z panem Damianem Shawem. Jak się wtedy będziesz czuła?

- Normalnie - skłamała Caro i Gil roześmiał się.

- Daj że spokój! Przecież to jasne, że ten facet nie jest ci jeszcze całkiem obojętny!

- Chyba żartujesz - oburzyła się Caro. - Czy nie rozumiesz, jak bardzo poczułam się upokorzona, kiedy się dowiedziałam, że zostałam strasznie oszukana. Mówił mi, że mnie kocha, a za moimi plecami naigrywał się ze mnie. Mówił mi, że jestem piękna, i ja mu wierzyłam, mimo że lustro mówiło mi co innego, a potem uciekał do innej dziewczyny, i to naprawdę ślicznej. Ona nie była córką bogatego człowieka. Autentycznie mu się podobała. Okłamywał mnie, robił ze mnie idiotkę. Kiedy się w tym zorientowałam, myślałam, że umrę.

Zamilkła i westchnęła głęboko. Spostrzegła nagle, że nigdy nikomu nie powiedziała całej prawdy o swojej klęsce. Uświadomiła sobie, co mówi i do kogo! Zwierzyła się Gilhamowi Martellowi ze swojej naj­głębszej tajemnicy, przyznała mu się do najstraszniejszej życiowej porażki. Dlaczego, u licha, pozwoliła sobie na taki luksus? Dlaczego pokazała mężczyźnie, na którym zależało jej najbardziej na świecie, jaką potrafi być kretynką?

Łzy zaczęły jej spływać po policzkach. Rozszlochała się jak dziecko.

- Przestań. - Gil objął ją czule, przycisnął do piersi, głaskał po włosach, lekko kołysał. Zamknęła oczy, powoli uspokajała się.

Przeniknęło ją łagodne ciepło, rozluźniła się, poczuła się bezpieczna i dziwnie zadowolona. Czegoś takiego nigdy nie doznała w ramionach Damiana. Przy nim zawsze była napięta i niepewna siebie. Być może, instynkt ostrzegał ją przed tym człowiekiem. Ten sam instynkt kazał jej teraz zawierzyć Gilowi, oddać mu się w opiekę.

Nagle rozległ się w samochodzie dźwięk podobny do beczenia kozy. Cóż to mogło być, u licha? Gil westchnął, puścił ją i wyciągnął spod siedzenia słuchawkę telefoniczną.

- Halo! - odezwał się. - No tak, słucham. Pani Greybury? Czy coś się stało?... Co takiego?... Proszę jej powiedzieć, że wracam dopiero jutro... Ach tak?... Że nie wyjdzie, dopóki się ze mną nie zobaczy? Rozumiem... No, dobra - dodał po chwili. - Będę za mały kwadrans.

Odłożył słuchawkę tak gwałtownym ruchem, że Caro aż podskoczyła w swoim fotelu.

- Bardzo mi przykro - powiedział. - Ale muszę wrócić do domu.

- Niespodziewany gość?

- Podsłuchiwałaś?

- Trudno było nie słyszeć, co mówisz. Przecież nie kucałam pod drzwiami.

- Przepraszam, nie chciałem cię urazić. Ale nawaliły mi nerwy.

Zauważyłam to - powiedziała chłodno, speszona tą nagłą zmianą nastroju.

Ruszyli więc pustą już teraz ulicą. Caro przypa­trywała się smukłym dłoniom Gila manipulującym kierownicą i poczuła przypływ gorąca. Dlaczego on tak na mnie działa? - pomyślała. Nigdy w życiu nie pragnęłam niczego tak bardzo jak tego człowieka. Och, dlaczego nie jest wolny? Dlaczego każdy męż­czyzna, z którym się bliżej stykam, ma inną kobietę? Czy już zawsze tak będzie? Życie nie jest dla mnie łaskawe.

- Czy chodzi o hrabinę? - zapytała.

- Wygląda mi na to, że sprowadziła się i przywiozła ze sobą górę walizek. Podobno zaczęła się już rozpakowywać.

- Moje gratulacje! - wymamrotała Caro przez zaciśnięte zęby.

Po chwili udało jej się wymusić z siebie promienny uśmiech.

- Daj że spokój - zdenerwował się Gil. - I nie mów do mnie przez chwilę. Muszę się zastanowić nad tym, jak się jej pozbyć, zanim zjawi się Colin. A z Mirandą nie jest łatwo. Ona widzi wszystko z własnego punktu widzenia. Jest kompletnie zepsuta, jej egoizm nie zna granic. Poza tym ma kurzy móżdżek i nikt nie jest w stanie wytłumaczyć jej czegokolwiek. Docierają do niej wyłącznie komplementy, reaguje jedynie na flirt, a ja nie jestem teraz w nastroju na takie gierki.

Caro wpatrywała się intensywnie w profil Gila i chłonęła każde jego słowo. Nie mówił o Mirandzie jak zakochany mężczyzna. Głos miał niecierpliwy, pełen pogardy. Czyżby udawał, czy też takie były jego odczucia?

- Musiałeś jej dać do zrozumienia, że ci się podoba - zaczęła. - Inaczej nie...

Gil przerwał jej, kładąc rękę na jej udzie.

- Może powiedziałem jej kilka miłych słówek, może nawet poflirtowałem z nią na jakimś przyjęciu. Przecież to normalne. Miranda powinna być do tego przy­zwyczajona. Ale nie zdarzyło się między nami nic poważnego, nic z wyjątkiem... Urwał w pół słowa.

Tego, że ona to wszystko wzięła na serio - dokończyła za niego Caro.

- Kobiety zawsze to robią - Gil usiłował zdobyć się na cynizm, ale jakoś słabo mu to szło. - Ich próżność każe im wierzyć, że wszyscy mężczyźni za nimi szaleją. Każdy flirt uznają za miłość przez duże M.

- Uważam, że w pełni zasługujesz na swóją hrabinę! Twierdzisz, że jest egoistką. Może, ale to nic w porównaniu z tobą!

Gil nie zareagował na te słowa, zatrzymał się przed swoim domem i wychylił głowę przez okienko wozu.

- Nie widzę samochodu Colina - stwierdził. - Trzeba wykurzyć Mirandę, zanim on przyjdzie. Ale zupełnie nie wiem, jak to zrobić.

- Powinnam sobie pójść i pozostawić cię twojemu losowi.

- Czuję, że masz pomysł na pozbycie się jej...

Nie powinnam się do tego mieszać. Ciekawa jestem, ilu kobietom zawróciłeś w głowie tylko po to, żeby się ich potem pozbyć.

- Słuchaj no, ja naprawdę nie jestem potworem - Gil spojrzał na Caro niewinnym wzrokiem, uśmiechając się przymilnie. - Pomóż mi, Caro, nie możesz dopuścić do tego, żeby Miranda przełknęła mnie jak ostrygę.

- Czemu nie? - odparła Caro pół żartem, pół serio. - Zresztą nawet Miranda zasługuje na lepszy los. Myślę, że jakoś uda mi się uwolnić ją od ciebie.

Otworzyła drzwiczki samochodu i wysiadła. Gil zamierzał zrobić to samo, ale Caro powstrzymała go ruchem ręki.

- Zostań - powiedziała. - Sama się tym zajmę.

Gil wyszedł jednak z wozu i patrzył na Caro ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Wiatr rozwiewał jego gęste włosy. Jaki on jest przystojny, pomyślała Caro.

- Co jej powiesz? - zainteresował się Gil. - Jeżeli zamierzasz odwołać się do jej wyższych uczuć, to nic z tego nie wyjdzie. Ona ich w ogóle nie ma. Miranda myśli jedynie i wyłącznie o Mirandzie. Jeżeli po stanowiła posłużyć się mną dla ukarania swojego męża, nic jej od tego nie powstrzyma. Nawet gdyby wiedziała, że Colin połamie mi wszystkie kości albo że ja zrobię z niego marmoladę, to i tak zostałaby przy swoim, tyle że pod warunkiem, iż będzie mogła się przyglądać masakrze.

- Jeżeli chcesz żebym ci pomogła, musisz mi dać wolną rękę - powiedziała Caro stanowczo. - Zgoda?

- Zgoda - odparł po chwili wahania. - Rób, co ci się żywnie podoba, ale na litość boską, pozbądź się jej możliwie jak najszybciej, zanim przygalopuje tu Colin, żeby zrobić ze mnie rąbankę.

- Nie miałabym nic przeciwko temu - powiedziała Caro i ruszyła ku drzwiom.

- Czy nie zechciałabyś wtajemniczyć mnie w swoje zamiary? - zawołał za nią Gil.

- Powiem jej - odparła spokojnie Caro - że nasz ślub odbędzie się w połowie przyszłego tygodnia.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Gil wpatrywał się w Caro jak zaczarowany. Widać było, że jest całkowicie zaskoczony, po prostu oniemiał.

Tymczasem ona, rozbawiona jego reakcją, nacisnęła dzwonek i w tej samej chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich przysadzista, schludnie ubrana kobieta w ciemnej sukni, z siwymi, starannie uczesanymi włosami. Była to gospodyni Gila, pani Greybury. Zmierzyła Caro niechętnym spojrzeniem. Uznała ją, widać, za jeszcze jedną z grona młodych adoratorek jej pracodawcy. Ileż ich musiało być? - zastanawiała się Caro. Najwyższy czas, żeby dać nauczkę młodemu donżuanowi.

- Pana Martella nie ma w domu - powiedziała pani Greybury i już chciała zamknąć drzwi.

Caro wysunęła stopę, żeby je zatrzymać, i jedno­cześnie spojrzała w głąb holu, by zorientować się, czy czyha tam może Miranda. Jak pająk na muchę, pomyślała sobie i uśmiechnęła się bezwiednie.

- Pan Martell siedzi przed domem w samochodzie - szepnęła. - To on mnie przywiózł.

Odsunęła się nieco, a gdy pani Greybury zobaczyła profil Gila wewnątrz rollsa, uśmiechnęła się i poma­chała mu ręką.

- Czy pan Martell nie wejdzie do domu? - zapytała.

- Czuje się bezpieczniej w samochodzie - oświadczyła Caro.

- Wcale mu się nie dziwię - odparła gospodyni, przyglądając się Caro uważnie. - Czy on panią po coś przysłał?

- Owszem. Po hrabinę.

Pani Greybury wydała z siebie dziwny dźwięk, przypominający gwizdanie czajnika.

- Mężczyźni są tacy bezradni - zauważyła Caro.

- Ale my na pewno damy sobie radę. Gdzie ona jest?

- Trzecie drzwi na prawo - odparła pani Greybury, odsunęła się i wpuściła Caro do holu.

- Czy to jest gościnny pokój?

Pani Greybury spojrzała na nią z niekłamanym zaciekawieniem.

- Czy mogę zapytać... - zaczęła.

- Kim jestem? - przerwała jej Caro. - Owszem, droga pani Greybury. Jestem narzeczoną pana Martella

- Narzeczoną! - krzyknęła gospodyni Gila i na chwilę straciła swoje słynne panowanie nad sobą.

- Owszem i byłabym wdzięczna, gdyby pani to sobie zapamiętała. Na wypadek, gdyby ktoś pytał. Na przykład hrabina Jurby. Jestem narzeczoną pana Martella, rozumiemy się.

Pani Geybury przyjrzała się swojej rozmówczyni z napiętą uwagą i nagle uśmiechnęła się.

- Niech pani będzie spokojna - powiedziała. - Z pewnością nie zapomnę.

- Pan Martell powiedział mi, że mogę na panią liczyć - skłamała Caro i twarz gospodyni rozjaśniła się.

- Naprawdę tak powiedział?

Caro skinęła głową i ruszyła korytarzem ku trzecim drzwiom.

Zastukała energicznie do drzwi gościnnego pokoju i nabrała duży haust powietrza w płuca.

- Kto tam? - usłyszała znajomy głos.

Caro nie odpowiedziała, ale raz jeszcze zastukała, po krótkiej chwili drzwi uchyliły się.

- O co chodzi? - spytała hrabina i spojrzała na Caro podejrzliwie.

Ta zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów i z żalem stwierdziła raz jeszcze, że Miranda jest jedną z naj­piękniejszych kobiet, jakie zna. Stała przed nią wysoka, smukła, w jedwabnym szlafroczku ozdobionym koron­ką. Jej złote włosy połyskiwały w świetle żyrandola, jasnoniebieskie oczy były niewinne jak oczy dziecka. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby zobaczyć w nich stalowe błyski bezwzględności i egoizmu. Mężczyźni z pewnością tego nie widzieli. Byli zbyt olśnieni pierwszym wrażeniem, a potem zbyt przejęci przemożną chęcią schwytania tego bajecznego motyla, który przeleciał im mimo nosa i zniknął w oddali.

- Ja panią chyba znam - powiedziała Miranda przyglądając się Caro uważnie. - Już wiem. Była pani w domu lady Westbrook, kiedy jadłam tam kolację. Panna Ramsgate, o ile się nie mylę. To chyba pani ojciec chce wykupić ich dom towarowy.

- Zgadza się - potwierdziła Caro uprzejmie i wkroczyła do pokoju tak energicznie, że hrabina zmuszona była cofnąć się szybko.

Rozejrzała się po pokoju. Otwarte walizki, prze­rzucone przez poręcze krzeseł części garderoby i ge­neralny rozgardiasz świadczyły o tym, że Miranda zamierzała zainstalować się na dłuższy czas.

- Co pani tu właściwie robi? - zapytała Miranda z nonszalancką arogancją damy przyzwyczajonej do wydawania rozkazów służbie.

- Czekam na mojego narzeczonego.

- A kto to taki, jeżeli można wiedzieć?

- Gil - odparła słodkim głosem Caro, patrząc na hrabinę niewinnymi szarymi oczami.

- Kto? - zaskrzeczała Miranda tak głośno, że Caro mimo woli wzdrygnęła się.

- To kłamstwo! Pani i Gil? Pani żoną Gila? To po prostu śmieszne! On by nawet na panią nie spojrzał! Pani jest brzydka jak noc i ubiera się jak kuchta! Chociażby ta czerwona kiecka! Przecież to sama wulgarność! Dekolt po pępek. Ohyda! A to przecięcie z boku! Jeżeli jest obliczone na uwiedzenie Gila, to traci pani niepotrzebnie czas. Gil ma wybredny gust, nie z nim takie numery!

Caro zachowywała idealny spokój, choć nie przy­chodziło jej to łatwo. Nie przestawała się uśmiechać, mimo że zaczynały ją od tego boleć szczęki.

- Nasz ślub odbędzie się w przyszłym tygodniu powiedziała uprzejmym, prawie wesołym głosem. Tylko najbliższa rodzina i kilku przyjaciół. Ani on, ani ja nie lubimy ostentacji.

- Nie! - wrzasnęła Miranda. - To niemożliwe!

- Zawiadomienia zostaną rozesłane później - ciągnęła Caro, ignorując reakcję Mirandy.

Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi. Do pokoju weszła pani Greybury.

- Czy mogę pomóc przy pakowaniu milady? - zapytała Mirandę spokojnym głosem.

- Dobrze, że pani przyszła! Pani na pewno wie, czy to prawda. Czy pan Martell żeni się w przyszłym tygodniu?

- Tak jest, w przyszłym tygodniu, milady - po twierdziła gospodyni Gila składając starannie jakiś fatałaszek Mirandy i pakując go do jednej z walizek.

- Na początek zamieszkamy tutaj i mamy nadzieję, że pani Greybury będzie się w dalszym ciągu zajmowała domem. - Caro przyglądała się z satysfakcją, jak gospodyni sprawnie i szybko napełnia walizki hrabiny.

- Później chyba poszukamy jakiegoś domu w dzielnicy, gdzie mieszkają zarówno lady Westbrook, jak i mój ojciec.

Miranda podbiegła do niej, chwyciła ją za ramiona, wbiła polakierowane na czerwono paznokcie w jej ciało i potrząsnęła nią tak mocno, że Caro zakręciło się w głowie.

Pani Greybury wyniosła walizki do holu.

- Zadzwonię po taksówkę, milady - oświadczyła słodkim tonem.

- Nie ruszam się stąd! - wrzeszczała Miranda. - Już rozumiem, jak go złowiłaś, ty wstrętna kombinatorko... Na pewno zaszłaś w ciążę!

- To by było naprawdę zbyt kiczowate! - roześmiała się Caro.

- Już wiem - ciągnęła Miranda - on robi to po to, żeby zachować ten swój piekielny dom towarowy, na którym mu tak zależy. Tacy ludzie jak wy po wykupieniu przedsiębiorstwa zawsze wyrzucają na bruk całe kierownictwo. Pani jest jedyną spadkobierczynią swojego ojca. Odziedziczy pani cały jego majątek. No tak, teraz już wszystko jest jasne!

- Może pani sobie myśleć, co się pani żywnie podoba - mruknęła Caro. - Ale teraz proszę już iść.

- Muszę się przedtem zobaczyć z Gilhamem.

- On nie ma na to najmniejszej ochoty.

- Zobaczymy, co będzie, jak wróci.

- On już wrócił. Siedzi przed domem w samochodzie i czeka, żeby pani sobie poszła.

Miranda podbiegła do okna i wyjrzała na ulicę. Przez chwilę Caro czuła coś w rodzaju współczucia. Może ona naprawdę kocha Gila? Może rzeczywiście jest nieszczęśliwa? Ale przecież ma własnego męża, własne życie, właściwie nie brak jej niczego. Niech wraca do siebie. Gil prosił, żeby mu pomóc i Caro zamierzała to zrobić.

Nagle Miranda wybiegła z pokoju, minęła panią Greybury, otworzyła frontowe drzwi i ruszyła prosto na Gila, który pospiesznie wysiadał z samochodu.

Caro oparła się o framugę drzwi i spojrzała na Gila. Stał wyprostowany, przystojny, wytworny w swoim świetnie skrojonym ubraniu, z rozwianymi przez wiatr włosami, z wyrazem całkowitej obojętności na twarzy. Z jego postawy trudno byłoby się zorien­tować, jakie właściwie są jego uczucia do Mirandy. Jakże był nieprzenikniony. Miranda, szlochając jak dziecko, podbiegła do niego i chwyciła go za rękę.

- Taksówka zaraz nadjedzie, kochanie - zwróciła się Caro do Gila. - Chciałam ci powiedzieć, że Miranda już wie o naszych planach. Wszystko jej opowiedziałam. Szkoda, że nie możemy urządzić dużego wesela, ale papa życzy sobie, żeby to była intymna uroczystość. Brak nam będzie Mirandy i Colina, nieprawdaż?

- Jak możesz to robić? - wrzasnęła hrabina, szarpiąc rękę Gila. - Tak bardzo zależy ci na tym waszym okropnym sklepie?

- Mirando, opamiętaj się — powiedział Gil najspokojniejszym na świecie tonem. - Wracaj do domu, ubierz się i uspokój. No, już.

- Ja tu zostaję - szlochała Miranda. - Odeślij ją. Muszę z tobą porozmawiać.

- Mam zamiar spędzić tu noc - poinformowała ją Caro lodowatym tonem.

Miranda podniosła ręce do góry, obróciła się i wbiegła do domu.

- Miejmy nadzieję, że ona wkrótce odjedzie. - Gil wydał z siebie westchnienie ulgi. - Wiesz co, Caro? - dodał. - Ty nie przestajesz mnie zadziwiać. Ciekaw jestem, co sobie jeszcze wymyślisz.

- Prosiłeś, żeby ją jakoś stąd wykurzyć. Przyrzekłam ci pomóc, no i udało się - odparła Caro, z trudem trzymając nerwy na wodzy.

Mamy zaledwie tydzień na wymyślenie alternatywy - uśmiechnął się Gil. - Jeżeli przez ten czas nie pobierzemy się, Miranda niewątpliwie powróci.

Możesz się wyprowadzić albo powiedzieć jej bardzo stanowczo, żeby ci dała spokój. Jeżeli rzeczywiście tego chcesz.

Nigdy nie zamierzałem się żenić z Mirandą. Ona bywa zabawna i przyjemnie na nią popatrzeć, ale to nie ma nic do rzeczy. Colin jest moim starym przyjacielem, ją też znam od niepamiętnych czasów. Jako dzieci bawiliśmy się w piaskownicy. Romansowałem z nią trochę, zanim zdecydowała się wyjść za Colina. Myślę, że na początku nawet go kochała. Ale przede wszystkim chodziło jej o tytuł. Podobnie jak wszystkim innym dziewczynom, które się dokoła niego kręciły. Wtedy jeszcze nie pił. Uprawiał sporty, pływał, jeździł konno, grał w polo. Byłem drużbą na ich ślubie. Później zaczął pić i zepsuło się między nimi.

- Może było na odwrót, może zaczął pić dlatego, że się między nimi zepsuło? - zaryzykowała Caro.

- Bo ja wiem? Miranda robiła wszystko, żeby mu uprzyjemnić życie. Ale on coraz częściej wracał pijany do domu, więc straciła do niego wszelką sympatię. Trudno jej się dziwić.

Zajechała taksówka i Miranda, nienagannie ubra­na, z wysoko uniesioną głową, ukazała się na ganku. Za nią szła pani Greybury dźwigając duże ciężkie walizki.

Zaniosła je do taksówki.

- Ilu pasażerów? - zapytał kierowca.

- Tylko ta pani - odparł Gil i pomógł Mirandzie wsiąść do wozu.

- Do widzenia, moja droga - powiedział. - Zobaczymy się po naszym powrocie z podróży poślubnej.

Miranda skrzyżowała swoje długie kształtne nogi i zatrzasnęła drzwiczki.

- Dokąd jedziemy? - zapytał taksówkarz.

- Jurby House, Park Lane - odparła.

- A więc wraca do męża - powiedziała Caro. - Mam nadzieję, że z nim zostanie. Co za egoistka - dodała. - Co ci się właściwie w niej podoba?

- Jest bardzo piękna. Przecież nie można mieć wszystkiego.

- Więc jednak z nią spałeś? - mruknęła Caro.

- Ilekroć o niej mówisz, ziejesz zazdrością - roześmiał się Gil.

Caro uświadomiła sobie ze zgrozą, że tak rzeczywiś­cie jest. Zrobiła się czerwona jak piwonia i zaraz potem zbladła.

- Odwieź mnie do domu! - zażądała.

Jeszcze nie - odparł chłodno. - Lada chwila się tu zjawić Colin, więc potrzebne mi jest alibi. Zostań jeszcze trochę. W holu czekała na nich pani Greybury.

- Czy podać coś? - zapytała.

- Nie, dziękuję. Sam to załatwię. Jestem pani bardzo wdzięczny za pomoc - uśmiechnął się do niej Gil.

- Doskonale. Dobranoc panu, dobranoc, panno Ramsgate.

Caro poszła za Gilem do salonu. Co za piękny pokój, pomyślała. Zielony dywan, tapeta w delikatny roślinny wzór, skórzane kanapy i fotele.

Gil nalał dwa kieliszki koniaku.

- Usiądź - poprosił. - I napij się. Mamy za sobą ciężką przeprawę.

Podszedł do Caro, która stała przed kominkiem, rozglądając się po ścianach salonu zawieszonych pięknymi obrazami.

Gil wyjął Caro kieliszek z ręki, objął ją i bardzo powolnym ruchem zaczął jej masować plecy. Zamknęła oczy i poddała się jego pieszczotom. Położył dłoń na jej karku, łagodnie posuwał ją po jej plecach, przylgnął do niej całym ciałem i przyłożył usta do jej szyi. Coś w rodzaju szlochu wydobyło się z krtani Caro.

Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia, a zarazem roz­koszy. Oddychała z trudem. Chciała mu się oprzeć, ale była jak sparaliżowana. Nie powinnam była pić tego koniaku, pomyślała. Dłoń Gila dotarła do jej talii, potem przeniosła się wyżej. Usłyszała dźwięk otwieranego suwaka, jej suknia rozchyliła się na plecach, usta Gila muskały je, przesuwały się coraz niżej.

Nagle obrócił ją ku sobie jak bezwolną lalkę. Stanęła na palcach, podała mu usta i zarzuciła mu ręce na szyję. Niejasno zdała sobie sprawę, że jej suknia opadła na dywan. Przylgnęła mocniej do Gila i wsunęła palce w jego gęstą czuprynę.

Wziął ją na ręce i, nie przestając pokrywać jej pocałunkami, cofnął się i opadł na kanapę. Caro otworzyła oczy. Zobaczyła, że Gil strząsa z siebie marynarkę i rzucają na podłogę. Patrzyła, jak rozpina koszulę, spod której wyłoniła się jego opalona muskularna pierś z kępką ciemnych włosów. Patrzyli na siebie szeroko otwartymi oczami, w których płonęło niepohamowane pożądanie.

Caro jeszcze nigdy w życiu nie obserwowała rozbierającego się mężczyzny. Poczuła w uszach szum krwi, serce waliło jej jak młotem. Gil zsuwał ramiączka jej staniczka i całował jej ciepłe piersi. Zapragnęła go całym ciałem, całą swą istotą.

- Pogłaszcz mnie - szepnął.

Zrobiła to, z początku nieśmiało, potem coraz odważniej. Opuszki jej palców stały się tak wrażliwe, że gdy dotknęła jego nagiej skóry, poczuła się tak, jak gdyby ją poraził prąd elektryczny i zadrżała od stóp do głów.

Patrząc mu prosto w oczy, powoli wodziła rękami po całym jego ciele. A on leżał, wpatrzony w nią swoimi płonącymi ciemnymi oczami, oddychając ciężko i szybko jak sprinter dobiegający do mety. Caro poczuła, że traci kontrolę nad sobą, że zmysły zapanowały nad rozumem. Przylgnęła do Gila całą sobą, ustami wodziła po jego ramionach, piersi, brzuchu. Bezgłośnie błagała go o zaspokojenie.

- Czy ty wiesz, co robisz? - zapytał Gil zachrypłym głosem.

Ukryła twarz w jego włosach, nie była w stanie głośno wyartykułować tego, co czuła. A przecież dobrze wiedziała, czego tak gwałtownie pragnie. Obojętne jej były wszelkie konsekwencje. Zobaczyła, jak Gil unosi się nad nią, jak zrzuca z siebie resztę bielizny. Zrobiła to samo i zamknęła oczy.

- Będę bardzo delikatny - szepnął. - Wiem, że to dla ciebie pierwszy raz. A ten pierwszy raz musi być cudowny, bo nigdy go się nie zapomina. Postaram się, żeby tak było, moja Caro.

Całował delikatnie jej usta, szyją, piersi, potem przesunął się w dół i całował jej płaski brzuch, smukłe biodra, strzeliste uda.

- Och, Gil, Gil, tak, tak - szeptała.

Rozchylił jej delikatnie uda i wsunął się w nią jednym silnym ruchem. Wydała okrzyk bólu. Jej ciało napięło się jak struna.

- Spokojnie... - szeptał Gil. - Nie walcz ze mną. Odpręż się.

Ale zaraz poczuła jeszcze ostrzejszy ból. Ogarnęła ją panika.

- Przestań - poprosiła i przez kilka chwil Gil trwał w bezruchu. Kiedy znowu uniósł się i opadł na nią, odbyło się to już zupełnie bezboleśnie, więc poddała mu się i znowu z rozkoszą wchłaniała w siebie ciepło jego ciała, a on całował ją i głaskał jej zmierzwione włosy.

- Przepraszam - szepnęła i przywarta wargami do jego warg.

- Ależ skąd. Tak zawsze jest na początku. Jestem dumny, że pozwoliłaś mi zostać twoim pierwszym kochankiem.

Po chwili zaczął znów leciutko całować najpierw jedną, potem drugą jej pierś, przesunął rękę na jej podbrzusze, a potem niżej, tam gdzie ich ciała połączyły się w jedno, i Caro znów poczuła dreszcz rozkoszy.

Objęła go, przycisnęła się do niego w nowym przypływie pożądania. Poruszali się rytmicznie i nie­spiesznie, aż wybuchło w niej coś tak wspaniałego i nieznanego zarazem, że odrzuciwszy głowę w tył wydała z siebie dziki krzyk radości.

A potem było jej tak, jakby wpadła w przepastne ciemne wody jakiegoś jeziora. Leżała szczęśliwa, zmęczona, odprężona, a Gil wyciągnął się obok niej, z głową opartą na jej piersi.

Milczeli, bo żadne słowa nie mogły wyrazić tego, co czuli. Nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa jak w tej chwili, pomyślała Caro i zapadła w sen.

Obudził ją gwałtowny dzwonek. Otworzyła oczy. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest, ale zaraz poczuła jego nagość przytuloną do jej nagości, jego dłoń na swojej piersi, jego udo przyciśnięte do jej ud, przypo­mniała sobie, co się stało, poczuła lęk i bała się spojrzeć na swego kochanka.

Gil zaklął, usiadł na brzegu kanapy i spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem. Caro zamknęła oczy jak dziecko, które wyobraża sobie, że w ten sposób stanie się niewidzialne.

- Kto, u licha, może dzwonić o tej porze? – Gil wstał i podszedł do telefonu.

Caro obserwowała go spod spuszczonych powiek. Na wspomnienie o tym, co z nim przed krótką chwilą robiła, zalała się potem. Jakże to się mogło stać? Sama go o to błagała! Boże, co za straszny wstyd!

- Tak! - mruknął Gil do słuchawki.

Spojrzał przez pokój na Caro, która ubierała się pospiesznie.

- Owszem, jest tutaj - powiedział Gil do swojego rozmówcy. - Twój ojciec, Caro - dodał. W słuchawce rozległ się rozgniewany i zbyt głośny głos ojca.

- Tak, zdaję sobie sprawę, która jest godzina - przerwał mu Gil w pewnym momencie. – Przyjęcie bardzo się przeciągnęło... Amy do pana dzwoniła? Owszem, wyszliśmy stamtąd jakiś czas temu i przyszliśmy tutaj, żeby jeszcze trochę pogadać.

Caro znów usłyszała rozwścieczony głos ojca. Gil zachowywał całkowity spokój.

- Caro nie jest już małą dziewczynką – przerwał zalew słów Freda po pewnym czasie. - Jest dorosłą kobietą. Dlaczego nie pozwala jej pan żyć własnym życiem?

Caro z trudem nałożyła suknię. Spojrzawszy na zegarek stwierdziła ku swojemu przerażeniu, że jest czwarta nad ranem. Podbiegła do Gila i wyjęła mu z rąk słuchawkę.

- Będę za dziesięć minut, tato - powiedziała i odwiesiła ją, zanim ojciec zdołał odpowiedzieć.

- Czy mógłbyś się szybko ubrać? - zwróciła się do Gila.

Nie patrzyła na niego. Bo i po co? Doskonale zdawała sobie sprawę z jego jakże niepokojącej nagości. Bliskość jego rozgrzanego ciała przejmowała ją dziwną słabością.

- Czy on zawsze czeka na ciebie do późnej nocy? - zagadnął ją Gil tonem, który wzbudził w niej natychmiastowy sprzeciw.

- Nie, ale...

- I czy zawsze dzwoni do twoich przyjaciół, żeby cię sprowadzić do domu?

- Nie, ale dzisiaj zrobiło się rzeczywiście strasznie późno. Obudził się przed chwilą, zobaczył, która godzina, i przestraszył się. Nie powiedziałam mu, że wrócę dopiero nad ranem.

- Czy musisz go prosić o pozwolenie?

- Skądże!

- A czy często wracasz dopiero nad ranem?

- Nie, i właśnie dlatego tak się zdenerwował.

Gil ruszył w jej stronę, ale ona odskoczyła od niego w przerażeniu.

- Zostaw mnie. Jestem potwornie zmęczona. Ubierz się, proszę, i odwieź mnie do domu.

- Dobrze - odparł i zaczął nakładać bieliznę.

Caro poczuła, że zalewa janowa fala pożądania.

Przed chwilą była zaspokojona, ale na widok jego muskularnego smagłego ciała znowu zapłonęła nie­przytomną wprost chęcią przytulenia się do niego.

- Może lepiej pojadę taksówką? - zaproponowała i ruszyła ku drzwiom.

- Ja cię przywiozłem i ja cię odwiozę - mruknął Gil. - Nie puszczę cię samej na ulicę o czwartej rano. Może chcesz skorzystać z łazienki - dodał. - Drugie drzwi na prawo.

Szczęśliwa, że może wyjść i nie patrzeć, jak Gil się ubiera, skorzystała z jego propozycji.

Łazienka była funkcjonalna, wyraźnie przeznaczona dla mężczyzny. Caro opłukała wodą rozognioną twarz, wytarła się śnieżnobiałym lnianym ręcznikiem i spo­jrzała w lustro. Włosy miała w nieładzie, jej szkarłatna suknia była wymięta, a na jej szyi i dekolcie widniały ślady po gwałtownych pocałunkach.

Nie powróciła do salonu, postanowiła zaczekać na niego w holu. Zjawił się po chwili, przeprosił ją i sam poszedł do łazienki. Był zimny i obojętny. Na pewno żałuje tego, co się stało, pomyślała Caro. Kochał się z nią tylko po to, by zapomnieć o Miran­dzie.

Gdy wrócił, była już czwarta trzydzieści. Zaczynało świtać. Gil wyjął z kieszeni kluczyki od samochodu, podszedł do frontowych drzwi i otworzył je.

Na ulicy paliły się jeszcze latarnie, powietrze było rześkie, na niebie gasły ostatnie gwiazdy. Gdy pod­chodzili do samochodu, ktoś nagle wypadł zza krzaków. Caro wydała z siebie okrzyk grozy. Czyżby to był napad rabunkowy?

Oślepił ją flesz i zrozumiała natychmiast, że napadł ich nie bandyta, lecz fotograf prasowy. Gil znalazł się błyskawicznie obok niej, objął ją i zasłonił ręką jej twarz.

Wybuchał flesz po fleszu. Gil rzucił się w stronę fotografa, przeklinając go najgorszymi wyrazami. Tam­ten nie przestając pstrykać rzucił się do ucieczki, Gil za nim. Caro trzęsła się z zimna i zdenerwowania, ale nic nie mogła robić. Mogła tylko stać i czekać, co będzie dalej. Zza węgła wyjechał samochód i dogonił uciekają­cego fotografa. Drzwiczki otworzyły się, fotograf wskoczył do środka, po czym wóz gwałtownie przyspie­szył i znikł za rogiem ulicy. Gil próbował go dogonić, ale nie miał żadnej szansy. Powrócił zadyszany, otwo­rzył drzwiczki rollsa i wsunął się za kierownicę.

- Wsiadaj! - krzyknął na Caro i pospiesznie uruchomił wóz.

- Muszę dopaść tego bydlaka i stwierdzić, kto go na mnie napuszcza. To na pewno ten sam, który zrobił zdjęcie z bójki z Colinem. Ktoś mu za to płaci.

Ujechali kawałek drogi, ale już nie dogonili tamtego wozu. Gil klął pod nosem jak marynarz, ale w końcu uznał swoją porażkę.

- Ktoś musiał go zawiadomić, że jesteś u mnie - olśniło go nagle. - Domyślasz się, kto?

- Chyba nie Miranda?

- Nie, na pewno nie. Na pewno nie chciałaby, żeby cały świat dowiedział się, że musiała ustąpić miejsca innej kobiecie.

- Może prasa została jakoś powiadomiona o tym, że Miranda wprowadziła się do ciebie - zasugerowała Caro.

- W takim przypadku fotograf zobaczyłby ją, jak wyjeżdżała.

Nic innego nie wpada mi do głowy.

- Naturalnie, że nie - odparł Gil z przekąsem.

- Ale czy nie uderza cię dziwny zbieg okoliczności? Twój ojciec dzwoni po nocy, żeby się dowiedzieć, czy jesteś u mnie, wobec czego żąda, żebym cię natychmiast odwiózł do domu, i co się okazuje? Że o czwartej nad ranem pod moimi drzwiami czyha fotograf. Ciekawe! Właściwie powinnaś mu była kazać, żeby zajrzał przez okno. Wtedy dopiero mógłby zrobić sensacyjne zdjęcie!

Caro poczuła się tak, jakby ją ktoś spoliczkował.

- Co ja miałabym zyskać na tym, gdyby mnie z tobą sfotografowano? - krzyknęła.

- To ty powinnaś odpowiedzieć sobie na to pytanie - mruknął Gil i nacisnął na gaz.

Zatrzymał się przed jej domem tak gwałtownie i z takim zgrzytem hamulców, że rzuciło ją do przodu i gdyby nie pasy, rozbiłaby sobie głowę o szybę. Otrząsnęła się i otworzyła drzwiczki. Lecz zanim zdążyła wysiąść, poczuła na ramieniu żelazny zacisk palców Gila.

- Nie ożenię się z tobą! - warknął. - Przyjmij to do wiadomości! Cokolwiek by się stało i żeby prasa nie wiem jak szalała, by mnie skompromitować, nie dam się do niczego zmusić! Nie ze mną takie numery!

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zanim Caro zdążyła dobiec do frontowych drzwi, otworzyły się, szeroko pchnięte przez jej rozwścieczo­nego ojca.

- Żeby o tej godzinie wracać do domu to skandal! - wrzasnął. Co się dzieje między tobą i Martellem? Prosiłem, żebyś była dla niego miła, ale to nie znaczy...

- Uspokój się! - przerwała mu Caro. - Jakim prawem dzwoniłeś do niego w środku nocy? Nie jestem już dzieckiem!

- Byłem strasznie niespokojny - tłumaczył się Fred już łagodniejszym tonem. - Szczególnie po telefonie Amy...

- Amy do ciebie dzwoniła? A ja myślałam, że to ty dzwoniłeś do niej.

- Skądże? Prawdę mówiąc, obudziła mnie przed jaką godziną. Położyłem się o wpół do jedenastej, bo byłem wyjątkowo zmęczony.

Poszli do salonu, gdzie Caro opadła na kanapę. Była wyczerpana zarówno fizycznie, jak emocjonalnie.

- Dlaczego ona to zrobiła? - zastanawiała się głośno.

- Chciała mówić z tobą. Zbeształem ją, że budzi ludzi po nocy, ale była strasznie zdeprymowana, twierdziła, że bardzo wcześnie wyszłaś z przyjęcia i że obawia się, iż powiedziała ci coś takiego, co mogło cię obrazić. Prawdę mówiąc bredziła. Może napiłabyś się gorącej herbaty? - dodał po chwili. - Przed kwadransem naparzyłem dobrego earl greya.

Caro wzięła z jego rąk filiżankę i trzymając ją oburącz grzała sobie dłonie.

- Dziękuję ci, tato - powiedziała i pogłaskała go po zarośniętym policzku.

- Dziewczynie potrzebna jest matka - mruczał Fred pod nosem. - Szczególnie do takich spraw. Wiem, że jesteś już dorosła i nie należy ci udzielać nauk, ale co robić, kiedy wciąż się o ciebie niepokoję.

- Wiem, wiem, to się już więcej nie zdarzy – zapewniała go Caro.

Myślami była jednak gdzie indziej. Zastanawiała się, kto zawiadomił fotografa o jej wizycie u Gila. Czyżby to była Amy? A jeżeli tak, to co nią kierowało? Przecież nie mogła być zazdrosna. Jakże dziwnie się to wszystko układa.

Ziewnęła głęboko. Była śmiertelnie znużona.

- Do łóżka, kochanie - zarządził Fred. – Jest niedziela i możesz sobie spać, jak długo zechcesz.

Caro położyła się, ale nie potrafiła zasnąć. Po głowie chodziły jej wszystkie zdarzenia minionej doby. Nigdy nie wyobrażała sobie, że pożądanie potrafi być czymś tak przemożnym, tak obezwładniającym. Jakże mogła się tak zachować. Ojciec patrzył na nią tak dziwnym wzrokiem, jakby odczytywał coś z jej twarzy. Czyżby wyglądała inaczej niż zwykle?

Nie mogąc spać, Caro wstała o dziewiątej, wzięła prysznic, ubrała się w niebieski dres i poszła do parku. Postanowiła pobiegać. W niedzielne poranki było tam zazwyczaj dość pusto. Kilka osób spacero­wało z psami, biegaczy też było niewielu.

Ranek był słoneczny, wiosenny, jeziorko mieniło się odbijającym się w nim błękitem nieba, na traw­nikach topniały resztki rosy. Cicho było i przestronnie.

Jakiż kontrast w stosunku do tego, co działo się w duszy Caro. Na szczęście dawno nauczyła się za pomocą biegania przepędzać demony niepokoju czy strachu. Rytmicznym krokiem, z wysoko uniesioną głową, biegła więc dokoła jeziorka, swobodnie puszczając wodze najskrytszym myślom. Wkrótce doszła do wniosku, że wszystkie jej problemy sprowadzają się do jednego. Do jednego mężczyzny. Do Gila Martella. Dopóki go nie znała, życie jej płynęło spokojnym nurtem, teraz zaś czuła się jak rzucona w oko cyklonu i zupełnie nie wiedziała, jak wydostać się z tej sytuacji.

Gdy mijała parkową bramę, zdawało jej się, że widzi zaparkowanego przed nią rolls-royce'a. Serce jej zatrzepotało, ale po chwili uspokoiło się. Tyle jest rolls-royce'ów w Londynie, pomyślała i pobiegła dalej. Po chwili usłyszała za sobą stukot szybkich kroków i głos Gila, wołający jej imię. Obróciła się. Biegł tuż za nią, ubrany w dżinsy i biały sweter. Powiewał zrolowaną gazetą.

- Zatrzymaj się! - krzyknął. - Muszę z tobą porozmawiać!

Przyspieszyła biegu, ale już po chwili Gil dogonił ją i zatrzymał gwałtownym szarpnięciem za łokieć. Oboje byli zadyszani, spoceni i źli.

- Skąd w tobie tyle energii? - odezwał się wreszcie Gil zasapanym głosem. - Nie spałaś całą noc i od rana biegasz jak szalona po parku.

- A co ty tu robisz?

- Jakoś nie potrafiłem zasnąć, więc wstałem, zrobiłem sobie śniadanie, przejrzałem gazety. Po stanowiłem zrobić coś dla zdrowia. I od razu zobaczyłem ciebie.

Caro niechętnie wzięła od niego gazetę. Było to niedzielne wydanie jednego z brukowych londyńskich dzienników, tego samego, w którym ukazała się tak niedawno fotografia bójki Gila z Colinem. Dzisiaj inna fotografia Gila, tym razem ukazująca go w to­warzystwie Caro, zdobiła frontową kolumnę.

Oślepiona fleszem Caro wyglądała na osobę ciężko przestraszoną. Dekolt jej sukni obsunął się ukazując trochę więcej niż nasadę jej piersi, nie mówiąc już o rozciętej z boku spódnicy, spod której wysuwało się bardzo, skądinąd, ponętne udo.

- Wyglądam okropnie! - jęknęła.

Gil wyszedł, oczywiście, wspaniale, mimo że miał otwarte usta i krzyczał coś, najprawdopodobniej mocno niecenzuralnego.

- Czy to jest cała twoja reakcja na to świństwo? Twój wygląd nie ma żadnego znaczenia. Przeczytaj lepiej nagłówek!

Caro spojrzała na wydrukowane tłustą czarną czcionką słowa i krew odpłynęła jej z głowy.

PLAYBOY RATUJE SIĘ MAŁŻEŃSTWEM Z CÓRKĄ REKINA!

- Czytaj dalej - zażądał Gil. - Czyś ty rozmawiała z tymi łajdakami?

- Ależ skąd! - żachnęła się Caro i pospiesznie zabrała się do czytania tekstu zamieszczonego pod fotografią.

Caroline Ramsgate, jedyna córka słynnego biz­nesmena Freda Ramsgate'a, właściciela licznych domów towarowych, ogłosiła wczoraj wieczorem swoje zaręczyny z Gilhamem Martellem, znanym playboyem i spadkobiercą fortuny swojej babki, właścicielki znakomitego magazynu Westbrook z Oxford Street. Fred Ramsgate ubiega się o kupno kontrolnego pakietu akcji Westbrooka. Czy może to być zbieg okoliczności? Za cenę miłości jeszcze jeden wielki dom towarowy przejdzie w ręce Ramsgate'ów i to bez przekładania pieniędzy z kieszeni do kieszeni? I co na to Miranda, hrabina Jurby, do niedawna jeszcze towarzyszka częstych wypadów Gilhama Martella do nocnych lokali?".

- Czarujące, nieprawda? - Gil zmierzył Caro zimnym wzrokiem.

- To okropne dla obojga z nas - odparła cicho.

- Gdybyśmy się mieli pobrać, byłoby to też bardzo przykre, ale na szczęście tak nie jest.

- Szczęście nic do tego nie ma. Jeżeli się kiedykolwiek ożenię, to z taką kobietą, która mi będzie towarzyszką życia i prawdziwym przyjacielem, a nie z jakichkolwiek innych powodów. Przysięgnij - dodał - że rzeczywiście nie rozmawiałaś z prasą.

- Po co miałabym to robić! - rozzłościła się Caro.

- Myślę, że to sprawka Mirandy. Zazdrosna kobieta jest zdolna do wszystkiego. Chyba że twoja gospodyni się wygadała.

- To wykluczone!

- W takim razie pozostaje tylko Miranda! Może powiedziała którejś ze swoich przyjaciółek, a ta chciała się przysłużyć jakiemuś dziennikarzowi.

- Po diabła powiedziałaś jej, że jesteśmy zaręczeni?

- Prosiłeś, żebym ci pomogła pozbyć się jej. Czy już zapomniałeś?

- Dziękuję za taką pomoc. W przyszłości postaram się poradzić sobie sam.

- Bardzo cię proszę!

Gil chciał spojrzeć jej w oczy, ale Caro spuściła powieki. Zauważył, że jej dolna warga drży jak u dziecka, któremu zbiera się na płacz.

- Przepraszam cię - mruknął. - No, rozchmurz się już. Zrozum, że nienawidzę tego, co piszą o mnie w tych okropnych brukowcach. Kłamią jak z nut, a przecież nie można się z nimi procesować.

- To jeszcze nie powód, żebyś się na mnie wyżywał. Ale wybacz, chciałabym jeszcze chwilę pobiegać, chyba że masz mi jeszcze coś przykrego do powiedzenia.

Dotknął delikatnie jej ramienia. Odtrąciła go.

- Trzymaj ręce przy sobie! - krzyknęła.

To był błąd. Jej słowa podziałały na Gila jak czerwona płachta na byka.

- W nocy ich jakoś nie odtrącałaś - warknął.

Caro uniosła ramię, żeby uderzyć go w twarz, lecz on chwycił ją silnie za przegub i przyciągnął do siebie tak mocno, że chcąc nie chcąc oparła się o niego całym ciałem. Zabrakło jej tchu. Otworzyła usta, a on błyskawicznie przycisnął do nich swoje.

Nogi ugięły się pod nią, zamknęła oczy, poddała się bez reszty tej cudownej pieszczocie i dopiero po chwili uświadomiła sobie, gdzie jest i co robi, więc wyrwała mu się i pobiegła przed siebie co sił w no­gach.

Serce waliło jej jak młotem, myślała, że będzie ją gonił, ale nie słyszała odgłosu jego kroków. Gdy znalazła się niedaleko wyjścia z parku, spojrzała na ulicę i stwierdziła, że rolls Gila zniknął sprzed furtki.

W dwadzieścia minut później była znów w domu. Wzięła prysznic, ubrała się w prostą, lecz elegancką suknię z wełny koloru oliwki i zeszła do jadalni na śniadanie. Ojciec siedział już przy stole i czytał gazetę.

Na widok córki uniósł wzrok.

- Czy to prawda? - zapytał, może trochę zbyt głośno.

- Nie, tato - zarumieniła się Caro. - To zwykła kaczka dziennikarska.

Nalała sobie kawy z ciężkiego srebrnego dzbanka i zrobiła grzankę. Fred śledził każdy jej ruch.

- Skąd im się to, do licha, wzięło? Na stronie finansowej jest artykuł o ewentualnym przejęciu Westbrooka przez nasze konsorcjum i to mnie nie dziwi. Ale ciekaw jestem, kto wymyślił tę historię z twoimi zaręczynami.

- Czy wiesz o tym, że Gil miał mały romans z hrabiną Jurby...

- Owszem, pamiętam ją... ale co z tego?

Pokłóciła się z mężem i przeprowadziła się do Gila. Strasznie go to zdenerwowało. Wczoraj wieczorem poprosił mnie, żebym pomogła mu wykurzyć ją z jego domu.

- Też mi dżentelmen - mruknął Fred.

Caro pomyślała, że trudno nie przyznać ojcu racji, ale bardzo nie chciała, żeby źle myślał o Gilu.

- Bał się, że zostanie wciągnięty w jej małżeńskie problemy - tłumaczyła ojcu. - Te wszystkie dziennikarskie plotki są zupełnie bezpodstawne. Gil Martell i Colin, mąż Mirandy, są starymi przyjaciółmi, toteż ona stale odwołuje się do Gila, żeby pośredniczył pomiędzy nią a Colinem.

- Jeżeli się tak przyjaźnią - zauważył Fred - to dlaczego Martell sam nie przemówił jej do rozumu, ale uznał za stosowne posłużyć się tobą?

- Miranda jest najbardziej rozkapryszoną, samolubną, zapatrzoną w siebie istotą na świecie - rozzłościła się nagle Caro. - To ona podała prasie tę wiadomość o moich zaręczynach z Martellem... z czystej niechęci do mnie!... bo powiedziałam jej, że to na razie tajemnica. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, ale ja sama wymyśliłam, i to na poczekaniu, tę głupią bujdę. Myślałam, że to natychmiast załatwi sprawę i skłoni ją do opuszczenia jego domu. Rzeczywiście tak zrobiła, ale zawiadomiła prasę, więc przysłali fotografa, no, i mamy rezultat...

Fred rzucił gazetę na stół z taką złością, że o mały włos nie rozlał swojej kawy.

- Nie chce mi się wierzyć, że mojej własnej córce wpadło do głowy coś tak idiotycznego! A może był to pomysł Martella? Kazał, żebyś powiedziała tej głupiej babie, że jest z tobą zaręczony, i zawiadamia o tym gazety. No! Liczy na to, że nie będziesz mogła się z tego wycofać, i znajdzie świetne wyjście z sytuacji. Wie, że jeżeli zostanie twoim mężem, nie tylko nie zostanie zwolniony ze stanowiska, ale dziedziczy wraz z tobą całe moje konsorcjum, a to nie lada gratka.

- Mylisz się! - krzyknęła Caro. - To był mój własny pomysł, a on jest na mnie za to strasznie zły. Nie znasz Martella. To nie jest łowca posagów. Powiedział, że nie ożeniłby się ze mną, nawet gdyby...

Dzwonek telefonu przerwał jej wybuch gniewu. Caro podniosła słuchawkę.

- Ach, to lady Westbrook? Słucham panią.

- Co za wspaniała nowina! Przed chwilą przeczytałam gazetę! Jakaż jestem szczęśliwa! W chwili gdy panią zobaczyłam, pomyślałam, że byłaby pani idealną żoną dla mojego wnuka. Jest pani taka urocza, tak wspaniale wychowana i bajecznie inteligentna. Po prostu brak mi słów.

Caro była niezbyt zbudowana tą charakterystyką swojej osoby, no, ale nieważne, musiała wszak wytłumaczyć lady Westbrook, że nastąpiło nieporo­zumienie i że o żadnych zaręczynach nie ma mowy. Nie było to jednak proste, gdyż starsza pani nie dopuszczała jej do słowa.

- I co za szczęśliwy zbieg okoliczności – ciągnęła dalej. - Ale dlaczego musiałam się tego dowiedzieć z gazet? Pani ojciec na pewno o tym wiedział.

Caro zrobiło się przykro, gdyż w głosie tej sym­patycznej kobiety wyczuła wyraźny żal.

- Nie, nie, tatuś też nic nie wiedział! - odparła bez zastanowienia.

Fred Ramsgate, który przysłuchiwał się rozmowie, odebrał córce słuchawkę.

- Nic nie wiedziałem - powiedział ponurym tonem. - Nic a nic. I jestem, prawdę mówiąc, bardzo zły!

Caro nie dosłyszała odpowiedzi lady Westbrook, ale stwierdziła, że chyba jest dowcipna, gdyż Fred roześmiał się. Bardzo polubił tę starą damę. Oddał Caro słuchawkę i dolał sobie kawy do filiżanki.

- Czemu zwierzyliście się Mirandzie ze swoich planów i zawiadomiliście prasę, a nam nic nie powiedzieliście? Nie rozumiem tego. No, ale trudno, wybaczam wam. Mogę teraz spokojnie umrzeć w po­czuciu, że pozostawiam Gila w dobrych rękach - powiedziała lady Westbrook do Caro.

Starsza pani była wzruszona i może dlatego tyle mówiła. Caro nie potrafiła się przebić przez ten potok słów.

- Najważniejsze jest, żebyście byli szczęśliwi - powtarzała. - Musicie jak najszybciej do mnie przyjść, żeby otrzymać moje błogosławieństwo. Nie wiem, co Gil postanowił w sprawie pierścionka zaręczynowego, ale bardzo bym chciała ofiarować wam mój. Jest bardzo piękny. Duży rubin otoczony brylancikami. Przyjdźcie dzisiaj do mnie na kolację. I przyprowadźcie pana Ramsgate'a. Będzie to nasze pierwsze rodzinne spotkanie.

- Nie, nie - przerwała jej Caro. - To niemożliwe. Bo widzi pani...

- W takim razie jutro, ale na pewno. Musimy omówić mnóstwo spraw. Na przykład ustalić miejsce przyjęcia weselnego...

Caro wydała z siebie kilka nieartykułowanych dźwięków. Wreszcie zdobyła się na przerwanie mono­logu lady Westbrook.

- Najlepiej będzie, jak pani porozmawia z Gilhamem - powiedziała.

- Dobrze, moja droga. Zrobię to. A więc do jutra. Witaj w rodzinie, moje miłe dziecko.

Caro odłożyła słuchawkę. Była bliska płaczu. Boże, co za okropne komplikacje i nieporozumienia. Ojciec patrzył na nią zatroskanym wzrokiem. Widać było, że nic nie rozumie.

- Pójdę do siebie, poczytam i posłucham muzyki - powiedziała Caro i pocałowała go w policzek. - Jestem przemęczona tą okropną robotą nad finansami Westbrooka, mam za sobą nie przespaną noc, i do tego jeszcze te straszne plotki gazetowe. Zoba­czymy się na lunchu.

Gdy wychodziła, telefon znowu zadzwonił.

- Nie na mnie dla nikogo - oświadczyła i pospiesznie poszła do swojego pokoju.

Zamierzała pozostać tam do wieczora. Wiedziała, że nazajutrz czeka ją trudny dzień. Przed południem narada z biegłymi księgowymi i adwokatami z obu negocjujących firm. Spodziewała się tam spotkać Damiana Shawa, no i Gila. Teraz bała się już tylko zetknięcia z tym ostatnim.

Kiedy weszła do sali konferencyjnej, Gil stał pod oknem i rozmawiał z jednym z adwokatów swojej babki. Wyglądał bardzo dystyngowanie w granatowym garniturze w paski, nieskazitelnie białej koszuli i beżowym jedwabnym krawacie. Powitał ją uprzejmym skinieniem głowy, jak gdyby była obcą osobą, a może nawet wrogiem.

Usiadła na końcu długiego, wypolerowanego stołu, pod portretem ojca, zamówionym przez radę nadzorczą z okazji jego pięćdziesiątych urodzin.

- Dzień dobry, Caroline - odezwał się za nią sympatyczny męski głos. Podniosła głowę i zobaczyła Leonarda Rossa. Leonard zaczął pracę u Freda Ramsgate'a przed wieloma laty jako księgowy i awansował na członka rady i kierownika wszystkich działów zakupów konsorcjum. Był znakomitym ekspertem w dziedzinie cen i zysków, to znaczy, że świetnie wiedział, kiedy obniżać pierwsze i jak podwyższać drugie.

- Halo, Ross - powitała go Caro. - Jak się ma twoja żona?

- Dziękuję, doskonale.

- A dzieciaki?

Jakie tam znowu dzieciaki? Moja najmłodsza jest starsza od ciebie. Ale wszystkie mają się bardzo dobrze.

Obdarzył ją ojcowskim uśmiechem.

- A co dzieje się u ciebie, dziecino?

- Wszystko w porządku.

- Czytaliśmy w gazecie o twoich zaręczynach. Byliśmy zaskoczeni. Nie mieliśmy nawet pojęcia, że znasz tego młodego człowieka.

Rozejrzał się dokoła, zorientował się, że ludzie przysłuchują się ich rozmowie, i zamilkł.

- Życzę wam wszelkiej pomyślności - dodał jeszcze tylko i pospiesznie udał się na swoje miejsce, gdyż Gil właśnie rzucił na stół plik teczek i papierów.

- Proszę państwa, zaczynamy! - zawołał.

Sam usiadł na drugim końcu stołu naprzeciwko Caro i patrzył na nią jak zawodnik szykujący się do pojedynku.

Ona zaś, podobnie jak on, ubrała się na tę okazję bardzo starannie. Miała na sobie skromną, ale elegancką czarną sukienkę, w uszach klipsy i na szyi sznur małych pereł. Zrobione na zamówienie czarne czółenka i przerzucona przez ramię piękna torba z czarnej skóry dopełniały jej stroju. Może nie jestem piękna, pomyślała, ale na pewno wyglądam jak prawdziwa biznesmenka i zasługuję na szacunek obecnych tu fachowców, a to najważniejsze.

Fred usiadł na sąsiednim krześle.

- Zdenerwowana? - zapytał ją szeptem.

- Wiesz, że nie lubię zabierać głosu na dużych zebraniach, ale dam sobie jakoś radę.

Podpisane przez nią sprawozdanie zostało rozesłane wszystkim obecnym i Caro wiedziała, że przyjdzie jej odpowiedzieć na wiele pytań. Była na to przygotowana. Bała się tylko zbyt agresywnej indagacji ze strony Gil?

Powiodła wzrokiem po siedzących dokoła stołu osobach. Prawie sami mężczyźni, pomyślała. Rzadko

trafia się kobieta na tak wysokim stanowisku. Awan­sują do pewnego szczebla i koniec. Pozostają na ogół na średnich stanowiskach. Ale to się niedługo zmieni, postanowiła w duchu. Kiedy ja zostanę prezesem konsorcjum, postawię mnóstwo kobiet na stanowiskach kierowniczych.

- Nie widzę Damiana - zwróciła się do ojca.

Fred wiedział ojej dawnym romansie i o tym, że Caro ciężko przeżyła jego zakończenie.

- Chyba już nie pracuje dla Gila - odparł i za stukał młotkiem w blat stołu na znak otwarcia narady.

- Wszyscy państwo znacie moją córkę Caroline - rozpoczął swoim tubalnym głosem. - I niewątpliwie wszyscy przeczytaliście najnowszą bujdę na temat jej prywatnego życia, wysmażoną przez dziennikarską brać.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, z wyjątkiem Caro i Gila.

- Ale nie zebraliśmy się tu po to - ciągnął dalej Fred - żeby zastanawiać się nad beznadziejną głupotą brukowej prasy. Mamy przed sobą raport o stanie finansowym firmy Westbrook, sporządzony przez moją córkę. Końcowe negocjacje dotyczące sprzedaży Westbrooka oparte będą na tym kluczowym dokumencie i mam nadzieję, że wszyscy państwo znają go na pamięć.

Caro wstała, omówiła pokrótce wyniki swojej pracy, otrzymała krótkie oklaski i ukłoniła się.

- Chętnie odpowiem na wszelkie pytania - zakończyła i usiadła.

Zaległo milczenie. Ludzie Westbrooka patrzyli na Gila, który odchylił się w swoim krześle, wpatrywał się w sufit i bębnił palcami w stół. Wydawał się głęboko zamyślony.

Po chwili jeden z biegłych zadał Caro pytanie na temat wykresu zysków, umieszczonego na ostatniej stronie jej raportu.

Odpowiedziała na nie, postawiono jej jeszcze kilka dość łatwych pytań, po czym dla wszystkich stało się jasne, że Gil się nie odezwie.

Fred przesunął wzrok po twarzach zebranych dokoła stołu ludzi.

- Czy są jeszcze pytania?

Wszyscy wpatrywali się w blat stołu i milczeli.

- W takim razie proponuję krótką przerwę na kawę - uśmiechnął się Fred.

Caro zebrała swoje dokumenty, wsunęła je do teczki, pożegnała się uprzejmie z gratulującymi jej przedstawicielami obu negocjujących stron i pochyliła się nad ojcem.

- Czy będziesz mnie jeszcze potrzebował? - zapytała.

- Zostań, jeżeli chcesz., ale myślę., że możesz już iść.

- Pójdę do biura, mam tam całą górę spraw do załatwienia.

Caro zabrała się energicznie do pracy. Nie spieszyła się z powrotem do domu. Wiedziała, że ojciec idzie na jakąś ważną kolację do burmistrza Londynu, gdzie głównym mówcą miał być premier, i na pewno wróci bardzo późno. Nie była głodna, a że gospodyni miała dziś wolny wieczór, postanowiła zrobić sobie jajecznicę i zjeść ją przy kuchennym stole.

Do domu przyszła dobrze po dziewiątej. Przywitała ją głucha cisza, zalegająca pokoje niczym warstwa kurzu. Zazwyczaj niechętnie przebywała w pustym domu. Ale dzisiaj odczuwała potrzebę samotności. Była jak człowiek, który wraca z pogrzebu bliskiej osoby, dźwigający ciężar poniesionej straty, przejęty dojmującą żałobą.

Zdjęła płaszcz i powoli ruszyła w stronę kuchni. Nagle usłyszała z salonu głośny dźwięk, jak gdyby coś ciężkiego spadło z wysoka na podłogę. Cóż to mogło być? Czyżby Fred nie poszedł na tak ważne przyjęcie? To niemożliwe. Na pewno zadzwoniłby i zawiadomił ją. Przecież wiedział, że będzie pracowała do późna.

Zamieniła się w słuch. Była teraz pewna, że w domu jest ktoś, ale kto? Przerażona, chwyciła ciężką space­rową laskę ojca i ostrożnie uchyliła drzwi salonu.

Zobaczyła odwróconego do niej plecami mężczyznę, który stał przed oknem ze szklanką whisky w ręku i wyglądał na ulicę. Caro pobiegła w jego stronę z wysoko uniesioną laską, wymierzoną w tył jego głowy.

Usłyszał ją widać, bo obrócił się błyskawicznie i wyrwał jej laskę na sekundę, zanim srebrna gałka trafiła w jego czaszkę.

- Co ty, u licha, robisz? - krzyknął.

Caro spojrzała przerażonymi oczami w twarz Gila.

- O mały włos cię nie zabiłam - wydobyła z siebie z trudem z zaciśniętej krtani.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Gil nachylił się, podniósł ciężką laskę i potrząsnął nią.

- Dobrze, że nie rozbiłaś mi głowy - stwierdził.

- Niebezpieczna z ciebie kobieta.

- Wzięłam cię za włamywacza - szepnęła Caro.

Bała się, że za chwilę zemdleje. Chwiała się na nogach, kręciło jej się w głowie. Nie wolno mi stracić przytomności, powtarzała sobie w duchu, nie... nie... nie teraz... nie przy nim.

Gdy otworzyła oczy, okazało się, że leży na kanapie i że Gil klęczy przy niej, głaszcze ją po włosach i wpatruje się w nią z autentycznym przerażeniem.

- Caro! - wymamrotał. - No, nareszcie się ocknęłaś. Okropnie mnie przestraszyłaś.

- Zemdlałam, nie mam pojęcia dlaczego.

- Wpadłaś mi prosto w ramiona.

Caro usiadła. Drżała z zimna, po czym zalała ją fala gorąca. Dlaczego mój organizm tak dziwnie reaguje na obecność tego człowieka, zastanawiała się. To nie jest normalne.

- Jak dostałeś się tutaj? - zwróciła się do Gila.

- I co tu właściwie robisz?

- Twój ojciec zaprosił mnie na kielicha. Taka mała prywatna uroczystość.

- Mój ojciec został w domu?

- Nie, nie. On wyszedł, ja zostałem.

Nic nie rozumiem. Jaka znowu prywatna uroczystość?

Dla uczczenia pomyślnego zakończenia naszych negocjacji. Pozostaje już tylko podpisanie dokumentów. Twój ojciec dołączył Westbrooka do swojego konsor­cjum. Babka zaakceptowała jego warunki, uścisnęliśmy sobie ręce, a potem zaprosił mnie tutaj i poczęstował drinkiem.

- Jaką uzgodniliście cenę? - spytała Caro. Ciekawa była, czy ojciec zapłacił więcej, niż zamierzał.

- Zawsze wiedziałem, że masz kupiecką duszyczkę - roześmiał się Gil. - Widzę, że już wyzdrowiałaś. No cóż, babka przyjęła moją radę i...

- Jak to twoją radę? - przerwała mu Caro. Przecież Gil był stanowczo przeciwny tej transakcji. Cóż więc mógł radzić swojej babce?

- Uznałem, że oferta twojego ojca jest za niska. Z twojego raportu jasno wynika, że nasze przedsiębiorstwo jest zdrowe i rokuje dobre nadzieje na przyszłość. Bardzo mi zaimponowałaś. Nie lada z ciebie przeciwnik, kochana Caroline.

- Dziękuję - odparła nie wiedząc, czy to kom plement, czy szyderstwo.

- Więc jaką w końcu uzgodniliście cenę?

- Zażądaliśmy podniesienia jej o pięć procent...

- Co takiego? I ojciec zgodził się na to?

Caro była szczerze zdumiona. Suma ta wynosiła o dwa miliony funtów więcej, niż ojciec zamierzał zapłacić. Jakże mógł się na to zgodzić?

- Zgodził się na te pięć procent więcej dlatego, że dodaliśmy mu premię.

- Co to znaczy? Jaką znowu premię?

- Mnie - roześmiał się Gil.

- Nie rozumiem - zdenerwowała się Caro.

- Twój ojciec kupił mnie razem z naszym domem towarowym.

- To wcale nie jest śmieszne!

Rzeczywiście. Zwłaszcza że twój ojciec tylko myśli, iż mnie kupił. Nie chciałem go zrażać, więc nic mu nie powiedziałem, również dlatego, że wydawał się szalenie zadowolony ze swojej transakcji. To potwór, ale można go chyba polubić. Chociaż naj­wyższy czas, żeby się nauczył, że nie wszystko jest do kupienia.

- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem – powtórzyła Caro, wstała i stanęła przed Gilem.

Gil podniósł się leniwie z kanapy i spojrzał na nią z uśmieszkiem.

- Twój ojciec i ja poszliśmy po zebraniu na lunch i pogadaliśmy sobie. I wtedy zrobił mi tę zdumiewającą propozycję. Uznał, że mnie chcesz, a wszystko, czego pragnie jego ukochana córeczka, jest dla niego święte. Wobec tego zapytał mnie, jaka jest moja cena. Dosłownie.

- Nie wierzę ci!

Caro struchlała. Czyżby Fred oszalał?

- Gdy mu odpowiedziałem, że lubię oświadczać się kobietom osobiście i że nie jestem na sprzedaż, wpadł w złość. Zrobił się nagle szalenie wiktoriański, oświadczył mi, że cię skompromitowałem, że wydałem cię na pastwę brukowej prasy. Uważał widocznie, że kiedy ludzie zobaczyli cię wychodzącą nad ranem z mojego domu w wymiętej sukni, to wywnioskowali, że przespałaś się ze mną.

- Zawracanie głowy - odparła Caro chłodno. - Porozmawiam z nim na ten temat.

Gil zdawał się nie słyszeć jej odpowiedzi. Wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyjął z niej małe czarne pudełeczko. Kiedy je otworzył, Caro ujrzała złoty pierścionek z dużym rubinem otoczonym brylancikami.

- To zaręczynowy pierścionek mojej babki - po wiedział Gil. - Ona chce, żebyś ty go nosiła, ale jeżeli wolisz nowy...

- Nie - odparła bez zastanowienia. - Jest bardzo piękny.

Natychmiast pożałowała swoich słów.

- Nie wyjdę za ciebie za żadne skarby świata! - krzyknęła.

- No, cóż - odparł niewzruszenie. - Możemy żyć na kocią łapę, jeżeli chcesz, ale drżę na myśl o tym, jak prasa będzie sobie na nas używała. Prościej byłoby się pobrać. Znacznie mniej zawracania głowy.

- Sam mówiłeś, że nie dasz wmanewrować się w małżeństwo. Co się stało, że tak nagle zmieniłaś zdanie? Czy to, że jeśli się ze mną ożenisz, pozostaniesz dyrektorem Westbrooka?

- Oczywiście.

Caro poczuła się jak rażona gromem. Boże, czy nie lepiej umrzeć?

- A twierdziłeś, że nie jesteś na sprzedaż - wymam rotała na koniec.

- Przecież nie powiedziałem, że zgodziłem się na tę transakcję.

Zręcznym ruchem wsunął jej pierścionek na palec.

- Pasuje jak ulał - powiedział.

Caro spojrzała na pulsującą czerwień rubinu, na sypiące iskierkami brylanciki, zdjęła pierścionek z palca i potrząsnęła głową.

- Nie będę twoją żoną - szepnęła i oddała mu klejnot.

Włożył go z powrotem do pudełka.

- Wyjeżdżam w przyszłym miesiącu - mruknął.

- Dokąd?

- Do Kalifornii. Oferują mi tam bardzo dobre stanowisko. Prowadzenie nowego domu towarowego w Beverly Hills. Zupełnie nowa koncepcja sklepu, bardzo ciekawa. Nie mogę mówić o szczegółach, bo to ścisła tajemnica. Budynek jest prawie gotowy. Otwarcie ma nastąpić na jesieni.

- Jeżeli przyjąłeś tę ofertę, to dlaczego zaproponowałeś mi małżeństwo? Po co ta cała komedia? - zdenerwowała się Caro. - Masz bardzo dziwne poczucie humoru. Jeżeli to miał być żart, to...

- Zobacz, jak się śmieję!

Gil obrócił się nagle, spojrzał jej głęboko w oczy, chwycił za ramię i przyciągnął do siebie gwałtownie. Przeszył ją dreszcz, serce podeszło jej do gardła. Jego usta przylgnęły do jej ust, zalała ją fala gorąca, całe jej ciało wygięło się w łuk. Gil objął ją, stoczyli się na dywan i przywarli do siebie. Caro straciła wszelkie poczucie rzeczywistości i dopiero gdy Gil oderwał się od niej, otworzyła oczy i spojrzała w jego pobladłą twarz.

- Kocham cię - szepnął Gil ledwo słyszalnym głosem.

Łzy nabiegły jej do oczu.

- Tak, kocham cię. Nie wiem dlaczego, nie wiem, jak to się stało, ale musiało to być już tego dnia, kiedy zobaczyłem cię w kabinie przymierzalni. Masz cudowne ciało. Nie potrafiłem oderwać od ciebie oczu.

- Ani rąk - dodała Caro i zarumieniła się.

- Ani rąk - zgodził się. - Od tej chwili nie mogłem przestać o tobie myśleć. Tak strasznie cię pożądałem! Miałem przecież inne dziewczyny...

- Wiem - przerwała mu Caro z pewnym sarkazmem w głosie.

Roześmiał się i spojrzał na nią czule.

- Jesteś niezwykła! Rozumiesz te sprawy. Bardzo lubię kobiety, a one na ogół odwzajemniają mi się. Ale jeszcze nigdy nie miałem ochoty się żenić. Za bardzo ceniłem sobie wolność i za dobrze się bawiłem.

Może tamte nie miały tak bogatych ojców jak ja? - rzuciła cierpką uwagę Caro. Gil potrząsnął głową.

- Jeżeli me nie ufasz, to dajmy sobie spokój. Nie chcesz mnie, więc trudno.

Caro podniosła się do pozycji siedzącej i wygładziła suknię.

- Zrozum, mój drogi, że trudno mi jest wierzyć ci na słowo. Znam Mirandę, znam twoją przeszłość. Zawsze miałeś dokoła siebie bardzo piękne dziewczyny, a ja do nich nie należę.

Gil odchylił jej głowę i spojrzał prosto w oczy.

- Rzeczywiście nie - powiedział bezlitośnie.

Szare oczy Caro rozbłysły złością.

- Ale za to masz temperament, dziewczyno! Chyba nie spodziewałaś się, że powiem ci, iż jesteś piękna? Umówmy się, że będziemy sobie zawsze mówili prawdę, dobrze? To jedyny sposób na życie, jaki uznaję. Nie masz wprawdzie najpiękniejszej twarzy, ale twoje ciało jest fantastyczne. Działa na mnie jak żadne inne dotąd - dodał.

Tak chciała mu wierzyć, ale nie potrafiła zapomnieć urody Mirandy.

- To nie jest powód do małżeństwa - wymamrotała.

- Rzeczywiście nie. Jeżeli chcesz mi zaufać, możemy po prostu urządzić sobie wspólne życie.

- Jak to?

Pojedź ze mną do Ameryki. Razem zorganizujemy ten nowy dom towarowy. Ty się świetnie na tym znasz. Nigdy nie znałem tak inteligentnej kobiety jak ty. Gdybym nie był w tobie zakochany, postarałbym się zdobyć cię dla mojej firmy i to za każdą cenę.

Kiedy mówił, że ją kocha, nie wierzyła mu, ale teraz, kiedy chwalił jej inteligencję i fachowość, rozpierała ją radość. Wiedziała, że doskonale zna się na prowadzeniu przedsiębiorstw handlowych. Nauczył ją tego ojciec. Pracowała po kolei w różnych jego wielkich magazynach, miewała mnóstwo pomysłów na usprawnianie ich, ale jeżeli nie znajdowały aprobaty ojca, trzeba było z nich rezygnować. Fred Ramsgate zawsze stawiał na swoim.

- Mój ojciec dostałby szału - odpowiedziała po chwili na propozycję Gila.

Nie boję się twojego ojca.

- Ja też nie, ale kocham go i nie chcę mu robić przykrości. Jeżeli go opuszczę i zacznę pracować dla ciebie, załamie się.

W ciemnych oczach Gila zabłysły ogniki złości.

- Wiem, że stoisz przed trudnym wyborem - mruknął. - Zawsze byłaś pod pantoflem ojca. Ale to musi się skończyć. Decyduj się. Albo on, albo ja.

Caro zacisnęła pięści. Co robić? Przecież nie zniesie utraty Gila. Ale ojciec nigdy jej nie wybaczy, jeżeli pojedzie na drugą stronę świata i zamieszka bez ślubu z człowiekiem, dla którego na domiar złego będzie również pracowała. I to w tej samej branży! Mogła sobie wyobrazić jego minę. Fred miał solidne, staro­świeckie poglądy na życie. Wierzył w małżeństwo i rodzinę. Był dla niej zawsze najlepszym z ojców. Czy może mu się tak odpłacić za wszystko, co dla niej zrobił?

Była zmęczona tym długim, pracowitym dniem. Trudno jej było zebrać myśli. Nagle przypomniała sobie coś.

- Słuchaj - zwróciła się do Gila. - Dlaczego Damian Shaw nie przyszedł na naszą naradę?

- A bo co? Czy cieszyłaś się może na spotkanie z nim?

Caro mogła tylko zrobić przeczący ruch głową.

- Powiedziałem mu, że nie będzie potrzebny - oświadczył Gil chłodno. - Nie znoszę tego człowieka.

- Jesteś o niego zazdrosny. Przyznaj się.

Gil roześmiał się krótko.

- Zazdrosny? Chyba oszalałaś. Po prostu go nie lubię. Zdałem sobie z tego sprawę i pozbyłem się go.

Caro nie miała wątpliwości, że Gil kłamie. Był zazdrosny o Damiana.

- Kiedy powiedziałaś mi, jak paskudnie zachował się wobec ciebie, pomyślałem sobie, że nie będzie ci przyjemnie spotkać się z nim na naradzie - dodał Gil nie patrząc na Caro.

Teraz wiedziała już na pewno, że pozbył się Damiana, gdyż bał się, że tli się w niej jeszcze jakaś iskierka sympatii do tego człowieka.

Co nie znaczy, że Gil ją kocha, tylko że nie jest jej jeszcze zupełnie pewien. A może pragnął się po prostu pozbyć rywala, bo podobnie jak Damian chciał się z nią ożenić dla fortuny jej ojca?

I nagle myśl ta wydała jej się zupełnie idiotyczna. Jakże można porównywać tych dwóch ludzi? Damian był gładki i czarujący. Zawsze uśmiechnięty, zawsze gotów do usług. A Gil? Gil odznaczał się bezpośred­niością graniczącą niemal ze złym wychowaniem. Nie kręcił, nie kłamał. Był w tym prawie brutalny. Jak mogła mierzyć go taką samą miarą jak Damiana Shawa?

- Czy ty wciąż jeszcze o nim myślisz? - zapytał ją nagle Gil.

- Tylko z niesmakiem - odparła i potrząsnęła gwałtownie głową.

- No, to dobrze - Gil roześmiał się z widoczną ulgą. - Jedź ze mną, Caro! - krzyknął i wyciągnął do niej rękę.

Westchnęła głęboko i bardzo powoli podała mu swoją dłoń.

- Na pewno oszalałam - szepnęła.

- Nie, kochanie, jesteś nąjnormalniejszą dziewczyną, jaką w życiu spotkałem - uśmiechnął się Gil.

- Objął ją bardzo mocno i pocałował w usta.

- Kocham cię - szepnął prawie niedosłyszalnie.

I ja ciebie kocham.

Poczuła, jak dreszcz przeszywa jego ciało, usłyszała dzikie bicie jego serca, tonęła w bezbrzeżnym morzu szczęścia. Wiedziała już na pewno, że Gil nie kłamie. Wierzyła, że ją kocha. Że kocha ją tak jak ona jego.

W dwa tygodnie później odlecieli do Kalifornii. Fred i lady Westbrook odprowadzili ich na lotnisko. Starsi państwo nie byli specjalnie szczęśliwi. Z punktu widzenia ludzi ich pokolenia Gil i Caro postępowali bardzo ekscentrycznie.

- Jeżeli kochają się naprawdę, to dlaczego nie biorą ślubu? - denerwowała się lady Westbrook.

- Wszystko w swoim czasie, babciu - uspokajał ją Gil.

- Moja droga, czy ty naprawdę masz ochotę na taki układ? - zwróciła się lady Westbrook do Caro.

- Naprawdę - odparła Caro.

Chciała być zupełnie pewna miłości Gila i gdyby się teraz pobrali, nigdy nie dowiedziałaby się, jakie kierowały nim motywy.

- Jeżeli nie weźmiecie ślubu, nie będziecie chcieli mieć dzieci - narzekała lady Westbrook. - A ja tak marzę o wnukach.

- Na wszystko przyjdzie czas - uśmiechnął się Gil.

Caro spojrzała na niego niepewnym wzrokiem.

Jeszcze nigdy nie poruszali tego tematu. Absorbowały ich na razie plany zawodowe.

- Nie mogę sobie wyobrazić, że będziesz pracowała dla obcych ludzi, zamiast dla mnie, i to aż w Ameryce - mruknął Fred głaszcząc Caro czule po ramieniu.

- Tato, amerykańskie doświadczenie na pewno mi nie zaszkodzi - pocieszała go.

- Nie nauczysz się tam niczego takiego, czego ja nie mógłbym cię nauczyć tutaj - oburzył się Fred.

Od dwóch tygodni zamęczał ją swoimi wątpliwoś­ciami.

- Gil mści się na mnie za to, że wykupiłem Westbrooka - mówił. - Prosiłem, żeby został jako dyrektor, ale odmówił. Bije we mnie poprzez ciebie, bo wie, ile dla mnie znaczysz. Jeżeli cię kocha, to dlaczego się z tobą nie ożeni?

- On chciał, ale ja się nie zgodziłam - zapewniała go Caro po raz któryś. - Jeżeli się kiedyś pobierzemy, to zrobimy to po cichu, bez żadnej pompy. Gil nie chce, żeby ludzie myśleli, że ożenił się ze mną po to, żeby pozostać dyrektorem Westbrooka i złowić mój posag. Pozwól mi żyć po mojemu, tato. Jeżeli przekonam się, że Gil jest rzeczywiście mężczyzną mojego życia i że jest nam ze sobą dobrze, zgodzę się zostać jego żoną.

- Przestałem cię rozumieć - powtarzał Fred do znudzenia.

Teraz popatrzył na nią ponurym wzrokiem. Zdawało się, że nie widzi kłębiących się na lotnisku podróżnych, wyraźnie był dziś nieswój.

- Niedługo wrócimy, tato. - Caro pocałowała ojca serdecznie w policzek. - Nie bądź taki ponury. Nie wyjeżdżamy na zawsze. Najwyżej na dwa lata. Odwiedź nas. Bardzo się ucieszymy.

Wywołano ich lot, więc pożegnali się pospiesznie. Lady Westbrook całowała Gila ze łzami w oczach.

- Będzie mi ciebie brakowało – szepnęła.

- Będę często przyjeżdżał - przyrzekł. Starsza pani serdecznie pocałowała Caro.

- Opiekuj się moim wnukiem, kochanie.

Zamienili jeszcze kilka pożegnalnych słów, po czym Caro i Gil wzięli się za ręce i poszli w kierunku wyjściana płytę.

Gdy już lecieli wysoko nad Londynem w kierunku nowego świata i nowego życia, Caro powróciła myślami do owego dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Gila. I do wszystkiego, co się z nią i wewnątrz niej działo przez te krótkie tygodnie. Myślała o tym, że w rzeczy­wistości zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, ale że strach przed miłością nie pozwalał jej przyznać się do tego. Przecież tak niedawno sparzyła się na Damianie. Tak niedawno uczucia jej zostały zranione. Zranione śmiertelnie, tak przynajmniej myślała. Toteż bała się miłości jak ognia.

Spojrzała kątem oka na Gila, na jego piękny, męski profil.

- Kochanie - szepnęła.

Gil uniósł do ust kieliszek z szampanem, przynie­sionym przed chwilą przez stewardesę.

- Co, dziecino?

- Boję się.

- Boisz się naszej przyszłości?

- Boję się szczęścia, jakie mnie rozpiera.

Roześmiał się, wziął jej dłoń i pocałował ją czule.

- Będziesz zawsze szczęśliwa - szepnął. - Wiem to na pewno. Jesteśmy dla siebie stworzeni. Myślę, że zrozumiałem to w chwili, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy.

- Ja chyba też. Dlatego tak się wtedy bałam. Strach przed miłością to okropna rzecz. Wisi nad człowiekiem jak potwór z bajki, ale jeżeli stawić mu czoło, znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I wtedy jest się wolnym, wolnym i szczęśliwym.

Gil spojrzał na nią, a potem przeniósł wzrok na ogromne błękitne niebo za oknem.

- Czyż życie nie jest wspaniałe? - westchnął i objął ją czule ramieniem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0061 Lamb Charlotte Strach przed miłością
Lamb Charlotte Strach przed miloscia
Lamb Charlotte Strach przed miłością
GG o miłości Strach przed uczuciem
047 Lamb Charlotte Trudna milosc
Lamb Charlotte Trudna milosc
047 Lamb Charlotte Trudna miłość
GG o miłości Strach przed uczuciem
Lamb Charlotte Trudna miłość
Becnel Rexanne Swatka Lęk przed miłością
Jak poderwać dziewczynę pokonać strach przed podejściem do kobiety
Izrael, Tea Party i strach przed Żydami w USA
Praca mag Epidemia strachu strach przed epidemią Rola mediów w kreowaniu zbiorowej histerii
Becnel, Rexanne Lęk przed miłością
Połączył ich strach przed teczkami
Epidemia strachu strach przed epidemią Rola mediów w kreowaniu zbiorowej histerii
Pozostał strach przed egzorcyzmami
Oswajane strachu przed?ntystą i?ntofobii u dorosłych
Appadurai strach przed mniejszościami Esej o geografii gniewu

więcej podobnych podstron