Danilewski Grigorij KSIĘŻNICZKA TARAKANOWA POWIEŚĆ HISTORYCZNO PRZYGODOWA

GRIGORIJ DANILEWSKI

księżniczka tamkanowa

CZĘŚĆ PIERWSZA


Dziennik lejtnanta końcowa


Maj 1775 — Ocean Atlantycki fregata „Orzeł Północy”


.„Burza nie milkła przez trzy doiby. Rzucało tak, że nie dało się pisać. Nasza fregata „Orzeł Północy” mi­nęła Gibraltar. Bez steru, ze zniszczonymi żaglami i olinowaniem dryfuje na południowy zachód. Gdzie przybijemy, co się z nami stanie? Noc. Wiatr ucichł, fale się uspokajają. Siedzę w kajucie i pilszę. Co tylko zdążę opisać spośród tego, com widział i słyszał, zala­kuję w butelce i wrzucę do morza. A was, którzy znajdziecie moje posłanie, błagam — prześlijcie je pod podany adres.

Boże wszechmogący! Wspomóż moją pamięć i ro­zum, ulżyj bolejącej, udręczonej wątpliwościami du­szy...

Ja, Paweł Jewstafiewicz Koncow, marynarz, ofi­cer floty Jej Wysokości Cesarzowej Wszechrosji Kata­rzyny Drugiej, jestem tym, któremu pięć lat temu, z Bożą pomocą, udało się szczególnie wyróżnić w zna­mienitej bitwie pod, Czesmą *.

Wiadomo całemu światu, jak nasi mężni druhowie! lejtnanci Iljin i Kłokaczow, z czterema branderami * utworzonymi naprędce z greckich łódek o północy 26 i czerwca 1770 roku, odważnie ruszyli na flotę turecką! pod Czesaną i rozpoczęli dzieło jej zniszczenia.

sotnnie, pokornemu słudze, udało się w ciemno! ści, gdym osłaniał brandery, ze statku „Januaria” oso-] biście skierować we wroga pierwszy pocisk trafił! on w prochownię i turecka fregata flagowa wyleciała] w powietrze. Tymczasem nadciągnęły brandery, od] ¡których zaczęła już płonąć cała flota nieprzyjacielska.] Nad ranem z setki groźnych sześćdziesięcio- i dziewięćdziesdęcio armatmch okrętów,. fregat i galer wroga i ¡nie zostało nic. Wokół pływały tylko dopalające się -szczątki, trupy i resztki olinowania. Nasz wyczyn wysła­wił w odzie na czesmeńską bitwę przesławny poeta Chieraskow*. Nawet mnie, nie znanemu światu, po­święcił w dopisku do niej te chwalebne i natchnione śłowa:

Sława gałązką mu wręcza laurową —

On rzucił ognia śmierć, to jego czyn — Końcowa”, i

Wiersze (te wszyscy mieli w pamięci. Choć ibędący w naszej służbie na branderach Anglicy, tacy jak McKanzie i Dougdall, głównie sobie przypisywali sławę bitwy czesmeńskiej, jednako i nas dowództwo godzi­wie nagrodziło i wyróżniło. Wtedy to zaszczycono mnie stopniem lejtoanta i zostałem adiutantem samego hra-

biego Aleksieja Grigoriewicza Orłowa *, zwycięzcy tu­reckich sił morskich.

Na służbie mi się szczęściło i w ogóle żyłem sobie nieźle. Straszny los czasami jednak prześladuje ludzi. Fortuna odwróciła się ode mnie — bardzo możliwe, że za to, żem zbyt pospiesznie, choć nie z własnej woli, opuścił ojczyznę.

Żyliśmy sobie radośnie w blasku przesławnych czesmeńskich laurów, wszędzie radośnie witani i ho­norowani przez Francuzów, Wenecjan, Hiszpanów i przeróżne inne narody. I nagle mnie, szczęśliwego uciekiniera, los wystawił na nieoczekiwaną i ciężką próbę.

- Wojna jeszcze trwała. Hrabia Aleksiej Grigorie- wicz Orłów po głośnych bitwach przy, swych podko­mendnych z zadowoleniem mawiał często: „Tak je­stem kontent jakbym, niby Henoch*, żywcem trafił do nieba”. Ale tylko tak mówił, a swymi nieposkro­mionymi i śmiałymi myślami wciąż szybował wysoko, jak wtedy, kiedy udało mu się pomóc Katarzynie za­siąść na tronie.

Razu jednego, pływając z eskadrą po Adriatyku, po­słał mnie z pewną tajną misją do sławnych i dzielnych ¡mieszkańców Czarnogóry. Było to w roku 1773.

Zwiadowcy jego zręcznie to urządzili. W ciemno­ści nocy bezpiecznie wyszedłem na brzeg, zabrałem co trzeba z łodzi i o wszystko się wywiedziałem. A w dro­dze powrotnej zauważyła .nas i rzuciła się w pogoń tu-

recka fełuka* patrolowa. Ostrzeliwaliśmy się długo;! Wszyscy'nasi marynarze zginęli, a mnie, ciężfco ran­nego w ramię, znaleziono na dnie kutra, wzięto do niewoli i odwieziono do Stambułu.

Choć przebrany byłem w strój ąlbański, rozpo­znali jednak, żem rosyjski marynarz, i na początku bardzo o ¡mnie dbali. Liczyli pewnie na duży okup. -

Co się ze mną stanie — myślałem. — jak się do­wiedzą, że ich jeniec to ten sam lejtnant Koncow, przez którego pod Czesaną zapalił się i wyleciał w po­wietrze ich okręt flagowy?”

II

W niewoli byłem prawie dwa lata. Nastał rok 1775.

Nasamprzód trzymali mnie w zamknięciu, w ja­kiejś przybudówce edykułu * siedmiobasztowego za­mku, potem na łańcuchach w jednym z trzystu mecze­tów Stambułu. I może w końcu doszły ich rzeczywiście słuchy, że wśród jeńców znajduje się Koncow, a może Turcy stracili całkiem nadzieję na okup, ¡bo zdecydo­wali się wykorzystać moją wiedzę i zdolności — ¡umy­ślili sobie, iż nakłonią mnie do przyjęcia islamiu.

Meczet, w którym mnie trzymali, znajdował się na brzegu Bosforu. Za żelazną kratą w oknie widać było morze. Przy brzegu stały łodzie. Odwiedzający mnie mułła był Słowianinem, rodem z Chabrowa. Szybko

nauczyliśmy się porozumiewać bez żadnego trudu. Mi­mochodem objaśniał mi tajniki tureckiej wiary, rozwo­dził się nad muzułmańskimi obyczajami, obrzędami, wychwalał potęgę i sławę padyszacha. Oburzony tym, milczałem z uporem, potem zacząłem toczyć z nim spo­ry. Żeby mnie życzliwie nastroić do siebie j wiary, któ­rą tak chwalił, mułła wystarał się dla mnie o lepsze pomieszczenie i jadło.

Przenieśli mnie do dolnej części meczetu, zaczęli dawać tytoń, przeróżne słodycze i wino. Łańcuchów jednak nie zdejmowali. Wiarołomny mój nauczyciel, zgodnie z prawami Mahometa, sam nie pił, ale mnie nieustannie kusił i mamił: „Przyjmij islam, będzie ci dużo lepiej. Zdejmą z ciebie kajdany. Patrz, ile tu okrętów — pójdziesz na służbę, zostaniesz kapitanem- rpaszą...”

Leżałem na macie, nie tykając nawet tych wszyst­kich pokus i prawie-go nie słuchając. W myślach wi­działem mą porzuconą ojczyznę. Wspominałem przyja­ciół, bliskich, minione szczęśliwe dni. Serce mi pę­kało, a dusza cierpiała z braku wieści i tęsknoty za ojczyzną. O, jakżeż pamiętam godziny tych strasznych,, fatalnych rozmyślań!

Jak sobie to teraz przedstawiam, wspominałem wte­dy cichą, daleką ukraińską osadę — naszą rodzimą Konoowkę. Byłem już sierotą, kiedy w stopniu oficera przybyłem z petersburskiej uczelni morskiej odwiedzić babkę. Nazywała się Agrafiena Własjewna i nosiła takie samo nazwisko jak ja. Babcia miała w pobliżu miasta Baturin bogatych sąsiadów — Rakitinów: wdo­wca — dymisjonowanego brygadiera, i jego córkę, Irinę Lwowną.

Od słowa do słowa, zaczęły się wyjazdy do raki- tińskiej cerkwi, potem do tamtejszych pałaców, spot-

kania, spacery — no i młodzi się pokochali. Moje uczu­cie do Rakitinej było namiętne, nieopanowane. Irina czarująca, smagła, z pięknymi czarnymi włosami, stała się moim życiem, bóstwem, do którego modliłem się ca­łymi dniami i nocami. Wyznaliśmy sobie miłość i ko­chaliśmy się w tajemnicy przed wszystkimi. Boże, cóż to były za chwile, co za rozmowy, zaklęcia! Zaczęła się wymiana namiętnych listów. Ja zawsze kochałem mu­zykę. Irina cudownie grała na klawikordzie i śpiewała Glucka, Bacha i Haendla. Widywaliśmy się często. Tak płynęło lato. Piękne, niezapomniane dni! Jeden z mo­ich listów do Iriny nieszczęśliwym trafem dotarł do jej ojca. Czy Rakitin był w stosunku do córki nad miarę surowy, czy potrafił wyperswadować jej tę mi- \ łość, zamieniając oddanego i wiernego jej człowieka ; na innego?... Gorzko i ciężko md na samą myśl o tym. ;

Była jesień i — pamiętam jak dziś —1 święto. Wy- I bieraliśmy się do rakiitińsikiej cerkwi. Ktoś zajechał : na nasze podwórze. Wystrojony w liberię lokaj podał babci przywieziony od Rakitinów zapieczętowany list. 1 Coś mnie ścisnęło za serce. Przeczucie mnie nie omy- j liło. Babci przysłano stanowczą i jednoznaczną odmo­wę. „Proszę, że tak powiem, wybaczyć, szanowna Agrafieno Własjewna, Pani Paweł Jewstafiewicz jest młodzieńcem szacownym i pod każdym względem w porządku — pisał brygadier Rakitin — ale dla mo­jej córki, proszę się nie gniewać, to nie partia, i na darmo wypisuje do niej to wszystko. Proszę wybaczyć, ale byliśmy mu i będziemy, poza tym jednym, przy­jaciółmi, życząc Pani wnukowi i chrześniakowi, aby udało mu się znaleźć pannę stokroć lepszą i bardziej jego godną.”

Ta wieść poraziła mnie jak grom. Świat stracił , swój blask. Ujrzałem kres tego, co najdroższe — na- ! macalnego już prawie szczęścia. Dumni, bogaci, spo- /

krtwnieni z Razumowskimi *, Rakitinowie bez litości wzgardzili niebogatym, choć ze starego rodu szlachci­cem. Pycha i znakomite powinowactwo z dworem by­łej cesarzowej wzięły górę nad sercem. Już wcześniej powiadano, że ojciec Iriszy chciał zrobić ze swej córki damę dworu, wprowadzić ją w wielki świat. <—t Bóg i z nimi! — powtarzałem, jak otumaniony chodząc po tak mi niegdyś miłych, a teraz obmierzłych ptokojach babci.

Dzień był pochmurny, siąpił drobny deszcz. Kaza­łem osiodłać konia i zrozpaczony pognałem w step, po- I galopowałem do lasu koło posiadłości Rakitinów, mio­taj ąc się po polach i łąkach, jak chory na umyśle. Wiatv szumiał w koronach drzew. Na polach było pu­sto. O zmroku przywiązałem koma do drzewa i przez sad zakradłem się pod okna Iriszy. Jakież to uczucia targały mną w tym momencie! Pamiętam, wydawało mi się, że wystarczy itylko dać jej znać, a padnie mi w ramiona, uciekniemy na koniec świata. Szalony, miałem nadzieję, że ją zobaczę, że będę mógł podzielić się z nią ciężkimi, przepełnionymi bólem myślami. —* Porzuć ojca, porzuć igo --- szeptałem, wpatrując się w jej okna. — Przecież on cię nie kocha. Ale nadarem­nie — okna ¡były ciemne i w milczącym domu nie roz­legł się żaden ludzki głos, nie dostrzegłem nawet śladu życia. Przez dwie następne noce znów przekradałem się przez sad pod dom i czatowałem koło znajomego pokoiku, skąd dawniej ona podawała mi rękę, rzucała liściki... Czekałem, żeby Irina wyjrzała, przekazała mi jakieś wieści o sobie. Przesłałem jej też potajemnie Ust — nie było odpowiedzi. Pewnej nocy postanowiłem, > zabić się pod oknem Iriny, nawet chwyciłem już za pistolet.

Nie — pomyślałem wtedy — po co taka ofiara) Może ona zamieniła mnie na innego. Poczekam, 20* baczę, może rzeczywiście znalazł się szczęśliwy rywali Potem dowiedziałem się, iale było już źa późno, że Ra? kitin po napisaniu listu do babci wywiózł córkę do odległych posiadłości swoich krewnych gdzieś nad Okę, gdzie przez jakiś czas trzymał ją pod surowym nad­zorem.

III

Babcię cała ta sytuacja zmartwiła nie mniej niż mnie. Po tygodniu zawołała mnie i powiedziała:

Miałeś rację, mówiąc o rywalu. To daleki krew-j ny Rakitinów, książę i szamibelan. Przypadkiem dowie­działam się, Pawełku, że specjalnie napisali po niego, że gościł u nich w czasie twoich spotkań z Iriną i po­mógł im wyjechać stąd bez śladu. Zapomnij o niej,j mon ange *, najpewniej wrodziła się w ojca, pyszna jak on. Da Bóg, pocieszysz się inną!

Sam byłem porywczy i skłonny do obrazy. „Bab­cia ma rację — myślałem, postanawiając wszystko to rzucić i zapomnieć. Gdyby Irina miała serce, zna­lazłaby możliwość napisania do mnie choćby paru słów.”

Pamiętam jedną noc, kiedy znalazłem w swoich pa­pierach przepisany dla Iriny od jednego z kolekcjone­rów i ostatecznie nie oddany jej hymn z „Ifigenii” — | nowej, nie granej jeszcze wtedy opery Glucka. Spali- j łem goi, roniąc łzy.

Po długich duchowych cierpieniach i rozpaczy opu­ściłem rodzinne okolice. 'Pożegnanie z babcią było wzruszające. Oboje przeczuwaliśmy jakby, że już się więcej nie zobaczymy. Agrafiena Własjewna w tym samym roku podczas rekolekcji w niedalekim klaszto­rze przeziębiła się i po krótkiej chorobie zmarła. Zo­stałem na świecie sam jak trawka w stepie.

Po wyjeździe z Koncowki jakiś czas tułałem się po Moskwie, gdzie byłem przyjmowany w rodzinie hra­biego Orłowa, potem wyjechałem do Petersburga. Cią­gle wypytywałem wszystkich o mieszkających nad Oką krewniaków Rakitinów w nadziei, że uda mi się jakoś porozumieć ze zdrajczynią Iriną. Ale nikt nie po­trafił ani o nich nic powiedzieć. Mój urlop jeszcze się nie skończył. Byłem wolnym ale nic w wielkim świecie mnie nie interesowało. Cóż miałem począć, co przed­sięwziąć?

Tymczasem wszyscy przeżywali wieści zza morza, z południa. Zaczynała się właśnie wojna turecka. Olśniła mnie szczęśliwa myśl. Zwróciłem się do kole­gium spraw morskich, prosząc o natychmiastowe prze­niesienie na któryś ze statków eskadry walczącej na wodach Grecji. Pomógł mi w tym hrabia Fiodor Orłów, od którego dostałem rekomendację do hrabiego Alek- sdeja, dowódcy naszej floty na Morzu Śródziemnym. Jak tam dotarłem i co przeżyłem, nie będę opowiadał. Powtarzając tak niegdyś drogie mi imię, rzucałem się w każde niebezpieczeństwo, szukałem śmierci w Spezii, pod Czesmą i u przylądka Nawarin. „Irisza, Irisza, cóżeś ty ze mną zrobiła i za co? — myślałem.

Boże, żeby tak prędzej skończyć to moje życie!” Ale śmierć nie przychodziła. Zamiast niej pod Cze­smą zostałem wzięty do niewoli i trafiłem na długo do Stambułu.

Odwiedzający mnie mułła był coraz bardziej ser* deczny, ale równocześnie coraz bardziej natarczywy® Widywaliśmy się i rozmawiali codziennie. NiekiedM mnie złościł, a nawet doprowadzał do wściekłości, ale j czasami bywał dość zabawny. Nakłaniałem go żartem* aby dla kompanii odstąpił od przykazań proroka, której mi z taką żarliwością objaśniał, namawiałem go, żebyi napił się ze mną — i specjalnie piłem sam. Mojemu! nauczycielowi nie pozostało nic innego, jak tylko gwo-1 li przypodobania się gorliwie próbować przynoszony chi mi win. Nasze spotkania trwały nadal. Mówiliśmy!

o Wschodzie, o Rosji i o innych sprawach.

Razu pewnego — było to jeszcze w połowie latał 1774 roku, w porze, kiedy muezzin z minaretu zwoły-1 wał wiernych na wieczorną modlitwę —• mój nauczy-J ciel tajemniczo i nie bez złośliwej satysfakcji zapytał mnie, czy wiem, że w Italii pojawiła się nieoczekiwana groźna rywalka panującej nam miłościwie Katarzyny, potężna pretendentka do rosyjskiego tronu.

i Byłem wielce zdziwiony i przez czas jakdś nie mo­głem z siebie wydusić ni słowa.. Mułła powtórzył swą wieść. Na moje ‘pytanie, kim jest owa pretendentka, powiedział:

Potajemna córka carycy Elżbiety* Piotrowny.

To bzdura —■ wykrzyknąłem —, bezsensowna plotka z waszych bazarów!

Mułła obraził się, oczy mu groźnie błysnęły.

■ — Żadna plotka, czytaj! — powiedział, wyciągając spod chałata wymiętą kartkę gazety wydanej w Utrech- * cie. — Zastanów się lepiej, co czeka twoją ojczyznę!

Moje serce, oddane wielkiej panującej nam monar- chini, ścisnęło się z bólu. Przeczytałem gazetę i upew­niłem się, że mułła miał rację: najpierw w Paryżu i na ziemiach niemieckich, a potem w Wenecji pojawiła się rzeczywiście jakaś osoba nazywająca siebie „Elżbietą,

Wielką Księżną Wszechrosji”. Pretendentka, jak głosi­ły słuchy, wybierała się z wizytą do sułtana, aby do­chodzić swych praw w opanciu o jego armię, która wal­czyła przeciwko nam. nad Dunajem. Mułła posiedział jeszcze chwilę i wyszedł, przyglądając mi się ba­dawczo.

Nieoczekiwane wieści zmartwiły mnie. „Jakże to? Ig- zastanawiałem się. — Czyżby losowi mało ¡było na­słać na nas straszny bunt Pugaczowa *, o którym sły­szałem w niewoli, że teraz daje w ręce Turków jeszcze tę broń? Tamten zrujnował, spalił i unieszczęśliwił ziemie nad Wołgą, a ta zamierzą rozniecić ogień i wszcząć, zamieszanie z południa!” Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Chodziłem z kąta w kąt mojej celi* stawałem przy oknie, chwytając za karty i potrząsając nimi, gotów byłem gryźć żelazo. „Skrzydeł mi, skrzy­deł! — błagałem Boga. — Poleciałbym, do mojej ro­dzimej floty uprzedzić wiernego cesarzowej hrabiego Orłowa, przekazać mu te wszystkie wieści...” I w od­powiedzi na moje modlitwy stał się cud. Na .wieki nie zapomnę tego, czegom doświadczył.

Obmyślając tysiące sposobów wyrwania się, uciecz­ki, powziąłem zamiar, żeby przede wszystkim zdobyć jakoś klucz, który by mi pozwolił zdjąć ciężkie łańcu­chy. Szlifując o dno glinianego dzbana wyrwaną ze ściany ułamaną połówkę gwoździa, z niesłychanym trudem wypiłowałem wymarzony klucz. Moja radość* kiedy najbliższej nocy otworzyłem zamek, zdjąłem kajdany i zasnąłem bez nich, była nie do opisania. Bankiem znów nałożyłem łańcuchy, a klucz schowa­łem w szparze między cegłami. Plan miałem następu­jący: uwolniwszy się szybko z łańcuchów, zabić nimi

zdradzieckiego mułłę, niepostrzeżenie wyjść z więzi&l nia i uciec. Ale dokąd? Możliwości. wykoncypowałernj wiele.

Władca serc uchronił mnie przed niepotrzebnym grzechem. Mułła, przychodząc do mnie jak dawniej,^ popijał wino, szczodrze mi przysyłane najpewniej za jego sprawą. Odpowiedni czas -nastał. Wybrałem wie­czór i postanowiłem powiedzieć mulle, że wysłuchałem jego mądrych nauk i że gotów jestem przyjąć islam. Wpadł w zachwyt i z radości z takim staraniem przy-; łożył się do dzbana pełnego wina, że upił się porządnie i co chwila zapadał w drzemkę.

Nie ustawałem w częstowaniu.

Nie —r- powtarzał —i nie mogę. Nie wolno mi opuścić modlitwy. Jak zauważą — doniosą...

Jeszcze mu nalałem. Uśmiechnął się chytrze i po­groził mi żartobliwie, osuszył jeszcze kubek, zachwiał się, położył i podśpiewując jakąś bułgarską piosenkę, twardo zasnął. Próbowałem go obudzić — ani drgnął. Zdjąłem mu buty, barwny chałat i turban, ubrałem się w to wszystko, a on tymczasem spał jak zabity.

Byliśmy prawie jednego wzrostu. Broda .urosła mi w więzieniu porządnie, całkiem jak jego, była tylko trochę jaśniejsza. ,3«że! Czyżby? — myślałem w ra­dosnym uniesieniu. — Czyżby wolność?”

Nasunąłem na oczy ogromny biały turban i schy­lony nabożnie, z różańcem w ręku, cicho, jakbym szeptał modlitwy, wyszedłem z więzienia. Zrobiłem kilka kroków na dziedzińcu. Wartownicy w bramie i na ganku w milczeniu przechadzali się z muszkietami na ramieniu. Nie rozpoznali mnie w szarym świetlg zmierzchu i przepuścili.

Uliczny hałas mnie oszołomił. O. mało nie straciłem głowy, ale szybko przyszedłem do siebie. Nie spiesząc się, dotarłem do brzegu, skinąłem na przewoźnika, siar

dłem do pierwszej podpływającej łódki i schyliwszy sdę jeszcze ¡bardziej, bez słowa wskazałem na jeden z bliżej stojących, dawno już wypatrzonych z okna więzienia cudzoziemskich statków.

Był to gotowy do drogi francuski szkuner handlo­wy. Poznałem ito po banderze.

IV

Zuchowaty, smagły, wytworny Francuz, kapitan szkuner a, nie omieszkał dowieść słuszności sądu o wiel­koduszności swojego narodu. Gdy rozpoznał we mnie rosyjskiego marynarza, pomilczał i cicho zapytał:

Czy pan nie jest czasem Koncowem?

Dlaczego pan tak myślisz? — zapytałem pełen

lęku.

Bardzo bym chciał, żeby tak było — odpowie­dział. — Śmiałego Końcowa wszyscyśmy żałowali i usi­łowali zdobyć o nim jakieś wiadomości... Byłbym szczę­śliwy, gdybym mógł mu oddać przysługę.

Cóż miałem robić, musiałem wyjawić swe imię. Ka­pitan bardzo się ucieszył. Zaprowadził mnie do kajuty, obiecał zapłacić przewoźnikowi, ale dla większej pew­ności rozkazał zabrać go na pokład razem z jego łódką. Dał też znak gotowości do podniesienia kotwicy i żagli. Nocą szkuner wypłynął. Wiał pomyślny, rześki wiatr, i nad ranem byliśmy już daleko od Stambułu. Mojego przewoźnika spuścili na wodę gdzieś po drodze.

Mułła najprawdopodobniej długo spał. Pogoni nie było widać. Właściciel łódki, jak już dostał to, co mu obiecano, i na dodatek jeszcze odzienie mułły, w któ­rym opuściłem więzienie, chcąc nie chcąc powinien.

milczeć. Francuzi dali mi odpowiednie ubranie, sowici« zaopatrzyła w zebrane wśród załogi pieniądze i wsipa-3 niałomyślnie zaproponowali, że przekażą mnie na pier-1 wszy spotkany na włoskich wodach rosyjski statek. 1

Nawiasem mówiąc, w drodze dowiedziałem się od kapitana szkunera, że wzbudzająca moją ciekawość ta­jemnicza rosyjska księżniczka była już wtedy nie w We­necji, a u brzegów Turcji, w Raguzie *, to znaczy] w Dubrowniku, koło którego mieliśmy przepływać. Po­prosiłem, żeby mnie (tam wysadzili. Francuzi odwodzili mnie od tego zamiaru, mówiąc o niebezpieczeństwie ■ ponownego spotkania z Turkami, ale uparłem się przy swoim.

Podziękowałem moich szlachetnym wybawcom 1— nie chcieli nawet słyszeć o wekslu na udzieloną mi po­życzkę — i'Z niepokojem stanąłem na brzegu Repu­bliki Raguskiej, gdzie dość szybko uzyskałem infor­macje o budzącej mą ciekawość osobie.

Tajemnicza (księżniczka opanowała już umysły ca­łego miasta. Pogłosek było co niemiara. W hotelu, gdzie^się zatrzymałem, mieszkało paru Polaków i kil­ka innych osób z jej świty. Panowie ci najpierw stro­nili ode mnie, przyglądali mi się podejrzliwie, ale gdy się dowiedzieli, kim jestem, i zobaczyli moją radość ze szczęśliwej ucieczki, jęli chętnie i bez skrępowania opowiadać mi o księżniczce. A kiedy im powiedziałem, że mam zamiar natychmiast wyjechać do eskadry hra­biego Orłowa, zaproponowali nawet, że zorganizują mi u niej audiencję.

Ale kim ona jest i gdzie dotąd mieszkała? — spytałem dworaków księżniczki.

Jest rodzoną córką waszej zmarłej monarchini

Elżbiety z jej potajemnego małżeństwa z hrabią Razu- mowskim — odpowiadano mi. — W dzieciństwie -zo- stała wywieziona nad perską granicę, a potem pod cu­dzym nazwiskiem mieszkała w Kilonii, Berlinie, Lon­dynie i w innych miastach. W Paryżu przyjęła imię księżnej Azowa, dame d’Azove, w Niemczech zaś i tu­taj, w Raguzie, używa imienia księżnej Pinnebergi Pomyśl, panie, przecież to wasza caryca, przecie® Elżbieta II to krew Piotra Wielkiego... Wysyłali do niej swatów książęta niemieccy, dwór. fraricuski urządzi! jej tutaj rezydencję w doanu swojego konsula i gotów jest udzielić jej wszechstronnego poparcia.

Stropiły mnie te wieści. „Kiloniia, Berlin! — myśla-4 łem. -— Kilonia, stolica Holsztynu, odegrała znaczni rolę w losach córek wielkiego Piotra. Tam właśnie zo­stała wydana, za mąż Anna, Elżbieta stamtąd sprowaj dziła sobie następcę Jjg Piotra III. Czyżby w Peters-; burgu nie przywiązywali do tego żadnej wagi? Ca mogą przedsięwziąć, kiedy dojdą do nich wieści o ta­kiej pretendentce?’’

Polacy zaprowadziła mnie do księżnej PinnebergJ Ogoliłem się, przyodziałem jak przystało,. upudrowa- łem, wypomadowałem, utrefiłem włosy. Przywitano mnie w domu księżnej bardzo serdecznie. Jej szambe- lan, baron Korf, z całym ceremoniałem wprowadził" mnie do salonu, gdzie przyjmowała gości. Rozejrzałem się. Przestronna komnata, była obita błękitnym ada­maszkiem, meble pokryte różowym atłasem. Nie zdą­żyłem się jeszcze opamiętać, kiedy rozległy się kroki i usłyszałem wesołą, niezbyt głośną rozmowę.

Do salonu weszła księżniczka Elżbieta w otoczeniu pysznie wystrojonej świty. Botem dowiedziałem się-, kto tam był: sławny wówczas bliski jej przyjaciel, ksią­żę Radziwiłł, przezywany „Panie Kochanku” — w błę­kitnym kaftanie z aksamitu usianym diamentami;

przy nom jago siostra, ¡przepiękna = hrabina Morawska» i księżna Sanguszko; z tyłu w szkarłatnym, szytym złotem kontuszu hrabia Potocki — przywódca zwoła­nej przeciw nam polskiej konfederacji *; nie opodal pyszny i bogaty starosta z Pińska, hrabia Przeździecki, dalej jeden z najbardziej wpływowych młodych kon­federatów, znany awanturnik i pojedynkarz Czamom- ski, i kilku znanych radziwiłłowskich oficerów. Potocki i Przeździecki byli przy szarfach i orderach.

Księżniczka, jak zauważyłem, ubrana była w strój % z paliowozłotęj tafty, rodzaj amazonki o wyłogach z krepy; miała biały, okrągły kapelusz z czarnymi pió­rami, różową mantylkę obszytą lamówką, u pasa maleńkie pistolety w bogatej oprawie i szpicrutę w dło­ni. Wybierała się na przejażdżkę konną.

Dumni polscy magnaci mówili do niej „wasza wy­sokość” i stali gdy siadała, a na jej pytania odpowiadali w głębokich ukłonach.

Nie będę ukrywał — wygląd księżniczki mnie oszo­łomił. Stała przede jmną czarująca piękność — lat mia­ła ze dwadzieścia trzy, cztery, wzrost wyższy niż średni, zgrabna, szczupła, z pięknymi bujnymi włosami i jaSnoblond, z żywym rumieńcem i kilkoma piegami, l które dodawały jej uroku. Oczy miała piwne, duże, o pięknym kształcie, jedno z nich jakby trochę zezo- jj wało, co przydawało jej twarzy szczególnego wyrazu I figlarności. W dzieciństwie i później napatrzyłem się na portrety świętej pamięci monarchini Elżbiety Pio- trowny i teraz, widząc księżniczkę, stwierdziłem, że | jest bardzo do niej podobna. -

Moje zaskoczenie przyjęto z radością. Księżniczka powiedziała łaskawie do mnie kilka życzliwych słów

po francusku, dała rękę do ucałowania i kończąc cere­monialną, zgodną z etykietą audiencję, spojrzenie™ odprawiła swoją świtę, a mnie wskazała dłonią krzesło! Zostaliśmy sami.

V

Po wstępnej wymianie zdań — mówiliśmy po franl cusku, ale księżniczce wyrywały się też od czasu do czasu włoskie powiedzonka —■ oboje skrępowani za-! milkliśmy.

v —- Jesteś, panie, rosyjskim oficerem, marynarzem»

zapytała księżniczika.

Tak jest, wasza... wasza wysokość — odpowie! działem, nie bardzo wiedząc, jak mam ją tytułować*®

—• Wiem, że odznaczyłeś się pod Czesmą mówił« dalej. — A poza tym tak długo cierpiałeś w niewoli. I Milczałem zmieszany. Ona też nic nie mówiła.

¡1,!— Proszę posłuchać — powiedziała wreszcie z uczuci ciem. Do dziś dnia słyszę ten subtelny, czarujący, głę­boki głos. — Jestem rosyjską księżniczką, córką wa­szej dawnej, ukochanej monarchini. Czy prawda — zapytała — że moja matka, córka Piotra Wielkiego,J była tak kochana przez naród? Jestem jej jedyną spadkobierczynią — i z krwi, i z ostatniej woli.

Ale przecież — zdecydowałem saę zaprotestować

panuje nam teraz nie mniej przez wszystkich ko­chana monarchini, wielka Katarzyna.

Wiem, wiem! -— przerwała mi księżniczka. — Miłościwa oesarzowa jest potężna i czczona przez cały naród, i nie mnie, słabej, przez wszystkich porzuconej, oderwanej od domu i ojczyzny, wszczynać z nią spór. Jestem pierwszą oddaną jej niewolnicą.

Czego więc, pani, oczekujesz? Czego chcesz do­chodzić? — zapytałem zdziwiony.

Obrony i poszanowania moich praw.

Wybacz mi, pani — odważyłem się — ale naj­pierw musisz udowodnić swoje pochodzenie i prawa.

Chcesz pan dowodów? Oto one — rzekła księż­niczka i podniósłszy się _żywo, otworzyła stojącą na stoliku w rogu komnaty niedużą,- inkrustowaną sreb­rem i szylkretem kasetkę. %- Oto testament mojego dziada, Piotra Pierwszego, a to zapis matki mojej, Elżbiety.

Księżniczka rozwinęła i podała mi francuskie odpi­sy wymienionych dokumentów. Przejrzałem je po­bieżnie.

Ale to są kopie, i na dodatek w przekładzie — po­wiedziałem.

Ó, proszę się nie niepokoić, oryginały są w pew­nych rękach... Nie mogę wszak wozić ze sobą takich dokumentów, tak się narażać. Jeśli ci tego mało, to spójrz, panie — dodała księżniczka, odwracając się do mnie.

Wskazała na ścianę nad sofą. Na błękitnym ada­maszku obicia naprzeciw okna, koło którego staliśmy, wisiały dwa duże olejne portrety w okrągłych ramach. Jeden z dużym podobieństwem przedstawiał świętej pamięci monarchinię Elżbietę Piotrowną w niewielkiej koronie na głowie, drugi — stojącą obok mnie księż­niczkę. .

Podobne, czyż nie? — zapytała, przypatrując mi się uważnie.

Podobieństwo jest duże, to prawda — odpowie­działem, — Spostrzegłem to, jak tylko tu wszedłem i ujrzałem cię, pani. Pozwolisz, że zapytam: jak daw­no został namalowany twój portret?

W tym roku w Wenecji... Słynny Piazzetta ma- lował portret mojego narzeczonego, księcia Radziwił­ła, i przy okazji uprosiliśmy go, by namalował także mnie.

Przedziwne sprawy -r- rzekłem, miano woli stro­piony. — Dzieją sdę rzeczy niewyobrażalne. Martwi powstają z grobu: za Wołgą —i dawno już pogrzebioij — imperator Piotr III *, tutaj nieznana, niespodziewJ na córka Elżbiety.

Nie porównuj mnie, panie, z Pugaczowemi — zaprotestowała zarumieniona z gniewu księżniczka. — Choć on podaje się za imperatora i bije nawet monety z napisem „Redivivus et ultor” — zmartwychwstał! mściciel — wszelako jest tylko... moim na ten kraj na­miestnikiem.

Co — zdziwiłem się. — I sty, pani, też przy« znajesz, że jesrt samozwańcem?

Nie pytaj, proszę, kim jest — zagadkowo odpo­wiedziała księżniczka. — Niebawem dowiesz się

o wszystkim... Jeszcze nie czas. Zajął już wiele miast: Kazań, Orenburg, Saratów, wszystkie ziemie wzdłuż Wołgi. Nie znam jego przeszłości. Bóg mu sędzią... Ale ja zaiste jestem córką monarchini Elżbiety, cioteczną siostrą byłego imperatora Piotra III.

Kto jest twoim ojcem, pani? — odważyłem się zapytać.

Księżniczka milczała czas jakiś nachmurzona.

Czyżbyś nie wiedział? Hrabia Aleksiej Razumo- wski, ipotajemnie przez moją matkę poślubiony. Dzie­ciństwo spędziłam w rozjazdach — wiele w nim nie­jasnego i dla mnie. Pamiętam południe Rosji, głuchą

wioskę, skąd mnie nagle zabrano. Chcieli wyrwać z ko­rzeniami najdrobniejsze wsipomnienie o mojej prze­szłości. Nie żałowali na' to pieniędzy i wozili mnie z miejsca na miejsce, z kraju do kraju. O tym wszy­stkim wie pewnie hrabia Szuwałow... Niedawno, po­dróżując po Europie, wyraził życzenie spotkania się ze mną i widzieliśmy się potajemnie.

Widziałaś, pani, hrabiego Szuwałowa? Gdzie? — zapytałem zdumiony, wspominając, że niektórzy także jego uważali za jej ojca.

To było u wód w Spa... Przyjaciele uprzedzili mnie o przyj eździe słynnego rosyjskiego woj aż era — nie mogłam odmówić. Wszedł do salonu otyły, starszy’ człowiek, z wyraźnymi jeszcze śladami urody, ubrany bogato i ze smakiem. Przybył pod fałszywym na­zwiskiem. Rozmawiając ze mną, ze smutkiem wpatrywał się w rysy mojej twarzy, przyglądał się moim gestom

-i był wyraźnie poruszony. Później się * dopiero dowie­działam, że to był faworyt mojej zmarłej matki, po­tężny ongiś Iwan Szuwałow. Dlaczego wydał mi się tak zmieszany — nie potrafię powiedzieć. Nie moja to zresztą sprawa. Śmierć skryła na zawsze i tę, i inne tajemnice.

Księżniczka umilkła. Milczałem też ja.

Na czyją obronę, na czyją pomoc liczysz, pani?

I — ośmieliłem się zapytać, targany sprzecznymi uczu­ciami.

VI

Księżniczka schowała papiery do szkatułki, zamknę­ła ją, odstawiła na miejsce, wzięła wachlarz i usiadła na powrót, wyglądając przez okno.

Czyś gotów mi pomóc?S&- zapytała żywo w od. powiedzi na moje pytanie.

Nie wiedziałem, co odrzec.

Czyś jest gotów, w razie potrzeby, okazać nu swoje poparcie?

Jakie?

i—s Otóż... jeżeli cesarzowa Katarzyna zechce się w zgodzie z sumieniem i bez swarów, w pokoju po­dzielić ze mną —, rzekła powoli i z przekonaniem księżniczka Sto jestem gotowa zrobić dla niej wszył stko... Oddam jej północ z Petersburgiem, prowincji bałtyckie i ziemie moskiewskie. Dla siebie wezmę Kau­kazów ogóle południe... lubię południe... i część wschof du. O, wierz mi, panie, będę święcie przestrzegać poko­jowego podziału, będę ze wszystkiego zadowolona. Za­siedlę i zagospodaruję moje ojczyste strony. Zoba­czysz... dobra ze mniie gospodyni... I oczywiście dam wolność Ukrainie i Polsce... Pan jesteś wszak Ukraiń-| cem, nieprawdaż? — zapytała, zaglądając mi w oczy.

*— Ja też całe dzieciństwo spędziłam na Ukrainie... Je­śli jednak Katarzyna będzie protestować — powiedzia­ła, ściągając brwi — pozostanie mi jedynie dowieść swych praw siłą. Wybieram się do Stambułu, do suł­tana. Oczekuje ¡mnie. Pojawię się wraz z jego woj­skiem za Bałkanami, nad Dunajem, pójdę naprzeciw armii Katarzyny. Odpłacę jej. Wielu mi w tym dopo­może. Wszyscy są niezadowoleni... na przykład dowód­ca eskadry, Orłów... Cóż o nim -powiesz?

Orłów? — zapytałem z nieskrywanym zdumie­niem.

Tak, on! Dziwi cię to?>r- wachlując się i śmiało patrząc na mnie, odpowiedziała księżniczka. — Cóż ty na to?

Nie mogę, wasza wysokość, nie wyrazić tu istot­nych wątpliwości — odrzekłem. — Przecież to dziecię­

ce marzenia. Na czyim opierasz, pani, przekonanie

o możliwości itakiej, za przeproszeniem, zdrady ze stro­ny hrabiego1?

Zdrady? — wykrzyknęła z gniewem księżnicz­ka. — Zresztą, tobie można wybaczyć... Byłeś w nie­woli, wielu rzeczy nie wiesz.

Uśmiechnęła się z wyższością, gorączkowo machając wachlarzem.

Władza i znaczenie Orłowów znacznie zmalały — mówiła dalej. — Rosną w siłę ich potajemni śmiertelni wrogowie, — Paninowie... Wiedzą o tym, że ulubieniec monarchini, Grigorij Orłów *, został już zastąpiony przez innego. Orłów jest rozgoryczony, przerwał blis­kie już sukcesu układy z sułtanem i popędził znad Du­naju do Petersburga. Ale go nie dopuszczono do dwo­ru i zesłano do Rewila. Dziwisz się, panie? Powinieneś wiedzieć 'jeszcze więcej... Dowódca twój, hrabia Aleksie j Orłów, obrażony z powodu brata, nie Skrywa swoich uczuć, gotów jest się zemścić i bez wątpienia może mi być bardzo przydatny. Widzisz zatem, jakie są nowin­ki. Posłałam już hrabiemu Aleksiejowi list i niewielki uniwersał.

r Uniwersał? O czym?

—■ Jeżeili Orłów zdecyduje się stanąć po mojej stro­nie, proponuję mu, aby ogłosił mój uniwersał w eska­drze, poparł mnie i oficjalnie uznał moje prawa.

Ale to' przecież niemożliwe —- próbowałem opo­nować. — Postępek twój jest, pani, proszę wybaczyć, śmiały, ale nieprzemyślany...

¿r- Dlaczegóż to? — zapytała zdziwiona księżnicz­ka. — Wszak niezadowoleni szukają zemsty, a zapo-

mnieni i opuszczeni — rewanżu. To nasz wspólny los,i A cóż może być bardziej obraźliwego od pogardzenia! dawnymi, uznanymi przez wszystkich zasługami? Przecież wszyscy wiedzą, że Katarzyna zawdzięcza Or­łowom tron.

Księżniczka wstała, przeszła przez komnatę i otwo-: rzyła okno. Było jej duszno. Znów szczegółowo zaczęła rozprawiać o nadziei wkroczenia przy pomocy floty do Rosji i nie słuchała moich sprzeciwów. Wydawało się,^ że nic nie jest wstanie odwieść jej od powziętych za-; mierzeń.

Zrozumiałem, że ta rozpieszczona, krnąbrna i po­dobna do rozpalonej lawy ukrytej pod warstwą popio-l łu kobieta mogła dorównać odwagą niejednemu spo-^ śród zdesperowanych mężczyzn.

Wątpisz, panie? Dziwisz się? wykrzyknęła,:; •drżąc nerwowo, Pytasz, dlaczego tak bardzo wie-l rzę w tryumf mej sprawy? Czyżbyś nie wiedział?...? Popiera mnie już wielu twoich rodaków, z niektórymi od dawna jestem w porozumieniu. Ale-tyś jest pier­wszym spotkanym w mojej ciężkiej doli Rosjaninem tej miary... Doceniam to i będę pamiętać... Wierz mi, wydostanę się z nędzy, ciemności się rozwieją... Wiesz przecież, że Rosja jest wymęczona wojnami, poborami rekruta, pożarami, dżumą? Kto ma wiedzieć, jeśli nie ty, że lud wyniszczyły podatki ponad miarę, że za Woł­gą sroży się jeszcze straszny, krwawy bunt? Wasze wojsko nie ma się w co odziać, głoduje... Wszyscy szemrzą niezadowoleni... Czyżby dla ciebie, lejtnanta floty rosyjskiej, były to nowiny? Tak, naród przyjmie mnie z radością, a i wojsko powita rodowitą rosyjską księżniczkę Elżbietę II uroczyście, tak jak kiedyś wi­tało Katarzynę.

Drażniła mnie jej dziecięca, ślepa lekkomyślność.

Może nawet tak się stanie, ale czy chociaż mó- * wisz, pani, po rosyjsku? — rzekłem wreszcie zdespe­rowany.

Księżniczka się zakłopotała.

Nie mówię, zapomniałam w czasie tych wędró­wek — odpowiedziała pokasłując. — Kiedy miałam trzy lata, wywieziono mnie z Małorosji* na Syberię,, gdzie o mało nie zostałam otruta, a stamtąd do Persji. Mieszkałam też u pewnej staruszki w Isfahamie i z nią wyjechałam do Bagdadu, gdzie niejaki Fournier uczył mnie francuskiego... Jak zatem miałam zapamiętać język ojczysty?

' Siedziałem z opuszczonymi oczyma.

W??--' A czyż uznany przez oałą Moskwę carewicz Dy­mitr * mówił po rosyjsku? — wyniośle zapytała księż­niczka. Czego zresztą może dowieść język? Dzieci tak łatwo przyswajają i zapominają każdą mowę.

Dymitr mówił z akcentem ukraińskim^—odpo­wiedziałem. -— Ale przecież on był... samozwańcem.

C Gran Dio*! wykrzyknęła, znów zanosząc się kaszlem, a potem roześmiała się: — I nie wstyd ci powtarzać te bajki? Słuchaj, panie, i dobrze zapamię­taj moje słowa...

Księżniczka odchyliła się na oparcie krzesła. Na jej policzkach wystąpiły szkarłatne plamy.

Dymitr był prawdziwym carewiczem —: powie­działa z przekonaniem. — Tak, prawdziwym carewi-

czem cudem uratowanym z rąk sługusów Godunowa! dzięki chytrości jego bliskich, tak jak i ja cudem uni-1 knęłam trucizny podanej md na Syberii. Nie wiedziałeś 1

o tym? Zastanów się dobrze. O, signor Koncow, opo­wiadaj swoje bajki komu innemu, nie mnie, bo choć od dawna jestem na obczyźnie, to jednak dobrze znam dzieje mojego rodu. Przysyłał do mnie swatów szach * perski, ale odmówiłam, bo jest odwiecznym wrogiemj Rosji... Uznają mnie, słyszysz? Muszą uznać! — zakoń-J czyła uroczyście księżniczka, uderzając wachlarzem!

o kolano, i znów zakaszlała nerwowo. — Wierzę w swoją gwiazdę i dlatego na mojego posła do hrabiego? Orłowa śmiało wybieram właśnie ciebie, panie. Nie żą- ' dam natychmiastowej odpowiedzi. Pomyśl, rozważ mo­je słowa i powiedz mi, coś postanowił. Jesteś, powta-J rzam, pierwszym wyższym oficerem rosyjskim, jakie-j go spotkałam na olbczyżnie. Tyś także cierpiał, także j cudem udało ci się uratować z niewoli. Może dlatego | właśnie ciebie, jak i wielu innych, uchronił i przysłał do mnie lois.

Powiedziawszy to księżniczka wstała i majestatycz- - nym ukłonem dała znak, że audiencja skończona.

VII

Co to wszystko znaczy? Kim ona jest? Uzurpa- torką czy rzeczywiście wielką księżną?” — zastanawia­łem się, opuszczając komnatę księżniczki w wielkiej rozterce i śmiało krocząc .pomiędzy schylonymi w peł­nym uszanowania ukłonie dworzanami.

Koło paradnego podjazdu zauważyłem kilka koni pod wierzch, osiodłanych w bogatą, zdobioną aksami­

tem i piórami uprząż. Kiedy- zaś wszedłem do zajaz­du, usłyszałem tupot kopyt i zobaczyłem przez okno księżniczkę pędzącą zawadiacko na pięknym białym koniu w otoczeniu świty. Kawalkada pomknęła^ na przejażdżkę po okolicach Raguzy.

Przez kilka cLni. męczyły mnie pełne niepokoju my­śli. Prawie nie opuszczałem pokoju, chodziłem z kąta' w kąt, leżałem, pisałem lnisty, rwałem je i znowu my­ślałem, jak mam postąpić, pamiętając o przysiędze

1 obowiązku oficera, jak odpowiedzieć na propozycję zagadkowej ¡księżniczki? Razu pewnego odwiedził mnie jej sekretarz nK-- Czarnomśkl Był to zuchowaty, wy­twornie wystrojony pojedynkarz i kobieciarz, lat oko­ło czterdziestu. Niegdyś bardzo bogaty, stracił cały majątek na karty i na sprawę konfederacji. Zachował wielkokwiatowe maniery, był wyniosły i równocześnie przypochlebny i — jak powiadano — służył księżni­czce, kochając się w niej skrycie. __ Kiedy mówiliśmy

0 niej, zaczął wychwalać jej wielkoduszność i odwagę,' zaklinał się, potwierdzając wieści o jej przeszłości,

1 ponowił prośbę o pomoc dla niej.

Ale czyją ona jest Córką? Kto jest jej ojcem?

zapytałem dość obcesowo. — Pan mówisz tylko

0 tym, co przemawia na korzyść. Ale muszą być do­wody, przecież to wszystko jest mało prawdopodobne...

Czarnamsikiego bardzo wzburzyły moje słowa. Mil-

2 czał przez kilka chwil. Wydało mi się wtedy, że ten | utrefiony i wypOmaidowany, noszący według najnow-

1 szej mody damskie brylantowe kolczyki Ganimedes • księżniczki był uróżowany.

' Jakie tu mogą być wątpliwości! Przecie^ jej ojcieC, na litość boską... Pan naprawdę nie wierzysz? To hrafbia Aleksiej Razumowski! — uspokoiwszy się, przemówił wytworny dyplomata. — Pozwolisz, lej-

tnancie, wszystko ci dokładnie opowiem. Otóż monar4 chini Elżbieta w potajemnym związku małżeńskim! z hrabią miała kilkoro "dzieci...

'łj To wszystko bajki, nükt ïego nié wie na pëwnol

odpowiedziałem.

; — Oczywiście, że ïo wszystko sprawa bardzo fte-l ïiSatna i utrzymywano ją w głębokiej tajemnicy -Ą Kontynuował Gzarnomski. — Pan masz rację, małJ kto wie tu cokolwiek._ Ale ja mam informacje z pewi nego źródła. Ćo się stało z pozostałymi dziećmi i cz\i Któreś z nich żyie — nie wiadomo... Natomiast księżej niczka Elżbieta jako dwuletnie dziecko została wywie­ziona do Krewniaków Ttazumowskiego, do icE uKraiń-v skiego majątku Daraganowka, KtSrą 'lud, krajanie no- wycK bogaczy, przechrzci! po swojemu na TaraKano- wkę. Matka^caryca i jej zaufani ludzie, słysząc taką nazwę, żartem przezywali dziewczynkę „Tmutarakań- ską * Księżniczką”... Na początku interesowali się nią^ wypytywali, zaopatrywali we wszystko, a potem, szczególnie po jej kilku przeprowaidzkacE, stracili, z oczu, aż w końcu całkiem o niej zapomnieli

Kiedy usłyszałem słowo „Tarakanowk?”, aż drgną­łem z zaskoczenia. Błysnęła mi jakaś znajoma myśl

moje własne dalekie dzieciństwo. Przypomniałem sobie rodzinny cEutor, Koncowkę, i świętej pamięci babcię, Agrafienę Własjewną,, która wiele wiedziała

o ówczesnym i poprzednim dworze, o baśniowym losie lemieszewskiego pastucha, który nieoczekiwanie z chSrzysty cerkiewnego, Aloszki llozuma*, stał się

hrabią i potajemnym -ślubnym mężem monarchini,

0 objęciu tronu przez nową carycę, o zamachu Miro- wicza *, i o różnych innych rzeczach. Dzięki niemu tak­że mój dziad, Iraklij Koncow, sąsiadujący z należącą do Razumowiskich wsią Lemiesze, został obsypany ła­skami,, wyróżniony na służibie, i umarł, piastując wy­soką godność.

Przypomniałem sobie równocześnie jeszcze jedno wydarzenie. Kiedy byłem pacholęciem, jechaliśmy kie­dyś z baibcią na imieniny do krewniaków. Droga pro­wadziła przez wieś Baturin. r— rezydencję hetmana Kiryła Razumowskiego. Był cichy, letni wieczór. Ga­wędziliśmy. Z. otwartego powozu wildjać było ogromne wierzby, kilka rozrzucanych między nimi białych chat

1 wiatraków, a nad wierzbami i chałami kopułę cer­kwi. Babcia przeżegnała się, zamyśliła i cicho, jakby sama do siebie, nagie powiedziała:

Tarakańczyk!

—■ Co mówisz, babciu? •—' zapytałem.

Tarakańczyk...

Co to jest? .

«—i Nic taikiego Pawełku, mon ange! — odpowie­działa. — Tylko kiedyś w tej właśnie wsi przebywała pewna sekretna osoba, przemiły, pulchniutki i biały jak bułeczka dzieciaczek. Ale krótko tu była'i co się z nią stało — nie wiadomo.

Kim było to dziecko? — zapytałem.

Czerwonym Kapturkiem półgłosem odpowie­działa babcia. — Pewnie i ją, tmutarakańską księżni­czkę, jak w bajce zjadły złe, bezduszne wilki.

Aigrafiena Własjewma nic więcej nie powiedziała

i ja jej też nie wypytywałem, przekonany, ze dziew-* czynkę rzeczywiście zjadły wilki.

Teraz wyraźnie przypomniałem sobie i tę zieloną"! pośród wierzb Tarakanowkę, i przypadkowe opowda-1 danie babci. Czasy były wtedy cudowne i wierzyło! się we wszystkie ¿iwy.

Cóż więc, decydujesz się, panie? — zapytał! Czamomski, widząc, że się zamyśliłem i milczę.

Proszę mi wyjaśnić — powiedziałem. — Jakie® właściwie przysługi oczekuje ode mnie księżniczka? |

Tylko jednego, lejtnancie,- tylko jednego rzekł, wstając i kłaniając się nisko, przymilny poseł,-

Odwieziesz pan do hrabiego Orłowa' list od jej wy­sokości — ot i cała prośba... I opowiesz hrabiemu, gidzie- i w jakich okolicznościach widziałeś Wielką Księżnę Wszechrosji Elżibietę i z jaką niecierpliwością oczekuje od niego odpowiedzi na swój pierwszy list i uniwer­sał. Od rezultatu pańskiej przysługi będą zależały jej dalsze działania — wyjazd do sułtana i tak dalej.

Czamomski wyjął i podał mi pakiet.

Ot i cała prośba! — powtórzył, kłaniając się znowu i przypochlebnie patrząc na mnie dużymi, szary­mi, błagalnymi oczami.

Przemyślawszy sprawę, zrozumiałem, że nie należy odmawiać, że trzeba list wziąć. Poczucie obowiązku nakazywało mi powiadomić o wszystkim hrabiego, a co on postanowi, to' już jego sprawa.

Mój panie — powiedziałem. — Nie wiem, kim jest twoja księżniczka, ale przekażę jej list hrabiemu.

Oczekując na okazję, żeby wyruszyć w drogę, jesz­cze raz widziałem księżniczkę i pożegnałem się z nią. Wyjechałem z Raguzy w dniu wspaniałego, baśnio­wego balu wyprawionego na jej cześć przez księcia Radziwiłła.

O tych uroczystościach długo jeszcze potem pisały

36 -h

gazety całej Europy. Szalony i rozrzutny, zakochany w księżniczce książę od dawna szasitał pieniędzmi jak indyjski nafoab. Tuibaj prześcignął jednak samego sie­bie. .Ucztowano długo. Lały się kosztowne trunki. Grzmiała miuzyka, w sadzie palono z armat i wystrze­lono fajerwerki z tysiąca rakiet. A pod koniec czaro­dziejskiej uczty z maskaradą i tańcami „Panie Ko­chanku” naigle ogłosił, że tańce będą (trwały do rana i że o świcie wszyscy uczitujący dila ochłody zobaczą prawdziwą zimę i zostaną od,wiezieni do domów nie w powozach, a saniami.

Goście wyszli rankiem przed pałac — wszystkie najbliższe ulice były istotnie w bieli, jak zimą. Grubo posypano je solą. I wesoła, hałaśliwa gromada masek wśród nowych salw armatnich i krzyków obudzonych mieszczan została rzeczywiście przy dźwiękach muzy­ki odwieziona do domów saniami.

Wyjechałem wciąż łamiąc sobie głowę, czy księż­niczka jest naprawdę córką świętej pamięci carycy Elżbiety i czy sama wierzy w to, co mówi, czy też rozgłasza wymyślone kłamstwa? Na ile pamiętałem Wyraz jej twarzy, zdawało mi się, że odnajduję f—< szczególnie w jej oczach — jakieś dziwne znamię, coś nieuchwytnego, jak gdyby, ledwie widoczną wątpli­wość a zarazem coś na kształt nadziei. Wioząc, posłanie

i wiadomość o niej, działałem zgodnie z obowiązkiem oficera, powodowany równocześnie pewnym współczu­ciem dla niej jako kobiety.

vm

Sitatek opuściłem w Anconie. Stamtąd pośpieszyłem do Bolonii, gdzie podobno znajdowała się w tym cza­sie główna kwatera dowóldcy eskadry.

Hrabia Aleksiej Grdgoriewi.cz Orłów, choć zwy. cięzca spod Czesany, w głębi duszy nie za bardzo lubi morze, oddał więc na czas jakiś komendę nad flotą starszemu flagananowi, kontradmirałowi Samuelowi I Gredgowi, i większość czasu spędzał na lądzie. Wzglę- dem podwładnych nad wyraz łaskawy i dobry, lubił niewymyślne żarty, i chociaż otaczał go królewski! przepych, był dla wszystkich życzliwy i każdy mógł bez trudu przed nim stanąć^

Pamiętałem go jeszcze z Moskwy, sprzed ostatniej kampanii na wodach Grecji, która wsławiła jego imię. Orłowie nie byli obcy mojej rodzinie. Mój zmarły ojciec służył razem z nimi w tamtych latach, a i ja często w drodze z korpusu morskiego w ojczyste stro­ny bywałem w ich moskiewskim domu. Hrabia Alek- siej Grigoriewicz był szczególnym ulubieńcem -Biało- kamiennej *. Olbrzymia, tchnąca wprost zdrowiem postać hrabiego Alexana, jak go nazywano w Mos­kwie, piękne oczy Greka, wesołe, niefrasobliwe uspo­sobienie i ogromny majątek ściągały do jego gościn­nych komnat wszystkich arystokratów i hołyszy Mos­kwy.

Dom hrabiego Aleksieja Grigoriewicza znajdował się, jak do dziś pamiętam, za Moskiewską Zastawą ko­ło Krymskiego Brodu, niedaleko od jego podmoskiew­skiej wioski Niedkuczne.,

Moskwiczanie zachwycali się w domu hrabiego wzorzystymi obiciami z gobelinów, nad podziw kształ­tnymi kaflowymi piecami na złotych nóżkach, kolek­cją starożytnej broni i obrazów. Jego miejski ogród zdobiły stawy, baseny, altanki, kaskady, zwierzyniec,

i ptaszaraia. A przy hrabiowskich wrotach w oknie stróżówki wisiała klatka z gadającą papugą, która wy­

krzykiwała ku radości gapiów: „Wiwat matuszka ca­ryca!”

Powiadano, że na legendarnych ucztach u hrabiego Aleksieja Grigoriewicza, za stołami ustawionymi pod drogimi drzewkami cytrynowymi i pomarańczowymi z jego cieplarni, nierzadko zasiadało trzysta i więcej osób.

Rosjanin całą duszą, lubił hrabia zalbawiać gości wrailkami na pieści, bajarzami, zapaśnikami, a czasami to i sam stawał do siłowania. Giął podkowy, zawiązy­wał pogrzebacz, powailał byka za rogi i radował Mos­kwę wymyślnymi żartami.

Na przykład kiedyś, cłicąc wyśmiać dopiero co zro­dzoną namiętność wyfcwornisiów do lornionów i' bino­kli, wysłał na przechadzkę do Sokolników iedne^o ze swoich rezydentów, który odziany jak dżokei, nrowa- dził wśród spaceruiacych młodych modnisiów kulawą szkapę w osromnycH, oprawiotnych w blachę okula­rach. z wielkim napisem na przedzie: „Mam nrzeci°ż dopiero trzy lata”. NaiWiększą jednak uwagę zwracały nad podziw wspaniale organizowane przez hrabiego polowania z chartami i pięknymi wierzchowcami. Ża­den koń w Moskwie nie mógł sobie poradzić z ie^o kłusakami *, mieszańcami krwi arabskiej z angielską

i fryzyjska.

Na wybiegu przed domem koło Krymskiego Bro­du hrabia Aleksiej — widzę go iak dziś — w maleń­kich saneczkach zimą albo bryczką latem własno­ręcznie popędzał swoja słynną nieskazitelnie białą Śmietankę albo iej rywalkę — szara, jabłkowitą Ama­zonkę. Służba Hurmem biegła za hrabią, kiedy ścią­gając wodze, w romanowskim kożuszku albo w atłaso-

nrzez hrabiego

wym kaftanie pojawiał się we wrotach na chrapiącej białogrzywej klaczy i pokrzykiwał na trzech Sieriiio-? nów — Swoich głównych stajennych: Sieńkę Białego

żeby poprawił pokrytą pianą uzdę, Sieńkę Czar-; nego — żeby podciągnął popręgi i Sieńkę Drezdeń-1 ffkiepo — żeby zwilżył kwasem końską grzywę.

Hrabia był tak samo krotochwilny w swoich lis-i tach. Wszyscy mają jego list do brata Grigorija o słyn-1 nej bitwie pod Czeismą: „Witaj, Panie Bracie! Za nie­przyjacielem poszliśmy, do niego podeszliśmy, sczeoi-* liśmy sie. walczyli, rozbili, zwyciężyli, potopili, spalili

1 w popiół obrócili. A ja — twói sługa — zdrowyJ Aleksiej z Órłowych.” Kopie tego listu krążyły pomię­dzy oficerami.

TSrabiemu, urodzonemu Hulace, siłaczowi i wesół-; kowi, w dawnych latach, przed wojną, do głowy by niedy nie przyszło zostać marynarzem. Nawet Medy obiął dowództwo floty w Italii, Dojechał tam drogą lądową. Dużo mówifo się o nim, gdy na tronie zasiadła?, nowa monarchini. Po zwycięstwie pod Czesmą zaczę­to mSwić jeszcze więcej. Dla wielu był -prawdziwą za­gadką.

Na przeglądach i wystawnych dworskich przyję­ciach Aleksiej Grigoriewicz zjawiał się w pełnym przepychu — cały w złocie, brylantach i orderach. Ale zdarzało się też, że na przejażdżkach, jak ongiś w Pa­ryżu. widywano go w otoczeniu sztywnei, goniącej za nim krok w krok świty, nie tylko nie upudrowanego i w okrągłym mieszczańskim kapeluszu, ale nawet w zwy­kłym kaftanie z szarego, grubo tkanego sukna. Ja, podobnie jak inmi, niezbyt rozumiałem pobudki postę­powania hrabiego i często zdumiewało mnie to, co mó­wił. Był człowiekiem o wnikliwym, wielkim umyśle.

Bardzo pragnąłem po tak długiej rozłące znów zo­baczyć hrabiego, chociaż polecenie, które zoibowiąza-

łem się wykonać, mocno ranie kłopotało. Przed! wyli jazdem z Raguzy listownie uprzedziłem go o moim wybawieniu z tureckiej niewoli i poinformowałem, że? wiozę wiadomości o pewnej ważnej, przypadkowi! przeze mnie odkrytej osobie, z którą się zresztą spo-l tkałem. Moja wędrówka po Italii trwała długo. W gó-l rach się przeziębiłem i czas jakiś przeleżałem w chojl robie u pewnego litościwego magnata.

W końcu dotarłem do Bolonii. Gdy już odpoczął łem po podróży i przebrałem się, nie bez lęku zfoliżyjj łem się do wykwintnego hrabiowskiego ]5alazzo *. Do­wiedziałem się, że jest w domu i że kazał o mnie melj] dować. Po długiej niewoli u Turków mogłem się spo-, dżiewać dobrego przyjęcia i nagrody, ale obawiałem się, jak hrabia przyjmie wiadomość o rozmowach* z niebezpieczną pretendentką, które prowadziłem bez zgody przełożonych.

Mógł to oczywiście przyjąć i tak, i siak. I gdyby mnie zapytano, jaką wydaje mi się ta osoba, to miał­bym kłopot ze szczerą odpowiedzią. Dochodziły mnie przecież już w Raguzie przeróżne,, niezbyt dila niej • pochlebne opinie o jej przeszłości i znajomościach. Ale cóż tu miała do rzeczy jej przeszłość,- a zresztą, czyi wiadomo to, z kim mogła się związać, szukając wyjścia z ciężkiej sytuacji? I czy w, ogóle jest z kimś powią­zana?

U hrabiego przyjęto mnie od razu, poprowadzono przez pysznie urządzone salony i komnaty najpierw dolnej, a potem górnej części domu.

Trzydziestoośmioletni przystojny chwat, hrabia Aleksiej Grigoriewicz, nie tylko w domu, ale i prze­bywając na obczyźnie, lubał spędzać czas w otoczeniui gołębi, które z upodobaniem hodował. Gdy się zjawij

łem, był na facjacie swojego pałacu, dokąd bez cere­monii kazał lokajowi mnie przyprowadzić.

I cóż zobaczyłem? Ten osławiony, mądry, o nie­zwykłej sale i olbrzymim wzroście człowiek, w którego obecności wszyscy inni wydawali się maleńkimi Pig­mejami, siedział na jakimś stołeczku u otwartego, za­kurzonego okienka w dachu, Z powodu upału był w samej koszuli i popijał ze szklanicy jakiś napój z lo­dem. Bawiąc się, powiewał chusteczką do stada krążą­cych nad podwórzem i dachami gołębi.

A, Konczyk * witaj!||=- powiedział, odwracając się na moment w moiją stronę. — Co?... Uratowałeś się? Winszuję, kochany, siadaj... Widzisz tę parę? Pię­kne, co? Ale się, bestie, ufryzowały... Pląsają pląsacze!

Znowu machnął chusteczką, a ja — nie bardzo wie­dząc, gdzie mam usiąść — zacząłem mu się z cieka­wością przyglądać. Hrabia w czasie tych kilku lat po­koju jeszcze bardziej utył. Kark miał zupełnie byczy, jak Jowisz albo Bachus, a zdrowie i zuchowatość aż tryskały z jego oblicza.

||gp- Co się tak przyglądasz? — uśmiechnął się, od­wracając znów głowę. — Widzisz, my się tu gołębiami zabawiamy, a ty cierpiałeś biedę u Turków. Tutaj są same poluchy i bocianki, pocztowych mało, jak

i u nas... Ale listy noszą do stu wiorst *. Nad dziw, u nas by takie wyhodować... Ńo, opowiadaj o niewoli,

i o twoich wędrówkach...

Zacząłem mówić. Hrabia słuchał najpierw z roz-

I targnieniem, ciągle wyglądając przez okno, potem jed­nak uważniej. Kiedy'zaś wspomniałem o osobie spotka1*

nej w Raguzie i podałem pakiet od niej, rzucał gołębioą> ; z talerza garść ziarna, a gdy z łopotem ¿leciały całym stadem na występ dachu, wstał.

Przynosisz, kochany, takie wieści •— powiedziaf

że trzeba nam o nich poważnie porozmawiać. Zejdź­my z tego bocianiego gniazda.

Zeszliśmy na parter, a potem do sadu; Hrabia po drodze przebrał się i zabronił kogokolwiek przyjmij wać. Długo spacerowaliśmy po alejkach. Odpowiadając na pytania, wpatrywałem się' w .wyraziste, jak gdyby- nagle przymglone oczy hrabiego. Słuchał mnie ze szcze­gólną uwagą.

i Coś kręcisz — powiedział nagjle. — Dlaczego;; twierdzisz, że jest uzurpatorką, awanturnicą? Mów za­raz — dodał, siadając na ławeczce. •— Powtarzasz to po kimś, czy sam się przekonałeś?

Zmieszałem się, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

Jej opowieść o przeszłości nie budzi zaufania — powiedziałem. — Za bardzo przypomina bajkę... Sy­beria, próba otrucia, ucieczka do Persji, powiązania z panującymi dworami Europy. Jako wiemy sługa mo­tt archini, działałem zgodnie z sumieniem, przyglądałem się i powiem wprost —= nie mogę zaitaić wątpliwości.

Zgoda — rzekł hrabia. — O tym można mówił różnie. Ale najważniejsze, że w Petersiburgu już o piej wiedzą i piszą mi jako o przybłędzie,, która przybrała całkiem do niej nie pasujące imię i ród.

Hrabia umilkł.

Ładna mi przybłęda! — dodał tajemniczo, jakby sam do siebie. — Moz’e i tak, nie będę się spierał... Ale po oo tedy żądają jej wydania, a w wypadku odmowy każą brać siłą, a nawet zbombardować cytadelę w Ra­guzie? Z przybłędą by się tak nie cackali. Taką można by po cichu pojmać... przywiązać kamień do szyi

i w wodę.

Przy tycłi łowach hrabiego ciarki mi przeszły po plecach. Od razu przypomniały mi się pamiętne dni czerwcowe*...

' —■ Tak, bracie, jak widać, nie jest to przybłęda — powiedział znowu hrabia, patrząc na mnie badawczo.

A ty co o tym myślisz? Mów uczciwie.

IX

Zdziwiły ¡mnie słowa hrabiego. Mimo woli przypo­mniałem sobie, oo mówiła księżniczka o upadku siły Orłowów, o wydaleniu byłego faworyta do Rewia,

o rosnących wpływach ich wrogów. Nie wiedziałem, czy to gniew, czy gorycz oślepiały hrabiego, a może rzeczywiście szczerze uwierzył w pochodzenie księż­niczki i nie na wiatr mówił to wszystko, w jego duszy zaś toczyła się jakaś burzliwa wallka.

Proszę wybaczyć, wielmożny panie hrabio, moją śmiałość — powiedziałem, nie mogąc się powstrzymać

ale jeżeli już pan każe, to nie zataję. Widziana prze­ze mnie osoba rzeczywiście I bardzo jest podobna do zmarłej moriarchini Elżbiety. Któż nie zna konterfek­tów byłej cesarzowej? Teń sam sizlacheitny owal deli­katnej twarzy, te same ciemne łuki brwi, ta sama po­stawa, a przede wszystkim — te oczy. Nie mogę tu nie wspomnieć o tym, co opowiadała mi moja zmarła bab­ka z Ukrainy o krewnych RazUmowskiego.

No właśnie! Przecież ty, Koncow, sam jesteś stamtąd! — żywo podchwycił hrabia. — No, no, co ci tam opowiadała babka?

Opowiedziałem o Daraganowce i o mieszkającymi tam ongiś tajemniczym dziecięciu.

Więc to stąd ta Tarakanowka — powiedział hra­bia. — Słusznie! Ja też kiedyś słyszałem co nieco ;

0 tmutarakańskiej księżniczce.

1 Wstał z ławki. Opanowało go podniecenie. Założył ręce na plecy i zasępiony zaczął powoli przechadzać sięj po alejkach parku. Z uszanowaniem podążałem za nim.J

.Roncow, nie jesteś dzieckiem! — powiedział na­gle Aleksiej Grigoriewicz, zwracając w moją stronę! swój przenikliwy, sokoli wzrok. — To sprawa wielkiej, i państwowej wagi. Bądź ostrożny i to nie tylko w czy- nach czy słowach, ale nawet w myślach. Przysięgnij, ] że będziesz mlilczał jak grób!

Przysięgam, wielmożny panie hrabio.

Słuchaj więc i zapamiętaj... Odpowiesz mi za wszystko głową.

Hrabia umilkł na chwilę i kierując na mnie zamyś- • lone, w samą głębię duszy sięgające spojrzenie, dodał:

?— Pamiętaj, znasz mnie... głową...

Doszliśmy do skraju parku i hrabia usiadł na innej, bardziej odosobnionej ławce.

Co to za sztuka schwytać uzurpatorkę\— powie­dział hrabia. — Jakaż to fatyga? Jest tyle sposobów, jeśli tylko trzeba. Ale czy to uczciwe, słuchaj, podstę­pem, ukradkiem? Co? I na dodatek to kobieta... Prze­cież byłoby ci jej żal? Czyż nie?

Pewnie, że żal — odpowiedziałem w swojej na­iwności — wrogów trzeba zwyciężać, ale w otwartej walce... inaczej każdy może nazwać człowieka zdrajcą, podłym zbójem.

Hrabia jakoś tak prawie wesoło mrugnął na to, a w oczach jakby mu zabłysła iskierka.

- No tak, kochasiu, to rzeczywiście podle... wszak nie jesteśmy jakimiś oprawcami! — powiedział. — Ale

z Petersburga przecież nie dantfio paszą, a na dodatek może te tam splendory są patykiem na wodzie pisane... No cóż, powiem ci otwarcie: przyjeżdżali do mnie stamtąd już dwukrotnie tajni posłowie, kusząc mnie, bym nie doglądał zbyt polnie powierzonych mi spraw..>- Spodziewałbyś się tego? Czy to nie obelga wobec wszy­stkich moich zasług? Co?

Szczerość hrabiego zdumiała mnie i równocześnie bardzo mi pochlebiła.

Taki jestt los możnych tego świata!” — myślałem, szczerze żałując hrabiego. Utrata względów, jakimi niegdyś cieszyła się jego rodzina, była oczywista.

Aleksiej Grigoriewicz zadał md jeszcze kilka pytań dotyczących księżniczki i jej zaufanych, powiedział, że ibierze mnie do swojego sztabu i pozwolił odejść, roz- ikazując pozostać w Bolonii i czekać na jego wezwanie. Podziękowałem za życzliwość i pożegnałem hrabiego.

Następnego dnia hrabia wyjechał do Livorno, gdzie tanajidjowała się eskadra, i wrócił gdzieś po tygodniu. Nie wezwano mnie do niego. Nie mając pieniędzy, cierpiałem niedostatek i na dodatek nudziłem się. Do Rosji nie miałem do kogo pisać. Minęło jeszcze kilka dni. Wreszcie przysłano po mnie.

Hrabia przyjął mnie w gabinecie.

Spodziewasz się, Koncow, co ci powiem?' 4^ za­pytał, przekładając papiery.

Skąd mogę znać myśli waszej wielmożności?

Oto notatka. Odbierzesz od skarbnika pieniądze

i przede wszystkim zwróć długi, wyślij co się należy swoim wybawcom, Francuzom... Zostałeś bez grosza, pełniąc służbę... A juitro wyjeżdżasz do Rzymu...

Skłoniłem się i czekałem na dalsze rozkazy, pip- Wiesz po co? — zapytał hrabia.

Nie potrafię odgadnąć.

u_j w czasie, kiedy ty wędrowałeś i chorowałeś —

powiedział hrabia — tajemnicza księżniczka porzucona przez lekkoducha Radziwiłła opuściła Raguzę. Naj­pierw 7- nea/poMitańskim paszportem odwiedziła Bar- leitę, jakiś czas zatrzymała się tam, a teraz udając pol­ską ftiagnatkę, pojawiła się w Rzymie. Rozumiesz?

Skłoniłem się znowu.

Więc tak — podsumował hrabia. — Od dawna? jestem winny wobec niej. Nie odpowiedziałem na jej dwa listy... Ale jak mogłem pośród tej zgrai szpicli od­powiedzieć?... Próbowałem posłać do niej w tych- dniach zaufanego człowieka, twojego towarzysza z flo­ty, ale go nie przyjęła. Żal mi biedaczki. Jest niedo­świadczona, młoda i porzucona przez wszystkich, bez środków do życia. Ty potrafisz się z nią spotkać i zacz­niesz rozmowy. Zapraszam ją tutaj... Słyszałem, że są tam jacyś Rosjanie. Dowiedz się, ale najważniejsze ?— chroń ją przed wrogami i obcymi wpływami. Chcę, że­by zaufała tylko nam. My okażemy jej pomoc. A jeśli chodzi o sumienie, to możesz być spokojny — wszy5*' stko odbędzie się zgodnie z prawami serca i sprawied­liwości

X

Byłem oszołamiany, porażony.

Czyżby hrabia zamyślił zdradę? — przeszło mi przez myśl. — To niemożliwe! Wielki patriota, bohater pamiętnego przewrotu i główna podpora Katarzyny nie zrobiłby czegoś takiego! Ale oo zamyślił?”

Targany wątpliwościami, zuchwale postanowiłem dowiedzieć się, jakie są ukTyte zamiary hrabiego.

Trzeba jeszcze powiedzieć, że w tych dniach zaczę­to wszędzie szeptać, jakoby z północy przyszedł tajny

rozkaz odbierający mu dowództwo eskadry i powie­rzający je komu innemu, wszyscy więc szczerze współ­czuł hrabiemu. _

Śpi*- Proszę wybaczyć, wasza wielmożność — powie­działem hraibiemu. — Jutro jadę do Rzymu. Wasza wielmożność powierza mi sprawę najwyższej wagi. Je­żeli księżniczka przystanie na nasze warunki i przyj­mie zaproszenie pana hrabiego, to co, ośmielam się- za­pytać, może z tego wyniknąć?

Patrzcie, a to wodny bies uśmiechnął się Aleksie j Grigariewicz. — Wszyscy wy, marynarze, je­steście tacy sami. Wszystko wam podsuń pod nos. A my, dyplomaci, nie lubimy zbędnego gadania. Poży­jemy, zobaczymy... sprawa się sama wyjaśni. A jam jest wiernym i oddanym sługą naszej moniarcłiini, Ka­tarzyny Aleksie jewny.

- ■— Ponoszę łaskawie wybaczyć, panie hrabio, jednak powierzano mi nie morską, a dyplomatyczną sprawę. Z dyplomacją niewiele miałem do czynienia i stąd mnóstwo wątpliwości..4 No bo jeżeli rzeczywiście owa osoba spróbuje sięgnąć po siwoje prawa?

^Sam o tym myślę — odpowiedział hrabia. Może się łatwo okazać, że jest ona prawdziwą latoroślą carskiej rodziny, z krwi nasizej mateczki, Elżbiety! Trzeba być na wszystko przygotowanym. Staraj się, Komcow! Twoje usługi nie zostaną zapomniane. A zwła­szcza pamiętaj, że księżniczce jako kobiecie trzeba po­móc finansowo, wyciągnąć ją z poniżającego położe­nia... Skąd mamy wiedzieć, może i jej wysokości mo- nąmhiml ten gest się spodoba. Miłościwie nam panu­jąca cesarzowa serce ma... choć czasami kamienne... ale może i ona ulituje się, użali.

Hrabia zaskakiwał mnie coraz bardziej.

Ot — myślałem sobie — jakiego dostąpiłem za­szczytu, czyją sympatię pozyskałam! Teraz wszystko

jasne — hrabia nie jest zdrajcą, chociaż miłość własna skłoniła go do jawnego narzekania i przyczyniła się do dość poważnych zarzutów! Nastał koniec wpływów je­go rodziny. Hrabia postanowił widać odwieść preten­dentkę od zgłaszania zamyślonych przez nią pretensji.” ^

Droga wskazana przez hrabiego była już dla mnie całkiem jasna. Przygotowałem się do podróży i wyje­chałem, szczerze pragnąc dokładnie wypełnić powieki rzone mi zadanie.

Było to w początkach lutego 1775 roku. Niby tak niedawno, a ile już nowych doświadczeń, przeżyć. Do­tarłem do Rzymu i odnalazłem poprzedniego posłańca hrabiego, który przybył tu wcześniej ode mnie. Był to lejtnam/t z naszej floty. Grek, jak powiadali, a właściwie (pół Niemiec, pół Żyd — Iwan Moisiejewicz Christenek. Oddałem mu powierzone mi papiery i zacząłem wypy­tywać o przedmiot naszej misji. Czarny jak żuk, nie­wysoki, ruchliwy i przeszkatraidny, Christenek cały czas uśmiechał się i przypochlebnie zagadywał. Spojrzenie. miał złodziejskie co się zowie — równocześnie patrzył w oczy i szperał człowiekowi w kieszeni. Dowiedzia­łem się od niego, że księżniczka zajęła w Rzymie kilka pokoi na dolnym piętrze domu Giullianich na Polu Marsowym. Mieszkała tam w wielkiej tajemnicy, cier­piąc niedostatek. Za kwaterę płaciła 50 cekinów mie­sięcznie i miała tylko troje służby. Wychodziła jedynie do kościoła. Poza przyjacielem jezuitą i opiekującym się nią lekarzem nie dopuszczała do siebie nikogo.

Przysłany tu przez hrabiego Christenek, przebra­ny za żebraka, włóczył się pomad-dwa tygodnie koło pałacu Giullianich, szukając okazji do spotkania się z jego osamotnioną mieszkanką. Nikt mu nie wierzył

i mimo ze na wszelkie możliwe sposoby próbował zdo­być zaufanie służby, nie dopuszczano go przed oblicze księżniczki. On to zaprowadził mnie na Pole Marsowe.

Dom Giullianich stał w odosobnieniu, w głębi du­żego podwórza, skryty od ulicy niewielkim cienistym ogrodem. Podszedłem do drzwi i cicho zastukałem ko­łatką. Ze spiowitego pędami winorośli okna wyjrzała najpierw pokojówka księżniczki — jak się później do­wiedziałem, córka pruskiego kapitana Franciszka Me- chede — a później znany mi już z Ragusy sekretarz księżniczki, Czamomski.

Od kogo? — zapytał z niedowierzeniem, przyglą­dając mi się spoza półprzymkniętych drzwi.

Ledwie- go poznałem — gdzież" się podziała cała jego fircykowątość i buta! Strój miał znoszony, wło­sy nie utrefione, policzki pozbawione rumieńca, a w uszach prościutkie, niedrogie kolczyki.

Od hrabiego Orłowa ii odpowiedziałem.

|88j^ Masz pan list? .

Poroszę mnie wpuścić.

Masz pan list? — zapytał powtórnie sekretarz księżniczki, przybierając wyzywającą pozę.

i Własnoręcznie napisany przez hrabiego —■ od­powiedziałem, wręczając mu pakiet.

Czamomski ^pochwycił list, przelotnie spojrzał na napisany po niemiecku adres i tracąc na chwilę głowę stał przez moment, jakby nie bardzo wiedział, co robić dalej. Potem zniknął. Minęły ze dwie, trzy minuty. Drzwi otworzyły się szybko. Wpuszczono mnie.

Ach, proszę wybaczyć, proszę wybaczyć! >— po- ;wiedział Czarnomski, kłaniając się kilkakrotnie. §— Wyobraź sobie, panie, żem cię nie poznał w tym mun­durze. Pam się tak zmieniłeś. Proszę dalej, zaprasza­my... cóż za miły gość!

Tak się giął i nadskakiwał, że wydawał się śmie- | szny i żałosny.

Księżniczka przyjęła mnie w niewielkiej izdebce, [której okna wychodziły na jeszcze bardziej ponury sad.

Nie było tu już ani drogich: aHamaszltowych. obić, ani brązu jak w Raguzie, ani złoconych mebli, ani całego tego (niedawnego przepychu. Sama wielka księżna Elżbieta Tarakanowa, księżniczka Władimirska, damę d’Azove, która oczarowała szacha perskiego i niemiec­kich arystokratów, leżała teraz chora na sofie obitej skórą, przykryta ciepłą mantylą z niebieskiego aksami­tu. Na nogach' miała pantofle podbite kunim futrem.j W pokoju było zdonnio i wilgotno. Mizerny płomień 1 'ledwie migotał na kominku.

Nie poznałem księżniczki. Jej wymęczona, o za­ostrzonych rysach! * twarz mimo jaskrawego rumieńca i była jeszcze czarująca. Oczy, choć uśmiechnięte, zmie­niły się wyraźnie —i przypominały spojrzenie pięknej, dzikiej, śmiertelnie rannej sarny, której udało ^ię ujść pogoni, ale która rozumie, że koniec jej już bliski.

Ach, to ty, panie, nareszcie! — powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. — Przywiozłeś odpowiedź hrabiego na mój list... dziękuję... cóż mi jeszcze po- wdfisz?

Hrabia jest twym pOikomym sługą, pani, I odda­nym rabem — odparłem, powitarzając słowa mego mo­codawcy. Jest do usług, pada do twych stóp.

Księżniczka uniosła się z sofy. Poprawiając bujne fale jasnych bez pudru włosów, opanowała zmieszanie

i po przyjacielsku wyciągnęła do mnie dłoń, którą ucałowałem z całym szacunkiem.

Wszyscy mnie porzucili z wyjątkiem dwóch bli­skich mi osób — powiedziała, zanosząc się długim konwulsyjnym kaszlem i przyciskając do ust chustecz­kę. — Na dodatek trochę się nie w porę rozchorowa­łam... To zresztą głupstwo! Nie mówmy o tym. Ale, do­prawdy, jestem zupełnie bez środków... Książę Radzi­wiłł, jego przyjaciele i pomagający mi dotąd Francuzi, nie uwierzysz, zostawili mnie, gdzieś przepadli... X to

wszystko stało się tak nieoczekiwanie, tak szybko... Le- diwie Wasza armia zawarła pokój z Turcją, a już usłuż­ni polscy magnaci minie opuścili. Przypomnę im o tym kiedyś. I powiem ci otwarcie — mam to, co przy sobie, jelsitem zupełnie bez pieniędzy, bez grosika... nie mam z czego opłacić doktora, wyżywienia, wierzyciele mnie osaczają, grożą policją, jakie to straisane, tak nie da się żyć.

Co powieidziawsizy, znów się niemiłosiernie zaniosła kaszlem, kierując na mnie Zażenowane, błagalne'spoj­rzenie. Dawniej pewności siebie nie było już w nim ani śladu.

Wasza wysokość — rzekłem, wypełniając dane mi poruczenie.'— Oto niewielka pomoc, którą propo­nuje ci hrabia. Ile tu jest — nie wiem, ale hrabia prze­syła to szczerze, z całej duszy.

Wyjąłem i podałem księżniczce list kredytowy z hrabiowskimi pieczęciami, wystawiony na nazwi­sko rzymskiego bankiera Jankimsa. Przeczytała doku­ment, przetarła dłonią oczy, spojrzała na mnie i znów zakaszlała.

Jak to! :— wykrzyknęła uszczęśliwiona, przy­ciskając list - do piersi. ■— To prawda? Tó nie żart?

t—1 Taki wysoki i poważny dostojnik jak jego wiel- miożność hrabia Orłów — odpowiedziałem — w takich -sprawach nie żartuje.

Księżniczka gwałtownie zerwała się z sofy, klasnęła w dłonie jak dziecko, ze śmiechem i łzami uścisnęła mnie szybko, wykrzyiknęła ooś i wybiegła do sąsied­niego pokoju. Usłyszałem stamtąd okrzyk: „Nieogra­niczony kredyt!”v i w ślad za tym jej głośny, histe­ryczny szloch. Służba się zakrzątnęła. Wszedł blady, poruszony Gzarnamski.

Jej wysokość jest ci, panie, niezmiernie wdzięcz­na! _ powiedział, ściskając mi z wylaniem rękę. — Pan

pierwszy jej pomogłeś, nie złamałeś danego słowa... To takie niecodzienne. Księżniczka, nawiasem mówiąc, nie przypadkiem sie wahała — tyle razy ją oszukiwano. Nasi też, niewdzięczni, skusili ją i porzucili... Hrabia zaprasza ją do Bolonii, czy ona się zgodzi, nie wiem, ale trzeba mieć nadzieję, że się zdecyduje i przyjmie zapro­szenie... Jest nieulękła, pomysłowa, dzielna jak rycerz

i w imię drogiej jej sprawy nie wystraszy się niczego. •

Czy mogę to przekazać hrabiemu? — zapytałem.

Proszę czas jakiś poczekać... W tej syituacji..; I przecież jeszcze jest chora, jak pan widzisz — odpo­wiedział Czarnoanski. — Przyjdź za dzień, dwa. Damy ci znać. A na razie bądź łaskaw wszystko trzymać w n aj ściślejszej tajemnicy.

Ale wszak są tu inni Rosjanie gS rzekłem. — By- ' wają u księżniczki, mogą jej zaszkodzić. Kim oni są?

Czarnomski zarumienił się, zmieszany spojrzał na mnie koso i powiedział, że nic o tym nie wie. Zdziwi­łem się. Minęło kilka dni. Od księżniczki nie było żad­nych wiadomości. Obaj z Christenkiem bez przerwy czuwaliśmy w sąsiednich austeriach *, przypatrując się, kto odwiedza księżniczkę i oczekując, co będzie dalej. Przez pierwsze dni wokół domu GiulUanich panowała cisza. Kilkakrotnie przejeżdżał -lekarz, wchodziła do domu jakaś .czarno ubrana kobieta z gęstą woaiką na twarzy — najpewniej zakonnica. Długo przebywała u księżniczki. Pewnego razu pod wieczór sługa pod­prowadził pod ogrodzenie posiadłości piękną wynajętą karetę. Z wrót chwiejnym krokiem wyszła zawinięta w błękitną mantylę kobieta i wsiadła do karety.

Księżniczka! — powiedziałem do Christenka. — Trzeba wyśledzić, dokąd pojedzie.

Zawołaliśmy dorożkę i ruszyliśmy w ślad za

ńią. kareta z zaciągniętymi zasłonkami szybko toczyła się po zaułkaioh, wyjechała ną konso i zatrzymała się koło kantoru bankiera Jankinsa. Wsizystko było jasne: magiczny klucz kredytu hrabiego otwierał nam drogę do ufnej, odważnej księżniczki.

XI

Minął jeszcze tydzień. Wiadomości od Tarakanowej •nie było żadnych. Trochę się przeziębiłem i siedziałem w domu. Chriśtenek, który cały czas kręcił się koło pa­łacyku, oświadczył ze złością, że chyba zostaliśmy wy­strychnięci na dudka księżniczka ani myślała wy­jechać do Bodondi.

Jak się dowiedział mój szpieg, oddała wszystkie długi. Wierzyciele i podicja, grożący jej wcześniej are­sztem, uspokoili się i więcej już jej nie nachodzili. Dom Giuilliańich przeobraził się ponad wszelkie oczekiwanie. U jego podjazdu całymi dniami i wieczorami tłoczyły się ekwipaże. Służba księżniczki znów się powiększyła. Tarakanowa zajęła Oba piętra obszernego domu, naku- powała strojów, jak dawniej wyjeżdżała, bywała na promenadach, wystawach obrazów i osobliwości, przyj­mowała gości, prowadziła otwarty dom. Nawiasem mówiąc, Rzym był w tym czasie miastem szczególnie ożywionym. Trwały akurat wybory nowego papieża, Iktóry miał objąć władzę w Kościele po zmarłym Kle­mensie XIV.

W salonach księżniczki bywali wieczorami znani malarze, muzycy, pisarze i wysocy dostojnicy kościel­ni. Nieznajoma w czarnym stroju prawie się w tym czasie nie pokazywała. Raz tylko widziałem ją koło' bramy domu Giullianich. Gdy mnie zobaczyła, odwró­

ciła się z niezadowoleniem i — zdaje się — powiedzia­ła coś, chyba po rosyjsku. Dojrzałem jedynie jej zło­ciste, gęsto przetykane siwizną włosy i płonące gnie­wem szare, piękne jeszcze oczy. Z okien dobiegały czasami dźwięki harfy, na której księżniczka grała bardzo pięknie. Tłum ulicznych gapiów i obdarzanych szczodrze jałmużną żebraków do późnej nocy kłę­bił się przy ogrodzeniu jej domu, zaglądając w podwó-. rzec i witając krzykiem i oklaskami wystawne wyjaz­dy świty księżniczki.

Wyzdrowiawszy, sam widziałem, jak znowu' — to w pięknych powozach, a to wierzchem na szlache­tnych rumakach — pędziła po placach i ulicach, jak dawniej beztroska, wytworna i radosna. Cieszyłem się w duszy z radości biednej księżniczki, której przy moam udziale okazano taką pomoc. Jedno mnie tylko martwiło: przydzielony mi do pomocy Christenek co­raz częściej pogadywał, że hrabia traci do mnie za­ufanie.

Rzym zaczął mówić o pięknej przyjezdnej, tak sa­mo jak mówiła o niej Wenecja i — pod koniec tak jej wroga — Raguza. Chriistenek dowiedział się, że bankier Janknns wypłacił jej w imieniu hrabiego Orłowa dziesięć tysięcy czerwońców. Nasza piękność odżyła i szastała otrzymanymi pieniędzmi z lekkomy­ślną rozrzutnością, nawet nie dopuszczając do siebie myśli, że może kiedyś nastać koniec tego powodzenia. Pewnego razu i ja zostałem zaproszony na wieczór u niej. Księżniczka wydawała się wspaniałym słońcem pośród gwiazd. Grała na harfie z takim uczuciem, że byłem głęboko wzruszony. O wyjeździe nie wspomi­nała jednak ani słowem, tylko mimochodem rzuciła:

Nie lękaj się, panie, wszystko się ułoży.

Idąc za radą Christ enka, po dwóch dniach przy­pomniałem księżniczce o zaproszeniu hrabiego. Odpo

wiedź długo nie nadchodziła. Gubiliśmy się w domy­słach — aż kiedyś podano mi liścik od niej z zaprosze­niem na spotkanie w kościele Santa Maria delli AnigeM!

Był wieczór. Cicho wszedłem Ho mrocznego, prze­syconego zapachem kadzidła kościoła. Tu i ówdzie mi­gotały świece przy ołtarzach W mroku pomiędzy ko­lumnami i kapliczkami wisiała tajemnicza caSiza. W najbardziej ustronnym mieiscu, skryta za występem bocznei kaplicy, z modlitewnikiem w ręku stała w mo­dne i a&amitnei pelerynie, z twarzą zasłonięta woalfcą wychudła kobieta. Poznałem w niej księżniczkę.

Dążenie clo dobrobytu i pomyślności Rosji, mo­jej ojczyzny, i wszystkich moich przyszłych oodda-. nycHrfSLi rzekła, schylając się nad modlitewnikiem — jest we mnie tak silne, że się zdecydowałam i przyj­muję zaproszenie hrabiego. Dawniej sie go bałam, nie wierzyłam mu/ Teraz wierze. Jak1 widzisz, dotrzyma­łam słowa. Powiedziałam moim przyjaciołom, że zosta­wiam wielki świat i na zawsze wyjeżdżam Ho dalekie­go klasztoru, gdzie przyjmę śluby zakonne.;. Tobie po­wiem co innego.

Milczała chwilę, jakby zbierała siły.

r Jutro jadęU^- powiedziała uroczyście. '— Łecz nie do klasztoru, ale z tobą do hrabiego Orłowa. Nie wydasz mnie, nie zdradzisz?

Skłoniłem się w milczeniu. Cóż mogłem jej odpo­wiedzieć — ja, wierny sługa cesarzowej? Spojrzenie księżniczki płonęło pełne uniesienia, nadziei — nie było w nim wahania and wątpliwości. Stała przede mną kobieta pełna najgłębszego przekonania o słusz­ności swoich racji. Opanowało mnie mimowolne współ* caucie dla niej.

; — Więc do jutra! W drogę...

No, dzięki Bogu! — pomyślałem. — Hrabia się teraz orną zajmie, wyperswaduje jej.”

Mocno ścisnęła ma rękę, jakby chciała jeszcze coś powiedzieć, i szybko wylszła. Ja też skierowałem się do wyjścia z kościoła. Od kropiełnicy ze święconą wo­dą oderwał się cień innej kobiety. Zagrodziła mi dro- | gę. Poznałem w niej tę damę w czerni, która chodziła do domu Giullianich.

Komcow! — szepnęła z oburzeniem po rosyjsku j popychając mnie w bok za kolumny. — Pan... pan jesteś zdrajcą?

Jak możesz tak mówić, pani? Kim jdsteś? — zapytałem. — Jeśli jesteś Rosjanką, wymień swoje na- i zwisko.

Nic ci po moim nazwisku, ale jeśli jesteś w zmo- j wie przeciw tej osobie... jeżeli namówiłeś ją pan do wyjazdu... ciągniesz w pułapkę — szeptała po rosyjr I sku nieznajoma, ściskając w podnieceniu moją rękę, |

Przysięgnij... albo jesteś potworem, takim samym 1 złoczyńcą, jak ca, którzy zgubiM innego tak sarno nde- i winnego... w Szlisselburgu...

Przypomniały mi się opowieści babki o krwawym dramacie M&rowicza.

Uspokój się, pani — powiedziałem. — Stoi przed j tobą uczciwy człowiek, oficer... Wykonuję swój obo- I wiązek i jestem przekonany, że księżniczkę czeka je­dynie polepszenie losu.

Nieznajoma w milczeniu wskazała mi obraź Matki Boskiej.

Powtarzam — wyszeptałem. — Księżniczka jest bezpieczna. Jej dola zmieni się na lepsze.

Wypuściła moją dłoń, skłoniła się i cicho wyszła z kościoła. Długo śledziłem ją wzrokiem, starając się dociec, kim jest i dlaczego tak bardzo interesuje ją los księżniczki...

58 —

, dr " mt śłk

Dzień dwunastego lutegjo był szczególnie wietrzny i chłodny, chociaż jasny. Księżniczka zajęła wraz ze swoją świtą i służbą kilka ekwip-aży. Koło kościoła San Carlo rozdała żebrakom hojną jałmużnę i odpro­wadzania przez tłum airtyistów i osobistości z wyższych sfer, w hałasie i krzykach biegnącego za nią i ma­chającego kapeluszami pospólstwa, skierowała się ku rogalikom miasta. Do .kisiięgi w bramie miejskiej wpi­sała sdę imieniem hrabiny SieMńskiei i wyjechała nia gościniec florencki. Pogalopowałem przodem, Chrdisite— nek zamykał orszak.

Szesnastego lutego księżniczka przyjechała do Bo­lonii. Hrabiego nie było w mieście. Oczekiwał jej w swoim bardziej ustronnym palazzo w Pizie. Hałaśli­wa świta i tłum służby księżniczki złożony z kilku­dziesięciu osób zaskoczyły hrabiego. Przyjął zresztą Tarakanową nad podziw serdecznie i z uszanowaniem, przeznaczył dla swego gościa niedaleko od siebie przy­zwoite apartamenty, otoczył ją wszelkimi wygodami i odnosił się do niej jak wiemy poddamy —i przy obcych nawet nie pozwalał sobie usiąść w jej obecno­ści.

Zaczęły się dziać jakieś dziwne rzeczy. O czym książę rozmawiał z księżniczką i jakie prowadził w jej sprawie układy —: nikt nie wiedział. Domyśliliśmy się tyilko, i to bardzo szybko, że zaczęła się tu hazardo­wa gra w miłość.

W rzeczy samej, księżniczka niezadługo wprowa­dziła się do mieszkania hrabiego. Jej świta i służba zostały umieszczone w pobliskich domach. Christenek od przyjazdu księżniczki zaczął mnie wyraźnie odsu­wać, zachowując się tak, jak gdyby cały sukces był

dziełem jego rąk. Z dumą i pogardą odniosłem się do tego, gdyż hrabia nie mógł nie wiedzieć, że tylko mo­jemu wpływowi zawdzięczał przyjazd księżniczki. .

Rozeszły się słuchy, że Aleksiej Graigoriewicz obda­rował księżniczkę rozmaitymi upominkami, wśród nicih medalionem ze swoim miniaturowym, malowanym na kości i zdobionym drogimi kamieniami konterfektem, i że kiedy przyjechała, rzucił dotychczasową fawory­tę, przepiękną i przemiłą damę, żonę bogacza Alek­sandra Lwowie za Dawydowa, pochodzącą także z ro­du Orłów.

Nie było wątpliwości — nowa czarodziejka opano­wała serce hrabiego, naszego bohatera. Lew zakochał się w pięknosłerzydłej ważce. Zaślepiony hrabia nie dbał nawet o pozory, pokazywał się z nią wszędzie '-S na promenadzie, w operze, w kościele.

Księżniczka mnie także zaszczyciła swoim zapro­szeniem. Wypytywała o to i owo i potwierdziła, że ufa mi najbardziej ze wszystkich. Hrabia obsypał mnie uprzejmościami. Christenek widząc, jakie mnie znów spotkały względy, uciekł sdę do fortelu. Przebiegły Grek zaczął się skarżyć, że księżniczka skrzywdziła go w Rzymie swą obojętnością i że nie może się z typn pogodzić. Za zgodą hrabiego ofiarowała mu więc pa­tent pułkownika. Ja zostałem pominięty. Przyjąłem to wszystko spokojnie, widząc życzliwość i zadowolenie hrabiego i księżniczki, czemu niezadługo zresztą dali wyraz.

No, Koncow — powiedział do mnie pewnego ra­zu hrabia. — Cześć ci i chwała, że dałeś mi okazję przysłużyć się takiej osobie. Trzeba jej także na przy­szłość zapewnić spokojne i bezpieczne życie. Istne cu­do, prawda? Jaki żywy, czarujący umysł! Powiem ci otwarcie, warto by się ożenić, porzucić ten kawaler­ski stan...

N'o7 a cóż, wasza wielmożność — odpowiedzia­łem — stoi na przeszkodzie?

Upiera się, bratku, mówi: zgodzę się, jak będę na należnym ¡mi miejscu.

To znaczy jak, za przeproszeniem, na należ­nym jej?

Nie rozumiesz?... Kiedy będzie w Rosji, w do­mu. No, kiedy monarchini się zmiłuje i zgodzi uznać jej prawa.

A czy to w ogóle możliwe?

Orłów się zamyślił.

Wydaje mi się — powiedział że sprawa nie jest stracona. Tylko żeby jej nie zaszkodzili tutejsi przyjaciele... Jesit bacznie śledzona przez tych wszy- sitłdioh Polaków i Gałą tę jeziuicką kompanię. Jeszcze, nie daj Boże, otrują nas, zastrzelą albo trafimy gdzieś w ciemnej uliczce na najemny kindżał. To potrzebna 'dla ich ciemnych sprawek osoba...

Oczy hrabiego były zaitrwożone, na otwartej, śmia­łej i mądrej twarzy widniało zmartwienie. Namię­tność senca, jakby wbrew woli, wyraźnie, przezierała w drżeniu jego głosu i w każdym słowie.

Minął dzień. Hrabia nie rozstawał się z księżni­czką.

-To ci bieda, nie wiem już, co robić — powie­dział kiedyś, zawoławszy mnie do siebie. — Męczę się, miotam, a ona nie słucha. Gdyby ktoś md pomógł, 'gdyby ją ktoś namówił...

Do czego? — zapytałem.

Żeby się skrycie pobrać i uciec...

— Z kim? * '

Ze mną...

* Jakże to, wasza wielmożność? Dokąd?

A choćby na kraj świata... Aha, jeszcze powiedz jej, żeby nie nosiła przy sobie pistoletów. O mało co

kilka diii temu w zapalczyWości nie zabiła swojej po­kojówki, Framciszki...

Wyznając mi to wszystko, atletyczny, najpiękniej­szy pośród śmiertelników hrabi a-heros stał z rumień' cem na twarzy i z opuszczonymi jak zakochany młodzik oczyma, nieśmiało oczekując, mego wyroku. Cóż mo­głem mu odrzec? Milczałem zażenowany, ale i wów­czas, jak zawsze, zdecydowałem się zostać jego od­danym i najpokorniejszym ze sług. Chodziło o ślub — co mogło być w tym złego? Żeniąc się z nią, hrabia szedł za głosem serca i równocześnie zyskiwał bardzo korzystną pozycję — sipowinowacał się z carską ro­dziną i czynił tym samym z pretendentki skromną hrabinę Orłową.

..Przerywam opowiadanie, wracając do rzeczy­wistości, do naszej biednej fregaty. Boże, oo za potwor­ność! Udręczony burzą „Orzeł Północy” już piątą do­bę dryfuje unoszony falami nie wiadomo dokąd. Na darmo próbowano wyliczyć położenie, na nic się zdały wszelkie pomiary. Dziś o świcie minęliśmy Hiszpanię w niewielkiej odległości od brzegów Afryki, koło ja­kichś dzikich, skalistych wysp. Dawaliśmy znaki. We mgle nikt nas nie zauważył. W ciągu dnia odbywałem wachtę. Dokuczliwy nie do wytrzymania wiatr ad lądu i bezkresna przestrzeń wzburzonego, huczącego mię- dzy skałami morza, statek bez masztu i bez siteru, po­wszechna rozpacz i brak najmniejszej nadziei na ratu­nek — oto 00 stało przed mymi oczyma. Pierwsza ska­ła podwodna — i wszyscy idziemy na dno.

s Irino', moja daleka, luiba zdrajczyni! Czy widzisz męki odrzucanego przez ciebie, tak niesławnie giną­cego wygnańca?

...Noc. Znów cisza. Jestem na powrót w kajucie. Boże Wszechmogący, daj sdły przeżyć choćby jeszcze dobę, dokończyć tó, com zaczął.

XIII

Wyczerpana załoga zasnęła. Czuwają tylko wachto­wi i ja.

Przystępuję teraz do opowieści o najcięższym do­świadczeniu mojego żyda. Ono to właśnie jest główną przyczyną mojej spowiedzi — i oby przeczytała te sło­wa ta, z której winy tułam ‘się po obczyźnie, przez którą niechcący, przyłożyłem ręki do czynu wystawia­jącego mnie na wieczny osąd i potępienie.

Było to w Bolonii, dokąd przepirowadził się hrabia. Księżniczka zażyczyła soibie, bym przyszedł. ,Wskazała mi zydel i sama usiadła. Widzę, że na jej policzkach znów płoną szkarłatne plamy, a oczy błyszczą i cała jest purpurowa.

; Lejitnancie, powiem ci w tajemnicy o pewnej sprawie — powiedziała, rozglądając się trwożmie.

Słucham, wasza wysokość, możesz, pani, we wszystkim na mnie polegać — odparłem.

Hrabia wyjeżdża jutro rankiem do Ldvonno. Sły­szałeś o tym?

Tak — odpowiedziałem.

11 Widzisz, doszło tam do kłótni i bijatyki pomię- dizy marynarzami angielskimi i rosyjskimi i hrabiego wzywa w tej sprawie jego przyjaciel, angielski konsul Dick.

To nic takiego — odrzekłem. — To błaha spra­wa, szybko da się ją załatwić i hrabia wróci.

CHoe imrie wzdąć ze sobą... A co będzie, jeśli się nie zgodzę i nie pojadę? —zaspyitaM księżniczka. — Jak myślisz? On ranie nie porzuci tak jak inni, nie mákinde na- zawsze?

Proszę wybaczyć — odpowiedziałem po . myśli Hrabiego. — To zwykła przejażdżka. Dlaczego nde miałabyś, pani, rzeczywiście pojechać z panem hrabią? Pogoda jest wspaniała. To przyjemność odlbyć razem taką podróż. _ _

Tak —r rzekła na to w zamydleniu. — Sama' bym chciała zobaczyć to miasto i waszą flotę. Hrabia tak wychwalał rosyjskich iñarymiarzy.

ł-j To wybornie, w ctzym zatem rzecz? — zapyta­łem, myśląc: „Tak! Zapadła hrabiemu głęboko w serce, nie chce się nawet na krótko z nią rozstawać.”

I jeszcze jedno — powiedziała księżniczka, zbie­rając myśli.

Zobaczyłem, że oczy ma pełne łeż, że usta jej drżą,| że patrzy na mnie i jakby mnie nie widziała.

FosłucKaj, proszę! — zawołała, chwytając mniej za rękę. — Tyś człowiek uczciwy... hrabia mi się oświadczył, prosi mnie o rękę... Cóż ty na to?

Wstałem z uszanowaniem.

Winszuję ci, pani, z całego serca — odparłem szczerze, składając niski ukłon. — Cnoty twoje zwy-. ciężyły, nie ma w tym nic osobliwego.

Nie oszuka mnie? Nie zdradzi?:.*— zaczęła mó­wić półgłosem, oglądając się znowu lękliwie i widzę, że usta jej zbielały, że głęboko jest przejęta. — Po­wiedz mi prawdę, zaklinam cię, błagam!... Widzisz, idąc za twoją radą, nie noszę już broni,' nie chcę mu sprawić przykrości...

Przyszło md do głowy, że w czasie tej wyprawy Hrabia może zapragnie wziąć z nią ślub.

Miej litość, wasza wysokość — powiedziałem,

WmA

i na wieki będę pamiętać to, co wtedy rzekłem, owe fatalne słowa: — Czego obawiasz się, pani? Przecież hrabia jest w tobie becz pamięci zakochany, dobrze to wiem. Widzi cię we śnie, myśli mu się pomieszały. Chciał nawet uciec z .tobą.

Więc to prawda? Przysięgniesz na własną ma­tkę, na ojca? — zawołała, ściekając mą dłoń.

Jak przed Bogiem! Sam to od niego słyszałem. Zaszczycił mnie swym wyznaniem... a przecież kim jestem dla ¡niego? Nędznym podwładnym, mizera- kiem... mówił tak szczerze...

Księżniczka skierowała wzrok na wiszący w jej komnacie mały, podróżny obraz Zbawiciela w cier­niowej koronie i przez chwilę pozostała nieruchoma, jakby pogrążana w żarliwej modlitwie.

Śmiałym szczęście sprzyja! — rzekła, wstając z fotela i prostując się. — Gdy będę jego żoną, nie zdra­dzi minie, nie może mnie zdradzić... jadę... ale pa­miętaj, wolności i serca nie oddam darmo... co się ma stać, to się lada dzień sitanie...

Z całej diuszy znów powinszowałem księżniczce.

Jeszcze słowo, Koncow — zatrzymała mnie. —; Proszę mi powiedzieć, ale jak przed Bogiem, według sumienia, czy to rzeczywiście ten sam Orłów, kitóry pomógł waszej monarchini osiąść ma tronie?

Ten sam.

Zuch, bohater! — wykrzyknęła żarliwie księżni­czka. — Ev viva *! Dzielny Cyd, heros! Iskra boża daje takim ludziom odwagę i wielkoduszność.

Wyszedłem pełen radości z rozwiązania sprawy, chociaż dręczyła mnie ukryta myśl, czy księżniczka wie o innym, późniejszym postępku hrabiego? I dla­czego nie powiedziałem jej o tym jego ciężkim, niewy-

E v v i v a! (wł.) — Niech żyje!

faaczaikiie ciężkim grzechu? Spełniałem swój obowiązek i wolę przełożonych, ale równocześnie żałowałem tej tooibdety.

Opanowały mnie wielkie wątpliwości i nie dały mi tej nocy spokojnie zasnąć. „Obowiązek obowiązkiem, a co, jeżeli?... Pójść rankiem szeptał mi głos we­wnętrzny. ¡^Uprzedzić ją... jeszcze jest czas. Niech le­piej sama wszystko starannie przemyśli i zadecyduje.”

Ledwie słońce wzeszło, ubrałem się i pospieszyłem do domu hrabiego. Prized bramą tłoczyli się ludzie, podjeżdżały zaprzężone powozy. Przecisnąłem się przez itłum. Hrabia z księżniczką siedzieli już w karecie. W drugim powozie znajdował się Chraisstenek, w trze­cim część słiiżby.

Siadaj, Koncow, tylko na ciebie czekamy! — krzykmął hrabia.

Odruchowo wsiadłem do powozu Chrastenka. Orszak ruszył. Ranek po przelotnym deszczu był jasny, cichy.

I cóż pan o tym myślisz? i— zapytał mnie Chri- sitenek, kiedy ruszyliśmy.

O czym?

O tej podróży.

Nie wiem i nie śmiem wiefdzieć odpowie­działem.

jy;Jutro będziemy wiitać młodą parę — uśmiech­nął się. Pobiorą się.

||| Ale skąd cerkiew?

A nasza marynarska to co? Wejdą na okręt fla­gowy i tam im zaraz udzielą śluibu. Dla/tego pewtnie zgodziła się na ten wyjazd...

To pewne?

No, a jak? Nie wddzdsz pan?... Hrabiemu jakby skrzydła kito przypiął. Trudno było uwierzyć, a tu sło­wo ciałem się stało.

W Livorno hrabieigo Orłowa powitał dowódjca na­

szej eskadry, admirał Samuel Karłowicz Greig. Hra­bia z księżniczką złożyli później Wizytę jemu i konsu­lowi Dickowi, byli na przejażdżce po okolicy z konsu­lem, jego żoną i całą kampanią, a potem popłynęli kutrami * na wycieczkę po morzu, z muzyką, wszędzie odprowadzani przez ciekawski, goniący za nimi tłum.

Wieczorem drugiego dnia pobytu w L&wrno hra­bia z księżniczką byfli W operze. Kiedy wrócili, zauwaT żyłem w sieniach oddanego do dyspozycji hrabiego rozkosznego nadmorskiego palazzo innego podejrzane­go osobnika — też będącego na naszej służbie Gre­ka, Osipa Michaj łowicza Ribasa alibo de Ribasa. Był to typ w rodzaju Chrisitenka, czarny jak żuk, ale wyż­szego wzrostu i mniej ruchliwy. Tak ich też u nas na­zywali — żuk i żuczyca. De Ribas, jak się dowiedzia­łem, jeszcze wcześniej niż ja i Chrisitenek jeździł do Wenecji wywiedzie się czegoś o księżniczce.

Zegnaj, popie —„zaśmiał się hrabia przez okno do de Ribasa. — Tylko nie zapomnij ornatu...

Ornat... i dlaczego popie? — gubiłem się w do­mysłach, stojąc w cieniu marmurowej kolumnady gan­ku, z którego roztaczał się przepiękny widok na błę­kitne, bezbrzeżne morze i całą naszą eskadrę.

XIV

Dwudziestego pierwszego lutego pogoda była szcze­gólnie piękna, prawie letnia. Po niebie nie przeszedł ami jeden obłoczek, morze było ciche i wszystko wy­dawało się jakieś odświętne i radosne.

tu: łódź wloełowo-żaglowa.

Angielski konsul na cześć hrabiego i jego damy sprosił gości na przyjacielskie śniadanie. Księżniczka zjawiła się na nim w strojsu bogatym i bardzo szy­kownym. Była ożywiona i wesoła. Gdzie się podziała cała jej choroba? Szczebiotała z gośćmi' konsula, spa­cerowała po przybranej kwiatami estradzie, śmiała się i beztrosko żartowała. Wszyscy odnosili się do niej uprzejmie i z niezwykłą uwagą. Hrabia Aleksiej Gri- goriewiez usługując swej darnie, podawał jej wachlarz, rękawiczki albo troskliwie brał od sług i podsuwał ja­kiś chłodzący napój. Wszyscy widzieliśmy, że nie spuszcza z czarującej księżniczki zakochanych, rozma­rzonych oczu. Ona sama też jakiby się odrodziła — gdzie się podział chorobliwy rumieniec?! Rycerza swe­go, ujarzmionego iwa, miała u stóp.

* Widzisz naszego zalotnika — szepnął Chrisite- nek, spoglądając na mnie. — Patrzcie go, jak to w pokojowej walce, z ozesmeńskimi ¡Laurami na czole, nie omija też-innych zwycięstw!

Admirał Greig, z natury mruk, zawsze nieprzy­stępny i skupiony, był trochę roztargniony, siedział z opuszczonymi oczami ii jak gdyby nikogo nie zauwa­żając, cały czas milczał. Z salonu wdidać było morze i w oddali ustawioną w szyku rosyjską flotyllę. Damy zaczęły rozmowę o przyjemnościach przejażdżki pod żaglami. - ; ■

I Kiedy wreszcie, panie hrabio, pokażesz mi swo­je okręty?- zapytała księżniczka. — W Civitavecchia zainscenizowałeś. bitwę pod Czesmą — uszczęśliwiłeś wtedy swoich ,gości, nie zechcesz nas także zaszczycić takim widowiskiem?

Wszystko jest przygotowane! — odpowiedział hrabia Orłów, wstając i kłaniając się z uszanowaniem.

Towarzystwo ruszyło w stronę morza.

Damy -d panowie zeszli na (brzeg. Hrabia Aleksiej

Grigoriewicz odnosił się dio księżniczki ze szczególną atencją. Narzucił jej na ramiona szai, wziął z rąk słu-" gi parasolkę i otworzywszy ją, szedł obok księżniczki obsypując ją subtelnymi i namiętnymi wyznaniami. Stojący na brzegu widzowie cieszyli wzrok jego ge­neralskim ciemnozielonym, z czerwonymi wyłogami, bogato złoconym mundurem i majestatyczną postawą, krzyczeli „wiwat” i szeptali: „To ci dopiero parka!” Wszyscy wsiedli do oczekujących szalup i kutrów. Wraz iz ¡księżniczką do złoconego, po królewsku przy- strojonego kutra wsiadły admirałowa Greig i konsu- lowa Dick. Hrabia siadł /z admirałem, a my — cała świta — wraz ze służbą księżniczki.

Kutry skierowały się w stronę flotylli. Eskadra^ przywitała nas szczególnie uroczyście — wszędzie ło­potały flagi, oficerowie stali na pokładach w galowych mundurach, marynarze wisieli na masztach i rejach. Ze wszystkich okrętów rozbrzmiewała przyjemna mu­zyka. Daleki brzeg (był pełen ciekawskich.

Z admiralskiego ¡okrętu „Trzej Hierarchowie’ ’ opusz­czono zdobny fotel i na ¡nim wciągnięto mia pokład księżniczkę i pozostałe damy. My weszliśmy po trapie.

Ledwie damy stanęły na pokładzie, ze wszystkich stron ¡rozległy się zgodne okrzyki i armatnie wystrzały. Widowisko było imponujące. Ludzie zapełniający ulice i nabrzeże machali z radości kapeluszami i chusteczka­mi. Wszyscy myśleli, że Orłów także tutaj przepro­wadzi manewry i spali dla efektu jakiś stary okręt. Skierowano na nas mnóstwo lunet i lornetek. Dziesią­tka szalup pełnych gapiów zaczęły odbijać od brzegu d podpływać do statków.

Na „Trzech Hierarchach” zamieszanie ¡było szcze­gólnie widoczne. Służba admirała przygotowywała przyjęcie, wynosiła na pokład wina, cukry, owoce. Nas także poczęstowano. W mesie zaczęły się tańce.

Młodzież z zapałem ruszyła do kontredansa i kotylio­nów. Parni admirałowa i pani konsulowa bardzo nad­skakiwały księżniczce.

Po chwili zaproszono damy do osobnej kajuty. Hrabia i admirał, rozmawiając, zeszli za nimi. Ten ostatni był jakiś niezbyt zadowolony i trochę po­chmurny.

Będą żenić hrabiego z księżniczką — powiedział półgłosem Ikitóryś z oficerów do swojego ¡kolegi.

Zmartwiałem.

t^-i Dlaczego tutaj? — zapytał ten, do którego skie­rowano owe słowa. — Co to za tajemnica, po co ten pośpiech?

Nie ma nigdzie 'bliżej cerkwi prawosławnej. Admirał użyczył kaplicy na okręcie, dlatego też księ­żniczka przyjechała do Dworno, i właśnie na ten sta­tek.

Po chwili na specjalne wezwanie zeszli pod po­kład również niektórzy członkowie świty, wśród nich zerkający na siebie porozumiewawczo obaj Grecy, przewrotni i zręczni Ribas i Christenek. Nie wiem, dlaczego przypomniały mi się wtedy zagadkowe słowa hrabiego skierowane do Ribasa — ,,pop” i „ornat”. Nawiasem mówiąc, -na statku nie ibyło widać żadnego duchownego.

Pokład trochę opustoszał. Oficerowie spacerowali, rozmawiając wesoło i kierując lornety na gapiów w szalupach. Orkiestra grała na rufie wesołego mar­sza, potem arię z jakiejś opery.

Pod pokładem zaszło tymczasem coś, o czym do dziś dnia-nic pewnego nie wiem. Jedni twierdzili póź­niej, że w czasie biesiady otwarcie ogłoszono zaręczyny hrabiego z księżniczką i że wszyscy uroczyście pili przy tym zdrowie narzeczonych. Inni zaklinali się, jakoby w specjalnej kajucie, dla zachowania pozorów, że hra-

hia dotrzymał słowa danego księżniczce, doszło do for­malnego zawarcia związku małżeńskiego i że role papa i diakona bkiźnierczo grali Christenek i Ribas, prze­brani w palowe szaty cerkiewne. Pierwszy z nich był diakonem, dnugi popem.

Ale uprzedzam wypadki. Musimy jeszcze wrócić na pokład „Trzech Hierarchów”.

Nie mam siły, serce mi się teraje i 'pióro wypada z dłoni na myśl o tym, 00 tam chwilę później zoba­czyłem. I gdziekolwiek bym był, Obojętne czy przeży­ję dzięki cudowi boskiemu, czy też zginę w otchłani fal, wspomnienie o tym wszystkim nie zatrze się we mnie do ostatniego tchu.

Na statku zapanowało ożywienie. Wszyscy, którzy byli przedtem w kajucie, wyszli znowu na pokład, sta­nęli w kilku rozgadanych grupkach wzdłuż burt i na nadbudówce. Słychać było żarty, śmiech. Służba roz­nosiła napoje chłodzące i wino.

Księżniczka siedziała przy burcie. Zerwał się wiatr, oziębiło się. Skinieniem głowy przywołała mnie do sie­bie. Pomogłem jej wdziać mantylkę.

Na wieki zapamiętam! — szeptała z pełnym- zachwytu, szczęśliwym uśmiechem, gorąco ściskając mi dłoń. — Dotrzymałeś pan słowa. Sen staje się jawą i niedługo będę w Rosji, a tam — dlaczego nie mam mieć nadziei? Może zasiądzie kiedyś na tronie caryca Elżbieta Druga... Wiek cudów! Kim w końcu ibyła nie tak znowu dawno panująca teraz monarchni?

Oszołomiły mnie jej słowa. Zmilczałem, skrępowany niedorzecznym majaczeniem zaślepionej (kobiety.

Z „Trzech Hierarchów” dano tymczasm znak spe­cjalną flagą. Rozległy się saluty z armat. Zagrzmiało potężne „hura!". Na wszystkich okrętach znów zaczęły grać orkiestry.

Eskadra rozpoczęła manewry.

Zachwycona powszechną uwagą przyszłych podda­nych, księżniczka oparta 10 ¡burtę stała w błogdm zamy­śleniu, śledząc wzrokiem sygnałowe dymy wystrzałów i rozpoczynający się ruch statków. Jak diziś widzę ją w błękitnej aksamitnej mantyli, w czarnym słomko­wym kapelusiku i z białą parasolką w ręce.

Ja też trochę zapomniałem się przy tym, myśląc: „Tak, stało się! Hrabia znalazł towarzyszkę życia, po­trafi ją przekonać d pospieszą 'do stóp miłosiernej mo- narehjni.”

XV

Wasze szpady, panowie! -— rozległ się nagle niedaleko ode mnie wyraźny, rozkazujący głos.

Obejrzałem się/Kapitan gwardii Litwinow zwracał się kolejno do adiutantów i całej świty hrabiego i za­bierał wlszystkim szpady. Uzbrojeni marynarze za­pełnili pokład. Admirała Greiga i jego żony oraz pani konsulowej już tu (nie było. Zdumiony, w ślad za inny­mi oddałem kapitanowi szpadę.

Księżniczka, słysząc szczęk broni i rozmowy, szyb­ko się odwróciła. Jej twarz była blada. W jednej chwili wszystko pojęta.

Co ito ma znaczyć? ggj zapytała po francusku.

Na osobisty rozkaz jej cesarskiej mości jesteś, parni, aresztowana! —- odpowiedział jej w tym samym języku kapitan.

' Przemoc? — wykrzyknęła księżniczka. — Na pomoc!... Do minie!

Rzuciła się w stronę trapu, rozsuwając słabymi rę­kami zamknięty krąg gwardzistów. Opalone, nachmu-

rżane twarze marynarzy patrzyły na nią ze zdziwie­niem i w milczeniu.

Litwinow zastąpił jej drogę.

Nie wolno — powiedział. — Proszę się uspokoić.

Zdrajcy! Przeklęci! — z wściekłością wydusiła z siebie księżniczka. — Tak ¡postępować z kobietą, z córką carskiego rodu! Zejść mi z drogi! — krzyczała po francusku do żołnierzy. — Gdzie jefet hrabia Orłów? Zawołać go, przyprowadzić tutaj... Odpowiecie za wszystko!

Hrabia na rozkaz jej cesarskiej mości i pana admirała także jest zatrzymany — odpowieldiział jej z uprzejmym ukłonem Litwinow. Igi- Został areszto­wany, tak jak i ty, pani..

Księżniczka krzyknęła głośno i cofnęła się... Jeij gasnące spojrzenie zatrzymało się na mnie. Z wyrzu­tem, jak nóż prześliznęło się ono po moim sercu, jakby mówiło: „Ty jesteś winien, tyś mnie zgubił...” Księżni­czka zachwiała się i padła bez zmysłów.

Marynarze zanieśli ją do kąjuty.

Służbę księżniczki oprócz pokojówki, którą zosta­wiono przy niej, również aresztowano i pad silnym konwojem przewieziono na inny statek.

Wstrząśnięty do głębi duszy wszystkim, co zaszło na moich oczach, przyszedłem do siebie w jakiejś mro­cznej klitce statku. Uniosłem głowę i widzę, że razem ze mną, też zamknięty pod strażą, siedzi sam najwię­kszy zdrajca, Christenek. Niezmiernie mnie tp zdziwi­ło. Mój towarzysz zachowywał się zresztą spokojnie. Nie­dbale wyciągnięty, dojadał coś ze złapanych w zamie­szaniu cukrów i z rzadka spoglądał na zamknięte drzwi.

Dziwisz się pan? — zapytał mnie. — Istne cuda, nieprawdaż?

-h74 —

Talk, jest się czym zadziwić — odpowiedziałem,

ledwie opanowując niechęć do niego.

Nie dało się inaczej — powiedział.

Dlaczego?

Tylko obietnicą śluibu można było skusić tę awaniturnicę.

Ale po co igrać z jej uczuciami, sercem? ■■— za­pytałem, nie mogąc się dłużej powstrzymać. .

Inaczej w żaden sposób nie zwabilibyśmy jej na statek.

-— Były inne sposoby — zaprotestowałem.— Wiem, że hrabia przysięgał jej miłość, .a zositawszy jego żoną, ona i bez tego chętnie zaufałaby naszej eskadrze.

Ech, drogi Koneow, co za naiwność! — powie­dział z uśmiechem Grek. — Czyżbyś pan, za przepro­szeniem, wcześniej się nie domyślił? Przecież właśnie w tym czasie, kiedy hrabia wdawał się z księżniczką w ¿najsubtelniejsze amory, ja pod jego dykitando i w jego imieniu pisałem do monarchini, że tutaj, w celu schwytania tej awanturnicy, zdecydowano się już na wszystko — choćby nawet bez żadnego gadania ka­mień do szyi i do morza.

.— Ddaczegoście jej rzeczywiście nie utopili? wy­krzyknąłem śmiało, nie zastanawiając się,, co mówię.

Byłoby to bez porównania lepsze dla oszukanej,, nieszczęśliwej, chorej...

Pożyje jeszcze — powiedział Christenek. — Rozkazano ją schwytać zręcznie i bez hałasu. Wszy­stko zostało ściśle wykonane.

Z oburzeniem słuchałem tych obojętnych, zim­nych słów. Naigrawanie się niegodziwego Greka wy­prowadzało mnie z równowagi.

No, dosyć przyjacielu — rzekł Christenek. —=fj Uspokój pan swoje rycerskie uczucia, wszystko to głupstwa! W naszych czasach, pomnij moje słowa, naj­

ważniejsza jest odwaga i w każdym .zuchwalstwie mądra i zręczna intryga. Udało ci się — jesteś potężny i boga/ty, nie — czeka cię bidda, a może i jeszcze go­rzej — Syberia. Wstańże pan, nie widzisz? Pora na nas...

Uniosłem głowę i Ujrzałem, że nasza komórka" stoi otworem, a za drzwiami tłoczą się uśmiechnięci, we­seli, najwyraźniej rozbawieni marynarze.

Greka i mnie zawołali do mesy kapitańskiej. Stała tam już cała bateria win, dymiły fajki, kipiał ponciz. Kazano się napić i zwolniono nas na brzegi Hrabia, jak się później dowiedziałem, ibył w tym czasie z admi­rałem u konsula. Radzili tam nad dalszymi .posunię­ciami.

Nastał wieczór. Ulice Livorno szumiały oburze­niem poruszonego tłumu. Rosjanie kryli się po domach. Odruchowo wziąłem kapelusz i płaszcz i zaułkami wy­szedłem za miasto nad morze.

XVI

Upadłem na piasek. Boże, co za męka! Dusiły mnie łzy. Nienawidziłem, przeklinałem cały świaft. „Jak do­szło — myślałem — do tak ¡bezbożnego, wołającego

o pomstę do nieba czynu? I ja byłem uczestnikiem, wykonawcą czegoś takiego!” Dygotałem z żailu i zło­ści. Rozpaczliwie wspominałem i analizowałem w pa­mięci wszystkie oburzające szczegóły, wszystkie te ich diabelskie knowania. Myślałem też o zdradzie te­go, komu byłem tak oddany, tego który, nie zawahał się, nie powstydził igrać z najświętszym uczuciem — miłością. Stała mi w tej minucie przed oczyma biedna,

oszukana przez wszystkich, zgnębiona rozpaczą kobie­ta. Wyobraziłem ją sobie udręczoną w więzieniu, może nawet w kajdanach, pod strażą nieokrzesanych żołda­ków. „I w jakim momencie- się to stało? -^myślałem.

Akurat wtedy, kiedy wszystko tak nieoczekiwanie się do niej uśmiechnęło, kiedy spełniły się jej złote, niebywałe sny i marzenia. Ona, nieznana córka byłej cesarzowej, ujrzałą w końcu u siwych srtórp pierwszego zaufanego nowej monarchini. Cała flota wiwatowała na jej powitanie, rozlegały się salwy honorowe. Co musiała wtedy czuć, co przeżyła?”

Spod skały, gdzie leżałem, widziałem zachód słońca wyzłacającego ostatnim blaskiem wzgórza, szczyty miejsikich kościołów i ledwie widoczne na morzu syl­wetki okrętów.

Hańba, hańba! ^ szeptałem do siebie. — Hrabia Orłów na wieki splamił się nowym, jeszcze bardziej plugawym postępkiem. Ani czesmeńskie, ani żadne inne laiury nie skryją tego piętna przed łudzkdm i bo­skim osądem. A wraz z nim wedle zasług odpowiemy i my wszyscy, którzyśmy pomagali mu w tym podłym czynie.”

Tak siilna rozpacz i smutek mnie ogarnęły, że go­tów byłem targnąć się na własne życie.

Nie, kajaj się, całe życie się kajaj! — powtarzał mi głos sumienia. — Szukaj sposobu odkupienia swo­jego ciężkiego grzechu.”

Z admiralskiego statku dobiegł dźwięk armatniego wystrzału. Na pozostałych, stojących bliżej statkach zagrali capstrzyk. Trwała tam modlitwa. Morze spo­wijał mrok. Koło strażnicy i wzdłuż brzegu pojawiły się ognie wartownicze. ^\

Wstałem i powłócząc nogami, powlokłem się w stronę miasta. Czekał tam na mnie ordynans hrabie­go. Poszedłem za nim. ■

— No, Koncow, przyznaj się, zdziwiony jesteś? —- zapytał witając mnie Aleksiej Grigoriewicz.

Język odmówił mi posłuszeństwa. Ale też co mo­głem mu odpowiedzieć? Obdarzony wszeOikimi dobra­mi tego świata bohater, ulubieniec fortuny, błyskoitiM- wy, obsypany zaszczytami dostojnik, do niedawna jesz­cze będący moim bóstwem, był mi (teraz wstrętny i nieznośny.

Myślisz, że ¡nie pamiętam, że zapomniałem? — mówił dailej, unikając jakby mego wzroku. — Przecież tobie to wszystko zawdzięczam... Gdyby nie ty i nie jej wiara w twój udział w tej całej sprawie, nie tak łaitwo poddałaby się, ptaszyna...

Słowa hrabiego przygnębiły mnie. Stałem oszoło­miony, zagubiony.

Może jeszcze tego ńie wiesz spi jakby na pocie­szenie powiedział hrabia — uspokój się... W sprawie tej zuchwałej uzurpatorki, która przywłaszczyła sobie ród i imię nie na jej ¡miarę, przyszedł z Petesiburga jednoznaczny rozkaz: pojmać i dostarczyć tam za wszelką cenę. Teraz rozumiesz?

- Milczałem nadal stropiony.

Samozwanka 'jest w naszych rękach — zakoń­czył hrabia. — Wola monarchini została spełniona i aresztantkę wkrótce powiozą na północ. Sporo zacho­du będzie kosztowało dostarcie do sedna tej sprawy... Nie jest to zresztą tylko sprawa obcych — zamieszani są też niektórzy z naszych podróżników. W papierach tej oszustki znaleziono wielce znajome ślady... ''

A ciebie cieszy, że będą nowe areszty, ścigania! — pomyślałem. — A cóżeś sam uczynił, bezlitosny, bez­duszny człowieku?”

Co tak ciągle milczysz?^- zapytał hrabia.

W mieście szumią — odpowiedziałem. — Zbiego­wiska, krzyki, pogróżki. Strzeż się, wasza wieknożność

dodałem, nie mogąc opanować odrazy do niego. — To nie Rosja... mogą zasztyletować jak nic.

A ja ci tak powiem, mój miły — zachmurzył się hrabia. — Kto ciebie albo kogokolwiek'z naszych cihoć tknie, czy zacznie grozić... pokaż tylko na morze... stamtąd siedemset armat, bratku, spogląda prosto na miasto! TytlkO skinę i zrobi się równiutko i czysto. Tak możesz każdemu powiedzieć! Ja tam się ich nie boję...

Pyszałek!” — pomyślałem, aż drętwiejąc z gnie­wu, i wyszedłem od hrabiego w milczeniu, nie skło­niwszy się nawet.

XVII

Minęło jeszcze kilka trudnych, mie v do wytrzyma­nia dni. Mieszkańcy Livorno rzeczywiście szumieli co­raz głośniej i zaczęli grozić, że użyją otwartej przemo­cy. Oburzony tłum od rana do nocy hałasował przed pałacem hrabiego, od czasu do czasu rzucając kamie­niami w bramę. Hrabiego strzegł silny oddział mary­narzy. Łodzie pełne dam i co bardżiej znanych miesz­kańców miasta co chwila odpływały z przystani. Snuły się koło naszych okrętów licząc, że uda im się zoba­czyć nieszczęsną uwięzioną.

Wysłano mnie na „Trzech Hierarchów”. JHrafoia po­lecił mi zawieźć tam list i paczkę francuskich ksią­żek, Później dowiedziałem się, że była to przesyłka dla księżniczki. Gdy już wracałem do miasta, usłysza­łem nagle krzyk. Obejrzałem się z łódki i zamarłem: W otwartym oknie „Trzech Hierarchów” zobaczyłem przyklejoną do kraty bladą twarz i czyjąś rękę ma­chającą do mnie chusteczką. Ja także uczyniłem znak

dłonią. Czy został zauważany z okrętu na tle grzebieni fal — nie wiem.

Marynarze z zapałem przyłożyli się do wioseł. Od morza wiał chłodny wiatr. Łódka szybko pędziła; roz­cinając dziobem fale.

Rozeszły się słuchy, że eskadra lada dizdeń wyruszy. Jaki miał być cel tego rejsu, nikt nie wiedział. Wła­śnie zamierzałem wyjść, aby dowiedzieć się, czy zosta­nę przy sztabie hrabiego, i zdążyłem wiziąć w rękę ka­pelusz, kiedy do pokoju «ktoś wszedł. Obejrzałem się

w progu majaczyła jakaś czarna figura. Rozpozna­łem w niej nieznajomą Rosjankę z kościoła Santa Ma­ria. Jej wymięty i zakurzony strój świadczył, że przy­szła do mnie wprost z drogi.

Poznajesz mnie, panie? —■ ^zapytała, odrzucając z twarzy Woalkę. Jej złociste falujące wło^y okazały się jeszcze gęściej usiane siwizną.

Czym mogę służyć, pani? — zapytałem.

To tak wyglądają twoje przysięgi? — rzekła, zbliżając się do mnie. & Gdzie twoje zapewnienia, że jesteś uczciwym człowiekiem?

Proszę mnie .wysłuchać... jestem niewinny — zacząłem.

Oprawcy, zbrodniarze! — wykrzyknęła. — Urzą­dziliście zasadzkę, zwabili, zgubili biedną kobietę i myślicie jeszcze, że wam to ujdzie na sucho. Jesteście spokojni? Mylicie się —- czas zapłaty bliski, wkrótce nadejdzie!...

Tak napierała na mnie, że cofnąłem się w kąt ku otwartemu oknu. Okno znajdowało się na parterze i wychodziło na ogród. Ucieszyłem się widząc, że w ogrodzie nie ma nikogo. Hałas mógłby zwrócić uwagę ciekawskich i zaszkodzić nieznajomej, kitórej celu wi-

zyity ¡nie rozumiałem. Wydawało «ni się, że nic nie jest wystanie zmienić jej oceny wszystkich tych wyda­rzeń.

Pan jesteś niewinny? — zapytała. — Niewinny?

Tak, wszystko, co robiłem, robiłem uczciwie! Zobaczysz, pani, dowiodę tego...

r Odpowiadaj... Tyś doradził księżniczce ten wy­jazd? Przekonywałeś ją?

Przekonywałem...

Mówiłeś o możliwości małżeńsitwa z Orłowem? Nie próbuj się pan wykręcać, słyszysz? Żądam jasnych odpowiedzi! — mówiła dalej kobieta w czerni, aż dygo­cąc z poruszenia. \

O ślubie powiedział mi sam hrabia, przysięgał, że sdę ożeni.

O, kłamliwi zdrajcy! Giń! — wykrzyknęła z wściekłością nieznajoma.

Nie zdążyłem się odsunąć. Strzeliła, celując mi pro­sto w twarz. Kłęby dymu przysłoniły mi wszystko... Rzuciłem się i chwyciłem szailoną za ręce. Z wykrzy­wioną gniewem twarzą- szarpała się ze mną. Wystrze­liła jeszcze raz i na szczęście znów obok. Zabrałem jej pistolet i wyrzuciłem do ogrodu. Zbiegła się służba, zaczęto stukać do drzwi od strony salonu. Podbiegłem do nich i na siłę opanowując wzburzenie, powiedzia­łem, że rozładowywałem w oknie pistolet i że nie sta­ło się nic groźnego. Zastawili nas w sspokoju, chociaż przyglądali mi się z niedowierzaniem.

Zamknąłem drzwi i wróciłem do nieznajomeij. By­łam w stanie, którego nie da się opisać.

Ach, ach! — powtarzałem. — Cóżeś, pani, na- robiła, na co się-zdecydowała! I za co, za co?

Kobieta w czerni przycisnęła czoło do oparcia krze­sła i gorąco szlochała. Przeszedłem się po pokoju

i niechcący spojrzałem w lustro. Byłem blady jak śmierć, sam siebie nie poznałem.

Posłuchaj, pani — rzekłem w końcu <ło niezna­jomej, która nie przestawała płakać. — Powinnaś wie­dzieć, że ja sam stałem się ofiarą niegodziwego oszu­stwa.

I zacząłem opowiadać.

Widzisz więc, pani — powiedziałem, kończąc opowieść — Bóg się zmiłował, jestem żywy... Czekam teraz na twoje wyjaśnienia...

Nieznajoma długo <nie mogła wyrzec słowa. Dałem się jej czegoś napić i zaproponowałem spacer po ogro­dzie. Tutaj wrócił jej dar mowy. Ze dwa razy nie­śmiało spojrzała na mnie, jakiby prosiła o wyrozumia­łość, w końcu zaczęła mówić.

g — Moja historia jest o wiele smutniejsza — po­wiedziała ze łzami w oczach, kiedy przeszliśmy kilka alejek i usiedli na ławice. ;— Ale tak się wobec cie­bie, panie, czuję winna, tak bardzo — dodała, zakry­wając ¡twarz rakami. — Nigdy mi nie wybaczysz.

Proszę się uspokoić — powiedziałem, djoahodząc pomału dio siebie. — Jestem gotów wybaczyć, zapo­mnę... wszystko to palec boży... wszystko jest w Jego władzy...

Nieznajoma odwróciła w moją stronę bladą, znu­żoną twarz, schwyciła mnie za rękę i znów zaszlo- chała.

Jesteś tak wielkoduszny — wyszeptała. — Sły­szałeś o losie Mirowicza?

Słyszałem.

Ja jestem winna wszystkiemu, co zrobił... Je­stem jego byłą narzeczoną, Poilikseną Pczołkiną.

Osłupiałem... Wszystkie szczegóły sprawy Mirowi­cza, opowiedziane przed dziesięciu laty przez zmarłą babcię, odżyły w mej pamięci. Schyliłem się, wzią-

łem w dłoń rękę mojej niedoszłej zabójczym i uścisną­łem ją z całą serdecznością.

Ir _ proszę mówić, proszę mówić — rzekłem.

iW Rosji nie mogłam dłużej .pozostać — opowia­dała jakoś dziwnie szytbko i niewyraźnie. — Dziesięć lait 'tułam slię (po świecie. Byłam w klasztorach na-Wo­łyniu i Litwie, służyłam chorym i słabym. Będąc rok temiu za Wołgą, otrzyimałam pierwsze, niejasne jesz­cze wiadomości ó księżniczce Tarakanowe j, księżnej Azowa i ziemi Władimirtskiej. Wezwały mnie do niej jakieś tajemnicze, mnie samej nie znane osoby. Rozu­miesz, panie, jak. chciałam ją zobaczyć... Szukałam spotkania z nią. Zaopatrzona przez te oSoiby w odpo­wiednie środki, poznałam księżniczkę, najpierw przez korespondencję, a poitem osobiście w Raguzie, i uwie­rzyłam jej. O, jak bardzo życzyłam jej szczęścia, za­dośćuczynienia za przeszłość! Ochraniałam ją, uczy­łam ojczystego języka, historii, dawałam rady. Pilno­wałam jej, śledziłam od momentu wyjazdu z Raguizy do Rzymu, pisałam .do niej, ostrzegając, błagając

0 ostrożność, przekonania^ że przeznaczony jej jest wielki los..., Resztę pan znasz. Jakież było moje prze­rażenie, kiedy dowiedziałam się o jej aresztowaniu... Zostanę w Livorno, będę czekała... Mieszkańcy tego miasta uwolnią ją, odbiją... Powiedz, panie, co o niej myślisz? Czyś przekonany, że nie jest uzurpatorką? 2e to prawdziwa córka monarchini Elżbiety?

Ani nie mogę tego twierdzić, ani temu zaprze­czać.

Ja jestem tego pewna, zrosłam się z tą myślą

1 nie rozstanę się z nią.

Pczołkina wstała, zasłoniła twarz woalką, patrząc mi w oczy mocno uścisnęła mą dłoń, chciała coś jesz­cze powiedzieć, lecz chwiejnym krokiem wyszła.

Ty jesteś dobry, łagodny!... Do zobaczenia w lepszych czasach! —- dodała,. odwracając się w bramie Ogrodu.

Jeszcze raz albo dwa widziałem tę zagadkową oso­bę, kiedy odwiedziłem ją, zgadnie z umową, w nie­wielkiej austerii „Pod Lilią” koło klasztoru urszula­nek, gdzie się zatrzymała. Wciąż żyła. nadzieją, że księ­żniczkę mogą uwolnić w Anglii albo w Holandii, gdzie musiała po drodze zawinąć nasza eskadra.

Ona została... zesłana, aby odradzić naszą ojczy­znę! —■ powtarzała Poliksena', kiedy się z nią rozstawa­łem. — Dlatego wierzę, że nie może zginąć, że ją ura­tują, uwolnią.

W nocy na dwudziestego szóstego lutego nasza eskadra pod flagą kontradmirała Greiga nieoczekiwa­nie dostała rozkaz podniesienia kotwicy i wypłynięcia w kierunku zachodnim. Chrdstenek z doniesieniem hra­biego dla monarchini pojechał lądem. Nakazano mu stawić się w Moskwie, gdzie w tym czasie, po kaźsni Fugaczowa, caryca zatrzymała się wraz z całym dwo­rem.

Hrabia Aleksiej Grigoriewicz również opuścił Li­vorno. Dłuższy pobyt tutaj mógł być dla niego nie­bezpieczny. Rozgniewani jego postępkiem synowie porywczej i niegdyś wolnej Italii odnosili się do niego pod koniec tak wrogo, że hrabia, mimo nieustannie pełnionej przy nim straży, prawie nie wyjeżdżał z do-, mu i bojąc się otrucia, siedział o chiebie i mleku.

Ja wyjechałem trochę później. Kazano mi, jakby szczególnym' zrządzeniem losu, wrócić na specjalnie wyposażonej fregacie „Orzeł Północy”. Na tę fregatę zaokrętowano chorych i słabych marynarzy z całej eskadry i wśród innych rzeczy załadowano zebrane

,z takim trudem w greckich i tureckich miastach kole­kcje hraibiego — obrazy, rzeźby, meble, brąz i inne oso­bliwości. Były to owbce zwycięstw hrabiego i jego dłu­gotrwałych i starannych, trwających kilka lat poszu­kiwań na obczyźnie. Zobaczyłem tam wśród innych rzeczy również prezenty, które hrabia otrzymał od księżniczki, między nimi także jej, tak bardzo podo­bny do cesarzowej Elżbiety, portret.

Niezbadane są wyroki boże. Doprowadziliśmy do porządku diokumeinty, zakończyli uzupełnianie ekwi­punku, postawili żagle i wyruszyli. Ale zaledwie obcią­żony bogactwami hrabiego „Orzeł Północy” wyszedł z portu, spotkała nas straszna burza. Nie mogłem prze­cież powiedzieć fregacie: „Wieziesz króla!” Długo rzu­cało nami po maran — najpierw ku wybrzeżom Algie­rii, patem w sitronę Hiszpanii. Za Gibraltarem- złamało nam oba maszty i poszły w strzępy wszystkie -żagle, a niedługo potem straciliśmy ster.

Ponad tydizień prąd i lekki wiatr unosiły nas wzdłuż afrykańskich brzegów na południowy zachód. Wszyscy upadli na duchu, modlili się. Dopiero dziesią­tej doby, wczoraj, wiatr ostatecznie ustał. Piszę... Ale czyż mogę liczyć na ratunek w takim położeniu? Fre­gata jak poszarpane w bitwie martwe ciało płynie tam, 'dokąd niosą ją fale.

Minął jeszcze jeden beznadziejny i uciążliwy dzień. Znów zbliża się straszna, przerażająca noc. Gromadzą się jchmury, zrywa wiatr, zaczyna padać deszcz. Brzegi Afryki zniknęły nam z oczu. Dryfujemy prosto na za­chód. Faie biją o burty, przewalając się przez opusto­szały, zniszczony pokład Przeciek w ładowni coratz większy. Utrudzeni marynarze ledwie nadążają z pom­powaniem wody. Armaty zostały już wyrzucone za

burtę. Nocami strzelamy z muszkietów, nadaremnie , wzywając pomocy. Na morzu nikogo nie widać. Nifct nas, ginących tu w samotności, nie ¡dyszy. Tragiczny, [ straszny los. Śmierć na samotnym statku, bez odro- ! biny światła, bez nadziei, z łupem wojennym wodza f pod ręką.

Kiedy nastąpi koniec? O jakie rafy czy podwodne skały przyjdzie nam się rozibdć, pójść na dno? Taka ! jest zapłata za podłe czyny innych. Fatalny ładunek 1 hrabiego Orłowa nie jest miły Bogu.

Jest trzecia w nocy. Zakończyłem moją spowiedź. Butelka jest przygotowana. Dopiszę i jeśli nie będzie ratunku, rzucę manuskrypt w morze.

Jeszcze jedno zdanie... Chciałem przekazać Irinie ostatnie rady, ostatnie moje słowo... Musi wiedzieć... Boże, co to? Czyżby koniec? Straszny trzask. Fregata uderzyła o coś, drgnęła... Krzyki... Biegnę do moich marynarzy. To wola Boża...

*

Butelkę wyrzucono za burtą z włożonym do niej kajetem i notatką. Ta ostatnia była po francusku: „Te­go, do kogo trafi ten rękopis, proszę o przekazanie go do Livorno na adres Rosjanki, madame Pczołkinej, a je­żeli nie uda się jej odnaleźć, to do Rosji, do miasta Czerników, na adres brygadiera Lwa Rakitina, w celu przekazania go jego córce, Irinie Rakitinej. Dnia 15— 17 maja 1775 roku. Lejtnant rosyjskiej floty — Pa­weł Koncow.”

xvm

Lato roku 1775 caryca Katarzyna spędziła w oko­licach Moskwy -TT- najpierw w 'starej wsi Kołomien- sikoje, patem w kupionym ad księcia Kantemira ma­jątku Czarne Błota. Ten ostatni na cześć nowej gospo­dyni został nazwany Carycynem i z czasem, jak to soibie umyśliła, miał się stać podmoskiewskim Carskim Siołem *.

Na skraju gęstego lasu, pośród wiekowych klanów i dębów wybudowano w pośpiechu piętrowy drewnia­ny dwór z oficyną dla służby, z budynkami dla zwie­rząt domowych i ptactwa.

Z okien nowego pałacu monarchini zachwycała jsię łańcuchem dużych, głębokich stawów otoczonych lesi­stymi wzgórzami. Ną rozciągających się za stawami skoszonych łąkach krzątali się kosiarze w białych ru- baszkach i migały czerwono-niebieskie spódnice gra­biących siasno kobiet. Za tymi łąkami widać było na­stępne, nie tknięte jeszcze kosą kwitnące łany.. Dalej czerniały zorame pola rozpościerające się aż do widnie­jących na horyzoncie zielonych wzgórz i łąk. A wszy­stko to złociło się i wygrzewało w promieniach wio­sennego słońca królującego na bezchmurnym niebie.

Życie było tu proste i swobodne. Przez świeżo wsta­wione, przez cały dzień otwarte okma dochodził zapach sianą i świeżo piłowanego drewna. Zlatywały się do nich od strony rzeki jaskółki, a z łąk ważki i motyle.

Świta dostojnej gospodyni od samego ranka roz­sypała się po lesie, zbierała kwiaty i grzyby, łowiła w stawie ryby, jeździła karano po okolicznych polach.

Katarzyna — w białym poidermantlu * i czepcu na prostych, gładko zaczesanych włosach — siedząc w ga­binecie na piętrze pisała tymczasem projekty ukazów i listy do paryskiego filozofa i publicysty — barona Grimma.

Skarżyła mu się, że służba, daje jej nie więcej niż dwa pióra dziennie, gidyż wie^ że nie potrafi ona obo­jętnie przejść obok choćby niewielkiego kawałka czy­stego papieru i dobrze zatemperowainego pióra, aby nie porzysiąść i nie poddać się pokusie zasmarowania pa­pieru.

I kiedy cały świat łamał sobie głowę nad polityką rosyjskiej monarehiini — jaką podejmie decyzję w sprawie pokonanej przez jej wojska Turcji? a- albo powtarzał spóźnione wieści o opanowaniu bumtiu nad Wołgą, o niedawnej kaźni Fugaczowa i o schwytanej w Liv>omo tajemniczej księżniczce Tarakamowej. — Katarzyna z zadowoleniem opisywała Grimmowi swo­je pieski pokojowe.

Owe trzymane na dworze pieski nazywano Sir Tom Anderson, a jego drugą z kolei małżonkę Lady Mimi lub Księżna Anderson. Były to stworzonka nie­spotykanie małe, kosmate, z wąskimi mądrymi mor­dkami i sterczącymi, milutko na kształt pędzelków przystrzyżonymi ogonkami. Pieski miały swoje własne miękkie materacyki i jedwabne kołderki pikowane rę­kami samej monarcłiini.

Katarzyna opisywała Grimmowi, jak lubi z Sir Tomem Andersonem siedzieć ptrzy oknie i jak Tom obserwuje okolice, opiera się łapką o parapet, jak się denerwuje, warczy i szczeka na konie ciągnące barkę przy brzegu rzeki. Widoki są monotonne, ale bardzo

na ra-

piękne. I Sir Tom z z&dowoleniem. przygląda się pa­górkom i lasom, cichym, tonącym w dalekiej zieleni gadom i dworkom, za którymi w błękitnej dali rysują się szczyty moskiewskich dzwonnic. Wiejska dzicz i głusza podobają się Sir Tomowi i jego małżonce. Za­chwycają stię nimi, nie pamiętając już stołecznego gwa­ru i blichtru, i niechętnie, dopiero późną nocą, idą pod swoje ciepłe pikowane kołderki.'

Ich pani także podobają' się , te głuche ruskie wio­ski, lasy i póła."

Lubię nie zorane, świeże ziemie!- — pisała Kata­rzyna do Grimma. — I szczerze mówiąc, czuję, że po­trzebna jestem tylko tam, gdzie nie wszystko zostało jeszcze dokonane.”

XIX

Świeże powietrze podmoskiewskich okolic czasami i. zaciągało się mgiełką. Nadpływały chmurki, błyskał grom, pogrzmiewała burza. Dworem wstrząsały we- | wnętrzne niesnaski.

Wiele kłopotu przyczyniło Katarzynie śledztwo | w sprawie Pugaczowa. Aż do saimej śmierci zdumiewał wszystkich wielką nadzieją, że go ułaskawią i nie stracą. „Nikczemnik, nie ma zbyt wiele rozumu... cią­gle wierzy!^- pisała mionarchini po przeczytaniu osta­tnich zeznań samozwańca. ■*— Niezbadana jest natura człowieka.”

Bugaczow został poćwiartowany w styczniu. W po­łowie maja Katarzynie doniesiono o przybyciu do Kronsztadu eskadry Greiiga z księżniczką Tarakanową. Korespondencję z Orłowem dotyczącą uzurpator ki ca--

ryca przesłała naczelnemu komendantowi Petersburga, księciu Gohcynawi, i wydała mu następujący rozkaz: „Odebrać potajemnie ze statku przywiezionych woja- żerów i poddać ich surowemu śledztwu.”

Książę Aleksander Michajłowicz Golicyn, pobity' kiedyś na głowę przez Fryderyka Wielkiego, ale osta­tecznie za zasługi w wojnie z Turcją mianowany feld­marszałkiem, był człowiekiem v pozornie wyniosłym,1 ale w istocie dobrodusznym, skromnym, uczciwym i przeciwnym wszelkim dworskim intrygom. Wszyscy go szczerze lubili i szanowali.

Dwudziestego czwartego maja wezwał oficera pułku przeobrażeńskiego, Tołstoja, kazał mu przysiąc milcze­nie i rozkazał wyruszyć do Kronsztadu, aby odebrać stamtąd aresztowaną, którą mu wskażą, i przekazać ją oberkomendantowi twierdzy Pietropawłowskiej, Andriejowi Gawriłowiczowi Czemyszewowi.

Tołstoj wykonał polecenie — nocą z dwudziestego czwartego na dwudziesty piąty maja specjalnie wy­ekwipowanym żaglowcem wpłynął w ujście Newy, w zupełnej ciszy-przycumował do przystani twierdzy i zdał aresztantkę. Początkowo umieszczono ją w po­kojach pod mieszkaniem komendanta, a potem w Ale- ksiejewskim Rawelinie. Sekretarz Golicyna, Uszakow, przygotował już dotyczące jej szczegółowe wyciągi z dokumentów przysłanych przez miomarchinię.

Uszakow był. zręcznym, ruchliwym grubaskiem. Wiecznie zasapany i wciąż z uśmiechem w chytrych, bystrych oczkach, powtarzał: „Ech ¡kochanieńcy, tyle spraw, tyle spraw! Dla samego honoru służę księciu... dawno już pora odpocząć, jestem już zmęczony...”

Książę Golicyn medytował nad wyciągami sporz4“ dzonymi przez Uszakowa. Opracował na ich podsta­wie szereg drobiazgowych pytań oraz wykaz dawo*d

dów przestępstwa, i z udaną groźną miną, kitóra tak bardzo nie pasowała do jego wewnętrznej dobrodu- szności, zjawił się w lochu. uwięzionej. Bardzo kłopo­tały go wieści, że w drodze do Rosiji, w Anglii, aresz- tanitika omal nie zbiegła, że' w Plymouth rzuciła się nagle za burtę statku do jakiejś, najprawdopodobniej oczekującej tam na nią, szaiupy, i że ledwie udało się, mimo krzyków i jęków, zamknąć ją znów na sta­tku. Książę bał się, żeby i tutaj nie przyszło komuś do głowy podjąć próby jej uwolnienia.

Wystraszona, oszołomiona nieoczekiwanie groźną sytuacją uwięziona nie zaprzeczała, iż nazywano ją i nawet uważano za Wielką Księżną Wszeohrosji i, co więcej, od razu oświadczyła wręcz, że sama też, roz­ważając swoje dzieciństwo i przeszłość, siłą rzeczy przywykła uważać siebie za tę osobę, o której mówiły znailezione u niej dokumenty -r- rzekomy testament cara Piotra I na korzyść byłej monarchini Elżbiety i zapis Elżbiety na korzyść jej córki.

Do Moskwy wysłano odpis protokołu tego przesłu­chania. Katarzynę oburzyło zuchwalstwo uwięzionej,, a szczególnie załączony do protokołu list adresowany lia imię carycy, podpisany „Elisabeth”.

T Voilà une fieffée canaille! * — wykrzyknęła Ka­tarzyna po przeczytaniu listu, który zmięła i wyrzuciła do kosza.

W gabinecie cesarzowej był w tym czasie Potiom- kin.

O kim raczysz, pani, mówić? — zapytał.

Cały czaś o tej, łaskawco, italskiej przybłędzie.

PótiomŚdn, szczerze litujący się nad Tarakanową h dwu przyczyn — jako nad kobietą i jako nad zdo­

byczą znienawidzonego Orłowa — próbował jej bronićJ Katarzyna w milczeniu podała mu plik nowych fran­cuskich i .niemieckich gazet, mówiąc, żeby lepiej zofeą-l czył, co ploftą o niej z powodu pojmanej samozwanki. Potiomkin sapnął przez nos i z irytacją skrył za-gazę-, tą swoje krótkowzroczne oczy.

1 No i co? — zapytała Katarzyna, kończąc roz-\ kładanie i przeglądanie gazet.

Niewiarygodne... ile plotek! Tnudno, coś o tyon powiedzieć.

A dla mnie wszystko jest jasne —^powiedziała! Katarzyna. — Oszustka,, następny, podrzucony namj pod inną postacią, markiz Pugaczow. Zgodzisz się,f książę, że jakkolwiek żal nam tej może nawet ofiaryj cudzych intryg, wszelako nie wolno się do niej odnosić pobłażliwie.

Golicynowi wysłano do Petersburga nowe instnuk-j cje. Rozkazano mu „sprawić, aby awanturnica spuściła z tonu”, tym bardziej że „jak informuje angielski po­seł, aresztantka najprawdopodobniej nie jesit żadną księżniczką, lecz córką pewnego karczmarza z Pragi.”,

Uwięzionej przekazano to oświadczenie posła. Stra­ciła panowanie nad sobą.

Gdybym wiedziała, kito mnie tak znieważa -II wykrzyknęła drżąc i złorzecząc — wydrapałabym mu oczy!

Boże, cóż to takiego? —• 1 przerażeniem zapytywa­ła sama siebie pod naciskiem strasznych, tak nie-: uchronnie splaitającyoh się okoliczności. — Przecież dawniej tak ślepo, tak gorąco wierzyłam w siebie, w swoje pochodzenie i przeznaczenie. Czyżby oni mieli rację? Czy będę musiała w obliczu (tych obrzydliwych, wydobywanych przez nich spod ziemi poszlak wyrzec się swoich przekonań, nadziei? Nie, nigdy do tego nie. dojdzie! Wszystko to przezwyciężę i przetrwam!”

Aby „awanturnica spuściła z tonu”, zaczęto się z tnią obchodzić zmacanie surowiej: pozbawiono ją ma jakiś czas usług pokojówki i innych wygód. Podawano ' skromniejsze, a (nawet skąpe pożywienie. Nic inie' ptol mogło. Ani prośby, ani groźby, że pozbawią ją własme$ odzieży, światła, że odzieją w więzienny chałat, nie zmusił więzionej do skruchy, a tym bardziej d¡o przy# znania, iż jest oszustką, a nie prawdziwą księżniczka® ' — Nie jestem żadną samozwanką, słyszycie? —1 z oburzeniem i gniewem powtarzała jGolicynowi. —1| Pam jesteś księciem... a ja słabą kobietą... w imię Boi ga miłosiernego, błagam, nie męcz mnie, ulituj się nadé mną. \

Książę zapomniał o rozkazach i zaczął ją pocieszać!

Jestem brzemienna — rzekła z płaczem aresż- tamtka. — Zginę inie tylko ja... Wyślijcie mnie, gdzie chcecie — do Samojedów *, znów w te syberyjskie lo­dy, do klasztoru... ale klnę się na Boga, nie jestem ni­czemu winna...

Golicyn zebrał myśli.

Kto jest ojcem oczekiwanego przez ciebie, pani, dziecka? — zapytał.

Hrabia Aieksiej Orłów.

Znów nieprawda — powiedział Golicyn. -jg I po co ci to, pani? Czy to nie wstyd tak oszukiwać starca, zaufanego monarchini?

Mówię prawdę, jak przed Bogiem! — szlochając odpowiedziała uwięziona. — Są ma to świadkowie, admirał, oficerowie, cała flota...

Zdumiony Golicyn przerwał przesłuchanie i jesz­cze tego samego dnia doniósł do Moskwy o nowym wyznaniu aresztantki.

Niegodziwa, zuchwała kreatura! — wykrzyknę­ła Katarzyna, czytając doniesienie Potiomlkinowi. — Oto czym się teraz wykręca nowe wcielenie Pugaczo­wa podsunięte nam przez Polaków *! Zaczyna spotwa- . rzać innyicih.

A jeżeli jest w tym wszystkim ziarno prawdy?

;— zapytał Potiamkin. — Słabą, ufną kobietę tak ła- '¡wo można oszukać, znęcić.

^P?§- O, to niemożliwe! — zaprotestowała Katarzyna.

Zresztą hrabia Aleksiej Grigoriewicz niedługo tu oędzie- i dokładniej nam opowie o szczegółach doty­czących aresztowanej przez niego Elżbiety... A ty, książę, broniąc po rycersku kobiety, nie zapominaj

o najważniejszym —• o spokoju państwa. Dość przeży­liśmy podczas ostatniego buntu.

Potiomkin nic nie odpowiedział.

Orłowa spodziewano się lada dzień. Spieszył z Italii na uroczystości związane z zawarciem pokoju z Turcją. Golicynowi wysłano tymczasem rozkaz, aby zabrał aresztantce nie przewidziane w regulaminie więzienia stroje i usunął jej pokojówkę, przekazując nadzór nad celą dwom zaufanym strażnikom.

XX

Katarzyna nie rozumiała uporu uwięzionej. Wy­prowadzało ją to z równowagi.

Jakżeż to!- -5— myślała. —51 Turcja leży złamana, Puigaczow został schwytany, przyznał się d stracono

go publicznie... a ta schorowana, ledwie dysząca kolbie- i ta, ta awanturnica... do niczego się nie przyznaje d jeszcze sanie mi ¡grozić z głuchego lochu, z itej nory?”1 Potiomkin, kftóry dowiedział się od Christenka:

0 szczegółach aresztowania (księżniczki, chmurzył sięi

1 milczał. Katarzyna uskładała to na karb zwykłej u nie-1 go melancholii.

Wkrótce także inni spośród zaufanych monarchini- dowiedzieli się, w jaki sposób Orłów zwabił i zdradził wskazaną mai osobę, i donieśli o tym cesarzowej przez - jej pokojową Pieriekusichiną. Katarzyna najpierw] nie uwierzyła pogłoskom i nawet surowo ofuknęła* swoją ulubienicę. Sekretny raport prawego i nie­przekupnego Golicyna o sytuacji i wyznaniach aresz- tantki w zupełności jednak'potwierdził słowa dworzan.; Kobiece serce Katarzyny wzburzyło się. _

i—i To nie Radziwiłł! — rzekła przy tym. Temiu groziło wywłaszczenie ż olibrzymich majątków, a mi­mo to nie wydał ufającej mu kobiety!

Ma naturę Zdrajcy! |P błysnęło w głowie Kata­rzyny, gdy pomyślała o przysiędze Orłowa. — Jest gotów na wszystko i nic igo ¡nie powstrzyma... zdradzi bez zastanowienia, jeśli to ¡będzie w jego interesie!”

Katrzyna przypomniała sobie powiedziane ongiś słowa: „Mateczkocaryco, wybacz, nie myśleliśmy, nie spodziewaliśmy się...” * i

. — Nie darmo nazywają go oprawcą! — z pogardą wyszeptała Katarzyna, i— Powie, że to wszystko z gor­liwości... Zresztą jak przyjedzie, trzeba to jakoś na­prawić... Ta nieszczęsna... Ibez rodu i imienia — za­bawka w rękach złoczyńców, przy inim będzie >bezsi'l-

rzez

na... A dla niej, co ¡kiedyś piwo w praskiej ¡knajpce sprzedawała, rosyjski dostojnik i hrabia to całkiem niezła partia!

Sielskie widoki Carycyna i Kołomienskiego "zaczę­ły już nudzić Katarzynę. Lasy, stawy, -jaskółki i mo­tylki już jeij nie uspokajały i nie zsyłały radosnych snów.

Mońarchini nieoczekiwanie i bez żadnej pomocy wyjechała do Moskwy. Tam w Kitajgorodzie * odwie­dziła archiwum kolegium spraw zagranicznych, dokąd przedtem na jej rozkaz zostały przesłane do przejrze­nia niektóre ważne dokumenty. Naczelnikiem archi­wum ibył w tym czasie sławny asutor „Próby nowej historii Rosji” i „Opisu Królestwa Syberii”, ¡były wy­dawca akademickich „Przeglądów Miesięcznych”, po­dróżnik i historiograf Rosji, członek Akademii — Müller. Nie przekroczył wtedy jeszcze siedemdzie­siątki. Monarchini, która sama namiętnie interesowa­ła się historią, znała go i nieraz rozmawiała z nim

0 jego pracach i o ¡historii w ogóle. Zastała go w mie­szkaniu w ¡budynku archiwum nad stołem starych mo­skiewskich pergaminów.

Müiller był wielkim miłośnikiem kwiatów i ptaków. Niewysokie, jasne pokoje jego służbowego mieszkania obwieszone ¡były klatkami z drozdami, gilami i całym pierzastym bractwem, które ogłuszyło Katarzynę wszelkiego rodzaju gwizdaniem i świergotaniem. Oszklone drzwi prowadziły z gabinetu gospodarza do świetlicy zastawianej rosnącymi w wielkich donicach 'krzakami, gdzie przy zasłoniętych siatkami otwartych oknach część ptactwa latała na swobodzie. Zapach róż

1 he'liotropu wypełniał czyste, zaciszne izdebki. Wy­woskowani podłogi błyszczały jak (Lustro. Müller pra­

cował za stołem przed szklanymi drzwiami prowadzaj* cymi do ptaszarni. Monarohini weszła nie zauważona^ powstrzymując spłoszoną jej widokiem. służbę.

Przyszłam z prośbą, Gerardzie Hodorowiczill

powiedziała Katarzyna wchodząc.

Müller poderwał się, przepraszając za domow^l strój.

Proszę rozkazywać, wasza wysokość — rzekli zapinając się i szukając wzrokiem zarzuconych gdzieś, jak mu się wydawało, binokli.

Katarzyna usiadła i zaprosiła go, aiby także usiadł. Zaczęli rozmawiać.

Czy to prawda — rzekła po kilku uprzejmych, pytaniach o zdrowie gospodarza i jego rodziny —* że,.J czy to prawda, co powiadają, iż-masz pan dane i je­steś absolutnie pewien... że na moskiewskim tronie za-, siadł prawdziwy carewicz Dymitr, a nie samozwaniec Griszka Otriepiew *? Mówiłeś o tym... angielskiemu podróżnikowi Coxe’owi.

Dobroduszny z wyglądu, trochę roztargniony i stale pochłonięty swoimi badaniami Müliler był całkowicie zaskoczony pytaniem monarchini. „Skąd ona się o tym dowiedziała? — pomyślał. §¡1 Czyżby Coxe się wyga-- dał?” _

Ułatwię ci całą tę rozmowę mówiła dalej Katarzyna. — Posiadasz pan niesłychaną pamięć, je­steś na dodatek tak przenikliwy w lekturze i porów­nywaniu latopisów *. Proszę mi otwarcie i śmiało wy­razić swój pogląd... Jesteśmy tu sami — nikt poza mną nie usłyszy... Czy to prawda, że dowody oskarża­

jące samozwańca ¡są w ogóle słabe, nawet, jak ¡mówią, znikome?

Müller zamyślił się. Jego rozczochrane na skroniach siwe włosy zabawnie sterczały. Dobre, mądre usta, któ­re przed przyjazdem monarchini ssały wygasły bur­sztynowy cybuch, ¡poruszały się bezwiednie.

To prawda — odpowiedział nieśmiało. Ale to, proszę wybaczyć, moje prywatne zdanie, nic więcej... -

i Jeżeli tak, to dlaczego nie ogłosić tak ważnego poglądu?

Wasza. wysokość — powiedział Müller, rozglą­dając się w roztargnieniu i podciągając nieustannie opadające fałdy kamizeli. — Przeczytałem dokumenty Wasilija Szujskiego * z Uglicza. Na polecenie Godu­nowa * książę prowadził tam śledztwo i w jego inte­resie leżało przypodobać się Borysowi, przywożąc mu zeznania tylko tych świadków, 'którzy potwierdzili bajki o zabójstwie prawdziwego carewicza. Inne ślady, które mogły być gorzej przyjęte przez Godunowa, Szujski najprawdopodobniej ukrył.

Jakie? — zapytała Katarzyna*

1 Że zginął kto inny, a Dymitr w istocie ocalał, ukrył się. Proszę soibie przypomnieć, przecież ten sam Szujski później przed całym narodem uznał za carewi­cza przybyłego do Moskwy Dymitra.

||l|p To bardzo ciekawe spostrzeżenie — powiedziała Katarzyna. — Nie na darmo 'generał Potiomkin, wielki miłośnik historn, radzi, aby to wszystko opublikować, jeżeli jesteś pan co do tego przekonany.

Proszę wybaczyć, wasza Wysokość — rzektft Muller. — Wola monarchini to rzecz ważna, ale jest j jeszcze inna, wyższa władza — Rosja... Jestem lutera||f nlinem, a ciało uznanego ża carewicza Dymitra pochowaj ne zostało w kremlowskim soborze... Co by się stało -- z moimi badaniami, co by się stało ze mną, zaguibio- f nym w gąszczu ludu rosyjskiego, gdyibym się ośmielił j dowodzić, że na moskiewskim tronie zasiadał nie Grisz- ka Otriepiew, a prawdziwy carewicz Dymitr?

XXI

Słowa Mullera zakłopotały Katarzynę. „Otwarcie

pomyślała — ale (tak przystoi filozofowi.”

Dobrze — rzekła monarchini •— nie będziemy.' niepokoić martwych. Pomówmy o żywych. Generał Potiomkin, mam nadzieję, dostarczył ci odjpis proto­kołu przesłuchania zuchwałej pretendentki, o której uwięzieniu już pan na pewno słyszałeś? ffeisfa a Timil

1— Dostarczył — odpowiedział Muller, przypomi­nając sobie wreszcie, że ¡binokle, których w trakcie całej ¡rozmowy z monarchinią szukał wzrokiem, są na jego czole, i dziwiąc się, jak mógł o tym zapomnieć.

Cóż mi pan powiesz o tej nieodrodnej siostrze markiza Pugaczowa? — zapytała Katarzyna.

Muller zobaczył w tej chwili przez oszklone drzwi, jak wiecznie kłócący się z innymi ptakami kanarek wle­ciał do cudzego gniazda, a jego (gospodarze z (trwogą i piskiem latając wokół niego, usiłują wygonić intruza. Martwił go też chory, z zabandażowaną nogą drozd. ^

Princessa, jeśli jest Rosjanką ■— rzekł MuleąJ czerwieniąc się, zawstydzony swoją nieśmiałością i roz-l

targnieniem najwyraźniej źle się uczyła historii Rosji. Tyle mogę powiedzieć po przeczytaniu jej pa­pierów.». zresztą większą winę ponoszą w tym jej na­uczyciele...

Więc pan sądzisz, że w jej 'bajkach jest jakieś ziarno prawdy? — zapytała. Katarzyna. — Dopusz­czasz, że cesarzowa Elżbieta mogła mieć w tajemnicy przed wszystkimi córkę podobną do itej?

Müller chciał powiedzieć: „O tak, oczywiście, nie ma w tym nic nieprawdopodobnego.” Ale przypomniał sobie o tajemniczym młodzieńcu Ałeksieju Szkurinie, który podróżował właśnie po obcych krajach, i stro­piony zamarł z oczami skierowanymi na drzwi pta-

- szarni.

Czemu nie, odpowiadasz? — uśmiechnęła się Katarzyna. -— Tu jiuż twój luteranizm nie ma nic do rzeczy...

> Wszystko jest możliwe, wasza wysokość — rzekł Müller, kiwając siwą, kędzierzawą <głową. — Opowia­dają przeróżne Tzeczy, a wśród nich bez wątpienia są także (takie, w które można wierzyć.

H||— Ale jak to... Czy to nie dziwne? — powiedzia­ła Katarzyna. — Zmarły Razumowski był dobrym człowiekiem, ponadto chociaż potajemnym, jednak pełnoprawnym mężem Elżbiety... Skąd więc u niego taki brak uwagi dla własnej krwi, wyrzeczenie się własnej córki?

To były inne czasy, inne niż nasze — powiedział Müller. — Obyczaje się zmieniają. I jeśli nowi Szuj- scy-Szuwałowowie * przez tyle lat mogli trzymać w

odosobnieniu, w celi, niewygodnego im księcia Joan­na *, uznanego w dzieciństwie za cara, .to cóż dziwnegfi że powodowani żądzą wpływów i władzy ukryli gdzieś na skraju świata na wszelki wypadek inne niemowlęy tę nieszczęsną księżniczkę?

Ale, Gerardzie Fiodorowticzur zapominasz o naj­ważniejszym — o matce! Jak mogła na to pozwolić? monarchini? Nie można zaprzeczyć, że miała dobre serce... poza tym chodziło tu nie o cudze dziecko, jak w wypadku IWanusżki, ale o własne, o rodzoną za-^i pomnianą córkę.

Sprawa jest prosta — odpowiedział Müller.

Ani Elżbieta, ani Razumowski nie mają z tym nic wspólnego. Intryga była prowadzona przeciwko mo­narchini, nie przeciwko matce... Bez wątpienia przed­stawiono jej jakieś racje, na które miusiała przystać. Potajemnie zrodzona córka została ukryta, zesłana na południe, potem za Ural. W papierach księżniczki jest mowa o truciżnie, o ucieczce z Syberii do Persji, po­tem do Niemiec i Francji... Szujscy naszych czasów powtórzyli starą tragedię ¡fe ochraniając niby monar- chindę przygotowywali tymczasem na wszelki Wypadek uratowanego przez nich nowego przybysza z zaświa-i tów, który mógłby się pojawić w wygodnym dla nich momencie.

Katarzyna przypomniała sob\e uwagę o podróżują­cym po Europie Iwanie Szuwałowie, o którym pisał w jednym ze swoich 'listów Orłów.

1—i Z itobą można by igwarzyć ibez końca-— powie­działa wstając. — Twoja pamięć to po prostu nie­ocenione archiwum, a historia Rosji, jak i sama Rosja,

(to dziedzina ciekawa i niezbadana, nie znajdujesz pan? Piękne są nasize niwy, bieda tylko, że mnóstwo na nich chwastów. Aha, jeszcze coś... wciąż zachwycam się twoimi kwiatami i ptakami. Proszę odwiedzić mnie w Carycynie. Grimm przysłał mi parkę przemiłych papużek kakadu. Jedna z nich ciągle wykrzykuje: „Où esit la vérité?...” * ,

Wyjątkowo łaskawie wyraziwszy swą wdzięczność Mülerowi, monarchini wróciła do Carycyna. Wkrótce pojawił się tam też zwycięzca spod Gzesmy — hrabia Orłów.

Aleksiej Grigoriewicz nie poznał dworu. Nowi fa­woryci zaprowadzili także nowe porządki. Hrabia nie od razu dostąpił zaszczytu zobaczenia monarchini. Po­wiedziano mu, że jej wysokość lekko niedomaga.

Orłów się zaniepokoił. Człowiek doświadczony, jeśli chodzi o dworskie obyczaje, poczuł coś niedobrego, niełaskę. Należało ratować sytuację. Aleksiej Grigo­riewicz nie bez pokory zwrócił się do osób bliskich mo­narchini i postanowił prosić o audiencję u nowego fa­woryta, Potiomkina. Ich spotkanie .przebiegło uprzejmie, ale niezbyt serdecznie. Daleko było do dawnej przyja­cielskiej zażyłości i poufałości. Rozmawiali dłużej niż do północy, ale gość czuł, że powiedziano mu niewiele.

Dziś wszystko jest bez miary, ludzie nie wiedzą co to wstrzemięźliwość! — rzekł mimochodem przy jakiejś okazji Potiomkin. Orłów zamyślił się nad tymi słowa­mi: „Wstrzemięźliwość, a przecież on sam1 przebrał miarę...” .

Rankiem poproszono go do monarchini, którą za­stał przy kąpaniu piesków. Mister Tom Anderson, wy­jęty już z wanny i wytarty do sucha, grzał się w cze- peczku pod kołderką. Missis Mimi — jego małżonka,

była jeszcze w wannie. Katarzyna siedziała trzymając i w pogotowiu drugi ozepeozek i ¡kołderkę. Pieriekusi- | china w fartuszku, z zawiniętymi po łokcie rękawami, Jl ¡starannie tarła pieska namydloną gąbką. Mokra i cała 11 biiała od piany Mimi,. widząc ogromnego, obcego czło-, I wieka z wyłupiastymi oczamd, (rozszczekała się zawzię-11 cie w rękach pokojowej.

Z deszczu pod rynnę — żartobliwie przywitała*! I gościa Katarzyna.pi- Witaj, hrabio. Zaraz będiziemy^l gotowi.

Monarchini ubrała Mima w czepeczek i ułożyła w po- I ścieli, potem wytarła ręce i powiedziała: — Jak wi- I dzisz, hrabio, najpierw dbam o przyjaciół! — siadła 11 i wskazując Orłowowi krzesło, zaczęła wypytywać go

o wojaże, Italię i sprawy z Turcją..

Aleś ity, Aleksieju Grigariewiczu, przesolił — J powiedziała, wyjmując tabakierkę i wąchając lekko I «tabakę.

W czym, wasza wysokość?

(A w tym, co ci polecono — uśmiechnęła się, grożąc mu żartobliwie Katarzyna.

Orłów widział uśmiech, ale w samym żarcie mo- 11 narchini ,posłyszał groźną, dobrze mu znaną nutkę: okrągły silny podbródek Katarzyny lekko drgał.

Co się stało, mateczko-caryco, czym wywołałem gniew waszej wysokości? — zapytał, jąkając się.

A jakże, mój panie... rzeczywiście, ponad miarę

mówiła dalej Katarzyna, wąchając z półotwartej tabakierki.

Orłów zmieszał się jak dziecko. Oczy rozbiegły mu się tchórzliwie.

Przecież nasza aresztantka — rzekła monarchini 1

nie słyszałeś pan? Niedługo już sama...

Potężny, silny Orłów nie wiedział, gidzie się po- , ! * ze zmieszania. „Przepadłem, zginąłem ostatecz­ni 108 —

nie! — myślał, widząc już oczami duszy swój upadek i hańbę. 1—i Wesprzyj mnie, Boże, króla Dawida...”

Możesz jeszcze rzecz naprawić ;— podsunęła mu Katarzyna. —1 Pojechałbyś do Pitna *, zobaczył się z tą osobą i na uroczystości zawarcia pokoju wrócił jako narzeczony.

Orłów skrzywił się, ale przyklęknął ma kolano, po­całował podlaną mu dłoń i milcząc wyszedł. Za pro­giem ochłonął trochę.

No i co, jak jej wysokość? Co raczyła powie­dzieć? —- wypytywali @o zauf ani dwor zanie.

' — Otrzymałem specjalne zaproszenie na uroczys­tości zawarcia pokoju — odpowiedział hrabia. — Na razie jadę ‘do Petersburga zaijąć się sprawami mojego brata.

Aileksiej Griigpriewicz starał się zachować dumny i pewny siebie wygląd... Zrozumiał, że nie może zwle­kać, wszystko wskazywało na to, że Katarzyna bynaj­mniej nie żartowała.

Pod pozorem odwiedzin u izesłanego brata natych­miast wyjechał do Petersburga/

XXII

Wycieńczona długą podróżą morską i więzieniem, Tarakanowa wiodła w twierdzy ciężki żywot. Ostry kaszel wywołujący dreszcze i krwotoki z gardła prze­kształcił się w galopujące suchoty.

' Częste wizyty, i przesłuchania prowadzone przez

feldmiarszałka Goiicyna wywoływały nieopisany gniew księżniczki.

Jaikie macie prawo talk ze mną postępować? 1

pytała wyniośle. — Jaki dałam wam powód do ta- 1 kiego traktowania?

Rozkazy z góry, polecenia monarchini! ■— odpo- i wiadał, posapując i przekręcając francuskie słowa, se-■ kretarz Uszakow.

Jako sekretarz powołanej komisji zarządzał spec- 1 jalnymi funduszami przeznaczonymi na finansowanie"® jej prac i dlaitego, narzekając ¡na przemęczenie, nad- I mierne obciążenie pracą i na bóle w krzyżu, rozmy-ijl ślnie przeciągał sprawę, płodził nowe zaśwladczeniajf| wyszukiwał nieznane jeszcze dowody i prowadził zwią~||j zaną z nimi rozległą korespondencję, w ogóle wodził za nos dobrodusznego Goiicyna. Miał nadzieję, że za-||| oszczędziwszy na utrzymaniu aresztanitki, kupi sobie nowy domek sąsiadujący na Grochowej z jego własną, 4 posiadłością.

Tarakanowej przedstawiono tymczasem znalezionej w jej papierach kopie testamentów.

Co pani o tym powiesz? 1— zapytał ją Golicyn. a

Klnę się na Boga wszechmogącego i na własną m mękę — odrzekła aresztantka —nie ja je sporządzi- | łam. Zostały mi przekazane.

Aleś je, pani, własnoręcznie ¿przepisała?

■— Możliwe. Nie jest to dla mnie aż Tak ważna | sprawa, żebym o tym pamiętała.

Więc nie chcesz się, pani, przyznać, wyjawić prawdy?

Nie mam się do czego przyznawać. Byłam wolna i nikomu nie szkodziłam — zdradzono mnie i pojma­no oszukawszy pierwej.

Golicyn tracił cierpliwość. —~ „Ależ diabelska robó-

H 108 •—

tka! — myślał. — Wyciśnij tu tajemnicę z takiego ka­mienia!” — Książę wzdychał i drapał się po głowie.

Wasza wielmożność wspominałeś wszak — szep­nął mu pewnego razu w czasie przesłuchania Uszakow

że masz ręce rozwiązane, że ostatni ukaz... mowa w nim o najwyższej surowości, o badaniu z torturami.

No, jakże! zmiarkował się książę, który co prawda niezbyt lubił radykalne i okrutne metody, ale...

Może rzeczywiście spróbować? Gorzej przecież nie będzie!”

W śmieniu jej wysokości — surowo przykazał feldmarszałek komendantowi w obecności aresztantki

ze względu na upór uwięzionej odebrać jej wszy­stko poza niezbędną odzieżą i pościelą. Słyszysz pan, wszystko... książki i inne tam rzeczy, a jeśli się nie namyśli, żywić ją jak pozostałych więźniów.

Rozporządzenie księcia zostało wykonane. Przy­wykłej do rozkoszy i wygód, rozpieszczonej, chorej ko­biecie zaczęto podawać czarny chleb, żołnierską ka­szę i kapuśniak. Głodna przesiadywała godzinami nad drewnianą miską, nie tykając jej i zalewając się łza­mi. W drodze do Rosji, przy brzegach Holandii, gdzie eskadra uzupełniała zapas żywności, księżniczka przy­padkowo dowiedziała się z kawałka gazety, który wpadł jeij w ręce, o całej przeszłości Orłowa i drżąc z gniewu wyrzucała sobie, że zaufała takiemu czło­wiekowi. Ale nadeszło jeszcze większe nieszczęście. W celi aresztantki, zmieniając się kolejno co jakiś czas, dzień d noc stalli przy drzwiach dwaj strażnicy. Do­prowadzało ją to do flir ii.

1 Proszę się pokajać jr— przekonywał Golicyn, od­wiedzając ją. 4#ś'Żail mi cię, pani, inaczej nie możesz liczyć na łaskę.

Jestem gotowa na każdą mękę, nawet na śmierć, panie feldmarszałku. Wszystko przyjmę ze

spokojem — odrzekła aresztowana. —: Ale mylisz się, MI sądząc, że cokolwiek zmusi mnie do odwołania zeznańJB ■

Proszę pomyśleć...

Bóg mi świadkiem... mo|je cierpienia legną na ^ I sumieniu tych, co je zadają.

Opamiętaj się, mości książę! — szepitał, grzebią^® w papierach Uszakow. — Jeszcze jedna próba i zobaMw czysz... , ¿gk I

Próba została przeprowadzona. Polegała na tym,'.|l że gruba siermięga zastąpiła księżniczce jej nocny, , I weneckiej roboty, jedwabny peniuar.

Wielki Boże! Jesteś świadkiem moich myśli! |

modliła się uwięziona. — Co mam zrobić, jak postąpić? Wierzyłam dawniej ślepo w swoją przeszłość, wyda*ilp wała mi się tak normalna, przyzwyczaiłam się do niej, ^ ^ I do myśli o niej; Ani zdrada tego potwora, ani areszto- i. I wanie nie zmieniły tego przekonania. Nie zachwieje go też to straszne, żelazne, dobijające mnie więzienie. ^ Śmierć się zbliża. Malko Boska, Jezu Chryste! Kito podtrzyma, pocieszy mnie, nauczy, co roibić, uratuje«.^ z tego koszmaru, z tej strasznej niewoli?”

W końcu czerwca, pewnego zimnego L deszczowe- || go wieczoru przed twierdzę Pietropawłowską zajechała r? wynajęta kareta z opuszczonymi zasłonkami. Koło ; wejścia do mieszkania komendanta wysiadł z niej hra­bia Aleksiej Grigoriewicz Orłów. Po półgodzinie widać. . ich było idących ¡razem z komendantem Andriejem ? Gawry łowiczem Czernyszewem w stronę Aleksie jew- ^ skiego Rawelinu.

Źle z nią i— mówił w drodze komendant twier­dzy. — Bardzo źle. Szczególnie od tej wilgoci. Wczoraj błagała, panie hrabio, by jej oddać własną odzież i książki — uwzględniono..:

- no - .

Strażników odesłana z celi. Wszedł tam bez żad­nych osób towarzyszących Orłów. Czernyszew pozostał za drzwiami.

W wieczornym półmroku hrabia ledwie dojrzał niewysokie, z dwoma wykuszami okien pomieskizenie. Przy ścianie między oknami stały dwa krzesła i nie­wielki stolik, na którym leżały książki, jakieś drobiaz­gi ,i przykryta płóciennym ręcznikiem miska z nie­tkniętą strawą. Z prawej strony, znajdował się para­wan, a za nim widać było stolik z karafką wody, sżklanką i filiżanką oraz przykryte sztuką perkalu że­lazne łóżko.

Na łóżku w białym peniuarze i białym czepcu leża­ła .pod niebieską pelisą ze znoszonego aksamitu blada, - wyglądająca na martwą kobieta,

Orłów był wstrząśnięty ^chudością tej niedawno tak jeszcze wspaniałej, czarującej piękności. Przypomniała mu się Italia, czułe listy, namiętne zaloty,' podróż do Livorno, uczta na statku i przebrani w stare cerkiew­ne szaty Riibas i Christenek. „I po .co odegrałem wtedy całą tę komedię ze śluibem?|g|- myślał. — Przecież by­ła już na statku, miałem ją w swoich rękach!” Zo­baczył jak na jawie ułożone przez niego aresztowanie księżniczki. Przypomniał sobie jej krzyk na pokładzie

i posłany następnego dnia przez Końcowa list po nie­miecku, w którym skarżył się fałszywie na swoje rzekome cierpienia, przysięgał miłość i oddanie aż do śmierci. „W jakie straszne popadliśmy nieszczęście — Opisał wtedy, dobierając schlebiające jej słowa. — Oboje. zostaliśmy aresztowani, jesteśmy w kajdanach; ale wszechmogący Bóg nie pozostawi nas samych. Za­wierzmy Mu. Jak tylko będę wolny, zacznę szukać cię, Pani, po całym świecie i znajdę, aby Cię chronić

i wiecznie ci służyć”... „Znalazłem ją więc, oto ona!”

myślał wstrząsany mimowolnym dreszczem Orłów,

nie ruszając się 2 progu. Potem cicho postąpił w stroi- nę parawanu.

Uwięziona usłyszawszy szelest otworzyła oczy, uniosła się na posłaniu i wpatrzyła we wchodzącego. Pasemko jasnych, niegdyś bujnych włosów wymknęło się spod czepca i przysłoniło część zniekształconej cho-J robą i gniewem twarzy.

Ty, hrabio?... Ty?... W tej celi... u mnie! — kirzy-f knęła księżniczka poznając gościa i wyciągnęła przed? siebie ręce, jakby odpędzała straszne, wstrętne jej wi-l dziadło.

Orłów stał bez ruchu.

XXIII

Słowa wyrywały się z ust uwięzioneij i zamierały!; bezsilnie.

Cofając się na łóżku ku ścianie, pożerała błyszczą­cymi chorobliwie oczami Orłowa, który patrzył na nią z przestrachem.

—• Zastaliśmy zaślubieni, prawda? Ha, .ha! Prze­cież jesteśmy mężem i żoną? — zaczęła mówić, a stra­szny kaszel zagłuszał pełne pogardy oburzenie. — Gdzie pan był tyle czasu? Przysięgałeś przecież, cze­kałam na ciebie!

Wysłuchaj mnie, ram|łfe%-- powiedział cicho Orłów. —> Nie wspominajmy przeszłości, nie grajmy dalej komedii. Bez wątpienia dawno zrozumiałaś, że jestem wiernym rabem mojej monarchini i że jedy­nie wykonywałem jej rozkazy.

Nikczemność, oszustwo! — krzyknęła aresztan- tka. — Nigdy nie uwierzę... słyszysz? Nigdy potężna

monarchini iöSyjska nie popełniłaby takiego wiaro- łomstwa.

—■ Prżysięgam, taki był jej rozkaz...

Nie wierzę ci, zdrajco — z wściekłością wołała księżniczka, potrząsając pięściami. — Katarzyna mogła zrobić wszystko: żądać wydania mnie, spalić miasto, gidzie mnie ukrywano, areszitować siłą... ale nie' to... ty w końcu mogłeś mnie zabić sztyletem, otruć... nie są to sposoby ci obce... ale co uczyniłeś? Co?

Chwilę cierpliwości, błagam — wyrzekł, rozglą­dając się Orkiw. ¡gr, Proszę, powiedz mi jedno słowo, ty ¡ko jedno... i zostaniesz pani, przysięgam, natych­miast uwolniona.

Co jeszcze, bestio, wymyśliłeś? Mów! -^- powie­działa księżniczka już opanowana i .drżąc, otuliła się niebieską, dobrze znaną hrabiemu aksamitną mantylą.

Wypytywano cię, pani, tak długo i z takim upo­rem — zaczął Orłów, odnajdując w swoim głosie czu­łe, delikatne dźwięki. — Proszę mi teraz powiedzieć, gdy jesteśmy sami, gdy nas widzi i słyszy tylko Bóg...

Gran Dio! —r- aresztantka zerwała się' i znów usiadła na łóżku. — On wzywa imię boże! — dodała, podnosząc oczy na wizerunek Zbawiciela, który wisiał na ścianie u jej wezgłowia. — On! Tyś przecie po.troił wszystkie moje męki, całą tę powolną kaźń! I jeszcze chlubiłeś się, że zniesiono u was tortury. Caryca o tym wszystkim na pewno nie wie, w tym ją pewnie też oszukałeś.

Uspokój się, pani, i powiedz, kim jesteś — mó­wił dalej Orłów. — Proszę mi to wyznać. Ubłagam monarchinię, okaże i mnie, i tobie łaskę, uwolni cię...

' Diavolo! * On się pyta, kim ja jestem! — wy­

rzekła księżniczka, tracąc oddech w nowym przypły­wie gniewu. — Czy nie widzisz, że skończyłam już z tym światem, umieram? Po 00 ci to?

Opanował ją niepohamowany atak kaszlu, upadła na łóżko głową przy ścianie i zamilkła. „Umrze i nic ■nie powie” — myślał stojący blisko niej Orłów, j

W bogactwie i szczęściu — powiedziała, przynf chodząc do siebie uwięziona — poniżona i w więzieniu, wciąż powtarzam jedno... i dobrze o tym wiesz..; Je­stem córką twojej byłej carycy! —- Wstała i mówiła’ dalej: — Słyszysz, nędzny, podły niewolniku? Jestem waszą prawdziwą wielką księżną...

Śmiała myśl nagle olśniła Orłowa. „A, co tam — ¡rzekł sobie w duchu — wiele już nie pążyije, a możnat na raz obydwie zadowolić.”

Padł na kolana, ujął wychudzoną, białą dłoń uwię-' zionej i z żarem przypadł do niej ustami.

Wasza wysokość! — zawołał. — Élise! Proszę mi wybaczyć, przysięgam, moja wina jest ogromna..^ takie miałem rozkazy... sam zostałem aresztowany, do­piero teraz 'innie zwolniono..;'

Księżniczka w milczeniu patrzyła na niego wielki­mi, zdziwionymi oczyma, przyciskając do ust okrwa­wioną od kaszlu chusteczkę.

Błagam, dadzą nam uroczysty, prawdziwy śluib

mówił dalej Orłowjf&wf Zostań pani, moją żoną... Wtedy wszystko, wasza wysokość... moja droga Élise!...' moje bogactwo, zaszczyty, oddanie i wieczne -usługi...

Precz, potworze, precz! — krzyknęła aresztan- tka, wyrywając dłoń. — O tę rękę starali się książęta, królowie... nie śmiej jej dotykać, zdrajco, na wieki na­piętnowany oprawco!

Nie bardzo się liczy ze słowami! pomyślał ko­mendant Czernyszew, słysząc zza drzwi grube fran­cuskie wymyślanie księżniczki. — Pójdę lepiej stąd,

hrabia może się domyślić, że byłem świadkiem tego wszystkiego, honorem się uniesie, zemści się!” — I ko­mendant poszedł.

Strażnik więzienny, który stał z * pękiem kluczy w korytarzu i także słyszał niezrozumiałe dla niego igniewne okrzyiki, tupanie nogami i nawet, jak mu się wydawało, odgłos rzucanych w gościa przedmiotów, też odszedł i wciskając się w kąt, myślał: „Mamzelka pewnie prosi o lepsze jedzenie, ale widać to nie we­dług regulaminu, złości się na generała... Oho! Gdzie tam ,jej, chudzinie... ciągle kapuśniak i kapuśniak, do­piero wczoraj dali jej mleka...”

Wściekły krzyk słychać było nadal, j Zadźwięczał stłuczony o podłogę jakiś szklany przedmiot.

Drzwi ceili otworzyły się gwałtownie. Wyszedł z niej Orłów, .pokornie schylając się w zbyt niskich jak na jego wzrost drzwiach. Twarz miał purpurową. "Chwilkę zatrzymał się W korytarzu, rozejrzał się, jak­by 'zbierając myśli. Potem namaćał pod pachą trój- graniasty kapelusz, drżącą ręką poprawił włosy i fałdy kaftana, dziarsko, zawadiacko wyprostował się, wy­szedł w milczeniu nie bacząc na ulewny deszcz, wsiadł do karety i krzyknął na stangreta: „Do generalnego prokuratora!”

W, miarę oddalania .się od twierdzy Orłów coraz wyraźniej uzmysławiał sobie wszystko, co zaszło. „Żmija jednakowoż, prawdziwa żmija! — szeptał, wy­glądając na ujice, z karety/gg- Jak to żądliła!” Statecznie, zupełnie już opanowany, wszedł Orłów do. księcia Aleksandra Aleksiejewioza Wiaziemskiego. Zapadł Wieczór, płonęły świece. Hrabia czuł drżenie w całym ciele i zacierał ręce.

Proszę siadać! -¿¿’ powiedział generalny proku­rator. — Co? Zmarzłeś pan?

Tak, książę, trochę chłodno.

Wiaziemski kazał podać likier. Przyniesiono pięk­ną karafkę i koszyczek z imbirowymi biszkoptami.

Częśbuj się, hrabio... No, jak tam nasza samo­zwanka? — zapytał książę, wstając od papierów, któ­rymi był zajęty.

Niewiarygodnie zuchwała i przy tym uparta —? odpowiedział hrabia Orłów, nalał sobie kieliszek gę­stego, pachnącego płynu i podniósł go ku nozdrzom; a potem do ust...

A co myślisz, hrabio! <— rzekł książę. — Nie chce tanio oddać swoidh domniemanych tytułów

i praw.

Za 'bardzo się z nią cackają, trzeba ,by zastoso­wać inne środki powiedział Orłów.

Jakie znowu środki, dobrodzieju? To jej osta­tnie dni... Przecież jej ńie uduszą.

A dlaczegóżby nief^HSjafcby do siebie, powie­dział Orłów-, zanurzając biszkopt w następnym kielisz­ku likieru. — Nie ma co takich żałować!

Generalny prokurator ukosem spojrzał na gościa spoza zielonego abażuru osłaniającego świece.

I ty to, Ąleksieju Grigoriewiczu, poważnie?.,. Tak byś radził? — zapytał.

Dla dobra ojczyzny i jako prawdziwy patriota... nie tylko bym radził, ale wręcz polecał!^- odpowie- dział Orłów, chodząc po pokoju i pogryzając rozpły­wający się w ustach biszkopt.

Mais c’est un assassin d’âme! — .pomyślał z wy­glądu surowy i zwykle nasępiony przedstawiciel naj­wyższej sprawiedliwości, ze zgrozą przysłuchując się cichym krokom Orłowa po dywanie, si C’est en lui comme une mauvaise habitude.” *

Pogryzając nowy kawałek imbirowego biszkopta, Orłów wyjął lornetkę i zaczął przez nią oglądać po­wieszony na ścianie obraz Psyche i Amora.

Skąd masz (ten obraz, książę? — zapytał.

Z łaski monarchini... A ty, hrabio, kiedy raczysz wrócić do Moskwy?

Jutro rano, i natychmiast zamelduję o nowym wybryku zuchwałej oszustki.

Wiaziemski poruszył krzaczastymi brwiami.

1—i Znasz, hrabio, zeznanie aresztantki na twój temat? — ¡burknął, grzebiąc w papierach. Orłowowi wypadły z ręki nie dojedzone biszkopty.

No, właśnie, proszę sobie wyobrazić. To już przekracza wszeflkie granice! — odpowiedział hrabia. Igi Oddanie, wierność i honor, niczego nie szczędziłem...

I co jest w tym najbardziej zaskakujące — ta diabel­ska baba się we mnie zadurzyła. A jak już jej to przy­szło do głowy, tó jeszcze teraz ta łajdaczka żądała uznania zawartego z nią ślubu.

Nie mogę. się ¡nadziwić — rzekł Wiaziemski. -— Te przebieranki z ornatami, proszę, wybaczyć... i po co to niepotrzebne bluźnierstwo? Odpowiesz za to, dobro­dzieju, iprzed Bogiem... Mnie foy się ooś takiego po no­cach śniło...

Orłów chciał go zibyć żartem, próbował coś jeszcze powiedzieć, ale milczenie (nachmurzonego, ociężałego prokuratora generalnego uzmysłowiło mu, że cały kre­dyt na dworskie przywileje jest już na wyczerpaniu

i że on sam, niezależnie od dawnych zasług, jak niko­mu już niepotrzebny stary grat, może marzyć tylko o jednym — żeby go pozostawiono w zupełnym spo­koju...

Historia się kończy! Najpewniej niedługo znajdę się na samym dnie rzeki! — pomyślał Orłów, wycho­dząc od Wiaziemskiego.. — Albo wrzucą do jakiegoś

lochu, albo do rzeki, a może jeszcze gdziess głębiej. Zestarzałem się, wyszedłem z mody, trzeba ustąpió miejsca nowym faworytom.”

Tak nim wstrząsnęło przyjęcie u prokuratora, ze rankiem następnego dnia dał na mszę w cerkwi Po»-' cieszycielki Strapionych, a przed Odjazdem do Moskwy kazał sobie nawet powróżyć pewnej Ormiance z ulicy Litiejnej. v

XXIV

Pokój z Turcją uroczyście świętowano w Moskwie trzynastego lipca.

Przypomniano sobie przy ityrn o Golicynie i przy­słano mu do Petersburga, w podzięce za wypędzenie Turków z Mołdawii, brylantową szpadę. Orłów dostał list pochwalny, ¡bogaty serwis stołowy, carską posiad-. łość koło Petersburga i przydomek „Czesmeński”.

Zdali mnie do archiwum, ostatecznie zdali!” —■* myślał wtedy Aleksiej Grigoriewdicz. Do Petersburga w ślad za dworem rzeczywiście jechać mu zabroniono. Od tego dnia kazano mu na stałe zamieszkać w Mo­skwie pośród wcześniejszych protegowanych monar- chini.

*

Wydawało się, że dni Czesmeńskiego popłyną odtąd radośnie i bez strapień w spokojnej atmosferze Mo­skwy. Domownicy, hrabiego zauważyli jednak, że od czasu do czasu miewał silne napady ostrej melancholii,, że zdarzało mu się zupełnie niespodziewanie uczestmH

czyć w panichidzie * albo we mszy z akafistami*, wźywał cygańskie wróżki i w cichości gderał, jak gdyby skarżąc się na zdradziecki, kiedyś tak go roz­pieszczający los. U

Nawet wtedy, gdy hrabiaAlexan jechał w mroźny jasny wieczór po ulicy, przyglądając się spod oszro­nionej czapki przechodniom i przysłuchując równemu krokowi swojego lekkonogiego kłusaka, jego myśli zawsze biegły ku. innym, ciepłym niebiosom, ku błę­kitnym wybrzeżom Adriatyku, ku marmurowym pała­com Wenecji i Rzymu.

Nawet podczas cudownego polowania po świeżych tropach w okolicy Otrady albo Nieskucznego, gdy mżył drobniutki jesienny deszcz, hrabia, który wypłoszył z brzozowego wyrębu starego, zająca, spuścił na niego ulubione charty i szaleńczo pędził za nimi na swoim kaibardyńcu, zatrzymywał się % nagle w miejscu. Deszcz nadal szumiał w mokrej ¡brzezinie, koń człapał po kałużach i glinie, a hrabia myślał o czym innym —■ o tej samej dalekiej Italii, o Rzymie, Livorno,

o zwabionej i zdradzanej przez niego Tarakanowej.

Gdzie ona jest, co się z nią dzieje? — zastanawiał się. — Czy nie zmarła w połogu, czy jest jeszcze tam, gdzie była, czy ją gdzieś ukryli?”

Wraz z upadkiem wpływów brata, księcia Grigo­rija, hrabia Aleksiej Ćzesmeński został tak szybko od­sunięty od dworu, że nie ¡tylko zupełnie nic nie wie­dział, ale nawet nie śmiał się dopytywać o dalszy los uwiedzionej i porwanej przez niego piękności.

Jesienią tego roku w Moskwie ktoś puścił plotkę, jakoby z Petersburga do żeńskiego klasztoru Nowospas-

skiego przewieziono pewną tajemniczą osobę, która złożyła tam śluby zakonne i pod imieniem Dosdfei zo­stała umieszczona w specjalnej, nikomu niedostępnej celi. Mieszkańcy Moskwy szeptali po cicłuu, że mniszka Dosifea to nieprawa córka carycy Elżbiety i tajemnie poślubionego przez nią Razoimowskiego.

Co czuł hrabia Aleksiej słuchając tego, nie wiado­mo. „To ona, to na pewno ona! — powtarzał wzburzo­ny, nie wiedząc, że jego ofiara, ¡księżniczka Tarakano- wa, jak dawniej pozbawiona jakiejkolwiek nadziei, mę­czy się nadal w tej samej twierdzy. To nie może być nikt inny, tylko ona — wyrzekła się wszystkiego, ukorzyła, przyjęła śluby..;”

Myśli o nowej mniszce nie odstępowały hrabiego. Tak go opanowały, że nawet przestał jeździć ulicą, przy której znajdował się klasztor, a kiedy nie ibyło innej drogi i musiał przejechać obok, to odwracał gło­wę od jego okien.

Zdrajca, zabójca!” — rozlegało się w jego uszach na wspomnienie ostatniego spotkania z księżniczką w twierdzy. Z męką odtwarzał w pamięci szczegóły tego spotkania, gdy obrzuciła go przekleństwami, tupiąc nogami, plując mu w twarz i z wściekłością rzucając w niego czym się tylko dało.

Czesmeńskiemiu przyszło raz do głowy wypytać'

o nią naczelnego dowódcę Moskwy, księcia Wołkoń- skiego, który przyjechał do niego z wizytą obejrzeć stajnie i konie. Wrócili ze spaceru, do stadniny i sie­dzieli przy wieczornej herbacie. Hrabia, gospodarz, rozmowę zaczął w sposób zawiły — o wieściach i plo­tkach z zagranicy i z kraju, i jakiby mimochodem za­pytał, oo to za osoba, którą, jak powiadają, przywie­ziono do klasztoru Nowospasskiego.

A do czego to, hrabio, zmierzasz? — przerwał mu nagle książę Michaił Nikiticz.

Nie rozumiem — rzekł zakłopotany Czesmeński.

' Ach, nic takiego — odpowiedział Wołkoński od­wracając się i z udanym roztargnieniem począł wyglą­dać przez okno. — Widzisz, hrabio, przypomniałem so­bie pewną historyjkę, która wydarzyła się zeszłego ro­ku na dworze... .

Cóż to za historia? Czy raczysz, (książę, opowie­dzieć? z uśmiechem i ukłonem poprosił hrabia. — Przecież dopiero od niedawna jestem pańskim gościem i mało jeszcze 'wiem o tych jakże zajmujących i teraz mi niedostępnych dworskich intrygach.

Jeśli pan soibie życzysz — zaczął Wołkoński, po- kasłując i nadal wyglądając przez okno. — Sprawa to niezbyt ważna i;raczej, jak się domyślasz, zabawna... Znasz, hrabio, żonę generała majora Kożyna?... Marię Dmitrijewnę... taka żywa, piękna i dowcipna?

A któż jej nie zna? Często widywałem się z nią przed wyjazdem w obce kraje.

ś No więc, wygadała się kiedyś, powiadają, jako­by jacyś tam Aboleszowowie, zresztą nie pamiętam; już kto, postanowili roztoczyć opiekę nad nowym szczęściarzem, Piotrem Mordwinowem... też go pan pewnie znasz?

Orłoiw w milczeniu skinął głową.

Roztoczyć opiekę... No, rozumiesz, hrabio, żeby podstawić nogę...

Komu? — zapytał Orłów.

Tak jakby samemu, dobrodzieju, Grigorijowi Aleksandrowiczowi Potiomkinowi.

i No i co?

Ano ito — rzekł naczelny dowódca że na pry­watne pokoje natychmiast został wezwany Stiepan Iwanowicz Szeszkowski i powiedziano mu tak: „Jedź, kochanieńki, natychmiast na maskaradę i znajdź tam generałową Kożyną. Jak ją tylko znajdziesz, zabierz

ją ukradkiem, leciutko, tak na pamiątkę, wychłostajl i z powrotem na maskaradę ową damulkę z całym, uszanowaniem odstaw.”

-— I cóż Szeszkowski? — zapytał Orłów.

Wziął damulkę, starannie wysmagał i wedłuig rozkazu odstawił na maskaradę. A ona, żeby nikt nie zauważył, co zaszło, zmilczała i sumiennie ukończyła wszystkie tańce, do których została zaproszona, wszy­stkie, oo do jednego, i menueta, i kadryla, i kotyliona.

Orłów zrozumiał całą gorycz aluzji i od tego czasu więcej się o mniszkę nie wypytywał.

Nie cieszyły też hrabiego rozmowy z rządcą Teren- tjiczem Kabanowem, zajeżdżającym do Nieskucznego z niedalekiego Chrenowego. Terentjicz był piśmien-' nym chłopem pańszczyźnianym i zajeżdżał modnie wy­strojony w kaftan i kamizelę, w kamasze z ołowiany­mi sprzączkami, w koronkowych mankietach i w upudrowanej peruce, której końce miał schowane w czarny mieszek spuszczony na plecy.

Hrabia nalewał mu czarkę zamorskiego, drogiego wina, mówiąc:

' — Spróbuj, bratku, to nie wino... nalałem ci kieli­szeczek ludzkiego losu...

Terentjicz odmawiał.

Coś ty, kochany — zapraszał hrabia. Czyż­byś zapomniał ¡powiedzonko: korzystaj z każdego dnia? Wesel się, to jedyne szczęście... chociaż, niestety, nie dla wszystkich.

To prawda, ojczulku nasz, panie hraibio! mó­wił Kabanow, pijąc z podsuwanej mu czarki. A my co? Myśmy raby... Ale czy to pan hrabia może nie żyć w wygodzie i szczęściu w swoich przepięknych włoś­ciach? Tam tereny są suche i wesołe* poda .rozległe, chleborodne, woda źródlana, lasów i zagajników nie zliczysz, chłopi wszyscy pracowici, nie lenie, dzięki

.pańskiej miłości. A 'hrabia w smutku jakby i słychać wokół, że czasami nawet melancholia na/pada, nachodzi zwątpienie.

Zwątjpień i podejrzeń, bracie mój, przez cały swój żywot człowiek się pozbyć nie może! — odpowia­dał hrabia. Sam zresztą zeszłej jesieni pisałeś mi za morze, chwaliłeś, jak wschodzą wszystkie zboża i co z tego wyszło? Słusznie mówią: nie chwal dnia przed zachodem.

Samą prawdę raczy hrabia mówić — odpowia­dał wzdychając Terentjicź.

Tak samo zresztą z innymi sprawami ■— mówił dalej hraibia. — I sam często jestem w podróży, a do mnie ludzie zjeżdżają, a nie uwierzysz, że jak przed­tem nic nie -wiem. Był Fila w sile, wszyscy z przy­jaźnią do niego walili... a teraz...

Hrabia milczał zamyślony

Pattrzajcie — myślał patrząc na niego Kabanow.

Taką ma siłę i bogactwo, a nic się z nim nie liczą.”

Tak, bratku — mówił hrabia Orłów. — Ciężkie czasy nastały. Za jednym zamachem trafiłem między dwa młyńskie kamienie: ze służbą koniec, nie jestem im potrzebny, a w domu... niudno...

Stal, panie hrabio, hartuje się w ogniu odpo­wiadał Terentjicź — a człowiek w biedzie. Drzewo nie zapłonie ibez podpałki... a ja mogę hrabiemu podpałkę znaleźć, mogę...

Jaką? . . \ ',

Trzeba się ożenić, jaśnie panie.

Co też ty, Kabanow. Takie bzdury możesz pleść komu innemu, nie mnie — odpowiadał Czesmeński, przypominając sobie, co w tej samej materii radził mu Koncow. i

Los Tarakanowej tymczasem nie uległ (poprawie. Moskiewskie uroczystości, którymi świętowano zawar­cie pokoju z Turcją, kazały o niej na jakiś czas za­pomnieć. Po ich zakończeniu przedstawiono jej nowe zarzuty i nowe sprawy do wyjaśnienia. Wezwano i na­słano na nią samego Szeszkowskiego. Przesłuchania sta­ły się częstsze. Trawiona chorobą i moralnymi cierpie­niami, w ciężkich Warunkach, do których nie mogła przywyknąć, w obecności niezmiennych strażników, Ta- rakanowa z każdym dniem marniała i więdła. Były chwile, kiedy czekano na jej bliską śmierć.

Po jednym- z takich dni aresztantka chwyciła za pióro i skreśliła list do monarchini.

Wyrywając się z objęć śmierci S pisała ^ bła­gam dę, pani, na kolanach. Pytają, kim jestem. Ale czyż fakt narodzin może być dla kogokolwiek aktem przestępstwa? Całymi dniami i nocami w moim pokoju są mężczyźni. Cierpienia znoszę ¡takie, że cała moja na­tura wzdryga się przed nimi. Odmawiając swego miło­sierdzia, odmówisz go, pani, nie tylko mnie jednej...”

Monarchini była niezadowolona, że nie może opu­ścić Moskwy d osobiście zobaczyć się z uwięzioną, któ­ra wywoływała w niej na przemian to wielki gniew, to znów szczere, odruchowe, lecz skryte współczucie.

W sierpniu feldmarszałek Golicyn znów odwiedził księżniczkę.

Podawałaś się, pani, za Araibkę, (potem mówi­łaś, że pochodzisz z Persji, że jesteś Czerkieską, że wreszcie księżniczką — powiedział. — Przekonywałaś, że znasz język Wschodu. Oddaliśmy twoje ¡pisma lu­dziom bywałym — niczego nie mogli z nich zrozu­mieć. Czyżby i to, proszę mi wybaczyć, było oszu­stwem?

Jakie to wszystko głupie! —i z pogardliwym uśmiechem, kaszląc, odpowiedziała Tarakanowa. —> Czy Persowie i Arabowie uczą swoje kobiety czytać i pisać? W dzieciństwie nauczyłam się tego i owego sama. I dlaczego macie wierzyć nie mnie, a waszym znawcom?

Golicynowi zrobiło się jej żal, nie chciał dalej we­dług punktów przygotowanych przez Uszakowa wypy­tywać tej (biednej, ledwie żywej kofoiety.

Posłuchaj, pani — powiedział, strzepując łzę, jakby przypomniał sobie o czymś ważniejszym i bar­dziej istotnym. — Nie czas na spory... siły twoje są na wyczerpaniu... Nie mam takich rozkazów, ale każę przenieść cię do innego, bardziej ludzkiego pomiesz­czenia, podawać posiłki z kuchni komendanta... Nie chciałabyś się zobaczyć z duchownym, żeby... no, ro­zumiesz... wszystko w ręku Boga... żeby się przygo­tować?...

- Do śmierci, prawda? — przerwała mu, kiwając głową aresztantka.

Tak ;; odpowiedział Golicyn.

Proszę przysłać... sama widzę, już czas...

Kogo życzysz sobie, pani? — zapytał książę, schylając się ku niej. — Katolika, protestanta czy na­szej, prawosławnej wiary?

Jestem Rosjanką — rzekła Tarakanowa. — Pro­szę przysłać rosyjskiego prawosławnego.

A więc koniec! -h*- myślała w noc bezsenną, jak większość poprzednich. S-^ Zmrok bez świtania, roz­pacz bez końca. Śmierć... , oto nadchodzi... może już jutro.:, a ci się nie zmęczyli, wypytują...” —

Uwięziona uniosła się lekko, opierając się o wez­głowie łóżka. „Kimże w końcu jestem? — zapytała sa­ma siebie, kierując wzrok na obraz Zbawiciela. — Czyżbym nie potrafiła zdać sobie z tego sprawy nawet

w ostatnich, być może, minutach? Jeśli nie jestem tą; za kogo się uważam, to czyż nie przyznałabym się do tego? Dlaczego? Czyżby nie pozwoliło mi na to uczu­cie obrzydzenia do tych, którzy mnie męczą, albo nad­mierny gniew czy chęć zemsty oszkalowanej przez nich, zniszczonej kobiety?”

Usilnie starała się przypomnieć sobie własną prze-, szłość, rozpatrując jej najdrobniejsze szczegóły. Wi­działa swoje niedawne wesołe, pełne zbytku życie, sze­reg sukcesów, Wyjazdy, przyjęcia, wieczory. Dworza­nie, dyplomaci, hrabiowie, udzielni książęta.

Ilu miałam wielbicieli! —; myślała. — Przecież była jakaś przyczyna, dla której mi nadskakiwali, pro­ponowali swoje .serca i majątek, błagali o moją rękę... Czy chodziło im o urodę, o umiejętność podobania się,

0 rozum? Ale jest przecież wiele urodziwych i mą­drych, o wiele zręczniejszych ode mnie kobiet. Dlacze­go na przykład książę Limburski nie szalał za nimi, nie oddawał im, jak mnie, swoich ziem i zamków, nie czynił ich władczyniami podarowąnych dóbr? Dlacze­go właśnie do mnie. lgnęli wszyscy ci Radziwiłłowie

1 Potoccy, dlaczego szukał możliwości spotkania ze mną potężny niegdyś faworyt dworu rosyjskiego, Szuwa- łow? Dlaczego otaczano mnie niepowszednim, prawie nabożnym szacunkiem, chciwie wypytując o moją prze­szłość? Tak, .jestem napiętnowana przez los. To wszy­stko jest przeznaczeniem, którego sama nawet nie je­stem w stanie rozumieć.-

Dzieciństwo! W nim kryje się cała tajemnica! — szeptała nieszczęsna, czepiając się w rozpaczy najwcze­śniejszych wspomnień. — Tylko tam można znaleźć do­wody.

Ale nawet to dzieciństwo było mgliste i niezrozu­miałe dla niej samej. Przypomniała sobie głuchą, osamotniony wioseczkę gdzieś na południu, wielkie,

cieniste drzewa nad wysokim domostwem, ogród, a za nim zielone, bezkresne pola. Karmiła ją i uibierała dob­ra, troskliwa staruszka. Potem^podróż na miękko koły­szącej się, pełnej pachnącego siana podwodzie, długa, wesoła droga przez nieskończone pola, rzeki, góry i lasy.

1— Kimże w końcu jestem? Kom? 4^ wykrzykiwała w rozpaczy aresztantka, szlochając i bijąc się pięścią** mi po odmawiającej posłuszeństwa, otępiałej głowie.

Potrzebuję dowodów!... Ale skąd je wziąć? I cóż jeszcze mogę dodać do tego, co już powiedziałam? Jak mam oddzielić prawdę od życiem przygnanych złu­dzeń? Czyż może w końcu bezradne dziecko wiedzieć

o tym, że nadejdzie czas, gdy z całym okrucieństwem zapytają je nawet o same jego narodziny? Sąd nade mną jest gwałtem, bezprawiem. I nie ja będę poma­gać moim prześladowcom w dochodzeniu prawdy. Niech mnie zhańbią, oszukają, omotają, dobiją. Nie jestem winna, że jestem tym, kim jestem, że noszę swoje imię, że pochodzę ze swego rodu... Jestem je­dynym żywym świadkiem mej przeszłości, innych nie mają. Czemuż się złoszczą? Bóg czynił wiele cudów. Czyżby w odwecie za słabą, umęczoną kobietę nie mógł uczynić cudu, rozewrzeć drzwi tej mogiły, tego kamiennego nikczemnego więzienia?

XXVI

Minęły ciepłe dni jesieni. Nastały deszczowe, po­sępne, listopadowe szarugi.

Ojciec Piotr’ Andriejew, duchowny Soboru Kazań­skiego, był człowiekiem wykształconym, oczytanym

i jeszcze niezbyt starym. Jesienią roku 1775 oczekiwał bratanicy Wari, swojej chrzesniaczki, która miała przy­jechać z Czernihowa do Petersburga ze swoją znajjp mą, mającą nadzieję osobiście podać prośbę monarchi- ni w jakiejś ważnej sprawie.

Domek ojca Piotra z antresolą i ganeczkiem wycho­dzącym na ulicę stał w mieszczańskiej, podmiejskiej osadzie za Soborem Kazańskim, obok dworu hetmana Razumowskiego. Dęby i lipy obszernego hetmańskiego parku ocieniały jego kryty dachówką domek, wycią­gając gęste, teraz pozbawione liści gałęzie także nad niewielkim podwóreczkiem duchownego.

Owdowiały kilka lat temu bezdzietny ojciec Piotr: żył jak prawdziwy pustelnik. Wrota jego posiadłości^ zawsze były zamknięte. Ogromny pies łańcuchowy,.1 Połkan, na najmniejszy ruch za furtką podnosił nie­-kończony hałaśliwy alarm. Rzadcy goście, którzy mieli jakąś sprawę poza jego cerkiewną służbą, wchodzili wejściem od ulicy, również cały czas zaryglowanym.

List bratanicy bardzo ucieszył ojca Piotra. Wyczy- j tał też zeń coś niecodziennego. Waria pisała, że jej sąsiadka niedawno dostała przysłany na jej adres przez. -] nieznajomą osobę z zagranicy list, do którego załączo­na była paczka zapisanego papieru, znaleziona gdzieś : w wyrzuconej przez morze butelce.

Miły mój ojcze chrzestny, drogi wuj aszku, wy- \ baczcie, proszę, głupiej gąsce — pisała Waria do ojca I Piotra. — Przeczytałyśmy z tą panienką wszystko i po- j stanowiłyśmy jechać. A do kogo miałybyśmy się udać, j jeśli nie do was? Rok temu moja przyjaciółka pocho- j wała rodziców, a w nadesłanych papierach mowa

o tak ważnej osobie, że aż lęk bierze powiedzieć o tym komukolwiek. Najpierw ta panienka zamierzała wysłać to do Moskwy, wprost do Jej Wysokości, ale zdecy­dowałyśmy później inaczej, wy bowiem» ojcze chrze­

stny, wiele wiecie o przeróżnych sprawach, wszędzie możecie bywać i wszędzie spotyka was życzliwość , i szacunek. Jak nam poradzicie, tak będzie. A panna,

o której tu piśzę, to Irina Lwowna, córka brygadiera Rakitińa.”

To ci trzpiotki, sroki! — kiwając z troską głową, myślał duchowny po przeczytaniu listu. — Co też one wymyśliły... wybierają się z Czernihowa do Pitra, minie się ra<Jzić... też sobie znalazły doradcę!...”

Każdego wieczoru o zmierzchu ojciec Piotr, nie za­palając świec, lubił po domowemu, bez sutanny space­rować-po gładkim, płóciennym chodniku wyłożonym I wzdłuż pokoi od wejścia do gabinetu i dalej, aż do sy- s pialni. Podchodził wtedy do doniczek z geranium i z f innymi kwiatami ustawionych na parapetach, oczysz- i czał je z suchych listków i wyrywał trawki, przekła­dał książki na stołach, zaglądał do klatki ze śpiącym szpakiem, rzucał okiem na święte obrazy z płonącym . pod nimi ciągle kagankiem i myślał: „Kiedy w kóńcu [ożywią się te izdefbki? Kiedy pojawią się obie trzpio.- tki?”

Goście wreszcie przyjechali.

Dom duchownego zatętnił życiem i pojaśniał. We- I soła i rezolutna chrześniaczka Wariusza zasypała wu- [jaszka wiadomościami z ojczystych stron, o znajomych i i przyjaciołach, o przygodach, które spotkały je w pod- Iróży. Słuchając jej, ojciec Piotr myślał:

Czy to tak dawno przywozili ją tutaj jako mi- Izerną, z zadartym noskiem, milczącą i płochliwą | dziewczynkę?'A teraz jaka jest milutka, mądra i ży- !wa! A jej przyjaciółka... to prawdziwa piękność! Cóż [za gęste, czarne warkoczę* co za oczy! I całkiem inna fniż Waria — zamyślona, skromna, surowa i dumna!” Po pierwszych radosnych okrzykach i pytaniach [wujek wyszedł na nabożeństwo żałobne, a panny na

razie urządziły się na pięterku. Zebrały swoje węzełki,- poszły z kucharką do łaźni i po powrocie rozsiadły się przed płonącym kominkiem. Ojciec Piotr zastał je, za­czerwienione jak gotowane raki, z zawiniętym! w rę­czniki włosami, przy piciu herbaty. Rozmawiając, prze­siedzieli do późna w noc.

1 A gdzie macie, moje panny, to, coście przy­wiozły? — zapytał ojciec ^Piotr, odchodząc do swojej sypialni. — Dla mnie to też ciekawa sprawa... o co chodzi?

Dziewczęta zaczęły grzebać w swoich bagażach i węzełkach, wydostały i podały mu zawiniątko z na­pisem: „Dziennik lejtnanta Końcowa”.

XXVII

Ojciec Piotr zszedł do swojej sypialni, zasłonił okna, postawił świecę koło łóżka, nie rozbierając się przy­siadł na pościeli, rozwinął wymięty plik niebieskawe­go zagranicznego papieru listowego ze złoconymi, brze­gami i zaczął czytać.

Nie spał do samego rana.

Historia księżniczki Tarakanowej, princessy Wła- dimirskiej, znana ojcu Piotrowi z kilku sprzecznych źró­deł, ujawniła mu się teraz pełna nieoczekiwanych Szczegółów.

Więc to tak, patrzcie, o czym tu mowa! — myślał już przy pierwszych linijkach o zagadkowej księżni­czce, to odrywał się od lektury i leżał z zamkniętymi oczyma, to znów sięgał po rękopis. — Gdzie może być teraz ta biedna, tak podstępnie uprowadzona kobieta?

pytał sam siebie, , czytając o zdarzeniach w Livorno.

Gdzie spędza swoje dni? I czy udało się uratować temu, kto pisał te słowa?”

Wypaliła się jedna świeca, dopalała się druga. Ojciec Piotr doczytał rękopis, palcami zgasił migocący ogareik, przeszedł do innego pokoju i zaczął chodzić z kąta w kąt po chodniku. Zbliżał się świt, na razie ledwie rozjaśniający skraj nieiba.

5 Co za historia! Cóż za tragiczny zbieg okoli­czności! SS* szeptał duchowny. — Nieszczęsna! Pomóż jej, Panie!

Szpak obudził się w klatce i widząc tak niebywały spacer swojego pana, dziwnie, lękliwie zakiląskał.

Jeszcze wszystkich obudzę!” *..■?-* pomyślał ojciec Piotr.- Na palcach wrócił do sypialni, położył się i po­nownie zaczął analizować całą historię. Myślami prze- • niósł się w czasy panowania poprzedniej carycy, w mo­rze sekretnych i jawnych, znanych tak jemu, jak in­nym wydarzeń. Zasnął. Obudziły go dzwony na po­ranną mszę. Sjpoza zasłonek świeciło blade, zamglone słońce. Ojciec Piotr zamknął w biurku rękopis, poszedł do cerkwi, gdzie odprawił mszę, i wrócił do domu ku­chennym wejściem. Widząc koło schodków na piętro ohrześniaczkę z żelazkiem w ręku, zatrzymał ją gestem.

Powiedz no ¡mi, Wariu — zapytał półgłosem. —• Ten, no, ten, co napisał dziennik... Koncow, to... pew­nie jej narzeczony?

Waria pośliniła palec i dotknęła żelazka. Rozległ się syk.

Swatał się — odpowiedziała, wymachując że­lazkiem. 2

* Nb i co?

1 Irina Lwowna, nie powiem... Ojciec odmówił.

Sprawa spełzła więc na niczym?

Ano tak.

A teraz?

Cóż tu można powiedzieć? Jest sierotą i rada by może... przecież po swojej woli teraz... ale gdzie oi| może być?

Statek pewnie utonął?-r- zamyślił się ojciec Piotr.

Gdzie się o tym można w naszej głuszy dowie­dzieć?! Może ojczulek by się jakich marynarzy wypy-J tał. Nie tylko ludzie przecież zginęli, ale i hrabiowskiej skarby... Gdzieś przecież musi być jakiś ślad...

<—i Kto twojej Irinie przesłał te papiery?

Bóg jeden raczy wiedzieć. Przywieźli z poczty zawiadomienie i Arisza. odebrała. Na przesyłce było napisane, że to dla Rakitinej, a w środku karteczka po francusku, że rękopis został znaleziony przez^ ryba­ków w butelce gdzieś nad brzegiem morza. W Rakiti- nie teraz z całej rodziny Irina sama jedna została jak palec, no i do niej to wszystko trafiło...

' Ojciec Piotr, nie dając po sobie poznać i nie mó­wiąc hic ani chrześniaczce, ani Irinie, podjął staranne poszukiwania. • Jego usiłowania nie dały jednaik re*J zultatu.

W kolegium morskim znalazła się tylko notatka, że fregata „Orzeł Północy”, która wiozła, z Italii chorych; oraz osobiste rzeczy hrabiego Orłowa,-, została rzeczy­wiście uniesiona przez burzę na Ocean Atlantycki, że potem widziano ją już za Gibraltarem, koło brzegów Afryki, niedaleko Tangeru, i że najpewniej rozbiła się i zatonęła gdzieś koło wysp Azorskich albo Kanaryj­skich. O losie lejtnanta Końcowa, a i o tym, czy płynął właśnie tym statkiem i czy on albo ktokolwiek inny uratował się w czasie tej katastrofy, nie mogło być nawet żadnej notatki, jako że najprawdopodobniej ca­ła załoga zginęła. Natomiast dawny dowódca eskadry, Orłów, i jego najbliższy zastępca, Greig, przebywali w tym czasie w Moskwie, a poza nimi zupełnie już nie było kogo o to wszystko wypytać. W zagranicznych

gazetach! ukazała się tylko puszczona przez kogoś wia­domość, jakoby jacyś marynarze widzieli na morzu rozbity statek bez załogi dryfujący w kierunku za­chodnim, w stronę Madery i Wysp Azorskich. Jednak zbliżenie isię do niego i rozpoznanie uniemożliwiał silny sztorm.

Szkoda jej — myślał ojciec Piotr, patrząc na Ra- kitinę. — Taka mądra, taka stateczna! Bogata, młoda... To by dopiero była para z tym, uchowaj go, Panie Boże, cierpiętnikiem!... Pewnie i on zginął tam ze wszystkimi. Gdyby żył, odezwałby się do kolegów z marynarki, do rodziny...”

Kapłan znalazł kiedyś wolną godzinkę i zaczął roz­mowę z Iriną.

1 Proszę mi powiedzieć, moja droga — rzekł. Słyszałem od bratanicy o (twoim, smutku; pewnie umyślnie wrogowie rozłączyli cię z ukochanym, pod­stawili innego narzeczonego. Jak to się stało? Dlaczego wzgardzono Koncowem?

Sama tego nie rozumiem —- odpowiedziała Irir na. —- Mój zmarły ojciec był dobrze nastawiony do Pawła Jewstafiewicza, okazywał mu względy, przyj­mował go jak dobrego sąsiada, prawie jak krewniaka. A ja go po prostu kochałam, żyłam tylko myślą o nim.

I co się stało? Jak się rozstaliście?

Proszę nie pytać Sg powiedziała Irina, kryjąc twarz w dłoniach — to takie nieszczęście, takie... Wi­dywaliśmy się, pisywaliśmy do siebie, spotykaliśmy się... przysięgałam mu szczerze, czeikaliśmy tylko chwiii, żeby wszystko powiedzieć, wyjawić ojcu...

Rakitina zamilkła.

|||J- Strach wspomnieć — mówiła dalej. — Ojciec, jak należy przypuszczać, dostał jakąś wiadomość czy polecenie, mogli go jakoś do Końcowa uprzedzić, mo­gli na niego naplotkować... Nagle, a było to wieczo­

rem, widzę, że zaprzęgają konie. „Dokąd?” — pytam, I Ojciec milczy; wynoszą rzeczy, pakunki. Gościł Wtedy I u nas krewny z Petersbujnga, we troje wsiedliśmy do karety. „Dokąd jedziemy?” — pytam ojca. „A, nieda- 1 leko, przejedziemy się” — zażartował. A żart tak wy- J glądał, że bez zatrzymywania się przejechaliśmy pocz- j towymi końmi ponad tysiąc wiorst do drugiego ma- i jątku. Pilnowano mnie starannie, długo nie nadarzała i się okazja, by napisać lub innym sposobem przekazać wieść Koncowowi. I dopiero kiedy ojciec ciężko zacho- | rował, jeszcze w tamtym majątku, wszystko mu po- | wiedziałam, błagałam go, żeby mnie nie gubił, żeby pozwolił napisać do Końcowa, Zapłakał wtedy gorzko i powiedział: „Wybacz mi, Arisza, widzę, że i ciebie, 1 i mnie strasznie oszukano.” „Ale kto? Kto? —• pyta- ; łam. — Czyżby ten krewniak starał się o moją rękę?”

„Nie o rękę, a o pieniądze, ale bał się, że Koncow, Ł dbając tak o nas, zaszkodzi jemu. Trafił na jego list do ciebie, nagadał na Końcowa i nakłonił mnie, starego, żeby cię wywieźć. Wybacz, Arinuszka, wybacz: Bóg ; ukarał i jego, niegodziwca — pożyczył ode mnie pie- f niądze, ale w Moskwie przegrał wszystko w karty | i zastrzelił się. Zostawił tylko list... masz, zobacz, do­piero teraz mi go przesłali.” Ojciec niedługo pożył. Ja ! wróciłam do Rakitnego. Końcowa już tam nie zasta- j łam. Umarła też jego babka. Pisałam do Petersburga j pytając, dokąd wyjechał, pisałam też w obce kraje, do j floty, ale wtedy była wojna, listy pewnie do niego nie u dochodziły. Potem jego niewola w Turcji... potem... ot, , i cały mój los.

Módl się, moja najlepsza, módl się — rzekł P°P* — Gorzka twoja dola... Jeden tu tylko ratunek j i obrona — Bóg.

Minęło jeszcze kilka dni. Rakitina nitestrudzenie «

134 jj ' i *

zbierała wiadomości, starała się czegoś dowiedzieć, ale ibez skutku.

No, cóż, Irino Lwowna — powiedział jej pewne­go razu ojciec Piotr. ^ Jeździsz, widzę nadaremnie to do jednego, to do drugiego urzędu, wypytujesz, ¡przeżywasz... Monarchini, jak mówią, wróci nie tak prędko. Może byś liapisała do dowództwa Pawła Jew- stafiewicza do Moskwy... może hrabia Orłów będzie Wiedział cokolwiek?

Pokornie dziękuję, ojczulku — odpowiedziała ¡pokłonem Rakitina. — Pomódlmy się, może dowiemy się czegoś o tym statku , bez. załogi. Czy nie przybił gdfteś i czy nie uratował się z niego ktokolwiek, może nawet Koncow?... Wczoraj, na przykład, hrabia Panin obiecał dowiedzieć się przez kolegium zagraniczne w Hiszpanii i na Maderze, Fonwizin, ten pisarz, też obie­cywał... Może nadejdą jakieś wieści, poczekam jeszcze, a to już i czas do domu — ale jak tu jechać z niczym... Ten statek-widmo ciągle 'mi stoi przed oczami!..

XXVIII

Wieczorem pierwszego grudnia 1775 roku pogoda była wyjątkowo pochmurna i deszczowa. Śnieg, który padał z rana, stopniał. Wszędzie było pełno kałuż. Ekwijpaże i nieliczni przechodnie ponuro grzęźli w wo­dzie. Rozpętała się burza. Grzmiała nad domkienpi po­pa, stukając okiennicami i kołysząc ogromnymi drze­wami przy płocie hetmańskiego parku. Newa wezbra­ła. Wszyscy czekali powodzi. Z twierdzy od czasu do czasu dobiegały armatnie wystrzały.

Ojciec Piotr pochmurny siedziaJ na pięterku

ni dziewcząt. Rozmowa przy wyciu wiatru i ryku bu­rzy nie kleiła się i często milkła. Waria wróżyła, Irina z posępną d niezadowoloną twarzą opowiadała, jakie to nienasycone pijawki z tych wszystkich sekretarzy w kolegium zagranicznym, tłumaczy i nawet pisarczy­ków. Pomimo rozkazu i osobistego zainteresowania hrabiego Panina wciąż jeszcze nie skontaktowali się z kim trzeba w Hiszpanii i na wyspach, pisali projekty listów, przepisywali je, tłumaczyli i znowu przepisy­wali, byleby tylko przeciągnąć sprawę.

A może by tak posmarować, przekupić... przez służącego czy jak ff| powiedział pop.

Dawała już komu trzeba —- odpowiedziała Wa­ria za przyjaciółkę.

Ta spojrzała na nią z wyrzutem. -

Och, ci naciągacze-gorliwcy! — powiedział ojciec Piotr.— Pora, żeby już najjaśniejsza pani z Moskwy wróciła, źle tu bez niej.

Ukośny deszcz chłostał w okna jak grad. Prze­moknięty i zmarznięty pies podwórzowy wlazł do bu­dy, zwinął się w kłębek i ani szczeknął, jak gdyby ro­zumiał, że w taką burzę i przy wystrzałach z armat nikt się tu nie pojawi.

Nagle po jednym z wybuchów niosących się z twierdzy pies urywanie i ze szczególną złością za­szczekał. Poprzez szum wiatru dobiegło stukanie do furtki. Panny drgnęły.

Aksinia śpi — powiedział Piotr o kucharce. — Ktoś widać jest w potrzebie... Od ulicy się'pewnie nie mogli dodzwonić.

Ja otworzę, wujaszku — powiedziała Waria.

11 Nie trzeba tu twojej odwagi, siedź już lepiej.

Duchowny wyszedł ze świecą do sieni i otworzyL

drzwi. Wszedł mokry od deszcziu, niewysoki, tęgi czło-j

wiek czerwony na twarzy, w tróijgraniastym kapelu­szu i ze szpadą.

Sekretarz naczelnego' dowódcy, Uszakow! po­wiedział, otrzepując się, jgp| Mam do waszej wielebno- ści sekretną sprawę.

Pop wystraszył się. Przypomniały mu się papiery przywiezione przez Rakitinę. Zamknął drzwi i zapro­sił nieznajomego do gabinetu. Tam zapalił drugą świe­cę i wskazując gościowi krzesło, usiadł, gotów go wy­słuchać.

- Przepowiednie Massillona zapytał Usza­

kow, zacierając Skostniałe ręce i przyglądając się to­mowi słynnych „Sermons”, który leżał na stole ojca Piotra, B Wielebny ojciec biegle włada francuskim?

Trochę próbuję — odpowiedział duchowny, my­śląc: „Czego może ode mnie chcieć, i to jeszcze o takieg porze?”

Prawdopodobnie, ojczulku, znacie też niemie­cki? — zapytał Uszakow. — A może, jeśli już o tym mówimy, i włoski?

Niemieckiego też się uczyłem, a włoski przecież jeist tak Miski łacinie.

A zatem — rzekł gość — choć trochę mówi ojciec we wszystkich tych językach?

Też mi się zjawił preceptor, egzaminować mu się zachciało!” -— pomyślał pop.

[.‘■liffr Trochę prójbuję — odpowiedział.

Dziwne zadaję ojcu pytania, szczególnie w środ­ku nocy, czyż nie? — powiedział gość. Niech dobro­dziej przyzna, że dziwne.

Tak jaklby, rzeczywiście, trochę późno — ziew­nąwszy, odpowiedział ojciec Piotr i popatrzył na niego badawczo.

Uszakow założył nogę na nogę, uniósł oczy ku su­fitowi, zobaczył w ramce za szkłem portret odsunię­tego od łask archijereja* Asenija Maciejewicza i po­myślał: „To ci dopiero! Zwolennik tego oszusta... trze­ba z nim bardziej surowo, ostrzej!”

* No, nie będziemy przeciągać sprawy, ot co —■ oznajmił. — Jaśnie pan, naczelny dowódca, życzy so­bie, aby wasza wielebność zabrał ze sobą co należy i raczył się udać ze mną w pewne miejsce... Czeka tam cudzoziemka greckokatolickiego wyznania...

A o co chodzi?

»—j Trzeba dopełnić dwóch sakramentów.

A jakich konkretnie?

A po co waszej wielebności wiedzieć? Czy trze­ba się do tego specjalnie przygotowywać? — zapro­testował Uszakow. — Nie należy się wahać, to rozkaz dowódcy.

Muszę się przygotować — powiedział kapłan.

Jaki najpierw?

Najpierw chrzest, potem spowiedź i komunia

odpowiedział Uszakow.

I to teraz, nocą?

Tak jest, kareta czeka.

Pozwoli pan zabrać ze sobą diaczka *V

Rozkazano, widzi ojciec, bez świadków.

A dokąd pojedziemy, śmiem zapytać?

Nie mogę powiedzieć. Tego się ojciec dowie póź­niej, a teraz proszę o jedno: jedźmy natychmiast i w absolutnej tajemnicy! — skończył Uszakow, kła­niając się jakoś tak ku górze i na znak prośby oby­dwoma rakami przycisnął do piersi zmoczony na desz­czu trójgraniasty kapelusz.

: — Mogę o tym powiedzieć domownikom, uspokoić ich?

Uszakow marszcząc barwi pokręcił przecząco głową.

"Ojciec Piotr wziął krzyż i księgi, krzyknął na gó­rę: „Warieńka, zamknij drzwi!” gg|- a kiedy bratanica pojawiła się w sieni, kareta z hałasem toczyła się już po ulicy. Dojechawszy do ogrodzenia cerkwi, ojciec Pliotr obuidził zakrystiana, wszedł do świątyni i wziął monstrancję.

XXIX

Zatrzymali się przed domem naczelnego dowódcy, Golicyna. Księciu zameldowano o przybyciu ducho­wnego. Zaproszono popa do sypialni, gdzie czekał na niego Golicyn odziany w szlafrok. ;

Proszę wybaczyć, ojcze — powiedział, ubiera­jąc się w pośpiechu książę. — Sprawa jest ważna, z woli wyższych! przełożonych... Muszę jednak naj­pierw przyjąć od ojca przysięgę, że wiecznie będziesz milczał, O tym, co przyjdzie ci usłyszeć i zobaczyć w związku z całą tą sprawą. Przysięga ojciec?

I Jako przybywający z bezkrwawą ófiai% — od­powiedział ojciec Piotr — będę wierny monarchini zawsze i bez żadnych przysiąg.

Golicyn jakby zawahał się przez moment, ale nie nastawał. Powiadomił duchownego o wszystkim, co wiedział o aresztowanej. 1 ' _ V ^

ipte- Czy słyszał ojciec o niej kiedykolwiek wcze­śniej? —! zapytał książę.

Coś tam dotarło i do mnie...

Czy wiadomp ci, że jest teraz w Petersburgu?

> Pierwszy raz słyszę.

Golicyn opowiedział o zaniepokojeniu monarchini,

o wrogich stronnictwach zagranicznych, o podrobio­nych testamentach.

Doktor nie ręczy już dłużej za jej życie — do­dał feldmarszałek. — Nie tylko jej dni, ale i godzi­ny są policzone.

Ojciec Piotr przeżegnał się.

Ona chce się przygotować — mówił dalej ksią­żę, starannie dobierając słowa. — Zresztą, czyż muszę cię, ojcze, pouczać? Jak dobry pasterz poprowadzisz ją pewnie do pełnej skruchy i uświadomienia, kim na­prawdę jest, a jeśli fałszywie nazywała się przyjętym imieniem, to dowiesz się, feto ją tego nauczył... Zrobisz to, ojcze?

Duchowny nie spieszył z odpowiedzią.

Czy dajesz słowo, że pomożesz sprawiedliwości?,

Obowiązki pasterza i swoje własne znam — polkaslując sucho odrzekł ojciec Piotr.

No, możesz jechać — i ukłonem powiedział książę. — Zaprowadzą cię, gdzie trzeba, a mnie pro­szę łaskawie wybaczyć to naruszenie spokoju w taki czas.

Kareta z duchownym i Uszakowem skierowała się do twierdzy. Koło domu komendanta stał drugi powóz. Duchownego wprowadzono do specjalnego, pomieszcze­nia. Czekał tam na niego generalny prokurator, ksią­żę Wiaziemski. Obok stał rosły, zuchowaty i rumiany komendant twierdzy, Czernyszew, i jego żona — wy­strojona, niezbyt jeszcze wiekowa dama.

Wszystko gotowe? — zapytał Wiaziemski, roz­glądając się- po pokoju.

Gotowe — odpowiedziała nieśmiało komendan- towa, przysiadając w ukłonie i skrzypiąc przy tym fiszbinami.

I Prosimy bardzo -— zwrócił się książę Wiaziem- I ski do popa. Wszyscy przeszli do sąsiedniego pokoju. Płonęły już tam świece osadzone w wysokich kande- j labrach, między nimi zaś stała chrzcielnica i jakaś I odziana z miejska kobieta trzymała w rakach białe za- j winiątko.

Zaczynajcie z Bogiem, ojcze — powiedział Wia-1 ziemski, wskazując chrzcielnicę i to, co trzymała ko- { bieta.

Ojciec Piotr włożył ornat, wziął podane przez Czer- | nyszewą kadzidło, otworzył księgę i rozpoczął chrzest, j Matką chrzestną była wystrojona, rzucająca wokół j pretensjonalne spojrzenia komendantowa, a ojcem.— sam generalny prokurator. Nowo narodzonemu nadano | imię Aleksander. Komendanitowa cały czas wierciła się z dzieckiem na rękach, .wzrokiem i ramionami stara- j jąc się zwrócić uwagę księcia na siebie i na swoją sze­leszczącą suknię.

•—Czyje to dziecko — zapytał półgłosem-ojciec ! Piotr, z szacunkiem pochylając krzyż ku podchodzą^ cemu ojcu chrzestnemu.

.— Jak zapisać do ksiąg? — zapytał powtórnie. — Kim są jego rodzice?

Czy to naprawdę jest konieczne? z niezadoel waleniem spytał generalny prokurator.

Tak trzeba... Taki jest obrządek.. Wiadomo to, co się może stać w przyszłości?... Mam obowiązek... 1

Zapiszcie — powiedział książę Wiaziemski. —- Aleksander, syn Aleksieja Czesmeńsikdego.

Duchowny w milczeniu drżącą ręką wniósł imię do księgi chrztów.

Teraz następna konieczność... Oto wasz prze­wodnik! — powiedział z westchnieniem książę Wia­ziemski, wskazując duchownemu wyprężonego w peł­

nej uszanowania postawie komendanta. —■ Mam na­dzieję, że wszystko zastanie wykonane jak należy.

Po’tych słowach wyszedł i odjechał z twierdzy.

Ojciec Piotr z monstrancją w dłoniach poszedł za Czemyszewem. Kiedy poprzez wewnętrzny mostek Wkroczyli na ogrodzony ze wszystkich stron wewnę­trzny dziedziniec, serce zaczęło mu bić mocniej. Zro­zumiał, że jest to właśnie ów cieszący się złą sławą Aleksiejewski Rawelin...

Ćzernyszew i jego towarzysz weszli na niewieki ga- 5neczek i idąc długim, słabo oświetlonym korytarzem, zbliżyli się do niskich drzwi.

Ona jest tutaj!” ^ podpowiedziało duchownemu serce. Za drzwiami znajdował się nieduży, schludny pokoik. Strażników już w nim nie było. Świeca przy łóżku wydobywała z mroku zastawioną parawanikiem z tafty pozostałą część pokoju. Było duszno, lekko pachniało lekarstwami i jakby kadzidłem. Pop rozej­rzał się i w milczeniu wszedł za parawan.

Chóra bez ruchu leżała na łóżku. Była jednak przy­tomna.

Powoli skierowała wzrok na wchodzącego, po stro­ju poznała, że jest duchownym, i z cichym westchnie­niem wyciągnęła ku niemu dłoń.

Bardzo, bardzom rada, prześwięty ojcze! — rze­kła po francusku. — Rozumie ojjciec? Może łatwiej bę­dzie wam po niemiecku?

Oui, oui, comme il vous plaît* — ¡nieporadnie wymawiając te słowa odpowiedział ojciec Piotr, a ca­ły aż drżał pod wpływem brzmienia tego matowego, rozbitego głosu.

Jestem gotowa, proszę pytać — powiedziała areszt antka, w Proszę się za mnie pomodlić...

Duchowny' ostrożnie postawił ńa stole monstrancję, i ¡przysiadł na krześle koło łóżka, poprawił gęstą grzy-i wę swoich włosów i obejrzawszy święty obrazek nad* głową chorej, łagodnie się ku miej Schylił.

—• Pani imię? — zapytał. jt

t—! Princesse Elizabeth...

— Zaklinam cię, pani, mów praiwdę — odezwał się | ojciec Piotr, dobierając francuskie słowa. — Kim sąf twoi rodzice i gdzieś się urodziła? \

Przysięgam na wszystko, na Boga najświętszej go, nie wiem — odrzekła uwięziona, kaszląc głucho, -jffc Mówiłam innym tylko to, o czym sama byłam głęboMl przekonana.

Odpowiadając na następne pytania ledwie słyszalU nym, słabym głosem, dodała tylko trochę o swoim j dzieciństwie, wsipomniała o południu Rosji, o wiosce,! w której żyła, Sylberii, Ucieczce do Persji i pobycie w j Europie.

Jesteś, pani, chrześcijanką? — zapytał du- j chowny.

i Zostałam ochrzczona według obrządku kościoła|| greckiego i dlatego uważam się za prawosławną, cho- | ciaż dotychczas z wieilu przyczyn byłam pozbawiona szczęścia spowiedzi i komunii świętej... Wiele grze­szyłam: szukając wyjścia z ciężkiej sytuacji, zbliżałam się z ludźmi, którzy mnie jedynie oszukiwali... O, jak jestem ojcu wdzięczna za te odwiedziny!

1 Znaleziono u ciebie, pani, odpisy ostatniej wo'li... Od kogoś je dostała i przez kogo, proszę to wyjawić mnie i Bogu, został napisany uniwersał adresowany do rosyjskiej eskadry?

Wszysto to, już całkiem gotowe, przesłała pew­

na nie żnana mi osoba — powiedziała chora, fp Nie­znani przyjaciele współczuli mi,*, starali się o przy­wrócenie moich utraconych praw.

Go (to wszystko znaczy?!«» słuchając jej my­ślał zdumiony kapłan.-Wf- Czy to wszystko kłamstwo, czy .prawda? A jeśli kłamstwo, i to w taikiej chwila!...”

! Stoisz, pani, nad grobem — rzekł drżącym gło­sem, — Tyilko proch ’i wieczność... proszę się pokajać... mamy tylko jednego' świadka — Pana naszego.

Kobieta walczyła ze sobą. Jej pierś unosiła się z wy­siłkiem. Ręka kurczowo przyciskała do ust chusteczkę. I w obliczu sprawiedliwego sądu boskiego i bliskiej śmierci — powiedziała księżniczka, zwracając gasną­ce spojrzenie na ścianę w stronę świętego obrazka zapewniam i klnę się, że wszystko, co powiedziałam tutaj i dawniej innym osobom, fto prawda... Więcej nie wiem nic....

Ale przecież to niemożliwe zaprotestował, wzruszony ojciec Piotr. — To co mówisz, pani, jest tak mało prawdopodobne.

Chora zamknęła oczy, jakiby dręczył ją nieopano­wany ból. Łzy potoczyły się po jej bladych, strasznie wychudzonych policzkach.

gjg|j Kim byli twoi wspólnicy? — zapytał po chwili duchowny-

1 Nie było nikogo! Oszczędźcie... i jeżeli ja, słaba, prześladowana, bez żadnych środków..*

Księżniczka nie skończyła. Znów zaniosła się stra­sznym kaszlem. Nagle .usiadła, złapała się za pierś, po­tem za oparcie łóżka i upadła bez zmysłów. Omdlenie trwało kilka ¡minut. Ojciec Piotr, myśląc, że umiera, nabożnie szeptał modlitwy.

Chora-ocknęła się.

! Uspokój się, pani, opanuj słabość — powiedział pop, wiidlząc, że jej trochę lepiej.

Nie mogę, dłużej, proszę urnie zostawić, proszę odejść! — przemówiła chora. •— Może innym razem, ¡proszę mi dać odpocząć...

i— Syn twój został przed chwilą ochrzczony — oświadczył ojciec Piotr, chcąc ją trochę podtrzymać na duchu. fS* Winszuję. Bóg jest miłosierny, jeszcze bę­dziesz, pani, żyć... dla niego.

Ledwie zauważalny uśmiech przemknął po zaci­śniętych,' spieczonych ustach aresztantki. Oczy ze smutkiem spoglądały w bok, gdzieś poza tę komnatę, poza twierdzę, poza wszystko, co było dookoła, daleko...

Ojciec Piotr pobłogosławił chorą znakiem krzyża, postał jeszcze chwilę nad nią, wziął monstrancję i od­kładając na inny raz sakrament komunii, wyszedł.

No i jak? — zapytał go w korytarzu komendant.

Wyspowiadała się, przyjęła komiunię?

Duchowny w milczeniu pochylił głowę w ukłonie, wsiadł do karety i odjechał z Rawelinu.

Rankiem drugiego grudnia znowu zaproszono go z komunią do twierdzy. Stan aresztantki pogorszył się.

Opamiętaj się, moja córko, ulżyj swej duszy szczerą skruchą — przekonywał ją duchowny. — Bła­gam cię na Boga, na przyszłe życie!

- Jestem grzeszna — odpowiedziała umierająca, nie kaszląc już i jakoś dziwnie spokojna — od dzie­ciństwa gniewałam Boga i uważam siebie za wielką, zatwardziałą grzesznicę.

—• Udzielam ci rozgrzeszenia, oórko moja —| po­wiedział szczerze pop, modląc się i czyniąc nad nią znak krzyża — ale twoje samozwaństwo, wina przed monarchinaą, wspólnicy?

Jestem wielką księżną rosyjską! Jestem córką zmarłej monarchini! — z wysiłkiem wyszeptała mar­twiejącymi ustamd uwięziona.

Ojciec Piotr, wielce poruszony wrócił do domu.

Czy ona aby na pewno jest samozwanką? — my­ślał. — Człowiek w swoim interesie może powiedzieć wszystko, ale umierający... w chwili, g|dy wydaje ostatnie tchnienie... i jeszcze po takich cierpieniach, prawie torturach!... A jeśli ona jest niewinna, jeśli nie jest oszustką? Pamięta dzieciństwo, wciąż powtarza tyjlko jedno... Przecież jesrt w tej sprawie rzeczywi­ście ńa razie jedynym swoim świadkiem. Czy to jej wina, że dowody są tak wątpliwe, prawie żadne?”

Ojciec Piotr wszedł do swojego gabinetu. Dziew­cząt, jak się dowiedział, nie było w domu. Rozpalił w piecu, zamknął drzwi, wyjął dziennik Końcowa, znowu przejrzał rękopis, zawinął go w czysty arkusz papieru, przewiązał pakunek sznurkiem i zalakował, pisząc -na opakowaniu/ „Otworzyć po mojej śmierci”. Potem po­łożył zawiniątko na dnie kufra, gdzie przechowywał inne sekretne papiery i rękopisy. Ledwie zamknął ku­fer, kiedy ktoś zapukał do drzwi.

g| Kto tam?

Swój.

Weszła bratanica, a za nią Irina Rakitina.

Co się z wami dzieje, wujasziku?/— zapytała przyglądając się duchownemu Warieńka. — Już drugi dzień jakieś wyjazdy, ciągłe podenerwowanie... gdzie- ście to byli?

Irina także patrzyła na niego z niemym pytaniem w oczach. „Czy aby nie przyszły jakieś wiadomości dla mnie?” — myślała.

i To sprawa zupełnie inna, was nie dotyczy! I proszę mi, Irino Lwowna, wielkodusznie wybaczyć ziwrócił się ojciec Piotr do RakiLtinej — czasy są

teraz trudne... Przywieziony, przez ciebie rękopis nie­bezpiecznie teraz trzymać w domu... Masz zamiar wy­jechać, ale na wsi też nde jest całkiem bezpiecznie j Proszę wybaczyć staremu człowiekowi...

Irina zibladła.

— Różne chodzą słuchy, boję się, żeby nie . zro­biono rewizja — mówił dalej, -ojciec Piotr. — Może bę­dziesz miała do mnie żal, ale ja te twoje papierki...

Gdzie jesit kajet? Czyżby go ojciec spalił? wykrzyknęła Ralkitina, zaglądając do paleniska pieca.

Ojciec Piotr skłonił sdę w milczeniu.

Irina klasnęła w dłonie.

Boże — zawołała nie potrafiąc powstrzymać na­pływających łez —. to była mioja jedyna ¡pamiąjtką, jedyna pociecha, i ona przepadła. Z czym mam Iteraz wracać?

Waria z wyrzutem, spojrzała na wujka.

1 Później, za jakiś czas, droga moja, 'dowiesz się Wszystkiego, a teraz lepiej milczeć — powiedział zde­cydowanie ojciec Piotr. — Niezbadane są wyroki bo­skie, wróg też czyni zło... Módlcie się i nie zajpomiinaj- cie o Bogu... On wynagrodzi.

Ojca Piotra nie pozostawiono w spokoju. Tetgo sa­mego dnia znów zaproszono go do komendanta miasta.

i Dowiedział się ojciec czegoś od aresztowanej?

zapytał Golicyn.

Proszę wybaczyć, wasza wielmożność —■ odpo­wiedział ojciec Piotr. gp| Tajemnica spowiedzi... nie mogę... 1

Golicyn się zmieszał. „Co za polecenia! -fg^ pomyślał czerwieniąc się. — I ci wiszyscy doradcy... Orłów tam nie może wysiedzieć. Knuje coś pewnie w Moskwie, a ty tu, człowieku, wypytuj...”

No, ojcze, 'na to jest wyższa wola -^powiedział 1 Goldcyn.

« Nie mogę, wasza wielmożność,'wbrew sumieniu...

glicyn (poruszał ustami, nie znajldując wyjścia z kłopotliwej sytuacji.

i Więc kim ona w ¡końcu jest?— zapytał, starając się nadać sobie groźny, zdecydowany wygląd. — Prze­cież to, ojczulku, państwowej wagi, niesłychanie ważna sprawa... Musisz się zgodzić, że obowiązany jestem do­nieść... Przecież za spokój i za wszystko tutaj odpo­wiadam ja-—: tylko ja...

Jedno mogę oświadczyć waszej książęcej mo­ści — powiedział duchowny.»*- Dopóki^ jestem żyw, dotrzymam słowa danego waszej wielmożności. ^

Feldmarszałek nastawił uszu.

>" Nikomu nie Zdradzę ani' słowa z tego, czegom się dowiedział na spowiedzi I—- mówił dalej ojciec Piotr. — Książę sam wziąłeś ode mnie obietnicę mil­czenia, aile moigę ci powiedzieć, mości (książę, co sam

o tym myiślę. Wiele na temat areszitanitki krąży plotek, fałszywych faktów... Ale co będzie, jeżeli...

r-— Proszę .mówić, proszę —i powiedział feldmar­szałek.

Co będzie, jeżeli aresztowana nie jest niczemu winna? — zapytał idiuchowny.v Czemuż tedy znosi to wszystko?

Gdyby igrom Strzelił w tym momencie nad głową feldmarszałka, na pewno znacznie mniej byłby go za­skoczył.

Chce ojciec powiedzieć, że nie miała wspólni­ków, że nie żywiła przestępczych zanniarów? —| zapy­tał. — Ale przecież, jeżeli tak jest, imój panie, to ona nie jest samozwanką, rozumie ojciec, a prawdziwą, rodzoną naszą księżną... Czyżby to było możliwe, pro­szę sobie choóby przez moment wyobrazić?

Ojciec Piotr milczał ¡z głową pochyloną naci sutanną.

Myli się ojciec! To sen i majaki! — krzyknął feldmarszałek, chwytając za dzwonek. jjPI Konie! — rzucił do wchodzącego ordynansa, — Sam dojdę wszy­stkiego, jeszcze jest czas! Zobaczę.

XXXII

Ój, i ja zgrzeszyłem myśląc tafe o niej! —■ dumał Goilicyn w drodze do (twierdzy. — Poddawałem się temu, co mówiono, spieszyłem się nad miarę, ulegałem domysłom i wyobrażeniom innych!”

Newa mimo lodowatej pokrywy była jeszcze wez­brana po szalejącej w przeddzień uilewie. Kareta Goli- cyna z trudem brnęła przez nie zamarznięte kałuże.

Komendanta twierdzy nie było1 w domu. Nie wrócił’ jeszcze z rawelinu. Na ganku kręcił, się z papierami Uszakow. Podszedł do księcia i zaczął:

1 Jak waszej wielmożności wiadomo, wydatki na ową personę...

Proszę mnie zaprowadzić do asresztantki — przerywając mu, rzekł książę do wartownika i odwró­cił się tyłem do Uszakowa. — Co wy tu wszyscy wy­czyniacie? Co z chorą? Czy jeszcze przytomna?

Umiera —odpowiedział wartownik.

Golicyn przeżegnał się. Przy wejściu do rawelinu przywitał go komendant Cżernyszew.

Książę go nie poznał. Odważny, buńczuczny żoł­nierz, wierny oficer — Czernyszew, który nigdy w cza­sie swojej służlby nie zaznał wątpliwości, był podener­wowany i bardzo blady.

Biedna — wyszeptał feldmarszałek, idąc obok Czemyszewa. — Czyżby już umierała?... Był doktor?

Nie odchodzi od niej od wieczora — odpowie- ' dział Gzemyszew. — Niedawno zaczęła się agonia... i bredzi...

r—i O czym bredzi?! Mów, komendancie! — znow i zaniepokoił się książę i schylił głowę ku Czernysze- wowi. t- Byłeś pan przy niej, słyszałeś? O czym mó- \ wi? -

Zachodziłem kilka razy — odpowiedział komen­dant. — Powtarza jakieś niezrozumiałe słowa, słychać

v między nimi: Orłów... księżniczka... mio caro, gran Dio... ,

Dziecko? — zapytał ocierając łzę książę.

.— Żyje, <wasza wielmożność, pod opieką mamki... małżonka... żona znalazła bardzo dobrą.

1 Proszę djbać, komendancie, żeby wszystko było, rozumiesz pan, żeby wszystko... — surowo, poważnie powiedział feldmarszałek igłosem głębokim i rozkazują­cym —4 ¡po chrześcijańsku, słyszysz? Absolutnie... I na wszelki wypadek, tutaj... sekretnie, rozumiesz pan... po cichu... iprzecież to człowiek, męczennica...

Książę chciał jeszcze coś powiedzieć, ale szloch mu nie pozwolił. Łzy ścisnęły go za gardło. Potrząsnął głową, opanował się i — na. ile potrafił — dziarsko wszedł na ganek. Tutaj spojrzał na szare niebo zacią­gnięte strzępiastymi chmurami. Nad rawelinem w kłę­bach padającego śniegu bezładnie krążyły kawki. Skrzypiało iblaszane pokrycie dachu naderwane przez milknącą właśnie dwudniową burzę. Feldmarszałek pod­ciągając soboli kołnierz, siadł do karety i zawołał:

-r Do domu!

W czasie poprzednich powodzi medytował — j niejednokrotnie zalewało kazamaty, teraz Bóg zmiło­wał się nad nią, nieszczęsną. Jak widać — dodał w myślach — to niebożę jest igraszką w rękach czyichś niejasnych namiętności. Czy jest samozwanką — torud-

W ISA -4

no ¡powiedzieć. Tak właśnie odpiszę jej wysokości... jej 1 śmierć nas obciąży...”

Kareta szybko mknęła po świeżym, obficie pada- { jącym śniegu, wyprzedzając karawany wozów z drew- I nem i sianem, wykwimtne powozy i pojedynczych pie-.I szych kroczących w zadymce. Mijali te same domy I i cerkwie, te same mosty i szyldy, którym stary ksią-1 żę z zatroskaniem i rzeczowym zafrasowaniem komen-l danta północnej rezydencji przyglądał się przez tyle i lat. Oto dom policji koło Zielonego Mostu na Newskimi i własna siedziba feldmarszałka. Ciężko mu było na.I duszy.

A jeżeli ona rzeczywiście nie jest samozwanką?” 1

pomyślał nagile feldmarszałek, widząc koło mostu I na Mojce miejsce po byłym Pałaęu Zimowym Elżbiety f i dalej, wzdłuż Newskiego Prospektu, pałac księcia Ra- zumowskiego. Golicyn przypomniał sobie czasy poprze- | dniego panowania, ówczesnych silnych ludzi, kontakty, i swoją własną młodość i wszystko, co minęło wraz z tymi bezpowrotnie straconymi już latami i ludźmi, j

*

Wieczorem czwartego grudnia 1775 roku 'księżni- j czka Tarakanowa, dame d’ Azove, Ali Amete i księżna | Włodzimierska dokonała żywota. W ostatniej minu- } cie nie było przy niej nikogo. Kiedy weszli, leżała i cicho, jakby zasnęła. Nie ¿kryte powiekami mętne żre- J nice były skierowane? w stronę obrazu Zbawiciela.

Następnego dnia pełniący przy niej wartę garni- j zonowi inwalidzi twierdzy Pietropawłowskiej wyryli za pomocą łomów i kilofów na wewnętrznym, obsa- dżonym lipami dziedzińcu Aleksiejewskiego Raweiinu głęboki dół i potajemnie zakopali w nim ciało zmarłej, przysypując je zmarzniętą ziemią. Kaleki wartownik J Antipycz z własnej woli posadził nad jej mogiłą brzóM

kę... Służbę aresztantki — ¿pokojówkę Mechede i szlach­cica Czarnoinskieigo — po starannym przesłuchansiu i ¡przyjęciu od nich ¡przysięgi, że będą milczeć na wie­ki, uwolniono i wysłano za granicę.

Ojciec Piotr domyślił się, co zaszło, na podstawie łez d ¡pewnych aluzji swojej kumy żony komendan- | ta. Powiedział soibie wtedy: „Więzioną w noc ciemną z wieifaiego nieszczęścia uwoiniłeś,' Paniel^^p i po ci­chu odjprawił w cerkwi .panichidę na intencję służebni- ■ cy pańskiiej Elżibiety i za pamięć jej duszy wyjął czą­steczkę prosfory *.

i—i Na czyją intencję, ojcze chrzestny, odprawil­iście mszę żałobną?’zapytała duchownego Waria, widząc na stole iten kawałek prosfory.

—• To osoba, której nie znasz, wdelce doświadczo- ; na przez los.

Ale kim ona jesit?

■—• Jam jest niewolnikiem i synem niewolnicy twej

odpowiedział zagadkowo ojciec Piotr. —Wszyscyśmy (pod bosiką władzą, mądrzy i prości, niewolnicy i caro- [wie... Co tajemne — w przypowieści znajdziesz, i to bę­dzie, co przypowieść mówi!...

Feldmarszałek Golicyn długo się zastanawiał, jak poinformować monarchiinię o śmierci, Tarakanowej. Wziął pióro, napisał kilka linijek, przekreślił je i znów się zamyślił.

A, było nie było! ■— powiedział sobie. — Martwej nie ukarają, a dla wszystkich będzie usprawiedliwie­nie...”

Książę wziął czystą kartkę papieru, umoczył pióro w kałamarzu i starannie nim wodząc, swym niezbyt [Wyraźnym, starczym charakterem pisma naplisał:

Ta, co przyjęła znane waszej cesarskiej mości nie­należne jej imię i ród, dnia czwartego miesiąca grud­nia umarła grzeszna bez skruchy, do ńiczego się nie przyznawszy i nie wydawszy nikogo.”

A gdyby ikjtoś z dostojników dowiedział się o niej i zaczął snuć jakieś domysły — dodał w myśli Golicyn. kończąc list — to można puścić plotkę, że zalało ją w czasie powodzi... Zresztą akurat strzelała wtedy z twierdzy i Newa szalała...”

Tak właśnie powstała legenda o utopieniu Taraka- nowej.

*

Nachodząc bez rezultatu jeszcze przez jakiś czas różne urzędy, Irina Lwowna Rakitina przekonała się

o beznadziejności swej sprawy i wyjechała z Warią z powrotem w ojczyste strony. W Moskwie usiłowała osobiście przekazać ¡prośbę monarchini. Było to także W grudniu 1775 roku, w przeddzień powrotu Katarzy­ny do Petersburga. Prośba Iriny została łaskawie przy­jęta, ale w zamieszaniu przedwyjazdowym najprawdo­podobniej gdzieś ją. zarzucano, a potem o niej w ogóle zapomniano. Irina nie doczekała się żadnej na swoje podanie odpowiedzi ani decyzji. Chciała też odwie­dzić w Moskwie hrabiego Orłowa, ale jej odradzono.

Po powrocie do Petersburga monarchini szczegółowo wypytała Golicyna o śmierć aresztantki i mimo że staruszek na wszelkie sposoby starał się złagodzić swo­ją opowieść, zrozumiała, jaka tragedia spotkała za­ślepioną ofiarę cudzych intryg.

Przedobrzyłeś, książę, i ja razem z tobą! — po­wiedziała Katarzyna. — Dlaczego nie byłeś ze mną bardziej szczery?

,Ja jestem wszystkiemu winna ~f- doszła do prze­konania Irina po męczących rozmyślaniach i wątpliwo- ściach. — Przeze mnie Konoow porzucił ojczyste stro­ny, przeze mnie wpadł w rozpacz, próbował pomóc itej nieszczęsnej i zginął. Tylko ja mogę okupić jego los, tyH- ko ja mogę wymodlić wybaczenie dla wszystkich win­nych w tej sprawie. Jestem sama, niczego więc ńie oczekuję już od świata.”

Rakitina w roku 1776 pozostawiła swój majątek pod opieką starego sługi ojca i w towarzystwie Wari, Móra zaręczyła się w tym roku z nauczycielem mo­skiewskiego seminarium, wyjechała do niewielkiego klasztoru żeńskiego znajdującego się niedaleko od Ki­jowa. Odibywała tam nowicjat i miała nadzieję niedłu­go złożyć śluby zakonne. Nie bacząc na perswaziję Wa­ri, która błagała ją ze łzami, aby nie szła do klaszto­ru, Irina, odziana w habit, powtarzała tylko jedno:^

Jestem winna, muszę modlić się za niego i wie­cznie cierpieć...

XXXIII

Modlitwa nie leżała jednak w naturze Ininy.

Minęło pięć lat. W maju roku 1780 Rakitina znów przybyła do Petersburga. Jej przyjaciółka Waria mie­szkała wraz z mężem w Moskwie. Wuj Wari, ojciec Piotr, nadal był duchownym w cerkwi Kazańskiej. Irina odwiedziła go. Bardzo się ucieszył d zaczął wypy­tywać o wszystko.

^ Czyżbyś, naprawdę ciągle jeszcze czekała, córko, miała nadzieję, że twój ukochany nie zginął? — za­pytał. Ileż to już lat trwasz w niepotrzebnym niepo­koju?' Gdyby żył, czyżby nie dał jakoś o sobie znać? Nie mówię już, że tobie, ale znajomym, rodzinie?

Proszę tak nie mówić, ojczulku. — zaprotesito-I wała Irina, ocierając łzy. — Wszystko oddam, niczego! nie pożałuję...

K: No, ale to, moja córko, nawet grzech... Wysta-f wiasz na próbę przeznaczenie, wróżysz jak poganka,.1

— A cóż mam czynić?— powiedziała Irina. — Cią- | gle mam ciężkie, wręcz prorocze sny.., Jeden szczegól-J nie — co za sen! Niedawno wracał przez kilka nocy! pod rząd...

Irina umilkła.

Co ci się śniło? Opowiedz, wyznaj md to!

Wydawało mi się, że podszedł do mojego wez-1 głowią, taki sam, jakim go widziałam ostatnim razem! u nas na wsi: postawny, piękny, doibry, i powiedział:! »Żyję, Arinuszka, jestem tam, gdzie szumi wieczne] morze... Patrzę na ciebie rankiem i wieczorem z brze-! gu, czekam, może mnie znajdziesz, wyzwolisz...” Pro­szę mi doradzić, gdzie mam go szukać, kogo prosić?; Zwracać się powtórnie do monarchini nie mam śmia­łości...

Myślałem o toibie, córko -— powiedział ojciec Piotr. Nikt nie może ci tu pomóc oprócz jedmeg osoby... A ta o^oha to jego wysokość następca tronu, Paweł Piotrowicz.,. Jest wielkim mistrzem, protekto­rem zakonu rycerzy maltańskich, on jeden może -tu coś uczynić. Lepszego pomocnika, jeżeli tylko zechce oka­zać ci przychylność, w tej sprawie nie sposób znaleźć.,. Posiada wszystko: i rozum skłonny do dobra i tajem­niczości, i kontakty z wielkimi filantropami. A doibroć? A rycerski honor? To nie Tyberiusz *, jak mówią o nim wrogowie, a przyszły dobroczyńca Tytus *...

Tak, słyszałam o tym — odpowiedziała Irina.

Słyszałaś? To proszę jechać do jego majątku " i starać się o audiencję.

Ojciec Piotr udzielił Irinie wszystkich niezbędnych rad i instrukcji, dał jej list do swojej chrześniaczki, ibieiliźndanej na dworze następcy tromu. Rakitina wy- I najęła kdjbitkę i przez Carskię Sioło udała się do nale- \ żącego do wielkiego księcia majątku Paulslust, póź- [ niej przemianowanego na Pawłowsk.

Bieliźniaina przyjęła Raikitiną naid wyraz serdecznie.

| Przygarnęła ją i pokazała osobliwości książęcego sadu i parku, domki Krzyk i Krach, chatkę Pustelnika, gro- . .ty, stawy i wiszące mositki.

Ułożyły, że Irtima najpierw; opowie wszystko naj- " bliższej frejlinie * cesarzówny, Kaitarzymie Iwanownde 1 NieOMowej.

Kiedy zobaczę się z Katarzyną Iwanową? — py­tała Irina, czekając na obiecywane spotkanie.

—■Jest bardzo zajęta, trzeba poczekać, ćwiczy te- ’ raz cały czas ulubioną melodię carewicza, jakiś hymn, kitóry ma zagrać na koncercie...

Irina szła pewnego razu wraz ze swoją gospodynią przez park. Nagle zza drzew wyszła im naprzeciw ja­snowłosa dama w błękitnej, bez fiszbinów, jedwabnej .sukni.

Kto to? — zapytała Irina.

S|i— Cesarzówna — ledwie dosłyszailnie wyszeptała, bieliźniaina, kłaniając się nisko.

Rakitina zamarła. Dwudziestodwuletnia, zgrabna, trochę skłonna do otyłości piękność, wielka księżna Maria Fiodorowna przeszła oibok Iriny, oglądając krótkowzrocznym, lekko zdziwionym spojrzeniem jej zalkonny strój. Z plikiem nut i skrzypcami pod pachą

raSa

szedł za nią chudy, wysoki, ospowaty mężczyzna- ^ fcrójgraniastym kapeluszu i ciemnym kaftanie. ')$

A to 'kito? — zapytała Rakitina, gdy ich minęli.

Paisiello — odpowiedziała bieliźniaria— ną| uczyciel muzyki jej wysokości.

Irina z zachwytem chłonęła rzadko spotykaną urodę cesarzówny, delikatny rumieniec na jej twarzy oraz purpurowe i niebieskie kwiaty wpięte w jej buj­ne blond włosy — aby zachowały świeżość, osadzono je w specjalnych maleńkich szklanych buteleczkach z wodą.

Nieco dalej za wielką ¡księżną szły dwie frejliny. Jedna z nich — niewysoka, szczuplutka i ruchliwa brunetka — zaskoczyła Irinę ¡blaskiem czarnych, roz­iskrzonych, żywych oczu. Wesoło gawędziła ze sWoją przyjaciółką. Była to Nielidowa. Przyjaźnie mrużąc oczy w odpowiedzi na rewerans tęgiej bieliźnianej, po­wiedziała do niej z życzliwym uśmiechem:

Ciągle nie miałam kiedy, Anno Romąnowna, cią­gle ten hymn... jutro rano...

Więc jutro” — pomyślała Irina odprowadzając zachwyconym spojrzeniem cudowne, strojne nimfy, które tak nieoczekiwanie pojawiły się przed nią w parku.

O wyznaczonej porze Anna Romanowna zaprowa­dziła Irinę do damy dworu, do jej oficyny położonej koło wartowni, i wskazała jej niewielki salonik.

Katarzyna Iwanowna jest jeszcze pewnie w pa­łacu u wielkiej księżnej — powiedziała. —j Poczeka­my, gołąbeczko, tutaj. Proszę zdjąć kłolbuk... gorąco.

Nie szkodzi, wytrzymam...

Salonik był udekorowany wazami, paterami rozr stawionymi na etażerkach i medalionami wiszącymi na ścianach.

To wszystko prace wielkiej księżnej — powie*

¿¿ała bieliźniana. — Proszę spojrzeć, mateczko, jaka z niej mistrzyni, jak maluje na porcelanie... A' ¡tam, w czarnej szafce, rzeźba z kości. Sama rolbi figurki z Kamienia, cieniuje landszafty * na złocie, wytacza fi­gurki z drewna. A jak luibi Katarzynę Iwahowną, cią­gle ją obdarowuje. To na (przykład wyszyta przez nią poduszka. Proszę sipoijrzeć jaka róża, a to mirt, co Za subtelność rysunku^ barwy, jakie to wszystko staranne.

Irina imlilczała.

1 Czemu milczysz, kochana? Ó czym myślisz?

1 jRóża i midt — powiedziała z westchnieniem Irina. —r Życie i śmierć... Czym skończą się moje na­dzieje, moje poszukiwania?

Z apartamentów Nielidowej niosły się tymczasem dźwiękii klawesynu. Delikatny, dźwięczny, świetnie wy­robiony głos śpiewał przy icłi akompaniamencie uro­czysty 5 smutny Hymn z opery Gducka „Ifigenia w Ta- uiydzie”.

Irino Lwowna, chodźmy letpiej ~ powiedziała bielźniana. 4^‘Widać spóźniłyśmy się. Katarzyna Iwa­nowa zajęła się już muzyką, a wtedy nie wolno jej przeszkadzać. Możliwe też, że jest u niej teraz wielka księżna.

Irina dała znak", żeby troclię poczekać, i z zamie­rającym sercem dosłuchała do końca tak dobrze jej znany błagalny hymn Ifigenii. Sama śpiewała go kie­dyś Koncowowi.

O, igdyfbym mogła iołi w ten sposób prosić! Ale kiedy ito będzie możf&we? Są zaprzątnięci swoimi spra­wami, nie mają dla mnie czasu!” PS pomyślała i po­czuła, że saę zaraz rozpłacze.

Chodźmy, chodźmy — przynaglała Anna Rorna-

jiiowna.

Wyszły ,po cichu do sieni, potem na ganek, i obcho­dząc oficynę zamieszkaną przez damy dworu, skiero­wały się do sadu. Trzasnęła furtka.

^ — A wy dokąd? — rozleigł się nad ich głowami wesoły okrzyk.

Uniosły wzrok. Stojąc w otwartym oknie, patrzyła' na nie serdecznie uśmiechnięta czarnooka Nielidowa.

* Wejdźcie, jesitem wolna fe powiedziała. — Śpie­wałam czekając na was, wejdźcie.

Zawróciły. óBieliźniana przedstawiła Rakitjinę damie dworu. Nielidowa z życzliwością posadziła ją obok siebie.

Jesteś pani (taka młoda, a jiuż w takim smutnym, stroju! «— rzekła. — Proszę mówić otwarcie, Słucham. "

Irina zaczęła najpierw o Koncowie, potem przeszła do opowieści o niewoli i, uwięzieniu Tarakanowej. Z każdym 'jej słowem, z każdym szczegółem ponurego wydarzenia ożywiona i zawsze wesoła twarz Nielakło- wej pochmurniała i sitawała się coraz bardziej surowa.

Boże, co za tajemnice, co za tragedia! — myślała z dreszczem. — I ¡to wszystko sitało się w naszych cza­sach! CałMem jak w ponurych latach średniowiecza i nikt nawet nic o tym nie wie.”

* Dziękuję, mademoiselle Iirene — powiedziała* Katarzyna Iwanowna, gdy Rakitina skończyła. ^ Bar- dzom ci zobowiązana za tę opowieść. Jeśli pozwolisz, przekażę to wszystko ich wysokościom... I jestem prze­konana, że jego wysokość wielki książę, ten szlachetny rycerz, anioł dobroci i honoru... uczyni dla ciebie wszy­stko. Ale kogo powinien prosić o pomoc?

Jak to kogo? — zdziwiła się Irina.'

Widzisz, pani, jakby to powiedzieć? — rzekła Nielidowa. — Następca itronu nie miesza się w sprawy wagi państwowej. Może jedynie wstawić się za kimś, prosić... Od kogo zależy sukces w tej całej sprawie?

Jg Może książę Potiomkin — odpowiedziała Irina, przypominając sobie nauki ojca Piotra. — Jest do- i gtojnikiem, który łatwo może nawiązać kontakt z po­słami i konsulami. Może lejtńant Koncow znów znaj­duje się ¡gdzieś w niewoli u Maurów, Murzynów albo ^ na wyspach atlantyckich dzikusów.

, —' Długo zamierzasz tu, pani, pozostać? — zapy ta- ** ła Nielidowa. ' .

i « Matka. przeorysża monasteru, w którym złoży­łam śluby, dawno już wzywa mnie do powrotu. Wszy- ! scy potępiają moje poszukiwania, mówią, że to grzech.

To jak i gdzie dać ci znać?

Irina wymieniła nazwę swojego klasztoru i zamy­śliła się, spoglądając na poduszkę wyszytą przez wiel- t ką księżną.

Tak wiele wycierpiałam i tak długo czekałam I — rzekła, tłumiąc płacz — |że proszę mi nic nie pisać,

! ani słowa! Ale... poroszę włożyć do przesyłki... gdyby i się udało4"i— różę, a jeśli nie — listek mirtu.

Nielidowa objęła Irinę.

Zrobię wszystko, wszystko — powiedziała ser- | decznie. — Poproszę wielką księżną, jego wysokość i następcę tronu. Nie ma sensu, żebyś pani tu czekała, i Proszę jechać, moja dobra, moja kochana. Jeśli- sdę \ czegoś dowiem, natychmiast dam znać.

XXXIV ,

Wiadomości nie nadchodziły. Nastał rok 1781.

Po odsunięciu księcia Grigorija Orłowa i po utra­cie wpływów przez wychowawcę następcy tronu — Panina, nowi doradcy monarchani Katarzyny, nie

chcąc, aby syn wywierał na nią wpływ, podsunęli jej myśl, żeby wyprawiła wielkiego księcia wraz z mał­żonką w daleką podróż za granicę, co pozwoliłoby im poznać obce kraje. Irina z drżeniem serca dowie­działa się o tym w ¡klasztorze z listu Wari.

Ich wysokości opuścili okolice Petersburga 19 wrze-“ śnia 1781 roku. W połowie października, pod nazwi­skiem hrabiego i hrabiny Siewiernych, w ukraińskim miasteczku Wasilkowie przekroczyli granicę Rosji z Polską. Tutaj na frejlinę Nielidową czekała przyby­ła poprzedniego dnia kijowskim traktem pewna mło­da osoba w czarnym mnisim habicie. Wprowadzono ją do apartamentu Katarzyny Iwanowny. Jakby przy­padkiem, zanim przeprzężono konie, weszli tam też z ogrodu hrabiostwo Siewierni. Zostali tam przez kil­ka minut i wyszli — hrabia pobladły, hrabina we łzach

Biedna Penelopa * — powiedział Paweł do' Nie- Mdowej, wsiadając do powozu i patrząc na widniejącą za drzewami postać Iriny.

Rozmowa Katarzyny Iwanowny z nieznajomą po odjeździe dostojnych podróżników trwała tak długo, że powóz frejliny znacznie opóźnił się w stosunku do planów podróży i musiał, doganiać karetę wielkiego księcia galopem.

Róża, róża! Nie mirt... — niezrozumiałe dla wszystkich krzyknęła do nieznajomej Nielidową po francusku, machając jej życzliwie z karety chusteczką.

Rzeczywiście, płacząca Penelopa!” pomyślała Katarzyna Iwanowna, gdy odjeżdżając spojrzała z da­leka na widniejącąt na wzgórzu nieruchomą postać Iriny.

- Zagraniczny roczny wojaż hrabiego i hrabiny Siewiemych był bardzo urozmaicony. Zwiedzili Niem­cy, i witali nowy rok 1783 w Wenecji.

|p Rankiem ósmego stycznia 1783 roku wielki książę Paweł Piotrowicz w malowniczym włoskim płaszczu, a wielka księżna w strojnej weneckiej mantyli odwie­dzili'galerię obrazów i pałac dożów, a wieczorem — teatr „Proroka Samuela”, gdzie dla dostojnych gości wystawiono ich ulubioną operę, „Ifdigenia w Taury- dzie”. Sam słynny kompozytor, maestro Gluck, dyry­gował orkiestrą.

Po spektaklu publiczność ruszyła na plac Świętego Marka. Tam na cześć dostojnych podróżników za­improwizowano ludową maskaradę. Na placu roił się różnorodny ożywiony tłum. Wszyscy zauważyli, że hrabia Stiewierny, odprowadziwszy małżonkę z teatru do przygotowanego dla niej palazzo, spacerował po pla­cu rozmawiając z jakimś wysokim, też w masce, cudzo­ziemcem, który 'został mu przedstawiony tego wieczoru przez Glucka w teatralnej loży.

Na. niebie świecił jasny miesiąc w pełni, płonęły różnokolorowe ognie. Hałas i zgiełk pstrokatego tłumu nie przeszkadzał w rozmowie.

Kto to? — zapytała pewna dama swego męża, wskazując, jak uważnie słucha hrabia Siewierny idą­cego obok nieznajomego.

||iŁ Czyżbyś nie poznała? Przyjaciel Glucka, nasz słynny jasnowidz i spirytysta...

Paweł był poruszony i nieswój. Chciał zakpić z nie­znajomego, ale przypomniał sobie pewną okoliczność i mimo woli się stropił.

^ Jesteś jasnowidzem żyjącym, jak twierdzisz, nieskończoną ilość lat — rzekł uprzejmie, choć i wy­raźną kpiną w głosie. — Kontaktujesz się pan, jak ¿powiadają, nie tylko z tymi, którzy żyją na tym świe-

cie, ale też z życiem pozagrobowym. To bez wątpienia jakiś żart i ja, ma się rozumieć, nie jestem w stanie w to uwierzyć! — dodał, siląc się na uprzejmość. g| To śmieszne wierzyć w bajki... Ale są bajki i bajki, proszę mnie zrozumieć... Chciałbym cię zapytać, panie,

o jedno zjawisko...

Proszę rozkazywać, słucham — odpowiedział

nieznajomy.

Na przykład... ale to znów wyłącznie rozmowa a propos — ciągnął dalej hrabia Siewierny. — Zawsze ciekawiły mnie problemy życia nadprzyrodzonego, nie­zrozumiały wpływ sił nadprzyrodzonych na sferę na­szego ducha. Chciałbym... chciałem prosić — jeśli już tak nieoczekiwanie doszło do naszego spotkania —

0 wyjaśnienie jednej zagadkowej sprawy, pewnego dziwnego spotkania...

Jestem do usług, panie — z uprzejmym ukło­nem odpowiedział nieznajomy.

Jego rozmówca przeszedł Jkiłka kroków w mil­czeniu.

Paweł walczył ze sobą," starając się przyłapać jasno-' widza na jakiejś niekonsekwencji, ale równocześnie zagłuszał w sobie coś, co mu ciążyło, przygniatało

1 prawdopodobnie było przyczyną jego cierpienia. Uniósł maskę i otarł pot z czoła.

Widziałem ducha — powiedział niezdecydowa­nie, ledwie opanowując wzruszenie. — Widziałem cień dla mnie święty...

Nieznajomy znów skłonił się z lekka, idąc obok Pawła, który skręcił z placu w stronę na poły oświe­tlonego bulwaru.

~ Pewnego razu, było to w Petersburgu... — za­czął hrabia Siewierny. <

I opowiedział swemu rozmówcy znaną, niedługo przedtem ogłoszoną za granicą opowieść o spotkaniu

z cieniem przodka: jak to w księżycową noc szedł z adiutantem ulicą i jak nagle pocziuł, że po jego le­wej stronie w milczeniu kroczy postać w płaszczu i staromodnym trójgramiasitym kapeluszu. Jak ito owiał go od tej postaci lodowaty chłó4 i przeszył jego lewy bok, i z jakim strachem wsłuchał się w kroki zjawy rozlegające się na płytkach trotuaru, jakiby kamień stukał o kamień. Niewidoczny <łla adiutanta duch zwrócił się do Pawła głosem smutnym i pełnym wy­rzutu: „Pawle, biedny Pawle, biedny książę! Nie przy­wiązuj się zbytnio do świata: nie zostaniesz na nim długo. Bój się wyrzutów sumienia, żyj zgodnie z praw­dą... W życiu...” .

Widmo się rozwiało — dodał hrabia Siewierny.

Nie rozumiałem, kto to, kim jest, ale uniosłem wzrok i zamarłem: przede mną, oświetlony wyraźnie blaskiem księżyca, stał wyprostowany mój pradziad, Piotr Wielki. Od raziu poznałem jego dobre, pełne md­łości do mnie spojrzenie. Chciałem go zapytać, ale zni­knął, a ja stałem oparty o nagą, zimną ścianę...

Paweł zamilkł, znowu zdjął maskę i otarł chuste­czką twarz. Był wzruszony i blady. Jak gdyby wciąż jeszcze stało mu przed oczyma smutne widmo.

XXXV

■— I cóż o tym myślisz, signor? — zapytał po chwili milczenia hrabia Siewierny. — Czy to było urojenie, czy też rzeczywiście widziałem wtedy cień mojego pra­dziada?

i To był on — odpowiedział rozmówca.

Co więc znaczyły jego słowa? I dlaczego nie dopowiedział?

Chcesz to wiedzieć, hrabio?

; — Tak.

Przeszkodzono mu.

Kto? —zapytał Paweł, idąc dalej po opustosza­łym bulwarze.

Widmo zniknęło, gdy zbliżyłem się ja'Jgf- odpo­wiedział ¡nieznajomy. — Szedłem w tym czasie od wa­szego bankiera, SUtterlanda. Ty mnie, panie, nie za­uważyłeś, alé ja widziałem was obu i niechcący spło­szyłem dostojny cień.

Hrabia Siewierny zatrzymał się. Śmieszyło go i za­razem drażniło jawne szarlataństwo maga, ale równo­cześnie chciał się od niego jeszcze czegoś dowiedzieć.

Pan żartujesz —- ;rzekł. — Czyżbyś był kiedy­kolwiek w Petersburgu? Jakoś nie słyszałem o tym.

Miałem przyjemność... ale bardzo krótko... Przy­jęto mnie wtedy nieżyczliwie. Jako cudzoziemiec i czło­wiek żądny wiedzy spodziewałem się większego zainte­resowania, ale wasz pierwszy minister obraził mnie, radząc, bym wyjechał. Zabrałem od bankiera swoje pieniądze i tej samej nocy opuściłem Petersburg.

Błazen, pajac! — uśmiechając się pogardliwie, po­myślał hrabia Siewierny. — Jakie ci to bajki plecie!”

Proszę wybaczyć grubiaństwo naszego ministra

powiedział z wyszukaną uprzejmością, ledwie do­tykając ręką kapelusza. —- Ale proszę mi wyjaśnić, co znaczą nie dopowiedziane słowa zjawy?

Lepiej o to nie pytać — odpowiedział nieznajo- my. gpi Są rzeczy... Lepiej nie próbować wydrzeć ich niememu losowi...

W tym momencie z Wielkiego Kanału dobiegły dźwięki lutni. Ktoś śpiewał, płynąc gondolą. Paweł za­czął się przysłuchiwać: był to jego ulubiony hymn.

Przypomniał sobie posiadłość PauMust, muzyczne po­ranki Nielidowej i jej Wstawiennictwo w sprawie Ra- kitinej.

Dobrze — rzekł. Niech bidzie, jak pan mó­wisz... Osoba, której chciałbym się za wszelką cenę szczerze przysłużyć, chce poznać prawdę w jednej sprawie...

Bardzo jestem rad — rzekł rozmówca. — Czym mogę jeszcze służyć waszej wysokości?

Pewna osoba — mówił dalej hrabia Siewiemy

prosiła mnie, abym się dowiedział tutaj, w Italii,- w Hiszpanii i w ogóle wśród marynarzy, czy żyje pe­wien rosyjski oficer. Był na statku, który pięć lat te­mu zginął bez śladu.

To był rosyjski statek? \

1 Tak.

—• Dryfował i rozbił się w czasie burzy na ocea­nie niedaleko od brzegów Afryki?

Tak.

„Orzeł Północy”?

Właśnie on... Skąd pan wde?

t>latego właśnie nazywają mnie jasnowidzem. I

Proszę mi natychmiast powiedzieć, czy ten ma­rynarz się uratował, czy żyje? — zawołał niecierpli­wie hrabia Siewiemy.

Rozmówcy stali na skraju nabrzeża. Fale sreb­rząc się, cicho pluskały o kamienne stopnie. W oddali ledwie widoczny w mroku kołysał się ciemny kształt statku ze zwiniętymi żaglami.

Jutro na tym szkunerze — powiedział niezna­jomy do Pawła — opuszczam Wenecję. Ale zanim wy­płynę w morze i zanim odpowiem na twoje nowe py­tanie, panie, chciałbym, proszę wybaczyć, dowiedzieć się... czy hrabia Siewiemy, gdy zasiądzie na tronie, będzie dla mnie bardziej życzliwy niż ministrowie je­

go rodzicielki? Czy pozwoli md wtedy znów odwiedzić swój kraj niezależnie od tego, jaka będzie moja odpo­wiedź na pytanie o tego marynarza?

Nerwowe podniecenie, które ogarnęło Pawła w cza­sie opowieści o spotkaniu z cieniem pradziada, częściowo minęło» Zaczął już całkiem panować nad sobą. Pytanie rozmówcy wywołało jego oburzenie. „Impertynencki i bezczelny szalbierca! -^- pomyślał gniewnie i podej­rzliwie. — Cóż za zuchwałość i jak potrafi odwrócić bieg rozmowy! Akrobata, jarmarczny szarlatan!...”

Paweł ledwie panował nad sobą, gniotąc nerwowo w dłoni zdjętą rękawiczkę.

Trudno mieć jakąkolwiek pewność co do przy­szłości, jak sam pan powiadasz — rzeki po namyśle. -— Zresztą jestem przekonany, że w czasie następnego przyjazdu do Rosji spotka cię przyjęcie bardziej uprzejme i godne cudzoziemca. |

Rozmówca skłonił się nisko.

Tak więc chciałbyś, panie, poznać los tego ma­rynarza? — zapytał.

Tak §§| odpowiedział Paweł, myśląc, że znowu usłyszy coś niejasnego, symbolicznego, pustego.

— Proszę posłać osobie, która czeka na twoją wia­domość — rzekł Włoch — gałązkę mirtu...

Jak? Coś pan powiedział? Proszę powtórzyć! — wykrzyknął Paweł. — Mirt? Mirt? Więc zginął?

•— Marynarz uratował się na jakim£ szczątku sta­tku koło wyspy Teneryfa i mieszkał pewien czas wśród uibogich nadbrzeżnych mnichów.

A teraz? Proszę mówić, błagam...

Rok temu zabili go grabiący przybrzeżne wio­ski piraci podczas napadu na klasztor, w którym się znajdował.

Skąd pan to wszystko wiesz?

W tym czasie też tam byłem — odpowiedział

jasnowidz. — Przepisywałem w archiwum klasztoru pewien potrzebny mi starożytny łaciński rękopis.

Co to wszystko w końcu może znaczyć? Czy to, szarlatan, czy w rzeczywistości wszechmogący mag? —M, myślał Paweł dręczony wątpliwościami. — Z wyglą­du zręczny iluzjonista, śmiały szarlatan, nic więcej... Ale skąd u niego te wszystkie wiadomości: brzegi Afry­ki, nazwa zatopionego statku... i ten tajemniczy znak, gałązka mirtu? Czyżby Katarzyna Iwanowna się wy­gadała? Ale przecież on jej nie Widział, jest niezdro­wa, przez cały czas nie wychodziła ze swoich aparta­mentów, nikogo nie przyjmuje, nigdzie nie była...”

Paweł chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie znajdo­wał słów. Nad morzem, tam, gdzie widniała sylwetka szkunera, zaczynało już świtać.

Odprowadzę waszą wysokość do palazzo — po­wiedział rozmówca, schylając się w przypochlebnym ukłonie, jakoś tak uniżenie i po mieszczańsku wygięty.

Pozwolisz?

Paweł ledwie spojrzał ną tani, jarmarczny strój maga, żałośnie połyskujący w promieniach wschodzą­cego słońca naszytymi na aksamit cekinami, i zdjąwszy maskę, nie odzywając się już ani słowem, posępnie i wyniośle poszedł z powrotem po opustoszałym na­brzeżu.

Biedna, płacząca Penelopa! Biedna, piękna Irène!

myślał. — Jej tragicznej zagadki nie rozwiązali ani ministrowie, ani posłowie, ani rycerze — poślemy jej gałązkę mirtu od włoskiego kuglarza i spirytysty.”

XXXVI

Minęło jeszcze piętnaście lat... Rok 1796 zbliżał się do końca.

Trwały pierwsze miesiące panowania imperatora Pawła.

W Petersburgu z radością dyskutowano o zwolnie­niu z twierdzy słynnego Nowdkowa * i o powrocie z Syberii Radiisziczewa *.

Imperator z najjaśniejszą małżonką i wybranymi osobami ze swojej świty odwiedził sobór w twierdzy Pietropawłowskiej. Policmajster Archarow zapropono­wał monarsze obejrzenie głównego budynku. Aleksie- jewskiego Rawelinu, gdzie kończono właśnie nieodzo­wną przebudowę. Jedna z kazamat zwróciła szczegól­ną uwagę, dostojnych gości.

Czy trzymano tu jakiegoś Włocha? — zapytał komendanta monarcha.

Ależ nie, najjaśniejszy panie, trzymano tu ra- skolników *.

Więc skąd to się tu wzięło? — monarcha wska­zał na okno. — Przecież kitoś napisał tu diamentem na szkle: „Dio anioł” ,

Archarow i komendant zafrasowani schylili się ku ramie okiennej. Komendant, nawiasem mówiąc, był nowy 1 nie zdążył się jeszcze zapoznać z legendami z przeszłości twierdzy.

Warto by się dowiedzieć rzekła najjaśniejsza pani, Maria Fiodorowna. — Charakter pisma kobiety. Biedna! Kto to mógł być?

Czyżby Tarakanowa? — powiedziała obecna przy tym Nielidowa. — Najjaśniejsza pani, pamiętasz może to nieszczęście z marynarzem Koncowem i z tą dziewczyną z Małorosji?

Tarakanowa wtedy utonęła — powiedział ktoś ze świty. — Zalało ją tu w czasie powodzi.

Wszyscy pominęli milczeniem tę uwagę. Jedynie monarchim Maria Fiodorowna spojrzała na Ndelidową i wskazując jej samotnie rosnącą na pustym dzie­dzińcu rawelinu białą brzozę, szepnęła:

Tam jest jej mogiła! Pamiętasz? Ale gdzie są zapiski o niej?

Monarcha najprawdopodobniej usłyszał tę uwagę. Wsiadając do karety, powiedział do Archarowa:

Należy za wszelką cenę dowiedzieć się wszy­stkiego, to zapewne bardzo smutna sprawa... To były czasy zamętu: zamach Miro wic za, bunt Pugaęzowa, po­tem ta... ta... nieszczęsna... Widziałem łzy mojej ma­tki... do samej śmierci nie mogła sobie wybaczyć, że dopuściła do przesłuchania aresztowanej pod swoją nieobecność w Petersburgu.

Policja rozpoczęła poszukiwania. Gdzieś w przy­tułku dla staruszków znaleziono starego ślepego inwa­lidę Antipycza, dwadzieścia lat wcześniej służącego w twierdzy. Antipycz wskazał jakiegoś ogrodnika, a ten z kolei diaczka cerkwi Kazańskiej — widział on kie= dyś, w czasie porządkowania papierów świętej pamięci protojereja * ojca Piotra, kufer, w kitórym ■znaleziono pewien ważny, szczególnie starannie przechowywany pakiet.

Podjęto poszukiwanie rodziny ojca Piotra. Okazało się, że bliskich krewnych nie pozostawił. Znaleziono

wnuczkę, córkę jego bratanicy Warwary, żonę pisarza z senatu. Odwiedził ją sam Archarow, ale też niczego nie osiągnął. Gdzie się podział kufer z papierami ojca Piotra i czy został wraz z resztą dobytku odesłany po jego śmierci do bratanicy mieszkającej w Moskwie, czy też do kogoś innego—- nikt nie wiedział.

Sprawa znalazła wyjaśnienie dużo później, daleko,.

| na Ukrainie, w osamotnionym i ubogim klasztorze, gdzie swego czasu osiadła na stałe Irina i gdzie po i ostatecznym złożeniu ślubów zakonnych cicho umarła w podeszłym wieku, gorąco modląc się za zaginionego I na morzu ukochanego, sługę bożego, Pawła.

Pośród niewielu rzeczy zamarłej znaleziono paczkę i papierów z napisem? „Od ojca Piotra” — a między ni- I mi zaschniętą gałązkę, mirtu obok listu pewnej bardzo f ważnej osoby. Papiery wyptosił u przeoryszy na jakiś | czas i przeczytał miłośnik staroci, sąsiad, który skoń- I czył później życie w obcych krajach.

...Hrabia Aleksiej Grigoraewicz Orłow-Czesmeński 1 ożenił się w czasie podróży zagranicznej hrabiostwa | Siewiernych. Jego naturalny syn z tajemniczą ksdęż-

I niczką Tarakanową, Aleksander Czesmeński, umarł

I w stopniu brygadiera w końcu zeszłego wieku.

Hrabia Aleksiej Grigoriewicz przeżył carycę Kata- [ rzynę i imperatora Pawła i zostawił po sobie jedyną | córkę, starą pannę — znaną powszechnie hrabinę Annę

I Aleksiejewnę. Umarł w Moskwie za panowahia impe-

I ratora Aleksandra I w wigilię Bożego Narodzenia L 1807 roku.

Czy prześladowały go w godzinę śmierci wyrzuty «.sumienia za jego postępek z Tarakanową, czy też silna

dusza hrabiego AIexana do końca życia im się oparła

nie wiadomo.

Zachowało się, nawiasem mówiąc, wiarygodne świa­dectwo, że przedśmiertne męczarnie hrabiego Aleksieja Grigoriewicza były szczególnie ciężkie. Żeby przeraża­jące jęki i krzyki umierającego „bohaitera swoich cza­sów” nie dochodziły na ulicę kazano jego domowej orkiestrze, próbującej w sąsiedniej oficynie jakąś so­natę, grać jak najgłośniej.

Posłowie

Grigorij Dąnilewski (1829—1890) należał do najpłodniej­szych i najpoczytniejszych beletrystów rosyjskich XIX wieku, jego utwory zostały przetłumaczone na wiele języków. Za ży­cia pisarza i wkrótce po jego śmierci znaczny ten dorobek literacki wywoływał ostre polemiki, z upływem lat uległ wszak­że zapomnieniu. Na zachodzie porównywano go z Aleksandrem Dumasem-ojcem, nazywano rosyjskim Cooperem, i chociaż obiektywna ocena jego spuścizny umieszcza pisarza w grupie drugorzędnych autorów, to jednak dzięki bogatym walorom poznawczym, ciekawym układom fabularnym i wartościom moralnym powieści jego zasługują na popularyzację.

Dąnilewski, potomek dońskiego Kozaka, urodził się w nie­wielkiej wsi Daniłówka (gubernia charkowska) w zubożałej rodzinie ziemiańskiej. Osierocony w wieku dziesięciu lat przez ojca, wychowywał się pod troskliwym okiem matki w atmo­sferze ciepła rodzinnego, szacunku do literatury, muzyki i sztu­ki. Rozkochany w rodzinnej, tzw. Słobodzkiej Ukrainie, przed­stawiał jej przeszłość i teraźniejszość w świetle pełnym praw­dy i poezji. Kraina ta i jej mieszkańcy zawsze byli głównym tematem jego utworów. Najdobitniej potwierdził to zbiór Opo­wieści słobożańskich (1853) i cykl szkiców Czumacy (1857). Nie one jednak wyznaczają początek drogi twórczej autora; odebrawszy wykształcenie początkowe w Moskwie i ukoń­czywszy studia prawnicze w Petersburgu, pdferwsze próby lite­rackie podejmował bowiem od roku 1844 jako poeta. Opróęz

licznych liryków pisał także obrazki dramatyczne z życia sta­rożytnego Rzymu (Katullus, 1853) przekładał Byrona, Schillera, Mickiewicza, niektóre dramaty Szekspira (Ryszard III, 1850; Cymbelln, 1851). Większą popularność zdobył dopiero zbiorkiem wierszowanych ludowych bajek ukraińskich Bajki stepowe (1853).

Od roku 1850 Danilewski pełnił funkcję urzędnika w Mi­nisterstwie Oświaty. Odbyte w tym czasie podróże po kraju

i Europie oraz poczynione obserwacje wzbogaciły jego wiedzę, co wkrótce znalazło odzwierciedlenie w opowiadaniach (Pszcze­larze, 1855, Wieś Sorokopanowka, 1859, Pensylwańczycy i Ka- rolińczycy, 1859, Fieniczka, 1860, Zbieg Ławruszka, 1861 i in­nych), a na bieżąco procentowało w felietonach prasowych. Te doświadczenia, pomnożone o edukację literacką, jaką otrzy­mał młody adept sztuki pióra od takich koryfeuszy jak Mi­kołaj Gogol, Iwan Turgieniew, Fiodor Dostojewski czy Lew Tołstoj, z którymi utrzymywał bliskie kontakty, zadecydowały

o tym, że pisarz zaczął patrzeć na rosyjską rzeczywistość przez pryzmat carskiego samowładztwa, piętnować jego skutki, szu­kać drogi wyjścia. Zainteresował się więc przeszłością, czego rezultatem były opowiadania o tematyce historycznej: Wie­czór w teremie Aleksego Michajłowicza (1856), Pierwszy lot sokoła (1856) i Katarzyna Wielka nad Dnieprem (1858).

W roku 1857 pisarz zrezygnował z błyskotliwie zapowiada­jącej się kariery urzędniczej, wyjechał z Petersburga i wraz z żoną zamieszkał w rodzinnym majątku na Ukrainie. Posta­nowił całkowicie poświęcić się literaturze; „społeczny status literata — pisał w liście do matki — jest przecież większy niż urzędnika [...] i niwa jego działalności leży wyżej niż każda inna”. W czasie pohytu na prowincji Danilewski piastował jed­nak szereg funkcji społecznych, a prócz pisarstwa pasjonowała go także praca badawcza. Opublikowane wtenczas Starożytności ukraińskie (1866) to pionierska praca o twórcaeh ukraińskiej kultury i literatury. Dużą popularność' przyniosły pisarzowi dopiero wielkie powieści obyczajowe, których tematem prze­

wodnim jest los mieszkańców wsi w jarzmie prawa pańszczy­źnianego i początki rodzącego się ustroju kapitalistycznego. Najsłynniejszą spośród nich jest obszerna trylogia powstała pod świeżym' wrażeniem wydarzeń poprzedzających reformę uwłaszczeniową roku 1861 i fali ruchów chłopskich po jej ogło­szeniu. Pierwsza część nosi tytuł Zbiegowie z Noworosji (1862), druga Swoboda (1863), trzecia zaś Nowe miejsca (1867). Osta­tnim, a zarazem największym dziełem epickim Danilewskiego, -■zamykającym ten okres twórczości, w którym pisarz odzwier­ciedlał współczesne mu życie, jest powieść o inteligencji, o zło­żoności jej losów — Dziewiąta fala (1873). Do tej tematyki autor powracał w latach następnych jedynie sporadycznie, w niewielkich opowiadaniach Bożonarodzeniowy dekameron (1879), Zwrotniczy (1886), Kuleczka (1890).

Po dwunastu latach pobytu na prowincji twórca Zbiegów z Noworosji powrócił do Petersburga, myśląc o karierze adwo­kata. Powierzono mu natomiast funkcję zastępcy, a następnie redaktora naczelnego oficjalnego rządowego organu prasowego („Prawitielstwiennyj Wiestnik”), którym kierował aż do śmier­ci. To wysokie stanowisko umożliwiło pisarzowi dostęp do taj­nych materiałów państwowych, otwierało przed nim podwoje archiwów. Ocierając się o niezbadane stronice historii, Dani- lewski zaczął szukać natchnienia w minionych dziejach, któ­rych problematyką interesował się jeszcze w latach pięćdzie­siątych. Pomostem łączącym poprzednie zainteresowania autora z obecnymi był cykl opowiadań. Rodzinne dawne czasy, pisa­nych od roku 1871 przez szesnaście lat, a ukazujących posta­cie najznakomitszych przodków pisarza.

Tak powstała ciesząca się największą popularnością powieść historyczna Mirowicz (1875), oparta na wydarzeniach z czasów panowania Piotra III i Katarzyny II, ukazująca nieznane do­tąd straszliwe losy następcy tronu, przetrzymywanego pota­jemnie przez ćwierć wieku — od kolebki do chwili śmierci — w pojedynczej celi więziennej. Powieść została zaakceptowana przez cenzurę dopiero po dwóch latach od chwili jej ukończe-

l Ti

nia. Większość utworów o tematyce historycznej dotyczy XVIII wieku, którego Danilewski był wybitnym znawcą. Poświadczają to powieści Potiomkin nad Dunajem (1876) z lat wojny rosyj- sko-tureckiej 1787—1791, Do Indii za panowania Piotra I (1879) — utwór o nieudanej próbie podboju obcego terytorium, Ostatni Zaporożcy (1877) — opowieść o dramatycznych losach Siczy Zaporoskiej, Księżniczka Tarakanowa (1882) — rzecz o samozwańczej pretendentce do tronu carskiego, Straszny rok (1887) — powieść z czasów zbrojnego powstania bhłopów i Ko- - żaków pod dowództwem Pugaczowa (1773—1775).

Wiek XVIII nie był jednak tematem wyłącznym w prozie historycznej autora Mirowicza. Epoka wojen napoleońskich znalazła odzwierciedlenie w powieści Spalona Moskwa (1885), a zainteresowania pisarza ruchem dekabrystów potwierdzają fragmenty nie dokończonego utworu Rok 1825 (1881).

Powieści historyczne Danilewskiego wyróżniają się cieka­wym układem fabularnym osnutym na kanwie prawdziwych, a mało znanych wydarzeń; napisane są pięknym językiem<Ich autor uważany jest, obok Lwa Tołstoja, za najwybitniejszego przedstawieiel-a tego gatunku w literaturze rosyjskiej drugiej połowy XIX wieku. Także powieści obyczajowe twórcy Dzie­wiątej fali są aktualne i dziś, gdyż ukazują socjalne i klasowe, przeciwieństwa epoki, zaborczą istotę ówczesnego systemu spo­łecznego oraz ukryte siły drzemiące w narodzie. Danilewski spożytkował bogaty materiał historyczny i etnograficzny, był zajmującym narratorem i niezrównanym pejzażystą, jego utwo­ry są przykładem połączenia talentu beletrysty ze spostrzegaw­czością, pracowitością i dokładnością. Pisarz-humanista dążył w kierunku prawdy i dobra, piętnował zło, opowiadał się za moralną odpowiedzialnością człowieka przed własnym sumie­niem. W historii literatury rosyjskiej nie znajdziemy drugiego szermierza pióra, który, będąc liberałem, tak konsekwentnie

i z taką miłością pisałby o Ukrainie, który poświeciłby jej lwią część swego dorobku literackiego, walczył | prawo do istnienia dla jej literatury (co było sprzeczne z założeniami

i wielkomocarstwowego szowinizmu rosyjskiego), a jednocześnie ¡został tak bardzo zapomniany...

W przekładzie na język polski Danilewski pojawił się po ; raz pierwszy w roku 1880 (Dziewiąta fala), następnie w 1883 | (Rok 1825), 1884 (Księżniczka Tarakanowa) i 1890 (Straszny | rok). Dopiero wiele lat później, w roku 1956, został przetłuma-

czony Mirowicz. Tak więc obecny przekład Księżniczki Tara- <anowej jest drugą po, ponad stu latach próbą zaprezentowania ieg© utworu polskim czytelnikom.

Akcja powieści, stworzonej na kanwie dobrych tradycji : walterskotowskiej prozy historycznej, rozgrywa się za pane­li i ranią carycy Katarzyny II w latach 1775—1776. Znalazł w niej odzwierciedlenie tragiczny los kobiety, najprawdopodobniej awanturnicy nieznanego pochodzenia, która uważała się za , prawowitą pretendentkę do rosyjskiego tronu jako, jak sama

i twierdziła, dziecko carycy Elżbiety (córki Piotra I) i hrabiego Aleksego Razumowskiego.

Utwór wyróżnia ciekawa kompozycja: pierwsza część na- j pisana jest w formie pamiętnika oficera marynarki rosyjskiej, | lejtnanta Pawła Końcowa, a druga z punktu widzenia trzecio- | osobowego wszechwiedzącego narratora. Autor nie starał się jednocześnie rozwiązać problemu legalności dążeń pretendentki, lecz główną uwągę skoncentrował na ukazaniu wielkich sprze­czności między zasadami sprawiedliwości i człowieczeństwa a wymogami walki politycznej w państwie monarchicznym. Choć pisarz zgadzał się z punktem widzenia historyków, do- j strzegając przyczyny pojawiania się samozwańców w zmowie państw europejskich przeciwko polityce zagranicznej Rosji

i w wewnętrznej walce politycznej w samym imperium car­skim, to w przeciwieństwie do nich był nieprzejednanym wro­giem przemocy, jaka dokonana została na księżniczce Taraka- nowej. Ocena etyczna postępowania jej przeciwników została sformułowana w powieści Danilewskiego bardzo wyraźnie,

i Oskarża on samą carycę Katarzynę II, starającą się maskować

przyczyny swych poleceń argumentami o bezpieczeństwie pań-f stwa, jak i cynicznego wykonawcę jej rozkazów - hrabiego! Aleksego Orłowa, bezpośredniego winowajcę tragicznego ¡|f§|| Tarakanowej.

Księżniczka przypomina typowe bohaterki romantyczna choć jest realną postacią historyczną. Piękna, mądra, intelli gentna — stała się narzędziem w rękach polityków óbcycijS państw, starających się doprowadzić do osłabienia Rosji« Autor nie dążył do jej zrehabilitowania, lecz główny nacisla położył na wywołanie współczucia Wobec swej bohaterki jak<|| kobiety oszukanej przez politycznych sprzymierzeńców orażf podstępnie uwiedzionej, a następnie wtrąconej do więzieni™

i torturowanej fizycznie i psychicznie. Oprawcy nie zdoła™ jednak złamać ducha Tarakanowej wykazującej moralną wyż« szość nad tymi, którzy przyczynili się do jej nieszczęścia Śmierć bohaterki wywołała wyrzuty sumienia u carycyg a Orłowa doprowadziła do tragicznej w skutkach choroby umyi słowej. W powieści Danilewskiego nie ma więc szczęśliwych bohaterów, ich miłosne i polityczne kolizje doprowadzają do; dramatycznych rozwiązań.

Epilog utworu ukazuje jednakże bardziej optymistyczna przyszłość, którą autor wiązał ze wstąpieniem na tron impe-l ratora Pawła I. Wyraziła się w ten sposób niedojrzałość poli­tyczna pisarza, nie dostrzegającego uzależnienia monarchy od warunków dyktowanych mu przez epokę. Paweł I okazał się bowiem tyranem i despotą podobnym do matki — Kata­rzyny II.

Życzliwy i rzetelny stosunek do faktów historycznych» przestrzeganie uzasadnionych proporcji między prawdą prze­szłości a fikcją, umiejętność wskrzeszania siłą fantazji żywych

i wiarygodnych obrazów dawno minionych epok to cechy wyróżniające Księżniczkę Tarakanową spośród innych powieści historycznych tamtego okresu i gwarantującej jej długi żywot wśród popularnych utworów literatury pięknej.

Leszek Mikrut


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cechy powieści historycznej na przykładzie Potopu H Sienkie
Na czym polega specyfika Potopu jako powieści historycznej
historia w powieści, HISTORIA W POWIEŚCI
Przedstaw znane typy powieści historycznej
Potop jako powieść historyczna
Przedstaw znane typy powieści historycznej
'Potop' jako powieść historyczna
Powieść historyczna
Na czym polega specyfika Potopu jako powieści historycznej
11 Międzywojenna powieść historyczna
Powiesc historyczna
historia przygotowanie do sprawdzianu ze średniowiecza
Powieść historyczna
27 Powojenna powieść historyczna
W jaki sposób Henryk Sienkiewicz traktował historię w swoich powieściach historycznych doc
Józef Ignacy Kraszewski Bruhl Powieść historyczna z XVIII wieku
O powieści historycznej
Grajnert Józef Antek Socha młody wojak Powieść historyczna z 17 go stulecia
POWOJENNA POWIEŚĆ HISTORYCZNA

więcej podobnych podstron