252 Field Sandra Dziki ogień






SANDRA FIELD

Dziki ogień

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Simon Greywood oddychał pełną piersią. Uśmiechając się do siebie, odłożył wiosło. Kajak sunął bezgłośnie, znacząc za sobą smugę leniwej fali na gładkiej jak lustro tafli jeziora. Dopiero co nastawał ranek. Znad wody unosiła się zimna mgła, której porwane kłębki spowijały przybrzeżne trzciny i wrzynające się w jezioro głazy, nadając im fantasmagoryczne kształty. Z lasu dobiegały chwytające za serce, słodkie ptasie trele. Śpiew ten jednak nie mącił ogromnej, majestatycznej ciszy. Był tylko klejnotem jej wszechwładnej potęgi.

Jak okiem sięgnąć nie było tutaj nikogo. Simon kochał tę otwartą przestrzeń, wolną od ludzi i codziennych londyńskich spraw, obramowaną lasami Nowej Szkocji. Miał niemalże wrażenie, że oto jakimś przedziwnym trafem wrócił znowu do domu.

Nagle na wodzie coś się zaczęło dziać. Simon skulił się i zamarł bez ruchu. Kątem oka widział podpływający w jego stronę, lśniący od wody brązowy łebek, a za nim ślad spienionej fali rozchodzącej się na kształt litery V. Czyżby to był bóbr? Wszak Jim mówił mu, że gdzieś tutaj mają swoje żeremie bobry. Około pięciu metrów od kajaka zwierzątko nagle zmieniło kierunek. Plasnęło ogonem, co w pustej przestrzeni huknęło jak wystrzał, i rozbryzgując wodę zanurkowało. Ogon był szeroki i płaski. A zatem rzeczywiście żyły tu bobry. Simon odkaszlnął lekko, podniósł wiosło i ruszył kanałem pomiędzy dwoma jeziorami, starając się nie zaczepić dnem o podwodne skałki, które niemal wychylały się na powierzchnię jeziora. Poziom wody, jak ostrzegł go Jim, był niski, ponieważ lato tego roku było wyjątkowo gorące i suche.

Nigdy dotąd nie wypływał kajakiem tak daleko. Jak się nazywało to jezioro? Jim mówił mu, ale nie zapamiętał nazwy. Maynard's Lake, czy coś takiego. W żadnej mierze nie była to nazwa, która potrafiłaby oddać spokojne piękno ciszy ani ciemnej toni, w której przeglądały się skały, drzewa i zawieszone wysoko na niebie obłoki.

Zbliżając się do brzegu, Simon wiosłował po indiańsku - stylem, którego nauczył go Jim. Pozwalało to utrzymywać kurs bez wyjmowania wiosła z wody, a zarazem płynąć niemal bezszelestnie. To najlepszy sposób poruszania się po puszczy, zapewniał go Jim, opisując, jak to kiedyś podszedł tą metodą łosia.

Jezioro miało nieregularną linię brzegową, wcinając się w ląd mnóstwem zatoczek. Nad samą wodą zwieszały się bujne, rozłożyste paprocie i obsypane różowym kwieciem wilcze łyko.

Słońce stało już wyżej, rozpraszając swoim ciepłem mgły. Simonowi zdało się nagle, że opuszcza go napięcie, które gromadziło się w nim od dawna. Czuł bezbrzeżny spokój - było to dla niego uczucie nowe i nie znane. Musiał za to wszystko podziękować Jimowi. Jimowi - swemu bratu, z którym los rozdzielił go na prawie dwadzieścia pięć lat.

Ciszę i zadumę Simona zburzyły nagle głośne pluśnięcia dobiegające z pobliskiej zatoczki. Mogło się wydawać, że to jakiś duży zwierz wszedł do wody i taplał się w niej. Łoś? Niedźwiedź? Simona obleciał strach. Ten wolny świat mógł mu się wydawać domem, lecz tak naprawdę on sam nie miał najmniejszego doświadczenia w obcowaniu z dziką przyrodą. Lepiej, żeby o tym nie zapominał.

Przyciągnął ręką kajak do granitowych głazów, które osłaniały zatokę. Między kamieniami znalazł szczelinę- co prawda zbyt wąską, żeby przecisnąć się kajakiem, lecz wystarczająco szeroką, by móc niepostrzeżenie sprawdzić, co tak hałasuje. Wiosłując na skulu, ustawił kajak równolegle do szczeliny, gdy tymczasem pluskanie raptownie ustało.

A jednak to nie było przywidzenie. Coś sfalowało w zatoczce gładką taflę wody, na której spokojnie kołysały się teraz liście lilii wodnych. Coś - ale co? Łoś - tego Simon był prawie pewien - nie potrafi nurkować. A niedźwiedź? Nie miał pojęcia. Gotów do błyskawicznego odwrotu, gdyby wymagała tego sytuacja, Simon czekał, aż stworzenie wynurzy się na powierzchnię. Może był to znowu bóbr, a może nur wodny?

Nareszcie z wody na moment wyłoniła się głowa. Ktoś odpływał w przeciwnym kierunku i zanim znów dał nurka, Simon zdążył dostrzec długie, odrzucone do tyłu włosy i zarys nagiego, wygiętego w łuk, kobiecego ciała. Na wzburzoną taflę zatoczki wypłynęły bąbelki powietrza i rozeszły się kręgi fal.

Odetchnął głęboko, niepewny, czy mimo wszystko nie śni. Do tej pory sądził, że chata Jima była ostatnim cywilizowanym miejscem w tej dziewiczej krainie jezior. Z pewnością brat zapomniał mu powiedzieć, że ktoś mieszka jeszcze dalej w lasach. A w takim razie, kim była kobieta, która to wyłaniała się z toni, to znikała niczym jakiś tajemniczy duch jeziora?

Jakby w odpowiedzi pływaczka wynurzyła się znowu. Tym razem widział profil. Na jej twarzy malowała się czysta radość - słońce zalśniło w kropelkach wody na mokrych policzkach, błysnęły białe zęby. Mocny ruch ramion odsłonił na ułamek sekundy pełne, strome piersi, które wydały się Simonowi niewypowiedzianie piękne. Błysnęły jeszcze nagie uda i gibkie ciało przecięło taflę niczym nóż.

Wbijając paznokcie w wypolerowany uchwyt wiosła, Simon czekał, aż kobieta ponownie wypłynie. Kiedy to uczyniła, była zwrócona do niego przodem. Wstające słońce świeciło jej prosto w twarz i mógł być pewien, że go nie dostrzega. On sam jednak, całkowicie wytrącony z równowagi, pojął natychmiast parę spraw. Po pierwsze - wiedział, że w żadnym razie nie powinien przeszkadzać w tej zabawie. Bo to była właśnie zabawa - niewinna i radosna, jak baraszkowanie młodej wydry. Nie wolno mu było przestraszyć tej dziewczyny, ani uświadomić jej, że cały czas ją obserwował.

Nie potrafiłby powiedzieć, jakie są jej oczy, oblepiające głowę włosy ani też rysy twarzy. Na nic się tu zdało wyczulone oko malarza - dzieliła ich za duża odległość, a słońce było zbyt ostre. Uchwycił jedynie wrażenie ruchu i emocji, ucieleśnionego, intensywnego życia. Bez wątpienia - ta istota nie była duchem jeziora ani w ogóle żadnym duchem. Pochodziła stąd, z ziemi - była kobietą z krwi i kości, kobietą, która - skłonny był iść o zakład - zachłannie kochała życie, tak jak on dzikie ostępy.

Ładnym, zwinnym ruchem odwróciła się na plecy i pluskając nogami, zaczęła się oddalać. Piersi ukryte w wodnym pyle wynurzyły się na chwilę, a słońce zaigrało na lśniących od wody sutkach. I w tym momencie Simon zrozumiał, że w jego doznaniach bierze górę nie takt, lecz zmysłowość.

Pożądał jej. Chciał ją mieć już, natychmiast. Dawno już nie pragnął tak żadnej kobiety. Gdyby posłuchał głosu instynktu, opłynąłby zaraz skałki, sięgnąłby po tę dziewczynę i kochał się z nią z ogniem, który - jak mu się zdawało - dawno się już w nim wypalił. Słuchaj no, bratku, zakpił jednak z siebie, kajak to nie jest najlepsze miejsce na miłość. Oboje moglibyśmy skończyć w jeziorze. A poza tym kobieta tak pełna życia jak ta wolałaby zapewne sama wybrać sobie partnera. O ile już go nie ma. Bądźże rozsądny, jak by powiedział Jim. Ona tymczasem przewróciła się na brzuch, odsłaniając długą, smukłą linię pleców. Nie baraszkowała już jednak, a najwyraźniej ćwiczyła styl. Przez jakiś kwadrans pływała forsownym crawlem, na koniec zanurkowała ostatni raz i popłynęła do brzegu.

Przez cały ten czas Simon siedział nieruchomo. Nie chcąc stracić jej z oczu, odwrócił kajak. Trochę się wstydził, że podgląda ją jak jakiś pierwszy lepszy szczeniak. Intuicja podpowiadała mu, że gdyby ta dziewczyna miała choćby cień podejrzenia, iż śledzą ją czyjeś oczy, nie zachowywałaby się tak naturalnie. Nie potrafił się jednak powstrzymać. Miał bardzo silną wolę, nieporównanie silniejszą niż przeciętni ludzie, tym razem jednak żadna siła nie zdołałaby go zmusić do odwrócenia wzroku.

Płynęła jeszcze jakiś czas, aż poczuła dno i stanęła po pas w wodzie. Drobne falki delikatnie opływały jej pośladki. Włosy opadły do połowy pleców. Potrząsnęła głową i odrzuciła je wszystkie do tyłu, a potem ruszyła w stronę maleńkiej plaży na samym krańcu zatoczki.

W jej ruchach było tyle nieświadomego wdzięku i piękna, że Simonowi zaschło w ustach. Wyszła wreszcie na brzeg i podniosła leżący na piasku czerwony ręcznik, lecz zamiast pójść od razu w stronę drzew, odwróciła się jeszcze szybko do jeziora. Czerwony ręcznik przypominał w tej chwili jakiś wojenny proporzec w rękach bogini. Odrzuciwszy do tyłu głowę, roześmiała się melodyjnie, a w śmiechu tym wyraziła się cała jej radość - radość młodości i samotnego pływania o poranku.

Simon zadrżał. Ten naturalny, niewymuszony śmiech poruszył w nim coś, co w ciągu ostatnich dziesięciu lat bezpowrotnie, jak sądził, w sobie zatracił. Poczuł nagle pod powiekami palące łzy i z gniewem starał się je powstrzymać. Kobieta otuliła się ręcznikiem. Brodząc w piasku, ruszyła w kierunku sędziwej sosny, której gałęzie zwieszały się nad plażą. Simon zauważył nagle schowaną wśród drzew starą chatę z szeroką werandą i kamiennym kominem. Mignęła mu jeszcze między pniami sylwetka w czerwieni i po chwili stuknęły zamykane drzwi. Dopiero teraz pozwolił sobie na długi oddech.

Miał w głowie zamęt, zamęt, którego nie chciał analizować. Powinien jak najszybciej stąd zniknąć. Wrócić do chaty Jima, do świata, który był rozsądny, normalny i znany. Podnosząc wiosło, rzucił krótkie spojrzenie do wody, wypatrując podwodnych skał, i nagle zobaczył odbicie swojej twarzy. Wyglądała jak zawsze, a jemu wydało się, że ostatnie parę minut powinno w niej coś zmienić.

Miał gęste, niesforne włosy, ciemniejsze niż toń jeziora, podczas gdy oczy - dla kontrastu - były lazurowe jak lipcowe niebo. Akcent tej twarzy nadawał wyrazisty nos i mocne kości policzkowe. W rysach wyryła swoje piętno silna wola, która prowadziła go przez życie przez całe lata. Nie była to twarz konwencjonalnie przystojna, lecz odbijał się w niej charakter człowieka, który nie uznaje kompromisu. Simon właściwie nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak bardzo podobał się kobietom. Lgnęły do niego wszystkie bez wyjątku. Chętnie i szybko lokowały się w jego łóżku. Wiedział, że żadna mu się nie oprze i właśnie dlatego w ostatnich latach nieczęsto sypiał z kobietami. Nie pragnął tego co łatwe, ani go to nie bawiło.

Ze złością poruszył wiosłem. Jedno uderzenie o wodę i odbicie w lustrzanej tafli pomarszczyło się i znikło. Kilkoma mocnymi pociągnięciami wiosła wyprowadził kajak z ukrycia, a następnie ruszył w drogę powrotną. Pędził, jakby go goniły wszystkie demony podziemnego świata, bijąc wiosłem o wodę, aż w ślad za kajakiem pojawiły się maleńkie czarne wiry. Uważaj, bracie, myślał z wściekłością, przepływając przesmykiem na następne jezioro z mniejszą niż zwykle ostrożnością. Uważaj, bo i ciebie wessie.

Zobaczył nagą dziewczynę pływającą w jeziorze. No i co z tego? Widywał już w życiu nagie kobiety. Widywał je, malował, z niektórymi się kochał. Naprawdę nie było powodu czuć się tak, jakby był jedynym mężczyzną w nowo powstałym świecie, a ona kobietą stworzoną dla jego rozkoszy. Jakby słońce wpadło mu w ręce, jakby otrzymał podarunek bogów. Doprawdy - żadnego powodu. Miał trzydzieści pięć lat, znał życie. Nie był już szesnastoletnim młokosem.

Tymczasem, jak na ironię, wyobraźnia podsuwała mu uparcie obrazy, które nie miały nic wspólnego z tak zwanym zdrowym rozsądkiem. Widział wciąż kobietę baraszkującą zmysłowo wśród fal, jej szczęśliwy uśmiech i wyłaniające się z wody piersi. Wszystko to irytowało go, a zarazem przerażało. A w dodatku nie miał pojęcia, kim ona jest. Może przyjechała tu tylko na weekend? A może to jakaś szczęśliwa mężatka? Może nigdy już jej nie zobaczy? A jeśli nawet, to czy w ogóle by ją rozpoznał? Tylko wtedy, gdyby była naga - podpowiadało mu coś przekornie. Odczep się, zły duchu! - mruknął. Wszystko to absurd. Mężatka z Vancouveru z dziesiątką dzieci czy dziewczyna z Halifaxu ze swoim chłopakiem - co za różnica! Nie przyjechał do Kanady, żeby wiązać się z kobietą. Przybył tu, żeby pobyć z bratem i oderwać się od miasta, które w nim wszystko stłumiło. Ta nieznajoma była bez znaczenia. Absolutnie bez znaczenia.

Mimo przeciwnego wiatru, który wciąż się wzmagał, Simon dotarł do chaty Jima w rekordowym czasie. Wszedł do środka z twardym postanowieniem, że nie pozwoli sobie na żadne rozkojarzające go głupstwa, ani też nie napomknie słowem na temat kobiety, która zajmowała dom nad jeziorem.

- Ale zapach! - powiedział otwierając drzwi.

Jim smażył boczek w żeliwnym rondlu na kuchni gazowej. Jego chata, z pozoru prymitywna, była wyposażona w nowoczesne urządzenia.

- Musiałeś popłynąć kawał drogi - odparł zdawkowo, odwracając plaster widelcem. - Widziałeś coś ciekawego?

Jim był całkowitym zaprzeczeniem Simona i w towarzystwie nikt nie wziąłby ich za braci. Dziesięć lat młodszy, niższy, płowowłosy Jim miał słoneczny uśmiech i otwartą naturę. Był niczym bury kot, wylegujący się w słonecznej plamie na podłodze i mruczący z zadowolenia, podczas gdy Simona dałoby się porównać do dzikiego kota, czujnie skrywającego się w mrocznej głuszy.

- Byłem na Maynard's Lake - wyjaśnił Simon. - Mogę wziąć grzankę?

- Jasne... No i jak? Umiesz już wiosłować po indiańsku?

Simon uśmiechnął się.

- Muszę cię poinformować, drogi braciszku, że potrafię już utrzymać kurs. - Odkroił cztery pajdy melasowego ciemnego chleba, który sprzedawano w pobliskiej piekarni. - Gotów jestem ożenić się z kobietą, która potrafi piec taki chleb - dodał.

- Nic z tego - zaśmiał się przyjaźnie Jim. - Ona jest żoną tutejszego szefa policji. Facet często wygrywa stanowe mistrzostwa w zapasach. Możesz mi podać jajka?

- Jesteś dobrym nauczycielem - oświadczył z pewnym skrępowaniem Simon, wyjmując z lodówki pudełko z wiejskimi jajkami i wręczając je bratu. - Dwa tygodnie temu nie miałem zielonego pojęcia o wiosłowaniu. Poświęciłeś mi dużo czasu... Dziękuję.

Jim zerknął na brata z ożywieniem, ale powiedział tylko:

- Zaprosiłem cię tutaj. Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś wrócić do Anglii nie doświadczywszy czegoś, co jest tak typowo kanadyjskie jak wioślarstwo.

- Widziałem też rano bobra. A także parę setek waszych klonów.

- No to już jesteś swojak - zaśmiał się Jim, wbijając jajka do rondla. - A jeśli dobrze sobie przypominam, najlepszą lekcję wioślarstwa mieliśmy wtedy, kiedy trenowaliśmy techniki ratownicze. Tamtego ranka stałeś się człowiekiem.

- Zawsze mówisz, co myślisz, prawda? - spytał Simon po chwili wahania.

- Staram się... Życie jest za krótkie, żeby bawić się w niedomówienia. Przez pierwsze trzy dni twojego tu pobytu miałem wrażenie, że to lato będzie się nam cholernie dłużyć.

Simon pamiętał tę lekcję aż za dobrze. Stał wtedy w kajaku i wyciągał za burtę kajak Jima zatopiony w bagnie, a potem swego brata z wody. Jim udawał spanikowanego - były to naprawdę interesujące chwile i tego właśnie dnia skruszone zostały pierwsze lody pomiędzy nimi. Było dokładnie tak, jak to zapamiętał Jim.

- I co? Nadal tak czujesz? Mam na myśli lato. Że będzie się ciągnąć jak guma.

- Nie. Chociaż... jakby tu powiedzieć... jesteś jak góra lodowa. Dziewięć dziesiątych wciąż pod wodą.

- Taki już jestem. - W głosie Simona zabrzmiał ton irytacji. Jim ze znawstwem przerzucił jajka.

- I dlatego z odpowiedzią na mój list czekałeś aż sześć tygodni?

Simon starannie rozsmarowywał masło na grzance, nie spiesząc się z odpowiedzią.

- Widzisz... - odezwał się w końcu. - Zaraz po przyjeździe powiedziałem ci, że ostatnio nie układało mi się najlepiej. Nie idzie mi malowanie. Popadłem w rutynę, Londyn to więzienie... do diabła, nawet mówić mi się o tym wszystkim nie chce.

Przerwał, wiedząc, że to on sam spowodował całe to nieporozumienie. Od sześciu miesięcy nie był w stanie malować. Spędzał całe godziny w pracowni, stojąc przed nie zamalowanymi płótnami, sparaliżowany ich bielą, pustką, niemym żądaniem, żeby coś z nimi zrobił. Od szesnastego roku życia malowanie było sensem jego istnienia. Kiedy więc poczuł, że się jako malarz skończył, przeżył szok. A im bardziej był przerażony, tym trudniej mu było choćby wziąć pędzel do ręki, a co dopiero mówić o malowaniu.

Sapnął ze złością, wiedząc, że nie uniknie tego wątku.

- Twój list z kwietnia kompletnie mnie zaskoczył. Niegdyś, przed laty, próbowałem cię odnaleźć, ale nie udało się. Kiedy więc dałeś o sobie znać, było to tak, jakbym usłyszał głos z dalekiej przeszłości. Prawdę mówiąc nie byłem nawet pewien, czy tak naprawdę chcę do niej wracać. A już na pewno nie do siebie takiego, jakim byłem. I dlatego nie od razu odpowiedziałem na twój list... A w ogóle to - zakończył z irytacją - te jajka zrobią się twarde jak podeszwa.

Jim odlał tłuszcz i wyłożył jajka z bekonem na talerzyki.

- Myślałem, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego - powiedział.

- To nieprawda...

- Zresztą, komu potrzebny jest jakiś zagubiony brat, zwłaszcza gdy mieszka w odległości czterech tysięcy mil.

- Nigdy tak o tym nie myślałem! - podniósł głos Simon. - Przecież tu jestem, prawda? Zrozum, wiem, że nie jestem łatwym człowiekiem. Przeżyłem szmat czasu sam... byłem do tego zmuszony. Ale cieszę się, że się znowu spotkaliśmy, że mamy szansę lepiej się poznać. Daj mi tylko czas.

- Mamy całe lato. Oczywiście, jeśli zechcesz zostać. Simon odłożył grzankę na stół. Wiedział, że nadszedł moment

decyzji ważnej i dla niego, i dla jego brata. Nie wolno mu było zaprzątać sobie teraz głowy plastycznym obrazem dziewczyny, kąpiącej się nago w oparach mgły opadającej na jezioro.

- Chciałbym zostać - powiedział cicho. - Zawsze możesz mnie wyrzucić, jeśli będziesz miał już dość.

- Jasne - zgodził się Jim. Jego opaloną, sympatyczną twarz rozpromienił uśmiech. - Jedzmy.

Jajka nie były spieczone, a z przepysznego truskawkowego dżemu wyławiali wielkie, nie zgniecione owoce.

- Jeśli zostanę tu na całe lato, będę woził brzuch na taczkach

- powiedział Simon.

Jim popatrzył na siedzącego przed nim, rozciągniętego na krześle chudzielca.

- Zapewne. Jeśli jednak susza potrwa dłużej, będziesz go mógł łatwo stracić.

- Ciekawe jak? - Simon przeciągnął się leniwie. - Wiosłując na wyścigi do piekarni i z powrotem?

- Walcząc z ogniem.

Simon chciał się roześmiać, lecz zorientował się, że Jim nie żartuje.

- Z jakim znowu ogniem?

- Lasy są wyschnięte na wiór. Zimą spadło mniej śniegu niż zwykle, a wiosną prawie nie było deszczu. Wystarczy byle niedopałek, byle iskra. Należę do tutejszej ochotniczej straży pożarnej. Niesiemy pomoc wszędzie, gdzie nas potrzebują, w całym okręgu. W przyszłym tygodniu zaczyna się kurs dla nowych ochotników. Potrzeba ludzi do brygad naziemnych. Zapisać cię?

Simon zgodził się natychmiast. Od miesięcy tłukł się jak lew w klatce. Może trzeba mu było właśnie czegoś takiego?

- A więc - zwrócił się żartobliwie do brata - zimą jesteś belfrem, a latem strażakiem? Niezła kombinacja.

- Walka z pożarem to niekiedy kaszka z mleczkiem w porównaniu z użeraniem się z tymi dzieciarami. A poza tym... kocham las. Najmniejszy jego skrawek uratowany przed ogniem to dla mnie wielka wartość. ,

Z wszystkich okien chaty Jima widać było drzewa: tu świerk zwieszał szeroko rozłożyste gałęzie, tam stał jasnozielony buk, a opodal sosna o srebrzystych cieniutkich igłach. Nagle, zamiast tej oszałamiającej palety rozmaitych odcieni zieleni, oczyma wyobraźni Simon zobaczył czarne pogorzelisko.

- Już kocham to miejsce - odezwał się głęboko poruszony, z jakimś dziwnym, wewnętrznym przekonaniem.

- Obawiam się, że możesz je znienawidzić - wyznał Jim. - Zastanawiałem się, czy nie powinniśmy spędzić tego lata w Halifax. Mam tam mieszkanie, a Halifax - chociaż w porównaniu z Londynem dziura - to jednak miasto.

- Marzyłem, żeby wyrwać się z miasta.

- Ale od kiedy tu jesteś, niczego nie namalowałeś. Simon zmienił się na twarzy.

- W istocie - przyznał, starając się ukryć zdenerwowanie, ale Jim pojął natychmiast.

- No i bum - powiedział otwarcie, nawet nie usiłując przepraszać. - Trafiłem górę lodową w czuły punkt... A tak w ogóle, to wybieram się zaraz do miasta po zakupy. Chcesz jechać ze mną? Somerville tak naprawdę było wioską liczącą siedmiuset pięćdziesięciu mieszkańców.

- Niekoniecznie. Pozmywam naczynia i poczytam trochę. Jim sięgnął po listę zakupów przyczepioną na drzwiach lodówki.

- Zapowiada się kolejny upalny dzień. Jak tylko wrócę, to pójdziemy popływać, dobrze?

Przed oczyma Simona zatańczyło znów jezioro z baraszkującą nagą dziewczyną. Czy kiedykolwiek jeszcze byłby w stanie pływać bez tego obsesyjnego obrazu pod powiekami? Z przerażeniem usłyszał samego siebie:

- Myślałem, że dalej nie ma już żadnych siedzib. Ale w głębi jednej z zatok nad Maynard's Lake widziałem chatę.

- A tak. To domek Shei. To moja przyjaciółka. Wcześniej czy później się poznacie.

- Przyjaciółka? To znaczy? - zapytał Simon ostrożnie. Przewidywał parę scenariuszy, lecz do głowy by mu nie przyszło, że nieznajoma mogła być kimś bliskim dla jego brata.

- Dokładnie to, co ci powiedziałem. Kiedy miałem czternaście lat, a ona osiemnaście, kochałem się w niej jak wariat. Zresztą, kto się nie kochał? Ale w czasie studiów na pedagogice poznałem Sally i znajomość z Sheą przestała mieć romantyczne tło. Shea... - dodał zdawkowo - Shea zresztą pewnie by ci się spodobała.

- Chcesz mnie swatać? - zapytał Simon, czując, że to pytanie zabrzmiało jakoś zbyt ostro.

Jim jednak wybuchnął śmiechem.

- Nie znasz Shei. To nie jest ktoś... to nie jest obiekt swatów, jeśli w ogóle można tak powiedzieć.

- To znaczy - Simon szybko obliczył w myślach - że mając dwadzieścia dziewięć lat jest wolna.

- Ano. Tak jak ty mając trzydzieści pięć.

- Nikt ci jeszcze nie mówił, drogi bracie, że bywasz czasem irytujący?

- Owszem, Sally. I to dość często. - Jim podniósł się z krzesła. - Będę szczęśliwy, kiedy wróci do domu. Mam wrażenie, że nie widziałem jej całe wieki.

Sally, podobnie jak Jim, była nauczycielką, poznali się na uniwersytecie, a potem pracowali razem w szkole na Baffin Island. Została tam, podczas gdy Jim dostał pracę w Halifax i dopiero ostatnio przeniósł się do szkoły poza miastem. Obecnie Sally pojechała odwiedzić rodziców mieszkających w Montrealu i siostry w New Brunswick. Miało jej nie być jeszcze miesiąc. Jim najwidoczniej z trudem znosił rozłąkę.

- Zamierzasz się z nią żenić? - zapytał wprost Simon. Jim kiwnął głową.

- Jeśli mnie zechce. Praca w odległych od siebie miejscach ma to do siebie, że oddala, ale też w pewien sposób zbliża ludzi. Sally uważa, że całą zimę powinniśmy teraz spędzić razem, żeby się sobie przypomnieć.

- To rozsądne.

- Na pewno, ale wiesz, moje uczucia wobec Sally nie mają nic wspólnego z tak zwanym rozsądkiem. Czy i ciebie kiedyś coś takiego ogarnęło?

Owszem, pomyślał Simon. Dziś rano, kiedy ujrzałem Sheę, tę dziewczynę bawiącą się w jeziorze.

- Nigdy się nie ożeniłem - odrzekł wymijająco. - To wymaga za dużo zachodu. Otaczały mnie zawsze atrakcyjne, wyrafinowane pięknotki, jakie u boku mężczyzny o mojej pozycji pragnie widzieć środowisko. Wiesz, takie lale z okładek kolorowych magazynów, co to za żadne skarby świata nie pokażą się w towarzystwie bez makijażu i ustawionego przystojniaczka.

- Chyba żadnej z nich specjalnie nie lubiłeś? - zauważył Jim. - Też coś! - Simon gwałtownie odsunął się od stołu. - Lubienie czy nielubienie nie ma tu nic do rzeczy. Nawet siebie nie bardzo lubiłem... Dajmy już zresztą temu spokój. Koniec rozmów na tematy osobiste.

- Dobrze już, dobrze - uspokoił go Jim, macając kieszeń, żeby sprawdzić, czy wziął portfel. - Skoro jednak przywykłeś do towarzystwa tego typu kobiet, Shea zdecydowanie nie jest dla ciebie... Potrzebujesz czegoś ze sklepu?

- Nie, dziękuję.

Simon zaczął sprzątać ze stołu, a chwilę później usłyszał warkot silnika odjeżdżającej ciężarówki Jima.

A zatem smukła pływaczka z Maynard's Lake nosiła imię Shea. Miała dwadzieścia dziewięć lat, była wolna i - jeśli prawidłowo odczytał intonację głosu swego brata - bardzo niezależna. Prędzej czy później miał ją poznać.

Zdaniem Jima nie była odpowiednią kobietą dla hulaki z Londynu.

Albo to raczej on nie był odpowiedni dla niej.


ROZDZIAŁ DRUGI

Nienawykłemu do podobnych widoków Simonowi zdało się najpierw, że oto znalazł się w samym środku absolutnego rozgardiaszu. Stał obok ciężarówki Jima w dżinsach, podkoszulku i butach z podkówką, mało co pojmując. Stopniowo jednak oswoił się ze wszystkim i całość zaczęła nabierać sensu. Okazało się, że obdrapany budynek na poboczu drogi służy jako baza, w której mieści się punkt dowodzenia. Tutaj też jadło się i spało. Właśnie zniknęli w nim dwaj ludzie ze śpiworami, a z kantyny dochodził zapach rosołu. W przydrożnym pyle walały się wszędzie góry sprzętu - stały tam pompy, łopaty, piły i ogromne żółte wózki z bębnem do nawijania węża. Zapamiętał te długie węże z kursu, na który tak lekkomyślnie dał się zapisać. Napełnione wodą były zdumiewająco ciężkie.

Zza budynku dobiegał warkot gasnącego silnika helikoptera. Śmigłowców, to już wiedział, używano do gaszenia pożarów z powietrza oraz do transportowania brygad strażackich tam, dokąd nie można się było dostać drogami. Obok ciężarówki Jima stał samochód z ogromną cysterną, a za nim wóz ochotniczej straży pożarnej z mniejszym, przenośnym zbiornikiem na wodę. Drogą ciągnęły dwa spychacze.

Spojrzenie Simona, niemal nieświadomie, zwróciło się w zachodnią stronę. To tam, na horyzoncie, widniała przyczyna, dla której się tutaj znalazł.

Niebo nad płowymi pagórkami zasnute było gęstym żółtawym dymem. Nie wiedzieć czemu Simon wyobrażał sobie, że dym powinien leżeć cicho, niczym przyczajony, gotujący się do skoku drapieżnik. Tymczasem bił w niebo nierównomiernymi słupami. Z dużej odległości nie widać było płomieni, lecz sam widok falującego dymu sprawił, że Simonowi szybciej zabiło serce.

Jim szedł już szybkim krokiem w stronę ciężarówki.

- Rozmawiałem z komendantem straży - powiedział, gdy tylko znalazł się bliżej. - Czterech naszych ma uprzątać teren po przejściu pożaru na odcinku najbardziej oddalonym od drogi. Przejdź się do helikopterów i dowiedz od pilota, kiedy wylatujemy. Ja tymczasem złapię jeszcze dwóch chłopaków.

Zadowolony, że może zrobić coś konkretnego, Simon przeszedł na drugą stronę drogi rozjeżdżonej przez spychacze i rozrytej dalej na zachód w ziemi i skałach. Lepiej lecieć helikopterem, niż jechać po czymś takim, pomyślał i kiwnął głową do trzech ludzi w pomarańczowych, brudnych kombinezonach, którzy wychodzili z bazy. Ich twarze usmarowane były sadzą, oczy miały czerwone obwódki. Poczuł znowu mocne bicie serca. Londyn, bardziej niż kiedykolwiek, wydał mu się czymś z innego świata. Jak to dobrze, że mógł się znaleźć właśnie tutaj. Cokolwiek przyjdzie mu robić przez następne dwadzieścia cztery godziny, będzie to przynajmniej konkretne i użyteczne. Bardziej niż nakładanie farby na płótno.

Minął budynek i zobaczył helikopter. Silnik zgasł, śmigło było nieruchome. Aż nie chciało się wierzyć, że w takim samolociku pomieszczą się czterej ludzie i pilot.

Spostrzegł nagle, że ktoś wspiął się na wąski stopień i wchodzi do kabiny. Z zaskoczeniem pojął, że ubrudzony beżowy kombinezon kryje sylwetkę kobiety. W jednej chwili przypomniały mu się wszystkie ostrzeżenia przed możliwością sabotażu, które widział rozlepione na lotnisku Heathrow.

- Co ty tam robisz? - krzyknął. - Złaź w tej chwili! Kobieta znieruchomiała, a po chwili odwróciła się. Na Simonie spoczęło spojrzenie oczu szarych jak listopadowe niebo.

- Słucham?! - zapytała dobitnym tonem.

- Powiedziałem: wysiadaj.

Jednym zwinnym ruchem, który wydał mu się dziwnie znajomy, zeskoczyła na ziemię.

- Nie jestem w nastroju do żartów - burknęła. - Czego chcesz?

- Przyszedłem, żeby powiedzieć pilotowi, że czterech naszych ludzi ma być przewiezionych na południową flankę pożaru.

- W porządku - zniecierpliwiła się. - No więc już powiedziałeś. Możemy...

- To znaczy, że ty jesteś pilotem? - zająknął się Simon.

- A co, nie podoba się?

Simon czuł się straszliwie głupio z powodu gafy, jaką popełnił, i ani mu były w głowie męskie żarty. Jednakże jego pewność, że pilot musi być mężczyzną, była właśnie typowo męska.

Przez moment, nic nie mówiąc, przyglądał się kobiecie. Wyglądała na zmęczoną, była brudna i spocona, pod oczami miała sińce. Sczesane do tyłu jasne włosy związane były wstążką i tylko parę kosmyków wymknęło się i opadło na twarz. Miała wydatne usta - za duże, żeby można je było uznać za piękne. Ale nie wiadomo dlaczego zapragnął zrobić coś, żeby pojawił się na nich uśmiech.

- Przepraszam - powiedział szczerze. - Nigdy bym nie przypuścił, że pilot nie będzie mężczyzną.

- Nie ma sprawy. - Skinęła niecierpliwie głową. - Możemy lecieć za pół godziny. Muszę najpierw zatankować.

Odwróciła się i uklękła, żeby otworzyć ładownię. Był tu zbędny, nikt go nie zatrzymywał, lecz w jej ruchach, w smukłej linii pochylonych pleców było coś, co kazało mu zapytać:

- Jak ci na imię?

Dziewczyna wytaskała pompę paliwową i spuściwszy ją na ziemię po pochylni, wyprostowała się i wytarła ręce o spodnie.

- Shea Mallory - powiedziała.

Shea... To niemożliwe, żeby w ciągu trzech tygodni spotkał dwie kobiety o tym imieniu.

- Mieszkasz w chacie nad Maynard's Lake?

- Tak - przyznała i ściągnęła brwi. - Skąd to wiesz? Nigdy cię nie widziałam.

- Simon Greywood - przedstawił się, nie odpowiadając na pytanie i wyciągając dłoń. - Jestem bratem Jima Hanrahana.

Shea z wyraźnym ociąganiem podała mu rękę.

- Tym z Anglii - wycedziła. - Artystą.

- To prawda - potwierdził z uśmiechem, który parę kobiet w Londynie z miejsca by rozpoznało. - Przyjechałem tutaj na lato.

Shea nie odwzajemniła uśmiechu, spojrzała natomiast z jawną kpiną na znakomitej jakości podkoszulek Simona.

- Nie boisz się pobrudzić sobie rąk? Simon poczuł, że narasta w nim gniew.

- Przecież przeprosiłem za swoją omyłkę.

- Nie o to chodzi.

- Więc o co? Co pani ma przeciwko mnie, panno Sheo Mallory?

- Powiem ci - odpowiedziała, patrząc na niego wilkiem i zaciskając pięści w kieszeniach spodni. - Pomagałam Jimowi pisać ten pierwszy list do ciebie, więc wiem, ile to dla niego znaczyło. Przybrani rodzice zdecydowali się mu powiedzieć, że jest dzieckiem z adopcji, dopiero gdy skończył dwadzieścia pięć lat. Kiedy tylko się dowiedział, że ma starszego brata, chciał się z tobą natychmiast skontaktować. Więc wysłał ci list, A ty przez sześć tygodni nie raczyłeś nawet odpisać.

- To prawda - przyznał Simon. - Ale...

- Nie pomyślałeś o tym, że można przynajmniej podnieść słuchawkę i zadzwonić, skoro, powiedzmy, byłeś tak strasznie zajęty portretowaniem bogatych ludzi, że nie znalazłeś czasu na list?

- To moja sprawa. Moja i Jima. Nie rozumiem, dlaczego się wtrącasz.

- Jim i ja - Shea podniosła głos, żeby ją było słychać w warkocie podjeżdżającej ciężarówki - płynęliśmy razem kajakiem miesiąc po napisaniu tego listu. Jim był naprawdę zdenerwowany. To mój przyjaciel, dla mnie zaś znaczy to tyle, że jego sprawy są także moimi. A teraz wybacz, przywieźli paliwo. Bądźcie tutaj kwadrans po dziewiątej.

Ciężarówka jeszcze przez chwilę telepała się drogą, aż w końcu zahamowała o metr od Simona. Kierowca pozdrowił Sheę wesołym „Hej!" i zeskoczył na ziemię. Czując, że tę rundę przegrał sromotnie, Simon poszedł odszukać brata.

Jim stał przy górze sprzętu, gawędząc z dwoma ludźmi, których przedstawił jako Charliego i Steve'a.

- Wyruszamy kwadrans po dziewiątej - powiedział Simon.

- No to jest jeszcze czas na kawę - odrzekł Steve i razem z Charliem poszli w stronę kantyny.

- Jim, do diabła, dlaczego mi nie powiedziałeś, że pilotem jest Shea?! - napadł na brata Simon.

Jim zamrugał.

- Po pierwsze, nie wiedziałem; mamy tutaj siedmiu czy ośmiu pilotów. A po drugie, nie chciałem robić żadnych wstępów, żebyś mi później nie zarzucał, że ci ją swatam albo coś takiego.

- Nie bój się nic. Ona nie może na mnie patrzeć.

- Chyba przesadzasz.

- Uważa, że natychmiast po otrzymaniu listu powinienem do ciebie zatelefonować.

- To nie jej sprawa - mruknął speszony Jim.

- Tak właśnie powiedziałem. I nie myślę, żebym się jej przez to bardziej spodobał.

- No tak, słusznie podejrzewałem, że to dziewczyna nie w twoim typie. - Lakoniczny ton Jima grał Simonowi na nerwach. - Ale wiesz co, chodźmy jeszcze na kawę i pączki. Przed nami długi dzień.

Simon zdusił cisnącą się na usta odpowiedź, starając się opanować rozdrażnienie. Utarczka z Sheą sprawiła, że czuł się zmieszany jak jakiś niedorostek.

- Nie bierzemy stąd ze sobą żadnego sprzętu?

- Wszystko co trzeba, a także resztę ludzi zabrał pół godziny temu duży helikopter. To nie jest jeszcze największy pożar... W sam raz dla ciebie, jak na pierwszy raz.

Simon jednak nie myślał o pożarze. Dopiero co dane mu było poznać drugie oblicze Shei. Spoza wizerunku roześmianego stworzenia baraszkującego w wodzie patrzyły na niego zimne oczy pilota. Spławiła go, odczuł to boleśnie, co nie znaczy, że przestała go interesować. Wręcz przeciwnie - chciał dowiedzieć się więcej, pewien, że te dwa oblicza to jeszcze nie cała jej osobowość. A poza tym musiał zrobić coś takiego, żeby się uśmiechnęła. Do niego.

O dziewiątej piętnaście czterech mężczyzn zbliżyło się do helikoptera, wśród nich Simon, w pomarańczowych ochronnych drelichach, z hełmami strażackimi i ochronnikami słuchu w rękach. Powietrze wypełniał gryzący dym.

Shea kończyła przygotowania do lotu. Simon manewrował tak, by niepostrzeżenie zająć miejsce z przodu, obok niej. Zadowolony zapiął pas bezpieczeństwa i założył hełmofon. Kokpit był mały, toteż czuł wyraźnie, że - inaczej niż kobiety, które znał - nie pachniała kosztownymi perfumami. Pachniała dymem.

Obejrzała się do tyłu na swoich czterech pasażerów, a następnie, spokojnie i bez pośpiechu, wcisnęła kilka włączników i sprawdziła poziom paliwa. Śmigło zaczęło się kręcić, szybciej i szybciej, kokpitem zatrzęsło. W pewnej chwili w słuchawkach Simona zabrzmiał głos Shei:

- Trójka do komendanta straży. Melduję odlot czteroosobowej załogi na południową flankę pożaru. Odbiór.

- Baza do trójki. Baza do trójki. Bambi już tam jest. Leci w kierunku czoła pożaru. Odbiór.

- Zrozumiałam. Do zobaczenia, szefie. Skończyłam. Simon wiedział z kursu, że Bambi to zaszyfrowana nazwa

śmigłowca, służącego do gaszenia ognia ładunkami wody zrzucanymi z powietrza. Mieszane uczucia, jakie budziła w nim siedząca obok kobieta, zamieniły się teraz w zwykły zachwyt nad jej umiejętnościami. Helikopter oderwał się od ziemi lekko jak ptak, a prąd powietrza poderwał do góry tuman pyłu. Podekscytowany, tak jak podczas swego pierwszego lotu samolotem, Simon widział znikającą za nimi bazę, drzewa pomniejszone do rozmiaru małych zielonych patyczków i rozjeżdżoną drogę, przypominającą teraz cienką, brązową nić.

- Od jak dawna jesteś pilotem? - zapytał spontanicznie.

- Od czterech lat latam na śmigłowcach. A przedtem przez trzy lata oblatywałam samoloty różnych typów.

Robiąc ostry zwrot, ustawiła helikopter w kierunku terenu objętego pożarem i wtedy Simon otarł się o nią ramieniem. Przebiegł go prąd, który rozszedł mu się po ciele jak kręgi fali na powierzchni jeziora. Zauważył, że dziewczyna nie ma ani jednego pierścionka, a pod jej paznokcie wżarł się kopeć. Nie miał pojęcia, dlaczego rozczulały go te brudne paznokcie, świadom jednak, że w helikopterze wszyscy wszystko słyszą, spytał jedynie:

- Lubisz latać?

- Uwielbiam. Jak nic na świecie.

Znajdowali się coraz bliżej pożaru. Widać już było wypalone śródleśne pogorzeliska i słupy dymu wystrzelające spośród liżących ziemię, skaczących płomieni. Chcę się z tobą kochać, dziewczyno, pomyślał nagle Simon. Nie mam pojęcia, kiedy to nastąpi, gdzie i jak. Ale wiem, że się stanie. Jeszcze się będziesz śmiać i płakać z rozkoszy, a z twoich szarych oczu chłód pierzchnie jak mgły znad jeziora w gorących promieniach słońca. Zrozumiesz, że oprócz latania jest jeszcze coś, co lubisz robić najbardziej w świecie.

Z wahaniem jeszcze raz otarł się o jej ramię i z dreszczem triumfu spostrzegł, że Shea zamrugała powiekami i jest napięta. A zatem nie był jej aż tak obojętny, jakby się mogło - zgodnie z jej życzeniem - wydawać.

Kiedy jednak odezwała się przez interkom, oglądając się do tyłu, jej głos brzmiał całkowicie niewzruszenie.

- Wylądujemy na tamtych wyschniętych bagnach na prawo od pogorzeliska. Sprzęt zgromadzono w pobliżu.

Mówiła to do całej czwórki, nie tylko do niego. Simon zacisnął wargi. Lubił przeciwników z charakterem. Larissa, z którą był związany przez ostatnie miesiące, nigdy nie udzieliłaby mu takiej reprymendy jak Shea w sprawie Jima i oczywiście za nic by się nikomu nie pokazała z brudnymi paznokciami. Tej młodej, ambitnej modelce imponowały jego pieniądze i sława, a on z kolei mógł się pochwalić oryginalną, dekoracyjną dziewczyną na wszystkich oficjalnych przyjęciach. Zdumiałoby to z pewnością plociuchów z prasy, ale nigdy nie zostali kochankami. W tym czasie bowiem Simon zaczął już pojmować, jak karykaturalne stało się jego życie i nie chciał go sobie komplikować miłostkami. Zaś co do Larissy - to miała wystarczająco dużo sprytu, by wiedzieć, że pozory romansu mogą być tak samo użyteczne jak sam romans. Dekoracyjne łezki, które uroniła przy pożegnalnej kolacji, były bez wątpienia ostatnim teatralnym akordem w tej grze.

Ramię Shei pochyliło się w jego stronę; sprawdzała teraz widoczność.

- Trójka do komendanta straży. Podchodzimy do lądowania. Odbiór.

- Mamy twoje współrzędne. Powodzenia. Skończyłem.

I znowu Simon, zafascynowany, obserwował współdziałanie nóg i rąk Shei, kiedy obniżając pułap lotu kierowała helikopter w stronę bagien. Słyszeli już szum olch i modrzewi. W podmuchu wiatru kładły się wysokie, zielone trawy. Wylądowali miękko.

- Schylcie się nisko, kiedy wysiądziecie. I nie zbliżajcie się do rotoru. Wszystkiego dobrego, przyjaciele - usłyszeli w słuchawkach.

Simon rozpiął pasy i przerzucił je przez oparcie fotela. Zanim jednak zdjął swój hełmofon, powiedział szczerze:

- Dziękuję, Sheo. Pierwszy raz leciałem helikopterem. Jesteś profesjonalistką, nie ma co mówić.

Zerknęła na niego, jakby zaskoczył ją ten komplement, i przez jej twarz przebiegł błysk sardonicznego humoru.

- Mam nadzieję - odparła - że twój pierwszy pożar też przebiegnie tak gładko.

Simon wytrzymał jej spojrzenie.

- Czy ty się w ogóle potrafisz uśmiechać?

- Owszem - skrzywiła się z drwiną. - Do przyjaciół.

- Nie mieliśmy okazji się zaprzyjaźnić. Przecież wiesz o tym. ,.

Uśmiechnęła się łagodnie.

- Prowadzi pan dzisiaj drużynę, panie Greywood. Żegnam.

- Wolałbym usłyszeć „Do zobaczenia", jak zawsze mówi mój brat. Do zobaczenia, Sheo.

Ześliznął się na ziemię i kuląc się na wietrze, który oblepił na nim ubranie, przebiegł w ogłuszającym hałasie pod kręcącym się śmigłem. Dwaj pracownicy leśni, którzy czekali nie opodal, podbiegli do helikoptera, ciągnąc za sobą ogromny zbiornik. Shea podniosła maszynę około półtora metra nad ziemię i mężczyźni, nałożywszy rękawice, podwiesili zbiornik do podwozia, mocując go na stalowych linach. Kiedy zrobili wszystko co trzeba, śmigłowiec uniósł się w górę. Podwieszony zbiornik dyndał śmiesznie jak dziecinna zabawka.

Jeden z mężczyzn uśmiechnął się do Jima.

- Cholerna robota. Trzeba przy niej pioruńsko uważać. Gdyby liny zaczepiły o płozy, to koniec. A wy co, chłopcy? Idziecie dogaszać? Sprzęt macie za tamtym drzewem. Zaraz do was dołączymy, my i jeszcze paru. Do zobaczenia.

Tymi samymi słowami Simon pożegnał Sheę, lecz helikopter zniknął już w dymie. Cała dotychczasowa pewność siebie wydała się Simonowi głupia, niestosowna i infantylna. Tamten człowiek wspomniał o katastrofie; mówił o tym tak lekko, jakby dyskutowali o pogodzie.

Wypadki się zdarzają. Śmigłowce ulegają katastrofom. Simon wytężył oczy, jakby chciał przebić wzrokiem gęsty obłok dymu.

- Idziemy? - zapytał Jim.

Simon drgnął i oprzytomniał. Shea, chłodna, doskonale znająca swój fach, poczułaby się urażona, gdyby wiedziała, że obawia się o nią, pomyślał ze złością i zmusił się do roboty. I tak upłynęło jedenaście następnych godzin.

Każdemu przydzielono osobny sektor ha tyłach pożaru, tam, gdzie przeszedł ogień, pozostawiając za sobą wypaloną, spustoszoną przestrzeń. Simon karczował korzenie drzew, w których mogły się tlić węgle, oczyszczał pole z pniaków, dusił zapalającą się na nowo ściółkę, wyszukiwał rozpalone miejsca, gdzie ogień mógł żarzyć się pod ziemią jeszcze wiele dni, a nawet tygodni, by wybuchnąć znowu.

Było to ciężkie, otępiające, mało podniosłe zajęcie. O dziesiątej wieczorem, kiedy dźwięk nadlatującego helikoptera obwieścił koniec pracy, Simona wszystko bolało ze zmęczenia.

- Piękny sposób na spędzenie sobotniego wieczoru, co? - zagadnął go Jim, a jego umorusaną twarz rozjaśnił uśmiech. - Wszystko w porządku?

- Czy wyglądam tak samo fatalnie jak ty?

- Widziałem cię w lepszej formie... Niedaleko stąd jest jezioro. Jak chcesz, to podjedziemy tam popływać.

- Nie wiem, czy dam radę - jęknął Simon. - Czy u was w Kanadzie chłopcy stają się w ten sposób mężczyznami?

- Również w ten sposób - przytaknął nieco ironicznie wesoły, kobiecy głos. - Serwus, Jim, jak poszło?

- Dobrze - odparł Jim i zaczął dość niemrawą rozmowę z towarzyszącym Shei wysokim mężczyzną w lotniczym kombinezonie.

- „Dobrze" to nie jest właściwe słowo - wtrącił się Simon. - Tego się nie da opisać. Ale ty, Sheo, wyglądasz wspaniale.

Była w dżinsach i kolorowej koszuli. Rozpuszczone włosy opadały na ramiona kaskadą loków, które łagodziły surowy wyraz jej twarzy.

- To był komplement - dodał. - Powinnaś się uśmiechnąć.

- Uparty jesteś, co?

- Jak osioł. A tobie jak minął dzień?

- Wspaniale. Panujemy nad pożarem; zatrzymał się na przesiekach. Czeka cię więc jeszcze fura roboty,

- Brak zajęcia zaczyna mi się wydawać propozycją nie do pogardzenia.

- Długo w lesie nie wytrzymasz.

- Nie chciałbym ci udowadniać, że się mylisz.

- Przyznaj, Simon - powiedziała z pewną irytacją. - Lubisz mi udowadniać, że nie mam racji.

Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. Podobało mu się jego brzmienie w ustach Shei. Bardzo. Ale co mu się, u diabła, stało? Była kłótliwa, nieprzyjazna i apodyktyczna. Co go mógł obchodzić sposób, w jaki się do niego zwracała?

- A jeśli wytrzymam, uśmiechniesz się do mnie? - zapytał i nagle w jej oczach zobaczył śmiech.

- Nie składam obietnic, których mogę nie dotrzymać - powiedziała. - A poza tym nie ufam czarusiom.

- Mam mnóstwo innych zalet, proszę bardzo. Nie upijam się, nie biorę narkotyków, sumiennie płacę podatki...

- A także - dodała cierpko - rzucają się na ciebie kobiety.

- Możesz i ty spróbować, proszę.

- Nigdy nie lubiłam być jedną z wielu.

W brudnej twarzy Simona zajarzyły się oczy.

- Chyba tylko jakaś desperatka mogłaby się teraz na mnie rzucić. Śmierdzę.

- Owszem - przytaknęła Shea.

- No i wreszcie zgodziłaś się w czymś ze mną. Robimy postępy.

- Bzdura! Nie robimy żadnych postępów, bo donikąd nie zmierzamy. - Rozejrzała się wokół i burknęła opryskliwie: - No i gdzie ten Michael polazł? Mieliśmy...

- To twój chłopak? - przerwał jej Simon.

- Nie.

Dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak bardzo zaniepokoił go widok przystojnego pilota u jej boku.

- Nie cierpię opryskliwych kobiet - oznajmił.

- Lubisz za to łatwe i grzeczne.

- W takim razie stanowi pani dla mnie nowe doświadczenie, panno Mallory.

- Michael jest tam, przy pojemnikach z paliwem. Potrząsnęła głową, odwróciła się na pięcie i odeszła dumnym

krokiem. Bardzo z siebie zadowolony, Simon poszedł do kantyny, a kiedy parę minut później dołączył do niego Jim, powiedział:

- Dam radę popływać. No to co? Jedziemy?

- Chętnie. Ale, wiesz, Shea wygląda jak łamacz ognia, który ma zaraz eksplodować. Co takiego jej powiedziałeś?

- Nie mam pojęcia - odparł kpiąco Simon. - Bardzo ci jednak dziękuję za to, że choć na moment odciągnąłeś na bok drogiego Michaela.

Jim położył rękę na ramieniu brata.

- Nie igraj z Sheą, Simon - rzekł poważnym tonem. - To nie jest jedna z twoich cynicznych, wyfiokowanych damulek. Będzie ją bolało.

Simon wzruszył bezradnie zesztywniałymi ramionami.

- A co ją może boleć, skoro nawet nie da mi się do siebie zbliżyć. Jedźmy już lepiej nad to jezioro.

ROZDZIAŁ TRZECI

Upłynęły trzy skwarne, bezchmurne dni. Wiatr rozdmuchiwał popioły między zwęglonymi kikutami drzew i wzniecał na nowo płomienie. Mięśnie Simona stwardniały od ciężkiej pracy, która sprawiała mu zadziwiającą satysfakcję. A przecież nie było w niej nic romantycznego. Wiedział tylko jedno - że chroni nie tknięty ogniem las przed pożarem, i dawało mu to przeogromną radość. Radości z tej pracy, tak niewyobrażalnie odmiennej od malowania portretów, nie zmąciła nawet wiadomość, że już drugiego dnia pożar wymknął się spod kontroli, przeskakując wszystkie przesieki.

Nie miał teraz czasu ani energii na rozmyślania nad swoją twórczością. A właściwie nad jej całkowitym uwiądem. Martwiły go tylko dwie sprawy. Większość ludzi, z którymi pracował, trzymała się od niego z daleka, unikała go również Shea.

Nalewając paliwo do baku swojej piły, przypomniał sobie rozmowę, jaką podsłuchał zaraz po pierwszym dniu pracy w lesie. Już po ciemku poszli wykąpać się w jeziorze. Wciągał właśnie buty, gdy zza kępy drzew dobiegło go czyjeś pytanie:

- Kim jest ten nowy?

- To brat Jima Hanrahana - usłyszał głos Steve'a.

- Coś mi nie wygląda na brata Jima. Wyraża się jakoś dziwnie, jakby był na królewskim dworze.

- Przyjechał z Anglii..

- To jakiś malarz - dopowiedział wzgardliwy głos.

- No i co w tym złego? - zaperzył się ten pierwszy. - Ja też w młodych latach machnąłem niejeden dom.

- Ale on macha obrazy, Joe - zaśmiał się trzeci. - Takie do wieszania na ścianie.

- Odwalił dziś kawał dobrej roboty - włączył się Steve. - Po jakimś czasie przywykniecie do tego, jak mówi.

- Myślisz? - zapytał powątpiewająco Joe. - Zobaczymy, ile wytrzyma.

Podsłuchana rozmowa poruszyła w Simonie jakąś bolesną strunę. Już w ciągu dnia zauważył, że część brygady go bojkotuje i albo w ogóle nie uwzględnia w swoich pracach, albo robi głupie uniki. Następne trzy dni utwierdziły go w tym przekonaniu. Jim nie mógł tu wiele poradzić.

- Jesteś inny - powiedział. - Jesteś dla nich bogatym i sławnym artystą. Nigdy się z kimś takim nie zetknęli. Nie wiedzą, jak się wobec ciebie zachować, więc udają, że cię nie ma. Ale to minie.

Shea spędzała te dni głównie w powietrzu, a Michael dowodził drużyną na ziemi. W wolnym czasie, czy to przy posiłkach, czy też przy grze w karty, bez przerwy otaczali ją mężczyźni. Jak na jedyną kobietę w męskim towarzystwie zachowywała się niezwykle zręcznie, w sposób godny prawdziwego szacunku. Simon jednak zaczynał się czuć jak wygłodzony pies, który tylko czeka, aż spuszczą go z łańcucha i dorwie się wreszcie do miski.

Tego dnia, jak zwykle po pracy, wybrał się nad jezioro. Bosko było spłukać się w tej chłodnej, ożywczej wodzie. Po kąpieli wskoczył w czyste dżinsy, założył trampki i zerknął w górę zbocza, gdzie zaparkował wóz. Jim tym razem ugrzązł w bazie przy pokerze, ale na stoku ucztowało ośmiu czy dziesięciu ludzi z sekcji naziemnej. Dwóch z nich Simon nie znał. Na ziemi walały się puste puszki po piwie.

- A ta blondyneczka to kto? - zarechotał jeden z nowych, imieniem Everett, przystawiając do ust puszkę.

- Shea Mallory. Lata na helikopterach, jest pilotem.

- Zalewasz... Też się tu przychodzi chlapać?

W głosie Steve'a pojawiła się ostrzegawcza nuta:

- Chodzi tam, na drugi brzeg, a my zostajemy tutaj. Ale nowy, jakby nie dosłyszał.

- Niech no ją tylko dorwę, to... - Z ust Everetta popłynął rynsztok.

Simon poczuł się tak, jakby nastąpił na rozżarzone węgle. Niewiele myśląc, rzucił swoją koszulę i ręcznik i jednym skokiem znalazł się przy Everetcie. Chwycił go za poły, niemal unosząc go w górę.

- Ty, słuchaj! - warknął. - Jeżeli kiedykolwiek zobaczę cię w pobliżu Shei Mallory, to się nie pozbierasz.

- Aleja...

- Słyszysz mnie? - Simon potrząsał Everettem jak jakimś tłumokiem. - Czy mam ci już teraz pokazać, co to znaczy?

- Dobra, słyszę. Żartowałem. Nie ma powodu do...

- I jeszcze jedno. - Simon wrzał z wściekłości. - Nie próbuj nawet wymawiać jej imienia! Dotarło to do ciebie, czy nie?

Odepchnięty Everett zatoczył się, czknął i schował się za plecami pozostałych mężczyzn. W pełnej aprobaty ciszy, która zapadła na moment, rozległ się ciepły głos Steve'a:

- Dobra robota, Simon. Chcesz piwa?

Serce waliło mu tak, jakby rzeczywiście natknął się na Everetta próbującego zrobić coś Shei. Mimo to pojął natychmiast, co oznacza zaproszenie na wspólne piwo. Zaakceptowali go! Był wreszcie swój.

- Dziękuję- odpowiedział i kiwnął Steve'owi głową. Łyknął piwa i to go rozprężyło. Joe zaczął opowiadać jakąś

śmieszną historyjkę o strażaku i jeżozwierzu, po czym Steve opisywał, jak łoś w okresie rui przetrzymał go na sośnie ponad osiem godzin. Simon czuł, że i on powinien ich czymś uraczyć. Opowiedział więc o jeleniu samotniku, który natarł na niego, kiedy malował w górach, w Szkocji, i dopił piwo. Charlie zaproponował mu następne, lecz podziękował, pytając, czy nie podwieźć kogoś z powrotem do bazy.

- Zostało nam jeszcze trochę browaru - powiedział Joe. -W bazie nie lubią, jak pijemy. Do zobaczenia, Simon.

Zawtórował mu nierówny chór głosów. Simon wsiadł do ciężarówki i wycofał się znad jeziora. Przednie światła wozu prześlizgiwały się po koleinach i wybojach. Wysoko w górze świeciły gwiazdy, a na horyzoncie czerwona łuna ognia. Nagle oparł stopę mocniej na hamulcu, usiłując coś zobaczyć przez zakurzoną szybę. Mógłby przysiąc, że coś białego mignęło między drzewami. Sarna? Jej biały ogon? Chyba jednak nie. Zjechał jeszcze kawałek w dół, skręcił, a następnie zahamował i zgasił silnik. Bardzo spokojnie otworzył drzwi i zeskoczył na ziemię.

Wszedł w trawę. Jakiś konar szarpnął go za ramię, koło ucha bzyknął komar. Niebo jarzyło się miliardami gwiazd. Może mi się to tylko przywidziało, pomyślał.

Przystanął w cieniu jodły, odetchnął zapachem żywicy i dotknął kłujących zielonych igieł. W ostatnich dniach dane mu było zobaczyć zbyt wiele umarłych drzew, nawdychał się za dużo dymu...

Gdzieś z lewej strony zaskrzypiała gałąź. Ktoś zbliżał się, najwyraźniej nie usiłując się kryć. Poczuł, że jeżą się mu włosy. Stał cicho, bojąc się odetchnąć, i w pewnej chwili spomiędzy drzew wyłoniła się szczupła sylwetka.

- Hej, Sheo - zawołał cicho.

Krzyknęła wystraszona i dopiero wtedy go spostrzegła. Miała na sobie białą bluzkę, na ramieniu niosła mały plecak. Simon natychmiast wyszedł z cienia na drogę.

- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem cię przestraszyć. Zobaczyłem cię z ciężarówki, to znaczy... zobaczyłem sam nie wiem co, nie wiedziałem, że to ty.

- Zawsze tak się napataczasz na ludzi? - zapytała, najwyraźniej zła.

Podszedł do niej bliżej. Zobaczył rozszerzone strachem oczy, a na szyi przyspieszony puls.

- Kryłaś się w lesie - stwierdził. - Dlaczego?

- Wcale się nie kryłam!

- Nie kłam!

Przełknęła gwałtownie ślinę.

- No więc dobrze, szłam lasem. Chciałam wrócić do bazy. Sama.

- Pływałaś? - Przez głowę Simona przetaczały się szybko wściekłe myśli. W mgnieniu oka zrozumiał wszystko.

- Tak. Steve podrzucił mnie na drugi brzeg, ale mu powiedziałam, że wrócę do domu sama. - Popatrzyła na Simona oczami pociemniałymi jak niebo. - Naprawdę chcę być teraz sama. Zrozum, to tylko dziesięciominutowy spacerek.

- Słyszałaś, co mówił Everett - powiedział jakby do siebie.

- Nie! - Zapanowała nad sobą, ale nie dość szybko. - Nie wiem, o czym mówisz.

- Jesteś na mnie zła, ponieważ interweniowałem?

Shea przeniosła wzrok z twarzy Simona na jego odkrytą pierś.

- Nie masz koszuli? - zapytała niespokojnie.

- Nie dało się jednocześnie trzymać ręcznika, koszuli i Everetta - roześmiał się Simon. - I w całym tym zamieszaniu zostawiłem koszulę na brzegu. A w ogóle to nie zmieniaj tematu.

Shea włożyła ręce do kieszeni dżinsów, zgarbiła się i, unikając jego oczu, zapatrzyła się gdzieś przed siebie.

- Tak. Słyszałam to, co mówił - przyznała.

- Wypił parę piw za dużo, ot co - próbował bagatelizować Simon.

- I to go usprawiedliwia?

- Nic nie usprawiedliwia tego, co powiedział. Zachował się jak ostatni łobuz.

- Czuję się jakaś splugawiona - szepnęła niemal niedosłyszalnie.

Wydawała się teraz całkowicie bezbronna. Takiej jej jeszcze nie widział. Najłagodniej, jak umiał, jakby była jelonkiem, którego mogło spłoszyć najlżejsze dotknięcie, przesunął ręce wzdłuż jej ramion i przytrzymał łokcie.

- Zmarzłaś - powiedział. Wyczuwał jej drżenie i musiał się pohamowywać, żeby nie wziąć jej w ramiona. - Chodźmy do wozu. Jim z pewnością zostawił swoją kurtkę na siedzeniu.

Nie miał pewności, czy w ogóle go słuchała.

- Ja kocham swoją pracę! - wybuchnęła nagle, nie patrząc mu w oczy. - Już ci to mówiłam. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła robić co innego. Ale czy ty w ogóle masz pojęcie, co to znaczy być jedyną kobietą wśród samych mężczyzn? Jestem jedyną kobietą -pilotem w całym okręgu. A ile kobiet pracuje w sekcjach naziemnych? Sam widziałeś - ani jedna. Czasem chce mi się już po prostu rzygać.

- To przez takich jak Everett. Joe, Brad czy Steve nie tknęliby cię palcem.

- Wiem. - Shea kiwnęła głową. - Ale dziś rano podczas śniadania Everett stanął obok i dosłownie rozbierał mnie wzrokiem. To było ohydne... - Nagłym ruchem odsunęła się i pięściami potarła sobie oczy. - Nienawidzę płaczliwych bab - powiedziała, łykając łzy.

- A niech to! - wykrzyknął Simon i zapominając się, przycisnął ją do piersi. - Tak mi przykro, Sheo - mówił, kołysząc ją w ramionach - że musiałaś słuchać tego chama. Przysięgam, że już nigdy nie popatrzy na ciebie w taki sposób, przynajmniej w mojej obecności. - Czuł na swojej piersi ciepły oddech i każdym nerwem pragnął trzymać ją tak bez końca. Walcząc ze sobą, oświadczył: - I jest mi strasznie głupio z powodu tej gafy, jaką sam popełniłem na początku.

Shea uniosła głowę, popatrzyła mu w oczy i jej twarz rozjaśnił uśmiech.

- Nie musisz już przepraszać. Tego wieczoru zrehabilitowałeś się w zupełności.

Simonowi zaparło dech. Uśmiechnęła się do niego! Aż do bólu pragnął ją pocałować.

- Jesteś piękna, kiedy się uśmiechasz, Sheo - powiedział chrapliwie. - Warto było na to czekać.

Jej dłonie, oparte płasko na jego piersi, paliły go. Nagle uśmiech zniknął z jej twarzy. Cofnęła się.

- To szaleństwo - wyznała. - Przecież nawet cię nie lubię. Poczuł się tak, jakby wzięła do ręki nóż i dźgnęła go

w brzuch. Zamrugał powiekami.

- Och, proszę, nie rób takiej miny. Simon, ja... - Shei zabrakło słów.

Nie chciał, żeby wiedziała, że go uraziła. Że jest bezbronny wobec jej ciosów, chociaż prawie jej nie znał i w żadnej mierze nie mógł nawet zarzucić jej tego, że go prowokuje.

- Chodźmy, zawiozę cię do bazy - oświadczył. Shea chwyciła go za ramię.

- Słuchaj - zaczęła mówić szybko i nieskładnie. - Chciałam tylko powiedzieć, że nie cierpiałam cię na początku, przede wszystkim za ten list Jima. Ale wiem, jak ciężko pracujesz, od kiedy tu jesteś i wiem też, że ani Everett, ani żaden inny typ nie będzie mi już wchodził w drogę. Nawet ci za to nie podziękowałam jak trzeba.

Paznokcie Shei wbijały się w jego ramię. Z wahaniem położył rękę na jej dłoni i przytrzymał dłużej, przez cały czas patrząc dziewczynie w oczy. Zanim uwolniła dłoń i schowała ją do kieszeni, jej twarz mieniła się od nagłych wrażeń. W jej oczach dostrzegł przyzwolenie, radość, a zarazem cień paniki.

- Nigdy w życiu nie spotkałam kogoś takiego jak ty - powiedziała szorstko i właśnie ten ton świadczył bezspornie o tym, że Shea mówiła dokładnie to, co myślała.

- Być może dlatego, że czekałaś na mnie - odparł, szukając po omacku prawdy.

- Nie, Simon, proszę, nie rozmawiajmy w ten sposób. Jeśli propozycja, żeby odwieźć mnie do bazy, jest dalej aktualna, to jedźmy. A jeśli nie, to wracam sama.

Nie mógł jej zatrzymywać wbrew woli. W pamięci ich obojga zbyt żywe były jeszcze plugawe słowa Everetta.

- Zaraz pojedziemy. Powiedziałem jedynie to, co przyszło mi do głowy.

Być może również ja czekałem na ciebie, pomyślał i ruszył w stronę ciężarówki.

- Ja też nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty - dodał, kiedy go dogoniła.

Shea stanęła na środku drogi i ujęła się pod boki.

- Coś ci powiem, Simon. Jest tyle innych tematów. Na przykład pogoda, bhp sekcji naziemnych, dalsze plany operacyjne, nawet osoba Everetta. Nie musimy ciągle rozmawiać o mnie i o tobie. O nas. Coś takiego jak „my" w ogóle nie istnieje!

- Nie wierzę.

- No to lepiej uwierz, ponieważ to prawda.

- Zamknij tylko oczy, a udowodnię ci, że się mylisz. Shei zadrgały nozdrza.

- Nie urodziłam się wczoraj.

- Skoro, jak twierdzisz, nie ma żadnych „nas", to nie powinnaś się niczego obawiać. Nie jestem Everettem.

- Jesteś od niego znacznie bardziej niebezpieczny.

- Czyżby? Jeżeli jednak w ogóle jestem czegokolwiek pewny, to tego, że Shea Mallory nie jest tchórzem. Zamykaj oczy!

Westchnęła głośno i spełniła jego prośbę. Simon zbliżył się do niej. Wziął jej twarz w dłonie, pochylił się i pocałował ją w usta. Zamierzał jedynie sprawić jej przyjemność, lecz nagle poczuł, że Shea poddaje mu się z jakimś kuszącym zaproszeniem. Gorący prąd przebiegł mu po udach, targnął całym ciałem. Objął głowę Shei i zanurzył rękę w gęstych włosach, wilgotnych jeszcze po kąpieli w jeziorze. Całował teraz mocniej, jakby domagając się odpowiedzi. I nagle ramiona Shei otoczyły jego szyję, a ona sama zupełnie mu się poddała. Było w tym coś tak cudownego, że Simonowi zawirowało w głowie. Czuł jej napierające piersi, przed oczyma miał ją całą mokrą i nagą, wyłaniającą się w słońcu z jeziora. Nagle oderwała się od niego i poprzez łomot krwi usłyszał jej przyspieszony oddech:

- Simon, ja... my nie możemy tego robić.

- Przez ostatnie dziesięć lat nie robiłem niczego, co miałoby większy sens - powiedział szorstko i wiedział, że wypowiada najszczerszą prawdę.

- Odwieź mnie już do domu, proszę.

- Najpierw jednak przynajmniej przyznaj, że coś między nami jest.

- Mam dwadzieścia dziewięć lat i jakie takie pojęcie o seksie - burknęła. - Jesteś interesującym mężczyzną, jest piękna noc, zostaliśmy tylko we dwoje. W tym, co się stało, nie ma więc nic nadzwyczajnego. No i dawno z nikim nie spałam.

- To tak jak ja - odparł Simon, bardzo wdzięczny za tę ostatnią informację.

- W takim razie wszystko jasne.

- Nic nie jest jasne - zaoponował z rozdrażnieniem. - Gdybym nawet w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin miał tuzin kobiet, to i tak niczego by to nie zmieniło. Tu nie chodzi o seks.

- Wyłącznie.

- Chyba nie znam drugiej tak apodyktycznej, upartej i swarliwej kobiety!

- No i bardzo dobrze. Trzymaj się zatem z daleka ode mnie. Uwierz mi, potrafię to docenić.

- Nie mówisz tego, co myślisz - odpowiedział Simon, nie podnosząc głosu. Był na nią wściekły, a równocześnie straszliwie zabolał go fakt, że w ogóle mogła coś takiego powiedzieć.

- A właśnie, że myślę! - Wysunęła buntowniczo brodę.

- Na miłość boską, daj nam choć cień szansy!

Słowa Shei potoczyły się jednak twardo jak grudy rzucone o ziemię.

- Nie, nie chcę. Już ci mówiłam, że nie ma czegoś takiego jak „my". Jesteś ty i jestem ja, rozumiesz?

- Mylisz się! Moglibyśmy zrobić coś...

- Nie! Bo ja tego nie chcę. Nie pojmujesz sensu podstawowych słów?

- Popełniasz wielki błąd.

- Nie. To tylko tobie żadna kobieta nigdy niczego nie odmówiła.

Trafiła w sedno, pomyślał z goryczą i aż drgnął.

- A widzisz, miałam rację - dodała z satysfakcją, która go dobijała. - Chcę, żebyś dał mi spokój. To wszystko. Tyle to chyba możesz pojąć.

Simon milczał. Tak, uświadomił sobie jasno, Shea mówiła dokładnie to, co myślała. Z jej punktu widzenia wszystko wyglądało prosto: dawno nie miała mężczyzny, podobał jej się, a aksamitna noc dopełniła reszty. A zatem prawdą było również to, co powiedziała wcześniej - że go nie cierpi. Sympatia zaś, jak niejednokrotnie myślał, była czymś niemal tak samo istotnym jak owo nieuchwytne, iluzoryczne uczucie zwane miłością. Nie potrafił już dłużej znieść jej fizycznej bliskości. Rozpierające pierś uczucie dławiło boleśnie, najserdeczniej go nienawidził.

- Chodźmy! - powiedział gwałtownie. - Ciężarówka stoi za zakrętem.

Nie oglądając się na Sheę, ruszył drogą. Dogoniła go, kiedy wspiął się już do szoferki i uruchomił silnik. Jechał do bazy jak szalony, zaparkował za samochodem Brada i wysiadł.

- Idę się pogapić, jak grają w pokera - rzekł. - Dobranoc.

- Dobranoc - odpowiedziała jak echo i weszła do pokoiku obok kantyny, w którym sypiała.

Przed oczyma zdążyły mu jeszcze zatańczyć ponętne biodra. Zaklął pod nosem i poszedł do świetlicy.

Trzy dni później, w piątek około południa, ogień dotarł do rozjeżdżonej przez spychacze drogi. Płomienie przeskakiwały z drzewa na drzewo, czarny dym z sykiem buchał w niebo. Simona, który pracował obok wyposażonego w radio szefa sekcji, nękał wciąż głos Shei, odbierającej dyspozycje dotyczące gaszenia pożaru z powietrza. Demoniczną siłę ognia traktował jako wyzwanie. Dusił się od dymu, gorące powietrze parzyło przez ubranie, jakiś żarzący się węgiel oparzył mu wierzch dłoni. Jednak wytrzymał, obronił swój sektor i kiedy późnym wieczorem ogień zatrzymał się znowu na przesiece, triumfował jak wszyscy.

O zachodzie słońca wrócili z Jimem do bazy.

- Pójdę sprawdzić, czy są już ludzie, którzy nas tu zastąpią podczas weekendu - powiedział Jim, kiedy podjechali do dyspozytorni. - Pomyśl tylko: gorący prysznic i noc we własnych betach;

- Chcesz powiedzieć, że jeszcze dziś wyjeżdżamy?

- Ano. Jak dobrze pójdzie, to w ogóle nie będziemy musieli wracać. Nie poszedłbyś poszukać Shei? Nie bardzo wiem, gdzie jest jej wóz, ale moglibyśmy ją podwieźć przynajmniej do bazy helikopterów. Też dostała tydzień wolnego.

Simonowi nie chciało się szukać Shei ani nigdzie jej podwozić. Ale Jim otwierał już przed nim drzwi. Zajrzał więc do sali jadalnej i kantyny a nikogo tam nie znalazłszy, wyszedł na dwór i poszedł w stronę helikopterów. Stały oba w otoczeniu zwalonych nieporządnie gór sprzętu, w kokpitach jednak nie było nikogo. Być może Shea już odjechała, pomyślał z nadzieją. Wrócił do dyspozytorni i nagle ją tam zobaczył. Leżała na zwojach żółtego węża, z głową opartą o zmięte pomarańczowe zbiorniki na wodę. Miała zamknięte oczy.

Simon był u kresu sił fizycznych i psychicznych. Naraz wydało mu się, że Shea nie żyje. Nie pamiętał, jak i kiedy znalazł się przy niej. Twardą posadzkę pod kolanami poczuł dopiero wtedy, gdy jego szczypiące od dymu oczy dostrzegły, że bluza Shei unosi się w miarowym oddechu.

Spała. Oczywiście, że spała, a nie umarła. Była brudna i ze zmęczenia miała sińce pod oczami. Ogarnęło go współczucie, a zaraz potem wrażenie jakiejś niepowetowanej straty, które nosił w sobie od tamtej nocy w lesie.

- Shea - powiedział chrapliwie. - Wyjeżdżamy. Poruszyła się, wymamrotała coś przez sen i wcisnęła policzek

jeszcze głębiej w fałdy podgumowanej osłony zbiornika. Simon z ociąganiem dotknął jej ramienia.

- Shea! Obudź się! Otworzyła nieprzytomne oczy.

- To ty? - wyszeptała. - Właśnie... właśnie mi się śniłeś. Co się stało?

Simon podniósł się z klęczek.

- Jim jest gotów do odjazdu - oznajmił sztywno. - Podwieziemy cię do bazy.

Ściągnęła brwi, jakby szukała czegoś w pamięci.

- Zostawiłam samochód u siebie. Przywieźli mnie tu helikopterem.

- W takim razie odwieziemy cię do domu. Wstawaj. Ziewnęła szeroko i chciała się podnieść, lecz zachwiała się

lekko i Simon musiał ją podtrzymać.

- Kiedy mnie obejmowałeś w lesie, twoja skóra pachniała wodą z jeziora - wymamrotała głosem człowieka wyrwanego z głębokiego snu.

Jak oparzony otrząsnął z siebie jej rękę.

- Mógłby to być każdy, prawda?

Shea zmieszała się. Zamrugała oczami. Widział, że nie bardzo wie, jak zareagować.

- Tego bym nie powiedziała... - odezwała się w końcu, chwiejąc się na nogach. - Jestem zupełnie skołowana. Gdzie Jim? Och, jedźmy stąd jak najprędzej.

O niczym innym bardziej nie marzył.

Jazda do domu trwała dwie godziny. Przez pierwszy kwadrans Shea gadała jak najęta, po czym umilkła, walcząc ze snem. Kleiły się jej powieki; próbowała je podnieść, ale były coraz cięższe. Aż wreszcie głowa bezwładnie opadła jej na ramię Simona. Usnęła. Simon otoczył Sheę ramieniem, przeklinając w duchu dzień, w którym ją spotkał.

- Czy nie mógłbyś sam odwieźć jej do domu? - poprosił go Jim, kiedy byli już niedaleko. - Obiecałem Sally, że jeszcze dziś do niej zatelefonuję, a robi się późno...

- Nie ma sprawy - zgodził się Simon bezbarwnym tonem.

Jim zatrzymał wóz pod drzewami. Zmęczenie najwyraźniej opuściło go w jednej chwili, jakby ciążyło mu nie bardziej niż koszula, którą właśnie z siebie ściągał. Kiedy wyskoczył, zatrzaskując za sobą drzwi, Shea obudziła się i wyprostowała.

- Gdzie jesteśmy? - zapytała mało przytomnie.

- Jim poszedł zatelefonować do Sally. Sam cię odwiozę.

- W porządku. - Przetarła oczy. - Musisz zawrócić do drogi i skręcić w prawo.

Wąska droga do jej chaty biegła w lesie, brzegiem jeziora. Domek stał na samym jej końcu i tam też kończyły się słupy wysokiego napięcia.

- Nie boisz się tu mieszkać sama? - zapytał zdawkowo.

- Nie. Po tygodniu obozowania to miejsce jest rajem. Dziękuję za podwiezienie. Cześć, Simon.

Odczekał, aż otworzy drzwi i zapali światło, i zaraz potem ruszył. Nie wymknęło się jej ani jedno słówko o tym, że może się jeszcze kiedyś spotkają, toteż świadomie nie zasugerował takiej możliwości. Odczepić się raz na zawsze - oto, co powinieneś zrobić, myślał ponuro, pędząc jak strzała między drzewami. Miesiąc temu nie wiedziałeś nawet, że jakaś Shea istnieje. No więc usuń ją ze swego życia. Przecież ona nie chce być jego częścią. I nigdy nie będzie chciała.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Następnego dnia o jedenastej wybrał się samochodem do Somerville, żeby kupić warzywa. W drzwiach sklepiku niemal zderzył się z wychodzącą zeń starszą panią, cofnął się i przytrzymał jej drzwi. W spojrzeniu bystrych piwnych oczu kobiety i w jej domowej, bardzo kolorowej sukience było tyle życia, że aż się uśmiechnął.

- Serdecznie dziękuję - powiedziała i jej pomarszczoną jak jabłuszko twarz rozświetlił uśmiech. - A kim pan jest, młody człowieku?

- Simon Greywood - przedstawił się. - Dawno już nikt się tak do mnie nie zwracał... Jestem bratem Jima Hanrahana.

- Ach tak, tym artystą. Z Anglii.

- Zgadza się - potwierdził Simon sucho. - Pomogę pani nieść siatki.

- Niech je pan łaskawie potrzyma, a ja pójdę tylko odwiązać Tiggera. Tak go nazwałam, bo wszędzie wpada jak bomba. Ach, stokrotnie pana przepraszam... Jestem Minnie Conover. Mieszkam tu zaraz, przy drodze.

Ogromny kudłaty kundel, uwiązany do budki telefonicznej, zaczął rzeczywiście szaleńczo odskakiwać swoją panią, kiedy tylko go uwolniła. Miał tak samo bystre brązowe oczy jak pani Conover.

- Odniosę pani torby do domu - zaoferował się Simon.

- Bardzo mi będzie miło. A po drodze może mi pan wyjaśnić, dlaczego pan i brat macie różne nazwiska.

- To długa historia - powiedział, nieco zszokowany prostolinijnością staruszki.

- Uwielbiam długie historie - odparła stanowczo Minnie Conover. - Człowiek powinien znać swoje korzenie. To ważne, prawda?

Przez parę minut gawędzili o potrzebie pielęgnowania historii i tradycji rodzinnych, aż wreszcie Minnie ponagliła Simona:

- No więc, jak to jest? Hanrahan i Greywood. Czy wasi rodzice się rozwiedli?

Wszystko, byle tylko nie myśleć o Shei, powiedział sobie Simon i zaczął:

- Jim miał niecały rok, a ja jedenaście lat, kiedy nasi rodzice zginęli w przypadkowej eksplozji gazu. Tata był Anglikiem, a mama Irlandką. Darli ze sobą koty, ale bardzo się kochali... Byłem zdruzgotany ich utratą i stałem się małym ulicznikiem. Kradzieże, rozbój - wie pani, jak to jest. Nie mieliśmy bliskich krewnych, więc zajął się nami sąd. Jima zaadoptowało małżeństwo z Kanady, jacyś Hanrahanowie. Nikt jednak nie chciał adoptować mnie - niesfornego dwunastolatka z problemami. Przez następne cztery lata tułałem się po sierocińcach; raz miałem gdzie mieszkać, kiedy indziej nie, wynikały z tego kłopoty.

Podeszli do niedużego domku, z ogródkiem tonącym w kwiatach. Pani Conover otworzyła furtkę i Tigger dał susa między szkarłatne szałwie i pomarańczowe nagietki.

- Może wstąpi pan na herbatę - zaproponowała. - Bardzo bym chciała wysłuchać reszty.

Simon zrozumiał nagle, jak bardzo łaknie teraz czyjegoś towarzystwa poza swoim własnym, i z radością przyjął zaproszenie. Mieszkanie Minnie okazało się tak samo nie uporządkowane jak ogród i podobnie jak on świadczyło o tym, że jego właścicielka namiętnie kocha żyć. Pomógł jej wyłożyć zakupy i usiadł przy maleńkim kuchennym blacie. Popijając straszliwie mocną herbatę i raz po raz pogryzając sucharka, opowiedział dalszy ciąg historii swego życia.

- Zamierzałem opuścić szkołę, jak tylko skończę szesnaście lat. W ostatnim semestrze, w dniu, kiedy akurat nie poszedłem na wagary, na lekcji zjawił się jakiś stary człowiek. Miał nam mówić o sztuce. Nie interesowałem się sztuką, więc cały czas robiłem to co zawsze, kiedy się nudziłem - rysowałem karykatury tych wszystkich nudziarzy i puszczałem je w obieg po klasie, żeby chłopaki mieli się z czego pośmiać. Ale tym razem - Simon uśmiechnął się łagodnie - źle trafiłem. Ten człowiek zszedł z podium, wziął do ręki jeden z moich rysunków, przyglądał mu się długo i powiedział, że jeśli chciałbym wykorzystać swój talent z większym pożytkiem, to możemy porozmawiać po wykładzie. W jakiś dziwny sposób przypominał mi mojego tatę. Poszedłem więc z nim porozmawiać i następnego dnia zabrał mnie do National Gallery. Nigdy tam nie byłem - sztuka wszak jest dla gogusiów - i nagle poczułem się tak, jakby otworzono przede mną podwoje świata, na który podświadomie całe życie czekałem. Efekt był taki, że z pomocą tego człowieka dostałem się do szkoły plastycznej, gdzie nauczyłem się pracować ciężej, niż to w ogóle uważałem za możliwe. Miałem dwadzieścia pięć lat, gdy zacząłem malować portrety i dzięki łutowi szczęścia, a także, jak sądzę, talentowi, osiągnąłem wyżyny. - Wzruszył ramionami. - No i koniec historii.

- No to teraz musi pan namalować portret brata - powiedziała prostodusznie Minnie i w tej sekundzie domek wydał się Simonowi za ciasny.

- Być może. - Skrzywił się z niechęcią i podniósł się od stołu.

- A zatem historia nie ma jeszcze końca.

- Nie wiem, jak napisać kolejny rozdział - przyznał. Zabrzmiało to bardziej przejmująco, niżby tego sobie życzył. Pani Conover dolała sobie mocnej herbaty i mrugnęła ciepło.

- Może trzeba jedynie odpocząć. Co wezmę gazetę do ręki, to zaraz znajduję artykuł o kimś, kto zbankrutował albo się wypalił. To w naszych czasach modne.

- Jestem skończony! - wybuchnął Simon. - Skończyłem się jako malarz. Nie chodzi o technikę czy umiejętności. Chodzi o to, że nie odnajduję już w tym sensu.

- Kiedy umarł mój Arnold, przez dwa lata nie zajmowałam się ogrodem.

- Pani mąż?

- Tak... Czy pan też stracił kogoś bliskiego?

- Nie i nie w tym rzecz. W takim przypadku byłoby to dla mnie zrozumiałe. Pozornie nic się nie zmieniło, tylko jest tak, jakby to we mnie coś umarło. I nie mam pojęcia, co z tym fantem zrobić. - Dopił herbatę, zastanawiając się, dlaczego opowiada obcej kobiecie o czymś, czego do końca nie wyjawił nawet bratu. - Lepiej już pójdę, i tak zabrałem pani mnóstwo czasu. Ale, jeśli mi będzie wolno, chciałbym panią jeszcze kiedyś odwiedzić.

- Bardzo proszę. Zanim się pożegnamy, pokażę panu moje maki. Właśnie zaczynają kwitnąć. Musimy tylko uważać na Tiggera, żeby nie wybiegł z panem za furtkę. Lubi ganiać za samo-chodami.

Rozmowa z Minnie Conover podniosła Simona na duchu. W nocy co prawda męczyły go jeszcze koszmary, ale kiedy obudził się przed świtem, poczuł, iż kryzys się przesilił, że wydobywa się z dna. Powinienem wziąć przykład z Minnie, myślał, siedząc na brzegu łóżka. Straciła męża, a jednak zajmuje się ogródkiem i w dodatku ma jeszcze fantazję zapraszać do siebie na herbatę nieznajomych ludzi. Nie dane mu było zdobyć Shei, żywej kobiety. Ale przecież mógł mieć przynajmniej jej obraz.

Niewiele myśląc, zerwał się z łóżka i zaczął gorączkowo szperać w szufladach starego biurka stojącego obok kominka. W końcu usiadł na kanapie z ołówkiem i arkuszem papieru listowego. Trzy godziny później znaleźć go było można w tym samym miejscu, pośród porozrzucanych wszędzie rysunków; wszystkie przedstawiały Sheę kąpiącą się nago w jeziorze. I jeśli nawet wyobrażał sobie, że rysując ją odprawia coś w rodzaju egzorcyzmów, to wkrótce miał się przekonać, iż stało się zupełnie inaczej. Poczuł się z nią przez to jeszcze bardziej związany i to związany tak ściśle, że aż chciał ją namalować. Ogarnęło go niezwykłe podniecenie. Po raz pierwszy od miesięcy zapragnął wziąć pędzel do ręki.

Jak w gorączce jeszcze raz przejrzał swoje szkice. Odrzucił kilka pierwszych, odkładając na bok te, w których udało mu się uchwycić coś z piękności i radości Shei. Być może, myślał, przez ostatnie dni zwodził się tylko. Może to nie samej Shei pragnął, a jedynie wizerunku kobiety, który rozpali jego wyobraźnię i ożywi sztukę.

Spuścił kajak na wodę i popłynął do jednej z zatok, gdzie spędził kolejne dwie godziny, rysując trzciny i ich odbicie w jeziorze, bielusieńkie kwiaty lilii i porowate skały. Tego samego ranka pojechał do Halifax, do sklepu z artykułami malarskimi.

Po powrocie zrobił sobie kanapkę, bo zupełnie zapomniał o lunchu, i zaczął rozrysowywać swoją kompozycję na małych arkuszach papieru. Słońce już zachodziło za linię drzew, ucichły ptaki. Simon przyjrzał się swemu ostatniemu szkicowi z uczuciem satysfakcji.

I nagle coś pojął. Coś niesłychanie ważnego. Nie wolno mu było namalować Shei kąpiącej się nago w jeziorze. Przecież nie wiedziała, że ją wtedy obserwował. Nie wyraziła zgody, żeby ją taką malował. Jakie miał prawo uwiecznić na płótnie, które będą oglądać inni, coś, co było tak niesłychanie prywatne? Nie powinien tego robić, jeśli nawet to wszystko wyzwoliło w nim na powrót artystę.

W jednej chwili stracił całą odzyskaną energię. Chwycił swoje szkice, pozwijał je, cisnął do kominka i wrzucił pomiędzy nie zapalone zapałki. Papiery zajęły się ogniem, do komina buchnął siwy dym. Jeszcze moment, a nie pozostało z nich nic poza zwęglonymi strzępkami zmieszanymi z popiołem. Simon przyglądał się, aż wszystko dopaliło się do końca, po czym wyszedł na werandę i zapatrzył się na jezioro prześwitujące między drzewami.

To, co zrobił, było słuszne. Ale jakoś paskudnie bolało.

Nie miał pojęcia, jak długo już stoi na tej werandzie, kiedy usłyszał, że coś jedzie drogą. I co mu się tak spieszy, pomyślał z niechęcią, zastanawiając się, kto to może być. W głębi duszy pragnął, żeby ten ktoś nigdy nie dojechał, gdy tymczasem za chwilę trzasnęły drzwi samochodu. Nagle na schodkach werandy zobaczył Sheę.

- Och, to ty - powiedziała. - Jim jest w domu?

Miała na sobie ładną spódnicę w kwiaty i białą wyciętą bluzkę. Włosy przewiązała czerwoną wstążką. Teoria, jakoby to jego geniusz potrzebował nowej iskry, a nie on sam jej jako kobiety, prysła jak bańka mydlana.

- Nie ma go - odpowiedział chłodno. Shea chwyciła go za rękaw koszuli.

- Może więc - ciebie mogę prosić... Simon, proszę...

- O co chodzi?

Odsunął się i dopiero kiedy wolną ręką odgarnęła z twarzy niesforny kosmyk, zobaczył na jej czole ślad krwi.

- Na drodze, między waszym domem a moim, leży wydra. Jest ciężko poturbowana, ale żyje. Trzeba ją chyba dobić... -Shei załamał się głos. - To ponad moje siły, myślałam, że Jim coś poradzi.

- Nie mam wyboru - wzruszył ramionami Simon. - Już idę. Poczekaj chwilę.

Wszedł do domu, zdjął z wieszaka myśliwski nóż Jima i wyszedł na dwór. Małym czerwonym samochodem Shei podjechali aż do miejsca, w którym droga schodziła się z brzegiem jeziora.

- Zostań w samochodzie - zarządził Simon i wysiadł. Wystarczyło tylko spojrzeć na zmiażdżony zad zwierzątka,

żeby wiedzieć, co należy zrobić. Świadom, że Shea może nie usłuchać zakazu, przełamał się i szybko podciął wydrze gardło, po czym w instynktownym odruchu współczucia zaniósł zmaltretowane, ubłocone ciałko do rowu między wysokie trawy.

Umył ręce w wodzie, wytarł je o dżinsy i dopiero wtedy wyszedł na drogę. Shea już tam stała. Obserwowała go, a po policzkach płynęły jej łzy.

- Tylko to można było zrobić, Sheo - powiedział.

- Wiem - pociągnęła nosem. - Piszczała, kiedy ją znalazłam. To... to było okropne.

Płacz Shei poruszył Simona do głębi. Kiedy jednak zbliżył się i wyciągnął rękę, chcąc ją jedynie uspokoić, umknęła z ramieniem. Tego mu już było za wiele. Był zmęczony długim, o wiele za długim, dniem i nagle puściły mu nerwy.

- Pozwól, że coś ci powiem, Sheo - syknął przez zęby. - Jestem już śmiertelnie znużony tym, że traktujesz mnie jak jakiegoś Kubę Rozpruwacza o snobistycznych, artystowskich zapędach. Potrzebowałem sześciu tygodni, żeby odpowiedzieć Jimowi na list, ponieważ w ubiegłym roku zawalił mi się świat. Nie jestem w stanie malować. Dla ciebie to może znaczy tyle co nic, ale dla mnie malowanie jest wszystkim. Tylko to chcę robić, a tu raptem koniec - nie mogę... Rozumiesz... - Ochrypł i szarpnął ją za ramię. - Aż tu nagle dostajesz list. Jak z zaświatów, ale w istocie od brata, którego nie widziałeś od dwudziestu pięciu lat. No i co? Wykręcasz numer, podnosisz słuchawkę i mówisz: „Halo, cześć, bracie, to fantastyczne, że możemy znowu spędzić razem tydzień. Kompletnie mi nie idzie malowanie, więc sobie zrobię urlop". Tak to sobie wyobrażałaś, prawda? Może ty, ale na pewno nie ja. Jeszcze nie rozumiesz? Dzień w dzień chodziłem do pracowni i próbowałem się zebrać. Wysysało to ze mnie wszystkie siły. Dla nieznanego brata nie zostawało już nic. Absolutnie nic...

- Nagle uświadomił sobie, jak blisko przyciągnął Sheę, wzdrygnął się z niechęcią i puścił jej ramię. - No i po co ja ci o tym, do diabła, mówię? Przecież ty mnie nawet nie lubisz, dałaś mi to jasno...

- To nieprawda!

- ... jasno do zrozumienia. Mogłabyś jednak mieć chociaż tyle przyzwoitości, żeby wysłuchać mojej prawdy, zanim...

Dopiero teraz do świadomości Simona dotarły słowa Shei.

- Co? Co powiedziałaś?

Odpowiedź najwyraźniej nie przyszła jej łatwo.

- Lubię cię. Rzecz w tym, że za bardzo.

Dość nieprzytomnie, jakby nie zrozumiał, Simon potarł twarz ręką.

- Czy zechciałabyś powtórzyć?

- Powiedziałam - zająknęła się Shea - że mi się podobasz. Ty i Jim różnicie się między sobą jak dzień i noc. Jim jest moim przyjacielem, traktuję go jak brata. Ciebie nie.

- Jasne - przytaknął Simon. - Dawno z nikim nie spałaś i nadarzył ci się pierwszy lepszy, czyli ja. Dziękuję pięknie.

- Posłuchajże! - krzyknęła Shea. - Przeinaczasz wszystko, co mówię. Owszem, mam ochotę pójść z tobą do łóżka; całowałeś mnie, to chyba wiesz najlepiej. Ale to nie jest takie proste. Przyjechałeś tu tylko na wakacje, potem wrócisz do Anglii. A zatem parotygodniowy romans, a później co? Dziękuję bardzo, cudownie było cię poznać i do widzenia? Na to sobie, Simon, nie pozwolę. Poza tym mam nie najlepsze doświadczenia, jeśli chodzi o mężczyzn. Prędzej czy później zaczyna zawadzać moja praca i facet się ulatnia. I dlatego próbowałam zachować dystans. Jeśli ci się wydawało, że cię nie cierpię, było mi to tylko na rękę. Nie robiłam nic, żebyś zmienił swoją opinię.

- Zaraz, zaraz - powiedział Simon z namysłem. - Z tego, co mówisz, wynikałoby, że nie żywisz do mnie żadnej urazy, a rozmawiamy jedynie o czymś w rodzaju mechanizmów obronnych.

- Tak.

- Dlaczego mi tego od razu nie powiedziałaś? Shea wysunęła brodę.

- Właśnie to zrobiłam.

- I wiesz, jak się teraz czuję? - Simon nie ukrywał radości. - Jakbym był o dziesięć lat młodszy i jakbym stracił kilkanaście zbędnych kilogramów.

- Zrozum, to niczego nie zmienia. Nie zamierzam się z tobą umawiać ani nic takiego.

- Ale przynajmniej nie nienawidzisz ziemi, po której chodzę.

- Nigdy nie miałam takiego uczucia.

- Ty się mnie boisz - powiedział bez namysłu.

- Nie ciebie, ale tego, co się ze mną przez ciebie wyrabia.

- Gdybym więc teraz zaczął cię całować, to...

- Ani mi się waż! - Shea bezwiednie cofnęła się o krok. Simon był z tego nawet zadowolony.

- Wybierałaś się na randkę? - zapytał, rzucając spojrzenie na jej elegancką spódnicę.

- Jechałam na kawę do mojej dobrej znajomej, Minnie Conover. Mieszka w Somerville. Jestem już spóźniona, ale podwiozę cię najpierw do domu.

- Byłem u Minnie wczoraj. Przy herbacie opowiedziałem jej całą historię mojego życia.

Shei udało się uśmiechnąć.

- Ona tak już działa na ludzi.

- Wejdź i umyj sobie twarz, zanim pojedziesz - zaproponował Simon.

Zawahała się, lecz po chwili powiedziała:

- Dziękuję ci za zajęcie się wydrą. Widziałam, że trudno ci ją było zabić... Wiesz, naprawdę cię lubię.

Najchętniej by ją pocałował, lecz opanował się, wiedząc, że popełniłby błąd.

- Idź już - powiedział.

Kiedy poszła do łazienki, oczyścił i odłożył na miejsce nóż Jima i umył ręce pod kuchennym zlewem. Wycierając je w ręcznik, wrócił do pokoju i zastał tam Sheę. Stała obok kanapy z arkuszem papieru w ręce. Z wyrazu twarzy odgadł, że jest bardzo poruszona.

- Gdzie to znalazłaś? - syknął, rozpoznając jeden ze szkiców. - Myślałem, że spaliłem wszystkie.

Popatrzyła na niego niespokojnie i zaczerwieniła się.

- Podniosłam z podłogi - oświadczyła. - Masz doprawdy bujną wyobraźnię.

Shea Mallory zasługiwała na to, żeby znać prawdę. Dawno już powinien był jej o tym powiedzieć.

- Pewnego ranka wziąłem kajak Jima i popłynąłem na jezioro. Widziałem cię wtedy. Było to jakieś dwa tygodnie temu, zanim się poznaliśmy.

- Szpiegowałeś mnie!

- Dokazywałaś w wodzie jak młode leśne stworzenie. Nie zamierzałem cię szpiegować.

Wzrok Shei powędrował w stronę kominka.

- Zrobiłeś pewnie sporo takich szkiców. Któregoś zatem dnia kupię jakiś ilustrowany magazyn i w reprodukcji twojego obrazu rozpoznam siebie, czy tak?

- Nie. Właśnie dlatego wszystko spaliłem. Uznałem, że nie wolno mi naruszyć twoich dóbr osobistych.

- Na wszelki wypadek zostawiłeś sobie jednak jeden szkic - powiedziała z wściekłością.

Simon z trudem się opanował.

- Niczego sobie celowo nie zostawiałem, sądziłem, że spaliłem wszystkie.

- Wiesz co?! - Zdenerwowana Shea wymachiwała arkuszem. - Bodaj bym cię nigdy nie spotkała.

- Ja również o niczym innym bardziej bym nie marzył - odciął się Simon i chwycił leżące na stole pudełko zapałek. - Daj no ten papier, zaraz go spalę jak tamte.

Tymczasem Shea przycisnęła rysunek do piersi.

- Ale przecież to jest piękne! - zawołała. - Nie możesz go spalić. - Nagle oblała się pąsem. - Powiedziałam piękne nie dlatego, że to jestem ja, nie, nie to miałam na myśli. Chodzi o to, że... Simon! Ty masz ogromny talent.

W tej sprawie nie potrzebował jej komplementów.

- Spaliłem wszystko, Sheo. Daj mi to, proszę.

- Nie! - sprzeciwiła się. - Chcę to zatrzymać. Simon odetchnął ciężko.

- To nie jest podpisane - burknął arogancko. - Ma wartość nie większą niż papier, na którym rysowałem.

Na twarzy Shei malowało się kompletne zaskoczenie.

- To ty myślisz, że chcę zatrzymać twój rysunek po to, żeby go sprzedać? Żeby na nim zarobić? Ach, ty! Cofam wszystko, co powiedziałam. Nie znoszę cię!

Wyglądała pięknie w swoim gniewie; falowały jej piersi, błyszczały oczy.

- A więc po co ci ten papier?

Shea najwyraźniej była zbyt zdenerwowana, żeby bawię się w wykręty.

- Ponieważ - powiedziała uczciwie - uchwyciłeś coś ze mnie, czego nie zna prawie nikt. A także dlatego, że - nie wiem, jakim cudem - na lichym papierze i jedynie za pomocą ołówka wyczarowałeś coś niewiarygodnie pięknego.

- Nie wiem nawet, o którym rysunku mówisz. Przycisnęła arkusz mocniej.

- Jeśli ci pokażę, nie będziesz próbował mi go odebrać?

- Doprawdy nisko mnie cenisz...

- Obiecaj!

- Dobrze, ale to będzie kosztowało - powiedział niebacznie, zapominając o wszystkich swoich postanowieniach. – Możesz zatrzymać ten kawałek papieru aż do śmierci. Cena - jeden pocałunek.

- Zdemoralizowany pajac! - syknęła Shea.

- I cham bez zasad - zgodził się Simon.

- Znowu mnie prowokujesz, prawda? Jeśli się zgodzę, to tylko dlatego, że chcę mieć ten rysunek - zastrzegła się.

W jej oczach błysnęła radość. Miały taki wyraz, jak wtedy, kiedy się śmiała. Uwielbiał to.

- Połóż arkusz na stole - nakazał. - Jeden pocałunek i możesz jechać do Minnie na kawę.

Prowokująco wdzięczna w każdym swoim ruchu, Shea położyła szkic na stole, zdjęła z włosów wstążkę i potrząsnęła lokami.

- Jeden pocałunek - powiedziała. - Oto zapłata.

- Nie określiłem czasu jego trwania.

- Jestem już i tak spóźniona, a nie chciałbyś chyba, żeby Minnie niepokoiła się przez ciebie. Nie należy martwić miłych staruszek, prawda, Simon?

Stała teraz bardzo blisko, jarzyły jej się oczy.

- Prawda - odpowiedział bez przekonania.

Shea objęła go rękami za szyję. Pierwsze muśnięcie jej warg powiedziało mu, że wcale nie jest taka pewna siebie, jak mogłoby się to wydawać. Waliło mu w skroniach i zamarł w oczekiwaniu. Kiedy jednak poczuł dłoń Shei we włosach i jej ciepłe, układające się miękko wargi, przyciągnął ją mocno do siebie i przejął inicjatywę. Chciał, żeby ten oszałamiający, słodki pocałunek trwał wiecznie.

Niepomny niczego poza pożądaniem, wtulił ją w siebie tak, że nie mogła nie odczuć, jak bardzo jest podniecony, a drugą ręką odnalazł jej pierś. Pasowała do jego dłoni, jakby była specjalnie ulana.

- Shea - szepnął tuż przy jej ustach, czując, że cała drży. - Shea, tak bardzo cię pragnę.

Umknęła mu błyskawicznie, odsunęła twarz i przez sekundę widział swoje odbicie w jej źrenicach.

- Właśnie dlatego starałam się trzymać cię na dystans - wydusiła, odpychając się dłońmi od jego piersi. - Wystarczy, że się do siebie zbliżymy, to od razu... To szaleństwo, Simon. Nie będę się z tobą kochać, nie będę! Nie powinnam była rozpoczynać tej zabawy. Myślałam, że potrafię nad tym wszystkim łatwo zapanować. Jakże się myliłam! Jak mogłam być taka głupia!

Nerwowo wygładzała bluzkę, trzęsły się jej ręce.

- Przecież nie stało się nic złego - uniósł się Simon. - My...

- Stało się, i to z mojej winy. Przepraszam. To się więcej nie powtórzy. - Rozglądała się wokół niewidzącym wzrokiem, jakby nie była pewna, gdzie właściwie się znajduje. - Muszę stąd wyjść - szepnęła i podbiegła do drzwi.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Następnego dnia rano Simon zatelefonował do bazy. Owszem, przydałby się ktoś do pracy i owszem, gaszenie ognia z powietrza potrwa jeszcze przynajmniej dwa dni.

Podśpiewując, Simon zebrał swój sprzęt i wyprowadził wóz Jima. Zaraz po przyjeździe na miejsce przydzielono go do brygady. Zrobiło mu się ciepło na sercu, gdyż Steve, Joe i Charlie powitali go jak starego kumpla. Kilka w miarę dyskretnych pytań pozwoliło mu się zorientować, gdzie jest Shea. Zrzucała wodę na południowej flance, tam, gdzie pożar nie rozpalił się jeszcze na dobre. Dowiedziawszy się, czego chciał, zabrał się do pracy i jak zwykle ciężki wysiłek fizyczny sprawił mu satysfakcję.

Do bazy wrócili dopiero po ósmej wieczorem, Simon zrzucił z siebie ochronny kombinezon, zdjął hełm, umył twarz i ręce w pakamerze i od razu poszedł jeść. W londyńskiej eleganckiej restauracji pewnie by się krzywił nad przepieczoną wołowiną, ale nie tu. Trzymając przed sobą pełną tacę, ogarnął spojrzeniem stołówkę i natychmiast dostrzegł Sheę. Siedziała tyłem do wejścia przy jednym stoliku z Michaelem. Podszedł więc do nich, odsunął krzesło, które stało na wprost niej, i usiadł.

- Cześć, Sheo - powiedział.

Popatrzyła na niego jak na upiora i zaczerwieniła się po same uszy.

- A ty tu skąd? - burknęła ponuro.

- Przyjechałem ciężarówką Jima - odpowiedział spokojnie, krasząc ziemniaki masłem. - Co u ciebie, Michael?

- Normalnie. - Pilot przeniósł spojrzenie z Simona na Sheę, dopił kawę i podniósł się od stołu. - Umyję helikoptery, Sheo. Dokończ spokojnie kolację.

- Oto, co znaczy przyjaciel - rzuciła w przestrzeń, odprowadzając wzrokiem oddalającego się Michaela.

Nie zdążyła się jeszcze przebrać z kombinezonu i ten strój, a także splecione ciasno włosy nadawały jej pozory opanowania.

- Zapomniałaś wziąć rysunek - rzekł Simon, zabierając się do pieczeni. - Jak zastałaś Minnie?

- Przejechałeś sto kilkadziesiąt kilometrów chyba nie po to, żeby rozmawiać o Minnie.

- Chciałem się z tobą zobaczyć. Shea przechyliła się przez stolik.

- Słuchaj - powiedziała dobitnym szeptem. - Nie zamierzam bawić się z tobą w miłość. Tracisz tylko czas.

- Nie sądzę.

- Nie będziemy o tym dyskutować w sali pełnej samych chłopów. To plotkarze nie gorsi od kobiet, możesz mi wierzyć.

Na znak, że uważa rozmowę za zakończoną, ugryzła ciastko.

- Warto harować cały dzień w brudzie i popiele, żeby jedzonko chciało tak smakować - oświadczył Simon, gładząc się po brzuchu.

Shea westchnęła i podparła brodę rękami.

- Mam nadzieję, że po moim wyjściu nie spaliłeś rysunku.

- Położyłem go na regale koło łóżka. Możesz sobie odebrać, kiedy tylko zechcesz.

- Ciągle tylko to łóżko i łóżko. Nie umiesz myśleć o czymś innym?

Tymczasem do stołówki weszło kilku mężczyzn, a wśród nich Everett. Z tacami w rękach, szukali wolnych miejsc.

- Od kiedy cię poznałem, ciągnie mnie z magiczną siłą - przyznał uczciwie Simon. - Ale teraz chyba naprawdę powinniśmy zmienić temat... Słyszałem, że jutro może zdrowo padać.

- Obiecanki-cacanki, a głupiemu radość - podchwyciła swobodnie Shea. - O deszczu mówi się już od tygodnia. Nie chciałabym być w skórze takiego meteorologa. Wszyscy wiedzą, że plecie bez sensu... - Nagle zmieniła się na twarzy. - Simon! Uważaj! - krzyknęła.

Błyskawicznie złowił jej zwrócone w bok spojrzenie i wiedziony jakimś szóstym zmysłem odchylił się do tyłu. Dosłownie o milimetr od jego ramienia przeleciał kubek z wrzącą kawą i nie rozbijając się stuknął o podłogę. Simon odstawił krzesło i wstał rozsierdzony na dobre. Wiedział, czyja to sprawka. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, Everett zawołał:

- Przepraszam, Si, potknąłem się. Całe szczęście, że cię nie oblało.

Obłudna glista, myślał Simon, dławiąc się z wściekłości. Chce mi się odpłacić za to, że go upokorzyłem przed chłopakami, tam, nad jeziorem. Usiadł powoli, obserwując Everetta, który schylił się i podniósł pusty kubek.

- Zaraz zawołam jakąś dziewczynę z kuchni, żeby posprzątała - powiedział Everett.

- Kobiety powinny odmówić sprzątania po facetach takich jak on - odezwała się Shea, kiedy tylko odszedł. - Wyglądałeś tak, jakbyś miał ochotę zrobić z niego mokrą plamę.

- Możliwe. Jeszcze nie zapomniałem, w jaki sposób mówił o tobie nad jeziorem.

- A może tak się wtedy zirytowałeś, bo sam chciałeś mnie dla siebie?

- Daj spokój, Sheo. To prawda, że cię pragnę, ale obojętnie o kim by wtedy mówił, nie potrafiłbym znieść jego chamstwa.

Popatrzyła na niego z namysłem.

- Przepraszam, nie powinnam była tak mówić. Wiesz... jest coś, o co chciałabym cię zapytać... Powiedziałeś mi, że nie możesz malować, że nie potrafisz już odnaleźć w tym sensu. A przecież zrobiłeś masę szkiców... - Do tej pory bawiła się nożem, ale teraz podniosła na Simona zakłopotany wzrok. - Chciałeś mnie namalować?

Odpowiedziało jej tylko skinienie głowy.

- To znaczy, że gdybyś zachował te szkice, byłbyś znowu w stanie malować?

- Być może. Kto to wie?

- Czy po wyjeździe z Anglii robiłeś również jakieś inne rysunki?

- Nie.

- W takim razie muszę ci to powiedzieć. Honor to bardzo staroświeckie pojęcie, prawda? Dla mnie jednak jesteś człowiekiem honoru.

Simon oniemiał. Ona mówi poważnie, pomyślał zaniepokojony.

- Nie rób ze mnie jakiegoś świętego - odezwał się ciepło. . - Nawet nie wiesz, jak mi daleko do świętości, kiedy jesteś obok.

- Nie żartuj - poprosiła z ogniem w szarych oczach. - Już wczoraj wiedziałam, co dla ciebie znaczy rozstanie z malarstwem. Sądzisz, że tego nie rozumiem? Gdybym tak pewnego dnia odkryła, że nie mogę latać, byłabym zdruzgotana. Ale ty zdecydowałeś, że nie możesz wykorzystać tych szkiców, gdyż uznałeś, że byłoby to wobec mnie nielojalne, I to nazywam postawą człowieka honoru.

Simon nie wiedział, co powiedzieć. Włożył do ust kawał wołowiny i żuł ją metodycznie, zastanawiając się, jak teraz postąpić. W końcu przełknął mięso, upił łyk wody i powiedział:

- Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty, Sheo. Może moglibyśmy zacząć wszystko od nowa, jak myślisz? Załóżmy, że dopiero co nas sobie przedstawiono. Teraz mój ruch. Proszę cię o spotkanie. O taką zwykłą randkę. Umówimy się na przykład na wspólną kolację, powiedzmy w sobotę. Co ty na to?

- Nie dlatego ci to wszystko powiedziałam!

- Wiem. Jesteś wrażliwa, prawdomówna i obchodzi cię to, co czują inni. - Uśmiechnął się, próbując rozładować atmosferę. - Moglibyśmy posiedzieć w restauracji i z dwóch stron stolika mówić sobie czułe słówka.

Shea wyglądała tak, jakby wpadła w potrzask.

- Nie o to chodzi, Simon - powiedziała z nieszczęśliwą miną. - Naprawdę nie o to.

- Jeśli chcesz, to gotów jestem obiecać, że nawet cię nie dotknę. Nawet gdybym miał przez to zwariować.

- Rzecz w tym - wybuchnęła Shea - że i ja wariuję.

- No więc w czym problem? - Simon był zupełnie zaskoczony. Ta kobieta miała niesamowity dar robienia mu niespodzianek.

- Co za głupia rozmowa! - burknęła. - Może nie uwierzysz, ale cieszę się opinią osoby rozsądnej i na poziomie. Już ci mówiłam, dlaczego nie chcę, żeby się między nami coś zaczęło. Wyjedziesz za miesiąc, a ja mam dość zostawania na lodzie. Tym niemniej - uśmiechnęła się bez przekonania - dziękuję za zaproszenie. To miło z twojej strony.

- Miło, miło - żachnął się Simon. - Nienawidzę tego słowa. Chcę wiedzieć, dlaczego tak się boisz zaangażować. Ilu facetów cię zostawiło? Nie dam ci spokoju, dopóki się tego nie dowiem.

- Znowu mnie dręczysz.

- Możliwe. I nie przestanę. Chyba zdążyłaś to zrozumieć. Shea ściągnęła brwi, odsunęła się z krzesłem od stołu i wstała.

- Muszę pomóc Michaelowi umyć helikoptery. To nie fair, żeby robił wszystko sam. Do zobaczenia.

Zapowiadany przez meteorologów deszcz nie chciał spaść. Cały kolejny dzień Simon pracował jak automat, wiedząc, że Shea najprawdopodobniej już jutro opuści ich rejon. Był w kiepskim nastroju. Podobno jestem człowiekiem honoru, myślał kwaśno, nakładając ochronniki na uszy, żeby nie ogłuchnąć od ryku piły. No i co z tego mam? Ani Shea nie chce się ze mną umówić, ani też nie mogę malować.

I tyle mu było po honorze.

Naciął piłą pień, aż posypały się wióry i zaszedł drzewo z przeciwnej strony. Osmalony kikut runął w dół. Simon otarł czoło wierzchem dłoni i spojrzał na zegarek. Jeszcze godzina i koniec z tym szajsem, pomyślał ze złością. Pracował w pojedynkę na stromym zboczu. Po ścięciu wszystkich martwych drzew ktoś musiał pomóc w ułożeniu pni w rzędy, ale na razie wolał być sam. Przeprawił się przez kamienisty żleb, włączył znowu piłę i zajął się usuwaniem najniższego z czterech opalonych świerków, których igliwie musiało płonąć w ogniu jak hubka. Chociaż nie opuszczał go wisielczy humor, fizycznie czuł się doskonale. Cieszyła go równa gra napiętych mięśni i poczucie siły. Nie można sprowadzać aktywności fizycznej wyłącznie do gimnastyki, pomyślał, mając na uwadze swoje życie w ciągu ostatnich kilku lat, i zanim pochylił się nad ostatnim pniakiem, wymacał nogą ostry kamień, żeby sprawdzić, czy go utrzyma. Naciął drzewo i od razu posypały się wióry.

Nigdy później nie miał się dowiedzieć, co w pewnej sekundzie kazało mu się rozejrzeć. Czy ostrzegł go jakiś uchwycony kątem oka ruch, czy też instynkt samoobrony. Jakkolwiek by było, zza swych plastikowych gogli zobaczył nagle ogromny głaz toczący się z góry prosto na niego. Błyskawicznie uskoczył w bok, lecz kamień, na który stąpnął, wymknął mu się spod nóg, a piła wyrwała się z ręki. Simon stracił równowagę, poczuł palący ból w udzie, a następnie zwalił się na ziemię, uderzając nadgarstkiem o skałę. Przez chwilę nie mógł oddychać. Słyszał tylko oddalający się łoskot spadającego głazu.

Jakiś czas leżał spokojnie, próbując wyrównać oddech. Tymczasem w lewej nodze powoli i początkowo całkiem niewinnie zaczął narastać ból. Simon podniósł się na łokciu i uzmysłowił sobie, iż rzeźba terenu sprawia, że nikt nie zauważył wypadku.

Zbocze zatańczyło mu przed oczami. Powietrze faluje z gorąca, pomyślał i popatrzył na swoją nogę. Nogawka kombinezonu była rozdarta, a brzegi rozcięcia poplamione na czerwono. Prawdziwy mężczyzna nie mdleje na widok krwi, powiedział sobie. Nawet jeżeli jest to jego własna krew.

Nie miał przy sobie nadajnika radiowego - wyposażeni w nie byli jedynie dowódcy brygad. Nabrał więc powietrza i ile sił w płucach krzyknął imię Steve'a. Z dołu wąwozu dobiegł go tylko nieprzerwany ryk pił. Jak na ironię, słyszał też gdzieś daleko z lewa mruczenie helikoptera. Niezdarnie jak dziecko wyswobodził się z góry kombinezonu, zdjął podkoszulek i owinął nim ranę. Z bólu zaparło mu dech.

Zawołał jeszcze raz, i jeszcze raz, świadom, że jego głos utonie w warkocie pił i nie przedrze się przez ochronniki na uszy. Musiał jednak coś robić. Bał się, że się wykrwawi.

Podkoszulek był już splamiony. Walcząc z zawrotami głowy, wbił łokcie w ziemię i zaczął powoli pełznąć pod górę. Przy pierwszym poruszeniu jęknął głośno z bólu, lecz zacisnął zęby, czując, że pot zalewa mu oczy, i piął się dalej. Nagle stuknął łokciem o wystający głaz, który wydał mu się monstrualną przeszkodą. Oparł się i przez kilka minut łapał oddech. Całe kolano miał umazane w ciepłej, lepkiej krwi. Zawołał znowu, lecz odniósł wrażenie, że to woła ktoś inny, ktoś z daleka. Z trudem starał się opanować dygotanie. Trząsł się cały, mimo że nie powinno mu być zimno - świeciło słońce, a pod sobą miał spaloną, jeszcze ciepłą po pożarze ziemię. Spróbował zatamować krwawienie, lecz ból był tak silny, że opadł z powrotem na skałę i zamknął oczy w nagłym przypływie słabości. Szumiało mu w uszach, słyszał buczenie. Zaraz zemdleję, pomyślał z nienaturalną jasnością. A zanim chłopcy skończą robotę i zorientują się, że mnie nie ma, może już być za późno. Co za idiotyczna śmierć...

Buczenie stawało się coraz głośniejsze. Simon z trudem uniósł głowę i zmusił się, by spojrzeć w górę. Z gorącego błękitnego nieba opadał mały niebieski helikopter - helikopter Shei.

Wyglądało na to, że szuka na zboczu miejsca, nadającego się do lądowania. Simon miał ochotę pomachać, lecz ręka go nie usłuchała. Śmigłowiec obniżył się, przeleciał tuż nad nim, wzbijając w górę tuman spalonego pyłu, który zakrył słońce.

Pewnie uważa, że się tu wyleguję, pomyślał Simon. Na samym początku ich znajomości zadrwiła sobie z niego, mówiąc, że nie wytrzyma tej harówki. No i ma teraz na to jaskrawy dowód... Rozłożyło go dosłownie na obie łopatki. Zacisnął powieki.

Ktoś powtarzał jego imię. Czyjaś sylwetka przesłoniła sobą słońce i nagle usłyszał głos Steve'a.

- Hej, bracie, co się stało? Piła, co? Nie bój się, zaraz cię stąd wyciągniemy.

Tego, co działo się w ciągu następnych kilku minut, Simon nigdy nie potrafił sobie dobrze przypomnieć. Zapamiętał tylko straszliwy ból. Steve i Joe ułożyli go na noszach i ponieśli gdzieś pod górę. Helikopter zawisnął nisko, rozdmuchując sadze i popiół, czterej ludzie wnieśli go na tylne siedzenie. Zapamiętał pobladłą twarz Shei i jej szeroko otwarte oczy, kiedy odwróciła się, żeby na niego popatrzeć. Bardzo chciał jej powiedzieć, że nie stało się nic poważnego. Kiedy jednak Steve układał go w kabinie, zraniona noga uderzyła o framugę drzwi. Usłyszał jakiś potworny, ochrypły krzyk i zanim zdążył sobie uświadomić, że to on sam tak krzyczy, stracił przytomność.

Leżąc na własnym łóżku w chacie Jima, Simon próbował sobie przypomnieć, jak się tu w ogóle dostał. Helikopterem przewieziono go do najbliższego szpitalika. Energiczny, lecz raczej oschły młody lekarz zapewnił go, że mimo sporej utraty krwi nacierpi się trochę, ale będzie zdrów. Naszpikowany środkami przeciwbólowymi zasnął, czekając na karetkę, która miała go odwieźć do domu. Była tam również Shea - a może tylko o niej śnił.

Leżał bez ruchu. Otaczała go noc. Poruszył rękami i nogami i stwierdził, że ma w nich władzę. Miał zamęt w głowie i zachciało mu się pić. Kiedy usiadł, łóżko skrzypnęło. Zobaczył duży opatrunek na udzie. Potrzebował wyjść do łazienki. Przy ścianie stały kule, sięgnął więc po nie i podciągnął się w górę. Przez nieuwagę obciążył jednak zbytnio chorą nogę i natychmiast na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Postękując z wysiłku, usiłował jakoś przecisnąć się między krzesłem a toaletką, gdy nagle usłyszał czyjeś szybkie kroki. Po chwili do pokoju wbiegła Shea.

- Umarłem i poszedłem do nieba - powiedział, jakby nie do końca uświadamiając sobie sens swoich słów.

- Nie umarłeś - odparła surowo.

Simon potarł czoło, walcząc z zawrotem głowy.

- W takim razie jest sobota i przyjechałaś po mnie na umówioną kolację.

Przez ściągniętą twarz Shei przebiegł słaby uśmiech.

- Daj spokój, Simon. Jeśli kiedykolwiek będziemy się dokądś wybierać, to przyrzekam, że ubiorę się w coś innego niż stary podkoszulek Jima. Dokąd ty idziesz?

Simon nie odpowiedział od razu. Podkoszulek Jima był dla Shei za szeroki, ale nie za długi; widział jej smukłe nogi i wysoko sklepione stopy.

- Jeśli nie jestem jeszcze w niebie, to w każdym razie gdzieś blisko - zażartował. - Chciałem się dostać do łazienki. Przepraszam, że cię obudziłem. Nie nauczyłem się jeszcze posługiwać tymi pałeczkami.

Pokuśtykał niepewnie w stronę łazienki. Shea ochraniała go przez cały czas. Przypominała mu teraz bardziej nastroszoną kurzą mamę, której pisklę gdzieś się zabłąkało, niż pewnego swych umiejętności pilota helikoptera.

- Czy nie zechciałabyś zrobić herbaty? - poprosił. - Poszukaj też dla mnie jakiejś koszuli i spodni. Są w sypialni. Możesz też - uśmiechnął się trochę kpiąco - wziąć sobie swój rysunek, jak już tam będziesz.

Byli teraz w pokoju. Światło padało wprost na twarz Shei. Skinęła głową i zaraz potem nisko ją opuściła.

- Coś nie tak? - zapytał. - Źle się czujesz? Burza włosów zakrywała twarz Shei.

- Nie, skąd - powiedziała zmienionym, przytłumionym głosem. - Zaraz zrobię herbaty.

Niemal tracąc równowagę, Simon chwycił ją za łokieć.

- Spójrz na mnie.

Kiedy podniosła głowę, zobaczył, że po policzkach płyną jej łzy i że drżą jej wargi.

- Chodźże tutaj! - zawołał. Czuł, że coś dziwnego dzieje się w jego sercu. - Żeby szlag trafił te kule!

- Przestań się rządzić - wychlipała, wpadając Simonowi w objęcia, i opasując go ciasno ramionami rozpłakała się na dobre. - Byłam - mówiła poprzez łzy - taka przerażona, gdy zobaczyłam, że leżysz na ziemi. Od razu wiedziałam, że to ty. A potem straciłeś przytomność, cała kabina była zakrwawiona, to... to było straszne.

Simon ukrył twarz w jej włosach, uśmiechając się z radości. Tak nie mówiłaby kobieta, która by go nie cierpiała.

- Dlaczego w ogóle przyleciałaś? To przecież nie twój rejon.

- Nie wiem - wyszeptała. - Naprawdę nie mam pojęcia. Coś mi po prostu kazało zobaczyć, gdzie pracujesz, jak ci idzie.

Gładził delikatnie jej ramiona, myśląc, czy człowiek może zemdleć na przykład ze szczęścia.

- Cieszę się, że ci kazało - powiedział. - Serduszko moje, nie płacz, to nie jest...

Shea poderwała głowę.

- Nie jestem żadnym twoim serduszkiem - krzyknęła ze łzami w oczach. - Nie jestem niczyim serduszkiem!

- Tym gorzej to świadczy o twoich krajanach - powiedział z naciskiem Simon. - Dziwni faceci. Śpią całą zimę, a latem łowią ryby, czy co?... Uwielbiam, jak mnie tak trzymasz, ale szczerze mówiąc, nie jestem już w stanie stać.

Chyba dopiero teraz Shea uświadomiła sobie, jak kurczowo go obejmuje. Spąsowiała i cofnęła się, ocierając wierzchem dłoni spłakaną twarz.

- Pójdę zrobić herbatę - wybąkała i wyszła do kuchni. Simon miał już wychodzić z łazienki, kiedy spojrzał w lustro.

I to był z jego strony błąd. Wyglądam jak widmo, pomyślał. Miał podkrążone, wpadnięte oczy i zażółconą cerę. Na miejscu Shei po prostu by uciekł.

Tymczasem pukała właśnie do drzwi! Nie zaglądając do środka, podała mu ubranie. Włożenie koszuli nie nastręczało większych problemów, ze spodniami męczył się jednak dłużej. Środki przeciwbólowe najwyraźniej przestały działać.

- Herbata na stole! - usłyszał wołanie Shei.

Simon spryskał sobie twarz zimną wodą, ale nie poczuł się lepiej, i otworzył drzwi.

- O mój Boże, jak ty wyglądasz! - krzyknęła.

- Możemy napić się herbaty w łóżku - zaproponował, przytrzymując się framugi.

- Razem?

- Tak, razem. Nie jestem wcale przekonany, że tak zaraz znajdę się w sypialni, więc masz czas się skusić. Niestety, obudziłem się już na dobre.

- Ja również. - Shea posłała mu zawstydzony uśmiech i choć tak naprawdę spodziewał się raczej odmowy, powiedziała: - Dobrze, zaraz do ciebie przyjdę.

Noga za nogą Simon dowlókł się do sypialni i opadł na łóżko, słysząc swój urywany oddech. Ściągnął koszulę, poprawił poduszki i położył się. Mógłby przysiąc, że czuje najdrobniejszy nerw w pozszywanym udzie.

Chwilę później weszła Shea i podała mu kubek parującej herbaty. Przycupnęła na końcu łóżka i podwinęła pod siebie nogi.

- Shea... - zaczął z wahaniem. - Jesteś dziewicą?

- Daj spokój, co za pytanie...

- Po prostu powiedz.

- Nie, nie jestem!

- Więc nie zachowuj się jak pensjonarka. Przynajmniej usiądź tak, żebym cię mógł widzieć.

- Przerażasz mnie. Lądowałam helikopterem w miejscach, które się do tego najzupełniej nie nadawały, przeprawiałam się w bród przez górskie strumienie, przeżyłam wywrotkę jachtu, brałam udział w rozmaitych karkołomnych przedsięwzięciach, ale nigdy nie odczuwałam strachu. Przynajmniej nie taki jak przed tobą.

- Ależ ja nie zabiłbym teraz nawet muchy. - Simon klepnął ręką brzeg łóżka. - Przysuń się tutaj... proszę.

Zwinnie i tak samo zachwycająco jak zawsze podniosła się, przemierzyła całą długość łóżka i usiadła tak blisko, że Simon widział zarys jej piersi pod luźnym podkoszulkiem.

- Nie wiem, co ci kazało wczoraj mnie szukać. Ale wyciągnęłaś mnie z prawdziwych opałów. Dziękuję.

Prawie zauważalnie Shea rozluźniła się.

- Dlaczego to się w ogóle stało?

Nad tym akurat nie musiał się szczególnie długo zastanawiać.

- Między nami mówiąc... między nami, bo jestem pewien, że nie zdołam tego nigdy udowodnić, sądzę, że to Everett odegrał się na mnie...

Simon opisał krótko, jak to akurat wtedy, gdy podpiłowywał spalone drzewo, ogromny otoczak z niewiadomej przyczyny zaczął toczyć się na niego z góry.

- Ależ musisz zgłosić to policji! - Shea usiadła prosto, niemal zrywając się z łóżka.

- No i co dalej? Będą łazić po kamieniach i szukać odcisków palców? Dajmy temu spokój. Ale nie martw się, dorwę go wcześniej czy później.

- Lepiej cię mieć za przyjaciela niż za wroga - powiedziała żywo Shea. - Jestem pewna, że i tamtą kawę wylał na ciebie specjalnie. ,

- Też tak sądzę - potwierdził Simon i szybko, nie zmieniając tonu, spytał: - Powiedz mi, czy ten facet, z którym miałaś romans, nalegał, żebyś zmieniła pracę?

Shea gwałtownym ruchem odstawiła kubek na stoliczek.

- To stara historia i naprawdę nie chcę do niej teraz wracać. Smuga światła z pokoju prześwietlała sprany, przecieniony podkoszulek Jima. Simon nie potrafił oderwać oczu od zarysu kołyszących się piersi i nagle zapragnął Shei tak bardzo, że zanim zdążył pomyśleć, co robi, wychylił się z łóżka i przytrzymał ją za rękę.

- Coś nas łączy, Sheo - powiedział chrapliwie - i ty wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Przysięgam, że nigdy w życiu nie czułem do kobiety czegoś podobnego. Tak samo jak ty nie wiem, co będzie, ale muszę wiedzieć, dlaczego tak się mnie boisz.

- Przyrzekłeś, że mnie nie dotkniesz!

Popatrzył na swoje palce obejmujące jej nadgarstek, jakby nie był pewien, czy to jego własne, a potem z ogromną czułością uniósł jej dłoń do ust.

- Simon...

W tonie głosu Shei było coś nieuchwytnego, co kazało mu podnieść wzrok. Czekała na niego śliczna, spłoniona twarz i na wpół rozchylone wargi. Bagatelizując ból nogi Simon przyciągnął dziewczynę i pocałował tkliwie, jakby chciał jedynie przełamać jej lęk. Shea pochyliła się ku niemu miękko jak jeziorna trzcina kładąca się na wodę pod podmuchem wiatru i nagle poczuł na sobie jej ciężar.

W czułym kuszeniu szukała wargami jego warg, miał ją przy sobie gorącą i miękką, lecz starał się nad sobą panować, wiedząc, że najmniejszym niewłaściwym ruchem może ją spłoszyć tak jak sarnę w lesie. Poprzez mgłę zmysłów przedzierały się gdzieś z głębi świadomości nieporadne słowa. Zakochałem się w tobie, myślał. Pewnie dlatego wszystko wydaje mi się takie nowe, takie inne...

Jej ręce otoczyły jego twarz, pachnące słodko włosy opadły na poduszkę. W gorącym porywie pożądania Simon poczuł nacisk ust Shei. Pochwycił je wargami i pił ich słodycz, aż w jego lędźwiach zawrzało życie, zadając kłam wszystkiemu, co mu się przydarzyło w ciągu minionych dwunastu godzin. Grały w nim wszystkie zmysły zagłuszając rozsądek. Walczył ze sobą i starał się pozostawić inicjatywę samej Shei, ale jedyne, czego pragnął, to przygnieść ją sobą i zdobyć.

Wyczuła chyba, jak mocno bije mu serce, bo uniosła się na łokciach i mógł zobaczyć jej twarz i oczy, które pociemniały z rozkoszy, gdy zaczął pieścić jej piersi. Jęknęła cicho i to do reszty pozbawiło go rozsądku. Podciągnął podkoszulek Shei, odsłaniając piersi. Z zachwycającym uśmiechem, w którym była i duma, i wstyd, Shea zdjęła go przez głowę i rzuciła na podłogę.

Pojął od razu, co u dziewczyny takiej jak ona oznacza ten gest i po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, czym może być miłość.

- Jesteś taka piękna - powiedział poruszony - taka niewiarygodnie piękna.

Na moment w Shei zwyciężyło zawstydzenie.

- Chciałam, żebyś mnie zobaczył - powiedziała drżącym głosem. - Widziałeś mnie już tam, nad jeziorem, wiem, ale teraz to był mój wybór.

Przyciągnął ją bliżej i ukrył twarz między jej stromymi piersiami, by po chwili przylgnąć ustami do twardych, wyprężonych sutków. Ściągnął do pasa pościel, żeby nacieszyć się widokiem jej ciała, a potem zaczął całować ją pocałunkami tak dzikimi jak ogień skaczący po koronach drzew.

Jednakże w palącej potrzebie bliskości Shea zapomniała, że powinna być ostrożna, i niechcący uderzyła kolanem zranione udo. Jakby na nodze zaciśnięto mu rozżarzone kleszcze, Simon zawył z bólu. Zacisnął pięści i przez chwilę walczył o oddech. Ruchem nie mającym nic wspólnego ze zwykłą u niej łagodnością Shea oderwała się od niego i zaczęła go przepraszać. Sięgnęła po podkoszulek i otarła mu nim pot z czoła. Kiedy czerwona mgła przestała przesłaniać Simonowi oczy, zobaczył, że trzymając się za policzek patrzy na niego z niepokojem.

- Już dobrze - wymruczał.

- Za nic w świecie nie chciałabym, żebyś przeze mnie cierpiał. Wiesz o tym, prawda?

Oddychał już równiej, chociaż udo rwało go niemiłosiernie. Ból jednak podziałał również otrzeźwiająco.

- To stało się przypadkiem - odparł, siląc się na lekki ton. -

I może nawet w odpowiednim momencie. Czy bierzesz środki

antykoncepcyjne?

- Nie. - Shea była wyraźnie skonsternowana. - Oczywiście, że nie. Nawet nie pomyślałam o zabezpieczeniu.

- Ani ja - uśmiechnął się Simon i klepnął łóżko przy zdrowej nodze. - Ubierz się i połóż przy mnie.

Spojrzała na pognieciony podkoszulek, który trzymała w ręce, jakby nigdy go nie widziała.

- Kochałabym się z tobą, nawet nie pomyślawszy o konsekwencjach - szepnęła. - Nigdy w życiu tak się nie zachowywałam.

- Nigdy mi już zatem nie mów, że nic nas nie wiąże. Oboje wiemy, jaka jest prawda.

- Wierzysz mi? - Shea przypominała nieszczęśliwe zwierzątko szamocące się w klatce. - Wierzysz, że to nie jest mój normalny sposób bycia? A może myślisz, że idę do łóżka z każdym facetem, który o to poprosi?

- Wierzę ci - odparł z przekonaniem Simon. - Po pierwsze dlatego, że masz zwyczaj mówić prawdę, a po drugie dlatego, iż, jak sądzę, zostałaś kiedyś bardzo skrzywdzona. Przez mężczyznę. Mam rację?

Odpowiedziało mu skinienie głowy.

- Widzę, że muszę ci o tym opowiedzieć. Bo to się zdarzyło nie raz, a dwukrotnie... Moja matka umarła, kiedy byłam jeszcze mała, i wychowywał mnie ojciec. Uważał, że wszystko mi wolno, więc rosłam w tym przeświadczeniu. Kiedy miałam trzynaście lat, odwiedziliśmy dalekich krewnych w północnej Albercie. Lecieliśmy do nich terenowym samolotem i właśnie wtedy zrozumiałam, że chcę zostać pilotem... Tima poznałam w szkole lotniczej, siedem lat później. Zakochaliśmy się w sobie. Było nam jak w niebie, bo oboje mieliśmy kręćka na punkcie latania. Znajdź sobie partnera o podobnych zainteresowaniach - radzą we wszystkich gazetowych kącikach z serduszkiem. Czy nie tak? A jednak - w głosie Shei pojawiła się gorycz - dobre rady nie zawsze się sprawdzają. Oboje otrzymaliśmy licencje i zaraz potem dostałam ofertę wspaniałej pracy w Nowej Szkocji. Ale Tim chciał jechać do Ontario. Ja albo twoja praca, wybieraj, oświadczył mi. Mogłam wybierać między jego karierą zawodową a własnym życiem. Więc wybrałam.

- Podjęłaś pracę.

- Przez trzy lata latałam na samolotach różnych typów i przez cały ten czas wystrzegałam się bliższych znajomości. Pojawiła się przede mną możliwość wzięcia udziału w kursie dla pilotów helikopterów. Kosztowało to mnóstwo pieniędzy i musiałam ciężko pracować, ale uwielbiałam te zajęcia. Dwa lata później poznałam Nicolasa. Był prawnikiem w agencji czarterowej i od razu wpadliśmy sobie w oko. Tym razem byłam nieco ostrożniej sza, lecz Nicolas rozkochał się we mnie i - tak mi się przynajmniej zdawało - rozumiał wymagania mojego zawodu. Koniec końców zaczęliśmy planować ślub... Przeszło pięć upojnych miesięcy. Kiedy jednak nadeszło lato, miałam mnóstwo pracy - jak zwykle w upalne miesiące. Nicolas kochał żagle i chciał, żebym z nim pływała. Ale ja często nie mogłam. Nie dało się też zaplanować normalnego urlopu. Zaczęliśmy się ze sobą kłócić. Przepraszaliśmy się i obiecywaliśmy poprawę, lecz było coraz gorzej. Przetrwaliśmy w ten sposób ponad rok i powinnam chyba się cieszyć, że aż tyle. Następne wakacje Nicolas spędził jednak w innym towarzystwie niż moje. W jego życiu pojawiła się pewna nauczycielka, która mogła bez przeszkód pływać z nim przez całe lato. W sierpniu odkryłam, że nie tylko żeglują razem... Byłam załamana. Widzisz... zaufałam Nicolasowi.

- Skończony cham - podsumował lapidarnie Simon.

- Wszystko to zdarzyło się półtora roku temu i od tego czasu z nikim się nie związałam... Kobieta może być niezależna do momentu, kiedy mężczyźnie nie zaczyna to przeszkadzać.

- Shea przeczesała palcami potargane włosy i z tą samą otwartością, z jaką jeszcze niedawno pragnęła miłości, powiedziała rozpaczliwie szczerze: - Zawsze myślałam, że mogę to wszystko mieć. Wszystko, Simon. Uwielbianą pracę, kochanego mężczyznę a pewnego dnia również dzieci. Czy ja jestem niespełna rozumu, czy też to jest rzeczywiście możliwe? - Nie czekając na odpowiedź, dodała smutno: - Wszyscy, i kobiety, i mężczyźni mówią mi, że jestem samolubna. Ale jeśli mężczyzna żąda tego samego: satysfakcjonującej pracy, udanego małżeństwa i dzieci - to nikt go za egoistę nie uważa. Prawda?

Praca. Kochany i kochający mężczyzna. I dzieci. Simon milczał, czując się tak, jakby przygniotła go cała lawina kamieni. Wymagania Shei wydawały mu się najzupełniej rozsądne. Gdyby spotkał ją rok temu, byłby dla niej wymarzonym partnerem. Był uznanym artystą, mógł mieszkać wszędzie, nikt nie liczył mu godzin pracy. Rozkład jej zajęć nie miałby większego znaczenia - po prostu by się do niego dostosował. Prawdę mówiąc nawet by mu to odpowiadało. Zawsze lubił być czasami sam.

Nie wiedział, czy kocha Sheę; wiedział natomiast, że będąc po prostu sobą, pozwala mu ona zasmakować w czymś, czego dotąd nie znał, i że uczucia, które w nim obudziła, były silniejsze od wszystkiego, czego kiedykolwiek doświadczył. Myśl o tym, że mógłby trzymać w ramionach ich własne dziecko, napełniła go dziwną tęsknotą.

Ale to przecież były tylko mrzonki. Tracił czas, marząc o Shei. W ubiegłym roku utracił to, z czego się utrzymywał i co było sensem jego życia. Nie malował. Nie miał żadnego planu zajęć, które ewentualnie dopasowywałby do jej rozkładu. Był - okrutne to, lecz prawdziwe - bezrobotny. Musiał wyglądać strasznie, bo Shea szarpnęła go za ramię:

- Simon, co z tobą? - zapytała z lękiem. - Masz znowu krwotok? Co ci jest? Odpowiedz mi, odpowiedz!

- Nie, nic mi nie krwawi - powiedział, siląc się na naturalność. - Ale muszę wziąć środek przeciwbólowy. Są tam, na biurku...

Jak mógł jej powiedzieć, o czym naprawdę myślał? A co gorsza -jak mógł wplątywać ją w romans? Był nikim. Jeszcze jednym wypalonym artystą.

- Przepraszam cię, jestem zupełnie wykończony - burknął, gdy podała mu tabletkę.

Na twarzy Shei jak w lustrze odbijały się natychmiast wszystkie uczucia. Ze ściśniętym sercem zobaczył, jak bardzo się zmieszała.

- Nie powinnam była tyle mówić - szepnęła. - Będę w pokoju Jima. Zawołaj, jeśli będziesz czegoś potrzebował.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Spał źle. Śniło mu się, że jest w pracowni i maluje dziesiątki widmowych obrazów, które naraz zaczynają tańczyć wokół niego, mażąc go umbrą i kopciem. Kiedy się obudził, świeciło słońce. Słyszał śpiew ptaków i Sheę krzątającą się w kuchni. Na pewno przygotowuje się do wyjazdu do bazy, pomyślał z uczuciem ulgi i leżał cicho, czekając, aż wyjdzie z domu.

Usłyszał hałas otwieranych i zasuwanych drzwi, a potem wolne, rytmiczne poskrzypywanie bujanego fotela na werandzie. Spojrzał na zegar. Było po dziesiątej. A zatem nie wybierała się do pracy. Wcześniej czy później i tak musiał się z nią zobaczyć, więc wstał, umył się i pokuśtykał do drzwi wychodzących z kuchni na werandę.

- Dzień dobry! - powitała go promiennie Shea. Miała na sobie lotniczy kombinezon.

- Nie spóźnisz się aby do pracy? - zapytał z naciskiem.

- Mam dziś wolne. Ale skoro już wstałeś, pojadę do siebie i wezmę kilka ciuchów. Jim będzie dopiero jutro, więc zostanę tutaj do jego powrotu.

Otworzyła drzwi i poszła do kuchni po kawę. Kiedy go mijała, poczuł słodki zapach bijący z jej włosów; było to dla niego nie do zniesienia.

- Czuję się dzisiaj znacznie lepiej - powiedział szorstko, pewien, że nie będzie w stanie wytrzymać jej obecności przez dwadzieścia cztery godziny. - Nie potrzebuję, żeby mnie ktoś niańczył.

- Chciałam ci jedynie dotrzymać towarzystwa. Jako przyjaciel - dodała ostrożnie.

To słowo padło między nimi po raz pierwszy. Simon nalał sobie szklaneczkę soku.

- Dam sobie radę sam.

Energiczniej niż trzeba Shea odłożyła łyżeczkę na spodeczek.

- O co ci właściwie chodzi? Wieczorem nie mogłeś się doczekać, aż wyjdę z sypialni, a teraz traktujesz mnie jak jakąś zarazę.

- Radzę sobie bez mamusi od jedenastego roku życia - odburknął.

- Do głowy by mi nie przyszło zastępować ci matkę.

- Słuchaj, ja mam trzydzieści pięć lat. Potrafię się zatroszczyć o siebie.

Shea zacisnęła palce na krawędzi stolika.

- Niepotrzebnie opowiedziałam ci o Timie i Nicolasie. Przestałeś mnie lubić.

Gorzej już nie mogła trafić.

- Bardzo potrzebnie - odparł krótko.

- Więc czym cię uraziłam? To musi mieć jakiś związek z nimi. Mam prawie trzydziestkę. Spodziewałeś się, że żyłam jak pustelnica, dopóki ty się nie pojawiłeś?

- To nie ma nic wspólnego z żadnym Timem ani Nicolasem!

- No to dlaczego jesteś teraz inny niż w nocy? Odbiegłeś gdzieś daleko, bardzo daleko...

Powinien był pamiętać, że ma do czynienia z Sheą, a nie z Larissą. Shea wyczuła jego rezerwę i miała zbyt silne poczucie własnej wartości, żeby udawać, iż niczego nie dostrzega. Nie zamierzał zbywać jej byle kłamstwem.

- Nie powiedziałaś ani nie zrobiłaś niczego niewłaściwego, przysięgam. Chodzi o coś zupełnie innego. Nie chcę o tym mówić.

- Genialne! - W głosie Shei pojawił się sarkazm. - W jednej sekundzie kochamy się, a już za chwilę najchętniej wypchnąłbyś mnie za drzwi. I w dodatku mam to wszystko znosić z zakneblowanymi ustami. Jeśli zawsze tak postępujesz, to całe szczęście, że do niczego między nami nie doszło!

Najchętniej porwałby ją w ramiona i uciszył pocałunkami. Było w niej coś nieokiełznanego, co go tak bardzo pociągało. Życie z nią, myślał, czując bolesny ucisk, nigdy nie byłoby nudne.

- Taki już jestem - powiedział bezbarwnym tonem.

- Nie wierzę!

W mgnieniu oka Simon obmyślił strategię. Musi rozgniewać Sheę na dobre, a wtedy ona wreszcie wyjdzie i będzie mógł cierpieć w samotności.

- Słuchaj, moja droga. W nocy byłem naćpany prochami, ty byłaś prawie naga... Spałaś już z mężczyzną, wiesz, jak to jest. Ale teraz mamy ranek i jestem trzeźwy jak przysłowiowa świnia. Myślę, że w interesie nas obojga byłoby najlepiej, gdybyś stąd wyszła.

- A mnie się wydawało - uniosła się Shea - iż to ty, a nie ja, twierdzisz przez cały czas, że akurat seks nie jest najistotniejszy w tym czymś, co nas podobno łączy.

- Żartowałem, moja miła. Ot, zwykła męska zagrywka. Znasz chyba takie bajeczki.

Shea zbladła jak ściana.

- Nazwijmy rzeczy po imieniu, dobrze? Nie żartowałeś sobie, a po prostu mnie oszukałeś.

- No i w porządku. Masz świetny pretekst, żeby się obrazić i natychmiast się stąd wynieść!

- Nazwałeś Nicolasa chamem - przypomniała ostrym tonem Shea. - Ale prawdziwym chamem jesteś dopiero ty! - dokończyła z goryczą, wstawiła swoją filiżankę do zlewu i wybiegła na dwór.

Po chwili usłyszał, jak z piskiem opon wyprowadza samochód. Zrobiło się cicho. Tylko drzewa szumiały na wietrze i jezioro pluskało o brzeg.

Simon odstawił szklankę z uczuciem całkowitego wyczerpania. Shea odeszła. Sam tego chciał, nieprawdaż?

Całe przedpołudnie spał jak kłoda. Nic mu się nie śniło. Kiedy się obudził, pojął z całą jasnością, że Shea jest kimś, z kim związał się na śmierć i życie. Musiał ją mieć - choćby nawet nie do końca wiedział, co to naprawdę znaczy. A znaczyło przede wszystkim to, że musiał wrócić do malowania.

Wstał z łóżka, wziął prysznic, ogolił się i ubrał. Wszystkie te czynności zajęły mu więcej czasu niż zwykle, gdyż noga ciągle bardzo go bolała. Nie bez trudu przesunął biurko do światła, wziął papier i ołówek i zaczął rysować. Próbował odtworzyć granitowe skałki i ich mgliste odbicie w jeziorze. Naszkicował też twarz Jima w różnych nastrojach. Usiłował narysować wypaloną przestrzeń i dym snujący się nad pogorzeliskami. Nie wiadomo kiedy - jakby bezwiednie - zaczął znowu rysować Sheę. Jej twarz w miłosnym uniesieniu, linię ramion, refleks uśmiechu. Nie mógł - nie wolno mu było - malować jej obrazu.

Zrobił też kilka szkiców Jima ze sobą - dwóch braci, którym los pozwolił się spotkać po długiej rozłące. Odłożył ołówek i przyjrzał się obrazkom. Tak, były niezłe. Więcej niż niezłe. Ale brakowało im duszy, jakiejś iskry. Były martwe. Tak samo martwe jak portrety, które robił ostatnimi czasy. Tylko szkice z Sheą nie były martwe. Pulsowało w nich życie.

Wściekły zmiął papiery i zaczął je wrzucać do kominka, gdy nagle drzwi do kuchni uchyliły się cicho. Do pokoju weszła Shea. Serce skoczyło mu do gardła.

- Skąd się tu wzięłaś? - powitał ją wrogo. - Nie słyszałem samochodu.

- Wzięłam kajak.

Była w zielonych szortach i kolorowej wzorzystej bluzce, włosy związała w koński ogon. W tym uczesaniu wyglądała na szesnastolatkę.

- Dlaczego więc nie płyniesz z powrotem do siebie? Shea skrzywiła się, lecz powiedziała pewnym tonem:

- Nie powtarza się dwa razy tej samej sztuczki, bo przestaje robić wrażenie. Rano robiłeś wszystko, żeby mnie rozgniewać. A wszystko po to, żebym wyszła. Czy tak?

Powinien był wiedzieć, że jest zbyt inteligentna na to, żeby dać się łatwo wywieść w pole.

- Długo nad tym myślałaś? - spytał niechętnie.

- Ale dlaczego? Simon, muszę to wiedzieć. Patrzył w ziemię.

- Czy kobiety w Kanadzie nie mają wyczucia? Trzeba im mówić wprost, że się ich nie chce?

Najwyraźniej walczyła z gniewem.

- To o mnie? - spytała ze sztucznym spokojem. - Gdyby było tak, jak mówisz, nie zobaczyłbyś mnie tutaj. Ubiegłej nocy kochaliśmy się - traktowałam to poważnie i ty, jak sądzę, też. Chyba że nic już nie rozumiem.

Oczywiście, miała rację. Dowód na to spłonął właśnie w kominku. Ogarnęło go współczucie. Shea mówiła odważnie, lecz zaciśnięte na krawędzi stołu palce i pochylona sylwetka zdradzały, ile ją to musiało kosztować. Bała się, a mimo to zdobyła się na tę konfrontację. W ten sposób jeszcze mocniej wiązała go ze sobą.

- Trzeba było mieć odwagę, żeby tu wrócić. - Powiedział prawdę i odczuł z tego powodu olbrzymią ulgę.

- Albo oszaleć. Bo... bo chciałam ci jeszcze coś powiedzieć. - Zagryzła wargę. - Twój wczorajszy wypadek naprawdę mnie przeraził. Niewiele brakowało, a wszystko mogło się skończyć zupełnie inaczej. No i... no i zdecydowałam się... Simon... Jeśli wciąż jeszcze masz na mnie ochotę, to... zgadzam się.

W ciszy, która nagle zapadła, słychać było skrzeczenie sójki w gałęziach sosny rosnącej obok werandy. Ironia tej propozycji niemal ogłuszyła Simona. Najzupełniej nieświadomie Shea dawała mu doskonały pretekst, by powiedzieć jej, że on też zmienił zdanie.

- Romans bez konsekwencji? - zakpił. - Jeszcze jeden? Shea zamrugała rzęsami.

- O mnie się nie martw. Tata powiedział mi kiedyś, że potrafię zrobić wszystko. Jestem więc pewna, że mogę sobie pozwolić na wakacyjny romans, nie angażując się mocno uczuciowo. W ten sposób nie będę cierpieć, kiedy wyjedziesz.

- Gorąca miłość dwóch ropuch w zimnym stawie. - Simon nie mógł słuchać tego rezonowania.

Shea uśmiechnęła się, podeszła bliżej i przesunęła palcem po jego ramieniu.

- Nie sądzę. Nie jesteśmy zimnokrwiści.

- A więc chcesz mnie wykorzystać.

- W wielu związkach tak jest, że ktoś kogoś na swój sposób wykorzystuje. My po prostu uczciwie sobie o tym mówimy.

Simon pomyślał o sobie i o Larissie.

- Jeśli chodzi o mnie, to mogłem to robić kiedyś - owszem, używałem kobiet do swoich celów. Ale ty jesteś inna, Sheo. Nie potrafię nazwać tego, co do ciebie czuję... ale z całą pewnością nie jestem niezaangażowany.

- Masz dość doświadczenia, żeby rozstrzygnąć sam o sobie - odparła. - Tu chodzi wyłącznie o mnie.

Simon oparł się mocniej na zdrowej nodze. Ależ się muszą teraz natrząsać niebiosa, pomyślał. Zamierzał przecież odrzucić propozycję Shei.

- Myślisz sobie pewnie, że jestem nikczemna i pusta. A ja próbuję tylko tak to ułożyć, żeby potem znowu nie cierpieć. Rozumiesz?

- Wcale nie uważam, że jesteś nikczemna, chociaż sądzę, że bardzo się mylisz. - Rozejrzał się, gdzie by tu usiąść i skrzywił się, zginając chorą nogę. - W nocy mówiłaś, że pragniesz pracy, męża i dzieci. Ja pragnę tylko ciebie. Na razie nie stać mnie na inne marzenia. Wiesz, dlaczego wyrzuciłem cię z pokoju? Bo uświadomiłem sobie, że nie mam ci nic do zaoferowania. Dosłownie nic. Przede wszystkim jestem artystą, który się wypalił, a to - przynajmniej w moich oczach - oznacza, że nie jestem wart funta kłaków. Tak, oczywiście, mam własny dom w Londynie i letniskowy w Sussex, no i całkiem niezłe konto w banku. Tyle że nie mam już serca dla jedynego zajęcia, które dla mnie znaczyło wszystko, i dopóki nie uporam się z tą sprawą, będę się trzymał od ciebie z daleka.

- Czy to znaczy, że i ty zmieniłeś decyzję?

- Muszę móc znowu pracować, Sheo.

- A więc to wszystko dlatego... - Zawahała się, zbierając myśli. Zerkając na zmięte arkusze na stole i w palenisku, powiedziała: - Zwrócę ci twój szkic, zrób z tego obraz.

Simon zaniemówił. Zaskoczyła go tą propozycją, tą swoją niezwykłą hojnością.

- Nie - odmówił szorstko.

- Dlaczego nie? Jeśli ja się zgadzam... Chciał powiedzieć jej całą prawdę, ale nie wiedział, czy potrafi.

- Zrozum, musiałbym ujawnić coś, co należy tylko do nas - do ciebie i do mnie. Twoje ciało... ono jest moje, do diabła, i niczyje więcej. Nie życzę sobie, żeby oglądał je cały świat... Wiem, to nielogiczne, może w ogóle bez sensu, ale tak to czuję.

- Jak możesz twierdzić, że jestem twoja, skoro nawet nie jesteśmy kochankami?

- Powiedziałem ci już, nie ma w tym logiki.

Simon sięgnął po kulę i wstał, żeby napić się wody z kranu.

- Na pewno znajdziesz kogoś innego, kogo zechcesz malować.

Wypił duszkiem szklankę i patrząc przez okno na brązowawe jezioro, rzekł:

- Obawiam się, że w ciągu ostatnich pięciu lat zatraciłem siebie. Zaprzedałem swoją duszę. Być może nigdy już nie wrócę do malowania.

Shea natychmiast znalazła się przy nim.

- Nie wierzę! - zawołała, chwytając go za rękę. - Może tylko skostniałeś w rutynie albo zapędziłeś się w ślepą uliczkę. Ale wyjdziesz z tego, Simon. Wiem o tym.

W jej oczach było tyle wiary, że nie potrafił się powstrzymać. Przytulił ją do siebie i całował z jakimś rozpaczliwym zapamiętaniem, w którym nie było nic z czułości ubiegłej nocy. Oddawała mu pocałunki, nie zostawiając sobie żadnego odwrotu, z tą odwagą, którą tak straszliwie kochał.

- Moja dzika, cudna Shea - szepnął z ustami przy jej wargach, ale natychmiast mu się wyrwała.

- Obiecaj mi - powiedziała drżącym głosem - obiecaj, że nigdy już nie odepchniesz mnie od siebie tak jak dziś. Bardzo mnie to zabolało. Manipulowałeś mną, a ja tego nienawidzę.

- Uważałem, że tak będzie najlepiej. Objęła go czule w pasie.

- Tak jest najlepiej - przyznała z najgłębszym przekonaniem.

- Nie zwiążę się z tobą, Sheo, dopóki nie uporządkuję swoich spraw.

Odstąpiła o krok i oparła ręce na biodrach.

- Coś ci się pomieszało, Simon. To ma być wakacyjny flirt, a nie związek na całe życie. Jakie znaczenie ma to, czy możesz malować, czy nie?

- To tobie się pomieszało. Mnie nie chodzi o coś przemijającego. Może tobie, ale na pewno nie mnie.

- Niezłomny rycerz! - rzuciła Shea z wściekłością. - A może, jeśli podejmiemy tę grę, będziesz w stanie malować?

- Będę albo i nie będę... Nie podejmę takiego ryzyka, rozumiesz?,

- A zatem co zrobimy?

- Spróbujmy nie stwarzać okazji do bycia tylko we dwoje - powiedział ze sztucznym uśmiechem. - Bo widzisz, ja nie potrafiłbym być z tobą, nie angażując w to uczuć. Zachowywałem się tak całe lata, ale teraz nie potrafię...

- Jutro wracam do pracy - weszła mu w słowo Shea - ale we wtorek mam wolne.

- Do tego czasu wróci Jim.

- Nie uznajesz kompromisów, prawda?

- Nie w tym przypadku.

Shea skrzyżowała ręce na piersi.

- No to wybiorę się w góry albo trochę pobiegam.

- Najłatwiej wziąć zimny prysznic - zażartował Simon, wciąż nie mogąc się nadziwić temu, że Shea pragnie go tak samo mocno jak on jej.

- To wcale nie jest śmieszne. Dwa dni temu zarzekałam się, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Zmieniłam zdanie, i co? Dowiaduję się, że mnie nie chcesz. - Pochyliła się nad biurkiem zawalonym pomiętymi papierami. - Mogę zobaczyć?

Obserwował, jak Shea wygładza arkusz za arkuszem i w skupieniu przygląda się rysunkom. Naraz twarz się jej zmieniła, podszedł więc bliżej. Patrzyła teraz na ostatni ze szkiców, który jej zrobił. Mógłby nosić tytuł „Zagniewana", zdecydował i uśmiechnął się do siebie. Naprawdę udało mu się uchwycić charakterystyczne dla niej zmarszczenie nosa i wysunięcie brody.

W przebłysku jakiegoś głęboko ukrytego wspomnienia, powiedział:

- Moja mama była Irlandką, a tata Anglikiem i przez całe życie żarli się ze sobą niemiłosiernie. Nigdy się jednak tego nie bałem, nawet w dzieciństwie, ponieważ wiedziałem, że kochają się tak samo szaleńczo, jak się wykłócają... Czasem mi ją przypominasz.

- Jest tylko jedna maleńka różnica - powiedziała ironicznie Shea. - Nie jestem twoją żoną i nie kocham się w tobie.

Simonowi nie podobał się ten ton, lecz zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, uciszyła go ruchem głowy.

- Słuchaj, coś jedzie.

Po chwili stuknęły drzwi samochodu i usłyszeli kroki na schodach, a zaraz potem wszedł Jim, przytrzymując drzwi przed czarująco uśmiechniętą, filigranową brunetką. Jim podbiegł do Simona, objął go delikatnie i popatrzył na niego badawczo.

- Jak tam zdrówko, duży bracie?

- Dziewięćdziesiąt procent lepiej niż wczoraj.

- Aż tak ekstra to nie wyglądasz.

- Trzeba go było widzieć wczoraj - wtrąciła ciepło Shea.

- Dziękuję, że wróciłeś wcześniej - powiedział Simon, poruszony widocznym zaniepokojeniem Jima. - Przedstaw mnie, proszę, swojej przyjaciółce.

Już po kilku minutach siedzieli wszyscy na werandzie, popijając zimne piwo i opowiadając sobie nowiny. Potem Jim i Sally poszli popływać, żeby się ochłodzić po długiej jeździe, a Shea i Simon zaczęli przygotowywać sałatkę na kolację.

- Dobrze, że jutro wracasz do pracy - odezwał się w pewnej chwili, odkładając sałatę i obwodząc palcem delikatny policzek Shei.

- Zobaczymy się we wtorek?

- A chcesz?

- Sama już nie wiem - wybuchnęła Shea. - Przyznam, że coś we mnie mówi: to znakomicie, że Simon cię nie chce, ponieważ gdybyś nawet nie wiem jak się starała, to i tak będziesz cierpieć. Wiesz, jak to jest, nie ma w tym nic wesołego, nigdy więcej... Najrozsądniej byłoby zatelefonować do Larry'ego i Philla i umówić się z nimi we wtorek do kina.

- Zanudzisz się na śmierć.

- Tak myślisz?

Simon zniżył głowę i pocałował ją namiętnie.

- Ja nie myślę, ja wiem.

- To bardzo mili chłopcy - powiedziała Sheą, udając, że nic się nie dzieje.

- Właśnie.

- Nie tacy jak ty.

- A ja cię nudzę.

- Nie - zaprzeczyła łagodnie. - Nie musisz się zaraz tak zacietrzewiać, ty indyku.

Roześmiał się głośno. W tej samej chwili w progu pojawił się Jim. Włosy nie zdążyły mu jeszcze wyschnąć i nad uszami miał śmieszne loczki.

- Z czego się śmiejecie?

- Shei wszystko się już kręci. Indyk się zacietrzewia, a cietrzew rozindyczą... Sama nie wie, do czego mnie porównać.

Przy kolacji było dużo śmiechu, a zaraz po dziesiątej Shea zaczęła się zbierać do wyjścia.

- Mówiłaś, że masz wolne... zaraz, chyba we wtorek, czy tak? - zapytał Jim. - Może wpadłabyś do nas na obiad? Oczywiście, jeśli nie masz innych planów.

Przez chwilę wahała się jak nastolatka.

- Ja... no dobrze - powiedziała, nie patrząc na Simona.

- Poradzisz sobie z kajakiem? - spytał.

- Jest pełnia. Dopłynę bez problemów.

Kochałby się z nią zaraz w jej chacie, w świetle księżyca - ten obraz narzucał się sam. Trzeba być idiotą, pomyślał, żeby jakieś głupie skrupuły stawały na przeszkodzie miłości. Shea tymczasem powiedziała dobranoc i wybiegła z domu. Do wtorku było niesamowicie daleko.

Kilka następnych dni wystawiło cierpliwość Simona na ciężką próbę. Chociaż Jim i Sally zachowywali się bardzo dyskretnie, byli przecież w sobie zakochani. Ciągle się ukradkiem dotykali i wymieniali spojrzenia. Był pewien, że co noc za zamkniętymi drzwiami sypialni płonęła miłość. Coraz bardziej tęsknił za Sheą.

Noga tymczasem goiła się szybko. Rysował bez przerwy, kiedy tylko zostawał sam. Bardzo obchodził go brat, polubił też Sally, nie chciał jednak, by byli oni świadkami jego upartych zmagań i śledzili każdy ruch Ołówka. Pewnego dnia wybrał się do Minnie na herbatę i biszkopty. Podziwiał ogród, głaskał psa - i przez cały czas liczył godziny do chwili, kiedy znowu zobaczy Sheę.

We wtorek o piątej poszedł popływać. Chciał uwolnić od swojej obecności Jima i Sally, a przede wszystkim poruszać się, żeby rozładować napięcie, które rozsadzało go przez cały dzień. Pływał świetnie, a chłodne bryzgi wody znakomicie orzeźwiały. Wpłynął do zatoczki po drugiej stronie jeziora, kiedy zauważył kajak zbliżający się w jego kierunku.

Shea wiosłowała siedząc nisko, górna część burty prawie dotykała lustra wody. Spokojnie ruszył naprzeciw niej.

- Chcesz popływać? - zawołał parę metrów od kajaka, odrzucając do tyłu mokre włosy.

- Później - odkrzyknęła.

- Dlaczego nie teraz? Jim i Sally prawdopodobnie pieszczą się teraz w kuchni; nie powinniśmy im przeszkadzać.

Shea roześmiała się bez życzliwości.

- To był długi tydzień, co?

- Morderczo długi, A co robiłaś cały ten czas?

- Woziłam polityków po całym kraju. Nic ciekawego. Przynajmniej dla ciebie. Z nogą już lepiej?

- O wiele. Dzwoniłaś do tych swoich kumpli? -Nie.

Simon zabujał kajakiem, pociągając go za burtę w przód i w tył.

- Szkoda. Żaden z pewnością nie usiłowałby wywrócić cię do jeziora. Tacy mili chłopcy...

- Mam na sobie najlepszą spódnicę i bluzkę - ostrzegła Shea surowo.

- No to je zdejmij. Nikogo tu nie ma.

- Ty jesteś.

Podciągnęła falbaniastą spódnicę i zebrała ją powyżej kolan. Śmiały się jej oczy.

- Tęskniłem za tobą - powiedział.

- Ja też... dużo o tobie myślałam. - Zmieniła pozycję, żeby zachować równowagę, a po chwili dodała: - A jeśli się rozbiorę, to będziesz się ze mną kochał?

- W jeziorze? Mhm, to mogłoby być dla mnie swego rodzaju wyzwanie.

- U mnie. Wieczorem, kiedy odwieziesz mnie do domu. Palce Simona zacisnęły się na burcie.

- Nie, Sheo.

- A może jednak - powiedziała, prowokacyjnie zaciskając pasek spódnicy.

Nie wytrzymam, pomyślał Simon, wyrzucając sobie, że w ogóle zaczął tę grę. Shea ściągnęła bluzkę przez głowę, przełożyła ją ostrożnie przez ławeczkę i wstała, żeby zdjąć spódnicę, a wtedy kajak zakołysał się na wodzie. Parsknęła śmiechem i ułożyła spódnicę na bluzce. Miała teraz na sobie jedynie skąpą, koronkową bieliznę, która tyleż uwydatniała, co zakrywała. Simon sam się sobie dziwił. Naprawdę trzeba było mieć nie po kolei w głowie, żeby się z nią nie kochać. Dobrze wiedział, że chociaż wszystko to mogło wyglądać wesoło i niefrasobliwie, w istocie miała się rozegrać istotna bitwa w tej wojnie charakterów.

Shea sądziła, że fizyczna miłość wskrzesi w nim siły twórcze, lecz on sam tak nie myślał. Shea była przekonana, że potrafi nie zaangażować się uczuciowo, co on z kolei uważał za coś nie do przyjęcia. No i kto miał rację? I kto, zastanawiał się, obserwując jej zwinny skok z kajaka i rozpryskującą się wodę, kto okaże się zwycięzcą?

Wypłynęła za moment, ciągnąc za sobą falujące rozpuszczone włosy i poczuł się tak jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Pożądał jej wtedy i pożądał teraz.

Mrugając mokrymi powiekami, powiedziała:

- Masz oczy niebieskie jak niebo.

W porządku, pomyślał Simon, sama tego chciałaś. Podpłynął bliżej i rozpiął jej stanik. Objął dłońmi jej piersi, przez cały czas wpatrując się w pociemniałe z rozkoszy oczy.

- Ten biustonosz - powiedziała zmienionym głosem - kosztował kupę forsy. Jak się zgubi, będziesz po niego nurkował na samo dno.

Simon nie bez trudu wyłowił koronkowe cudo i wrzucił je do kajaka, a następnie zanurzył się pod wodę. Wynurzali się tylko po to, by zaczerpnąć powietrza. W jednym z pocałunków tak się zapamiętali, że aż zapomnieli, iż są w wodzie i powinni płynąć. Złączeni pocałunkiem zniknęli, tonąc w brązowej toni jeziora. Nurkowali bawiąc się ze sobą, dwoje śmiałków w niesamowitej ciszy podwodnego świata, w którym piersi Shei były bladym lśnieniem, nogi przypominały giętkie łodygi lilii, a włosy - trawy kładzione przez wiatr.

Wypłynęli tuż obok kajaka, który dryfował wolno w zatoce. Simon włożył rękę między uda Shei, obserwując jej zmieniającą się twarz. Pragnął zerwać z niej resztki ubrania, pociągnąć ją na brzeg i posiąść.

- Igramy z ogniem - powiedział.

- Woda jakoś nie chce go ugasić. - Usiłowała zażartować, lecz widać było, że się trzęsie.

- Czego innego uczą w szkole pożarników... Shea zmarszczyła pieszczotliwie swój mokry nosek.

- Wiesz, co mi się w tym wszystkim najbardziej podoba? Może zresztą nie powinnam tego mówić... Tim i ja byliśmy bardzo młodzi, więc kochaliśmy się pośpiesznie i bez specjalnej oprawy. Ale z Nicolasem było już inaczej -. poważnie, jakby z namaszczeniem. Uroczyste, podniosłe chwile wyjęte z normalnego, codziennego życia. Nienawidził, kiedy całowałam go w obecności innych, nie lubił nawet trzymania się za ręce na ulicy. Uwielbiam właśnie to, że tak często się razem śmiejemy.

- Zawahała się nagle, zmieszana: - Mam nadzieję, że nie gniewasz się za to, co powiedziałam.

- Nie gniewam się - odparł, czując, że powiązała go z nią jeszcze jedna serdeczna nić.

- Lubię cię! - zawołała spontanicznie.

Szczerość jej oczu, słońce pobłyskujące na wodzie i czysty błękit nieba sprawiły, że Simon poczuł się nagle szczęśliwy. Szczęśliwy i bezpieczny jak nigdy od dnia, kiedy umarli jego rodzice.

Wszystko to było dla niego nowe. Jakkolwiek nazwać to, co łączyło go z Sheą, chciał, żeby było jedyne i niepowtarzalne.

- Hej - powiedziała. - Co ci jest?

- Jestem po prostu szczęśliwy - odparł, wyczuwając instynktownie, że nie pora mówić jej o tym, o czym myślał.

Milczała przez moment, jakby zaskoczona, po czym gwałtownym ruchem ramion odbiła się i odpłynęła.

- Powinniśmy już wracać - oświadczyła. - Jim będzie się o nas martwił.

- Co innego mu teraz w głowie - zaoponował Simon. - Czy jesteś szczęśliwa, Sheo? Teraz, tutaj ze mną?

- Oczywiście - bąknęła. - Dlaczego nie miałabym być? Uczucie pełni prysnęło, ulotne jak refleks słońca na wodzie,

ustępując miejsca jakiemuś dziwnemu niepokojowi.

- Trzeba wracać - oznajmił.

Czystym crawlem Shea podpłynęła do kajaka i wśliznęła się do środka ruchem, w którym tyleż było siły, co doskonałej znajomości rzeczy.

- Płynę do domu! - zawołał Simon.

Bolała go noga. Głęboko w duszy czuł, że nie może być pewien kobiety, którą unosił kajak. I również ta niepewność była dla niego uczuciem zupełnie nowym.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Siedzieli właśnie we czworo przy barbecue z kurczaka i cieście z rabarbarem, gdy kwadrans po dziesiątej zadzwonił telefon. Jim zrobił niezadowoloną minę i odebrał, lecz po chwili przestał błaznować.

- Shea, do ciebie - powiedział. - Sąsiadka Minnie. Rozmowa trwała niedługo. Odkładając słuchawkę, Shea powiedziała:

- Tiggera zabił przejeżdżający samochód. Minnie prosi, żebym... Jim, czy mogłabym wziąć twój wóz?

- Oczywiście. Biedaczka. Świata nie widziała poza tym psem. Chcesz, żeby ktoś z tobą pojechał?

- Chyba najlepiej będzie, jeśli pojadę tam sama. Zatelefonuję do was.

Złe nowiny zniszczyły nastrój wieczoru. Jim i Sally poszli wkrótce do siebie, a Simon czytał do późnej nocy. Kiedy rano zadzwonił telefon, tylko on był już na nogach.

- Simon? - szybko odezwała się Shea. - Słuchaj, czy mógłbyś odwiedzić Minnie? Przyjechałabym po ciebie... Tak... Chciałaby cię prosić o pewną przysługę.

- A nie wiesz o co chodzi?

- Nie mam pojęcia. Ale czuję, że ona naprawdę chciałaby się z tobą zobaczyć... Będę u was za kwadrans.

Musi jej być cholernie ciężko bez tego pchlarza. Zrobię, co tylko zechce, pomyślał Simon.

Furtka do ogrodu Minnie była tym razem mocno zamknięta, a ją samą zastali przy stole. Miała oczy zaczerwienione od płaczu, ale była opanowana i zachowywała się godnie, jak przystoi starym ludziom.

Shea nalała trzy filiżanki kawy i dopiero wtedy Minnie zdecydowała się wyjawić swoją prośbę.

- Tigger był u mnie niedługo - zaczęła, mnąc fartuch. - Tylko dwa lata. Nie mam jego zdjęcia na pamiątkę, ani jednego... - Głos się jej załamał. Wydmuchała nos i, patrząc Simonowi prosto w oczy, ciągnęła dalej: - Pan jest artystą i widział pan Tiggera dwa czy trzy razy. Niech mi go pan namaluje, bardzo proszę.

Zapadła martwa cisza. Simon ukradkiem spojrzał na Sheę; wyglądała na zaskoczoną, nie mniej niż on sam. Wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie takiej prośby.

- Wiem, że jest pan bardzo sławny - Minnie pospiesznie przerwała milczenie - i być może nie powinnam zwracać się do pana... ale tutaj nie ma nikogo, kto umiałby to zrobić... A poza tym może pan przecież nie pamiętać, jak mój psiak wyglądał.

Simon jednak miał niemal fotograficzną pamięć.

- Pamiętam - rzekł powoli.

- Ja oczywiście zapłacę...

Mój Boże, za cenę jednego portretu jego autorstwa można było kupić cały ten domeczek łącznie z wyposażeniem.

- Wahałem się jedynie dlatego, że najzupełniej mnie pani zaskoczyła - wyjaśnił. -I nie ma mowy o żadnych pieniądzach.

- To... to znaczy, że pan to zrobi? - zapytała z nadzieją. Najwyraźniej obawiała się, że odmówi.

- Oczywiście - odparł, lecz to, co powiedział, dotarło do niego dopiero po chwili.

Oczy Minnie wypełniły się łzami.

- Dziękuję panu, Simon - powiedziała zdławionym głosem. Uśmiechnął się do niej, wiedząc, że po prostu nie potrafiłby jej odmówić.

- To może mi zająć trochę czasu.

- Poczekam, ile trzeba - zgodziła się Minnie. - Jest pan dla mnie bardzo miły. To bardzo pokrzepiające, że będę miała chociaż portret mojego pieska.

Dopijali kawę, gdy zapukała sąsiadka, która przyniosła staruszce lunch. Shea obiecała Minnie, że jeszcze dzisiaj zostanie u niej na noc, i wyszli.

- A zatem klamka zapadła - odezwał się Simon. - Nie mam innego wyjścia, muszę malować.

- Masz przynajmniej czym? Nawet o tym nie pomyślał.

- Tylko pędzel. Powinienem się wybrać do Halifax i kupić kilka... A może pojechałabyś ze mną? Zabrałbym cię potem na obiad.

- Czyli randka - powiedziała podejrzliwie.

- Można to i tak nazwać. Nie masz się czego bać, zostajesz przecież na noc u pani Conover.

Okazało się, że sklep jest zaopatrzony lepiej niż należycie. Simon podszedł do wieszaka z pędzlami i zdjął kilka. Wybrał też parę farb w tubach, rozpuszczalnik i paletę. Przy ścianie leżały dwie ogromne sterty gotowych płócien. Stanął naprzeciw nich i struchlał. Płótna były białe i absolutnie czyste. Ogarnęła go ta sama panika, z jaką przez całą zimę stawał przed szydzącymi z niego płótnami w pracowni. Obiecał Minnie, że namaluje jej psa. A jeśli nie będzie potrafił? Jeśli nie będzie mógł?

- Czy coś się stało, Simon? - zapytała niespokojnie Shea, jakby czytała w jego myślach.

Kiedy odwrócił do niej twarz, zobaczył wpatrzone w siebie, przestraszone spojrzenie. Bóg jeden wie, co ujrzała, skoro aż tak się przeraziła.

- Masz przed sobą portret artysty ogarniętego niemocą twórczą - oświadczył szyderczo. - I wiesz, czego w tym wszystkim najbardziej nienawidzę? Banału! Powtórek z historii, całej tej banalnej męki twórczej i cierpiętnictwa. Nie sądziłem, że i mnie to dopadnie.

- Banał jest częścią prawdy o naszym życiu - powiedziała Shea. - Jakiej wielkości płótna potrzebujesz?

Próbując opanować gwałtowne bicie serca, wybrał kilka płócien i drewniane ramy.

- Wsadźmy to wszystko do mojego bagażnika - zaproponowała Shea. - A potem moglibyśmy sobie kupić jakąś rybę i chipsy i posiedzieć na nabrzeżu.

Kwadrans później siedzieli na ławce z widokiem na port i rozpakowywali jedzenie kupione w ulicznym kiosku. Simon przyprawił rybę octem i zaczął jeść. Ryba była świeża, a chipsy chrupkie - starał się więc skupić na jedzeniu i nie dopuszczać do siebie żadnych myśli.

- Czy możesz - zaczęła z wahaniem Shea - czy możesz mi powiedzieć, jak do tego właściwie doszło... to znaczy, co się stało, że nie jesteś w stanie malować?

Oblizała sos z palców.

- Nikomu o tym nie mówiłem... W Londynie taka wiadomość obleciałaby natychmiast całe miasto.

- Ja nikomu nie powiem.

Mógł jej zaufać, był tego pewien. Najpierw opornie, potem zaś z coraz większą swobodą opowiedział jej o swoim dzieciństwie, o śmierci rodziców i latach życia na pograniczu prawa.

- Wszystko to się skończyło, kiedy poszedłem do szkoły plastycznej. Byłem wściekle ambitny. Brałem lekcje dykcji, bo nie podobał mi się mój akcent, uczyłem się dobrych manier i sztuki konwersacji. Z dziecka ulicy przeobraziłem się w bywalca salonów, którego zaczęła zauważać krytyka. Podporządkowałem wszystko jednemu celowi - karierze. Choć długo byłem nędzarzem, wiedziałem, do jakich drzwi zapukać, gdzie się pokazać i z jaką kobietą. Chciałem zostać jednym z najlepszych malarzy portrecistów w kraju. Zapłaciłem za to wysoką cenę: moje życie uczuciowe, seks -wszystko pochłonęła kariera.

Umilkł na moment i zapatrzył się na parowiec wpływający do portu, a wtedy Shea wtrąciła:

- No i co się stało, kiedy już osiągnąłeś swój cel?

- Przez kilka lat było fantastycznie. Zarabiałem krocie, nie liczyłem się z wydatkami. Narty w Alpach, żagle u wybrzeży wysp Bahama... Malowałem portrety, które wciąż jeszcze wydawały mi się niezłe. Aż wreszcie - stopniowo, tak że nawet nie zdążyłem sobie uświadomić, jak się to stało, wszystko mi zbrzydło. Temu, co malowałem, zaczynało brakować duszy, jakiegoś głębszego sensu. Zauważył to tylko jeden krytyk i od razu zorientowałem się, że ma rację. Niedługo potem stwierdziłem, że w ogóle nie mogę malować... Utraciłem jakąś wewnętrzną potrzebę, jakąś iskrę, z której rodziły się wszystkie moje najlepsze prace.,. Bardzo możliwe, że starając się tak gruntownie przemienić, zagubiłem samego siebie...

- Ale możesz jeszcze wszystko odmienić - przerwała Shea.

- Pomyśl, wróciłeś do swoich korzeni. Ty i Jim z dnia na dzień stajecie się sobie coraz bliżsi, a dla niegdysiejszego dziecka ulicy walka z ogniem wydaje się czymś jakby stosowniejszym, niż malowanie obrazów.

Nigdy tak o tym nie myślał, to był naprawdę nowy punkt widzenia.

- Nie mówisz nic o sobie, a to ty jesteś w tym wszystkim najważniejsza. ... Wczoraj, w jeziorze, byłaś taka piękna - powiedział, widząc, że się czerwieni i dłubie widelcem w rybie.

- Powiedz mi, Shea, czy ty się chcesz ze mną kochać tylko dlatego, że to twoim zdaniem pozwoliłoby mi znowu malować?

- Tak, to jest powód - przyznała i natychmiast spuściła oczy.

- Ale i tak bym chciała. Widzisz sam, jak my się zachowujemy, kiedy tylko jesteśmy blisko. Nigdy w życiu nic takiego się ze mną nie działo!

- I do tego się to tylko sprowadza? Chcesz powiedzieć, że to kwestia hormonów?

- Musisz wszystko analizować?

- Jeśli chodzi o ciebie - wszystko. Naprawdę nie ma w tym żadnej innej przyczyny?

Shea popatrzyła mu prosto w oczy.

- A jaka miałaby być?

- Jaka? - wycedził wolno i tak jak wtedy, na jeziorze, ogarnął go niepokój.

Był najzupełniej przekonany, że popycha go w stronę Shei nie tylko pożądliwość ciała. Nie wiedział jednak, czy powinien to nazywać miłością.

Po południu wybrali się do kina, a potem do indiańskiej restauracji na cudownie pikantne curry. Nie podejmowali już dyskusji na temat seksu.

- Jutro wyjeżdżam do pożaru w okolicach Yarmouth - powiedziała Shea, kiedy przed siódmą wracali do Somerville. -Nie będzie mnie przynajmniej sześć dni.

Coś, co drążyło Simona od dawna, stało się dla niego nagle zupełnie oczywiste.

- Mógłbym cię prosić o przysługę? - zapytał. - Czy zgodzisz się, żebym w czasie twojej nieobecności zrobił sobie u ciebie pracownię? Nie wiem, jak bym sobie poradził, mając ciągle obok Jima i Sally...

- Domyślam się... Ale widzisz - chata jest jakby moją kryjówką. Nawet Nicolasa nie zapraszałam tam zbyt często.

- Nie jestem Nicolasem! Wjeżdżając do wioski, zwolniła.

- Oczywiście, oczywiście - powiedziała. - Dobrze, zgadzam się. Pojedziemy tam teraz i dam ci zapasowy klucz. Możesz też wziąć mój samochód pod warunkiem, że jutro wczesnym, podkreślam: wczesnym, rankiem odwieziesz mnie do bazy.

Nie ukrywała przed nim swoich wahań, lecz ostatecznie ofiarowała znacznie więcej niż to, o co prosił.

- Dziękuję! Jesteś aniołem.

- Chcę jedynie mieć swój udział w powstaniu portretu Tiggera - burknęła szorstko i skręciła w piaszczystą drogę.

Pobiegła się spakować i już po półgodzinie byli przed domkiem Minnie. Simon pochylił się nad Sheą. Całował ją długo, niespiesznie, a potem uśmiechnął się do niej.

- Do zobaczenia o piątej trzydzieści. Będę miał okazję się przekonać, jaka jesteś o poranku.

- To tylko biologia, nic więcej! - szarpnęła się Shea.

- Nie jestem Timem ani tym drugim. Wbij to sobie wreszcie do swojej tępej łepetyny. A w ogóle to chyba nie będziemy się bić pod oknami Minnie.

Posłała mu wściekłe spojrzenie, wyskoczyła z samochodu i wyciągnęła torbę z bagażnika.

- Dobranoc - mruknęła i nie oglądając się, podeszła do furtki.

Kiedy podjechał przed dom Minnie na pięć minut przed umówionym czasem, Shea, ubrana w lotniczy kombinezon, szła już ścieżką, brodząc po kolana w szałwii i wiotkich, osypujących się z płatków makach. Uśmiechnęła się zdawkowo i wsiadła do samochodu.

- Przecież cię nie zjem - powitał ją wesoło. - Czy dobrze spałaś?

- Cały czas mi się śniłeś. Simon wybuchnął śmiechem.

- Gdyby przyszło mi namalować, jak ty mi się śniłaś tej nocy, wsadziliby mnie do więzienia za obsceniczność. Odwiedzałabyś mnie w areszcie, droga Shep?

- Sama bym już siedziała w sąsiedniej celi - odparła ponuro i dotknęła lotniczej torby, - Mam ze sobą termos z kawą. Chcesz?

- O, królowo! - zaśmiał się Simon. - Już choćby tylko za to gotów jestem być ci wierny na wieki.

Shea posłała mu szelmowski uśmiech.

- Minnie przesyła ci jagodzianki; jej też możesz być wierny.

- Za bigamię karzą ciężej niż za obsceniczność; nie mogę się zajmować dwiema kobietami naraz.

- Czy ty zawsze ze wszystkiego musisz sobie robić żarty?

- Nic na to nie poradzę. Kiedy mówię poważnie o czymkolwiek poza seksem, zaraz robisz przerażone oczy.

- Bo flirt nie musi od razu prowadzić do miłości.

- A to by było naprawdę takie straszne, gdybyś się we mnie zakochała?

- Ale ja nie chcę! Kochałam dwa razy i dwa razy się nacierpiałam.

- Jednak sama mówisz, że chcesz mieć męża, dzieci i swoją pracę. Kim więc ma być ten twój mityczny mąż? Czym małżeństwo? Jakimś aseptycznym związkiem bez emocji?

- Słuchaj, za pół godziny odlatuję do Yarmouth - westchnęła ciężko Shea. - To nie jest pora na kłótnie. Baza jest przy następnej przecznicy.

Simon ugryzł bułeczkę i dał znak, że skręca.

- Przemyśl to - powiedział, lecz odpowiedziało mu milczenie. Pięć minut później zajechał przed sam hangar; niebieski helikopter stał już na betonowym pasie.

- Uważaj na siebie, Sheo.

- Jeśli chcesz mnie stąd zabrać po powrocie, to zadzwonię i powiem ci, kiedy dokładnie będę. I niech ci się dobrze maluje.., - Nagle pochyliła się i dotknęła ustami jego warg, po czym natychmiast wysiadła. W drzwiach hangaru odwróciła się jeszcze i szybko mu pomachała.

Miał jej nie widzieć przez prawie sześć dni. Sześć dni to nie wieczność - zganił się surowo. A poza tym czekała go praca.

I rzeczywiście. Pracował bardzo intensywnie. Zajęcie to wyczerpywało go w nie mniejszym stopniu niż walka z pożarem. Obietnica dana Minnie dodawała mu jednak sił, a zarazem nakazywała pośpiech. Trzeciego dnia pod wieczór miał skończone dwa nieduże olejne obrazki. Następnego ranka ustawił je w świetle na kuchennym stole Shei i popatrzył na nie krytycznym okiem. Udało mu się, a i owszem, uchwycić całkiem nieźle wdzięk i energię Tiggera. Minnie bez wątpienia podobałyby się oba ujęcia. Ba, byłaby nimi uszczęśliwiona. Ona - być może, ale. on wcale nie był zachwycony. Chciał to zrobić jeszcze lepiej. Pragnął dać tej staruszce coś najlepszego, na co go było stać. Nie dla sławy. Z pewnością nie dla pieniędzy. Stawką była tu wewnętrzna uczciwość.

Gorączkowo przemierzał pokój Shei. Jeszcze całe dwa dni, myślał, aż do bólu pragnąc, żeby już była, żeby mógł porwać ją w ramiona. Przypomniał sobie, jak szła ścieżką do furtki w łagodnym świetle rozpoczynającego się dnia, i nagle znieruchomiał. Serce zabiło mu mocniej. Tempera, nie olej, wpadł na pomysł. Tak, oczywiście, że tak. Wybrał niewłaściwą technikę... To powinien być duży panel namalowany temperą. Od tego należy zacząć.

Spróbował rozrysować kompozycję w swoim szkicowniku, a potem pojechał do Minnie. Spod zmrużonych powiek obserwował ogród, robiąc rysunki w asyście dwóch nie odstępujących go małych chłopców z wędkami. Wypił też herbatę ze staruszką, szkicując przez cały czas, kiedy opowiadała o Tiggerze. Resztę dnia spędził również na rysowaniu. Większość tych rysunków podarł, ale kilka zatrzymał. Przed wieczorem kompozycja przybrała wreszcie kształt, który go zadowolił.

Dwa dni później popołudniowy telefon oderwał go od wytężonej pracy. Przez chwilę sądził, że to może dzwonić Shea, ale usłyszał męski głos:

- Część, Simon, tu mówi Michael Dalton, pilot. Poznaliśmy się w bazie. Shea prosiła, żebym do ciebie zadzwonił i powiedział, że nie będzie jej aż do jutrzejszego rana. Jeśli zechcesz przyjechać po nią do bazy około jedenastej, będzie na ciebie czekała.ROZDZIAŁ ÓSMY

Simon przyjechał do bazy wcześniej, chcąc mieć pewność, że nie minie się z Sheą, ale niebieskiego helikoptera jeszcze nie było. Popatrzył na niebo i wszedł do hangaru, witany przez siwowłosego mężczyznę siedzącego w stróżówce.

- Bill Dugan - przedstawił się, wyciągając rękę. - Przyjechałeś po Sheę?

- Simon Greywood. Tak, byłem tu z nią umówiony.

- Jest opóźnienie. Próbowałem się do ciebie dodzwonić, ale już wyjechałeś z domu. Jakiś ptak wkręcił się jej w rotor i skończyło się w bagnie. Kłopot w tym, że...

- Jak to: skończyło się? - spytał Simon, czując mróz w kościach.

- Oj, nie. Źle mnie zrozumiałeś. Wszystko w porządku. Nie ma powodu do obaw. Shea wylądowała i nic się jej nie stało.

Simon usiadł ciężko na pierwszym lepszym krześle.

- Kiedy tylne śmigło ulegnie uszkodzeniu - mówił dalej Bill nieco mentorskim tonem - trzeba jak najszybciej lądować, bo traci się równowagę. Shea sprowadziła maszynę w okolice bagien, prawie pięćdziesiąt kilometrów w głąb lądu. Nie ma tam łatwego dojazdu drogami, więc będzie musiała poczekać, aż do bazy wrócą inne nasze helikoptery. Powinny tu być mniej więcej o trzeciej. Dopiero wtedy po nią polecą. Dla Shei to nie pierwszyzna, poradzi sobie. Nie przejmuj się tak, chłopie.

Muszę nieźle wyglądać, skoro ten Bill aż tak mnie oświeca i pociesza, pomyślał Simon.

- Jeśli tu wrócę przed trzecią, to czy będę się mógł razem zabrać? - zapytał.

- Nie ma sprawy. Gdyby miała się zmienić pora, dam ci znać.

Kiedy o wpół do trzeciej Simon zajechał na parking przy bazie, obok brązowego helikoptera, który właśnie tankował paliwo, stał Michael.

- Będziemy gotowi za dziesięć minut - zawołał, machając do Simona.

Zaraz potem wystartowali. Michael, jak się okazało, był młodym żonkosiem. Simonowi przyszło wysłuchać długiej opowieści o tym, jak doszło do spotkania obecnych małżonków. Korzystając z chwili przerwy, trochę ni stąd, ni zowąd, zapytał:

- Nigdy nie chodziłeś z Sheą? Pilot roześmiał się.

- O nie! Naprawdę ją lubię, jest świetną dziewczyną i genialnym pilotem, bez wahania zawierzyłbym jej swoje życie, ale... jestem chyba za bardzo tradycyjny. Kiedy wracam do domu po ciężkim dniu, lubię, żeby żona była w domu, a obiad na stole. Shea natomiast żyje tak, jakby sama wciąż miała dokądś odlecieć... - Popatrzył w dół. - Lepiej sprawdzę jej współrzędne; powinniśmy być już niedaleko.

Lecieli teraz nad mokradłami porośniętymi gdzieniegdzie zaroślami. Od czasu do czasu błyskały oczka jezior, osłoniętych wysokimi drzewami. Kiedy Michael stopniowo obniżył pułap lotu, Simon zobaczył niebieski helikopter, stojący na odsłoniętej trawiastej polanie.

- Da się lądować tuż obok - mruknął z zadowoleniem pilot. - Miejmy nadzieję, że nie ma tu żadnych ptaków.

Ziemia wybiegła im na spotkanie. Trawy i niskie modrzewie gięły się pod podmuchem. Helikopter dotknął ziemi, potrząsnęło lekko i Michael przyhamował, czekając, aż schłodzi się silnik. Niebieski śmigłowiec stał po stronie Simona, lecz w kokpicie nie widać było Shei. Nie czekała też na nich na trawie. Nie było jej nigdzie w zasięgu wzroku.

- Nigdzie jej nie widzę - powiedział przez interkom.

- Jest najpewniej z drugiej strony, chowa się przed wiatrem. Trochę się tylko dziwię, że w ogóle wyszła na zewnątrz; o tej porze roku muchy tną jak wściekłe.

Kiedy Michael zamknął zawór i odciął dopływ paliwa, śmigło zaczęło się kręcić wolniej. Simon zeskoczył na ziemię.

- Shea - zawołał.

Rotor błękitnego helikoptera był połamany i oblepiony okrwawionymi piórkami. Simon obszedł samolot, ale Shei nie znalazł. Być może usnęła, czekając na nas, pomyślał i krzyknął jej imię głośniej niż za pierwszym razem. Z bijącym sercem, pełen najgorszych przeczuć, otworzył drzwi helikoptera i z ulgą stwierdził, że kokpit jest pusty. Na tylnym siedzeniu leżały pomięte papiery po kanapkach. Patrzył na nie jak zahipnotyzowany, jakby pragnął, żeby przemówiły.

Gdzieś w oddali zakrakał kruk.

Kiedy Simon zamknął drzwi helikoptera, bzyknął mu przy uchu komar, najpierw jeden, potem drugi, trzeci... Niemożliwe, żeby usnęła na dworze. Zjadłyby ją żywcem.

- Shea! - krzyknął znowu.

- Nie ma jej? - Obok stanął Michael.

- Ani śladu. Gdzie, u diabła, mogła się podziać?

- Nie zostawiła jakiejś kartki?

Szybko przeszukali kokpit, lecz nie znaleźli nic prócz opakowania po gumie do żucia pod przednim siedzeniem.

- Nic z tego nie rozumiem - powiedział Michael i głęboka zmarszczka przeorała mu czoło. - Musiała pójść na spacer dla zabicia czasu i pewnie gdzieś zabłądziła.

Simonowi stanęły przed oczyma kilometry lasów, nad którymi przelatywali. Jeśli Shea naprawdę się zgubiła, mogli jej nigdy nie znaleźć.

- Wezwijmy lepiej pomoc - powiedział ostro.

- Mogła usnąć pod jakimś drzewem - uspokoił go Michael. - A jeśli tak się stało, to nie byłaby nam wdzięczna za robienie niepotrzebnego alarmu. Powinniśmy najpierw sami przeszukać okolice.

Przez ponad pół godziny przetrząsali mokradła i las wokół polany. Simona bolały już oczy od wypatrywania beżowego kombinezonu.

- Skontaktuję się z bazą - powiedział Michael. - Zobaczymy, co nam poradzą. A ty rozejrzyj się jeszcze. Może znajdziesz ślady butów.

Było bardzo gorąco. Komary i czarne muszki musiały przypuścić szturm natychmiast, jak tylko Shea opuściła helikopter. Wiedziała jednak, że do przybycia ekipy ratowniczej ma co najmniej pięć godzin.

Zza gęstych krzewinek wawrzynu i puchu wełnianki błysnęło jezioro. Simon opuścił wzrok na ziemię. Przygięte i połamane źdźbła traw świadczyły o tym, że ktoś tamtędy przechodził. Simonowi załomotało w skroniach. Poszedł po śladach; teraz był już pewien, że prowadzą do jeziora. A zatem Shea poszła się wykąpać. W porządku, uwielbiała pływać. Ale dlaczego nie wróciła? Poczuł chłód wokół serca. Och, nie, nie mogła się utopić. Wszyscy tylko nie ona, nie ta piękna dziewczyna, nie jego Shea, w której kipiało życie. Przecież w wodzie czuła się jak ryba.

Usłyszał, że woła go Michael i to pozwoliło mu się opanować. Odwrócił się, opisał szybko to, co zauważył, i powiedział, że spróbuje pójść dalej tym tropem.

- Przynajmniej przez trzy najbliższe godziny nikt tu do nas nie przyleci. - Michael przekazał mu wieści z bazy. - Najlepiej będzie, jak weźmiemy, co tam trzeba do udzielenia pierwszej pomocy i sami spróbujemy ją znaleźć. Środki znieczulające są w apteczce. W sprzęcie ratowniczym znajdziesz też wysokie buty. Wyruszyli w ciągu pięciu minut. Simon prowadził. Starając się przełamać dławiący go strach, szedł szybko, wyciągając buty z grząskiej ziemi. Zalewał go pot, a roje czarnych muszek nie chciały się ani na moment odczepić, ale mało go to wszystko obchodziło. Shea... Musiał odnaleźć Sheę.

W miejsce traw pojawiły się wkrótce gęste pokłady jakichś zarośli o skórzastych liściach.

- Może powinniśmy pójść od razu nad jezioro - zasugerował. - Gotów jestem przysiąc, że tam właśnie poszła.

Z trudem przebrnęli przez splątane poszycie, by po dziesięciu minutach wyjść na brzeg jeziorka. Simon nie znalazł jednak nawet śladu, który świadczyłby o obecności Shei. Wiało lekko, a woda miała ten sam brązowawy kolor co jezioro przy chacie Jima; gładka toń zdawała się mrugać szyderczo.

- Przestań się zamartwiać - powiedział stanowczo Michael.

- Shea niekoniecznie wszystkim musi się wydawać idealną kandydatką na żonę, ale nie jest głupia, a poza tym znam niewiele osób, które tak fantastycznie pływają. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie teraz jest, ale jestem dziwnie pewien, że nic jej nie grozi.

Simon popatrzył na niego martwym wzrokiem. Kocham Sheę, myślał przez cały czas. Kocham. To dlatego paraliżuje mnie strach.

Michael pociągnął go za rękaw i potrząsnął za ramię.

- Nie pływałaby w tym miejscu. Za dużo tu trzcin i mułu. Rusz się, idziemy dalej.

Dystans dzielący ich od następnego jeziora przebyli w rekordowym czasie. Było ono o wiele większe; w połowie długości miało niewielką plażę i obaj zdecydowali jednogłośnie, że należy tam pójść. I rzeczywiście - na piasku odkryli ślad obecności Shei

- odciski sportowego obuwia i bosych stóp. Nie było natomiast ubrania. A więc - Simon pojął to nagle z uczuciem ulgi, która sprawiła, że ugięły się pod nim kolana - nie utonęła w tym jeziorze, gdzie nikt nie usłyszałby jej wołania. Bo przecież Shea pływałaby nago!

Rozejrzał się wokół, próbując sobie wyobrazić, co mogła robić później. Odświeżona wyszłaby ewentualnie z kąpieli, lecz do przybycia ratowników pozostałyby jej jeszcze dwie - trzy godziny. Schronienie się przed prażącym słońcem w cienistym lesie było niemałą pokusą.

Im bliżej drzew, tym podłoże stawało się coraz twardsze - ginęły w nim wszelkie ślady. Na skraju lasu Michael zarządził postój.

- Mogła albo pójść tędy pod górę, albo też wejść do lasu - powiedział. - Powinniśmy się chyba rozdzielić... Umiesz się tym posługiwać? - zapytał, wyjmując dwa kompasy. Simon skinął głową. - Świetnie. Spotkamy się tutaj za dwie godziny. Którą drogę wybierasz?

Potok, który swoim nurtem zasilał jezioro, niknął w lesie po prawej; zza drzew dochodziło pluskanie wody o kamienie.

- Pójdę w górę strumienia - odparł Simon i zerkając na zegarek dodał: - Do zobaczenia. - Miał żywo w pamięci pożegnanie z Sheą, kiedy mówiła właśnie „Do zobaczenia", zamiast zwykłego „Cześć".

Szedł jakieś pół godziny, gdy nagle na kamiennym obrywie nad strumieniem zauważył świeżo odarty mech. „Shea!" - krzyknął z triumfem, przekonany, że tędy przechodziła. Ruszył dalej, ale za chwilę przystanął. Pień drzewa tuż przed nim był rozdarty, a ziemia wokół zryta. Tego z pewnością nie mogła zrobić Shea. Tak zachowywały się niedźwiedzie, czarne niedźwiedzie, a zwłaszcza ich samice z młodymi, znane z tego, że atakowały ludzi.

Przyspieszył kroku i wytężył wzrok jak myśliwy. Nie zważając na nic, przedarł się przez niewielki zagajnik świerkowy, łamiąc dolne gałęzie. Jim mówił mu, że tam, gdzie są niedźwiedzie, trzeba robić jak najwięcej hałasu, bo zaskoczone zwierzę bywa groźne.

Kiedy wreszcie wynurzył się z lasku, wyrosła przed nim majestatyczna, rozłożysta sosna, której igliwie zasłało ziemię miękkim, sprężystym kobiercem. W innych okolicznościach z pewnością chciałby ją narysować. I jakby się do tego przymierzał, przystanął na moment pod drzewem. - Shea! - zawołał.

- Simon? To ty? - Wątły głosik dobiegał gdzieś z góry.

- Shea? - powtórzył schrypniętym głosem, nie dowierzając własnym uszom.

Usłyszał kichnięcie, po czym na głowę sypnął mu się deszcz igieł.

- Jestem tutaj. Myślałam, że to znowu niedźwiedź.

- Nic ci nie jest?

Obszedł drzewo, aż w końcu ją zobaczył. Siedziała wysoko, wciśnięta między gałęzie a pień sosny.

- Jestem podrapana i niemal żywcem zjedzona przez komary. Potwornie chce mi się pić... To naprawdę ty? A może to mi się tylko śni?

Nigdy w życiu Simon tak się nie ucieszył na czyjś widok.

- To ja - powiedział. - Dlaczego nie odpowiadałaś na moje wołania?

- Musiałam przysnąć. Może dopiero teraz się obudzę.

Nic nie mogłoby powstrzymać uśmiechu, rozświetlającego twarz Simona.

- Długo tam siedzisz?

Z pewną trudnością podniosła zegarek do oczu.

- Dwie godziny i jedenaście minut. Przestraszyłam się niedźwiedzia, dlatego tu jestem.

- Zejdziesz?

- Boję się - odpowiedziała szczerze. - Mam lęk wysokości. Jeśli do tej chwili Simon po prostu się cieszył, to teraz bawił

się naprawdę świetnie.

- Nie wiadomo co gorsze: pilot z lękiem wysokości czy malarz, który już nie potrafi malować.

- Nie widzę w tym niczego śmiesznego - odparła z godnością. - Kiedy lecę helikopterem, mam pod nogami podłogę.

Jako nastolatek Simon miał ambicje chodzić po dachach lepiej niż kot. Obejrzawszy więc drzewo fachowym okiem, wciągnął się na jedną z niższych gałęzi, a następnie silnymi, ekonomicznymi ruchami wspiął się wyżej. Po chwili był już na wysokości Shei.

- Dzień dobry pani - powiedział. Uśmiechnęła się do niego niepewnie.

- Miło, że jesteś. Już się bałam, że będę tu siedzieć całą noc. Na jej szyi, pociętej przez komary i muchy, zauważył plamki

zaschniętej krwi, a we włosach paprochy i kawałki sosnowej kory.

- Kochana Sheo, ja także się cieszę, że cię wreszcie widzę. Zdążyłem cię już niemal pochować. Czego ja sobie nie wyobrażałem! Że się rozbiłaś, utopiłaś, że pożarł cię niedźwiedź... Mam tylko nadzieję, że przynajmniej dobrze ci się pływało.

Shei zabłysły oczy.

- Och, fantastycznie! I w dodatku nie podglądał mnie żaden zbłąkany artysta.

Simon usadowił się wygodniej w rozwidleniu dwóch grubych gałęzi.

- Opowiedz mi o tym misiu.

- Szłam sobie cała zachwycona strumieniem i paprociami, gdy zobaczyłam tę sosnę. Jaka piękna, pomyślałam... Dlaczego się uśmiechasz?

- Bo dokładnie tak to sobie wyobrażałem. Mów dalej.

- Usiadłam więc pod drzewem i zdrzemnęłam się. Obudziło mnie jakieś głośne skrobanie... jakby niedźwiedź darł pazurami drzewo. Ze strachu błyskawicznie wlazłam na dolne gałęzie, a kiedy zobaczyłam wyłaniające się zza drzew zwierzę, weszłam wyżej. Niedźwiedź obszedł polankę i zniknął. Nie sądzę, żeby moja osoba w ogóle go interesowała, ale wiedziałam już, że nie wolno mi zejść na dół.

Simon odpiął bidon od paska i podał go Shei. Pociągnęła długi łyk, spryskała wodą twarz i ręce.

- Co teraz? - zapytała.

- Będę cię ubezpieczał. Schodzę pierwszy, a ty trzymaj się pnia. Spróbuj tylko nie patrzeć w dół.

- Ani mi to w głowie. - Shea najwyraźniej zbladła. Simon przytrzymał się mocniej, pomógł jej wstać i odwrócił

ją do siebie plecami.

- Uwaga. Stawiam nogę na niższej gałęzi. Zrób dokładnie to samo - pokierował nią łagodnie. - Lewa noga, raz.

Sztywna ze strachu opuściła nogę na gałąź i stanęła na niej.

- Znakomicie. A teraz prawa.

Gałąź po gałęzi sprowadzał ją na dół. Przez cały ten czas nie odezwała się ani słowem, ale napięcie w jej smukłym ciele mówiło samo za siebie. Parę metrów nad ziemią pośliznęła się na kawałku kory, sapnęła z przerażenia i przywarła ciałem do pnia. Serce biło jej tak mocno, że Simon wyczuwał rytm ramieniem, którym ciasno ją opasywał.

- Nie pozwolę ci spaść, Sheo. To już niedaleko. Jeszcze trochę i będzie po wszystkim - zapewniał ją solennie.

Odpowiedział mu jedynie jej przyspieszony oddech.

- Trzymaj się tych dwóch konarów - powiedział, ustawiając jej ręce. - Zejdę teraz sam, a potem cię stąd zdejmę. Dobrze?

Kiwnęła głową, kurczowo przytrzymując się drzewa. Musiał użyć wszystkich sił, żeby ściągnąć Sheę, a zarazem nie stracić równowagi. W lewej nodze odezwał się ból. Simon ocenił dystans dzielący ich od ziemi i powiedział:

- Skaczę. Trzymaj się, dopóki nie powiem, że i ty masz skakać. Uważaj!

Kobierzec igliwia przyjął go miękko. Podniósł się i zawołał:

- Skacz!

Usłuchała go i wylądowała mu prawie na głowie. Simon przewrócił się i oboje potoczyli się po leśnym poszyciu. Leżąc na boku i przyciskając ją do piersi, czuł, że Shea się trzęsie. Przytulił ją mocniej i obsypał pocałunkami jej włosy.

- Już po wszystkim, moje kochanie. Nic ci nie grozi. . Wymruczała coś, czego nie zrozumiał, czuł za to ją całą

- ciepłą i miękką, taką, jaką ją zapamiętał.

- Myślałem - powiedział zmienionym z emocji głosem - iż umarłaś, że możemy cię nigdy nie odnaleźć... Nigdy w życiu tak się nie bałem. Shea! Och, Shea! Jakże ja ciebie kocham.

Znieruchomiała w jego ramionach, a potem oderwała się od jego piersi.

- Przestań, Simon! Proszę cię, nie mów takich rzeczy! - zażądała, lecz słowa same wyrywały mu się z ust.

- Wiedziałaś, że cię kocham... to tylko ja sam dobrze nie rozumiałem, co się dzieje. Pojąłem to dopiero nad tym pierwszym jeziorkiem, kiedy opanowała mnie myśl, że utonęłaś.

- Ale ja nie chcę, żebyś mnie kochał! - krzyknęła. Usiadła i zaczęła obciągać na sobie kombinezon. - Wszystko popsujesz!

- Czy miłość jest w stanie cokolwiek popsuć? Miłość może wyłącznie wzbogacić to, co nas łączy.

- Możesz sobie mnie kochać, ale ja nie kocham ciebie! - zaprotestowała gwałtownie. - Nie chcę! Do diabła ciężkiego, Simon, chodźmy już stąd. Jestem wykończona, umieram w tym upale i mam tylko jedno życzenie: jak najszybciej znaleźć się u siebie w chacie.

Zawalonej moim malowaniem, pomyślał Simon i dodał zdenerwowany:

- Myślałem, że nie żyjesz. Czy ty tego nie rozumiesz? Czy ty w ogóle nie masz serca?

- Bardzo mi przykro, że stało się, jak się stało, i jestem ci głęboko wdzięczna za to, że ściągnąłeś mnie z tego potwornego drzewa. Ale ja ciebie nie kocham! Wracam teraz do helikoptera, a ty rób, co chcesz.

Dotknięty do żywego Simon przytrzymał ją za łokieć.

- Uważaj, co mówisz, Shea, bo jeśli tak się boisz, że się zakochasz, to możesz być spokojna, że na pewno nie będę z tobą spał. Pragnę cię właśnie dlatego, że cię kocham, a to oznacza, że powstaje między nami coś pięknego. Ale oboje musimy tego chcieć. Nie będę o nic żebrał, nie jestem jakimś parszywym psem, któremu rzuca się ochłapy.

- Dłużej tego nie zniosę! - krzyknęła rozpaczliwie Shea.

Pomknęła przez świerczki w stronę wysokiego brzegu strumienia. Zatrzymała się na głazach, a następnie ześliznęła w dół i zniknęła Simonowi z oczu.

Stał przez pewien czas nieruchomo. Gdzieś na dnie świadomości kołatała mu tylko jedna myśl - że jeśli Shea pójdzie w dół strumienia, to nie zabłądzi. I mógłby tak stać jeszcze godzinę, gdyby nie przyszło mu do głowy, że przecież mogłaby jednak znowu natknąć się na niedźwiedzia. Zszedł więc z kamieni i ruszył brzegiem potoku, nie zwracając najmniejszej uwagi na miękką zieleń paproci i mchów. Pod samym lasem nieoczekiwanie zobaczył Sheę. Czekała na niego. Spojrzała mu krótko w twarz i odwróciła wzrok.

- Nie miałam pewności, którędy trzeba iść.

Rzeźba terenu sprawiała, że dwa helikoptery były z tego miejsca niewidoczne.

- Musimy zaczekać na Michaela - powiedział Simon. - Poszedł cię szukać na tamtym wzgórzu.

Kiedy odbierała od niego bidon z piciem, zauważył z goryczą, jak bardzo uważa, żeby go przypadkiem nie dotknąć. Usiadł na kamieniu i w stanie całkowitej apatii czekał na Michaela, który wkrótce wynurzył się spomiędzy drzew. Shea wybiegła mu na spotkanie. Z uczuciem całkowitego wyobcowania Simon obserwował, jak serdecznie się witają i idą w jego stronę.

W helikopterze usiadł z tyłu. Michael doprowadził samolot do bazy, Shea złożyła raport i wyszła przed budynek, gdzie w samochodzie czekał na nią Simon.

- Zabiorę od ciebie swoje graty - powiedział, gdy wsiadła.

- Jak ci poszło malowanie?

- Dobrze.

Z ostentacyjnym westchnieniem Shea odchyliła się na oparcie i przymknęła oczy. Kiedy Simon skręcił w drogę dojazdową do jej chaty, wyprostowała się i mruknęła:

- Dzięki za podwiezienie... Jestem naprawdę zmęczona.

- Zabiorę tylko parę rzeczy i spadam - odparł zimno, podając jej klucz.

Weszła do pokoju pierwsza. Nie dokończony Obraz stał na sztalugach. Shea krzyknęła z wrażenia i podeszła bliżej, nie odrywając oczu od mieniącego się żywymi barwami płótna.

Simon namalował Tiggera i Minnie w ogrodzie pośród maków i nagietków. Centralne miejsce zajmował pies. Patrzył swoimi brązowymi oczami na Minnie. Ogród zalewało miękkie światło i chociaż Simon zdążył namalować jedynie twarz Minnie i część kwietnika, czuło się głęboką więź łączącą kobietę z jej psem. Nie było w tym żadnego taniego sentymentalizmu.

- Wspaniałe - powiedziała cicho Shea.

Mruknął coś w odpowiedzi, składając narzędzia swojej pracy do pudła. Przełożył płótno na stół i złożył sztalugi.

- Gdzie będziesz teraz malował? - zapytała z zakłopotaniem.

- W mieszkaniu Jima w Halifax.

Przyniósł dwa małe oleje z kuchni i zapakował je.

- Czy mogłabyś podwieźć mnie teraz do Jima?

- Oczywiście. - Przygryzła wargę. - Ten obraz to twoje wielkie zwycięstwo.

Zwycięstwo, które w tej chwili smakowało jak piołun.

- Musiałem zmienić technikę, ot co - oznajmił. - Zamiast farb olejnych należało użyć tempery. Jedźmy już.

- Po coś się we mnie zakochał?! - wybuchnęła Shea.

- Też bym wolał, żeby się tak nie stało - odparł ponuro, wziął pudło i ruszył w stronę drzwi, otwierając je przed sobą kopnięciem.

Jechali w milczeniu. Z niewysłowioną ulgą Simon stwierdził, że w domu Jima nie ma nikogo. Shea pomogła mu wnieść rzeczy do środka, a potem powiedziała napiętym głosem:

- No to dobranoc, Simon. Jeszcze raz za wszystko ci dziękuję.

- Cześć, Sheo - odpowiedział obojętnie.

Najwyraźniej się ociągając, odwróciła się i wyszła. Ustawił obraz na sztalugach, zaniósł pudełko z przyborami do swojego pokoju i wyszedł posiedzieć na werandzie.

Zagrał i oto wszystko stracił. Popełnił błąd, zakochując się w dziewczynie, która bała się miłości. Nie potrafiła go oddzielić od Tima i Nicolasa, dwóch mężczyzn potrzebujących nie tyle prawdziwej kobiety, ile kogoś, kto pasowałby do ich stereotypowych wyobrażeń na temat kobiet. On, Simon, kochał ją taką, jaka była naprawdę. Ale Shea, uwikłana w swoją przeszłość, nie potrafiła tego zrozumieć. I dlatego go odrzuciła. I niech go piekło pochłonie, jeśli miałby żebrać o to uczucie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tydzień później obraz był skończony. Nie odkładając pędzla, Simon przypatrywał mu się z pewnej odległości. Bez żadnej przesady - mógł sobie pogratulować. Była to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek namalował. W tym prostokątnym obrazku znalazło się wszystko, co uważał już u siebie za zaprzepaszczone: jakaś wewnętrzna uczciwość, współczucie i silna wola życia. Miał tylko nadzieję, że obraz spodoba się Minnie, bo przecież -jak na ironię - mógłby jej bardziej odpowiadać któryś z dwóch olejnych obrazków. Jeszcze większą ironią było to, iż przygotowując portret, z którego w efekcie był dumny i który gotów był podpisać własnym nazwiskiem, miał pewność, że w ten sposób usunie jedyną barierę dzielącą go od Shei.

Nie widział jej od tygodnia i tęsknił za nią tak rozpaczliwie, że aż go to przerażało. Nie miał pojęcia, jak zdoła bez niej żyć. Dowiadywał się nawet, czy w najbliższym czasie są wolne miejsca w samolotach do Londynu, ale - choć mogło się to wydawać najlepszym rozwiązaniem - uznał, że Jimowi należy się z jego strony coś więcej niż nagły wyjazd.

Popatrzył na zegarek, zastanawiając się, czyby - skoro nie miał już nic do roboty - nie pojechać do Somerville. Czuł się kompletnie wyjałowiony. Było to naturalne uczucie po ukończeniu każdej dużej pracy, ale teraz miał wrażenie, że nie będzie w stanie znieść widoku chaty i jeziora, wiedząc, że na drugim brzegu jest kobieta, którą kocha. W każdym razie jeszcze nie dzisiaj.

Przez godzinę czyścił pędzle i robił porządki, a potem telefonicznie zamówił w chińskiej restauracji obiad z dostawą do domu. Wziął też prysznic, mając nadzieję, że gorący tusz zmyje z niego zmęczenie. Wycierał się już, gdy usłyszał dzwonek. Z ręcznikiem na biodrach podszedł do drzwi, zapłacił za dostarczone mu danie i postawił je na stole, zmierzając do sypialni po dżinsy. Był już w połowie drogi, gdy ktoś zapukał. Może pokręcili coś w rachunku, pomyślał, zawracając na dywanie, i szybkim ruchem otworzył.

W progu stała Shea.

Serce skoczyło mu do gardła, a jej widok rozpalił mu głowę. Miała na sobie dopasowaną zielonkawą sukienkę zapinaną z przodu na złoty zameczek, w uszach długie, złote kolczyki w kształcie listków, a włosy rozpuszczone. Cała ta wystudiowana elegancja była jednak czymś pozornym - pod maską makijażu kryła się twarz kobiety wstępującej na szafot.

Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wyszeptała jego imię i rzuciła mu się na szyję. Miękkość jej piersi, zapach perfum i ciepło policzka na nagim ramieniu, napełniły go gwałtownym pożądaniem. Kiedy uniosła twarz, żeby ją pocałował, zatrzasnął drzwi łokciem i przycisnął wargi do jej ust, czując, że Shea szaleje tak samo jak on. Jej skórzana torebka upadła na podłogę. Niewiele myśląc, Simon porwał Sheę na ręce i zaniósł do pokoju. Rzucił ją na łóżko i padł na nią, obsypując pocałunkami jej twarz, szyję i włosy. Przyciągnęła go bliżej i nie miał najmniejszych wątpliwości, że pragnie go tak samo, jak on jej. Ręcznik zsunął mu się z bioder. Zapragnął wtedy zobaczyć Sheę całą, tak jak ona mogła go teraz widzieć. Pociągnął więc za suwak i odgarnął sukienkę, odkrywając z zachwytem, że jest pod nią naga. Kiedy objął wargami różowy sutek, jęknęła z rozkoszy, a potem z niezdarnym pośpiechem, który jeszcze bardziej rozpalił jego zmysły, próbowała zdjąć sukienkę przez głowę. Pomógł jej, a następnie przesunął dłońmi po jej ciele, odkrywając po raz kolejny płaski brzuch z muszelką pępka i napawając oczy widokiem pełnych, białych jak kość słoniowa piersi. Pochylił głowę w jednym z tych długich, pijanych ze szczęścia pocałunków i poczuł, że biodra Shei zaczynają pulsować rytmem, który przyprawiał go o szaleństwo.

- Shea - wymruczał. - Nie mam zabezpieczenia.

- Pomyślałam o tym.

Jej ręce z zachwycającym zawstydzeniem, ale i śmiałością, przesunęły się po wyprężonej klatce piersiowej Simona, opuściły się na pępek i zamarły niżej. Widziała jego zmienioną przez rozkosz twarz. Nie chciał pamiętać o tym, co niedawno sobie i jej przyrzekał, że nie będzie się z nią kochał. Nie chciał sobie uświadamiać, że jeszcze bardziej go to do niej przywiąże. Rozwarł jej uda i pieścił czule tak długo, aż zaczęła się wić. Wtedy ją posiadł. Potem łagodnym ruchem położył się, bez słowa trzymając ją w objęciu. Jak to możliwe, pomyślał, żeby w jednym człowieczym ciele mieściło się tyle szczęścia. Shea oplotła go ramionami, przytuliła policzek do jego piersi i westchnęła z uczuciem całkowitego zaspokojenia. Nie powiedziała ani słowa. I tak być powinno, myślał Simon. Bo słowa nic tu nie mogły wnieść. Ważna była tylko przepełniająca go radość - że oto trzyma w ramionach kobietę, którą kocha.

W końcu jednak podniósł głowę i oparł się na łokciu.

- Należy się nam medal za szybkość, jeśli już nie za finezję.

- Nie narzekam.

Uśmiech zniknął z twarzy Simona.

- Przyszłaś tu, żeby mnie uwieść.

- Tak - przyznała, a w jej pociemniałych oczach zobaczył niepewność.

Przypomniał sobie prowokacyjny zamek sukienki i to, że Shea nie miała nic pod spodem.

- Zaplanowałaś to na zimno?

- Nie! Miałam straszny tydzień, Simon. Nie mogłam jeść ani spać, myślałam tylko o tobie. To było tak, jakby coś zmuszało mnie, żebym do ciebie przyszła. Nie dawałam sobie rady. Nie miałam wyboru.

- Wiesz, że cię kocham.

- Wiem... ale tak się bałam, że wyjedziesz bez pożegnania.

- Myślałem o tym.

- Bycie z tobą... tutaj, w ten sposób - powiedziała, skubiąc brzeg prześcieradła -jest jak lot helikopterem w ciemnościach. Cała wiedza staje się bezużyteczna. Muszę polegać wyłącznie na intuicji.

- I ze wszystkich sił starać się nie spaść.

- Dokładnie. - Podziękowała mu bladym uśmiechem. - No i właśnie, żeby pozostać przy tej metaforze, rozbiłam się.

- To zła metafora.

- Wolałbyś, żebym zajmowała się czymś bezpieczniejszym, żebym, tak jak na przykład Sally, była nauczycielką, prawda?

- Tego nie powiedziałem. Latanie jest częścią twojego życia, Sheo. I kiedy mówię, że cię kocham, to znaczy, że kocham w tobie wszystko. Umiejętności i odwagę również. Jak mógłbym oddzielać te cechy i odzierać z nich ciebie? Nie potrafiłbym tego, nie chciałbym. Chociaż nie mam zamiaru udawać, że się o ciebie nie boję.

Przez moment przemyśliwała to w milczeniu, po czym uniosła głowę.

- Od północy mam czterdziestoośmiogodzinny dyżur. Mogą mnie wezwać w każdej chwili. Pager noszę w torebce.

Simon powiódł palcem po łagodnym wzniesieniu jej piersi.

- A zatem nie powinniśmy chyba tracić czasu.

Musiało jej to sprawić przyjemność, gdyż dostrzegł, że przebiegł ją lekki dreszcz. Powiedziała jednak:

- Jestem okropnie głodna. A przypadkiem wiem, że zamówiłeś coś u Chińczyków. Nie musiałam używać domofonu, bo weszłam właśnie za ludźmi z restauracji.

- Wynika z tego, że masz większy apetyt na kurczaka niż na mnie - zażartował, pieszcząc ją.

Shea chwyciła go za rękę. Była poważna.

- Chcę, żebyś wiedział, że nigdy z nikim tak mi nie było. Miałam dziwne uczucie, że właściwie już nie wiem, gdzie kończę się ja, a gdzie się zaczynasz ty.

- A ja czułem się tak, jakby to był mój pierwszy raz. Jesteś nadal pewna, że mnie nie kochasz, Sheo?

Jak oparzona puściła jego nadgarstek.

- Tak. Jak najbardziej... Po prostu to wiem - upierała się nieskładnie. - Proszę cię, Simon, do niczego mnie nie zmuszaj.

A jeśli nigdy go nie pokocha? Co wtedy? Wielkim wysiłkiem woli Simon zdusił w sobie lęki.

- Moglibyśmy najpierw zjeść to chińskie danie, a dopiero potem znowu wrócić do łóżka... Do północy pozostało jeszcze sporo czasu. Co ty na to?

Widoczna ulga, z jaką Shea przyjęła tę propozycję, niespecjalnie go uspokoiła. Znalazł dla niej jedną ze swych koszul, wciągnął szorty i przeszli do kuchni. Po drodze jednak Shea zauważyła sztalugi stojące przy drzwiach, które wiodły na balkon. Jak zahipnotyzowana podeszła do nich, nie odrywając oczu od obrazu. Przez dłuższą chwilę milczała, aż poczuł wzbierające w nim napięcie. Obawiał się, że portret może się nie spodobać Minnie. Co jednak będzie, jeśli nie zaakceptuje go Shea?

Tymczasem odwróciła się do niego oszołomiona.

- Nie znajduję słów - powiedziała miękko. - To było przepiękne jeszcze przed wykończeniem, ale teraz jest po prostu genialne. Minnie poprosiła cię o portret Tiggera, a ty namalowałeś całe jej życie... Tamte cienie, zasnuwające tył ogrodu, mają chyba przypominać o śmierci - śmierci męża Minnie i jej psa... Ale na pierwszym planie malujesz kwiaty, każesz widzieć przede wszystkim radość życia...

- Miło mi, że ci się podoba.

- Bardzo bym chciała pojechać z tobą do Minnie, kiedy będziesz jej to wręczał.

- Oczywiście, że pojedziemy razem. Gdyby nie chodziło o ciebie, w ogóle nie byłbym w stanie tego namalować.

- Moja osoba nie ma tu nic do rzeczy. To wyłącznie twoja sztuka, wiem o tym. Tak się cieszę!

Świadomość, że ktoś może cieszyć się z jego osiągnięć, była dla Simona czymś zupełnie nowym. Zwłaszcza że chodziło o obraz, który był owocem trwającej rok walki o samego siebie.

Posilali się na balkonie w promieniach zachodzącego słońca. Simon umył trochę malin, otworzył paczkę czekoladowych cukierków i zrobił kawę. Podczas wykonywania wszystkich tych prozaicznych czynności przychwycił się na tym, że jego wzrok raz po raz zwraca się ku Shei, zatrzymując się to na jej piersiach kołyszących się pod koszulą, to na prześwitujących delikatnie przez skórę niebieskich żyłkach na kolanie i kostce. I chociaż parę metrów od niego stały sztalugi, wiedział, że tym razem podsuwa mu te obrazy nie wyobraźnia artysty, a po prostu oko mężczyzny.

Słońce zaszło i powietrze zaczął przenikać chłód, więc przenieśli się z kawą do pokoju. Shea zwinęła się w rogu kanapy. Śmiała się i dowcipkowała, lecz pozorom swobody zadawały kłam jej oczy, w których pojawił się niepokój.

- Co cię tak niepokoi, Sheo? - zapytał Simon, dopijając kawę. - Czy to, że się kochaliśmy i dostałem to, czego chciałem? Że zjedliśmy razem kolację, żeby stało się zadość konwenansom, i że właściwie mogłabyś już wyjść?

- Też mi jasnowidz! - burknęła ze złością.

- Powtarzałem ci już do znudzenia, ale powiem raz jeszcze, że nie jestem Timem ani Nicolasem. Zaczynam myśleć, że życia mi nie starczy, żebyś uwierzyła, że cię kocham. Zrozum, ani mi w głowie rzucać cię tylko dlatego, że czasem będziesz musiała wyruszyć w drogę o jakiejś niemiłosiernie wczesnej godzinie. Albo że czasami spóźnisz się na obiad.

- Ale przyjechałeś tutaj tylko na lato.

- Za jakiś miesiąc będę musiał, wrócić do Londynu, żeby uporządkować pewne sprawy. Jeśli jednak obraz, który zrobiłem dla Minnie, nie okaże się moim łabędzim śpiewem, będę mógł pracować tutaj, i to nawet lepiej niż tam. - Uśmiechnął się złowieszczo. - Jeszcze mnie będziesz miała dosyć.

- Wracajmy do łóżka - szepnęła bez tchu.

Ciągle jeszcze ucieka, pomyślał z rozczarowaniem, które zabolało go jak świeża rana. Być może jednak los wymierzał mu w ten sposób jakąś sprawiedliwą karę. Oto on, który nigdy nie musiał się specjalnie wysilać, żeby zdobyć kobietę, gubił się, gdy chodziło o tę, którą naprawdę pokochał.

- Z miłą chęcią - odpowiedział.

Porwał ich wkrótce ten sam zaklęty wir jak za pierwszym razem. Ale potem Shea usnęła, wtulając się w niego ufnie. Przez pewien czas leżał, wsłuchując się w jej równy oddech, a potem poszukał ręką prześcieradła i okrył ją. Wymruczała coś, przytuliła się jeszcze mocniej i znowu ucichła.

Simon długo nie mógł zasnąć, jakby się obawiał, że jeśli zmorzy go sen, to po przebudzeniu już jej nie zastanie. W końcu jednak usnął i zaraz obudził go rytmiczny, irytujący dźwięk. Telefon, przemknęło mu przez myśl, ale to nie był telefon.

- Pager! - Shea natychmiast usiadła na łóżku. - Gdzie moja torebka?

Nie czekając na odpowiedź, pobiegła do łazienki. Simon podrapał się po nie ogolonej brodzie. Za oknem wstawał świt. Usłyszał nagraną wiadomość, a w chwilę potem Sheę rozmawiającą przez telefon w kuchni.

- Tak... oczywiście... Będę o szóstej trzydzieści. - Rzuciła słuchawkę i wróciła biegiem do sypialni.

- Simon, czy mógłbyś coś dla mnie zrobić? Włóż coś na siebie i przynieś mi moją torbę z samochodu. Zaparkowałam tuż przed głównym wejściem. A ja tymczasem pobiegnę się wykąpać.

- Wszystko co chcesz, ale najpierw mnie pocałuj - powiedział łagodnie.

Shea pochyliła się, by pozbierać swoje ubrania.

- Nie ma czasu. Jakieś czterdzieści mil od Somendlle wybuchł wielki pożar. Lasy są wysuszone na pieprz, a o deszczu nie ma nawet mowy.

- Uspokój się - perswadował Simon. - Las się nie spali w ciągu jednego pocałunku.

- Potrzebna mi torba - powtórzyła niecierpliwie Shea. -Mam w niej swój kombinezon.

Poderwał się z łóżka i stanął przed nią nagi w bladym świetle świtu.

- Wiesz co? A może Timowi i Nicolasowi nie odpowiadała nie tyle twoja praca, ile fakt, że kiedy tylko ktoś zadzwonił do ciebie z bazy, natychmiast ich gasiłaś jak światło. Ja także...

- Simon - przerwała Shea, odwracając zieloną sukienkę na prawą stronę. - Jeżeli nie zamierzasz pójść po moją torbę, to zrobię to sama.

- Nie słuchasz mnie - ciągnął, dobitnie akcentując słowa. - Będę bardzo szczęśliwy, że mogę przynieść ci torbę i rozumiem, że musisz jechać. Autentycznie mierzi mnie jednak to, że traktujesz mnie jak jakiś stary mebel, chociaż jeszcze parę godzin temu kochaliśmy się ze sobą!

- Nie musisz krzyczeć - wycedziła zimno.

Włożyła swoją skąpą jedwabną bieliznę, po czym sięgnęła po sukienkę. Widok ten obudził w Simonie tak rozpaczliwe pożądanie, jakby po raz pierwszy widział ją rozebraną. Gdy objął ją za ramiona, dotyk jedwabistej skóry rozpalił go do szaleństwa.

- Idź się wykąp - polecił. - Przyniosę ci tę torbę. Ale jeszcze nie skończyliśmy.

Spojrzawszy na niego, wymaszerowała z pokoju.

- Kluczyki są w mojej torebce - burknęła i zamknęła za sobą drzwi łazienki.

Simon wciągnął na siebie szorty i koszulę, w której chodziła Shea, a potem zbiegł po schodach po torbę. Kiedy wrócił, wszedł do kuchni, żeby zaparzyć kawę. Shea dołączyła do niego po paru minutach. W lotniczym kombinezonie i z włosami zaplecionymi w warkocz wyglądała bardzo surowo.

- Nie mam już czasu na kawę - powiedziała, najwyraźniej siląc się na grzeczny ton. - Wypiję ją w bazie przed odlotem. Bywaj! - I jakby z obowiązku nadstawiła twarz do pocałunku.

Ale Simon nawet się nie poruszył.

- Tej nocy kochaliśmy się ze sobą, Sheo. Po raz pierwszy. Nie zachowuj się wobec mnie tak, jakbym był pierwszym lepszym przypadkowym znajomym, którego dopiero co poznałaś.

- Prywatne życie i praca to są dwie różne sprawy. Nie rozumiesz?

- Rozumiem przede wszystkim to, że najgorsze, co moglibyśmy zrobić przed twoim odlotem, to się pokłócić. Rozumiem też, że nie możesz śnić o mnie na jawie, kiedy lecisz na patrol, a zwłaszcza wtedy, gdy pod tobą palą się lasy. Ale nie rozumiem, dlaczego twoje surowe zasady mają doprowadzać do sytuacji, w której traktujesz mnie jak powietrze. Czy ty tego nie pojmujesz?

Simon wyglądał tak, jakby wyczerpał mu się zapas słów.

- Sama już nie wiem, co rozumiem - oznajmiła z rozpaczą Shea. - Nie rozumiem nawet samej siebie. Muszę iść, bo inaczej się spóźnię.

Kiedy wybiegła z kuchni, stanął w progu, patrząc, jak podnosi torbę i przechodzi przez pokój. W drzwiach mieszkania, jakby przez moment się zawahała, zaraz jednak odrzuciła głowę i wyszła.

Mógł ją zatrzymać. Mógł objąć ją ramionami i zacałować na śmierć. Ale na co by się to zdało? Była głucha na wszystko, co mówił.

Następnego popołudnia Sally przywołała Simona z nabrzeża, gdzie wylegiwał się w słońcu po długiej kąpieli w jeziorze.

- Dzwonią z bazy helikopterów. Ktoś chce z tobą mówić

- powiedziała, kiedy szedł ścieżką.

Nagle pomyliły mu się kroki. Zastanawiając się, czy kiedykolwiek nauczy się nie bać takich telefonów i czy bardzo to po nim widać, wszedł do domu i podniósł słuchawkę.

- Halo - powiedział.

- Mówi Bill Dugan. Poczekaj chwilę, Simon. Łączę cię z Sheą.

Głos, który usłyszał po chwili, brzmiał nienaturalnie i był bardzo odległy.

- Simon? Słuchaj, będę w Halifax, bo muszę tam odwieźć małego chłopca do szpitala. Moglibyśmy zjeść razem szybką kolację, jeśli cię to oczywiście interesuje. Przez kilka najbliższych dni na pewno nie wyrwę się do domu.

- Gdzie i kiedy? - zapytał, pojmując od razu, że Shea szuka zgody.

Wymieniła nazwę restauracji w pobliżu szpitala.

- Może o piątej? Będę musiała wracać przed zmrokiem. Simon ustalił z Jimem, że następnego dnia pojadą razem na

miejsce pożaru, żeby pomóc w walce z żywiołem, ale z jakiegoś powodu nie chciał o tym mówić Shei.

- W porządku. Bezpiecznego lotu.

Odłożył słuchawkę i zwierzył się Sally ze swoich planów. Sally oczywiście się ucieszyła. Taką już miała naturę - chciała, żeby inni byli tak samo szczęśliwi jak ona.

- Możesz wziąć samochód, bo Jim ma teraz ciężarówkę

- oświadczyła z entuzjazmem. - Co prawda grat nie jest do końca sprawny, ale niech mnie kule biją, jeśli pamiętam, co należało naprawić.

Podziękował i ubrał się w rekordowym czasie. Bez problemu uruchomiony samochód, wytelepał się z podjazdu, jak zawsze wlokąc za sobą spaliny. Ale już na szosie oklapł. Simon zorientował się szybko, że naprawy wymaga tłumik. Mając nadzieję, że mimo wszystko jakoś dociągnie do Halifax, ruszył wolno w stronę miasta. Miał przed sobą jeszcze około dwudziestu minut drogi, gdy samochód zaczął uparcie przechylać się na jedną stronę. Okazało się, że w przednim kole siadła opona. Klnąc na czym świat stoi, Simon wyciągnął z zakurzonego bagażnika zapasowe koło i podnośnik, patrząc z wściekłością na swoje spodnie, które momentalnie przestały być białe. Podniósł samochód, dźwignął leżące na ziemi zapasowe koło, gdy nagle się zorientował, że było ono również przebite. Dziesięć minut zajęło mu oznakowanie samochodu, dalsze dziesięć dojazd autostopem do najbliższego warsztatu naprawczego i kolejne dwadzieścia oczekiwanie na jego właściciela, którym okazał się dobroduszny człowiek imieniem Jethro. Na pytanie o telefon, odpowiedział, że telefon co prawda jest, ale się popsuł.

- Panie, ich obchodzi tylko to, żeby płacić podatki - rzekł, spluwając precyzyjnie do kanału. - Może się i trochę grzebię przy papierkach, ale czy te urzędasy to zrozumieją? Panie... Nic ich nie obchodzi. Dawaj forsę i wynocha. W tym kraju nigdy nie będzie dobrze, bo ci, co rządzą, nie mają za grosz poczucia humoru.

Marząc o tym, żeby móc zadzwonić do restauracji, Simon niecierpliwie czekał, aż Jethro naprawi oponę. Na szczęście na tej robocie znał się lepiej, niż na płaceniu rachunków. Podwiózł Simona do pozostawionego samochodu, błyskawicznie wymienił koło, zainkasował pieniądze i przyjaźnie szczerząc zęby odjechał.

Spóźniony już o ponad godzinę, Simon rwał do miasta jak szalony. Był duży ruch i miał trudności ze znalezieniem miejsca do zaparkowania. W restauracji, która miała wystrój upodobniający ją do francuskiej kawiarni, wszystkie stoliki były zajęte.

- Kogoś pan szuka? - powitała go uprzejmie hostessa w czarnej mini.

- Tak. Kobiety w lotniczym kombinezonie, blondynki. Powinna się tu była zjawić jakąś godzinę temu... Spóźniłem się - dodał, choć było to oczywiste.

- Była tutaj, pamiętam. Przyszła nie dalej niż dwadzieścia minut temu. Rozejrzała się i wyszła.

A zatem Shea także się spóźniła! Od razu zrozumiał, co się stało. Z pewnością miała opóźnienie. Kiedy w końcu dotarła do restauracji, doszła do wniosku, że nie chciało mu się na nią poczekać. Zły traf utwierdził ją tylko w jej najgorszych przeczuciach.

Wyszedł z restauracji i przebiegł przez ulicę. Szpital znajdował się zaledwie parę budynków dalej. Przy odrobinie szczęścia mógł jeszcze zastać tam Sheę. Może poszła coś przekąsić? W szpitalach przecież na ogół są jakieś kawiarnie.

Kawiarenka rzeczywiście była i to pełna ludzi, ale nie znalazł tam Shei. W recepcji powiedziano mu, że helikopter odleciał kwadrans temu.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Rankiem następnego dnia Simon i Jim pojechali ciężarówką na miejsce pożaru. Baza mieściła się w budynku domu kultury wyposażonym w kuchnię. Biuro komendanta straży, Chestera, znajdowało się na estradzie, podczas gdy w głównej sali wydzielono jadalnię i miejsce do spania. Składając swój sprzęt, Simon zastanawiał się nad tym, gdzie spała Shea. Zaraz też dowiedział się, że obaj z bratem zostali przydzieleni do brygady, której zadaniem było wycięcie przesieki.

Ten dzień miał zapamiętać na zawsze. W czasie pierwszego pożaru bał się, ale i znalazł w nim coś inspirującego. Ten natomiast był po prostu przerażający. Gorący, suchy wiatr rozniecał ogień. W niebo biły rozżarzone kłęby dymu. Za każdym porywem wiatru płomienie przeskakiwały z drzewa na drzewo. Było straszliwie gorąco, panował ogłuszający hałas, gryzący dym wciskał się wszędzie.

Przez cały dzień Simon posługiwał się piłą, idąc krok w krok za spychaczami, które przedzierały się przez kamieniste podłoże, wyorując drogę. Kiedy wreszcie przyszła pora na lunch, ociekał potem i czuł wszystkie mięśnie. Miniony tydzień, który przeznaczył na malowanie portretu, rozłożył go kondycyjnie. Zupełnie sflaczałem, pomyślał smętnie, położył hełm na ławce i otarł spocone czoło. Jakkolwiek by było, Steve i Joe, którzy razem z innymi przyszli coś zjeść, przywitali się z nim bardzo serdecznie. Podczas posiłku słyszeli też dwa latające bez przerwy helikoptery - Bella i niebieską maszynę Shei.

Po posiłku Simon położył się w pachnących słodko paprociach i pozwolił sobie na piętnastominutową drzemkę, która bardzo go wzmocniła. Około piątej zrobili przerwę na kawę, a potem znów pracowali aż do zmierzchu ręka w rękę z miejscową brygadą strażacką. Strażacy, wyposażeni w długie węże, bezustannie polewali wodą las po drugiej stronie drogi. Mimo kłębów dymu zasuwającego niebo, zachodzące słońce wydawało się purpurowe jak krew. Wiatr stopniowo uspokajał się. Skaczące w jego porywach płomienie lizały coraz niższe warstwy lasu, aż wreszcie przysnęły, niczym ogromne, zmęczone zwierzę, gotowe lada moment zerwać się do ataku - groźne i nieobliczalne w swoich zamiarach.

Kiedy wrócili do obozu, dowiedzieli się, że z tutejszej szkoły, położonej niedaleko drogi, przyszła dobra wiadomość: zapowiadano burzę. Ten dzień wyczerpał wszystkie siły Simona. Ściągnął buty, powiesił pomarańczowy ochronny kombinezon i hełm na Wieszaku w szatni i rzucił okiem w lustro. Miał brudną twarz, koszulka lepiła mu się do piersi, wolałby nie wąchać swoich skarpet.

Żeby wyjąć świeże ubranie ze sportowej torby, musiał przejść przez stołówkę. Ledwie tam wszedł, zobaczył Sheę rozmawiającą z Michaelem. Pilot machnął mu ręką, a wtedy Shea podniosła wzrok, idąc za jego spojrzeniem. Musieli gawędzić o czymś wesołym, bo była uśmiechnięta. Raptem uśmiech ten zniknął jak z twarzy aktorki w niemym kinie. Widelec Shei zadźwięczał o talerz.

Simon nie chciał z nią rozmawiać teraz, kiedy był brudny, głodny i zmęczony. To, co miał do powiedzenia, mogło poczekać. Zniknął więc czym prędzej za kotarą oddzielającą stołówkę od sypialni, wyjął czyste ubranie i poszedł pod natrysk. Kiedy zmywał z siebie brud, miał uczucie nieopisanego luksusu, błogosławiąc los za to, że istnieje coś takiego jak woda i mydło.

Jadł obiad ze Steve'em, Joem, Charliem i Jimem. Shea tymczasem grała w karty z jakimiś dwoma chłopakami z brygady. Być może uważa, że otaczając się mężczyznami stworzy między sobą a mną dystans, myślał, pochylając się nad pieczonym indykiem. Postanowił nie śpieszyć się z jedzeniem. Wziął sobie jeszcze kawę i pyszną, cytrynową bezę. Delektował się deserem przez jakiś czas, po czym wstał i nie śpiesząc się podszedł do stolika karciarzy.

Przez kilka minut przyglądał się grze, aż zrozumiał jej zasady, i dopiero wtedy przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Shei. Skinęła mu chłodno głową i jakby przestała go zauważać. W porządku, pomyślał Simon, biorąc karty od rozdającego. Jeśli tak zamierzasz grać, to już moja w tym głowa, żebyś mnie zauważyła.

Od dzieciństwa miał smykałkę do kart. Wyrobiła ją w nim matka, a udoskonaliła ulica, gdy jako dziesięciolatek włóczył się z chłopakami. Tym razem nie zamierzał stosować wobec Shei żadnej taryfy ulgowej. Trzeba zresztą przyznać, że bardzo szybko zorientowała się w sytuacji. Na jej policzkach wystąpiły rumieńce, a oczy chmurniały coraz bardziej, gdy raz za razem przebijał atutem jej asy i robił sztuczkę za sztuczką. Grała zbyt dobrze, żeby poddać się bez walki, lecz Simon miał w tej grze swój nadrzędny cel i, jak to czasem bywa w takich wypadkach, trafiła mu się fantastyczna karta.

W ostatnim rozdaniu zmiótł wszystko jedną kartą. Zgromadzonej wokół stolika widowni, której uwagi nie mogło ujść to, że dzieje się coś niezwykłego, zaparło dech w piersiach.

- Mam słówko do Shei - rzekł w absolutnej ciszy, przebiegając wzrokiem po otaczających stół ludziach. - Jeśli się nie pogniewacie, to chciałbym porozmawiać z nią w cztery oczy.

Jak jeden mąż bez słowa podnieśli się ze swych miejsc i odeszli, pozostawiając ich dwoje w okrążeniu pustych krzeseł.

- Jak śmiałeś tak mnie poniżyć wobec tych facetów?! - wybuchnęła szeptem. - Ja z nimi przecież pracuję.

- Ja również. - Uśmiechnął się leniwie, odchylając się w krześle i wsadzając kciuki za pas jak bohaterowie filmów kowbojskich, które uwielbiał jako chłopiec. - Grasz w karty zupełnie nieźle.

Shea zacisnęła palce na krawędzi stolika.

- Ani mi się śni siedzieć tutaj i wysłuchiwać tych twoich bredni! - zaczęła, ale głos Simona jak bicz przeciął przestrzeń między nimi.

- Daruj sobie, Sheo. Jest coś, co mimo wszystko muszę ci powiedzieć.

- A niby co? - warknęła blada jak ściana, opierając się plecami o krzesło. - Chcesz mi pokazać, kto tu rządzi? Myślałam, że jesteś ponad to, że stać cię na coś więcej.

- Widocznie źle mnie oceniłaś. Pewnego ranka uciekłaś ode mnie, teraz więc moja kolej, by ustalić reguły gry.

- To nie jest gra - gwałtownie sprzeciwiła się Shea - więc nie będziemy niczego ustalać. Jesteś taki sam jak tamci dwaj - nie poczekałeś na mnie wczoraj w restauracji. Spóźniłam się trzy kwadranse, ponieważ helikopter....

- Posłuchaj! - przerwał, opuszczając przednie nogi krzesła na podłogę i przechylając się całym ciałem przez stół. - Złapałem gumę. Do restauracji dojechałem z ponad godzinnym opóźnieniem. Rozumiesz?

Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i przez chwilę miał głupie wrażenie, że widzi wszystkie jej myśli. Uprzedzając to, co, jak sądził, zamierzała zaraz powiedzieć, wyjaśnił szybko:

- Zapasowe koło też było przebite, a do warsztatu miałem kawał drogi. Bardzo zabawny dżentelmen, imieniem Jethro, naprawiał mi oponę, ględząc przy tym o porządkach w naszym kraju. Przyjechałem na miejsce dwadzieścia minut po tobie, a kiedy pognałem prosto do szpitala, dowiedziałem się, że już odleciałaś.

- Nigdy bym nie pomyślała, że możesz się spóźnić - powiedziała słabym głosem.

- Jakże by inaczej? - Simon bezzwłocznie przystąpił do ataku.

- Nie ufasz mi, prawda? Zobaczyłaś, że mnie nie ma i natychmiast doszłaś do wniosku, że nie mogę ścierpieć twojej pracy, i odleciałaś do bazy. Zapytałaś chociaż hostessę, czy tam byłem?

Shea potrząsnęła głową.

- Uznałam, że to nie ma sensu.

Simon bezlitośnie wykorzystał swoją przewagę.

- To tyle na temat zaufania, Sheo. Bóg jeden wie, że nasz związek nie będzie łatwy; obdarzył nas oboje zbyt silną osobowością, żeby mogło być inaczej. Jeśli więc nie będziemy sobie wzajemnie ufać, to jesteśmy w ogóle bez szans.

- A kto mówi o jakiejś szansie? I na co?

- Przecież sama do mnie przyszłaś, tam w Halifax.

- Owszem. - Przymknęła oczy. - Przyszłam. Mój ojciec mawiał, że najpierw należy pomyśleć, a dopiero potem działać.

Jej słowa dotknęły go do żywego.

- Chcesz mi powiedzieć, że tego żałujesz? Żałujesz, że się kochaliśmy?

- Nie! Tego nie mówię! - Położyła mu rękę na ramieniu.

- Ale nie przewidziałam, do czego to mnie może prowadzić. Nie pomyślałam, że moja praca może się kłócić z twoim istnieniem. W ogóle o tym nie myślałam!

- Ależ to się wcale nie musi ze sobą kłócić! To się da pogodzić! - zaoponował z całą mocą.

- Bardzo bym chciała w to uwierzyć - szepnęła.

.- Musisz mi zaufać, Sheo. Nie możesz uciekać za każdym razem, kiedy przyjdzie ci do głowy, że chcę cię zostawić. I nie wolno ci traktować mnie jak przygodnego znajomego, gdy tylko zadzwonią z bazy.

- Wiem, że tego ranka, kiedy miałam dyżur, zachowałam się podle. Nie wiedziałam, jak sobie z tym wszystkim poradzić.

- Jeden pocałunek, nawet najdłuższy, nie zmieniłby kierunku ognia. A ja czułbym się o niebo lepiej.

- Ja też - przyznała cicho. - Potem przez cały dzień czułam się okropnie. I dlatego wczoraj zatelefonowałam do ciebie.

Jej uczciwość przejęła go do głębi. Natychmiast wyparował z niego cały gniew.

- Zaraz cię chyba pocałuję - oznajmił. - Żeby nadrobić zaległości.

Shea szybko rozejrzała się po sali; trudno było nie zauważyć błyskawicznie odwracających się głów i nagłego ożywienia rozmów.

- Wystarczy już tego, co zrobiłeś - powiedziała. - Prawdopodobnie wszyscy wszystko słyszeli.

Simon wstał i obszedł stolik.

- Chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że jesteś moja. Poderwała się na nogi i wbiła w niego ostrzegawcze spojrzenie.

- Jesteś jak spychacz, Simon - oświadczyła. - Miażdżysz wszystko, co napotkasz na swej drodze.

- A myślałem już, że ogień został spacyfikowany - uśmiechnął się, ujmując jej twarz w dłonie i patrząc na nią z góry.

- Masz takie niebieskie oczy - zauważyła. - Są absolutnie genialne. Lepiej się dobrze zastanów nad konsekwencjami, zanim mnie pocałujesz.

- Chcesz znowu podsycić ogień? - Zaśmiał się otwarcie. - Niezbyt to rozsądne z twojej strony.

- Pożar niekiedy rozpala się od nowa sam. Nie uczyli ciętego na kursie?

- Nie wszędzie. I nie w każdym lesie - mruknął Simon i pochylił głowę.

Nie był to ani krótki, ani szczególnie cnotliwy pocałunek, kiedy więc wreszcie oderwali się od siebie, po chwili pełnej uznania ciszy rozległy się pohukiwania i brawa. Shea w swoim poplamionym sadzą kombinezonie złożyła wszystkim drwiący ukłon i oblana pąsem usiadła.

- A co na bis? - zapytała, przepuszczając karty między palcami.

- Bisu nie będzie. Tutaj nie da się tego zrobić.

- Kiepsko.

- Powinniśmy się oboje pomodlić o deszcz - podsumował zwięźle, usiadł i wziął od niej talię. - A tymczasem pokażę ci kilka sztuczek, jakich nauczyła mnie matka.

Okazało się, że jest więcej chętnych, żeby to zobaczyć. Do stolika ściągnęła spora gromadka i dopiero po północy zaczęto się zbierać do snu. Shea miała nocować w spartańskich warunkach, w maleńkiej garderobie za sceną. Pocałował ją na dobranoc możliwie jak najpowściągliwiej.

- Zanim uśniesz - szepnął jej do ucha - powtórz sobie dziesięć razy: „Simon nie jest Timem ani Nicolasem". Zrozumiałaś?

- A gdybyś się był wczoraj nie spóźnił, to poczekałbyś na mnie?

- Tak.

- Zaufanie to wielkie słowo - westchnęła Shea.

- Zaufanie i miłość - dodał. - Niewiele jest słów, które ważą aż tyle.

Układając się do snu na wąskiej leżance miał przed oczami zakłopotaną twarz Shei.

Obudził się skoro świt. Czuł, że już nie zaśnie, toteż jak najciszej, żeby nie pobudzić śpiących, wstał i wyszedł na zewnątrz.

Las palił się w odległości około ośmiu kilometrów od bazy, lecz gryzący dym przenikał powietrze i czuło się go wszędzie. Simon usiadł na kamiennych schodach, rad, że ma parę minut tylko dla siebie. Przejęła go nagle świadomość, jak wiele zmieniło się w jego życiu przez ostatnie dwa miesiące. Z londyńskiej pracowni i wygodnego domu letniskowego w Sussex zawędrował oto w niebezpieczne lasy oraz w ramiona kobiety, która bała się mu zaufać.

Siedział tak jakiś kwadrans, gdy usłyszał, że ktoś biegnie przez trawnik. Poderwał się na nogi i zajrzał za róg budynku. Zobaczył Sheę.

- Co ty tu robisz? - zapytał.

Miała na sobie sprane dżinsy i różowy podkoszulek. Jej włosy były mokre i potargane. Oddychała ciężko, jakby biegła całą drogę od pryszniców. Simon zmrużył oczy i podszedł bliżej.

- Stało się coś?

- Nie, nie, ja tylko... - bąkała zmieszana.

Na jej przedramieniu widniały czerwone ślady.

- Ktoś cię niepokoił? - domyślił się Simon. Popatrzyła na niego bokiem i odpowiedziała niechętnie:

- Everett. Był tam. On...

- Everett? Skinęła głową.

- Nie nocuje w bazie, bo ma w wiosce krewnych. Łaził koło pryszniców, kiedy stamtąd wyszłam. Daj spokój, Simon. Jeszcze mu coś zrobisz... Sama sobie z nim poradzę.

- Gdzie on teraz jest?

- Nie mam pojęcia, a gdybym nawet wiedziała, to i tak nie powiedziałabym ci tego. Oznajmiłam mu, że jeśli jeszcze raz dotknie mnie choćby palcem, to naślę na niego policję za to, że zrzucił wtedy na ciebie ten głaz. Nieźle się wystraszył i dał mi spokój.

- Niech no tylko spotkam tego łobuza, to zapowiem mu dokładnie to samo - powiedział Simon z zimnym błyskiem w oczach - ale przedtem dam mu w gębę tak, że się nie pozbiera. Uderzył cię?

- Wystraszył mnie, nic więcej. A w ogóle to po co my o nim rozmawiamy, skoro jakimś cudem możemy być przez pięć minut sami.

- Znowu chcesz mnie uwieść?

- Pięć minut nie wystarczy.

- Ale spróbować nie zawadzi.

Przyciągnął ją do siebie, powiódł delikatnie palcem po zaczerwienionych miejscach, po czym z ogromną czułością przywarł do nich ustami.

Położyła rękę na jego ciemnych, gęstych włosach.

- Nigdy nie wiem, co zaraz zrobisz - wyznała wzruszonym głosem.

Podniósł głowę i zobaczył, że Shea ma łzy w oczach.

- Kocham cię, Sheo - powiedział i aż się przestraszył swoich słów.

Czy można było aż tak kochać jedną kobietę? Czy nie kusił złego losu?

- Uważaj dzisiaj na siebie, dobrze? - poprosiła, jakby czytając w jego myślach. - Nie podoba mi się ten pożar. Mam złe przeczucia.

Pocałował ją szybko.

- Wejdźmy do środka, napijemy się kawy - zaproponował. Wolał już obecność ludzi, hałas i bałagan niż tę nienaturalną

ciszę świtu. Nawet ptaki nie śpiewają, pomyślał z jakimś zabobonnym lękiem. Dreszcz przeszedł mu po plecach.

Po śniadaniu Shea wyszła, żeby doglądnąć spraw związanych z tankowaniem paliwa. Brygada Simona natomiast otrzymała nowe instrukcje. Komendant oświadczył:

- Posyłam was, chłopaki, wszystkich jak tu jesteście, oraz jeszcze jedną brygadę na nowe miejsce. Pożar - pokazał na terenowej mapie - rozszerza się w kierunku domku myśliwskiego, który chcemy uratować. Będziecie pracowali z tej strony drogi przeciwpożarowej, helikoptery zaś będą zrzucać wodę najbliżej jak się da. Ani na chwilę nie wolno wam stracić kontaktu z dowódcą brygady. Zrozumiano? - Zwinął mapę. - Powodzenia!

Ta druga brygada miała iść przed nimi. Należał do niej również Everett. Miał głupią minę, gdy zobaczył Simona. W innych okolicznościach mogłoby się to nawet wydawać śmieszne, ale nie teraz. Simon czuł, że dłonie same zaciskają mu się w pięści, i kosztowało go sporo wysiłku, żeby skupić się i słuchać instrukcji, jakie wydawał Steve. Ale w końcu miał mieć Everetta w swoim zasięgu przez cały dzień. Nie było powodu się śpieszyć. To, co na terenowej mapie mogło się wydawać łatwe do przejścia, okazało się w praktyce nie takie znowu proste. Teren usiany był ostrymi kamieniami i poprzecinany jarami zarośniętymi splątanymi kłębami paproci. Ludzie skupili się na poszerzaniu przesieki i oblewaniu wodą pasa zieleni otaczającego domek myśliwski oraz szopy. Wiatr zmienił kierunek i na razie ogień szedł w inną stronę. W porównaniu z harówką z ubiegłego dnia praca wydawała się Simonowi zupełnie łatwa. Zjedli lunch nad jeziorem, którego odległy brzeg po przejściu pożaru był doszczętnie wypalony. Everett przez cały czas trzymał się z daleka. Simon cisnął właśnie ogryzek jabłka między drzewa, kiedy poczuł, że koszulka przylgnęła mu do pleców. Na jeziorze powiało.

- Wiatr się zmienia, chłopcy - odezwał się Steve. - Lepiej polejmy jeszcze wody. No, ruszamy.

Z brzegu jeziora widać było domek myśliwski. Kilkadziesiąt metrów za nim przebiegała przesieka. Właściciel domku wyciął trochę drzew, więc pozostałe jodły i świerki wyrosły piękne i kształtne. W mdłym świetle, które przedzierało się przez zasłonę dymu, wydawały się niezwykle zielone, Wokół słońca utworzył się świetlisty pierścień; powietrze było tak gorące i suche, że Simon miał wrażenie, iż skóra na kościach policzkowych zsycha się i napina. Kiedy z napełnioną wodą pompą przeskakiwał nierówności terenu, chrzęściły mu pod nogami ogromne paprocie orlice i łamiące się gałązki. Gotowy chrust na podpałkę, pomyślał nerwowo.

Ogień podchodził bliżej. Sam już zresztą nie wiedział, czy dobrze mu się wydaje, czy też to jedynie imaginacja. Twarz owiał mu podmuch wiatru. Powinien chłodzić, ale nie chłodził. Nad głową przeleciał niebieski helikopter. Miarowy warkot jego śmigieł Simon znał już nie gorzej niż swój własny oddech. Helikopter zrzucił ładunek wody na północ od domku myśliwskiego i natychmiast zawrócił nad jezioro. Dziwnie podniesiony na duchu faktem, że Shea jest tak blisko, Simon opuścił się do jaru pomiędzy jeziorem a budynkami. Porosty na skałach szeleściły jak papier. Ostra woń dymu stawała się coraz mocniejsza; dym zdawał się wgryzać we wszystkie pory skóry.

Simon wspinał się teraz pod górę w ślad za wijącym się po ziemi wężem z wodą. Kiedy dotarł do najbliższej szopy, razem z Jimem skierowali strumień wody na pas ziemi między budynkiem a przesieką.

- Steve mówi, żeby wyciąć jeszcze trochę tych drzew - wołał do niego Jim, starając się przekrzyczeć głośny syk węża. - Dasz sobie radę?

Tymczasem Everett zwalał już świerkowe drzewo między drugą szopą a domkiem. Świetny zawodnik, pomyślał zimno Simon. Szkoda tylko, że łobuz i drań.

Wąż był ciężki i nieporęczny. Od bezustannego polewania ziemi i zabudowań Simonowi omdlewały ramiona. Nagle przez szum wody i ryk pił przedarł się nowy dźwięk - głuchy, jednostajny łoskot płomieni - prawdziwy głos pożaru. Z wyschniętymi ustami Simon obserwował żywą ścianę czerwieni, która ukazała się na dalekim krańcu drogi. Ogień tańczył, przeskakując po wierzchołkach drzew. Całe niebo wirowało w kłębach czarnego dymu:

Tego żywiołu nie powstrzyma żadna zaporą, pomyślał.

Niebieski helikopter zrzucił wodę tak blisko, że chwilę później Simon poczuł na twarzy chłodny prysznic. Pomyślał o Shei i w jakimś nagłym olśnieniu pojął, że tym, co namaluje w pierwszej kolejności, będzie jej portret. Nie będzie to jednak obraz kobiety pławiącej się nago pośród wodnych lilii, lecz wizerunek Shei w pożarze lasu - z oczyma w kolorze dymu, z włosami rozwianymi przez wiatr, żywiołowej jak ogień.

Patrzył na sceny rozgrywające się przed nim jak na widowisko, zafascynowany dzikością żywiołu i jego przerażającym pięknem. Odnotowywał szczegół po szczególe, nie zastanawiając się nad grożącym niebezpieczeństwem. Oto płomień objął drzewo, splatając się z nim w śmiertelnym uścisku. Oto w zmąconym dymie zawirowała niewiarygodna gama kolorów: żółty, pomarańczowy, niebieski, czarny, szary... Świat spalał się w bezustannym ruchu.

Nieobecny duchem, Simon zebrał się w sobie i skierował strumień wody na dach najbliższej szopy, marząc o tym, żeby mieć wolne ręce i móc natychmiast naszkicować sceny, które tak żywo odcisnęły się w jego umyśle. Na ziemię sprowadził go jednak tak naprawdę dopiero Jim, który biegł w jego kierunku.

- Steve mówi - krzyknął, ocierając pot z czoła - że mamy się natychmiast wycofać, jeśli ogień zacznie przeskakiwać przez przesiekę. Oni zabiorą pompę, a dwaj nasi zwiną wąż do ciężarówki. Jeśli zdążysz, zetnij drzewa przy samym domku... Z tym nie ma żartów, Simon - dodał, patrząc poważnie na brata. - Wyglądasz, jakbyś marzył o niebieskich migdałach.

Brudną twarz Simona rozjaśnił szeroki uśmiech.

- Szkicuję w myślach obraz, ot co. Ale słyszę, co mówisz. Już się biorę do roboty.

- Radziłbym ci. To nie są fajerwerki podczas uroczystości na cześć Guya Fawkesa,(Guy Fawkes (1570-1606) - główny uczestnik spisku zawiązanego przez katolików angielskich, którzy zamierzali wysadzić w powietrze parlament wraz z królem Jakubem 1, aby przejąć władzę i przywrócić katolicyzm w Anglii.) ani żadna bajka.

Jim pobiegł dalej, żeby przekazać instrukcje Everettowi, a Simon skupił się na swoim zadaniu. W tym krótkim czasie, kiedy niemalże śnił na jawie, ogień podszedł bliżej, siejąc spustoszenie na podobieństwo potężnej, niepowstrzymanej armii.

Ostry podmuch wiatru uderzył Simona w piersi. Ochronny kombinezon pokrył się natychmiast sadzą i popiołem, oczy załzawiły od dymu. Czerwone języki ognia, żarłoczne i chciwe, lizały już drzewa po drugiej stronie drogi przeciwpożarowej, w mgnieniu oka zamieniając żywą, bujną zieleń w sczerniałe kikuty.

Na sekundę Simona całkowicie sparaliżował strach. Nerwy miał napięte jak postronki. Tak, pomyślał, mogłaby się czuć mysz, której by kazano powstrzymać stado rozjuszonych byków. Dla rozszalałego ognia nie znaczył nic. Nie więcej niż drzewo, mniej niż kamień.

W pewnej chwili po swojej prawej stronie zobaczył, że fala ognia - jakby zdziwiona tym, że nie ma nic do pożarcia- zawisła nagle na skraju drogi. Przez minutę czy dwie mogło się wydawać, że bestia została pokonana. Simon przeżył moment niesamowitego uniesienia. Wygraliśmy, pomyślał. Wygraliśmy, chłopaki!

Jednakże wir gorącego powietrza uniósł w górę płomienie w demonicznym tańcu. Język ognia wychylił się i w eleganckim piruecie liznął sam czubek drzewa po przeciwnej stronie przesieki. Szczyt drzewa stanął w płomieniach, od niego zajęły się następne.

W tym samym momencie zmniejszyło się ciśnienie wody w wężu. Simon zerknął do tyłu przez ramię i zobaczył, że Jim macha do niego. Wyciągnął końcówkę węża spomiędzy szop, tak żeby się go dało zwijać, i poszedł po piłę.

Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko. Kłęby dymu oddzieliły Simona od reszty brygady. Jim zniknął nagle, jakby go tam nigdy nie było. Ten sam wicher przeniósł płomienie na skrawek ziemi wśród drzew, których Everett nie zdążył wyciąć. Na mokrym dachu szopy zasyczały spadające iskry.

Gdzieś zza pleców dobiegły Simona wściekłe trzaski. Odwrócił głowę i ze zgrozą zobaczył, że najdalej stojąca szopa stanęła w ogniu. Wtem niespodziewanie usłyszał czyjś ostrzegawczy krzyk. Odwrócił się znowu i z jakimś niemal obojętnym poczuciem, że tak musiało się stać, stwierdził, że zajął się dach najbliższej szopy. Przeskakując z kamienia na kamień ze zręcznością, której nie powstydziłby się cyrkowiec, pędził ku niemu Everett.

- Spieprzajmy stąd! - krzyknął. - Nie śpij, Simon. Widoki pooglądasz sobie kiedy indziej.

Simon miał zaledwie czas uzmysłowić sobie, że przecież Everett mógł go zostawić własnemu losowi, gdy przez kakofonię pożaru przedarł się nowy dźwięk. Jakby gdzieś wybuchły fajerwerki albo rozległa się salwa. Niemal w tym samym momencie coś przeleciało mu obok policzka tak blisko, że poczuł na twarzy lekki podmuch. Everett krzyknął z bólu i zwalił się jak kłoda.

Simon przywarł do ziemi. Pociski, pomyślał, czołgając się w stronę leżącego bez życia Everetta. Ktoś zostawił w szopie amunicję, która w wysokiej temperaturze eksplodowała.

Namacał u pasa torbę z pakietem pierwszej pomocy. Od czasu wypadku z piłą nosił ją zawsze przy sobie. Miał tylko nadzieję, że Everett żyje i będzie mógł docenić tę ironię losu. Kanonada ucichła. Simon odwrócił Everetta twarzą do nieba i dostrzegł na szyi bijący puls. A zatem stracił przytomność, ale żyje, uświadomił sobie z ulgą i skrzywił się na wspomnienie wydarzeń, które miały miejsce rano. Miał wtedy ochotę zamordować łobuza.

Na ramieniu kombinezonu Everetta wykwitła tymczasem czerwona plama. Simon położył na ranie tampon i w największym pośpiechu umocował go jak się dało, czując na karku parzący oddech i modląc się o to, żeby w odległej o zaledwie kilkadziesiąt centymetrów szopie, która zaczynała się już palić, nie było amunicji.

Wszystkie punkty orientacyjne, z których nieświadomie korzystał przez kilka minionych godzin, utonęły w dymie i płomieniach. Tuż przed nim paliła się olcha, z jakimś dziwnym, bezwolnym smutkiem oddając ogniowi gałąź za gałęzią. Czuł gorący podmuch płomieni wydobywających się z okien szopy. Trzeba uciekać, pomyślał w panice, próbując odzyskać orientację w zmienionym nie do poznania terenie. Wykręcając sobie nogi na kamieniach, chwiejnym krokiem, uginając się pod ciężarem Everetta, wyszedł na otwartą przestrzeń za szopami i jego oczom ukazał się niesamowity widok. Wszystkie drzewa porastające brzeg jeziora stały w ogniu. Droga do wody była odcięta.

Pozostał jeszcze jar. Tak. Żeby dotrzeć do następnego wyrębu, trzeba było przejść przez jar. Niemal biegnąc, przerażony Simon czuł, że dym dławi mu gardło. O co mi właściwie chodzi? - pomyślał, walcząc o oddech. Czy próbując uratować człowieka, którego szczerze nienawidził, miał zamiar dać się spalić żywcem? Bez tego ciężaru na ramionach mógłby bowiem biec trzy razy szybciej; było to dla niego najzupełniej oczywiste. Najzupełniej oczywiste było jednak również i to, że gdyby zostawił Everetta, w całym swoim życiu nie zaznałby spokoju.

Wirujące kłęby dymu niosły czad i gorące popioły. Jakiś rozpalony węgiel boleśnie oparzył Simonowi policzek. Strząsnął go z twarzy i przygarbiony brnął dalej, usiłując nie poddać się panice. Gdyby sobie na to pozwolił, byłby zgubiony. Nie przeżyłby wtedy również Everett.

Nagle, nie wiadomo skąd i dlaczego, w głowie Simona odezwało się imię Shei. Oczyma wyobraźni zobaczył ją pluskającą w chłodnych falach jeziora. Zaczął powtarzać jej imię, jakby to był talizman, chroniący przed strachem i śmiercią. Ja nie umrę, myślał. Jeszcze nie teraz. Najpierw muszę przekonać Sheę, żeby została ze mną na dobre i złe.

Ją, w rękach której spoczywa cały sens mego życia.

Tę, którą kocham.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Niespodziewanie wiatr rozwiał dymy, odsłaniając widok. Jar znajdował się z prawej strony. Jego przeciwległy brzeg płonął. Krzewy i zarośla paliły się jak pochodnie. Simon puścił się w dół na złamanie karku. W normalnych warunkach nigdy by się na to nie zdobył, ale teraz przylgnął twarzą do ziemi i przez błogosławioną chwilę wdychał chłodne powietrze na dnie wąwozu. Potem zaś, zaczerpnąwszy oddechu, zaczął się wspinać w górę, wyszukując uchwyty i podciągając się na rękach. Miał wrażenie, że jeszcze trochę, a serce wyskoczy mu z piersi.

Płomienie lizały już nogawki jego kombinezonu. Zdusił je rękawem, przy okazji niemal upuszczając Everetta. Zachwiał się pod ciężarem bezwładnego ciała, czując, że jest u kresu sił, a kiedy się wyprostował, przerażenie ścisnęło mu gardło. Był okrążony przez ogień. Paliły się drzewa na brzegu jeziora, świerkowe laski po prawej, krzewy na odległym skraju wyrębu. Wystarczył jeden podmuch w kierunku jaru, by zajęły się trawy i ściółka.

Simon mocniej przytrzymał Everetta. Miał uczucie, że od ryku płomieni pękną mu za chwilę bębenki. Był już tylko jeden sposób, żeby się uratować - przedrzeć się przez barierę ognia i rzucić się do jeziora. Jeśliby i to miało się nie udać, i on i Everett byliby skazani na śmierć.

I znowu przez kakofonię dźwięków przedarł się dźwięk nowy, który poderwał głowę Simona do góry. W skłębionej chmurze dymu pojawił się niebieski helikopter - cudowny znak normalnego życia w świecie, który oszalał. Simon wychylił się na polankę jak najdalej, zastanawiając się, czy jego pomarańczowy strój w ogóle widać z góry, i zobaczył, że helikopter schodzi niżej.

Shea panowała nad sytuacją. Przeleciała wolno nad wyrębem i zrzuciła ładunek wody, a zaraz potem nie opodal spadł pusty pojemnik. Simon był cały mokry, włosy lepiły mu się do twarzy. Helikopter raptownie skręcił. Shea szukała miejsca, w którym dałoby się lądować.

Czym innym było bać się o własne życie, a czym innym czuć straszliwą trwogę z powodu niebezpieczeństwa grożącego Shei. Ze ściśniętym sercem Simon patrzył, jak helikopter osiada w samym środku wyrębu, aż przygniótł go idący w dół prąd powietrza. Walcząc z nim, podciągnął Everetta wyżej na plecy i pobiegł w stronę helikoptera. Umysł Simona pracował z najwyższą precyzją. Spostrzegł, że wszystkie drzwi są otwarte. Wiedział, że ów szczegół może przesądzić o życiu lub śmierci całej ich trójki.

Prąd powietrza poderwał krąg płomieni i doprowadził je do prawdziwej furii. Garbiąc się pod kręcącym się śmigłem, Simon wtaszczył Everetta na podest za tylnymi fotelami i wspiął się sam.

- Dobra! - krzyknął, przywalając go swoim ciałem i podciągając się za metalowe nóżki siedzeń.

Z prędkością szybkobieżnej windy Shea poderwała helikopter w górę. Simonowi żołądek podszedł do gardła. Kątem oka zdążył jeszcze zobaczyć wyciągającą się przerażająco blisko chciwą rękę płomieni, po czym zamknął oczy i opadł z sił.

Słyszał, że Shea coś krzyczy. Sięgnął więc po hełmofon i wcisnął go sobie na uszy.

- Dziękuję - powiedział schrypniętym głosem. - Zeszłaś chyba najniżej, jak w ogóle było można.

- Co się stało Everettowi?

- Zranił go pocisk. W jednej z szop eksplodowała amunicja.

- Wezwę przez radio karetkę. Jim i inni uciekli ciężarówką. Po chwili rozmawiała już z komendantem straży. Mówiła tak spokojnie, jakby zamawiała jedzenie w chińskiej restauracji - pomyślał oszołomiony Simon. Od chwili gdy pożar przedostał się przez drogę, ani przez moment nie pomyślał o bracie. Kilka minut później Shea zaczęła obniżać pułap lotu.

- Trzymaj się - powiedziała przez interkom. - Postaram się wylądować najdelikatniej jak umiem.

Chciał jej powiedzieć, że ma do niej absolutne zaufanie, ale coś go powstrzymało. Zmuszając się do skupienia całej uwagi, przycisnął Everetta swoim ciałem, przytrzymując się za metalowe uchwyty. Nawet nie poczuł, kiedy wylądowali. Uświadomił mu to dopiero głos Shei.

- Możesz już wstać, Simon. Jesteśmy w bazie.

Podniósł wzrok. Parę kroków od helikoptera stał policjant. Usta w jego twarzy poruszały się bezdźwięcznie. Dopiero po chwili Simon zorientował się w czym rzecz i zdarł z głowy słuchawki.

- Karetka jest już w drodze - oznajmił policjant. - Czy może pan wysiąść?

Simon podniósł się na kolana. Był słaby jak nowo narodzone dziecię. Kiedy wygramolił się z helikoptera, czyjeś ręce podparły go z tyłu i pomogły opuścić się na trawę. Zwiesił głowę i wydawało mu się, że zaraz zemdleje. Głupia rzecz wiedzieć, że jest już na pewno po wszystkim.

Ktoś przyłożył mu do czoła mokrą chustkę, podał butelkę z wodą. Simon odrzucił głowę do tyłu i pociągnął długi łyk. Śmigło helikoptera obracało się coraz wolniej, aż wreszcie na ziemię zeskoczyła Shea.

- Jesteś ranny? - Natychmiast uklękła przy nim. . Potrząsnął głową przecząco. Shea była co prawda blada, ale

bardzo opanowana. Zapragnął natychmiast wziąć ją w ramiona, lecz jego organizm musiał odreagować. Wstrząsały nim dreszcze, oddychał nierówno i płytko, przy każdym oddechu bolało go w piersiach. Shea tymczasem klepnęła go w plecy z siłą, o jaką by ją nawet nie podejrzewał.

- Muszę złożyć raport - powiedziała szorstko. - Zaraz wracam. Chwilę później na sygnale nadjechała karetka pogotowia.

Everetta ułożono na noszach. Zaraz też tuż za ambulansem zapiszczały hamulce ciężarówki, z której jako pierwszy wyskoczył Jim. Nie odrywając oczu od owiniętej w pomarańczowy koc leżącej postaci, pobiegł w stronę noszy.

- Jim! - wychrypiał Simon. - Jestem tutaj.

Jim odwrócił głowę. Przypominał widmo. Oczy wpadły mu głęboko, z twarzy znikł wszelki kolor. Przemknął pod śmigłem helikoptera i osunął się na kolana przy swoim bracie.

- Myślałem, że nie żyjesz - zaszlochał. - Nie pozwolili mi wrócić po ciebie... Byłem bliski obłędu... Nie wiedzieliśmy, że żyjecie, dopóki Shea nie zawiadomiła nas o tym przez radio.

Jeśli kiedykolwiek Simon potrzebował dowodu na to, że brat go kocha, to teraz go otrzymał. Objął Jima ramieniem.

- Uratowała mi życie - wymamrotał.

- Od początku nie podobał mi się ten pożar. Miałem złe przeczucia... Może powinieneś zabrać się tą karetką i dać się przebadać? Nie wyglądasz za dobrze.

- Nic mi nie będzie - zapewnił go Simon. - Muszę porozmawiać z Sheą.

Pogotowie odjechało i Jim pomógł bratu wstać. Spacerowali jakiś czas, aż Simon stopniowo odzyskał normalną władzę w nogach. Szczypały go oczy i bolało gardło, przypomniał też o sobie oparzony policzek. Mimo to Simon zdawał sobie sprawę, że miał w tym wszystkim niesłychane szczęście.

Przez pewien czas rozglądał się za Sheą. Lada moment powinna wyjść z budynku, ale jakoś nie było jej widać.

- Pójdę poszukać Shei - powiedział w końcu bratu. - Nie zdążyłem jej jeszcze tak naprawdę podziękować.

- Nigdy bym sobie tego nie wybaczył, gdybyś zginął - wybuchnął raptem Jim. - To przeze mnie znalazłeś się w tym piekle. I w ogóle przeze mnie jesteś w tym kraju.

- Słuchaj, Jim. - Simon wyprostował się z trudem; bolały go wszystkie mięśnie pleców i kark. - Przyjechałem tutaj z własnej nieprzymuszonej woli. Ty i Shea uratowaliście mnie.

Chciał mówić dalej, chciał powiedzieć swemu bratu, że tam, w Anglii, żył jak automat, produkujący bezduszne, choć piękne portrety. Że co prawda nie wie, co się stanie w ciągu najbliższych kilku tygodni, lecz z całą pewnością stał się lepszym człowiekiem. A to dlatego, że odnalazł braterską miłość i pokochał kobietę, która niespełna godzinę temu ocaliła mu życie. Najprawdopodobniej jednak wszystko to, co zamierzał powiedzieć, odbiło się na jego twarzy, bo nagle poczuł opasujące go ramię brata.

- Nie musisz wracać do siebie z końcem lata - powiedział Jim. - Jeżeli chcesz, zostań tu na całą zimę albo i... na całe życie.

- Jeśli Shea za mnie wyjdzie, to i to być może...

- Domyślałem się, kędy wiatry wieją... - Jim klepnął brata po plecach, a w umorusanej twarzy błysnęły zęby. - Idź już lepiej jej poszukać. Powodzenia!

Simon wszedł do budynku i skierował się prosto do biura komendanta straży. Drzwi do pokoiku Shei były uchylone, ale nie zastał tam nikogo. Chester rozmawiał właśnie przez radio z brygadą pozostającą jeszcze w lesie. Pewien, że z drugiej strony dobiega go ryk płomieni, Simon odczekał, aż komendant skończy i dopiero wtedy spytał o Sheę.

- Co z tobą, Simon? - powitał go Chester. - Słyszałem, że miałeś ciężką przeprawę i że wyniosłeś stamtąd Everetta.

- Nie ma o czym mówić, naprawdę. Gdzie jest Shea? - powtórzył.

Radio zachrypiało.

- Czwórka do komendanta. Odbiór. Chester sięgnął po mikrofon.

- Wyszła tylnymi drzwiami. Powinieneś pokazać lekarzowi to oparzenie na twarzy.

Za sceną znajdowały się drzwi, wychodzące na zaplecze budynku. Simon zbiegł po schodkach i wyszedł na słońce. Helikopter stał jeszcze na trawie, co oznaczało, że Shea nie mogła odejść zbyt daleko. Lekki wiaterek poruszał wierzchołkami smukłych brzóz. Przystanąwszy na moment w cieniu, Simon nieledwie modlił się do Boga, żeby się nie okazało, że Shea celowo go unika. Potem ruszył skrajem brzozowego zagajnika i szedł, aż w końcu helikopter i ciężarówki skryły się za wzgórzem. Głosy ludzi roztopiły się gdzieś w tle. Z lasu dobiegał śpiew drozda. Wyczulone ucho Simona wyłowiło wkrótce jeszcze jeden dźwięk. Zatrzymał się, nasłuchując, i nagle zauważył wąziutką, zarośniętą paprociami ścieżkę, która biegła w głąb lasu. Ruszył nią jak najciszej i natychmiast opuściło go całe zmęczenie.

Źródło dźwięku musiało się znajdować już blisko. Ktoś -a gotów był się założyć, że tym kimś jest Shea - wypłakiwał sobie oczy. Zobaczył ją zaraz za zakrętem. Siedziała skulona pod brzozą, z głową opartą na kolanach, oplatając rękoma kostki. Całym jej ciałem wstrząsał szloch. Nie chcąc jej przestraszyć, wypowiedział tylko jej imię. Natychmiast podniosła głowę. Kiedy tak stał w cieniu drzewa, musiał się jej wydać ogromny. Krzyknęła przestraszona.

- Si... Simon - wyjąkała. - Och, na Boga, odejdź stąd, odejdź, proszę.

On tymczasem rzucił się przy niej na kolana i przytulił do siebie. Broniła się słabo, łkając z jakąś dziwną rozpaczą, której nie rozumiał i która go przerażała.

- Mów, o co chodzi - zażądał.

- O nic. O wszystko. Godzinę temu myślałam, że nie żyjesz.

Objęła go mocno za szyję i rozpłakała się jeszcze rozpaczliwiej. Gładził ją po plecach i szeptał czułe słowa, aż w końcu powiedział:

- Ale żyję. I to dzięki tobie. Tylko z oddychaniem mam pewne trudności, lecz to dlatego, że mnie ściskasz.

Spojrzała na niego przez łzy, ale nie rozluźniła uścisku.

- Twoja twarz - szepnęła. - Masz paskudne oparzenie. Si-mon, ty musisz być zupełnie wykończony.

- Przesadzasz. Czuję się fantastycznie. Żyję i trzymam ciebie w objęciach. Czego więcej mógłbym pragnąć? Dlaczego płaczesz, Shea?

- Gdyby mój szef... - powiedziała, opuszczając wzrok na swoje ręce, które trzęsły się teraz jak w febrze - gdyby zobaczył mnie w takim stanie, to nigdy już nie pozwoliłby mi nawet

zbliżyć się do helikoptera.

- W powietrzu byłaś bez zarzutu - odparł Simon trzeźwo. - Chyba po wszystkim wolno ci się rozkleić.

- Ależ to do mnie w ogóle niepodobne. To wszystko dlatego, że ratowałam ciebie. A poza tym straciłam zbiornik na wodę, to przede wszystkim... Nie mogłam ryzykować lądowania ze zbiornikiem!

- Bardzo się cieszę, że mając do wyboru między mną a ja-kimś pojemnikiem, wybrałaś jednak mnie. Powinnaś dostać medal za to lądowanie.

- A ty za uratowanie Everetta. - Shea ze wszystkich sił usiłowała się uśmiechnąć. - Tylko, proszę, nie wygadaj się nigdy • przed Billem, jak blisko byliśmy płomieni.

Wciąż drżały jej palce. Kiedy zaczął je łagodnie masować, zmieniła się na twarzy.

- Spójrz na swoje ręce - chlipnęła i znowu łzy popłynęły jej z oczu. - Mogłeś umrzeć, Simon...

Dopiero teraz zauważył, że od straceńczej wspinaczki w jarze ma zniszczone, połamane paznokcie.

- Tak bardzo by cię to zmartwiło? - zapytał zmienionym tonem.

- A jak myślisz? - zaszlochała. - Przecież ja cię kocham! Czy w przeciwnym razie siedziałabym tutaj, bucząc jak małe dziecko?

Ręce Simona znieruchomiały.

- Powiedz to jeszcze raz.

Shea wytarła oczy i parę razy odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić.

- O tym, że ty i Everett się zgubiliście, zawiadomił mnie Steve, kiedy wrócili do bazy ciężarówką. Pomyślałam, że Everett zrobił ci coś złego i strasznie się wystraszyłam.

- Everett przybiegł, żeby mnie ostrzec, że powinniśmy uciekać.

- Coś podobnego! - Shea była tak zdumiona, że od razu przestała płakać. - Ludzie to naprawdę dziwne stworzenia. Nigdy bym nie...

Prawie jej nie słuchając, niepewny, czy przypadkiem się nie przesłyszał, Simon przerwał.

- Shea, czy ty naprawdę powiedziałaś, że mnie kochasz?

- Tak. I dlatego próbuję ci opowiedzieć, co się działo. I - znowu pociągnęła nosem - nie mogę przestać płakać.

- Nie sądzę, żeby to był powód do płaczu - powiedział, chociaż doskonale ją rozumiał.

- Nie pojmujesz, co to znaczy? Nie chciałam się w tobie zakochać, a jednak... stało się. Trzeba było niemal twojej śmierci, żebym wreszcie uświadomiła sobie, jaka jest prawda. Byłam taka głupia.

Simon odgarnął z twarzy Shei mokre od łez pasmo włosów.

- Wiesz, kochanie, podchodzisz do tego z całkiem niewłaściwej strony. Zrozum wreszcie. Ja ciebie kocham. I to się nie zmieni ani jutro, ani nigdy. Nie przestanę cię kochać, jeśli nawet zamierzasz gasić te swoje pożary co lato aż do emerytury. Doszło to do ciebie, czy nie?

- Chyba... chyba tak - odpowiedziała, patrząc na niego nieprzytomnymi oczyma.

- Znowu jesteś śmiertelnie przestraszona, bo wciąż mi nie ufasz. Przysięgam na swój uprzykrzony honor, że zawsze będę • na ciebie czekał. Zawsze. Ale nie mogę przecież udowodnić tego teraz, zaraz. Oddałbym całe moje życie, żeby ci pokazać, że mówię to, co naprawdę myślę. Nie ma takich słów, które załatwiałyby za nas wszystko raz na zawsze.

- Zaufanie - wyszeptała Shea.

- Zaufanie i miłość.

- Kiedy zobaczyłam, że zajęły się szopy, pomyślałam sobie, że już za późno, że już nigdy ci nie powiem, jaka jest prawda. To były najgorsze chwile w całym moim życiu. Miałam uczucie straszliwej straty -jakby mi się wymknęło coś najcenniejszego.

- Nigdy już nie będziesz się tak czuła. Jestem przy tobie i chcę, żeby tak było przez całe życie.

Shea podniosła mokre od łez powieki i popatrzyła Simonowi prosto w oczy.

- Chcę zachować swoją pracę.

- Nigdy nie pomyślałem, że mogłoby być inaczej. Tylko - uśmiechnął się szeroko - czy pilotom przysługują urlopy macierzyńskie?

Odpowiedziało mu roziskrzone spojrzenie.

- Czy nie za wcześnie sobie gratulujesz? Porwał jej rękę i przycisnął do ust.

- Nie widzisz, że sprawdza ci się wszystko, czego chciałaś? Będziesz miała pracę, mężczyznę, który kocha ciebie i którego ty kochasz, a o dzieciach pomyślimy.

- To nie zawsze będzie łatwe - odpowiedziała cicho.

- Myślisz, że o tym nie wiem? Ale razem możemy przenosić góry.

- I schodzić z sosen - zachichotała przez łzy.

- Naprawdę mnie kochasz? Jesteś tego pewna?

- Naprawdę.

A zatem pożar, który omalże nie zabrał mu życia, ofiarował mu zarazem bezcenny dar.

- Powtórz to - zażądał. - Nie sądzę, żeby mi się to mogło kiedykolwiek znudzić.

Shea powiodła palcem po jego wargach.

- Czy twoja matka nie uczyła cię mówić: proszę?

- Sheo, najdroższa - prosił - Sheo, którą wielbię, proszę cię, powiedz mi, że mnie kochasz. Tak, żebym uwierzył, iż to się dzieje naprawdę i że nie przeniosłem się jeszcze do aniołków.

Usiadła mu wygodniej na kolanach i ujęła w dłonie jego brudną twarz.

- Kocham cię, Simon - powiedziała bardzo poważnie. - Kocham cię już od dawna, lecz bałam się do tego przyznać.

- I wyjdziesz za mnie?

- Tak.

- Bez żadnych zastrzeżeń, żadnych „ale" i, jeżeli"?

- Mamy na to całe życie.

- Przeniosę się do Nowej Szkocji, to na początek.

- Prawdę mówiąc łatwiej byłoby się kochać, gdybyśmy mieszkali po tej samej stronie Atlantyku - zażartowała. - Nie mogę wprost uwierzyć, że jestem taka szczęśliwa, a jeszcze przed godziną świat walił mi się na głowę.

Nagle Simonowi przebiegła nowa myśl.

- Zrozumiałaś, że mnie kochasz, zanim zdecydowałaś się na to lądowanie w morzu ognia, czy tak? - zapytał, a kiedy skinęła głową, mówił dalej, jakby rozwiązywał zagadkę: - A zatem wiesz, co myślę? Myślę, że właśnie wtedy, gdy jako pilot musiałaś użyć całej swej sztuki, by wylądować i uciec płomieniom, nastąpiło jakieś cudowne zjednoczenie - ciebie jako pilota i ciebie jako kobiety.

- To znaczy, że mogę być i jednym, i drugim - powiedziała powoli. - Mogę kochać ciebie i wykonywać swój zawód. Nie muszę już odpychać cię jak wtedy nad ranem w mieszkaniu Jima. Teraz wydaje się to takie oczywiste. Dlaczego tego nie rozumiałam?

- Ten pożar wyświadczył nam ogromną przysługę.

- Widać trzeba było czegoś aż tak drastycznego, żebym wreszcie wydoroślała.

Pocałował ją znowu.

- Szkoda tylko, że z kochaniem będziemy musieli poczekać aż do weekendu. Nie wiem, jak wytrzymam tak długo.

Popatrzyła na niego spod rzęs.

- Chester dał mi wolne na resztę dnia. Nie muszę się meldować aż do dziesiątej wieczorem... Moglibyśmy podkraść Jimowi ciężarówkę i pojechać do mojej chaty.

- To jest pomysł! - Simon zachichotał. - A więc znowu chcesz się ze mną kochać, panno Mallory?! Jeden rzut oka na twoją twarz wystarczy Chesterowi, żeby wiedzieć, cośmy tu robili. Czy wiesz, jak ci usmarowałem twarz swoimi sadzami?

- Myślę, że po powrocie dziś wieczorem powinniśmy ogłosić nasze zaręczyny.

- Nie sądzę, żebyśmy ich tym zbytnio zaskoczyli - zaśmiał się Simon, przypominając sobie niedawną grę w karty.

Shea wstała z ziemi i pochyliła się, by pomóc mu wstać;

- Dasz radę znowu latać? Skinęła głową.

- A ty? Będziesz pracował w lesie?

- Jeśli Jim się zgodzi. Strasznie się tym wszystkim zdenerwował. Wiesz co? Powiedzmy mu o zaręczynach, kiedy będziemy go prosić o pożyczenie wozu.

Jim był tak szczęśliwy, że oddałby im w tej chwili wszystko. Trzy kwadranse później jechali już do domu Shei.

- Nawet cię nie dotknę, zanim się nie umyję - powiedział Simon. - Ćwiczenie woli, rozumiesz?

Zerknęła do lusterka i zobaczyła brudne smugi na swojej twarzy.

- Niezły pomysł - uśmiechnęła się lekko.

Simon namydlał się przez dobre kilka minut. Oparzony policzek piekł go jak diabli, szczypały poranione palce. Bolące plecy poddawały się z rozkoszą biczom gorącej wody. W pewnym momencie do kabinki z prysznicem wśliznęła się Shea. Była naga.

Bardzo się starała wyglądać tak, jakby coś takiego robiła co dzień.

- Jesteś cały posiniaczony - powiedziała.

- Nieważne.

Nie potrafił oderwać od niej oczu. Była mokra i gibka. Namydlił ją, dotykając z rozkoszą tak dobrze zapamiętanych linii jej bioder i piersi, aż wreszcie, nie panując już dłużej nad sobą, wyłączył wodę, owinął Sheę ręcznikiem i zaniósł ją do sypialni.

- W porównaniu z Everettem jesteś lekka jak piórko - zażartował, a potem długo nie mówił nic, pozwalając swemu ciału wyrazić lepiej niż jakiekolwiek słowa całą miłość do niej.

Ona także uległa miłosnemu uniesieniu, lecz pierwsza przerwała milczenie.

- Kocham cię, Simon - powiedziała z oddaniem, a zarazem z jakąś charakterystyczną dla niej dumą.

Nigdy nie chciał odbierać jej tej dumy, nawet jeśli uwielbiał, gdy oddawała mu się bez reszty.

- Jestem twój na wieki - wyszeptał chrapliwie, czując, jak wzbiera w nim cała miłość, całe oddanie, które miał dla niej.

Leżeli potem długo, rozmawiając, przysypiając, dotykając się nawzajem z największym upodobaniem. Shea nalegała, żeby opatrzył sobie policzek. Później przyrządzili razem jakiś mało wyszukany posiłek, zbyt zajęci czym innym, by zastanawiać się nad jedzeniem. Kwadrans po dziewiątej, trzymając się za ręce, zmierzali krętą ścieżką w stronę podjazdu. Nad ich głowami szumiał zielony baldachim. Simon był do głębi szczęśliwy. Wiedział, że z tą kobietą u boku będzie mógł tak iść przez całe życie.

EPILOG

W sobotę późnym popołudniem Simon i Shea szli razem inną ścieżką. Wiodła ona przez ogród Minnie. Wcześniej kochali się w chacie Shei. To zbliżenie było dla Simona wyjątkowo ważne, ponieważ czuł, że oboje ofiarowali sobie wszystko co najcenniejsze. Ciało i duszę, myślał, przesuwając palcem pod jej podkrążonymi oczami.

- Tak wygląda kobieta, z którą ktoś kochał się tak jak trzeba - powiedział z uśmiechem. - Gorąco i prawdziwie.

Miała aksamitne, zaróżowione policzki i promienne oczy.

- Nie sądziłam, że mogę być aż tak szczęśliwa.

Na srebrzystych listkach maków wisiały krople wody. Było mokro. Przez dwa dni deszcz lał jak z cebra. Straszliwe ulewy sprawiły, że po raz pierwszy, na cały tydzień, udało się zapanować nad pożarem lasów.

- Jesteś całym moim życiem, Sheo - oświadczył Simon, otrząsając wodę z przemoczonych nogawek spodni.

- I ty moim.

Nagle uchyliły się drzwi domku. - Słyszę, że bierzecie ślub - zawołała Minnie.

- Przed Minnie niczego nie da się ukryć. To było do przewidzenia - zachichotała Shea, a głośniej powiedziała: - Zapraszamy.

- I przynieśliście dla mnie obraz. - Minnie nie odrywała oczu od pakunku, który Simon niósł pod pachą. - Wchodźcie, wchodźcie, upiekłam sucharki, całe dwie blachy.

- Będę musiała wziąć przepis - wtrąciła Shea.

- Proszę jej nie wierzyć - roześmiał się Simon. - Wszystko to tylko pozory. Ona i kuchnia... nie wytrzymam.

- Nieprawda! - obruszyła się Shea. - Zimą będę się zajmować domem. Ale latem na ciasteczka rzeczywiście będziesz musiał jeździć do Minnie.

Shea również przyniosła paczkę. Był w niej większy z dwóch olejnych portretów Tiggera. Właśnie ten obraz Minnie odwinęła najpierw.

- Piękne - wyszeptała, mrugając oczami. - Naprawdę świetnie go zapamiętałeś, Simon. Nie przypuszczałam jednak, że namalujesz aż dwa obrazy.

Gdy zdzierała papier z większego pakunku, Simon bacznie obserwował jej twarz. Chociaż nic nie mogło zachwiać jego pewnością, że obraz jest dobry, bardzo chciał, żeby podobał się również Minnie.

Pakowy papier opadł na podłogę i staruszka odwróciła obraz do światła. Przez dłuższą chwilę nie odzywała się ani słowem, aż w końcu powiedziała miękko:

- Tak bym chciała, żeby mój Arnold mógł to zobaczyć... Bo on jest tutaj, na tym obrazie, prawda? I on, i Tigger, i ja sama w naszym ogródku. My wszyscy.

Na kuchni zagwizdał czajnik i Shea poszła go wyłączyć.

- Dziękuję ci, Simon - powiedziała Minnie po prostu. - Zachowam ten obraz jak najcenniejszy skarb.

Dwie godziny później Shea i Simon pojechali do domu Jima na zaręczynową kolację. A w poniedziałek, gdy Shea wróciła do pracy, Simon zaczął pracować nad portretem. Miał to być ślubny prezent dla Shei, przeznaczony jedynie dla jej oczu, portret zrobiony na podstawie szkicu, który powiesiła sobie na ścianie.

Chciał namalować ją taką, jaką zobaczył ją po raz pierwszy - nagą, ozłoconą słońcem pływaczkę pośród wodnych lilii.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
252 Field Sandra Dziki ogien
252 Field Sandra Dziki ogień
Field Sandra Dziki ogień
252 Field Sandra Razem dookoła świata
Field Sandra Gorszaca propozycja
327 Field Sandra Muszę odzyskaą żonę
606 Field Sandra Piekielny Jared
289 Field Sandra Zabawa w randki
Field Sandra Muszę odzyskać żonę
Field Sandra Clementina
Field Sandra Piekielny Jared
Field Sandra W krainie fiordów 40
274 Field Sandra Słońce w środku nocy
082 Field Sandra Kraina dobrej nadziei
40 Field Sandra W krainie fiordów
040 Romantyczne podróże Field Sandra W krainie fiordów
Field, Sandra Bilder der Liebe
Field Sandra Milioner i tajemnicza nieznajoma
606 Field Sandra Piekielny Jared 2

więcej podobnych podstron