Caroline Anderson
Smak życia
Tego dnia Kathleen Hennessy była w bojowym nastroju.
Właśnie wróciła z rodzinnego Belfastu, gdzie spędziła cały weekend, posłusznie zachwycając się najnowszym wnukiem w rodzinie Hennessych oraz wysłuchując niezliczonych docinków i uwag o porządnych, katolickich dziewczętach, które zamiast hulać, powinny ustatkować się i założyć rodzinę. Na litość boską, żachnęła się w duchu, sześć lat pracy na oddziale nagłych przypadków szpitala Audley Memoriał trudno uznać za hulaszczy tryb życia! Sądząc z tego, jak bardzo rodzina potępiają za pozostawanie panną, można by przypuszczać, że jest kobietą lekkich obyczajów...
I to cała rodzina – z wyjątkiem Marii. Tylko ona ją rozumie, głównie dlatego, że w wieku dwudziestu sześciu lat jest matką czwórki dzieci i spodziewa się piątego. Miała tak obiecujące perspektywy zawodowe jako fizjoterapeutka, a teraz – pomyślała ze złością Kathleen – siedzi z dziećmi w domu, jak w klatce, a jej mąż spokojnie wspina się na kolejne szczeble kariery.
Precyzyjnie ustawiła samochód na swoim miejscu parkingowym przed szpitalem, wysiadła i zamknęła drzwi. Cholerni autokraci! Dlaczego nie są w stanie pojąć, że nie chce być stateczną mężatką z kupą dzieciaków, w długach po uszy i nie mającą nic z życia?
Egoistka – tak o niej mówią. No i dobrze. Niech im będzie. Jest egoistką. Może właśnie dlatego pracuje na najcięższym oddziale szpitala, pomagając pozbierać się – czasami dosłownie – pacjentom lub, w razie niepowodzenia, pocieszając zrozpaczone rodziny.
– Pewno myślą, że przez cały dzień noszę nocniki – powiedziała na głos i ze złością trzasnęła drzwiami samochodu.
Odruchowo spojrzała na miejsce, gdzie powinien stać samochód Jima Harrisa, ale natychmiast przypomniała sobie z żalem, że od dziś go już nie będzie. Przeniósł się do Londynu. Niedługo dowiem się, kto zajmie jego miejsce, pomyślała, rzucając okiem na zegarek. Nagle zamarła ze zdumienia na widok wielkiego motocykla, który leniwie wjechał na miejsce parkingowe ordynatora i zatrzymał się.
– Co za bezczelność! – wymamrotała. Wrzuciła do torebki wyszarpnięte z zamka kluczyki i z wysoko uniesioną głową ruszyła przez parking.
– Przepraszam, ale nie może pan zostawić tu motocykla! – oznajmiła zdecydowanie, patrząc prosto w oczy kierowcy.
To był błąd. Nawet porysowana plastikowa osłona hełmu nie była w stanie ukryć wyrazu jego oczu – hipnotycznych i śmiejących się do niej. Tajemniczy motocyklista przyciągał ją niczym magnes. Miał długie, szczupłe nogi, opięte czarnymi skórzanymi spodniami. Do diabła, czarna skóra opinała całe jego ciało! Kiedy zsiadł z motocykla i wyprostował się, poczuła szybsze bicie serca. Chyba dwieście uderzeń na minutę! To absurdalne, pomyślała.
Spokojnie, bez pośpiechu zdjął grube rękawice i położył je na baku, potem zsunął hełm. Ciemne, prawie czarne, rozwichrzone włosy oraz gęsta szczecina na brodzie upodobniały go do zawadiackiego pirata. Kształtne, zmysłowe usta lekko drgały w kącikach.
Ponownie spojrzała mu prosto w oczy i ignorując trzepotanie serca, próbowała mu się przeciwstawić.
– Nie może pan zostawić tu motoru, bo to miejsce jest zarezerwowane dla ordynatora. Jeśli będzie pilnie potrzebny i nie znajdzie miejsca do zaparkowania, straci cenny czas, w którym mógłby pomóc umierającemu.
Wąskie, ciemne brwi uniosły się sarkastycznie nad iskrzącymi się śmiechem szarymi oczami. Matko Święta, co za wspaniałe oczy! Zmusiła się do skoncentrowania uwagi.
– Nie sądzi pani, że brzmi to melodramatycznie? – spytał niskim, zwodniczo leniwym tonem.
Poczuła mrowienie od samego brzmienia jego głosu i wprawiło ją to w jeszcze większą złość.
– Nie. I gdyby miał pan jakiekolwiek pojęcie o oddziale nagłych przypadków, wiedziałby pan, że mam rację – warknęła.
Pochylił głowę w błazeńskim ukłonie i zaśmiał się.
– Ustępuję przed pani profesjonalizmem – powiedział półgłosem.
– To dobrze. – Usłyszawszy w swoim głosie zbyt miękki ton, natychmiast dodała twardo: – Proszę zabrać stąd swój motocykl.
– Naprawdę nie sądzę...
– Zabierze go pan sam, czy mam zawołać strażników, żeby to zrobili za pana?
Uśmiechnął się.
– Wiesz, Irlandko – odezwał się – z takim temperamentem powinnaś mieć bardziej rude włosy...
Jedwabisty, zmysłowy głos obezwładnił ją na chwilę, zaraz jednak odzyskała rezon i wyprostowawszy się na całe swe sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, spojrzała na niego z furią.
– Tego już za wiele – wycedziła. Obróciła się na pięcie i odeszła z dumnie uniesioną głową. Zza pleców dobiegł ją śmiech, który jeszcze bardziej wzmógł jej wściekłość.
Silnie pchnęła wahadłowe drzwi i z impetem weszła do budynku. W szatni dwie pielęgniarki na jej widok oderwały się od ściany i wymamrotawszy „dzień dobry, siostro” wyszły na korytarz.
Kathleen stanęła przed lustrem i studiowała swe odbicie. Gbur, wcale nie jestem ruda, zżymała się. Co prawda, jej włosy miały w słońcu rudy odcień, ale w tej chwili nie chciała o tym myśleć. Są przecież zdecydowanie ciemnokasztanowe, upewniała się patrząc na niełatwą do utrzymania, niesforną burzę loków – przeciwieństwo jego gładkich włosów, prawie czarnych, z wyjątkiem skroni przyprószonych siwizną.
Siwizna harmonizuje z jego oczami, pomyślała, i kiedy przypomniała sobie, że podczas śmiechu migotały wewnętrznym światłem, jak kryształ górski pod wodą, jej własne straciły ostrość widzenia.
Tfu! Zaraz zacznie jeszcze recytować wiersze.
Zobaczyła w lustrze oczy płonące ogniem, jak u kota w ciemności. Dziwne, że nie dymiło jej z uszu!
Ale, na Boga, w tym skórzanym stroju wyglądał naprawdę nieźle...
Odwróciła się od lustra z niesmakiem. Tak dać się ponieść uczuciom i to przez jakiegoś motocyklistę! Na litość boską, pewno cały jest wytatuowany! Bezlitośnie stłumiła dreszczyk ciekawości. Może jej rodzina miała rację; może powinna się już ustatkować.
Wyjęła z szafki plisowany czepek i po upewnieniu się, że leży idealnie, tak jak powinien, przypięła go do włosów spinkami. Wokół siostry Hennessy wszystko musiało być idealne – włączając w to Tego Mężczyznę?
Spojrzała na zegarek i skrzywiła się. Nie starczy już czasu, żeby wezwać straż. Wyszła z szatni, wstąpiła do swego pokoju po raport z nocnej zmiany i udała się do pokoju pielęgniarek.
Nie dotarła tam jednak. Na środku korytarza stała jedna z pielęgniarek, którą widziała w szatni, zarumieniona i chichocząca jak idiotka, a Ten Mężczyzna swobodnie z nią gawędził.
Rozwścieczona, podeszła do nich energicznie.
– Przepraszam, ale tu może przebywać wyłącznie personel. A siostra jest tu w jakimś celu?
Dziewczyna zarumieniła się jeszcze bardziej i stanęła na baczność.
– Och... Tak, siostro. To mój pierwszy dzień pracy na oddziale.
Kathleen zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.
– Doprawdy? W takim razie proszę pójść ze mną. Wyjście jest tam, proszę pana – dodała znacząco i pomaszerowała w stronę magazynu.
– A teraz, młoda damo, powinnaś dowiedzieć się czegoś o tym, jak prowadzę ten oddział. Po pierwsze, moje siostry nie wystają na korytarzach, zabawiając się czczymi rozmówkami z obcymi mężczyznami!
– Ale, siostro, on spytał mnie...
– Nie chcę nic o tym wiedzieć! Miałam już z nim dzisiaj kłopoty. Najlepiej zejdź mu z drogi, dopóki się go nie pozbędę. Natomiast tu jest bałagan. Chcę, żeby wszystko zostało sprzątnięte i posortowane, zanim znowu pojawią się pacjenci. Jasne? Tutaj jest lista, jeśli trzeba coś uzupełnić, proszę dać mi znać. Przyślę jeszcze jedną siostrę do pomocy.
– Wyszła majestatycznie i poszła zadzwonić. Ochrona szpitala poinformowała ją, że od razu kogoś wysyłają i Kathleen zajęła się oczekującymi pacjentami.
Jedno paskudne zwichnięcie wymagało prześwietlenia, podejrzany wyrostek konsultacji chirurgicznej, a parę ran i innych, mniejszych uszkodzeń ciała – mycia i zszycia.
Mick O’Shea, młodszy asystent na chirurgii i jej dawny kolega ze stażu, wpadł do gabinetu, kiedy jednemu z pacjentów czyściła ranę na ręce.
Podśpiewywał, jak zwykle, radośnie po irlandzku, ale rzuciła mu tylko ponure spojrzenie.
– Dzień dobry, doktorze – powiedziała karcącym tonem.
Przybrał skruszony wygląd i w skupieniu przyglądał się ranie.
– Parę maleńkich szwów. Jest siostra pewna, że da sobie z tym radę?
– Zapewne lepiej od pana – odparowała z przesłodzonym uśmiechem i, po kilku uspokajających słowach skierowanych do pacjenta, wyprowadziła Micka na korytarz. – Twój pacjent jest tutaj – rzuciła krótko.
Mick zatrzymał ją, ujmując za ramię.
– Co cię gryzie?
– To widać? – spytała z niechęcią.
Roześmiał się.
– Jestem ekspertem od stosunków międzyludzkich w rodzinie i wiem, że wyjeżdżałaś na weekend!
– Byłam w domu – parsknęła szczerym śmiechem.
– Nasłuchałam się utyskiwań, że nie mam męża i tuzina dzieciaków.
Mick roześmiał się.
– Czyżbyś sądziła, że ja nigdy nie jeżdżę do domu?
Uśmiechnęli się do siebie ze zrozumieniem i Mick objął ją w przyjacielskim uścisku.
– Oczywiście, zawsze możesz wyjść za mnie i zwalić winę za brak dzieci na moje wojenne rany...
Zakrztusiła się ze śmiechu.
– Jakie wojenne rany?
– Licentia poetica, kochanie. – Zaśmiał się zuchwale. – Bylibyśmy uroczą parą, nie sądzisz? Wyobrażasz sobie swoją matkę w różowym kapeluszu przybranym czereśniami na naszym weselu? Co powiesz na szybkiego całusa dla przypieczętowania umowy?
– Puść mnie, ty stary lubieżniku! – Odepchnęła go ze śmiechem i podniósłszy wzrok zobaczyła Bena Bradshawa i Tego Mężczyznę, wychodzących z pokoju ordynatora.
Z pewnością brał niedawno prysznic. Wilgotne pukle opadały mu na czoło, z brody zniknęła szczecina, miał na sobie normalne spodnie i koszulę, a nawet krawat. Co prawda wisiał on luźno, a węzeł znajdował się o wiele niżej niż rozpięty kołnierzyk, mimo to mężczyzna wyglądał prawie dystyngowanie – i bardzo, bardzo seksownie. I znowu przebywał w niedozwolonym miejscu. Otworzyła usta, a wtedy on mrugnął do niej szelmowsko.
– Znowu się spotykamy – powiedział z uśmiechem.
– Dzień dobry – powitał go Mick. – Jak się udał weekend?
– Nieźle, choć na początku było zbyt wietrznie. Kathleen spojrzała ostro na Micka.
– Znacie się?
Mick skinął głową, a Ben Bradshaw przerwał niezręczną ciszę.
– Poznał pan już siostrę Hennessy? – zapytał.
Usta Tego Mężczyzny lekko się uniosły.
– Tak, my już... hm... rozmawialiśmy – odpowiedział z uśmiechem drgającym w kącikach ust i malutkim dołeczkiem na jednym policzku. Wyciągnął rękę i przedstawił się: – Jack Lawrence.
Kathleen marzyła, by zapaść się pod ziemię. Czerwona jak burak uścisnęła krótko jego dłoń, pragnąc rozpaczliwie cudu. Matko Święta, modliła się w duchu, przez tyle lat byłam grzeczna, czy nie mogłabyś mi pomóc?
Niestety. Nie pomogły ani modlitwy, ani przekleństwa – ziemia nie otworzyła się. Jack Lawrence wypuścił jej dłoń i zwrócił się do Bena.
– Jak minęła reszta weekendu? Przepraszam, że musiałem cię wczoraj opuścić.
– Bez problemów. Nie było niczego drastycznego.
– To dobrze. Siostro Hennessy, czy moglibyśmy porozmawiać przy kawie, a ci dwaj młodzi ludzie zajmą się swoimi obowiązkami?
Straciła głowę.
– Muszę... muszę zszyć ranę... – wydukała po chwili.
– Ben, mógłbyś się tym zająć? Uważam, że siostra Hennessy i ja musimy porozmawiać. Będziemy w moim gabinecie.
I na tym się skończyło.
Poszła z nim, odrętwiała, najpierw do pokoju lekarskiego, żeby zrobić kawę, a potem do pokoju ordynatora – jego pokoju. Próbowała przypomnieć sobie dokładnie ich rozmowę na parkingu i jak bumerang wróciło do niej „gdyby miał pan jakiekolwiek pojęcie o oddziale”. O, Boże – znowu modliła się o cud – spraw, żeby to był sen...
Otworzył przed nią drzwi, potem je zamknął i wskazał jej fotel, a sam oparł się o parapet i uśmiechnął szeroko.
– Chciałaby pani zacząć?
– Niekoniecznie... Wciąż staram się przełknąć resztę tej gorzkiej pigułki – przyznała ponuro.
Parsknął śmiechem, tak zachwycająco frywolnym, że aż dreszcz przebiegł po jej plecach. Odstawiła kawę, żeby się nie wylała i spojrzała na niego wyzywająco.
– Dlaczego pan nic nie powiedział? Uśmiechnął się leniwie.
– Na przykład?
– Nie wiem... Cokolwiek. Jestem pani nowym szefem byłoby dobre. A pan po prostu stał i robił ze mnie kompletną idiotkę...
– O, nie, Irlandko – potrząsnął głową – pani sama to robiła.
Znowu się zarumieniła.
– Mógł pan coś powiedzieć – powtórzyła z uporem.
– Ma pani rację, mogłem. To było nieuprzejme z mojej strony. Przepraszam.
Rzuciła mu przenikliwe spojrzenie przekonana, że z niej żartuje, ale twarz miał poważną i patrzył na nią łagodnie.
– Nie wyglądał pan na ordynatora.
– To prawda.
– Powinien pan był powiedzieć...
– Powinienem. Nie dała mi pani jednak wielkiej szansy...
– Bzdura! Miał pan wszelkie możliwości.
Wzruszył ramionami i zaśmiał się cicho.
– Chyba tak, ale nie mogłem sobie odmówić odrobiny niewinnej zabawy i wie pani, Irlandko, jest pani piękna, kiedy się złości.
Nie mogła znaleźć słów.
Zadzwonił telefon i mężczyzna podniósł słucha– Lawrence.
Słuchał przez chwilę z narastającym rozbawieniem na twarzy, potem podał jej słuchawkę.
– Ochrona szpitala do pani... Coś o motorze na parkingu...
Kathleen wiedziała, że nie umiera się z upokorzenia. Niewątpliwie kiedyś będzie się cieszyła, że przeżyła, ale teraz była zbyt zażenowana, by mogło ją to podnieść na duchu.
Nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby nie oskarżyła tej młodej pielęgniarki o wałęsanie się z nim po korytarzu – teraz będzie musiała się nabiedzić, żeby wyjść z tego z twarzą.
W końcu zebrała w sobie odwagę, poprosiła dziewczynę do swego pokoju i przeprosiła.
– Pomyliłam się – przyznała. – Nie wiedziałam, kim on jest, a przy problemach, jakie ostatnio były z ochroną szpitala, ostrożności nigdy za wiele.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
– Też nie wiedziałam, kim on jest. Zapytał mnie, gdzie można panią znaleźć, odpowiedziałam, że nie wiem i wtedy spytał, czy też jestem tu nowa, a wówczas pojawiła się pani i... – Urwała. – Nie wyglądał... no, jak ordynator, prawda?
– Nie, siostro, ale jest nim. – Kate była wdzięczna dziewczynie za wyrozumiałość. Spojrzała na identyfikator przypięty do fartucha. – Amy, czy pracowałaś już na chirurgii?
– W zeszłym roku pracowałam jakiś czas z siostrą Lovejoy na ortopedii.
– I jak ci szło?
– Dobrze. – Zagryzła wargę. – Miałam pewien problem z panem Hamiltonem... zrobiłam coś dość głupiego i wpadł we wściekłość... ale potem okazał się w porządku i zachowywał się wspaniale. Mimo to siostra Lovejoy była dla mnie zawsze miła.
Kathleen jęknęła w duchu. Tylko tego jej brakowało – pielęgniarki, która robi błędy.
– Cóż, Amy, jeśli nie będziesz czegoś pewna, po prostu zapytaj, dobrze? Tutaj nie możemy pozwolić sobie na błędy. Na początku przez parę dni popracujesz ze mną, a kiedy mnie nie będzie to z którąś ze starszych pielęgniarek. No, dobrze, teraz chodźmy do izby przyjęć.
Poszła z Amy wzdłuż korytarza.
– To są sale dla pacjentów chodzących, te dla ciężkich przypadków, a dalej sala reanimacyjna. Po lewej mamy parę łóżek dziennego pobytu dla pacjentów, którzy są na obserwacji, tam są dwie sale operacyjne, a w tamtych pokojach na końcu robi się prześwietlenia i zakłada gips.
Amy z oczyma wielkimi jak spodki skinęła głową, a Kathleen przypomniała sobie swój pierwszy dzień na tym oddziale.
– Nie martw się, dasz sobie radę. Zaopiekuję się tobą.
W rzeczywistości dzień okazał się zadziwiająco spokojny, wymagający jedynie rutynowych czynności – idealny, by odzyskać spokój ducha.
Niestety, oznaczało to, że niewiele zajęć miał również ordynator, i ilekroć się obróciła, nieomal wpadała na niego.
– Sprawdza mnie pan? – spytała go wreszcie wczesnym popołudniem.
– Oj, Irlandko, sama wiesz najlepiej – odpowiedział z impertynenckim uśmiechem.
I wówczas zadzwonił czerwony telefon.
– Dobrze – powiedziała Kathleen. – Wiozą nam na sygnale młodego człowieka, który wpadł pod pociąg.
Być może próba samobójstwa, nie wiadomo. Tak czy owak, jest znaczna utrata krwi, poważne i rozległe uszkodzenia nóg oraz miednicy, a także klatki piersiowej. Będzie potrzebna plazma i próbki krwi do natychmiastowej transfuzji. Na początek trochę zero Rh minus. Dobra, ruszajmy.
Po przygotowaniu sali reanimacyjnej poinformowali oczekujących pacjentów, że z powodu poważnego wypadku może nastąpić zwłoka w przyjmowaniu. Jak zwykle rozległy się narzekania, które ucichły w chwili, gdy karetka zatrzymała się przed wejściem i otworzono drzwi.
Krzyczał. Takie przenikliwe, drażniące każdy nerw, wycie z bólu zawsze mroziło krew w żyłach Kathleen, a ludzie z poczekalni zszokowani zamilkli.
Szybko zawieźli go na reanimację. Kathleen rzucała na prawo i lewo polecenia. Jednakże nawet ona, po tylu latach pracy na tym oddziale, wpadła w szok kiedy zdjęto z mężczyzny koc. Obie nogi miał całkowicie zmiażdżone, prawą do połowy uda, lewą do biodra. Z rozciętej głowy płynęła krew, a porwana i zniszczona kurtka mogła oznaczać uszkodzenie klatki piersiowej. Ponadto, prawe ramię leżało pod dziwnym kątem, jakby było złamane lub zwichnięte.
Amy Winship, zaledwie rzuciła okiem, natychmiast wyszła z sali, a Ben Bradshaw zastygł z przerażenia. Jedynie Jack Lawrence wydawał się nieporuszony, beznamiętnie przyglądając się temu, co wyłaniało się spod rozcinanego przez Kathleen ubrania. Wszędzie była krew, z każdą sekundą coraz więcej, i wydawało się, że nie są w stanie jej zatamować. W szczególnie złym stanie była lewa noga, naczynia krwionośne nie reagowały. Udało się spowolnić wyciek, ale nie zatrzymać, a do tego ranny przez cały czas przeraźliwie krzyczał.
– Na litość boską, ściągnijcie tu anestezjologa, żeby go uciszył – mruknął Jack Lawrence i przeszedł do głowy pacjenta, automatycznie sprawdzając jego źrenice. – Czy ma jakieś dokumenty?
Kathleen potrząsnęła głową.
– Nie, żadnych. Sanitariusze z karetki sprawdzili jego ubranie.
– Cholera jasna. Trzeba szybko sprowadzić jego krewnych.
– Mówi pan poważnie? – Uniosła pytająco brwi.
Uśmiechnął się ponuro.
– Co z chirurgiem? Potrzebny też jest ortopeda i torakochirurg.
– Przed czy po wypisaniu aktu zgonu? – wycedził pod nosem Ben.
Kathleen spojrzała na niego.
– Po prostu jestem realistą, staruszko – oświadczył ze wzruszeniem ramion.
– Nie martw się na zapas i nie nazywaj mnie staruszką. Po prostu rób swoje, dobrze? Zatamowałeś już krwawienie?
Pokręcił przecząco głową.
– Wycieka z brzucha. Myślę, że przydałby się chirurg.
Jack zbadał klatkę piersiową młodego człowieka i obserwował jego oddech, przerywający na chwilę krzyk. Widząc nierytmiczne unoszenie się i opadanie żeber w zamyśleniu pokręcił głową. Kathleen, obchodząc technika robiącego zdjęcia przy pomocy przenośnego aparatu rentgenowskiego, pobrała próbkę krwi do zbadania, przygotowała wszystko do transfuzji i umyła klatkę piersiową, żeby umożliwić monitorowanie akcji serca. Kładąc na piersi elektrody poczuła pod palcami nagłe zapadnięcie się części klatki piersiowej.
– Połamane żebra – oznajmiła spokojnie.
Jack skinął głową i odciągnął ją na bok.
– Sądzę, że to zapadnięcie płuca. Prawdopodobnie w to miejsce został uderzony przez pociąg. Miednicę ma też potrzaskaną, na drobno, a w brzuchu masywne krwawienie wewnętrzne.
Kiwnęła głową.
– To dlaczego jeszcze żyje?
– Bóg jeden wie. – Spojrzeli sobie w oczy i jednocześnie skierowali wzrok na monitor pracy serca. – Ale niezbyt dobrze mu to idzie, co? Przydałaby się echokardiografia. Zajmij się tym.
Nie ma to zbyt wielkiego sensu, pomyślała w duchu, ale trzeba działać rutynowo.
Kiedy dzwoniła do dyspozytorni i przekazywała polecenie Jacka, wszedł Michael Barrington, ortopeda. Przyjrzał się pogruchotanym kościom udowym młodego człowieka i zaklął cicho lecz soczyście.
– Jest już po prześwietleniu?
– Tak – potwierdził Jack. – Zaraz dostarczą zdjęcia. Michael zagryzł wargi.
– Nieźle się urządził, co? Czy wiadomo dlaczego?
– Nie. Nie wiemy nawet, czy to był wypadek. Oczy obecnych zwróciły się na monitor. Pacjent nadal żył, choć jego stan znacznie się pogorszył. Wszedł Peter Graham, anestezjolog. Po podaniu środków uśmierzających, ból pacjenta się zmniejszył. Jęczał teraz, ale przynajmniej przestał wyć z bólu.
Amy, lekko uchyliwszy drzwi, wetknęła głowę i poinformowała Kathleen, że policja znalazła na torach dokumenty oraz przywiozła rodziców młodego człowieka.
– Nazywa się Steven Blowers. Chcą go zobaczyć.
Kathleen wymieniła spojrzenia z Jackiem i potrząsnęła głową.
– Zaprowadź ich do gabinetu i podaj herbatę. Za chwilę ktoś z nas do nich przyjdzie – poleciła dziewczynie. – Aha, Amy? Nie mów im nic.
Z wyrazem ulgi na twarzy Amy odeszła. Przyniesiono zdjęcia rentgenowskie i Michael przyjrzał się im uważnie.
– Uhm. Mam je omówić, czy to czysto akademickie zadanie? – spytał cicho.
– Chyba tak – powiedział Jack ze smutnym uśmiechem. – Zobaczymy, co powie torakochirurg.
Kiedy ten pojawił się chwilę później, rzucił jedynie okiem na zdjęcia i pokręcił głową.
– Żartujecie sobie – powiedział zimno. – Spójrzcie na ten cień tutaj: wybrzuszenie w sercu albo w aorcie. Chłopak już przepadł. Nie przeżyje narkozy, a jeśli nawet, to kto chciałby do końca życia być cholernym inwalidą. No, cóż, niewiele jest do stracenia. Wieźmy go na salę operacyjną. – I pogwizdując, niespiesznie wyszedł.
Kathleen spojrzała na Michaela Barringtona. Usta zacisnął w cienką linię, a jego oczy zmieniły się w kawałki błękitnego lodu.
– Wezwijcie mnie, jeśli będę potrzebny przy operacji, choć wolałbym, żeby zrobił to Tim Mayhew. Nie wiem, czy w towarzystwie tego młokosa potrafię zapanować nad sobą. – Obrócił się na pięcie i wyszedł dumnym krokiem, prawie niedostrzegalnie utykając.
– Co go gryzie? – Jack uniósł brew.
– Jest cholernym inwalidą – odparła zwięźle.
– Co takiego?
– Ma sztuczną nogę. W zeszłym roku pomagał pasażerom wykolejonego pociągu i został uwięziony we wraku. Musieliśmy amputować mu część nogi, żeby go stamtąd wyciągnąć.
– Och...
W tym momencie ich pacjent jęknął i otworzył oczy. W mgnieniu oka Kathleen była przy nim.
– Steven? Jesteś w szpitalu. Słyszysz mnie?
Zwilżył wargi i skinął lekko głową.
– Spartoliłem, co? – powiedział ledwo dosłyszalnym głosem. – Myślałem, że wszystko pójdzie szybko – ciągnął z ogromnym wysiłkiem. – Pozwólcie mi odejść... błagam, pozwólcie mi umrzeć. Nie wiecie, o co tu chodzi.
Uścisnęła jego rękę.
– Chcesz mi powiedzieć?
– Danny – wyszeptał z trudem. – Moja wina... Zaraziłem go HIV-em.
– O Jezu – wymamrotał ktoś za jej plecami. Kathleen zamknęła oczy. Pokój wyglądał jak krwawa łaźnia, wszyscy mieli na sobie krew, a pacjent miał AIDS.
Wspaniale. Cóż, zdarzało się tak wcześniej i na pewno będzie zdarzać w przyszłości. Jack miał krew na policzku i na rękach powyżej rękawiczek. Bóg wie, gdzie sama była umazana krwią. O ile jednak wiedziała, nikt z obecnych nie skaleczył się ani nie ukłuł igłą.
Usłyszała, jak Jack spokojnym głosem polecił wszystkim wziąć prysznic, przebrać się i wrócić w kompletnym stroju ochronnym.
Steven znowu jęknął, więc wróciła do roli pielęgniarki.
– Są tu twoi rodzice, Steven. Chcą cię zobaczyć. Czujesz się na siłach?
Skrzywił lekko usta w gorzkim uśmiechu.
– A poczuję się lepiej? – szepnął.
To nie było pytanie. Kathleen podniosła wzrok na Jacka z niemą prośbą w oczach. Skinął głową. Nadeszła chwila szczerości.
– Masz poważne uszkodzenie jamy brzusznej i klatki piersiowej, a także nóg.
– Czy umrę? – Spojrzał jej prosto w oczy.
– Obawiam się, że to dość prawdopodobne.
– Nie bój się. To dobrze, naprawdę. Tego właśnie chcę...
Przymknął powieki i polizał wargi.
– Napiłbym się.
– Postaram się o zimną wodę.
Przyniosła ją jedna z pielęgniarek, a Kathleen, trzymając kubek w dłoni, zwilżała mu usta umoczonym w wodzie tamponem.
– Dzięki – powiedział jeszcze słabszym głosem.
Kathleen nie sądziła, by mogli zwlekać dłużej.
Spojrzała na Jacka.
– Pójdę po nich.
– Dzięki.
Kiedy przechodził obok niej, wzięła czysty tampon i wytarła mu krew z policzka.
– Mógłbyś najpierw zmienić fartuch. Spojrzał na siebie i odchrząknął.
– Chyba masz rację. Przykryj go kocem. Wrócił po minucie z parą pięćdziesięciolatków, trzymających się kurczowo za ręce.
Byli zszokowani stanem swego syna i nie mogli nic powiedzieć, ale jego słowa zdumiały ich jeszcze bardziej.
– Nie byłem takim synem, jakiego chcieliście... Przepraszam. Nigdy nie chciałem was zranić – wyszeptał.
Kathleen poczuła ucisk w gardle. Ben zakaszlał dyskretnie, a Jack zajął się dokumentacją.
Cicho zadzwonił telefon i Kathleen podniosła słuchawkę.
– Sala operacyjna gotowa – oznajmiła po chwili.
Jack podszedł do otoczonego rodziną Stevena i nagle, jakby w jednej chwili, monitor przenikliwie zapiszczał, Steven jęknął, jego matka krzyknęła przerażona i wszyscy rzucili się do działania.
– Ciśnienie spadło – powiedziała spokojnie Kathleen.
– Cholera, zatrzymanie akcji serca – mruknął Jack i odsunął koc z piersi Stevena.
Kathleen udrożniła drogi oddechowe pacjenta, odchylając do tyłu jego głowę.
– Ben, chodź tu i pompuj, a ja zajmę się lekami.
Jack naciskał rytmicznie na klatkę piersiową.
– Co podać: dożylnie adrenalinę, wapno i atropinę?
– Adrenalinę w serce. Nie traćmy czasu.
Ktoś zasugerował rodzicom, że powinni wyjść, ale nikt nie miał czasu ich wyprowadzić.
Kathleen podała Jackowi strzykawkę z długą igłą. Umiejętnie wbił igłę między żebra w serce, podczas gdy Kathleen wprowadzała pozostałe leki w żyłę na ramieniu Stevena.
– Dobra, sprawdźmy na monitorze.
Wpatrywali się w ekran, pragnąc zobaczyć drgającą linię, oznaczającą życie, jednak uparcie pozostawała ona nieruchoma.
– Rusz się, do cholery! – wymamrotał Jack i znowu nacisnął klatkę. – Teraz!
Nic.
– Jeszcze jedna próba? – spytała cicho Kathleen.
Ciężko wzdychając wypuścił powietrze i pokręcił głową.
– Aorta pękła. Nie da się już nic zrobić. Cholera, cholera, cholera...
Zdjął rękawiczki, odsunął się i dopiero wówczas zobaczył stojących wciąż przy drzwiach przerażonych rodziców. Bezradnie uniósł ręce.
– Tak mi przykro... Zrobiliśmy, co w naszej mocy.
– Chwała Bogu, że to się skończyło – powiedziała matka łamiącym się głosem i zaraz potem po jej policzkach spłynęły łzy.
Kathleen przykryła pokaleczone ciało kocem, zostawiając jednak odkrytą twarz, bowiem rodziny nie znosiły widoku swych ukochanych najbliższych z zasłoniętą twarzą. Było to nielogiczne, ale dość zrozumiałe i ona szanowała ich uczucia. Wychyliła głowę i przywoławszy jedną z sióstr, poleciła jej zabrać rodziców chłopaka do gabinetu na herbatę.
Szybko umyli się, polecili pozostałym wziąć ponownie dokładny prysznic z uwagi na ryzyko AIDS, a sami poszli porozmawiać z rodzicami Stevena.
Jack był zadziwiający. Przez cały dzień zastanawiała się, w jaki sposób zdołał zostać ordynatorem, teraz jednak miała okazję przekonać się, że spokój i opanowanie, z jakim potraktował najpierw Stevena, a potem jego zrozpaczonych rodziców, musiały mu w tym zdecydowanie pomóc.
Przedstawił im dokładnie dramatyczność całej sytuacji – wyjaśnił, jakie problemy miał ich syn i omówił prawdopodobne konsekwencje uszkodzeń jego ciała, gdyby przeżył – a kiedy nie mieli już wątpliwości, że musiał umrzeć, chcąc ich pocieszyć powiedział:
– Bez względu na to, jakie wam sprawiał kłopoty, pamiętajcie, że was kochał i wy go kochaliście. Tego nikt wam nie zabierze.
Świadomie użył takich słów, typowych wyciskaczy łez, ale autentyczna szczerość w jego głosie sprawiła, że Kathleen poczuła wzruszenie.
Uciekła do swego pokoju zaraz po wyjściu Blowersów, wstąpiwszy po drodze jedynie po kubek kawy. Po paru chwilach usłyszała pukanie do drzwi i zobaczyła Jacka.
– Dobrze się czujesz? Wyglądasz na trochę roztrzęsioną.
– Och, tak, świetnie. Przecież to urozmaicenie. Wiesz, jak to mówią: smak życia, i tak dalej... – Głos się jej załamał i odkaszlnęła.
Uśmiechnął się gorzko.
– Skoro tak twierdzisz, Irlandko. Zostało trochę kawy?
Podała mu kubek. Wypił resztkę jednym haustem.
– No, to czas do domu. Wstąpimy po drodze na drinka?
Pomyślała o niefortunnym początku ich znajomości i swoim nieuprzejmym zachowaniu. Być może to dobra okazja do polepszenia atmosfery, przeproszenia i rozpoczęcia wszystkiego od nowa.
Otwierała już usta, by wyrazić zgodę, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
– Och, panie doktorze, jakiś młody człowiek chce z panem porozmawiać. Nazywa się Danny Featherstone. To chyba przyjaciel Stevena Blowersa.
– Proszę zaprowadzić go do mego pokoju. Przyjdę za moment.
Odwrócił się do Kathleen ze wzruszeniem ramion.
– Przepraszam. Wciągnęła głęboko powietrze.
– Może później? Powoli pokręcił głową.
– Lepiej innym razem. Nie wiem, czy po tym wszystkim byłbym dziś miłym towarzyszem.
Następnego dnia na parkingu, na miejscu zarezerwowanym dla ordynatora, stał ciemnoniebieski, średniej wielkości ford.
Kathleen odetchnęła z ulgą. Skoro przyjechał autem, nie będzie narażona na widok bohatera „Gwiezdnych wojen”, całego w czarnej skórze. Brakowało mu tylko peleryny...
Przywołała się do rzeczywistości. Niech go diabli wezmą! Prześladował ją i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy! Nie spała prawie przez całą noc, myśląc o nim, a myśli te w znacznej części nie nadawały się do druku...
Z drugiej jednak strony, poprzedni dzień był niezwykły. Pamięć podsuwała jej obrazy tragicznej śmierci Stevena Blowersa oraz Jacka pocieszającego jego rodziców. Było wręcz niewiarygodne, że człowiek, który tak bezlitośnie dokuczał jej rano, okazał się później pełen współczucia i zrozumienia. Wcześniej uznała go za niezdolnego do głębszych uczuć lekkoducha, choć zapewne dobrego specjalistę.
On zaś udowodnił, że ludzkie uczucia nie są mu obce. Mimo że Jim miał dobry kontakt z rodzinami pacjentów, to jednak Jack wnosił w nie coś... czynił je pełniejszymi.
Myślała o tym w nocy, a także o pełnych blasku oczach i ustach, tak chętnie układających się w bezwstydnie zmysłowy uśmiech.
Po prostu podrywacz, zganiła się w duchu, i w dodatku zapewne żonaty. Przecież, skoro jest ordynatorem, musi mieć co najmniej czterdziestkę na karku, choć nie wygląda na tyle.
Tylko raz, zaraz po śmierci Stevena, kiedy spojrzał na jego rodziców z twarzą posępną i bez życia, wydał się jej starszy.
Z westchnieniem wysiadła z samochodu, zamknęła go i przechodząc naumyślnie obok auta Jacka, zerknęła ciekawie do środka. Z tyłu leżało pełno... lin. Zdumiewające.
Weszła na oddział, witając wszystkich miłym słowem.
– Dzień dobry, siostro. – Amy Winship posłała jej uśmiech.
– Dzień dobry, Amy. Czy doktor Lawrence jest u siebie?
– Nie, poszedł do domu na śniadanie. Został wezwany o czwartej w nocy i dopiero niedawno wyszedł.
Pokiwała głową. Z pewnością uczciwie zapracuje na swoją pensję, pomyślała cynicznie.
Poszła do swego pokoju, przyjęła raport od siostry odpowiedzialnej za nocną zmianę i w pogodnym nastroju oddała się rutynowym zajęciom.
Jack pojawił się, kiedy pieczołowicie zakładała gips pacjentce.
– Dzień dobry, Irlandko – powitał ją z uśmiechem, wchodząc do pokoju.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie i ze złością wycisnęła wodę z bandaża.
– Dzień dobry, panu! – odpowiedziała wymownie. Roześmiał się.
– Jak idzie?
– Cudownie. Chce pan pomóc?
– Świetnie sobie pani radzi. Przeszkadzałbym tylko, ale chętnie popatrzę.
I patrzył, oparłszy się o ścianę i gawędząc z pacjentką, jak Kathleen owija gipsowym bandażem nadgarstek.
– Gotowe – oświadczyła na koniec z uśmiechem.
– Teraz musi trochę przeschnąć, a potem jeszcze raz prześwietlimy, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Dobrze?
Pacjentka, kobieta po czterdziestce, skinęła głową.
– Dziękuję wam obojgu. Czuję się już znacznie lepiej niż wczoraj.
Kathleen uśmiechnęła się z przymusem, zaprowadziła kobietę do kolejki na prześwietlenie i wróciła do pokoju zabiegowego, żeby posprzątać bałagan.
– Dziękuję wam obojgu – przedrzeźniała pacjentkę. – Też coś!
– Rozmawiałem z nią, żeby polepszyć jej nastrój – usprawiedliwiał się.
– Była w wystarczająco dobrym nastroju, panie doktorze – warknęła Kathleen. – A kiedy już mówimy o wprowadzaniu w dobry nastrój, to jestem siostra Hennessy!
Roześmiał się, nie tracąc rezonu.
– Spróbuję zapamiętać, Irlandko.
Ciekawe, czy straciłaby pracę, gdyby rzuciła mu mokry bandaż gipsowy prosto w roześmianą twarz. Chyba tak, ale, do licha, nie był tego wart!
Uniósł brew.
– Nie robiłbym tego – ostrzegł łagodnie. Nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Spojrzała mu w oczy szukając śladów goryczy, którą zobaczyła poprzedniego wieczoru. Dziś było w nich tylko nie skrywane rozbawienie i zaproszenie do flirtu.
Cóż, tracił tylko czas, nie miała ochoty na flirt! Zabrała się energicznie do mycia zlewu.
– Czy mogę coś dla pana zrobić? – spytała z jadowitą uprzejmością.
Parsknął śmiechem.
– O, to jest propozycja warta zastanowienia! – odparł miękko.
– Do diabła... – Obróciła się z mokrym, ociekającym bandażem w ręku, ale jedynie lekki ruch wahadłowych drzwi świadczył, że Jack w ogóle tu był.
Westchnęła i pokręciła głową. Nieznośny facet. Nie może pozwolić mu wyprowadzać się z równowagi. Doprowadzało ją do szału, że tak łatwo mu się to udaje.
Nieco później spotkała go w pokoju lekarskim, gdzie żartował z kiepskiej kawy.
– Jak się udała wczorajsza rozmowa z przyjacielem tego młodego człowieka? – spytała.
Spochmurniał.
– Ach, Danny. No cóż, jak łatwo się domyślić, był bardzo przygnębiony. Od pewnego czasu byli kochankami. Parę miesięcy temu, po burzliwej kłótni, Steven wyjechał do Londynu i przez weekend zwiedzał nocne kluby. Złapał HIV-a od przypadkowego partnera i, nie zdając sobie z tego sprawy, zaraził Danny’ego, bo oczywiście szybko się pogodzili. Resztę historii pani zna...
– Jakie to smutne – powiedziała z zadumą. – Taka straszliwa, bezsensowna śmierć.
– To jedno z zagrożeń, jakie niesie przypadkowy seks bez zabezpieczenia. Jeśli chce się tak żyć, trzeba robić to odpowiedzialnie.
– Nie wolno mieć przypadkowych partnerów – odparła ostrzej, niż zamierzała.
– No, no, siostro Hennessy. Od razu widać pani katolickie wychowanie.
– A nawet jeśli, to co z tego? – odparowała nieco za głośno.
Spojrzał na nią z dezaprobatą.
– Jesteśmy tu, by pomagać, a nie oceniać. Nie naszą sprawą jest osądzanie stylu życia.
– To absurd! Nie zawahałabym się powiedzieć otyłemu człowiekowi, że naraża swe życie. Dlaczego wolno mi dawać rady co do diety, a nie wolno odradzać przypadkowej aktywności seksualnej?
Roześmiał się.
– Nie zabraniasz otyłemu jeść, tylko mówisz mu, co może jeść bezpiecznie. Doradzając w sprawie zachowań seksualnych nie mów: „nie wolno”, tylko: „rób to tak”, tak samo, jak narkomanom. Przede wszystkim potrzebują czystych igieł, a nie zakazów i moralnego potępienia.
– A kto, do cholery, mówi o moralnym potępieniu? – spytała podniesionym głosem.
Uśmiechnął się tylko, jeszcze szerzej, pochylił i lekko pocałował ją w zastygłe ze zdumienia wargi.
– Piękna – rzucił na odchodnym.
Oszołomiona siedziała bez ruchu, niezdolna do żadnej reakcji.
– No, no, no! Zdaje się, że nasza droga siostra Hennessy straciła mowę!
Spojrzała na Bena Bradshawa, wciągnęła nieco powietrza w płuca i wymaszerowała dumnie na korytarz.
Wypuściła je dopiero po zamknięciu drzwi własnego pokoju. Oparła się o biurko, ale po chwili, wciąż w oszołomieniu, uniosła palce i dotknęła ust. Miękkie, ciepłe, nabrzmiałe, pulsowały życiem i pragnęły... więcej?
Zakłopotana i rozgoryczona osunęła się na krzesło i spojrzała na stertę czekającej ją papierkowej roboty.
Niech go diabli wezmą! Dlaczego to zrobił? Jakby wiedział, że przez całą noc zastanawiała się, jak to jest być przez niego całowaną.
Nigdy nie oczekiwała, przynajmniej od zwyczajnego potarcia skóry o skórę, fajerwerku gwiazd...
Opanowała drżenie. Do diabła, to nie był zwykły pocałunek. Był krótki, to prawda, i zupełnie niewinny, ale, na Boga, jakże obiecujący!
No, cóż, to nie może się powtórzyć!
Wstała, sprawdziła w lustrze, czy czepek dobrze leży, i pomaszerowała na oddział.
Zapukała do gabinetu Jacka i, jakby nie dowierzała im obojgu, po otworzeniu drzwi stanęła bez ruchu.
Oderwał wzrok od papierów na biurku, odchylił się na oparcie krzesła i uśmiechnął leniwie.
– Jak rozumiem, czekasz na przeprosiny? – spytał bez cienia skruchy.
– Nigdy więcej, nigdy! Nie rób takich numerów!
Uśmiech nie zniknął z jego twarzy.
– Przykro mi... Nie podobało ci się? Może następnym razem...
– Nie słyszałeś? – warknęła. – Nie będzie następnego razu.
– Szkoda. Cieszyłem się na myśl o tym.
– Jesteś niepoprawny.
Śmiejąc się, wzruszył arogancko ramionami.
– Staram się.
– Więc przestań. To mój oddział i nie chcę, żebyś chodził za mną i podrywał mi autorytet.
– Moja droga dziewczyno, cokolwiek bym zrobił, nic nie zachwieje twego autorytetu – powiedział przeciągając słowa. – Na dźwięk twego głosu wszyscy tu kulasie ze strachu. Podejrzewałbym raczej, że jakakolwiek oznaka ludzkiej słabości poprawi ci reputację, a związek z tobą wyrobi moją.
– Twoja reputacja znacznie by się polepszyła, gdybyś był poważny – prychnęła.
Twarz mu się zmieniła, a z oczu zniknęło rozbawienie. Potem uśmiechnął się cynicznym, niebezpiecznym uśmiechem.
– Życie jest za krótkie, żeby brać je poważnie, Irlandko. Powinnaś się tego nauczyć, zanim będzie za późno.
Wziął w palce pióro i wrócił do papierów, kończąc tym samym rozmowę.
Kiedy pół godziny później wszedł do pokoju personelu, robiła sobie właśnie kawę.
– Kawy? – zaproponowała dość automatycznie.
Wzdrygnął się.
– O, nie, dziękuję. Wpadłem, żeby porozmawiać z tobą o wczorajszym wieczorze. Jakie są w tym szpitalu zasady postępowania po takim incydencie, chodzi mi o testy na HIV.
– Chyba nie ma konkretnej reguły. Dotąd nie było takiego problemu. Sądzę, że z pewnością można zrobić test komuś, kto skaleczył się igłą czy innym narzędziem.
– Tylko w takim przypadku?
– Tak. Po co robić zbyteczne badania? To znaczy, nikt nie ryzykował, wszyscy mieliśmy rękawiczki, ze względu na jego stan... Nie chciałabym niepotrzebnie wywoływać paniki. Wiesz, jak to jest, po niepomyślnym wyniku, na przykład rozmazu, zanim dostanie się diagnozę, ma się przekonanie, że to rak, a w rzeczywistości próbka do badania mogła być zanieczyszczona i było za mało komórek. Rozumiesz, o co mi chodzi? Uważam, że nie powinniśmy niepotrzebnie odbierać ludziom złudzeń nieśmiertelności i jestem absolutnie pewna, że nic nam wszystkim nie grozi.
– Wzruszył ramionami.
– Po prostu zastanawiałem się. Z zawodowego punktu widzenia, w przypadku ryzyka, chciałbym mieć pewność, że nie zarażę pacjenta lub przyszłego partnera. A ty, gdybyś była zarażona, chciałabyś o tym wiedzieć?
– Oczywiście – stwierdziła zdecydowanym tonem. – Gdybym podejrzewała, że takie ryzyko istnieje, chociaż i tak nie przekazałabym tego dalej. Jestem nadzwyczaj ostrożna w pracy i nie prowadzę rozwiązłego życia erotycznego.
Wybuchnął śmiechem, który wzbudził w niej dreszcz.
– Znowu słyszę kółko różańcowe, Irlandko. Nie mówiłem nic o rozwiązłości. Weź, na przykład, Bena. Jest żonaty. O ile wiem, jego żona jest w ciąży. Jakby się czuł, gdyby przypadkowo zaraził się wirusem podczas pracy i przekazał go żonie i dziecku tylko dlatego, że nie przeprowadziliśmy testu?
Kathleen wpatrywała się w niego ze zdumieniem.
– Maggie jest w ciąży? Od kiedy?
– No, wiesz – odpowiedział, uśmiechając się leniwie – nie chciałem pytać o coś takiego!
– Wiesz, o co mi chodzi...
– Zapytaj go. Jestem pewny, że to nie jest tajemnica.
– Ciekawe, dlaczego nic nie powiedział? – zastanawiała się.
– Bo dowiedzieli się rano, a ty byłaś tak pochłonięta złoszczeniem się...
– Uch! Lubiłbyś być napastowany seksualnie? Znowu się roześmiał.
– Spróbuj.
Wyprostowała się i prychnęła pogardliwie.
– Nie gadaj głupstw! Dlaczego miałabym to robić?
– Z ciekawości? Bo w głębi duszy umierasz z chęci dowiedzenia się, co poczujesz, kiedy twe wspaniałe ciało przytuli się do mego?
Był tak bliski prawdy, że zarumieniła się i umknęła spojrzeniem.
– Przestań – mruknęła zduszonym głosem. – Wprawiasz mnie w zakłopotanie.
– Przepraszam. – Dobiegł ją cichy śmiech. – Zostawiam cię w spokoju, z tą ohydną kawą.
Podniosła głowę.
– Jack?
Zatrzymał się i rzucił przez ramię:
– Hmm?
– Te testy... Naprawdę myślisz, że trzeba je zrobić?
– W tym przypadku nie, choć gdyby ktoś o nie pytał, powinniśmy być przygotowani. Wątpię, by to się teraz zdarzyło, ale po prostu miej oczy i uszy otwarte.
– Wiadomo coś o nim?
Sanitariusz zaprzeczył ruchem głowy.
– Zasłabł w parku. Żadnych dokumentów. Zobaczyli go przechodnie i myśląc, że jest pijany, zawiadomili nas. Kiedy dojechaliśmy, był nieprzytomny.
– W porządku, dziękuję, Sid.
Pochyliła się nad nieprzytomnym mężczyzną i powąchała. Nie poczuła zapachu alkoholu, ale jego skóra była zimna, wilgotna i szara, zupełnie jak w Mpoglikernii. Diabetyk, upewniła się, widząc krwawy ślad po ukłuciu na lewym kciuku. Zapadł w śpiączkę z powodu zbyt niskiego poziomu cukru. Wyszła po zestaw do badania krwi, a po powrocie zastała nowego stażystę. Joe Reynolds ordynował właśnie wykonanie prześwietlenia głowy i konsultację neurologa.
Otworzyła szeroko oczy zastanawiając się, jak go taktownie powstrzymać. Młodzi lekarze zwykle ochoczo przyjmowali rady, ale od czasu do czasu trafiał się taki jak ten, który znalazłszy się sam na głębokim morzu nie wiedział nawet, jak nadać SOS.
– Niezły pomysł – skomentowała – zważywszy, że upadając uderzył się pewnie w głowę. Diabetycy często robią sobie niechcący krzywdę, prawda?
– Diabetycy? – Zdziwił się lekko Reynolds. – Czy on ma bransoletkę cukrzyka?
– Nie mam pojęcia, ale...
– W takim razie sądzę, że bezpieczniej będzie przyjąć, iż jest to przypadek neurologiczny, nieprawdaż, siostro? – powiedział wyniośle.
– Z pewnością, doktorze, skoro pan tak twierdzi – odpowiedziała ze słodyczą w głosie, opanowując chęć dopieczenia mu do żywego za tę protekcjonalną ignorancję.
Pomijając wszystko, ile czasu zajęłoby zbadanie, poziomu cukru we krwi? Trzydzieści sekund? Badania, jakie on zaplanował, dadzą zajęcie połowie personelu do południa!
Jack zajmował się paskudnym złamaniem, więc poszła do pokoju pielęgniarek i podniosła słuchawkę.
– Jesteś zajęty, Jesus? Wpadłbyś na kawę do mnie na oddział?
Usłyszała niski śmiech.
– Z przyjemnością, Kathleen. Kłopoty?
– Można to tak nazwać.
– Zaraz będę.
– Dzięki. – Odłożyła słuchawkę i wróciła na izbę przyjęć.
– Czy pobrać trochę krwi do analiz? – spytała oględnie.
– Och... To dobry pomysł, siostro. Być może zechciałaby siostra zrobić to sama?
– Oczywiście.
Pobrała z ramienia pacjenta pięćdziesiąt mililitrów zupełnie niepotrzebnej krwi, napełniła odpowiednie probówki, w końcu spuściła jedną kroplę na pasek testujący poziom cukru i spojrzała na zegarek.
W chwilę potem usłyszała odgłos cichych kroków w korytarzu. Wysunęła głowę zza przepierzenia i mrugnęła do doktora Marumby.
– Już prawie skończyłam, doktorze. Czy mógłby pan zaczekać minutkę?
– Jasne. – Wysoki mężczyzna wszedł do boksu i spojrzał na pacjenta. – Interesujące. Wygląda na hipoglikemię, prawda, doktorze Reynolds?
Stażyście opadła szczęka.
– No... hmm... to z pewnością jest możliwe.
– Och, tak – Jesus kiwnął głową – proszę popatrzeć na wynik testu: bardzo niski poziom cukru. Ale widzę, że siostra Hennessy zrobiła już wszystkie przydatne panu testy. Dobra robota. Glucagon?
– Ach... cóż, tak, ja...
– Dobrze. Nie powinienem państwu przeszkadzać. Widzę, że jesteście zajęci. Siostro, chyba odłożymy tę kawę na kiedy indziej. – Przeszedł obok Kathleen i mrugnąwszy do niej konspiracyjnie, rozjaśnił hebanową twarz uśmiechem, o jakim marzy każdy ortodonta.
– Bardzo mi przykro, że tak wyszło z tą kawą – przepraszała go, usiłując zachować poważny wyraz twarzy.
– Nie szkodzi. A poza tym, na górze jest lepsza.
– Trudno. – Westchnęła i z niewinnym uśmiechem obróciła się do młodego lekarza.
Uśmiechnął się do niej niewyraźnie.
– Chyba powinienem panią przeprosić, siostro.
Złagodniała. Biedny chłopiec, nie miał pojęcia, że jego wpadka została wyreżyserowana.
– Nie ma o czym mówić – odpowiedziała. – Proszę pamiętać, że pracuję tu od lat. Doświadczenie jest ważne, Joe. A więc, co dalej?
Otworzył usta, ale zamknął je i uśmiechnął się bezradnie.
– Glucagon? – podpowiedziała.
– Uhm...
– Zrobimy to razem, dobrze? Potem pacjent będzie mógł odpocząć trochę na sali dziennego pobytu.
Ulga, jaka pojawiła się na jego twarzy byłaby komiczna, gdyby jednocześnie ją nie zaniepokoiła. Jeszcze jedna osoba, której nie będzie mogła spuścić z oka. On i Amy Winship, pomyślała zmęczona, to trochę za dużo.
No, trudno, pilnując ich, sama będzie miała straż przyboczną. Przynajmniej ochroni ją to przed Jackiem Lawrence’em i jego hiperaktywnymi wargami.
Ten układ działał aż do czwartku, kiedy Amy wzięła wolne dni, a Joe się przeziębił. Oznaczało to nieuchronnie bliższe kontakty z Jackiem.
Co mnie w nim tak cholernie pociąga, zastanawiała się. Wdzięk? Niedbały, zmysłowy, męski wdzięk, połączony z ujawniającą się czasami wrażliwością, tworzą niestety porażającą całość, na którą nie ma lekarstwa.
O wpół do trzeciej możliwości unikania go wyczerpały się. Pojawił się pacjent z poharataną w wyniku upadku na okno twarzą i szyją i trzeba było założyć mu liczne szwy. Nie widziała nigdy, jak Jack szyje, i zastanawiała się, czy powinna ściągnąć chirurga szczękowego z Norfolk, czy też ma zaufać Jackowi.
Doszła do wniosku, że tylko w jeden sposób może rozwiązać ten problem. Poszła do gabinetu Jacka.
– Jak z twoim szyciem? – zapytała bez wstępów.
– Z szyciem? Dość dobrze. Dlaczego?
– Mamy pacjenta z poszarpaną twarzą i szyją, a nasz chirurg jest na urlopie. Chciałam po prostu wiedzieć, czy jesteś wystarczająco w tym dobry – wyznała szczerze.
Uśmiechnął się, co samo w sobie było miłe. Mógłby przecież poczuć się dotknięty zakwestionowaniem jego zawodowych umiejętności.
– Nie zrobię jej krzywdy – obiecał łagodnie.
– Jemu.
– Tym lepiej. Potrenuję na szczęce. Jeśli nie wyjdzie mi zbyt dobrze, będzie mógł zapuścić brodę, żeby ukryć blizny – powiedział dziwnie ironicznym tonem i wcale nie była pewna, czy żartuje.
Uzyskała jednak potwierdzającą odpowiedź i nie miała już wyboru.
– Jest w czwartym boksie.
Skinął głową.
– Pójdę obejrzeć i zdecyduję, czy nie trzeba przenieść go do sali operacyjnej. Będę potrzebował dużo światła.
Podszedł do pacjenta i przywitał go z uśmiechem.
– Nie dopiłem pysznej herbaty – oświadczył z udawanym wyrzutem.
Trzydziestoparoletni mężczyzna zdobył się na uśmiech.
– Przepraszam, szefie. Narobiłem trochę kłopotu, co?
– Odrobinę. Wkrótce pana z niego wyciągniemy. Przeniesiemy pana do małej sali operacyjnej, którą mamy na takie właśnie okazje. W porządku? Siostry – przewiozą pana i ułożą wygodnie, a ja się trochę przebiorę i umyję. Zaraz do pana wrócę.
Po przewiezieniu pacjenta i krótkiej rozmowie z jego żoną, Kathleen poszła na salę operacyjną, gdzie zastała już Jacka, odzianego od stóp do głów na zielono, w masce i czepku.
– Niezłe, prawda? Zupełnie, jak królewna-żabka – powiedział, wywołując u pacjenta lekkie uniesienie warg w półuśmiechu. – Wie pan co, naprawdę powinien pan naprawić tę maszynkę do golenia, jeśli chce pan nadal jej używać.
Mężczyzna zachichotał. Kathleen wiedziała, że Jack próbuje dyskretnie ocenić ruchliwość mięśni twarzy, aby dowiedzieć się, jakie nerwy zostały uszkodzone. Odprężyła się. Sama przebrana i w masce przygotowała lignokainę i zestaw do szycia.
Trzy godziny później Jack związał ostatni szew i cofnął się nieco, by obejrzeć efekty swej pracy.
– Pii-ęknie.
I naprawdę tak było. Pacjent wyglądał okropnie, ale Kathleen widziała z jaką skrupulatnością doktor wykonywał każdy szew, ile uwagi poświęcał niezliczonym włóknom mięśni, nerwom, naczyniom krwionośnym oraz naturalnym zmarszczkom, aby dopasować jak najbardziej położenie tkanek do ich oryginalnej pozycji. Jack pokrył całą powierzchnię specjalnym preparatem, aby zapobiec infekcji i w końcu ściągnął rękawiczki.
– Dziękuję panu, doktorze – powiedział pacjent nieco sztywno.
Kathleen uświadomiła sobie, że przez kilka dni będzie miał trudności z mówieniem.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Jack uśmiechnął się ciepło do mężczyzny. – Obawiam się, że mister piękności pan już nie zostanie, ale chyba będzie pan zadowolony. Za tydzień wyjmiemy większość szwów, ale jeśli wystąpi infekcja lub coś pana zaniepokoi, proszę przyjść wcześniej. Nie należy moczyć szwów i na pierwsze dni damy panu środki przeciwbólowe. Jak pan tu dotarł?
– Żona mnie przywiozła.
– I może pana odwieźć? To dobrze. Niech się panem zaopiekuje. Na tydzień dostanie pan zwolnienie z pracy, a jeśli w tym czasie ból nie ustąpi, dostanie pan przedłużenie. Mam nadzieję, że nie będzie to konieczne. – Pomachał ręką na pożegnanie i odszedł.
Kathleen pomogła mężczyźnie wstać i posadziła go na fotelu na kółkach.
– Nie chciałabym, żeby pan zemdlał. Popsułoby to reputację szpitala – zażartowała lekko, odwożąc go do żony.
Znalazła Jacka w jego gabinecie, opartego o okno, z papierosem w ręku.
– Palisz! – wykrzyknęła z przerażeniem w głosie.
– Tylko wyjątkowo. To trwało piekielnie długo.
Dzięki za pomoc.
– Proszę bardzo. Dobrze to zrobiłeś. Przepraszam za wątpliwości.
Parsknął śmiechem.
– Twoje prawo, dziewczyno kochana. Mam nadzieję, że nie zamierzasz znaleźć dla mnie jakiejś nowej roboty na wieczór.
– A co, zmęczony?
– Nie – roześmiał się. – Miałem nadzieję, że pojedziemy wreszcie na tego drinka.
Wciąż jeszcze bawiła się myślą o zostaniu jego „dziewczyną kochaną” i nie słuchała dokładnie, co mówił.
– Drinka? – spytała, nie rozumiejąc.
– Tak. No wiesz, idzie się do pubu, zamawia coś w szklance, zjada parę orzeszków i tak dalej.
Nie była pewna, co oznacza „i tak dalej”, jednak nie chcąc być nieuprzejmą, nie mogła się wymówić. – Może na jednego szybkiego...
– Nadeptuję komuś na odcisk? Stałemu kochankowi czy komuś innemu, może Mickowi O’Shea?
– Mickowi? – zdziwiła się szczerze. Wzruszył ramionami.
– W poniedziałek rano byliście sobie bliscy.
– Ach, to. Nie, Mick to mój przyjaciel. Lekko uniósł brew nie dowierzając.
– To prawda. Znamy się od lat. – Spojrzała podejrzliwie na Jacka. – A ty? Chyba nie jesteś żonaty?
– spytała bez osłonek.
Odchylił głowę i roześmiał się.
– Zwariowałaś? Po co mi żona?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami – dlaczego ma się żonę? Jestem pewna, że są setki powodów.
– Niestety, żaden z nich nie jest dla mnie wystarczająco dobry. Nigdy więcej.
– A więc rozwiedziony? Potwierdził ruchem głowy.
– Nie pójdę z tobą do łóżka.
Zamrugał oczami, powstrzymując się od śmiechu.
– Oczywiście, że nie.
– Mówię poważnie. Uśmiechnął się ironicznie.
– Podejrzewasz, że zamierzam zaciągnąć cię w krzaki i zerwać z ciebie pantalony? Wyobraziła to sobie i zachichotała.
– Dobrze. O której?
– Siódma trzydzieści? Podwieźć cię?
– Motorem? Nie ma mowy. Powiedz mi tylko, gdzie.
– „Róża i Korona”, w Tuddingfield?
– W porządku. Spotkamy się o wpół do ósmej.
Uznawszy w duchu, że zwariowała, poszła do pokoju, zabrała swoje rzeczy i wychodząc zobaczyła przed drzwiami szpitala mężczyznę, niosącego w ramionach chłopca. Wyglądał na przerażonego i bezradnego, więc podeszła do niego.
– Czy mogę panu w czymś pomóc?
– To mój syn... Ma cystis fibrosis, a żona wyjechała na parodniowy odpoczynek z przyjaciółką. Myślałem, że sobie poradzę, ale odesłali go ze szkoły do domu, a ja po prostu nie jestem w stanie oczyścić mu płuc.
W istocie dziecko oddychało płytkim, krótkim oddechem i krztusiło się, pokasłując słabo. Gołym okiem widać było, że jest w złym stanie.
Kathleen otoczyła mężczyznę ramieniem i wprowadziła do szpitala.
– Proszę iść za mną. Znajdziemy fizjoterapeutę, który zadba o dziecko. Jak syn się nazywa? Czy mamy jego dokumentację w szpitalu?
– Anthony Craven. Tak, są tu całe tomy z historią jego choroby. Bardzo przepraszam, jest mi tak głupio.
Byłem pewny, że dam sobie radę, i zanim zdałem sobie sprawę, że nie potrafię, było już za późno, żeby pójść do jego lekarza...
– Nic się nie stało, to naprawdę żaden problem. – Zaprowadziła go do boksu. – Proszę tu chwilę zaczekać, a ja zaraz wrócę z fizjoterapeutą.
Poszła do pokoju pielęgniarek, żeby zadzwonić na oddział fizjoterapii.
Nikt nie podniósł słuchawki. Oburzona spojrzała na zegarek. Minęła szósta, dawno temu powinna już wyjść z pracy, dokładnie tak, jak zrobili to fizjoterapeuci. Mogłaby przekazać sprawę dyżurującej koleżance, ale czuła, że powinna zająć się tym sama.
Poprosiła na centralce, żeby zawiadomili dyżurnego fizjoterapeutę. Poinformowano ją, że jest na intensywnej terapii i będzie zajęty co najmniej przez pół godziny.
Odłożyła słuchawkę z większą siłą niż zwykle i zobaczyła nadchodzącego Jacka, w stroju z czarnej skóry.
– Jakieś problemy? – spytał.
Znowu poczuła przyspieszone bicie serca. Ciemny, całodniowy zarost, podkreślający zarys szczęki, zmierzwione od czapki chirurgicznej włosy i ciepły zapach skóry nieodparcie działały na nią.
Potrząsnęła głową.
– Niewielkie. – Podała mu szczegóły.
Przez chwilę w jego oczach widziała wewnętrzną walkę, rozstrzygniętą wkrótce, bowiem na twarzy pojawił się wyraz rezygnacji.
– Gdzie on jest? Sam to zrobię.
– W trójce, ale czy jesteś pewny, że wiesz... Parsknął gorzkim śmiechem.
– Ty rzeczywiście nie masz do mnie ani odrobiny zaufania, co? – spytał zdumiewająco smutnym głosem. – Zaufaj mi. Nieprędko o tym zapomnisz – dodał enigmatycznie i wrócił do swego pokoju, by po chwili pojawić się w lekarskim ubraniu.
Zaniepokojony ojciec z ulgą oddał chłopca w ręce Jacka. Ten podniósł go ostrożnie, ułożył na boku, podkładając kawałki gumowej pianki, i delikatnie, ale zdecydowanie opukiwał klatkę piersiową.
Kathleen patrzyła jak zahipnotyzowana. Wydawało się, że Jack wiedział dokładnie gdzie pukać, jak długo oraz jak mocno, i płuca chłopca stopniowo oczyszczały się, aż w końcu zaczął łatwiej oddychać.
Po zakończeniu opukiwania posadził chłopca i zmierzwił mu ręką włosy.
– W porządku, synku? Wróć tu rano, to powtórzymy to znowu – obiecał i poszedł do swego pokoju zmienić ubranie.
Kathleen spotkała go po wyjściu z szatni i razem wyszli ze szpitala. Nie przystanął ani nie zwolnił kroku, tak że musiała za nim prawie biec. Zaniepokoił ją wyraz jego twarzy.
Jack zatrzymał się przy motocyklu, wyjął z kosza hełm i przełożywszy nogę nad siodełkiem, z łatwością usiadł na nim okrakiem.
– Dobrze się czujesz? – spytała w końcu, kiedy było jasne, że nie ma zamiaru zauważyć jej obecności.
Spojrzał w górę.
– Oczywiście. Dlaczego by nie?
Zobaczyła jego nieruchomy, szklany, zimny wzrok i instynktownie zrozumiała, że dzieje się coś bardzo złego. Nim zdążyła coś jeszcze powiedzieć, włożył hełm, umocował go, wycofał motor, włączył silnik, który zawył ochryple, i odjechał.
Czysta, ślepa siła natury zmusiła ją do podejścia do budki portiera i kłamstwa.
– Czy mógłby mi pan dać adres pana Lawrence’a? Zostawił tu coś, co mu jest potrzebne. Jadę dziś w tę stronę i mogę mu po drodze podrzucić.
Portier otworzył książkę adresową i wypisał jej adres oraz numer telefonu.
– Bardzo panu dziękuję.
Stary człowiek uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo. Kathleen odeszła szybko, zanim zdążył wypowiedzieć swe podejrzenia.
Zjawiła się przed pubem punktualnie, ale była w zasadzie pewna, że Jacka nie będzie. Czekała do piętnaście po ósmej.
Potem, ze ściśniętym gardłem, weszła do pubu, znalazła budkę telefoniczną i poprosiła telefonistkę o połączenie z numerem, jaki dostała od portiera.
Odebrał dopiero po czwartym sygnale. Nie odezwała się i odłożyła słuchawkę, gdy usłyszała, że on odłożył swoją.
Coś, ta sama ślepa siła, która skłoniła ją do zdobycia adresu, zmusiło ją teraz do spojrzenia na adres. Lone Barn, Finningham Lane, Tuddingfield. Cóż, jest w Tuddingfield i widziała skręt do Finningham. Musi jedynie odnaleźć Lone Barn – Samotną Stodołę.
Pogrążona w myślach wróciła do samochodu, usiadła za kierownicą i powoli wyjechała z wioski, skręcając w wąską, wijącą się dróżkę do Finningham.
Prawie natychmiast zobaczyła czarną, drewnianą budowlę wyraźnie widoczną na tle wieczornego nieba. Prawdziwa samotna stodoła, pomyślała. Stała na środku pola kukurydzy, a Kathleen musiała zawrócić do dróżki przecinającej pole, żeby do niej dojechać.
W domu było ciemno, ale zarówno motor, jak i samochód stały w otwartej stodole, a drzwi od domu również były otwarte.
Wytarła wilgotne dłonie o spódnicę i, wziąwszy głęboki oddech, wysiadła z samochodu.
Wiedział, że to ona, zanim ją zobaczył. Mimo zamroczenia dotarły do niego odgłosy zbliżającego się samochodu, a tylko jedna osoba mogła chcieć go odszukać. Musiała oczarować portiera, żeby zdobyć jego adres, ale z pewnością nie miała z tym żadnych trudności.
Podniósł głowę.
Dobry Boże, jaka ona jest cudowna. W kwiecistej sukni, spływającej miękkimi fałdami wokół szczupłych nóg, wygląda wprost ślicznie. Stała w drzwiach oświetlona promieniami zachodzącego słońca i poprzez powiewny materiał prześwitywał zarys jej gładkich, smukłych ud. Poczuł wewnętrzny skurcz i zmusił się do podniesienia wzroku na jej twarz. W półmroku jej ogromne oczy prawie świeciły.
Odetchnął głęboko i sięgnął po szklankę whisky.
– Nie przyszedłeś – zaczęła miękko, melodyjnym głosem.
– Nie spodziewałaś się mnie.
– To prawda. – Przeszła przez pokój i usiadła naprzeciwko w starym fotelu. – Przyjemnie tu – powiedziała.
Powiódł wkoło wzrokiem, jednak widział tylko ją.
– Mhm.
– Podoba mi się podłoga z cegły i to, że tak dużo tu drewna. Pasuje do ciebie.
– Jeszcze się nie urządziłem. Będzie lepiej, kiedy się wreszcie rozpakuję.
Spojrzeli sobie w oczy, Jack szybko odwrócił wzrok. Do diabła, pragnął jej.
– Jesteś bardzo pijany?
– Pracuję nad tym.
– To nie pomaga, wiesz o tym.
Wypił solidny łyk i odstawił głośno szklankę.
– Rozklejasz się, Irlandko.
– Nie sądzę. Coś cię gryzie i powinieneś to z siebie wyrzucić.
– Nie chcę rozmawiać. Chcę się upić i zapomnieć o tym.
Znowu sięgnął po szklankę. Była pusta, więc zapalił papierosa.
Usłyszał, jak szybko wciągnęła powietrze, żeby powstrzymać się od komentarza. Dobrze, pomyślał, jeśli się rzeczywiście postaram, odejdzie i zostawi mnie samego.
– Wiesz, czego naprawdę chcę? Ciebie. Twego ciała. Nagiego, gorącego i wijącego się pode mną.
– Nie wygonisz mnie stąd, Jack. Tak czy owak jestem bezpieczna, nie ma tu żadnych krzaków...
Mimowolnie parsknął śmiechem. O rany, ma odwagę. A może nie zdaje sobie po prostu sprawy z tego, jak bardzo on jej pożąda...
– Do diabła, Irlandko, idź do domu – powiedział znużonym głosem.
– Nie. Zrobię ci trochę kawy.
– Nie chcę kawy. Chcę być sam. Jasne? Zupełnie sam. Nie chcę, byś tu była. Odejdź, proszę.
Poszła do części kuchennej, oddzielonej od reszty pokoju rzędem szafek, biegnących na wysokości jej talii.
– Gdzie trzymasz kawę?
– Nigdy nie rezygnujesz, co? – spytał z goryczą.
– W każdym razie niełatwo – odparła pogodnie. – Lata wprawy.
Znalazła kawę bez jego pomocy i postawiła czajnik na kuchence.
Wyjął papierosa. Obserwował ją, nie mogąc opanować narastającego pożądania. Zapaliła światło i kiedy wracała do pokoju, znowu zobaczył poprzez powiewną suknię nogi. Poczuł zapach jej rozgrzanej słońcem skóry, delikatny i jednocześnie upajający. Boże, jak bardzo jej pragnął.
– Proszę – podała mu kawę.
Nie wyciągnął po nią ręki. Obawiał się, że jeśli to zrobi, nie będzie się mógł powstrzymać. Przymknął powieki, choć stanowiły one zasłonę jedynie dla oczu. W myślach nadal widział wyraźnie zarys nóg, miękką linię lekko poruszających się w oddechu piersi i wyraz jej oczu, kiedy na niego patrzyła jak królik na grzechotnika – z lękiem, ale zbyt zafascynowana, by uciec.
Usłyszał cichy stuk stawianej przed nim filiżanki z kawą, potem szelest sukni, a lekki powiew przyniósł zapach Kathleen. Chciwie wciągnął powietrze.
– Porozmawiaj ze mną.
– Nie. Idź do domu.
– Myślę, że tak naprawdę nie chcesz tego. Otworzył oczy i z rozpaczy spojrzał na nią ostro.
– Nie wiesz, czego chcę.
– Więc powiedz mi. Cokolwiek to jest, musisz o tym z kimś porozmawiać. A ja tu jestem.
– Zauważyłem – burknął, opierając głowę na poduszce. Dlaczego nie wracała do domu? Zsunęła buty i usiadłszy na stopach skromnie zakryła nogi przejrzystą sukienką. Za późno, zobaczył je...
– Wypij kawę.
– Do cholery, nie chcę kawy! – warknął ze złością.
– W porządku, nie pij. Wszystko mi jedno.
– Zetknęli się wzrokiem. W jej oczach tliła się ostrożność, w jego – złość, uraza i gotowość do obrony. Czuł się przyciśnięty do muru.
Poprawiła się w fotelu i nim usadowiła się wygodnie, dostrzegł błysk jedwabiu na gładkim udzie. Nagły przypływ pożądania, porażający bardziej niż ból, nie dał się ukryć. Kathleen odruchowo rzuciła okiem i natychmiast przeniosła spojrzenie szeroko otwartych, zdziwionych oczu na twarz Jacka.
– O co chodzi, Irlandko? To przecież podstawa biologii człowieka. Nic nowego dla ciebie.
Zaczerwieniła się i umknęła spojrzeniem.
– Nie bądź ordynarny. Chciałam ci tylko pomóc.
Zawstydził się.
– Bardzo cię przepraszam – powiedział nierównym głosem – ale naprawdę nie potrzebuję twojej pomocy. Muszę zostać sam.
– Żebyś mógł się upić do nieprzytomności?
– Tak, do cholery, jeśli inaczej się nie uda.
– Nie uda się co? Spojrzał na nią.
– Przestań, Kath – ostrzegł.
– Nie – zaprotestowała cicho. – Jack, nie mogę... Widział, jak pod miękkim materiałem jej piersi unoszą się w szybkim oddechu i nagle sam stracił oddech i nie był już w stanie wysiedzieć ani chwili dłużej patrząc na nią...
– Na litość boską, idź już – wymamrotał i zerwał się z fotela. Przemierzywszy szybko pokój, wbiegł po schodach, biorąc po trzy stopnie naraz.
To był błąd. Powinien był wyjść na dwór, chwycić kluczyki od motoru i odjechać, a teraz wpadł w pułapkę – szła za nim po schodach niepewnym krokiem...
– Jack, pozwól mi pomóc...
Nie wiedział, co o niej myśleć: jest bardzo naiwna, czy bardzo odważna? Z każdą chwilą narastało w nim pożądanie na równi z bólem i wiedział, że brak mu już siły, by uciec.
Rzucił się na wielkie, stare łoże i wpatrzył w belki sufitu. Boże, zabierz ją stąd, modlił się, ale jej kroki wciąż się zbliżały.
Poczuł lekkie ugięcie łóżka pod jej ciężarem i domyślił się, że uklękła obok niego. Niepewnie, lekko jak motyl, dotknęła jego ramienia, jednak to wystarczyło.
Z gardłowym jękiem przyciągnął ją do siebie.
– Piekielna Irlandko – wycedził ochryple i znalazł ustami jej usta. Wszystko inne przestało się liczyć.
O, Boże, była tak miękka i jędrna, wygięta w łuk drżała w jego ramionach jak liść na wietrze. Skwapliwie poddała się pocałunkowi i wplotła dłonie w jego włosy, odsuwając w cień najmniejsze nawet skrupuły.
Przesunął rękę w górę i napotkał gładki jedwab oraz koronki. A także guziki. Rozpiął je i znowu jęknął. Miękkość, ciepło... Była porywająca. Mógłby zatracić się w tej słodyczy i choćby przez chwilę zapomnieć.
Zsunął z siebie dżinsy i oddychając głęboko położył się na niej. Boże, jak wspaniale pachniała! Zacisnęła dłonie na jego ramionach i prosiła o coś, ale słowa rozpłynęły się w wirujących oparach bólu i pożądania, jakie nim zawładnęły.
Wchodząc w nią, usłyszał krzyk, który rozpalił go jeszcze bardziej, a potem ciche jęki zbliżające go do granic wytrzymałości. Tak cudownie, tak ciasno – szczupłe, jędrne ciało wiło się pod nim i nagle poczuł, że traci resztki kontroli i rozpada się na milion kawałków. Z nieświadomym, nie kontrolowanym okrzykiem pchnął po raz ostatni. Zalała go pulsująca fala, wypłukująca wszelkie doznania i pozostawiająca błogosławione odrętwienie, w którym nie było już bólu...
Bez oddechu, z sercem walącym o żebra opadł na nią i wówczas powoli kolejne krople zimnego prysznica powracającej świadomości przyniosły mu ból i wszechogarniające uczucie wstrętu do samego siebie. Dobry Boże, jak mógł to zrobić!
Oderwał się od niej, wstał i trzęsącymi się rękami wciągnął dżinsy.
– Cholera jasna, teraz jesteś zadowolona? – wycedził z wściekłością, czując do siebie obrzydzenie za własne słowa.
Usłyszał urywany szloch i skrzypnięcie łóżka. – Jack...
– Na litość boską, wynoś się! – wrzasnął i po chwili, która wydała mu się wiecznością, usłyszał jej kroki na schodach, a potem odgłos ruszającego samochodu.
W ciszy, jaka zapadła, dotarło do niego hukanie sowy, a w jakiś czas później tłumiony szloch.
– Johnnie! – Jego krzyk odbił się echem od ścian i wrócił, by dręczyć go nadal.
Kathleen nie pamiętała, jak dojechała do domu. Rękoma drżącymi tak bardzo, że ledwo trzymała klucz, otworzyła drzwi do mieszkania.
Rozebrała się i nie trudząc się podnoszeniem ubrania z podłogi, pobiegła do łazienki. Stojąc pod prysznicem zapamiętale tarła gąbką skórę, by zmyć z niej wspomnienie ich splecionych ciał.
W końcu, nadal drżąc, owinęła się wielkim ręcznikiem i poszła do kuchni nastawić czajnik.
Jest głupia! Dobry Boże, i to jak! Powinna była wiedzieć, na co się zanosi, powinna była zdawać sobie sprawę, że za mocno przyciska go do muru. Była zraniona nie fizycznie, ale duchowo, jakby zbezcześcił w niej coś świętego.
Gwałt.
Przerażające słowo. A jednak nie był to prawdziwy gwałt. W innych okolicznościach, nawet i dziś, byłaby, prawdę mówiąc, chętna...
Prychnęła z politowaniem. Chętna? Pragnęła go od pierwszej chwili, w której go zobaczyła. A mimo to dzisiaj wstąpił w niego jakiś demon i skłonił do czegoś, czego, była pewna, teraz gorzko żałuje.
Dlaczego stamtąd odjechała? Powinna była z nim zostać, zapewnić, że chce go zrozumieć i trzymać w ramionach dopóki nie wyrzuciłby z siebie straszliwego bólu, jaki w nim wyczuwała.
Ten ból miał w oczach wpatrzonych w sufit. Przerażający, rozdzierający serce ból, który przenikał ją do głębi. A potem, kiedy wyczerpany, leżąc na niej, rozluźnił się na chwilę, był tak bliski ujawnienia swych uczuć, że wstąpiła w nią nadzieja. I wówczas zerwał się, zamknął w sobie i odgrodził od niej murem.
To właśnie bolało.
Odruchowo otarła łzy z policzków i pociągnęła nosem. Po tym wszystkim zamknął się przed nią!
– A niech cię – szepnęła – przede mną się nie ukryjesz.
Drżącymi palcami wykręciła jego numer. Usłyszała automatyczną sekretarkę.
– Jack, proszę cię, podnieś słuchawkę. Wiem, że tam jesteś. Muszę z tobą porozmawiać. Proszę cię, podnieś słuchawkę. Czekam. Jack, na litość boską... – Głos się jej załamał i dla uspokojenia nerwów wciągnęła głęboko powietrze. – Jack, zadzwoń do mnie, proszę. – Podała mu swój numer, odłożyła słuchawkę, wczołgała się do łóżka i czekała.
Rano zobaczyła na parkingu motor, a więc Jack jest w szpitalu i prędzej czy później musi go spotkać.
Miała nadzieję, że raczej później. Przyjęła raport z nocnej zmiany i zamknęła się w swoim pokoju.
Nie doceniła go jednak. Usłyszała pukanie do drzwi i po chwili w pokoju było już ich dwoje.
Podniosła głowę i zmusiła się do spojrzenia mu w oczy. To, co w nich zobaczyła, zmroziło ją.
Nie owijał w bawełnę.
– Kathleen, przepraszam. Naprawdę nie wiem, co jeszcze mógłbym powiedzieć.
Przez dłuższy czas milczała, patrząc mu badawczo w twarz, ale nie dostrzegła na niej ani śladu jakichkolwiek emocji. Zastygła maska bez wyrazu. Czy to ten człowiek poprzedniego wieczoru stracił całkowicie panowanie nad sobą? Nie, nie całkiem. Rozładował napięcie w jedyny sposób, jaki toleruje społeczeństwo ceniące sobie nieokazywanie słabości, ale nawet wówczas zapanował nad prawdziwymi uczuciami. Co jednak wywołało ten gwałtowny wybuch?
– Prawdę mówiąc, Jack, nie chcę twoich przeprosin – odpowiedziała spokojnie. – Tak naprawdę zależy mi, żeby dowiedzieć się: dlaczego?
– Może dlatego, że jestem zimnym, cynicznym i egoistycznym łotrem bez odrobiny przyzwoitości?
– Nie – potrząsnęła głową. – Przykro mi, ale to nie przejdzie.
Zaśmiał się gorzko.
– Nie zostawisz mnie, do cholery, w spokoju?
Wyczuwając jego coraz większe rozdrażnienie, wycofała się nieco.
– Chciałam pomóc – powiedziała miękko. – A mimo to winna ci jestem przeprosiny. Przyparłam cię do muru. Przepraszam... – Położyła mu rękę na ramieniu i pod palcami wyczuła naprężone mięśnie.
– Jak możesz mnie dotykać! – wychrypiał. – Kathleen, do jasnej cholery, zgwałciłem cię!
– Nie. To nie był prawdziwy gwałt. Chyba przeczuwałam, co się wydarzy, kiedy poszłam za tobą po schodach. Ponoszę taką samą winę jak ty, a może większą. Przecież byłam trzeźwa! – Uniosła dłoń do jego twarzy, jednak opuściła ją. – Jak twoja głowa?
Uśmiechnął się smętnie.
– Dziękuję, nieźle. Nie piłem już po twoim wyjściu. – Westchnął. – Powinienem się wytłumaczyć, tak?
Patrzyli na siebie nie spuszczając wzroku. W pewnej chwili w głębi granitowych oczu dostrzegła życzliwość i szacunek.
– Dziś wieczorem... Możesz przyjść do mnie? Około siódmej? Ugotuję coś do zjedzenia.
Zawahała się. Jej serce biło coraz szybciej. Co może się wydarzyć, gdy będzie z nim sam na sam w tej odludnej stodole? Jakie by nie były jego wczorajsze problemy, wciąż nie zostały rozwiązane. Czy zwariowała?
– Będziesz zupełnie bezpieczna.
– Wczoraj też tak twierdziłeś.
Przełknął ślinę z wyraźnym trudem i umknął spojrzeniem.
– Trudno oczekiwać, żebyś uwierzyła mi po tym, co się wczoraj wydarzyło, a mimo to możesz mi zaufać. Mam w domu coś, co chciałbym ci pokazać.
– Akwaforty?
Uśmiechnął się zdawkowo.
– Głównie fotografie. Trochę rysunków. I parę innych rzeczy.
– Zgoda.
Szybko podniósł na nią wzrok i wpatrywał się szeroko otwartymi z niedowierzania oczyma.
– Przyjdziesz? Skinęła głową.
– Czy to błąd?
– Nie – zapewnił żywo i tym razem mu uwierzyła.
Podszedł do drzwi.
– Muszę już iść. Anthony Craven przyszedł znów na fizjoterapię. Obiecałem przyjąć go osobiście, a ponadto chcę pobrać do analizy trochę plwociny, by , upewnić się, czy nie ma infekcji. A mówiąc o infekcjach, chciałbym cię uspokoić, nie musisz niczego się obawiać, łącznie z ciążą.
Zastygła ze zdumienia. Poznała nową stronę z pełnej tajemnic księgi, jaką jest Jack Lawrence. Wiedziała, że nie użył kondomu, więc musiało to znaczyć, że nie jest w stanie jej zapłodnić. Czy o to chodziło? Czy Anthony Craven przypomniał mu, że nie może mieć dzieci? Nie, przyjmował przecież w ciągu tygodnia inne dzieci i wszystko było w porządku. A mimo to powiedział przecież... Pokręciła głową i wstała. Wieczorem się dowie. Musi tylko do niego dotrwać. To będzie długi dzień...
W istocie okazał się nie tylko długi, lecz i pracowity, pełen dramatów i tragedii, które całkowicie przesłoniły osobiste problemy.
Po rozmowie z Jackiem była bez przerwy zajęta kolejnymi skomplikowanymi złamaniami, przerażonymi dziećmi i zdenerwowanymi rodzicami. Dopiero po drugiej było spokojniej i miała już zamiar pójść na lunch, kiedy przed wejściem z piskiem zahamował samochód. Wyskoczył z niego mężczyzna i wyciągnął ze środka kobietę. Na wpół niosąc, wlókł ją w stronę oddziału.
Kathleen zawołała o pomoc i szybko wybiegła do nich.
– Co się stało?
– Straciła przytomność. Powiedziała, że ją boli, zeszła z drabiny i upadła. O Boże, co z nią?
– Portier przywiózł wózek, na którym ułożyli kobietę i szybko zawieźli na reanimację.
– Amy, sprowadź doktora Lawrence’a – poleciła mijanej na korytarzu dziewczynie.
– Tak, siostro.
Kathleen usłyszała odgłos szybkich kroków Amy i chwyciła stetoskop. Serce kobiety biło, ale nieregularnie.
– Bierze jakieś leki? – spytała towarzyszącego mężczyznę.
Zaprzeczył głową.
– Pigułki antykoncepcyjne?
– Nie. Jestem po wasektomii.
– Ile ma lat?
– Trzydzieści siedem... Prawie trzydzieści osiem.
– To pana żona?
– Tak. Jestem Brian Thompson. Żona ma na imię Angie.
Pojawiła się Amy.
– Doktor Lawrence już idzie.
– Dobrze. Dziękuję. Amy, pójdź z panem Thompsonem i dowiedz się wszystkiego o jego żonie, proszę, a potem zobacz, czy mamy jej kartę zdrowia. W rejestracji ci pomogą.
W chwilę po odejściu Amy i pana Thompsona przyszedł Jack.
– O co chodzi?
– Ból w klatce piersiowej, nagły, o ile wiem, zapaść. Teraz ma arytmię, chyba migotanie przedsionków – poinformowała go, rozbierając jednocześnie kobietę do pasa. Potem przygotowała wszystko do monitorowania akcji serca.
Jack gwizdnął cicho.
– Ładny pasztet! Zdecydowanie ma migotanie przedsionków. Myślę, że to zawał.
Kathleen kiwnęła głową.
– Spróbujmy, czy to pomoże.
– Ustawił defibrylator i kazał jej odsunąć się. Kiedy przycisnął elektrody do klatki piersiowej, ciało kobiety wygięło się i opadło, a linia na monitorze natychmiast wróciła do normalnego, sinusoidalnego rytmu.
– Na razie nieźle. Weź trochę krwi do analizy i zaczniemy od streptokinazy. Może to ją podtrzyma. Kto ma dziś dyżur?
– Jesus Marumba. Zaraz go tu ściągnę.
Podeszła do ściennego telefonu, poprosiła centralę o zawiadomienie lekarza i wróciła do pacjentki.
Ta zaś wyglądała naprawdę rozpaczliwie – skórę miała zimną, wilgotną i szarą.
Kathleen spojrzała na Jacka. Pokręcił głową.
– Ma jakąś historię choroby?
– Mąż nic nie wspominał, a przecież powinien wiedzieć.
Do pokoju wśliznęła się Amy.
– Według jej dokumentacji od paru miesięcy chodziła na wizyty do doktora Marumby. Mąż nic o tym nie wie.
Jack i Kathleen wymienili spojrzenia.
– Co mu powiedziałaś?
– Nic – odparła zaniepokojona Amy. – Zanim poszłam do rejestracji, spytałam go, czy żona przychodziła tu do jakiegoś lekarza. Odpowiedział, że nie. Potem z nim nie rozmawiałam. Powiedziałam mu tylko, że spróbuję się czegoś dowiedzieć.
– W porządku, Amy. Co prawda ona nadal nie odzyskała przytomności, ale jej mąż mógłby tu wejść na chwilę, prawda? – spojrzała pytająco na Jacka, który skinął głową.
– Przyprowadzę go – oświadczyła Amy i zniknęła.
– Zapadła długa cisza, przerywana jedynie cichym sykiem tlenu w masce przyłożonej do twarzy pani Thompson.
Wciąż patrzyli na siebie i Kathleen stwierdziła, że nie jest w stanie oderwać od Jacka oczu. Wstrząsnęło nią, kiedy w jego wzroku pojawiła się nie skrywana czułość.
Opuściła wreszcie oczy poruszona wspomnieniem intymnie splecionych ciał. Spojrzała na monitor.
– To naprawdę nie jest prawidłowy wykres – powiedziała opanowanym tonem.
– Nie jest – przyznał, rzuciwszy nań okiem. – Zobaczymy, co powie Marumba.
Ten jednak nie zdążył przyjść. W parę sekund po wejściu Amy z panem Thompsonem jego żona doznała drugiego, rozległego ataku serca. Pomimo desperackich wysiłków musieli w końcu zrezygnować. Kathleen spojrzała na Jacka z rozpaczą.
– Miała dopiero trzydzieści siedem lat. To cholerna niesprawiedliwość.
– Samo życie – westchnął krótko. – Przynajmniej się nie męczyła.
– To lepsze, niż wiedzieć, niż mieć czas, żeby się przygotować?
– Nie można się przygotować. Można tak myśleć, ale to nieprawda. I nie ma znaczenia, od kiedy się o tym wie.
Mocno pchnąwszy wahadłowe drzwi, wyszedł na korytarz i skierował się do swego pokoju. Amy zakasłała znacząco.
– Siostro, jej mąż jest w izbie przyjęć.
Kathleen spojrzała na nią pustym wzrokiem.
– Co? Ach, tak. Dziękuję, Amy. Czy mogłabyś tu zostać przez chwilę? Pójdę z nim porozmawiać.
Wyszła na korytarz wypatrując, czy w oddali nie zobaczy jeszcze Jacka. Co miał na myśli? Nie było wątpliwości, że mówił o czymś, czego sam doświadczył.
Czy to był jego problem? Spojrzała na zegarek. Za trzy godziny się dowie.
Wieczorem włożyła dżinsy i koszulową bluzkę. Czuła się głupio, wiedząc, że Jack natychmiast zrozumie dlaczego zakryła się od stóp do głów, była jednak przekonana, że pomoże to zakreślić pewne granice. Nagle uświadomiła sobie, że nie tylko ona, ale on także potrzebuje czasu, by przetrawić ten incydent.
Nie powstrzymało jej to od zrobienia makijażu: lekki cień na powiekach, wytuszowane rzęsy i odrobina perfum u nasady szyi dopełniły stroju.
Zastała Jacka przed domem. Zajmował się barbecue. Na jej widok uniósł dłoń w geście powitania i podszedł do samochodu.
Była zadowolona, że są na dworze, daleko – by tak rzec – od miejsca zbrodni. Wysiadła, a on pocałował ją lekko w policzek. Poczuła mrowienie, dogłębnie świadoma dotyku jego dłoni na swoim ramieniu.
– Dziękuję, że przyszłaś. Nie byłem tego pewny.
– Przecież obiecałam – przypomniała mu z wymuszonym uśmiechem.
– Powinienem był wiedzieć, że się nie wycofasz.
Zachichotała nerwowo.
– To cała ja. Walczę do upadłego jak terrier. Mój problem polega na tym, że nie wiem, kiedy przestać.
Nieświadomie pieszcząc kciukiem jej ramię, patrzył na nią z uśmiechem, który dodał jego spojrzeniu nieco ciepła.
– Chodźmy jeść – powiedział niskim głosem. – Zakładam, że nie jesteś wegetarianką?
– No cóż, jest piątek, i porządna katolicka dziewczyna, taka jak ja...
Rzucił jej badawcze spojrzenie.
– Mówisz serio? Mogę z łatwością przygotować coś innego.
Rozbroił ją.
– Masz szczęście, bo nie jestem dobrą katoliczką – wyznała z uśmiechem. – Rodzina ciągle mnie namawia, żebym się ustatkowała i dochowała licznej dziatwy, ale na samą myśl o tym dostaję dreszczy.
Spojrzał na nią z osobliwym wyrazem twarzy.
– Powinnaś. Masz odpowiednią dozę uczuć i poczucia humoru, a ponadto tę cudownie życzliwą otwartość na innych. Byłabyś wspaniałą matką.
Podniosła na niego zdumione oczy.
– Okropną. Nie mam najmniejszego zamiaru zrezygnować z pracy zawodowej, żeby zmieniać pieluchy.
– Chyba nie tylko o to chodzi – odparł sztucznie lekkim tonem.
Zmarszczyła brwi.
– Masz dzieci?
Jego twarz znów przybrała, budzący w niej lęk, dziwny wyraz.
– Nie – rzucił krótko i podszedł do rusztu.
No cóż, dwa kroki naprzód, trzy kroki w tył.
Zbliżyła się do niego i z uznaniem pociągnęła nosem.
– Pachnie wspaniale. Co to jest?
– Kurczę tikka po indyjsku. Mogłabyś przypilnować? Pójdę po sałatkę.
– Jasne. Pomóc ci w czymś? Potrząsnął głową.
– Co ci przynieść do picia?
– Coś zimnego, bez alkoholu. Będę jeszcze prowadzić samochód.
– Woda mineralna?
Skinęła głową i obserwowała, jak szedł do domu. Tak samo jak ona, i zapewne z tych samych powodów, ubrał się w dżinsy i koszulę, co i tak nie miało chyba żadnego znaczenia, bo liczyło się tylko to, co mówiły ich oczy. Ożywiało ją każde jego spojrzenie, z wyjątkiem chwil, gdy na jego twarzy pojawiał się ten dziwny wyraz i coś w niej zamierało.
Cierpliwości, uspokajała się. Obróciła kurczaka.
Do dziewiątej, nim komary wygnały ich z dworu, nie było mowy o poprzednim wieczorze.
Stali w kuchni, wkładając brudne naczynia do zmywarki, kiedy jej uwagę przyciągnął wiszący na widocznej ścianie salonu obrazek w prostej sosnowej ramce. Był to szkic postaci wykonany ołówkiem, niestarannie pokolorowany, z wyraźnym podpisem: Tatuś. Mimo oczywistego amatorstwa był to rysunek pełen życia i spodobał się Kathleen. Wskazała na niego trzymanym w ręku nożem.
– Kto to narysował?
Przeniósł wzrok na obrazek i znowu poczuła oddalanie się Jacka.
– Mój syn.
Zaczyna się, pomyślała. Powolutku, bardzo ostrożnie odłożyła nóż na stół.
– Rozumiem.
– Naprawdę?
– Nie. W rzeczywistości nie rozumiem. Opowiedz mi o nim, Jack. – I po chwili ciszy dodała: – Powiedz coś, na litość boską!
Skinął głową, wyciągnął do niej rękę i zaprowadził do salonu. Usiedli na kanapie naprzeciw obrazka.
Po chwili zaczął mówić, bardzo cichym i dziwnie bezbarwnym głosem, który był dla niej najlepszym dowodem, jak wiele go to kosztowało.
– Nazywał się John. Urodził się szesnaście lat temu. Podczas pierwszej zimy zdaliśmy sobie sprawę, że coś jest z nim nie w porządku. Odbywałem wtedy staż na pediatrii i poradziłem się swego szefa. Obejrzał go, przeprowadził szereg badań i zdiagnozował cystis fibrosis.
Kathleen zamknęła oczy. Wszystko ułożyło się w całość: fachowa fizjoterapia Anthony’ego Cravena i sposób, w jaki zareagował...
– Tak czy owak, z czasem stało się oczywiste, że John wymaga więcej czasu i opieki, niż Gwen skłonna była mu poświęcić. Pewnego dnia wróciłem ze szpitala do domu i zastałem synka samego, w rozpaczliwym stanie. Leżał na podłodze w salonie, był głodny i płakał rozdzierająco. Gwen zostawiła list, wyjaśniając, że dłużej nie jest w stanie wytrzymać. Chciała mieć więcej dzieci, ale ja już zdecydowałem się poddać wasektomii. Spieraliśmy się o to bez końca, jednak nie ustąpiłem. Ona też. Do rozwodu kontaktowaliśmy się jedynie poprzez adwokatów, a potem nie dała znaku życia.
– Nigdy?
– Ani słowa, przez wszystkie te lata.
– Ile miał wtedy lat?
– Niecałe dwa.
Poczuła łzy pod powiekami.
– Dobry Boże, jak można zrobić coś takiego?
Jack wzruszył ramionami.
– Bóg jeden wie. W każdym razie zadzwoniłem do mego szefa, wziąłem trochę urlopu, a moi rodzice natychmiast zgodzili się zaopiekować Johnem; niech Bóg im pobłogosławi. Przeprowadziliśmy się do nich, choć oznaczało to dłuższy dojazd do pracy i spędzanie wszystkich dyżurów w szpitalu. I tak żyliśmy, dopóki nie skończył dziewięciu lat. Czułem, że John potrzebuje więcej niezależności, i rodzice też; mama się trochę postarzała i zaczęła zapadać na zdrowiu. Przeniosłem się do Manchesteru i zatrudniłem jako gospodynię emerytowaną pielęgniarkę, która podczas mojej nieobecności stosowała fizjoterapię. I tak, we dwójkę, udawało się nam utrzymać go w dobrym stanie.
Przerwał. Kathleen z obawą czekała na ciąg dalszy.
– Mimo rygorystycznego przestrzegania wszystkich zaleceń jego stan zaczął się jednak pogarszać. Wdało się przewlekłe zapalenie płuc i coraz więcej czasu spędzał w szpitalu. Był na liście do transplantacji płuco-serca, ale nie znalazł się odpowiedni dawca. Zmarł trzy lata temu. Miał trzynaście lat.
Umilkł, z zadumą wpatrując się w rysunek, a Kathleen zacisnęła powieki, by powstrzymać napływające łzy.
To nieodwracalne... Nie ma znaczenia, od kiedy się o tym wie... Biedny człowiek. Biedny, nieszczęśliwy człowiek.
Usłyszała zgrzyt zapalniczki i otworzyła oczy. Z odchyloną na oparcie kanapy głową wpatrywał się w obrazek. Płakał.
– Nadal mi go brakuje – powiedział cicho. – Był tak wielką siłą napędową mego życia, że kiedy odszedł, zabrał ze sobą coś ze mnie. Zawsze wiedziałem, że umrze, ale kiedy to się stało... Upłynęło dużo czasu, nim naprawdę przyjąłem to do wiadomości. Myślałem, że się już z tym pogodziłem, jednak ten chłopiec wczoraj...
Odwrócił głowę w jej stronę.
– Przepraszam cię.
Dotknęła jego policzka, wciąż wilgotnego od łez, i zagryzła wargi, by powstrzymać własne.
– Nie wiem, co powiedzieć.
– Nie mów nic. Po prostu pozwól mi przytulić cie do siebie.
Odłożył papierosa do popielniczki i otworzył ramiona, w które wtuliła się, obejmując go mocno.
Nie była pewna, kiedy ta niema pociecha zmieniła się w coś innego. Jeśli w ogóle się zmieniła. Może po prostu narastało to stopniowo, wchłaniając wszystkie ich emocje. Zaczął gładzić jej plecy i ramiona, a w końcu wplótłszy dłonie we włosy podtrzymał jej głowę i zapamiętale całował.
Z cichym jękiem przywarła do niego. Natychmiast uwolnił ją z objęć i odsunął się, oddychając ciężko.
– Wybacz mi, nie planowałem tego.
Czuła niedosyt, ale instynkt samozachowawczy działał jeszcze wystarczająco silnie. Odsunęła się również i odetchnęła głęboko.
– Powinnam wracać do domu.
– To może być mądra decyzja. – Ochrypły, pełen namiętności głos drażnił jej nerwy.
Wstała i podeszła do drzwi, nie odważywszy się spojrzeć za siebie. Po chwili usłyszała, że wstał.
– Odprowadzę cię do samochodu – oświadczył.
– Będziesz tu podczas weekendu? – spytała, już stęskniona kontaktu z nim i wyczuwając, że Jack znowu, cegła po cegle, buduje wokół siebie obronny mur.
– Nie, wyjeżdżam. Wrócę w poniedziałek.
Ostatnia cegła zamknęła mur.
Po wyjeździe z wioski rozpłakała się.
Być może jego linie obrony zostały nietknięte, ale jej zostały całkowicie przełamane przez człowieka, którego ledwo znała, a mimo to kochała z całego serca.
W głębi duszy wiedziała od dawna, że pewnego dnia spotka kogoś, kto będzie dla niej znaczył więcej niż kariera zawodowa i z kim założy rodzinę.
Teraz, złośliwym zrządzeniem losu, mężczyzna wybrany z milionów innych nie tylko nie mógł dać jej dzieci, ale nie miał najmniejszego zamiaru wchodzić w żaden trwały związek, nie mówiąc już o małżeństwie.
W istocie wątpiła, by zaangażował się chociaż w coś tak nieformalnego jak romans. W każdym razie, na pewno nie w taki, który tradycyjnie za romans się uważa.
Minął tydzień, nim ponownie zaproponował jej pójście na drinka. Było to w porze lunchu, pod koniec drugiego tygodnia jego pracy w szpitalu. Pogardzając sobą za to, że tak bardzo chce z nim być, poszła.
Siedzieli, pijąc bezalkoholowe piwo i jedząc sałatkę z krewetek, w przydrożnym pubie, skąd można było wezwać ich w każdej chwili do szpitala, otoczeni tłumem współpracowników. Trudno byłoby nazwać to randką, jednak w głębi serca wierzyła, że tak jest.
Z zainteresowaniem obserwowała towarzyskie zalety Jacka i jego zachowanie wobec kolegów.
Był błyskotliwym gawędziarzem, dowcipnym, o ostrym języku. Zupełnie nie przypominał nieszczęśliwego człowieka sprzed tygodnia.
Niech prawdziwy Jack Lawrence podniesie rękę, , pomyślała i smętnie uśmiechnęła się w duchu. To były dwie strony jego osobowości. Oczywiście, nie wykluczające się wzajemnie, ale zapewne stanowiące i tak tylko część człowieka o wielu twarzach, w którym się zakochała.
Obserwowała więc i słuchała, a kiedy zostali wezwani do szpitala, do małej dziewczynki, która spadła z drzewa, łamiąc obie ręce i nogę, pokazał się także z innej strony.
Pracowali ramię przy ramieniu, porozumiewając się gestem lub jednym słowem w prawie absolutnej ciszy, przewidując wzajemnie swe kolejne ruchy. Stwierdziła, że jest nie tylko kompetentnym fachowcem, posiadającym umiejętność współpracy, lecz także człowiekiem wrażliwym. Cierpliwie uspokajał przerażoną dziewczynkę, dodając jej otuchy. Po wyekspediowaniu jej na salę operacyjną zdjął maskę i uśmiechnął się.
– Tworzymy dobry zespół – oznajmił.
Kathleen rozpromieniła się z dumy i szczęścia.
Zbierała się na odwagę, by zaprosić go na obiad podczas weekendu, kiedy zerknął na zegarek.
– Ben jest tutaj, prawda? Muszę już iść. Dziś wieczorem mam być w Yorkshire.
– Yorkshire? Skinął głową.
– Jutro schodzę do jaskiń.
Na myśl, że znów wyjeżdża, poczuła rozczarowanie, ale gdy tylko dotarł do niej sens jego słów, cała zesztywniała.
– Schodzisz do jaskiń? – Aż zapiała lekko i szybko opanowując się dodała: – Czy to niebezpieczne?
Roześmiał się.
– Tylko dla frajerów. To jest fantastyczne. Mam parę wspaniałych zdjęć. Pokażę ci któregoś dnia. A teraz muszę znaleźć Bena, bo już wyjeżdżam.
Przez weekend czytała książki o grotołazach, a raczej, jak odkryła, o speleologii, jednak wcale jej to nie uspokoiło.
– Jasna cholera! – podsumowała, przyglądając się fotografii, na której zabłocony grotołaz w mokrym kombinezonie i hełmie tkwił w ciemnej szczelinie, o jakieś pięć centymetrów węższej od niego. Szczelinę nazwano eufemistycznie rozpadliną.
Zadrżała. Jak się umiera, będąc zduszonym między dwoma skałami setki metrów pod ziemią? Przewróciła kartkę. Kolejna fotografia przedstawiała człowieka zawieszonego na końcu stumetrowej liny. Była to demonstracja techniki jednej liny.
– Cholera jasna! – powtórzyła i odłożyła książkę. – Dlaczego musiałam zakochać się w maniakalnym samobójcy?
Rzuciła się do sprzątania, aby nie myśleć o Jacku wiszącym na końcu liny nad mulistą szczeliną, gdzieś pod ziemią w Yorkshire.
W poniedziałek pojawił się z otartą skórą na jednym policzku, dumny jak paw. Przedziwne, ale była wściekła na niego, że przeżył, podczas gdy ona przez cały weekend była jedynie strzępkiem nerwów. By ukryć kłębiące się w niej uczucia, unikała go jak ognia.
Dopiero o wpół do jedenastej spotkali się w pokoju lekarskim.
– Dzień dobry, moja piękna! Jak udał się weekend?
– Wspaniale, dziękuję – skłamała. – A tobie?
– Fantastycznie! Wspaniałe warunki. Trochę się podrapałem. Były dwa dość długie zejścia, a wejście na górę jest zawsze trudniejsze! – Pociągnął łyk kawy i skrzywił się. – O rany, to jest obrzydliwe. Masz tu samochód?
Potwierdziła.
– Czy moglibyśmy w porze lunchu wyskoczyć do sklepu, żeby kupić jakieś przyzwoite urządzenie? Pojechałbym motorem, ale jest tak obładowany linami, że chyba nic więcej się na nim nie zmieści.
– Pojechałeś do Yorkshire na motorze? – nieomal krzyknęła.
– Oczywiście! Po to jest motor. Szybkość, wolność, łatwość przemieszczania się i piekielnie dużo radochy!
Prawie to samo można powiedzieć i o tobie, pomyślała z przekąsem, patrząc na figlarny dołeczek towarzyszący jego uśmiechowi, jednak rozsądnie milczała.
Nowy ekspres do kawy stał się przebojem dnia dla całego personelu, wpadającego w wolnych chwilach na kawę.
– A kto płaci za kawę? – spytała, wymieniając kolejny filtr.
Wzruszył ramionami.
– Ja. A niech to, jest tego warta. Piliście tu truciznę! Zmarszczyła nos i poklepała lekko zbiornik.
– Hmm. Przeżyliśmy na niej całe lata.
– Cóż, widać jesteście bardziej odporni. Mnie by ona zabiła w ciągu miesiąca.
– Wątpię, skoro nie wykończyło cię jeszcze jeżdżenie motorem i łażenie po jaskiniach. Prowadzisz zachwycające życie.
Roześmiał się.
– Po prostu emocjonujące. Skalkulowane ryzyko, odpowiednie środki bezpieczeństwa, dobre wyposażenie... Zupełnie jak lotniarstwo...
– Jak co? – spytała z zamierającym sercem.
– Lotniarstwo. No wiesz, kiedy...
– Rzucasz się ze skały, wisząc na papierowych skrzydłach – weszła mu w słowo. – Szaleństwo.
– Wcale nie papierowych i zwykle nie ze skały. Tym niemniej to ogromna przyjemność. Nadzwyczaj radosne przeżycie, unosić się nad ziemią, wolny jak ptak...
– Taak. Gdyby Bóg chciał, żeby ludzie latali...
– Dałby im skrzydła – dokończył. – Powinnaś być w tym dobra.
– Hmm? – Uniosła pytająco brwi.
– W lataniu – wyjaśnił – bo jesteś aniołem, Kath. – I uchyliwszy się przed jej ciosem wyszedł, machając ramionami.
– Ja ci dam anioła – wymamrotała z uśmiechem, bo spodobało się jej, że nazwał ją Kath.
Po południu zaprosił ją na kolację.
– Mógłbym pokazać ci zdjęcia jaskiń – zaproponował.
– Zwariowałeś? – Kath wzdrygnęła się. – Po co miałabym oglądać, jak się przeciskasz przez wąskie szczeliny? Nie, dziękuję.
Zesztywniał.
– Trudno, może innym razem. – Odwrócił się i poszedł w kierunku swego pokoju.
– Jack, poczekaj! – Zatrzymała go. – Odmowa dotyczyła tylko zdjęć jaskiń. Po prostu skóra mi od nich cierpnie. Wolę nie wiedzieć, co robisz tam, pod ziemią.
Twarz mu się rozjaśniła, a usta rozciągnęły w krzywym uśmiechu.
– Tak naprawdę, to nie jest tak źle. Niektóre groty są piękne, ale nie musisz ich oglądać, jeśli nie chcesz. To był tylko pretekst. Myślałem, że bez tego się nie zgodzisz.
– Dlaczego? – Spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Dlaczego? – Parsknął gorzko. – Być może ze zdrowego rozsądku, po pierwszym razie.
Rumieniec oblał jej twarz na wspomnienie tego, co się wówczas stało, zachichotała nieco sztucznie.
– Och, przestań, Jack. Oboje wiemy, że to się nic powtórzy.
– Naprawdę? – spytał miękko.
– Tak – stwierdziła stanowczo. – Nie zapominaj, że teraz już cię znam. Jesteś na to zbyt uczciwy.
– Więc co się stało wtedy?
Dotknęła rany na jego policzku.
– Byłeś zraniony, a ja przypiekałam cię gorącym żelazem.
– Nie musiałaś przypiekać zbyt mocno – przypomniał. – Ale masz moje słowo, że nie stanie się nic bez twojej inicjatywy.
Roześmiała się, z podekscytowania tracąc nieco oddech.
– To się nazywa zwalaniem odpowiedzialności, panie doktorze.
– Oczywiście – oparł z szelmowskim uśmiechem. – Zawsze jest szansa, że o tym zapomnisz. O siódmej trzydzieści?
Nie oparła się temu uśmiechowi.
– Dobrze.
– Widzę, że się już urządziłeś. – Kath rozglądała się z uznaniem po salonie Jacka.
– Niezupełnie. Zawiesiłem po prostu obrazy. Powinienem chyba zorganizować jakieś zasłony, ale i tak nigdy ich nie zaciągam, więc zostawiłem to na później.
Wyszedł z kuchennej części pomieszczenia i podszedł do niej.
– Usiądźmy na chwilę, zanim lasagne będzie gotowe.
Posadził Kath na kanapie obok siebie, pochylił się ku niej, uśmiechnął i spojrzał w oczy. Przez chwilę wytrzymywała jego spojrzenie, jednak kiedy poczuła żywsze bicie serca, odwróciła wzrok.
– Nie chcę być oskarżona o sprowadzanie cię na manowce – ostrzegła miękko i po chwili usłyszała parsknięcie.
Oparł się wygodnie o kanapę.
– Też coś! – powiedział z udawanym oburzeniem i Kath zachichotała.
– Idiota. No to, gdzie są te zdjęcia?
– Przecież nie chciałaś ich oglądać?
– Kobieta zmienną jest. Teraz chcę.
– Po prostu starasz się zmienić temat.
– To przynieś je jak najszybciej.
Z przeciągłym westchnieniem uniósł się i podszedł do stojącej naprzeciw sosnowej serwantki. Otworzył dolne drzwiczki i wyjął stos albumów.
– Rany boskie, to wszystko jaskinie?
Roześmiał się.
– Nie. Mam wiele zdjęć Johniego. Ostatnim razem tak się złożyło, że ci ich nie pokazałem.
Po obejrzeniu zdjęć jaskiń zjedli kolację.
Obawy Kathleen, że oglądanie zdjęć syna może rozstroić Jacka, nie sprawdziły się. Zachowywał się swobodnie i śmiał się, wspominając historie związane z różnymi fotografiami. Jedynie ostatni album, ze zdjęciami Johna w szpitalu, robił przygnębiające wrażenie. W miejsce uśmiechu, uprzednio wciąż obecnego na twarzy dziecka, tak łudząco podobnej do Jacka, pojawiła się rezygnacja i odwaga, a w oczach wyraz dojrzałej mądrości.
– Kocham to zdjęcie – powiedział miękko Jack. – To było ostatnie, jakie zrobiłem. Umarł następnego dnia, wczesnym rankiem. – Na sąsiedniej stronie było nieszpitalne zdjęcie chłopca, śmiejącego się serdecznie, z głową odrzuconą do tyłu, promieniującego życiem i energią. – Kiedy nachodzi mnie chandra, patrzę na to – ciągnął półgłosem, wodząc palcem po konturach twarzy na fotografii. – Przypomina mi, że choć jego śmierć była tragedią, to życie pełne było radości i śmiechu. Spędziliśmy razem wiele wspaniałych chwil. Tego nikt nam nie odbierze.
Przez jakiś czas nie odzywał się, patrząc w przestrzeń. Nagle zamknął album i wstał.
– Spacer?
Drogą dojazdową doszli do ścieżki, która zaprowadziła ich do mostku na zakolu potoku. Stali na nim, przyglądając się z góry bystremu nurtowi i przysłuchując pluskowi wody na kamieniach. Po chwili Jack wziął Kath w ramiona.
– Będziesz krzyczeć, jeśli cię pocałuję? – zamruczał miękko.
W odpowiedzi stanęła na palcach i przywarła do niego.
Z cichym westchnieniem pochylił głowę i powoli, delikatnie zaczął ją całować. Poruszona przedłużającym się zetknięciem ich warg odsunęła się. Tak łatwo byłoby...
– Muszę wracać do domu – oświadczyła stłumionym głosem.
Ze zrozumieniem uścisnął jej ramię i odprowadził do samochodu.
– Dziękuję za uroczy wieczór – pożegnała go, czując nagle, że bardzo chce tu zostać.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł cicho.
Przez chwilę stali bez ruchu i w narastającym napięciu wpatrywali się w siebie. Aż nadto świadoma kłębiących się w nim namiętności oraz słabnącego w niej samej oporu, a także pamiętna jego obietnicy, że zaczeka na jej inicjatywę, wzięła głęboki oddech i wsiadła do samochodu.
Jack wyciągnął w bok ramiona i zamachał nimi. Wybuchnęli oboje śmiechem rozpraszającym napięcie.
– Jesteś złośliwą bestią – powiedziała czule. – Dobranoc, Jack.
Jego poczucie humoru okazało się pomocne jeszcze wielokrotnie w ciągu najbliższych dni. Kiedy tylko napięcie między nimi narastało, rozładowywał je żartami i autoironią, tak że byli w stanie zapanować nad narastającą namiętnością.
Kathleen zdawała sobie sprawę, że jest to tylko granie na zwłokę, jednak z każdym dniem coraz lepiej rozumiała tego zagadkowego mężczyznę, który zawładnął jej myślami.
Nadal irytował ją jego niedbały ubiór, luźny krawat, zawsze rozpięte górne guziki koszuli, a także beztroski uśmiech i docinanie jej w obecności współpracowników, choć nie była jedynym obiektem jego ironii, bo dokuczał wszystkim. W rzeczy samej, gdyby ją oszczędzał, byłoby bardziej widoczne, że ich stosunki mają szczególny charakter.
Z zawodowego punktu widzenia nigdy jednak nie miała najmniejszych zastrzeżeń. Miał dużą intuicję, był szybki w myśleniu i stanowczy, jego działania były celowe i efektywne, a sposób bycia budził zaufanie pacjentów. Często żartował z nimi, aby ich uspokoić, jednocześnie nie tracąc autorytetu.
Podobał się jej taki styl pracy i obserwując go doszła do wniosku, że jest on w tym mistrzem. Nie tylko mistrzem, ale i sztukmistrzem, bo potrafił dostrzec i pokazać zabawne strony każdej sytuacji, nawet gdy z pozoru wydawało się to absolutnie niemożliwe.
Nigdy nie dowcipkował bezdusznie ani ordynarnie, a jego żarty zawsze trafiały w dziesiątkę, choć często były złośliwe. Na ile złośliwe dowiedziała się dopiero w następnym tygodniu, kiedy zastępowała siostrę z nocnej zmiany, na wspólnym z nim dyżurze.
Była to niezwykle spokojna noc. Jack został wezwany do szpitala dopiero nad ranem i został już, jak twierdził, żeby znowu nie musieć przyjeżdżać. Spędzali więc wczesne godziny sobotniego poranka na niezobowiązującej pogawędce w pokoju personelu. W pewnej chwili zadzwonił telefon.
Kathleen podniosła słuchawkę, słuchała przez chwilę, potem zadała kilka pytań i skończywszy rozmowę ciężko westchnęła. Jack uniósł pytająco brwi.
– Kobieta z krwotokiem. Żąda konsultacji ginekologa, zanim nie wykrwawi się na śmierć. Jest tylko jeden problem.
– Jaki?
– Rejestratorka sądzi, że to mężczyzna.
W oczach Jacka zapaliły się figlarne ogniki.
– Na pewno? No, no...
Wstał leniwie i wolnym krokiem wyszedł na korytarz.
– Idziesz ze mną, Irlandko? Może być niezła zabawa.
– Ojejku – mruknęła i poszła za nim.
Podejrzana „kobieta” miała silny makijaż i prowokacyjnie obcisłą suknię do połowy uda z czarno-złotego lureksu. Na głowie miała gęstwinę drobnych loczków, spiętych dość niesymetrycznie na czubku. Trzymała się za brzuch, zwijając się przekonująco z bólu. Szczególnie godne uwagi były jednak pantofle na niezwykle wysokich obcasach, wieńczące nogi w złocistych rajstopach.
– Niezłe nogi – skomentował z uznaniem Jack i pochylił się do recepcjonistki.
– Ten facet w sukience... Jak się nazywa?
– Panna Queenie Butcher, przynajmniej tak twierdzi.
Parsknął śmiechem, a Kathleen zagryzła wargi.
– Jack, nie możesz...
– Patrz tylko. Pani Butcher, proszę – powiedział wyraźnie i „pacjentka” wstała.
– Panna Butcher – poprawił, wdzięcząc się.
– Przepraszam. Panno Butcher, zechce pani pójść ze mną, proszę.
Kathleen powstrzymała się od okrzyku zdziwienia widząc, że Jack prowadzi ją do małej sali operacyjnej na końcu korytarza.
– Proszę położyć się i odpowiedzieć na parę pytań, to zobaczymy, co możemy dla pani zrobić. Kiedy zaczęły się problemy?
Kath podziwiała Jacka, że potrafi zachować powagę. Sama odwróciła się tyłem i udając, że poprawia coś na stoliku z narzędziami zagryzała wargi do krwi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. W końcu Jack skończył wywiad i wstał.
– Dobrze. Siostro Hennessy, proszę przygotować panienkę... pacjentkę do badania. Zadzwonię z recepcji po jakiegoś ginekologa. Myślę, że trzeba umocować nogi pasami.
I zostawił ją z tym samą!
Przypominając sobie nie używaną od ćwierćwiecza procedurę, nakryła pacjenta kocem, a potem uniosła kolejno nogi i umocowała w strzemionach, unieruchamiając w ten sposób kawalarza, aż do finału przedstawienia.
Wyszła po Jacka. Znalazła go w pokoju pielęgniarek, w towarzystwie ginekologa, Jake’a Huntera.
– Wszystko przygotowane, Irlandko? Uśmiechnęła się sceptycznie.
– Cóż, zrobiłam, co chciałeś.
– Wspaniale. Chodźmy, Jake, postraszmy go trochę.
– Jesteś zupełnie pewny? – spytał podejrzliwie Jake, przeciągając ręką po miękkich włosach. – To znaczy, głupio by było, gdyby ona naprawdę była...
– Naprawdę nie jest, Jake – zapewniła go Kathleen. – Chyba że przeżyła niebezpieczne dla życia wypadnięcie narządów.
Jake roześmiał się.
– Dobra. Wchodzę do gry.
– Chodźmy – ponaglił ich rozbawiony Jack. – Sprawdźmy, jak daleko jest skłonny się posunąć.
Niestety, w ogóle nie był skłonny posunąć się dalej. Kiedy weszli, starał się usilnie uwolnić drugą nogę.
Jack położył zdecydowanie dłoń na jego goleni i bez wysiłku go przytrzymał.
– O co chodzi, panienko? – spytał jedwabistym, uspokajającym głosem. – Nie zrobimy ci krzywdy. Dlaczego uciekasz?
Desperackim ruchem zdjął perukę i spojrzał na nich błagalnie.
– Słuchajcie, to był tylko żart. Nie gniewajcie się. Przecież nic złego się nie stało. Przyjaciel założył się ze mną, że nie dacie się wpuścić w maliny.
Jack roześmiał się.
– Powiedz mu, że miał rację. Nie zwiodłeś nawet recepcjonistki, ale podoba mi się twoje wyposażenie. Bardzo ładne.
– Dzięki, złotko – promieniał z dumy. – To mój kostium sceniczny. Śpiewam w klubie dla gejów. Zawsze, kiedy tylko zechcesz, możesz wstąpić na drinka. Być może – przesunął z uznaniem wzrokiem po figurze Jacka – dałbym się nawet namówić...
– Jack parsknął zduszonym śmiechem i spokojnie dodał:
– Dziękuję za komplement, ale nie. Ładuję się wyłącznie prądem zmiennym. Formalnie – uwolnił nogę „pacjenta” – powinienem teraz wezwać policję, żeby zaaresztowali cię za marnotrawienie środków państwowej służby zdrowia dla żartu, ale coś ci powiem. Odstąpię od tego, jeśli złożysz darowiznę na Fundusz Badań nad Cystis Fibrosis. – Roześmiał się szeroko. – Żeby ci pokazać, jaki miły jestem naprawdę.
Mężczyzna zsunął się z fotela, wbił stopy w pantofle na wysokich obcasach i nałożył perukę.
– Jasne. Proszę. – Poszperał w wyszywanej perłami wieczorowej torebce i wyjął banknot dwudziestofuntowy. – Czy mogę je tu zostawić?
Jack wziął banknot i znowu roześmiał się.
– Co za wspaniałomyślność! To bardzo uprzejmie z twojej strony.
– Do usług, złotko. – Wygładzając spódnicę wymaszerował. Odwrócił się jednak w drzwiach i szelmowsko puścił do Jacka perskie oko.
Ten odmrugnął, a Kathleen z oburzenia zamknęła oczy.
– Panie Lawrence, to pana powinna zaaresztować policja za wymuszanie pieniędzy pod groźbą.
Otoczył ją ramieniem i zaśmiał się do Jake’a.
– Kawy?
– Słyszałem, że macie nowy ekspres.
– Wieści szybko się rozchodzą – przyznała sucho Kath. – Lepiej pójdę go przygotować.
W środę, kiedy Kathleen wróciła do pracy po swoich wolnych dniach, wciąż jeszcze wspominano sobotni incydent.
– Szkoda, że mnie nie było – żalił się Ben Bradshaw. – Mnie nigdy coś takiego się nie przydarza. Nic, tylko krew i flaki.
– Oj, jaki biedny chłopiec – z udawanym współczuciem drażniła go Kath. – Nie przejmuj się. W trzecim boksie jest paznokieć do usunięcia. To ci poprawi humor.
Zmarszczył nos.
– Stopa czysta?
Zachichotała.
– Nie sądzę. Aż tyle szczęścia to nie masz! Amy Winship tam jest. Pomoże ci.
Westchnął i spokojnym krokiem udał się korytarzem w stronę boksu, pogwizdując pod nosem.
Kathleen wróciła do swego pokoju. Zastała w nim Jacka, siedzącego w fotelu z filiżanką kawy w ręce. Wzięła ją od niego i wypiła do końca.
– Pyszna. Dzięki.
Zaśmiał się i przyciągnąwszy ją bliżej, posadził na kolanach.
– Zapłacisz mi za to. Bardzo mi smakowała.
Próbowała usiąść wygodniej, ale unieruchomił ją w silnym uścisku.
– Nie rób tego, Irlandko, bo podnosi mi się ciśnienie – zamruczał jej w ucho. – A teraz, podziękuj mi jak grzeczna dziewczynka.
Odchyliła się, opierając rękę na jego piersi, i z powagą spojrzała mu w oczy. Zastygła pod ich intensywnym spojrzeniem, czując pod palcami bicie jego serca. Miała wrażenie, że ta chwila będzie trwać wiecznie. Nagle jednak usłyszała głośne pukanie do drzwi i okrzyk zakłopotania.
– Bardzo przepraszam...
Zerwała się na równe nogi i obróciła, walcząc z rumieńcem.
– W porządku, Amy. Pan Lawrence właśnie wychodzi.
Zrzuciła stopy Jacka z biurka i spojrzała na niego wyczekująco.
Podniósł się, uśmiechnął do obu kobiet bez cienia zakłopotania i skierował do drzwi.
Amy obserwowała go z otwartymi ustami. Dopiero po jego wyjściu zwróciła się do Kath.
– Doktor Bradshaw pytał, czy mogłaby pani przyjść. Mówił coś o moim dbaniu o septykę.
– Septykę czy aseptykę?
– Powiedział, że septykę – powtórzyła niepewnie.
Kathleen jęknęła w duchu.
– Dobrze, Amy. Wytłumaczę ci wszystko jeszcze raz.
Ben miał rację. Aseptyka w wykonaniu Amy wołała o pomstę niebios. Po południu Kath zgromadziła wszystkie młodsze pielęgniarki w jednym z gabinetów zabiegowych, aby uzupełnić ich braki szkoleniowe. Pod koniec intensywnej musztry miała wrażenie, że opanowały zasady. Miała też nadzieję, że nie zapomną ich wkrótce.
Szkolenie odwlekło rozmowę z Jackiem. Na jego szczęście, bo ponosiła ją wściekłość. Kiedy jednak zobaczyła go później na korytarzu, ruszyła za nim. Weszli do jego pokoju.
– Ty... – zaczęła, unosząc palec w oskarżycielskim geście i urwała, kiedy chwycił ją w ramiona i uniósł w górę.
– Przepraszam, najdroższa.
– Nie mów do mnie najdroższa! Znowu to robisz! Postaw mnie natychmiast i, na litość boską, zachowuj się!
Uwolnił ją z objęć, cofnął się o krok i przyglądał z namysłem.
– Jesteś naprawdę w złym humorze, prawda?
– Zły humor to za delikatne i nieadekwatne określenie – warknęła ze złością. – Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, w jak krępującej sytuacji mnie postawiłeś? Zostać przyłapaną in flagranti z własnym szefem?
– In flagranti? – Roześmiał się z niedowierzaniem. – Droga moja, siedziałaś mi na kolanach!
Prychnęła z dezaprobatą, co wywołało jego chichot.
– Och, Irlandko, jesteś cudowna, kiedy się wściekasz...
– Nie bądź protekcjonalny! – wybuchnęła. – Ciężko pracowałam, żeby zdobyć szacunek tych ludzi, a tobie jednym gestem udało się poderwać moją reputację...
– Chwileczkę, moja śliczna. Nie zrobiłem niczego, absolutnie niczego, co mogłoby narazić na szwank twój autorytet wśród współpracowników. Ujawniłem jedynie trochę ludzkich cech w twym nieskazitelnym obrazie. Rozchmurz się, staruszko. Dlaczego nie moglibyśmy być razem?
W tym właśnie był cały problem. Powoli podniosła na niego oczy.
– Nie widzę przeszkód, ale nie jesteśmy, prawda?
Po krótkiej chwili odwrócił wzrok.
– Nie. Masz rację. Przepraszam, że wprawiłem cię w zakłopotanie.
Przez resztę dnia zachowywał się uprzejmie lecz z dystansem i nie zaproponował spotkania wieczorem ani podczas weekendu.
Przyszedł do niej w poniedziałek rano do boksu, który właśnie sprzątała.
– Cześć! – Uśmiechnął się z zażenowaniem. Masz chwilkę czasu?
– Jasne. Co sobie zrobiłeś?
– Nie najlepiej wylądowałem na lotni. Często mi się to zdarza, ale tym razem było gorzej niż zwykle.
Westchnęła.
– Zaraz zobaczę. Usiądź na leżance i podciągnij nogawkę. Mam nadzieję, że nogi masz czyste?
– Bezczelna – wymamrotał i podciągnął się na brzeg leżanki.
Bardzo ostrożnie zdjęła but i skarpetkę.
– Hmm – skomentowała enigmatycznie.
– Hmm? Powinnaś powiedzieć: biedactwo, otoczę cię teraz Czułą Troskliwą Opieką.
– Sam się otocz CTO – warknęła. – Nie oczekuj współczucia. Każdy, kto jest wystarczająco stuknięty, żeby rzucać się ze skały...
Zatrzepotał ramionami, a ona dała mu klapsa w nogę.
– Siedź cicho i spokojnie. Mam ci założyć elastyczną skarpetkę czy nie?
– Tak, siostro, proszę. Przepraszam, siostro. Spojrzała na niego surowo.
– Uwielbiam, kiedy jesteś wobec mnie brutalna – powiedział namiętnym głosem, puszczając do niej perskie oko. – Uderz mnie jeszcze.
– Jack, zamkniesz się, na litość boską, czy mam zawołać Amy Winship i Joego Reynoldsa, żeby się tobą zajęli?
Wzdrygnął się i teatralnie wywracając oczy, zakrył usta dłonią.
Z samozaparciem zignorowała go i włożyła mu odpowiedni rozmiar skarpetki na stopę, a potem podciągnęła na kostkę.
– Gotowe. No i jak?
– Ciasno.
– Po to jest.
– Dzięki. Jesteś aniołem.
– Nie podlizuj się. To do ciebie nie pasuje. Roześmiał się z desperacją.
– To co mogę zrobić? Nie wolno mi tego...
– To znaczy czego?
– Tego... – Wyciągnął ręce i przyciągnął ją do siebie, dotknął wargami jej ust i pocałował tak, że zabrakło jej tchu.
Odsunęła się i przytknęła palce do swych ust.
– Nie powinieneś był tego robić – wycedziła ze złością.
– Widzisz? Nie umiem cię przekonać. – Włożył ostrożnie skarpetkę oraz but i kuśtykając wyszedł.
To był kolejny trudny tydzień. W piątek po południu nie mogła doczekać się końca zmiany, by wreszcie pójść do domu i cierpieć w samotności. Poszła do pokoju personelu, zrobiła sobie kawę i ciężko opadła na krzesło.
– Zmęczona?
Podskoczyła i nieomal wylała gorącą kawę na spódnicę.
– Może trochę. – Obserwowała jego kroki. Wciąż lekko utykał, jednak znacznie mniej niż na początku tygodnia.
– No to co będzie w ten weekend? – spytała bez zastanowienia. – Włażenie w dziury, czy rzucanie się ze skał?
– Wycieczka z namiotem.
– Zwyczajna wycieczka? – wykrzyknęła z niedowierzaniem.
Wzruszył ramionami.
– Kostka musi wrócić do normy, zanim będę mógł robić coś innego. Chciałbym zobaczyć wybrzeże w północnym Norfolk, koło Blakeney.
– To piękna okolica – stwierdziła z tęsknotą w głosie. – Spodoba ci się.
Przez moment zawahał się, potem spojrzał jej w oczy.
– Pojedź ze mną.
– Słucham?
– Słyszałaś.
Serce zabiło jej niespokojnie, a wargi nagle wyschły. Wiedziała, o co ją prosi, i znała swoją odpowiedź.
– O której wyjeżdżamy?
Uśmiechnął się.
– O piątej. I nie bierz dużo bagażu, bo pojedziemy motorem.
Za kwadrans piąta Kath nabrała poważnych wątpliwości. W tym momencie nie miało już dla niej znaczenia, że przejście do następnego etapu w stosunkach z Jackiem wydawało się nieuniknione. To na myśl o jeździe motorem ogarniało ją przerażenie.
Zamknęła oczy i rzuciła się na łóżko. Serce waliło jej jak oszalałe, a mokre od potu ręce drżały. Każdego tygodnia przez oddział przewijały się ofiary wypadków motocyklowych, wiele z nich w ciężkim stanie, niektóre nie do uratowania. Chyba zwariowałam, pomyślała.
Zerwała się i podbiegła do okna. Może Jack jeszcze nie wyjechał od siebie? Może zdążę zadzwonić i przyznać, że stchórzyłam, i że z nim nie jadę? Niech sobie kpi i żartuje, ale przynajmniej nie będę musiała... O, do licha, pomyślała, widząc jak wielki motocykl zatrzymuje się na podjeździe. Wyglądał przerażająco – olbrzymi, opływowy i na pewno niezmiernie szybki.
Nie mogę tego zrobić, szamotała się z myślami. Jednak Jack już dzwonił do drzwi.
– Co się stało? – spytał z troską. – Jesteś blada jak papier.
– Nic – odparła. – Jestem gotowa.
– Przymierz to – powiedział, wyciągając ku niej torbę. – To mój stary kombinezon, z czasów gdy byłem chudy jak szczapa. Spodnie będą za długie, a w kurtce chyba utoniesz, ale to niezłe zabezpieczenie – w razie wywrotki. Mam też dla ciebie garnek na głowę. – Śmiejąc się podał jej kolorowy kask.
W razie wywrotki!? Jak on może mówić o tym tak lekko? Struchlała.
– Przymierz.
Drżącymi rękoma wcisnęła kask na głowę. Opuszczona osłona sprawiła, iż momentalnie poczuła się jak w zamknięciu. Jack ujął kask i lekko potrząsnął, sprawdzając, czy nie jest zbyt luźny. Pasował dobrze. Jednak Kathleen zerwała go z głowy, chciwie łapiąc powietrze.
– Niedobry? Zbyt ciasny?
– Nie, to ta rzecz z przodu. Czuję, że się duszę.
– Ależ tam są otwory wentylacyjne! Przymierzyła znowu. Miał rację, mogła oddychać, ale tylko gdy zamknęła oczy i nie widziała plastikowej szyby tuż przed nosem!
– Dobrze, idę się przebrać w kombinezon. Co jeszcze będzie potrzebne?
– Dżinsy, bawełniana koszulka, szorty, bielizna... Masz jakieś wysokie buty? Idealne byłyby skórzane, do kolan.
– Zimowe, na płaskim obcasie. Mogą być?
Skinął głową.
Zabrała torbę z kombinezonem i poszła do sypialni. Skórzane spodnie były za luźne w pasie, a nogawki zdawały się nie mieć końca. Ale w biodrach pasowały idealnie, opinając ją opiekuńczo. Kurtka też była ogromna. Pocieszała się jednak, że podczas wypadku to nie jej własna skóra pójdzie na pierwszy ogień.
– No i jak? – Przyglądał się krytycznie. – Chyba ujdzie? Gdzie są twoje rzeczy?
Wskazała na niewielką kupkę. Skinął głową z wy – i raźnym zadowoleniem.
– Jesteś pierwszą kobietą, która wie, co to znaczy podróżować bez zbędnego bagażu. Świetnie. A teraz siadaj i daj mi nogi.
Z chirurgiczną precyzją obciął po dziesięć centymetrów z każdej nogawki.
– Co masz pod kurtką? – indagował surowo.
– Bawełnianą bluzkę.
– To za mało. Włóż długi sweter. Trzeba chronić nerki przed wiatrem. Zapakuję te rzeczy do bagażnika.
Kończyła się przebierać, gdy wrócił.
– A co ze śpiworem i całą resztą? – spytała.
– Wszytko już gotowe. Tylko ciebie mi brak.
– Jack, ty stary romantyku! – zdobyła się na kpinę.
Uśmiechnął się wolno, leniwie.
– Czyja wiem, może i nim jestem. Chodźmy, nieźle byłoby dojechać za dnia.
Poszedł przodem. Kathleen zamknęła drzwi i schowała klucz do torebki.
– Możesz gdzieś ją upchnąć?
– Jasne. – Wcisnął torebkę do bocznego bagażnika i zatrzasnął oporną pokrywę. – Zamontowałem ci w kasku mikrofon i słuchawki. Możesz słuchać muzyki, a gdybyś chciała coś powiedzieć, naciśnij tutaj.
Zarzucił nogę na siodełko. Ściągnął maszynę z podpórek i balansując motocyklem między szeroko rozstawionymi nogami, czekał aż Kathleen nałoży kask i naciągnie ogromne rękawice.
– Słyszysz mnie? – zabrzmiało nagle w słuchawkach.
Kiwnęła głową. Wyszczerzył się za plastikową osłoną.
– Naciśnij przełącznik i powiedz: „Tak, Jack!”
– Tak, Jack.
Zaśmiał się.
– No, to wskakuj.
Przełknęła ślinę i usiadła za nim. Ustawił jej stopy na podpórkach i zażądał, by mocno trzymała go w pasie. Ale akurat do tego nie musiał jej zachęcać. Przywarła kurczowo do jego szerokich pleców. Na próżno jednak starała się zrelaksować, i gdy motor przechylił się na zakręcie, uchwyt jej zamienił się w szczęki imadła. Po chwili motor zwolnił, a później stanął przy krawężniku.
– Dasz radę? – spytał.
– Tak... jestem tylko przestraszona.
– Wciśnij przycisk.
– O... już, słyszysz mnie?
Odwrócił się i cierpliwie pokazał jej jeszcze raz, jak się obsługuje interkom.
– A teraz mów, co cię gryzie – zażądał.
– Po prostu nigdy jeszcze tego nie robiłam – odparła i wzruszyła lekko ramionami.
– Pojedziemy wolno. Trzymaj się mnie i balansuj ciałem tak jak ja.
Przytaknęła bez przekonania i pojechali dalej. Zaciskając kurczowo powieki, przywarła do kierowcy i przycisnęła policzek do osłony, jaką dawały jego plecy. Łagodna muzyka wypełniła kask i gdyby nie pęd, mogłaby udawać, że jest w domowym fotelu.
Skierowali się na północ. Po kilku minutach nabrała nadziei, że przeżyje tę podróż, ale gdy tylko wjechali na autostradę, motor gwałtownie przyśpieszył. Przeraźliwa wizja ześliźnięcia się z siodełka stała się nagle bardzo realna. Bez zastanowienia przywarła mocniej do Jacka. Poczuła, jak śmieje się w jej objęciach.
– Uwielbiam być miażdżony w uścisku twoich ud. Ale to fatalnie wpływa na krążenie – usłyszała na tle muzyki. – Bardzo mi trudno prowadzić tego rumaka ze zdrętwiałymi do cna nogami.
Zawstydzona zwolniła uścisk i próbowała rozluźnić nogi.
– Po prostu poddawaj się ruchowi, Irlandko. To nic trudnego. Skąd wiesz, może ci się nawet spodoba?
Nic z tego, pomyślała zrezygnowana. Później jednak powoli zaczęła się rozluźniać. Nie zdarzyło się nic, co by potwierdzało jej strachy i lęki. Zmysły stały się bardziej podatne na bodźce wcześniej nie dostrzegane. Ciepło promieniujące od jego ciała. Twarde mięśnie pod palcami. Lekkie ocieranie ud o siebie podczas manewrów. Także krajobraz zaczął wywierać swój czarodziejski wpływ. Szarpiący ubrania wiatr z tortury zmienił się w przyjemność.
– Żyjesz? – spytał, gdy już dojechali.
Zaśmiała się z zażenowaniem.
– Nie miałam pojęcia, że taka ze mnie klucha. Przepraszam.
– Chyba po prostu widziałaś zbyt dużo. Na drogach pełno jest wariatów, a większość z nich trafia na nasz oddział. Jednak, jeśli zachować elementarne środki ostrożności, jest się prawie bezpiecznym – uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– Prawie!
– Nic nie jest bez wad – wzruszył ramionami.
– Chcesz już coś zjeść?
– Nie, dziękuję – potrząsnęła głową.
Rozglądała się wokół. Znajdowali się na niskim wzgórzu, a w oddali widać było światła łodzi na morzu. Wokoło nie było żywego ducha.
– W jaki sposób ten farmer zgodził się na nasz pobyt tutaj?
– Och, to tylko mój wdzięk osobisty.
Zachichotała. Patrząc na jego szeroki uśmiech, była gotowa w to uwierzyć.
– Ile musisz dorzucić do tego wdzięku?
– Dziesięć gwinei. – Śmiał się już na całego.
– Tak dużo? Ależ mogliśmy mieć pole biwakowe za połowę!
– Tak tęsknisz do tłumów?
– No... nie – pokręciła głową.
Wstał gwałtownie.
– Wyjmę namiot. Nie wydaje się, aby miało padać, ale lepiej być przygotowanym – wyjaśnił, widząc jej zdziwione spojrzenie.
– Chyba i tak byłby potrzebny do spania?
– Nie. Jeśli tylko uda się tego uniknąć. Spanie w namiocie to tak, jakby się spało z mydłem i mokrą gąbką w kosmetyczce zamkniętej na suwak. Ohyda. Najlepsza rzecz na biwaku to sen pod gołym niebem.
– Pomóc ci?
– Dam sobie radę – pokręcił głową.
W ciągu kilku minut namiot był gotów. Był mały i, istotnie, nie wyglądał solidnie, mógł zaledwie stanowić ochronę przed deszczem. Obserwując, jak rozpakowuje bagaże, zastanawiała się, czy pozostawi jej wybór, czy też przyjmie za oczywiste, że będą spać razem.
I co dalej, zastanawiał się Jack. Diabli wiedzą, po co ją tu przywiozłem? Żałował tego zaproszenia właściwie od momentu, kiedy mu się wyrwało. Nie wiedział, jak Kath się zachowa. Pewnie zacznie wrzeszczeć, gdy skorek wpełznie jej do śpiwora. A śpiwory? Połączyć je suwakami, czynie? Czego się spodziewać? Zapowiedział wcześniej, że tym razem do niej należy cała inicjatywa, ale jeśli ona sama szybko czegoś nie zrobi, to będzie ciężko! Pragnął jej coraz bardziej. I to nie tylko ciała, choć nic jej nie brakowało. Przeszył go dreszcz oczekiwania. Zaklął z cicha. To było coś więcej niż tylko ciało. Ale tego akurat nie chciał analizować. Zaczynała się przebijać przez szczelną osłonę, jaką zbudował. Stawała się ważna. A to już było złe samo w sobie. Na dodatek wiedział, że nie zdoła tak po prostu odejść. Czemu, do diabła, ranił ją zatem? Taka była miła i zabawna. Ostra jak brzytwa, ale bez złośliwości. Właściwie jedyną jej wadą było nieustanne zainteresowanie jego osobą.
Ba, ale jak to wszystko rozegrać? Poprzedni raz przyniósł tyle złego. Aż dziwne, że jej nie zraził do końca życia! Przyłapał się na dawno zapomnianej nerwowości, całkiem jak nastolatek przed rozbieraną randką.
Zapalił. Koniec papierosa jarzył się w półmroku. Cały czas obserwowała go, sprzątając po posiłku. Co ona sobie myśli?
Powinien odwieźć ją do domu, zanim znowu wprawi w zakłopotanie ich oboje. Zaciągnął się głęboko. Będzie musiał coś zrobić. Zdecydować się na coś. A może po prostu wręczyć jej śpiwór i zaproponować skorzystanie z namiotu?
Skończył palić i podszedł do motoru. Nagle potknął się i zaklął cicho.
– Czy to znowu kostka? – spytała.
– Tak – uciął.
Rozciągnął na ziemi płachtę i rzucił na nią śpiwory. Widziała, jak próbuje rozruszać staw, krzywiąc się z bólu.
– Siadaj, zrobimy masaż – poleciła, podchodząc bliżej.
– Nie, nic mi nie jest – zaprotestował.
– Jack, zamknij się – zganiła go dobrotliwie, czekając aż usiądzie. – Znowu spuchło – zauważyła, ściągając but i rozpinając nogawkę skórzanego kombinezonu. – Nie dałeś jej odpocząć.
– Oparł się na łokciach i obserwował, jak delikatnie ale stanowczo ułożyła jego stopę na podołku i masowała po kolei wszystkie obolałe mięśnie. Po kilku minutach pochyliła się nagle i cmoknęła go w kostkę. Jednocześnie dłoń, jakby samochcąc, wśliznęła się wyżej i masowała teraz mięśnie łydki.
Usłyszała gwałtownie wciągnięty oddech. Usiadł i lekko wziął ją w objęcia.
– Irlandko... ?
– Już myślałam, że nigdy się nie zdecydujesz – szepnęła.
W gęstniejącym mroku usłyszała jeszcze tłumione westchnienie, a później pochylająca się nad nią głowa zasłoniła jaśniejące gwiazdy. Ciepłe i jędrne wargi, o posmaku przesiąkniętej dymem kawy, muskały jej usta lekko, drażniąco. Wsunęła mu palce we włosy, oddając pocałunek. Uległa długo trzymanym na wodzy emocjom i aż jęknęła, a Jack rozluźnił uścisk. Lecz jej chodziło o coś wręcz przeciwnego. Przywarła do jego ciała, gorączkowo szukając dłońmi nagiej skóry.
– Poczekaj – wyszeptał ochryple.
Szybko, nieposłusznymi palcami spiął razem oba śpiwory. W chwilę później, te same niezdarne ręce walczyły gorączkowo z guzikami, suwakami, rękawami. Tak, jakby ubrania płonęły na nich. Wydawało się, iż trwa to wieki, zanim znowu wziął ją w objęcia.
Zetknięcie naskórków wywołało dreszcz. Przeciągała dłońmi po gorącej, gładkiej skórze pleców aż po biodra, czując wibrujące mięśnie. Jęknęła, gdy otoczył ją ramionami i poczuła na sutkach dotyk jego owłosionej piersi. Dotknęła wargami miękkiej skóry w zagłębieniu obojczyka i odurzył ją słony smak potu. Rytm jego serca, dudniącego tuż koło jej piersi, czuła także dotykając wargami pulsu na szyi.
Jedną pierś schował całą w swej wielkiej dłoni, drażniąc kciukiem stwardniały sutek, drugą objął ustami, ssąc głęboko. Na wpół łkanie, na wpół śmiech wyrwało się z gardła Kathleen.
– Jack... – wykrztusiła. Przesunął usta niżej, pieszcząc, drażniąc, zwodząc tak długo, że aż próbowała wymykać się rozkoszy.
Przez moment zdawało się, że wszystko potoczy się jak poprzednio. Jednak w chwilę później jego wargi spoczęły na spragnionych ustach i przestała się zastanawiać. Otoczyła go w talii nogami, zamykając jak w potrzasku. Powoli, niezmiernie delikatnie i ostrożnie, wśliznął się do środka.
Ale to nie wystarczyło. Czekała przecież tak długo. Teraz chciała więcej, o wiele więcej. Zaczął się poruszać, najpierw powoli, a potem, wraz z płynącymi od niej ponagleniami, coraz szybciej, aż nagle wszystko rozbłysło. Tysiące kolorowych, wybuchających gwiazd sprawiło, że była bezbronna w jego objęciach.
– Wszystko w porządku? – spytał mrukliwie po dłuższej chwili.
Odwróciła ku niemu głowę, dotykając w ciemności pochylonej twarzy.
– Oczywiście, czemu miałoby być inaczej?
Gardłowy śmiech przeszedł w głębokie westchnienie.
– Chciałem być delikatny, Bóg mi świadkiem, że chciałem. Ale potrafisz jednym gestem wymazać dwadzieścia pięć lat ćwiczeń w samoopanowaniu.
– Dwadzieścia pięć? Wcześnie zaczynałeś!
– Nie, niezupełnie. Wszystko było zgodnie z prawem.
Oparta na łokciu spoglądała na niego w słabym świetle gwiazd, przeprowadzając szybkie obliczenia.
– Niemożliwe, abyś miał czterdzieści jeden lat!
– Prawie.
– Musisz być jak dobre wystałe wino. – Położyła się znowu z westchnieniem.
Schowali się pod śpiwory przed rosą i owadami. Z głową przytuloną do ramienia, bawiła się w zamyśleniu włosami na jego piersi. Kochała tego mężczyznę, ale byłoby błędem mówić mu o tym. Nie spodziewała się też kiedykolwiek dowiedzieć, co on czuł w stosunku do niej. Pożądanie, oczywiście. Inaczej nie leżeliby teraz razem. Ale te zdumiewająco opiekuńcze gesty, które były równie miłe, co intrygujące. Nie miała wątpliwości, że miłość musiała pójść ich śladem. Ale, czy on się do tego przyzna, to zupełnie inna sprawa.
Uniósł drugie ramię i położył jej rękę nisko na biodrze, zataczając od niechcenia drobne łuki. W milczącym pytaniu potarł wargami ojej brwi i czoło. Bez wahania oddała pocałunek.
Obudzili się, mając nad głowami czyste błękitne niebo i wspaniałe słońce. Ubrali się szybko, rzeczy sprzątnęli do namiotu, a Jack schował motor wśród drzew. Później poszli polnymi dróżkami do najbliższej, odległej o trzy kilometry, wsi. W małej kafejce kupili gorące bagietki oraz kawę, a potem zajadali, siedząc na wydmach i spoglądając na morze. Ranek spędzili polując na wyrzucane przez fale skarby. Jack znalazł ciekawie poskręcany pień, oszlifowany i wypolerowany przez wodę i piasek. Stwierdził, że będzie świetnie wyglądał nad kominkiem i postanowił zabrać go ze sobą. Po lunchu pojechali do Blakeney. Popłynęli łodzią, by obejrzeć foki, zaś wieczorem przyrządzili nad ogniskiem barbecue z parówek i warzyw. Umyli się szybko, a później leżeli razem pod nocnym niebem i znowu sięgali do gwiazd.
Kathleen obudziła się w środku nocy i stwierdziła, że Jack leży obok wyciągnięty na plecach. Koniec papierosa oświetlał mu twarz, gdy zaciągał się głęboko.
– Nie możesz spać? – spytała łagodnie.
Długo, bardzo długo milczał, wreszcie wypuścił wielki kłąb dymu i odwrócił ku niej twarz.
– Tylko nie próbuj szaleć za mną, Irlandko. Jeden, choćby najwspanialszy weekend jeszcze o niczym nie świadczy.
Stłumiła ból, wmawiając sobie, że on po prostu nie odkrył, nie zdążył odkryć własnej miłości.
– Jasne, czemu miałabym szaleć? – spytała zdziwiona, wpatrując się w gwiazdy.
– Powiedziałaś, że mnie kochasz.
Zaskoczył ją. Czyżby rzeczywiście powiedziała to na głos? W duchu ciągle powtarzała, ale żeby głośno...
– Ach, to! – zaśmiała się lekceważąco. – Nie bierz wszystkiego, co mówię, tak dosłownie. To było pod wpływem chwili. Poza tym – dodała – pamiętaj, że jestem porządną katolicką dziewczyną. Muszę się ustatkować, urodzić gromadkę dzieci, a ty nie jesteś odpowiednim kandydatem.
Papieros znowu gwałtownie zajarzył się w ciemności.
– Pewno, że nie jestem – mruknął ze złością, wciskając niedopałek w ziemię. – Postaraj się o tym nie zapominać!
– Ale za to jesteś całkiem niezły w łóżku – pochwaliła go bezczelnie.
Zaśmiał się niedowierzająco.
– Czy to jest zaproszenie?
– Kto wie, spróbuj.
Znowu wziął ją w ramiona, namiętnie całując. Tym razem jednak, gdy ziemia się pod nimi rozstąpiła, a niebo spadło na głowy, pamiętała, że musi milczeć.
Przywarła głową do jego ramienia, zacisnęła usta i nic nie powiedziała.
Ten najwspanialszy weekend zakończył się jednak zupełnie niewspaniale. Jack odwiózł ją do domu, ale zaledwie miał cierpliwość zaczekać, aż wejdzie do środka. Odjechał prawie bez słowa. A od poniedziałku znów traktował ją jak zwykłego członka zespołu. Całkiem przyjacielsko i uprzejmie, ale bez najmniejszego nawet śladu intymności.
Prawdę mówiąc, to nawet podczas weekendu trudno było dopatrzyć się intymnych gestów – poza momentami, gdy się kochali. Wtedy tak, intymności było w bród, fizycznej i emocjonalnej także. Ale tylko wtedy. Co gorsza, czuła że nawet te okruchy były wbrew jego woli, że powstrzymałby się, gdyby tylko wiedział, jak to zrobić. A teraz, po powrocie, zachowywał się z jeszcze większym dystansem niż poprzednio. Jakby próbował odzyskać pole, utracone, gdy pozwolił jej zbytnio się zbliżyć.
Jeśli tak właśnie było, los mu sprzyjał. Przez większość dnia ciągły potok pacjentów nie dawał jej odetchnąć. Tak było do wczesnego popołudnia, kiedy przywieziono na sygnale rannego motocyklistę. Pośliznął się w kałuży oleju, gdy gnał drogą na Norwich.
Był w fatalnym stanie. Lewa kość udowa złamana. Prawa piszczel i kość strzałkowa strzaskane, prawe ramię wyskoczyło ze stawu. Prawdopodobnie miał także połamane żebra.
Wspominając swoją niedawną podróż z Jackiem do Norfolk, Kathleen dosłownie zmartwiała.
– Dużo mu pomógł skórzany kombinezon – wymruczała, przecinając kolejne warstwy nożycami. – Wezwijcie na dół ortopedę – rzuciła przez ramię. – I neurologa – dodała po namyśle.
Zespół przystąpił do rutynowych czynności, zgrany jak zawsze. I tylko niespokojny puls zdradzał wewnętrzne przerażenie Kathleen. Zastanawiała się, ile czasu upłynie, zanim to Jack będzie leżał na stole operacyjnym w podobnym stanie. I co ona wtedy zrobi.
– Jak się pan czuje? – zmusiła się do uśmiechu.
Pacjent jęknął i z trudem przekręcił ku niej głowę.
– Proszę powiedzieć, jak się pan nazywa? – Graham... Glover.
– Czy bardzo boli?
– Chyba żartujesz – aż zazgrzytał zębami.
– Świetnie, zaraz coś dostaniesz. A może już panu coś dawali w ambulansie?
– Nie mam pojęcia – wydusił niewyraźnie. – Jeśli nawet dawali, to... nie działa.
Jack pojawił się przy nich, spoglądając ze współczuciem.
– Zaraz będzie lepiej – skłamał. – Na razie podajemy plazmę, a później krew. Zaraz powinien tu być Michael Barrington, o... już jest.
Podał nowo przybyłemu skąpe szczegóły, jakie zdążyli uzyskać.
– Cześć, stary. Jestem facetem, który zaraz poskleja cię z powrotem. Czy mamy już prześwietlenie?
– Nie, właśnie go wiozłam – odpowiedziała Kathleen. – Nie byłam pewna, jakie zdjęcia będą konieczne, więc wolałam zaczekać.
– No, to po kolei – rzucił Barrington – środki przeciwbólowe, prześwietlenie, później nastawimy wywichnięte ramię. Chyba przyda się komplet zdjęć. Nie jestem pewien, czy ta noga powinna leżeć pod takim kątem? Czy to tylko udo, czy także miednica? Czuje pan ból w plecach albo w biodrach, Graham? – zwrócił się do pacjenta.
Ranny uśmiechnął się bardzo blado, ale nawet to sprawiło mu ból i chwycił ręką za żebra.
– Do diabła, nie mam pojęcia, skąd się ten ból bierze, jest go za wiele, to chyba wystarczy?
– Dobrze, dajemy siedemdziesiąt pięć miligramów pethydyny. Dostaniesz zastrzyki i jazda dalej.
Pacjent odjechał na prześwietlenie, a oni przeszli do dyżurki. Pili kawę, czekając na wyniki. Później oglądali wspólnie zdjęcia na podświetlanym stoliku.
– A to dopiero! – Michael aż podskoczył. – Niech szykują salę. Myślę, że założymy usztywnienie na piszczel i strzałkę albo lepiej wsadzimy całą prawą nogę w gips na dzień czy dwa, a później się zdecyduje. Chyba założę śrubę na udo, skoro miednica jest też pęknięta. Trzeba ją oszczędzać.
– Kolejny „krótki wieczór” – zaśmiał się Jack.
– Nie kracz – obruszył się Michael. – Clare mnie zamorduje, jeśli znowu wrócę późno. Z drugiej strony to już niedługo. Bierzemy dwa miesiące wolnego i płyniemy jachtem na Atlantyk.
– Co takiego? – Jack zachłysnął się lekko.
– Nawet nie pytaj – poradziła Kathleen. – Myślałam, że to ty jesteś ryzykantem, ale ten tutaj stanowi zagrożenie dla otoczenia. Jeśli coś jest niebezpieczne, na pewno to zrobi. Trzeba przecież udowodnić całemu światu, nieprawdaż, Michael?
Odpowiedział powolnym, leniwym uśmiechem.
– Może raczej udowodnić coś sobie. Ale, tak czy inaczej, to kupa zabawy.
– A co masz? – dopytywał się Jack.
– Trzynastometrowy slup. Zbudował go jeszcze dziadek.
– Masz już chyba wystarczająco wiele niebezpiecznych zabawek, Jack. – Kathleen rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– Masz na myśli motor?
– A propos motor, chyba już pora pójść i nastawić pacjentowi ramię. Umiesz to zrobić?
– Jasne, nic tak nie poprawia humoru pacjenta, jak dobre nastawienie zwichnięcia.
Choć siedziała przy własnym biurku, usłyszała wrzask bólu. Potrząsnęła głową. Jak Jack jest w stanie uniknąć skojarzeń, widząc motocyklistę z ciężkimi obrażeniami? Przecież to mógł być on sam albo... ona! Czy nie dba o własne życie? Odpowiedź była aż nazbyt prosta i oczywista. Nie było już niczego, na czym by mu zależało, i najwyraźniej nie zamierzał tego zmieniać.
Zastanawiała się bez większej nadziei, czy Jack zaproponuje jej jeszcze kiedyś wspólną noc. Wszystko jednak wskazywało na to, że jej sceptycyzm jest uzasadniony. Najwidoczniej żałował teraz weekendowego zaproszenia i postanowił nie powtarzać więcej tego błędu. Pojechała do domu sama, a potem do jedenastej siedziała, gapiąc się w wyłączony telewizor. Później położyła się, a ciemny ekran telewizora zastąpił sufit.
Wtorek nie przyniósł zmian. Wieczorem Kath spotkała się z przyjaciółką, a gdy wróciła do domu, dowiedziała się od sąsiada, że telefon u niej dzwonił wiele razy. Serce jej podskoczyło, ale na wszelki wypadek zadzwoniła najpierw do matki.
– Czy dzwoniłaś do mnie przed chwilą?
– Tak, mam wspaniałe nowiny, zgadnij jakie?
– Kto tym razem jest w ciąży? – spytała z westchnieniem rozczarowania.
– Patrick – wykrzyknęła matka z triumfem – to znaczy, Anna, ale to na jedno wychodzi. Poród w styczniu, czy to nie wspaniale? Oczywiście, zima nie jest najlepszym okresem. Ale może następne dziecko będzie na wiosnę? Zresztą, zimy ostatnio są łagodne i jest centralne ogrzewanie. No, a co u ciebie?
– Zakochałam się – padła ponura odpowiedź.
– Och, kochanie, to wspaniale! Opowiedz mi o nim wszystko.
Co miała robić? Opowiedziała, omijając jedynie najbardziej intymne szczegóły.
– A ile on ma lat? – matka była najwyraźniej mocno poruszona.
– Czterdzieści jeden, to znaczy czterdzieści, prawie czterdzieści jeden.
– Jeśli tylko jest zdrowy, nie ma to takiego znaczenia. Sama masz trzydzieści. To nie szczypiorek na wiosnę. Kiedy przyjdziecie do nas razem?
– Mamo, czy słyszałaś choć słowo z tego, co mówiłam? – wrzasnęła Kathleen, rzucając słuchawkę. Łzy goryczy stanęły jej w oczach.
Rozległ się dzwonek u drzwi. Otworzyła je jednym szarpnięciem, wierzchem dłoni rozmazując łzy po policzkach.
– To ty?
– Tak, mam odejść? – spytał Jack, podejrzanie łagodnie.
– Nie spodziewałam się...
– Wiem, dzwoniłem, ale najpierw nikt nie odbierał, a później było zajęte.
Przyjrzał się jej uważnie, z niepokojem.
– Wszystko w porządku?
– Nie, oczywiście, że nie! – nie wytrzymała.
Zostawiła go w drzwiach, ale poszedł za nią, obejmując jej szczupłe ramiona wielkimi dłońmi. Powinnam być teraz szczęśliwa, pomyślała z ironią.
– O co chodzi, Irlandko? Coś jest nie w porządku?
– Oczywiście! – parsknęła. – Zapraszasz mnie na weekend, a gdy wracamy, udajesz nieznajomego. Po wszystkim cośmy razem...
– No, przecież przyszedłem! – powiedział ostro. – Uprzedzałem cię, abyś nie traciła dla mnie głowy. Nic sobie nie obiecywaliśmy i nie mam zamiaru tego zmieniać.
Opadła ciężko na sofę.
– Ale nie myślałam, że będziemy się bawić w ciuciubabkę.
– Ależ, Kath...
– Żadnych „ależ, Kath”, nie próbuj mnie czarować!
– Mam się wynosić?
– Nie, do diabła, jasne, że nie! Chcę byś został, ale nie rozumiem, jak to możliwe, że całowałeś mnie – i ściskałeś, gdy nic zupełnie nas nie łączyło, a teraz uciekasz jak przed zarazą...
– Myślałem, żętego właśnie chcesz. Byłaś wściekła, gdy Amy nas nakryła – westchnął.
– To było całkiem co innego! Oczywiście, że nie chcę, abyśmy kochali się na korytarzu, ale jeśli jesteśmy sami... Ty mnie kompletnie ignorujesz...
Przeciągnął dłonią po zmęczonej twarzy.
– Przepraszam, chyba zapomniałem już, jak to się robi.
– Co się robi? Rozmawia z dziewczyną po tym, jak spędziłeś z nią w łóżku cały weekend?
– No, właśnie – przyznał szczerze, odbierając jej całą chęć do walki.
– A co zazwyczaj robisz? Po prostu odchodzisz?
– Przeważnie. W tych rzadkich przypadkach, kiedy odważę się na łóżko. Czasami spotykamy się jeszcze dwa albo trzy razy.
– Ależ to okropne! – wydusiła drżącym głosem.
– Nie, tak jest lepiej. Bezpieczniej. Nikt nie zacznie na mnie liczyć, nikt nie zostanie naprawdę głęboko zraniony. Między nami też nic by nie zaszło, gdybyś nie przyszła, do mnie tamtego wieczora.
– Ach, więc to wszystko moja wina?
– Kathleen, to nie miejsce na sarkazm.
– Będzie lepiej, jeśli już pójdziesz – wydusiła z trudem.
– Och, Kath...
– Zostaw mnie, nie dotykaj. Jest już wystarczająco źle. – Spoglądała przez łzy, pociągając nosem. – Po coś przychodził!
– Chciałem cię zobaczyć i miałem głupią nadzieję, że ty także chcesz tego – wyznał znużonym f głosem.
– Oczywiście, że chcę cię widzieć, Jack...
– Rozpostarł szeroko ramiona, a ona natychmiast znalazła się w nich.
– Weź mnie do łóżka – wyjąkała.
– Myślałem, że nigdy się nie zdecydujesz! – To są moje słowa...
– Zamknij się, gdzie jest sypialnia?
– Uwielbiam, jak wyłazi z ciebie ten władczy samiec – zakpiła.
– To którędy?
– W lewo i do końca...
Chichocząc, wymknęła się z jego objęć i pobiegła przodem, gasząc po drodze wszystkie światła.
– Złap mnie, jeśli potrafisz, ty macho!
Mruknął groźnie i mimo egipskich ciemności odnalazł ją szybko, chyba tylko dzięki zwierzęcemu wprost instynktowi. Uciął protesty szybkim pocałunkiem, a jej głupie serce zadowoliło się oferowanymi okruchami uczuć, mimo gwałtownych protestów ze strony resztek rozumu.
Od tej chwili starała się, aby gra była bardziej wyrównana. Jeśli ona nie może być go pewna, niech i on czuje to samo! Choć wymagało to ogromnego samozaparcia, odrzucała czasem jego zaproszenia i zaczęła umawiać się z innymi, aby tylko nie siedzieć samotnie w domu, potulnie czekając na telefon.
Najczęściej chodziła do pubu z Mickiem O’Shea. Znali się dobrze i od dawna. Razem odbywali kiedyś staż w Belfaście, w szpitalu Royal Victoria. Nie mieli przed sobą sekretów ani żadnych złudzeń. Mike nie miał akurat dziewczyny i chętnie spędzał czas z Kathleen. Wspólny znajomy z Belfastu zamieszkał u niego na kilka dni i obaj umówili się z Kath na wieczór. Nie miała wprawdzie wielkiej ochoty na rubaszne wspominki w stylu: jak miała na imię ta cycata blondyna i odwożenie ich pijanych do domu w środku nocy, ale zgodziła się nieco wbrew sobie.
Kończyła właśnie zmianę, rozważając perspektywę nieciekawego wieczoru, gdy około wpół do czwartej zadzwonił telefon. Aż zbladła, zapisując szczegóły wezwania i adres. Jack stał akurat obok, wypełniając karty pacjentów.
– Dzieciak wyleciał oknem i nabił się na balustradę. Potrzebują kogoś natychmiast na miejscu wypadku.
– Przygotuj torbę. Kroplówka, dużo soli fizjologicznej, łupki, tlen i rurka intubacyjna. Bierzemy mój motor.
– A czemu nie samochodem?
– Będzie szybciej, teraz w centrum są straszne korki.
W drzwiach natknęli się na Staną. Zwalisty policjant w czarnej pelerynie właśnie wychodził z budynku.
– Stan, świetnie się składa – zawołała. – Potrzebujemy eskorty, chłopczyk nabił się na sztachety.
– Jasne, gdzie to jest? – Spojrzał na kartkę, skinął głową i już siedział na swoim motorze, gotów do drogi.
Jack rzucił jej kask, schował torbę i po chwili mknęli śladem Staną. Zaskoczona zobaczyła, że motor wyposażony jest w zielone migacze na końcach kierownicy oraz przeraźliwie głośną syrenę. Przez następne kilka minut po prostu starała się nie myśleć. Zadanie mieli proste, nie zgubić motoru z przodu. Ale Stan walił przez środek miasta, wyciągając ponad sto kilometrów na godzinę! Jedyne, co mogła zrobić, to nie spaść z maszyny. Wreszcie dojechali.
Wielki tłum gapiów stał w milczeniu wokół dziecka i rozpaczającej matki, która szlochając i wzywając pomocy, klęczała koło starego żelaznego ogrodzenia, podtrzymując nagie ciałko. Drżała z wysiłku, aby utrzymać chłopca bez ruchu. Dziecko upadło twarzą w dół, a ostre żerdzie przebiły ciało w wielu miejscach, na szczęście omijając szyję. O dziwo, żyło jeszcze.
Jack od razu przystąpił do działania. Kazał dwóm gapiom z tłumu znaleźć jakiś stół i poduszki, aby podtrzymać chłopca. Z pomocą sąsiada udało się odciągnąć na bok szalejącą matkę.
– Jeszcze oddycha – rzucił. – Przygotuj kroplówkę.
Ponaglanie nie było potrzebne, miała już w ręku igłę i zanim przyniesiono stół, kroplówka była podłączona. Po chwili przyjechał ambulans i nadbiegli sanitariusze.
– Jaki stan?
– Oddycha, pręty chyba ominęły najważniejsze organy, możliwe urazy głowy, na szczęście jest nieprzytomny. Miejmy nadzieję, że się nie ocknie. – Rzucił okiem na Kath. – Ale na wszelki wypadek przygotuj strzykawkę z pethydyną, nie mam pojęcia ile, oszacuj, chyba waży od dwunastu do piętnastu kilo. Aha, i zaczynamy podawać tlen. Kiedy wreszcie będzie ta straż?
– Już jadą.
– Hm, ciekaw jestem, czy mają dość rozsądku, by przywieźć pneumatyczne narzędzia do cięcia metalu. Nie możemy go zdejmować z tych sztachet, a ręczna piła da zbyt wielkie wibracje. Dasz radę go zaintubować?
– Nie, krztusi się za każdym razem, gdy próbuję. Chyba odzyskuje przytomność.
– Cholera, miałem nadzieję, że dłużej będzie nieprzytomny. Nie ma rady, podaj pethydynę. Szkoda, że nie ma ani skrawka ubrania, złagodziłoby upadek. A swoją drogą – rzucił – co on robił w tym oknie nago?
– Stan miał na to pytanie odpowiedź.
– Właśnie brał kąpiel, matka odwróciła się na sekundę, jak twierdzi, a szkrab wspiął się na wanienkę i... wyleciał.
– Tak, w tym wieku nie można ich spuszczać z oka, żywe jak rtęć – przyznał Jack ponuro. – Jak puls, Kath?
– Gorszy niż z lewej strony – odpowiedziała, ujmując prawe przedramię. – Prawie zanika, może tętnica jest tylko zdławiona – dodała z nadzieją.
– A świnki mają małe skrzydełka – mruknął pod nosem sanitariusz, nie kryjąc sceptycyzmu. Zmagał się z niewykonalnym zadaniem założenia dziecku ortopedycznego kołnierza poprzez pręty. – No, to powinno go nieco odciążyć – wysapał, osiągnąwszy wreszcie cel.
Jack nieustannie osłuchiwał pierś stetoskopem.
– Prawe płuco zapadnięte, będzie trzeba odsączyć, jeśli przeżyje. O, nareszcie – dodał na widok wozu strażackiego, hamującego z piskiem opon i wyciem syreny. – Jak się nie pośpieszą z cięciem, to wzywamy anestezjologa.
– W pół godziny będzie odcięty – zapewnił jeden z nadbiegających strażaków.
– Nie mamy pół godziny – zdecydował Jack. – Tnijcie z obu stron naraz.
Mężczyzna chciał zaprotestować, rzucił jednak okiem na chłopca i odbiegł wydając komendy. Chwilę później dwie piły wgryzły się w metal. Ale nawet zdwojony wysiłek trwał wieki. Wreszcie tylko jedna żerdź pozostawała w drobnym ramieniu.
– Podtrzymajcie go. – Jack zacisnął zęby i szybkim ruchem uwolnił rękę chłopca.
Dziecko zawyło z bólu, a twarz lekarza, zazwyczaj tak spokojna, skrzywiła się ze współczucia. Pogładził chłopca po głowie.
– Przepraszam, mały, to było konieczne.
Kathleen jechała karetką z pacjentem, a Jack tuż za nimi na motorze. Zespół operacyjny był już gotowy w sali na górze, a na podjeździe czekał na nich pediatra, Andrew Barrett. Podbiegł do noszy, gdy wnosili je do windy. Szybko zapoznała go z sytuacją.
– Wydaje się, że wyjdzie z tego – zaopiniował.
Przez zamykające się drzwi widziała jeszcze, jak kuca na podłodze windy i przemawia pocieszająco do chłopca. Skinęła głową z satysfakcją, dziecko było w dobrych rękach. Wóz policyjny przywiózł właśnie roztrzęsioną matkę. Zaprowadzili ją do izby przyjęć, dali mocnej herbaty. Później podsunęli do podpisu zgodę na operację. Pozornie była to czysta formalność, bo operacja trwała, ale nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć. Przekazali opiekę nad matką dyżurnym z nocnej zmiany i wreszcie mogli chwilę odpocząć.
– Biedny szczeniak – Jack z westchnieniem opadł na fotel. – Przeżyje, skoro do tej pory wytrzymał.
Podjechał z fotelem w jej stronę.
– Najbardziej ze wszystkiego nie cierpię tych krwiożerczych gapiów. Ile razy zdarzy się wypadek, wypełzają nie wiadomo z jakich dziur, oczy jak spodki, pochłaniają każdy szczegół, jak stado wygłodniałych wampirów. Mdli mnie, jak ich widzę. Każdy mógłby od razu się ruszyć i znaleźć ten stół, ale nie... wolą czekać, niż się nieco zakrwawić.
– Jack, taka już jest ludzka natura.
– Czasem się wstydzę, że należę do tego gatunku – spuścił głowę na piersi, wyciągając się w fotelu.
– Ależ jestem zmęczony. Która godzina? Miałabyś ochotę gdzieś się wybrać?
– Dochodzi siódma. Czemu nie, wpadniesz do mnie? Muszę się przebrać.
– Świetna myśl.
– Chodźmy zatem. – Wstał, przeciągając się. – Chodźmy, zanim zasnę.
Dopiła kawę, wyjęła ze schowka torebkę i poszła za nim. Ruch na ulicach zelżał, po niedawnych korkach nie zostało ani śladu, i kilka minut po siódmej byli już w jej mieszkaniu.
– Co mam włożyć?
– Nie wiem, może dżinsy? W każdym razie nic ekstra. Chodź tu na chwilę.
Posłusznie podeszła, podnosząc ku niemu twarz.
– Świetnie się spisałaś przy tym dzieciaku – mruknął między pocałunkami.
– Ty też byłeś znakomity – odparła, czując jak rozpierają duma.
– Jakżeś łaskawa. Mmm... – szepnął, przyciągając do siebie jej ciało. Znowu rządziły nim zmysły.
Zwinne palce szybko uporały się z guzikami sukienki, a ciepłe dłonie natychmiast powędrowały do jej piersi.
– Kto by tam potrzebował innego jedzenia – powiedział, ujmując wargami sterczącą sutkę.
Przylgnęła doń mocno. Nogi jej drżały, szumiało w uszach.
Nagle uniósł głowę.
– Nie przerywaj – jęknęła.
– Ktoś dzwoni do drzwi – z napięciem na twarzy odsunął ją od siebie.
– Co?
Nie zrozumiała, ale następny dzwonek usłyszała także.
– Kto to?
– Nie mam pojęcia – odparła, oszołomiona jeszcze pieszczotą i pocałunkami.
– Pozbądź się go.
– Skinęła głową, idąc w stronę drzwi i poprawiając w pośpiechu ubranie.
– Jeszcze nie jesteś gotowa?
– Mick! – przykryła usta dłonią – zupełnie zapomniałam!
O’Shea rzucił okiem na jej porozpinaną sukienkę.
– To widać. Kogo wybierasz – spytał z szerokim uśmiechem – starych przyjaciół czy nowego kochanka?
Zamknęła oczy. Jak u licha ma mu to powiedzieć. Ale zanim coś zdołała postanowić, Jack pojawił się za nimi z kaskiem w ręku.
– Nie chcę krzyżować wam planów. Pani jest już twoja, O’Shea.
Zdawkowo cmoknął ją w usta i zniknął kiwnąwszy głową Mickowi.
Pechowo rozpoczęty wieczór dłużył się nieznośnie. Myślami była daleko od swych towarzyszy. W końcu odwieźli ją do domu, a sami poszli do klubu.
Przebrała się znowu w ulubione dżinsy i bluzkę. Później pojechała do Jacka. Światła były wprawdzie zgaszone, ale to jej nie zniechęciło. Często siadywał w ogrodzie, słuchając po ciemku odgłosów nocy. Zaparkowała i ruszyła na poszukiwania. Dom był otwarty, a samochód stał na swym miejscu, jednakże motocykl zniknął. Weszła do środka tylnymi drzwiami i zrobiła sobie kawę. Skoro zostawił drzwi otwarte, to pewno zaraz wróci, zdecydowała. Może skończyły mu się te ohydne papierosy albo pojechał po butelkę szkockiej, by utopić w niej smutki. Wzięła z półki książkę o eksploracji jaskiń, usiadła wygodnie i czekała. Jednak koło pierwszej nad ranem stało się oczywiste, że zniknął na dłużej. Przypomniała sobie, że zgodnie z grafikiem, to właśnie Jack miał być wzywany tej nocy do nagłych wypadków i zadzwoniła do szpitala. Intuicja jej nie zawiodła. Przywieziono wiele ofiar eksplozji gazu. Był właśnie z pacjentem. Zostawiła numer prosząc, by oddzwonił.
Gdy to wreszcie nastąpiło, był wyraźnie niezadowolony.
– Co robisz w moim domu? – spytał lodowato.
– Czekam na ciebie, Mick i Terry poszli do klubu, a że zniknąłeś w takim pośpiechu...
– Nie było sensu przeciągać pożegnania – parsknął.
– Ależ, Jack, to wszystko nie tak...
– Słuchaj, zapomnijmy o tym. Jesteś wolna, bez zobowiązań, robisz co chcesz. Jak dostałaś się do mnie?
– Drzwiami oczywiście – wybuchnęła także już zła.
– Zostawiłeś otwarte. Myślałam, że może wpadłeś do pubu albo coś takiego...
– Do pubu? O pierwszej w nocy?
– No, teraz wiem, że nie. Co chcesz, abym zrobiła?
– Mam swoje klucze. – Wyraźnie chciał się jej pozbyć. – Zatrzaśnij drzwi wychodząc, będę rano – powiedział i powiesił słuchawkę.
Zabrała swoje rzeczy i odjechała.
– Zaiste, wolna i bez zobowiązań – mruczała ze złością.
Jack też był zły. Zły, sfrustrowany i zazdrosny jak kocur. Świetnie, a więc jej randka z O’Shea nie była tym, czym myślał, ale już to, że wolała starego przyjaciela dotknęło go, bardziej niż mógł się spodziewać. Diabli nadali. Przerwane pieszczoty także nie poprawiły mu nastroju. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz pójście z dziewczyną do łóżka nie wyleczyło go natychmiast z zainteresowania. Ale nie z Kathleen.
Nie z tym niemożliwym, pełnym temperamentu, zmysłowym małym elfem. Wręcz przeciwnie, każde nowe spotkanie wzmagało jedynie apetyt. Chciał więcej i więcej.
Całkiem celowo zostawił ją po powrocie, w niedzielę i poniedziałek, samą. Jednak we wtorek wieczorem już nie wytrzymał. Później znowu jej unikał. Jednak to, że i ona robiła tak samo, wcale nie pomagało. Albo dzisiaj! Bez trudu doprowadziła go do wrzenia, by zaraz potem wybrać krajana. Zresztą, nie było to wcale takie trudne, pomyślał zdeprymowany, jedno skinienie i łaziłbym dla niej po ścianach. Ot, nadmiar hormonów, usiłował gorączkowo znaleźć jakieś wytłumaczenie, skoro prawda była nie do zniesienia. Sam był zdumiony gwałtownością swojej reakcji na pojawienie się jowialnego Irlandczyka. O’Shea miał szczęście, że nie stracił zębów! Zacisnął pięści, aż pobielały mu knykcie.
Nie ma co ukrywać, stawała mu się niebezpiecznie bliska. I co, do cholery, robiła w jego domu? Z trudem przepędził wizję Kath, siedzącej wygodnie w fotelu i czekającej na jego powrót, z oczami ciężkimi od powstrzymywanej senności.
– Przeklęte baby!
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę – rzucił.
Jedna z dyżurnych pielęgniarek zajrzała nieśmiało do środka.
– Czy znalazłby pan chwilę, doktorze, potrzebna jest pomoc.
– Oczywiście, że znalazłbym! Niby po co tu siedzę w taką zakazaną porę?
Zamrugała zaskoczona i szybko zamknęła drzwi.
– Szlag by to trafił!
Spojrzał ze zdumieniem na własne ręce, z wysiłkiem rozprostował zaciśnięte kurczowo pięści i poszedł szukać przypadkowej ofiary swego gniewu.
Następnego dnia wściekłość Kath nieco osłabła. No cóż! Znowu wracamy do poprzedniego etapu, pomyślała zniechęcona. Zabrała się za grafik dyżurów i uzupełnianie zapasu leków.
– A może pozwolimy im trochę pocierpieć? – zaproponował Ben. – Komu są potrzebne środki przeciwbólowe. Niech nieco pojęczą!
– Jesteś potworem – odparła Kathleen.
– To ma swoje dobre strony – uśmiechnął się niepewnie. – Jak ci idzie z szefem?
– Mnie z szefem? – powtórzyła niewinnie. – Nieźle, to świetny fachowiec.
– Kath...
Udawany spokój zniknął nagle.
– Ben, zostaw to – poprosiła żałośnie.
– Przepraszam, nie chciałbym się wtrącać.
– Kiedy tu nie ma nic, w co można się wtrącać. Owszem, spotykamy się czasem, ale to wszystko. Daleko nam do syjamskich bliźniąt.
– Szkoda, powinnaś tego kiedyś spróbować.
Rzuciła w niego kartonowym kubkiem i wróciła do pracy.
– Co się stało z naszą wspaniałą i pogodną siostrą Hennessy?
– Jestem zmęczona, ale staram się zachować filozoficzny spokój.
Reszta tygodnia ciągnęła się potwornie, a w piątek z tego spokoju nie pozostało nawet śladu. Czuła się samotnie, bardzo samotnie. I nie tylko ona. Kilka razy przyłapała Jacka, jak się jej uważnie przypatruje. Natychmiast odwracał wzrok, ale to jej wystarczyło.
Wiedziała, że także jej pragnie. I nawet jeśli był to tylko seks, tęsknota zwyciężyła. Gotowa była zgodzić się nawet na okruchy, wewnętrzna walka między dumą a potrzebą bliskości była zbyt nierówna. Wściekła na siebie odnalazła go w porze lunchu.
– Jack?
– Tak, Kath, co mogę dla ciebie zrobić? – zesztywniał na dźwięk jej głosu.
Zmusiła się do uśmiechu.
– Bardzo jesteś zajęty jutro wieczorem? Mam ochotę coś dla nas ugotować.
Wstał i podszedł do okna.
– Jadę dziś do Yorkshire – powiedział odwrócony do niej plecami. – Wrócę nie wcześniej niż w niedzielę po południu.
– To może właśnie w niedzielę – nalegała, przeklinając nutki desperacji we własnym głosie.
– Mogę wrócić bardzo późno.
– To umówmy się niezobowiązująco. Jeśli będzie wystarczająco wcześnie, to zajrzyj – sugerowała, nienawidząc tej miękkiej istoty, która z niej wyłaziła.
– No dobrze... ale nie zawracaj sobie głowy gotowaniem. Zjem coś po drodze.
– Świetnie, a zatem udanego weekendu.
Nie mam szans, pomyślała. Wizja dwóch dni i trzech nocy czekania była zbyt ponura, aby ją kontemplować. Zdusiła w sobie złość i wyszła w podłym nastroju, gotowa raczej schować się w mysią dziurę, niż przedłużać nierówną walkę.
Weekend okazał się równie ponury jak jej myśli. Na niedzielę zapowiedziano deszcz i wizja Jacka na motorze, pokonującego mokre drogi, nie dawała jej spokoju. Zabrała się za wielkie sprzątanie, by mieć jakiekolwiek zajęcie, i doprowadziła mieszkanie do lśnienia. Wreszcie, ogromnie zmęczona, wzięła kąpiel i opadła z kanapką w ręku na fotel przed telewizorem. Akurat kończyły się popołudniowe wiadomości o piątej.
Nagle fragment zdania przykuł jej uwagę:
– ... wracamy do Tima Stylesa w Jngleborough, Yorkshire. Jakie są ostatnie wiadomości o wypadku w jaskini? Czy już dotarto do ofiar?
Serce Kath wykonało dziki skok. Poczuła, jak cała krew odpływa jej z twarzy.
To nie może być on. Powinien już dawno być w drodze, myślała gorączkowo.
Na ekranie pojawił obraz reportera skulonego pod zacinającym deszczem.
– W ciągu ostatnich kilku minut jeden z zaginionych studentów...
Wypuściła z ulgą powietrze.
– ... wydobył się o własnych siłach z jaskini. Według tego, co mówi, dwóch jego kolegów jest uwięzionych na dole. Jeden z nich odniósł szereg obrażeń, gdy obsunął się dwadzieścia metrów w dół komina. Zawiodła lina. Został z nim kolega. Ekipa ratownicza właśnie przygotowuje się do zejścia, ale warunki są niezwykle trudne.
Komentator używał podnieconego i uroczystego jednocześnie tonu relacji z sądu ostatecznego, właściwego w takich sytuacjach wszystkim członkom jego profesji.
– Deszcz zalewa jaskinię, wdzierając się w dół spienionymi potokami. Zalewa korytarze i czyni nawet łatwe przejścia pułapkami nie do przebycia. Jest ze mną członek zespołu ratowniczego, doświadczony speleolog, a jednocześnie lekarz pogotowia z Suffolk. Zgłosił się na ochotnika, by nieść pomoc ofiarom wypadku. Czy jest coś, o czym nie powiedziałem telewidzom, doktorze Lawrence?
Kamera skierowała się na Jacka. Był już gotowy do zejścia, ubrany w neoprenowy kombinezon i hełm z reflektorem. Znowu serce w niej zamarło. Co on robi, przecież powinien już być w drodze powrotnej. I czemu pcha się do tej zakazanej jamy, skoro to takie niebezpieczne.
Zaczął wyjaśniać, co mają nadzieję osiągnąć:
– Najważniejsze jest dotarcie do rannego z pomocą medyczną. Przy wszelkich urazach głowy szybkość ma decydujące znaczenie. Pada od niedawna, a zatem mamy szansę na zejście, zanim korytarze zostaną zalane.
– Czy zna pan miejsce wypadku?
– Tak. – Skinął głową. – Byłem tam wiele razy. Droga jest niełatwa. Poza kominem, którym zleciał poszkodowany, jest jeszcze długi syfon. Jeśli ofiara jest nieprzytomna albo choćby nie ma sił, aby samodzielnie się poruszać, pokonanie tej przeszkody będzie bardzo trudne. Głównym korytarzem płynie niewielki strumyk, ale wzbiera on znacznie przy takich deszczach. Czas jest zatem najważniejszym czynnikiem, zwłaszcza gdy nic nie wiemy o stanie poszkodowanego.
– Czy można przewidzieć, jak długo potrwa akcja ratunkowa?
– Z trudem. – Potrząsnął przecząco głową. – Potrzeba kilku godzin na zejście i co najmniej dwa razy – tyle na drogę powrotną, o ile pacjent będzie mógł się samodzielnie poruszać. Najpierw jednak trzeba będzie sprawić, aby mógł, a to może potrwać. Czyli, jak już mówiłem, im szybciej wyruszymy, tym lepiej. Jak pan widzi, reszta zespołu jest już gotowa. Muszę iść...
Kamera przekazała jeszcze, jak brnął w stronę pozostałych członków ekspedycji. Kathleen wyrzuciła nietkniętą kanapkę do śmieci, straciła apetyt. Wyłączyła telewizor. Co będzie, jeśli deszcz uwięzi ich wszystkich? Albo zdarzy się inny wypadek i już go więcej nie ujrzy. Nawet ciała zostaną pod ziemią. Gwałtownie zakryła dłonią usta, jakby bojąc się, że powie to głośno. Zadzwonił telefon.
– Halo!
– Kath? Tu Mick...
Po tonie głosu poznała, że on także oglądał wiadomości. Odetchnęła z irracjonalną ulgą.
– Mick, co ja mam zrobić? – jęknęła.
– Poczekaj, zaraz u ciebie będę. Nastaw wodę. Zrobił jej herbatę, posadził na sofie i starał się jakoś uspokoić.
– On wie, co robi, nie będzie głupio ryzykować.
– Mick, schodzenie tam to już jest głupie ryzyko. Słyszałeś, co mówił.
– Słyszałem, ale ty też byś zeszła, gdyby była szansa, że możesz pomóc...
– Hmm...
– Żadne hmm, wszystko będzie dobrze. Pij herbatę.
– Kiedy jest wstrętna, wsypałeś tam tonę cukru. Przecież wiesz, że nie słodzę!
– Potrzebujesz glukozy, jesteś w szoku.
– Co za głupoty, ja po prostu...
Zdążył jeszcze złapać kubek, zanim zleciał na podłogę. Przywarła do niego całym ciałem, łkając jak małe dziecko. Wreszcie wyprostowała się.
– To wszystko twoja wina – spojrzała ze złością na wielką plamę. – Zobacz, co zrobiłam z twoją koszulą. Jesteś dla mnie za dobry.
– Wiem, pewno złapię reumatyzm w tym ramieniu. I tylko siebie będę mógł winić za robienie herbaty histeryczkom...
Uchylił się przed lecącą poduszką i wręczył jej kubek.
– Dokończ to, skarbie, umyj twarz i pójdziemy do pubu póki nie pada.
– Mowy nie ma, mogą być nowe wiadomości.
– Oszalałaś, nic nie będzie przez wiele godzin. Chodź, jeden głębszy dobrze ci zrobi.
Oczywiście, miał rację, mimo to poszła niechętnie. Podaną brandy wypiła jednym haustem, a później tak nerwowo kręciła się ciągle na stołku, że dał za wygraną. Wrócili spacerem i resztę wieczoru spędzili układając pasjanse i pijąc morze kawy.
W wiadomościach o dziewiątej podano jedynie, że ratownicy dotarli już do ofiary i wracają na powierzchnię. Dopiero tuż przed północą przerwano nagle film. Ekipa dotarła szczęśliwie wraz z rannym, stwierdził spiker. W chwilę później rozpoczęła się transmisja na żywo. Kathleen natychmiast wypatrzyła klęczącego Jacka, pochylał się nad noszami, udzielając ostatnich instrukcji załodze ambulansu. Reporter zaczekał, aż samochód odjedzie.
– Oto doktor Lawrence, który kierował akcją. Doktorze, co można powiedzieć o stanie ofiary?
Jack uśmiechnął się z przymusem. Przeciągnął ręką po mokrej twarzy, rozmazując brud jeszcze bardziej.
– Chętnie przypisałbym sobie wszelkie zasługi, ale moja rola była o wiele skromniejsza. Jaskiniowe Pogotowie Ratownicze w Yorkshire jest świetnie przygotowane. Wiedzą doskonale, jak sobie radzić.
Przeważnie tylko im zawadzałem. Jeśli idzie o pacjenta, nie mogę powiedzieć nic ponadto, że żyje i jest w dobrych rękach.
– Co z nim będzie?
– Pojechał do szpitala na badania i prześwietlenie. Od nich zależeć będzie terapia. Przeszedł ciężkie chwile. Poza licznymi obrażeniami musimy pamiętać o skutkach długotrwałego zimna i wilgoci. To duże wyzwanie dla organizmu. Więcej nic nie mogę powiedzieć.
– Czy jest przytomny?
– Przykro mi, ale nie jestem upoważniony...
– Akcja trwała krócej, niż pan przewidywał. Czy to znaczy, że spotkaliście łatwiejsze warunki na dole?
– Wręcz przeciwnie. – Jack roześmiał się ponuro. – Bardzo dużo wody i zimno. Warunki stale się pogarszały, a stan ofiary nie pozwalał czekać, aż wody opadną. Musieliśmy wracać jak najszybciej.
– A jak pokonaliście syfon? Telewidzowie wiedzą zapewne, że jest to korytarz w kształcie litery U, stale zalany wodą. Chyba trudno było przedostać się tamtędy z nieprzytomną ofiarą?
Jack nie dał się podejść.
– Powiem jedynie, że zespół pogotowia zna się na rzeczy. Robili to już w przeszłości i także tym razem poszło im znakomicie! Jeśli można, chciałbym się teraz umyć, przebrać, no i coś zjeść.
Dopiero w tym momencie Kath uświadomiła sobie, jak bardzo była napięta. Opadła na sofę jak przekłuty balon. Śmiała się i płakała jednocześnie, obejmując Micka, który cierpliwie podawał jej papierowe chusteczki.
Otworzyli butelkę wina, by uczcić szczęśliwe zakończenie.
– To co, dasz radę sama? – spytał wreszcie.
– Tak, zwyczajnie się zamartwiałam. Jedź do domu, Mick. Już jest dobrze, ogromnie ci dziękuję.
– To nic wielkiego. – Uściskał ją mocno. – Chciałbym mieć kogoś, komu by tak na mnie zależało.
– Och, Mick, na pewno ktoś taki jest ci sądzony. A jeśli ona będzie miała szczęście, to może ją pokochasz! – Odwróciła się raptownie.
– Kath, to niemożliwe, by cię nie pokochał. Daj mu więcej czasu!
Mocno pociągając nosem, wymknęła się z objęć.
– W każdym razie pora spać. Czy dojedziesz do domu po tym winie?
– Raczej wątpię – potrząsnął głową. – Przejdę się, a samochód odbiorę rano.
Cmoknął ją w policzek i wyszedł. Kath po pobieżnym sprzątaniu szybko poszła do łóżka. Spała niespokojnie, myśli wypełniał obraz Jacka widziany w telewizorze. Około wpół do piątej obudził ją jakiś znajomy dźwięk. Słuchała uważnie, czyżby to był jego motor? Przecież powinien tam zostać, odpocząć i przyjechać dopiero rano. Z westchnieniem zasnęła znowu.
Motor stał na zwykłym miejscu, gdy w poniedziałek o ósmej przyszła do pracy. Zdumiona wbiegła do środka, odpowiadając przelotnie na powitania pielęgniarek. Poszła prosto do jego gabinetu. Rozmawiał właśnie przez telefon. Rzucił okiem i kontynuował rozmowę, nie zwracając na nią uwagi.
– Powinieneś odpocząć – wypaliła, gdy skończył.
– Wszystko w porządku – uciął sucho.
– Wcale nie, jesteś zmęczony. Nie nadajesz się do pracy w tym stanie. Najlepiej idź do dyżurki i prześpij się kilka godzin.
– No, może masz rację – przyznał opryskliwie – ale obudź mnie o jedenastej albo wcześniej, jeśli będę potrzebny. Jasne? – Wydawał jej polecenia jak zupełnie obcej osobie.
– Tak jest. – Zdobyła się na spokój, choć całkiem nieoczekiwany cios zdumiał ją i poraził. Wyszła z wysoko podniesioną głową i zaciśniętymi mocno wargami.
Oddała się bez reszty pracy. Ci, którzy widzieli ją już w takim nastroju, woleli zniknąć niepostrzeżenie. Inni obrywali po uszach. Amy Winship i Joe Reynolds należeli do tych ostatnich.
Amy przeoczyła nagłą zmianę ciśnienia pacjenta i tylko czujność Kath sprawiła, że zagrażający życiu krwotok wewnętrzny został w porę wykryty. Joe nie zauważył wielkiego pęknięcia kości. Była na niego tak wściekła, że chętnie przybiłaby go do ściany skalpelami.
– Może każ sobie zbadać wzrok – drwiła, gdy tłumaczył się, obiecując natychmiastową poprawę.
Za kwadrans jedenasta, Jerry, dobrze znany na oddziale włóczęga i symulant, przyszedł skarżąc się na ostre bóle brzucha. Twierdził, że przedawkował Valium.
– Jerry, proszę, tylko nie dzisiaj!
Przyglądał się jej jak sowa. Wielkie oczy wyrażały dziwną sympatię. – Nie?
– Nie, chyba, że to wszystko prawda!
Skinął głową, wyprostował się i dziarskim krokiem ruszył do wyjścia.
– Jerry?
Zatrzymał się.
– Chodź no tu, sprawdzimy cię na wszelki wypadek, nigdy nie wiadomo.
Z pomocą dyżurnej pielęgniarki umyły go i zbadały. Ale, tak jak myślała, nic mu nic było. Na wszelki wypadek posłała do laboratorium próbki, – treści żołądka. Później zaniosła do dyżurki kawę dla Jacka. Spał z prześcieradłem zsuniętym do pasa. Jedno ramię zarzucił nad głowę. Wyraźnie widać było, jaki jest poobijany i posiniaczony. Przysiadła na brzegu kozetki.
– Jack?
– Co się stało, Irlandko? – z trudem rozchylił powieki.
– Nic, już jedenasta, przyniosłam ci kawę. Znowu zamknął oczy.
– Dzięki, postaw tutaj, za sekundę wstanę. Jednak równy, głęboki oddech świadczył, że znowu zasnął. Wyśliznęła się na korytarz.
– Jak Jack? – spytał przechodzący obok Ben.
– Cały poobijany – westchnęła. – Co on robił w tej jaskini? Zostawiłam go, niech śpi. A co u nas?
– Nic nadzwyczajnego – roześmiał się. – Joe zbiera całą odwagę, by nastawić wybity kciuk. Amy zmienia opatrunek, ale na to już boję się patrzeć.
– Nie jest tak źle – broniła dziewczyny. – Zrobiłam specjalne szkolenie, teraz już może opatrywać z zamkniętymi oczyma. Trzeba ci ją było widzieć wcześniej.
– Widziałem – parsknął. – Wsadza paluchy w wyjałowioną gazę, a jeśli się w porę spostrzeże, to woła „ojoj!” i wyrzuca opatrunek do kosza. Później bierze drugi i tak w kółko.
– Przynajmniej już wie, o co chodzi.
– I to ma być ten postęp? – wykrzywił usta.
Zadzwonił telefon z dyspozytorni. Karetka wiozła małego chłopca. Bawił się w garażu, gdy tata cofał samochód. Obrażenia głowy, złamana noga. Rodzice byli ponoć w strasznym stanie.
– Dwójka histeryków, oskarżają się nawzajem, niech siostra przygotuje specjalną załogę – usłyszała.
W chwilę później przyjechał ambulans na sygnale. Poleciła Amy zająć się rodzicami. Chłopiec, mniej więcej dwuletni, miał głęboko rozciętą głowę i był nieprzytomny. Podłączyła monitor i kroplówkę. Ben przystąpił do badania.
– Fatalne rozcięcie, musiał padając uderzyć się w głowę. Organy wewnętrzne chyba w porządku. Najgorzej jest z prawą nogą. Chyba kucał za samochodem w momencie wypadku. Potrącił go zderzak, a później noga dostała się pod koło. Stopa jest zmiażdżona. Na szczęście skóra cała.
Kathleen uniosła głowę słysząc kroki, nadchodził pediatra.
– Cześć, Andrew.
– Cześć. Biedny maluch. Gdzie są jego rodzice? Chciałbym poznać szczegóły wypadku.
– Skaczą sobie do gardeł. Zostawiłam z nimi praktykantkę, ale pewno zdążyli już połknąć ją żywcem.
– A to kto zrobił? – pytająco uniósł brwi, wskazując na dziecko.
– Ojciec, zwykła historia, wyprowadzał samochód, a mały bawił się na podjeździe...
– Że też ludzie nigdy nie uczą się na cudzych błędach – westchnął i pochylił się nad pacjentem.
– Ano nie – Ben ustąpił mu miejsca.
– To rozcięcie nie wygląda dobrze...
– Zrobiłam encefalogram.
Andrew skinął głową z aprobatą.
– Po operacji chcę go mieć na intensywnej terapii. Idę do rodziców, robią strasznie dużo hałasu.
Jakby dla potwierdzenia przez drzwi wpadła z trzaskiem zapłakana Amy.
– Kłopoty? – spytała Kath.
– Chciałam pomóc. – Dziewczyna z trudem powstrzymywała chlipanie.
– Opowiedz krótko, o co im chodzi – poprosił Andrew. – Może dzięki temu unikną wywalenia za drzwi.
Amy spojrzała na jego zwalistą postać i uśmiechnęła się wbrew sobie.
– Sama chciałabym wiedzieć – westchnęła. – Mamuśka woła, że powinien patrzyć, gdzie jedzie. Na to on, że miała pilnować bachora. Ona, że gdyby trzymał garaż zamknięty, mały nie wśliznąłby się tam. On twierdzi, że zamknął...
– A ona mu nie wierzy. Typowe. Nic się nie martw, idę do jaskini lwa.
– Ona jeszcze mówi, że gdyby odszedł od nich, jak zapowiadał, to nie byłoby nieszczęścia.
Andrew wydął wargi w niemej kpinie.
– Dzięki – rzucił i wyszedł, mijając się z Jackiem.
– Co tu się dzieje? Zaczęła się Trzecia Wojna Światowa?
Szef oddziału miał włosy w nieładzie, koszulę tylko częściowo wetkniętą w spodnie.
– Chyba dobrze to określiłeś – odparła sucho Kath, odwracając się znowu do małego pacjenta. Po lodowatym przyjęciu rano nie miała ochoty na rozmowy.
Unikała go przez resztę dnia. Po lunchu jednak zajrzał do dyżurki.
– Została jakaś kawa? – spytał.
– Pewno tak – odparła obojętnie.
Mijając go, niechcący zawadziła o jego łokieć. Aż syknął z bólu. Niechętnie przystanęła, spoglądając z ukosa.
– Chcesz, aby ktoś obejrzał te stłuczenia?
– Nie, niemi nie jest, ot, kilka wgnieceń.
– Czy coś poszło nie tak?
– Powiedzmy, że byłem w kilku ciasnych miejscach – zaśmiał się ponuro.
– Widziałam w telewizji – odwróciła wzrok.
– Połowa szpitala widziała. Tak mi się przynajmniej wydaje.
– Nie myślałam, że wrócisz tak wcześnie.
– Tak, wygląda na to, że nie myślałaś. – Gniewnie zacisnął usta.
Zabrzmiało to zagadkowo.
– Co masz na myśli?
– Daj spokój, Kath – westchnął z irytacją. – Po co to udawanie. Widziałem samochód Micka O’Shea dziś rano u ciebie pod domem.
Spojrzała mu w oczy zaskoczona.
– Więc to jednak byłeś ty około czwartej! Obudziłam się, ale uznałam, że musisz być jeszcze w Yorkshire.
– Jasne, tak było wygodniej! Był z tobą cały weekend?
Oszołomiona patrzyła bez słowa. – To ty myślisz... – wydusiła wreszcie. – Jack, przecież Mick to mój najlepszy przyjaciel...
– Najlepszy przyjaciel, czy najlepszy kochanek, a może nie bawisz się w takie rozróżnienia?
Tego już było za wiele. Złość wzięła górę nad zdumieniem.
– Może Mick nie ma twojego śmierdzącego bogactwa, ale zapewniam cię, że wart jest dziesięciu takich jak ty! Przynajmniej wie, jak traktować kobietę.
Odwróciła się na pięcie i odeszła. Dopiero później, gdy nieco ochłonęła, dotarło do niej, że Jack dalej myślał, iż spędziła noc z Mickiem.
– No i dobrze – mruknęła. – Niech sobie pocierpi. Zarozumiały, arogancki samiec.
Po tym incydencie ich wzajemne kontakty ograniczały się do niezbędnego minimum. Przez dwa dni, bo na tyle wystarczyło złości. Trzeciego, spotkała na korytarzu Micka. Wypytał ją o nowości i oczywiście o Jacka.
– On myśli, że spałeś ze mną tamtej nocy – wygarnęła bez ogródek.
– Co za dureń. Powiedz mu, że nigdy nie było między nami żadnej miłosnej chemii, niestety. Inaczej ożeniłbym się z tobą sto lat temu. Gdyby wiedział, co jest dla niego dobre, sam by to zrobił. Albo nie, ja mu to powiem.
Kath wpadła w popłoch.
– Ani się waż. Miałam przez ciebie już dosyć kłopotów. Zresztą, jesteś niezłą tarczą.
– Tarczą? – Mick był wściekły. – Do cholery, nie myślisz chyba chować się za mną! Masz dość tego związku, to mu to powiedz wprost!
– Wcale nie mam dość – westchnęła rozdzierająco – ale... czy to w ogóle jest jakikolwiek związek? Nie chcę tylko, aby myślał, że może mnie mieć na każde skinienie.
Mick z powątpiewaniem pokręcił głową.
– Chcesz go zmusić do zazdrości? To nie jest ten typ faceta. On nie będzie się z nikim tobą dzielił. Albo będziesz cała jego, albo nie weźmie cię wcale...
– E tam. Nie myślę, aby mu zależało. Miał jakieś plany, przyjechał, a tu stoi twój samochód. To go zeźliło, nic więcej.
– O piątej rano? Nie chcesz chyba powiedzieć, że po wyprawie ratunkowej w jaskini jechał całą noc taki kawał z Yorkshire tylko po to, aby zaznać rozkoszy twego wspaniałego ciała. Nawet superman potrzebuje nieco snu, Kathleen.
– Kto go tam wie, po co przyjechał. Teraz już nic nie powie. Słuchaj, idę na lunch, a ty trzymaj się od tego z daleka. Zrobię z ciebie befsztyk, jeśli powiesz mu choć słowo.
– Tak? A masz armię osiłków do pomocy? – uśmiechnął się szeroko.
Pokręciła głową zrezygnowana i odwróciła się, by odejść. Moment za wcześnie. Inaczej zobaczyłaby, jak zza zakrętu wyłania się Jack. Nie widziała też, jak Mick z dziwnym wyrazem twarzy ruszył mu na spotkanie, patrząc prosto w oczy.
– Pozwól na słowo, O’Shea – burknął Jack.
– Świetnie się składa, też o tym myślałem.
Jack wprowadził go do gabinetu z wyszukaną uprzejmością. Ręce mu drżały z emocji i miał wielką ochotę zapalić.
– Nie sypiam z Kath – usłyszał bez żadnych wstępów. – Nigdy nie sypiałem. Jakieś osiem lat temu miałem nawet nadzieję, ale zabrakło nam odpowiednich fluidów. Gdyby nie to, bylibyśmy od dawna małżeństwem. Z prostego powodu. Boją kocham, ale inaczej niż ty.
– Człowieku, ja jej nie kocham – Jack gwałtownie podniósł głowę.
Mick uśmiechnął się wolno, ze zrozumieniem.
– To czemu się przejmujesz, czy z nią spałem?
Jack odwrócił się, wyjął papierosa i bawił się nim, nerwowo szukając zapalniczki. Przekleństwo, co on chce przez to powiedzieć? Byli w końcu razem, czy nie?
– To jak w końcu było? – wydusił wreszcie. Jego głos zabrzmiał tak ochryple, jakby miał w gardle całe garście żwiru.
– Byłem z nią wieczorem. Widziałem wiadomości i pojechałem dodać Kath otuchy – przerwał, niepewny, jak wiele może wyjawić. – Do diaska, Jack, ona odchodziła od zmysłów, a gdy zobaczyła, że już po wszystkim, całkiem się rozkleiła. Pozbierałem ją jakoś, wypiliśmy sporo wina i... musiałem wracać na piechotę.
Jack opadł na fotel z westchnieniem ulgi.
– Wiedziałem, że będzie się martwić, ale jakoś nie chciałem dzwonić. Pomyślałem, że po prostu wpadnę, żeby zobaczyła, że żyję – przerwał, nie mogąc znaleźć właściwych słów. – Wiem, że mnie kocha, to znaczy, myślałem tak, póki nie zobaczyłem twojego wozu. Powiedziała, że jesteś wart dziesięciu takich jak ja. – Zmusił się, by spojrzeć na Micka. – Nie jestem w stanie dać jej tego, czego ode mnie pragnie.
Chciałbym, aby było inaczej, ale... nie mogę tego zmienić.
– Tego, czego pragnie? – Mick roześmiał się ponuro. – Ależ ona gotowa jest wziąć każdy okruch, jaki jej rzucisz. To prawdziwa hańba, bo zasługuje na sto razy więcej.
Jack gwałtownie podszedł do okna, odwracając się plecami. Czemu, do cholery, tak mi łzawią oczy, pomyślał.
– Wiem, że zasługuje na wszystko. Chciałem się od niej trzymać z daleka, ale... nie wytrzymałem. Potrzebuję jej, a jednocześnie nie mogę wiele dać. Ona jest katoliczką, a ja jestem rozwiedziony. Rodzina będzie ją pchała do małżeństwa, będzie chciała mieć dzieci – wyliczał na palcach. – A tego wszystkiego nie mogę jej ofiarować. Myślałem, że może wy oboje... Że może z tobą będzie szczęśliwa. Byłaby wspaniałą matką.
– Ona nie chce mieć dzieci, Jack.
– Myślę, że chce!
Mick westchnął ciężko.
– Jest już dość dorosła, aby o sobie decydować.
– Być może. – Zadzwonił telefon. – Słucham, Lawrence. Dobrze, zaraz będę – odłożył słuchawkę.
– Muszę iść. Słuchaj, Mick...
– Nie musisz mnie przepraszać.
Mick wyciągnął dłoń, a Jack uścisnął ją mocno.
– Dziękuję, że z nią wtedy byłeś.
– Nie dziękuj, lepiej sam jej to powiedz. Odpowiedzią było nieokreślone chrząknięcie.
– Czemu dzwonią do drzwi zawsze, gdy jestem w wannie? – mruknęła ze złością, gorączkowo chwytając ręcznik i biegnąc do przedpokoju. – Idę, idę – zawołała. – Jack?! – wykrzyknęła zdumiona, ciaśniej okręcając się ręcznikiem.
– Mogę wejść?
– Poczekaj, byłam w wannie – zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, zbyt jeszcze psychicznie poobijana, by zaryzykować spotkanie bez tworzącego poczucie dystansu ubrania.
Zmagała się z naciąganiem opornych nogawek na wilgotne nogi, klnąc i przewracając się na łóżko. Później bawełniana koszulka – kto by miał czas na stanik! Nie bawiła się także w czesanie czy sprawdzanie makijażu. Wolno poszła korytarzem, aby się uspokoić, i otworzyła drzwi dygocącymi rękami.
Stał oparty o ścianę, z kaskiem pod pachą i nieprzeniknioną twarzą.
– To co, mogę wreszcie wejść?
– Zależy, czego chcesz.
– Porozmawiać.
– A jest o czym? – Poszła przodem.
– Jest. – Zamknął delikatnie drzwi, rzucił kask na podłogę i poszedł jej śladem. – Mick sporo mi powiedział!
– Co? – odwróciła się z furią. – Zabiję tego drania! Prosiłam, aby się w to nie mieszał.
– Irlandko! Pozwól mi mówić!
Zaskoczona dostrzegła w jego oczach odbicie emocji. Po raz pierwszy.
– Siadaj – powiedziała.
Sama też usiadła w fotelu, chcąc wyraźnie widzieć jego twarz, odnaleźć prawdziwe znaczenie słów...
Usiadł na sofie. Gdy zobaczyła, jak niepewne ręce z trudem radziły sobie z suwakiem kombinezonu, cały jej gniew gdzieś zniknął, zastąpiony przez przypływ nieokiełznanej nadziei.
– Jechałem, żeby cię zobaczyć – zaczął cichym głosem. – Podejrzewałem, że mogłaś widzieć wiadomości i chciałem ci powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Oczywiście, było grubo za późno, abyś jeszcze czekała. Ale... chciałem cię zobaczyć, by przekonać się, że rzeczywiście jeszcze żyję.
Wiedziała, co ma na myśli. Wiele razy sama to odczuwała, pomagając ofiarom wypadków. Chciała być później z ludźmi, aby, tak jak powiedział, uwierzyć, że żyje.
– Wyglądałeś na bardzo zmęczonego. Czy było aż tak źle?
– To było piekło – potwierdził. – Dolnym korytarzem płynie woda. Zazwyczaj daje się przejść suchą nogą, ale w niedzielę sięgała nam do kostek. Przy każdym pośliźnięciu czuło się siłę prądu. Gdyby nie to, że ofiara była ranna, nawet nie próbowalibyśmy schodzić. Ale było z nim na tyle źle, że nie mieliśmy wyboru.
– Jak bardzo źle?
– Jak tylko można – wzruszył ramionami. – Tłuczona rana głowy z wgnieceniem kości, słabe odruchy, zanik źrenic, a złamań tyle, że chyba tylko cudem jeszcze żył. Poziom wód wznosił się błyskawicznie. Musieliśmy wpakować chłopaka do wodoszczelnego worka i przeciągnąć go przez ten syfon.
Przerwał, wpatrując się z uporem w dłonie.
– Nosze uwięzły w połowie. A ja razem z nimi, bo podtrzymywałem kroplówkę. Musiałem się szarpać, aby nas uwolnić, zanim zabraknie powietrza w płucach. Ciężko było. Później jeden z ratowników pośliznął się i runął w strumień. Prąd go uniósł, na szczęście byliśmy wszyscy związani liną. Udało się go w ostatniej chwili wyciągnąć, ale mógł zahaczyć o dno stopą i byłby utonął, pełno tam różnych jam. To właśnie wtedy zrozumiałem, jak wiele dla mnie znaczysz.
Uniósł głowę i spojrzał w jej zdumione oczy.
– Myślę, Irlandko, że... cię kocham – wyznał nabrzmiałym z emocji głosem – ale to niczego nie zmienia. Nie mam zamiaru się znowu żenić. Nie ma sensu, abyś na to liczyła. I nie będę zawsze pod ręką, kiedy będziesz miała na to ochotę, taki już jestem. Ale chciałbym cię widywać od czasu do czasu.
– Jak nie będziesz miał nic lepszego do roboty?
– Nie, to nie tak, Kath. – Wstał i zaczął krążyć po pokoju jak niespokojny lew. – Wcale nie o to mi chodziło. Muszę być niezależny, nie mogę pozwolić, by ktoś na mnie liczył, nie potrafiłbym z tym żyć. Nie radzę sobie też z tym, że ja kogoś potrzebuję. Ale to nie znaczy, że mi nie zależy.
Zmagali się oczami. Wreszcie wstała, wyciągając dłoń. Robię coś arcygłupiego, pomyślała. Ujęła go za rękę, poprowadziła do sypialni i zaczęła rozpinać skórzany kombinezon.
– Kathleen...
– Nic nie mów, pozwól po prostu, bym cię kochała.
Zsunęła mu kombinezon z ramion tak, że ręce miał uwięzione. Wsunęła palce pod koszulkę i muskała opuszkami po miękkich włosach. Poczuła raczej niż usłyszała głęboki pomruk, wtedy zaczęła przeciągać paznokciami po skórze na żebrach w górę i w dół, uśmiechając się z łobuzerską satysfakcją.
Nie wytrzymał, uwolnił się z rękawów i zamknął ją w niedźwiedzim uścisku.
– Nie igraj ze mną, Irlandko – zagroził rwącym się szeptem.
Oswobodziła się, aby ściągnąć mu buty i spodnie, później koszulkę i slipy. Wreszcie pchnęła go w stronę łóżka, sama szybko pozbywając się dżinsów i bluzki.
Złapał ją mocno i razem runęli na pościel, spleceni ramionami i nogami, pośród gwałtownych pocałunków i pieszczot. Kochali się z żarłoczną pasją. Jack był nienasycony, ale ona wcale mu w tym nie ustępowała. Oboje usiłowali przejąć inicjatywę, na czułe słówka i obietnice nie było czasu. Lgnęli do siebie, jakby każde stanowiło dla drugiego jedyną przystań w świecie, który zwariował. Wreszcie Jack zesztywniał z głową odchyloną daleko do tyłu.
– Kocham cię! – powtarzał wyznanie wyrwane z głębi jaźni.
Poczuła, że znany świat rozpada się w drzazgi.
– Też cię kocham, draniu – szepnęła. Poczuła, jak obejmuje ją, przyciskając coraz mocniej do niespokojnej piersi. Schowała mu głowę na ramieniu i zapłakała.
Leżeli koło siebie, spleceni, w ciemności rozświetlanej tylko przez przenikające z ulicy światło latarni. Kath przyglądała się, jak zapala kolejnego papierosa.
– Powinieneś rzucić to świństwo.
– Już Konfucjusz twierdził – wyrecytował z przekornym uśmiechem – że trzy rzeczy są najlepsze na tym świecie: po tym papieros, a przed tym szklaneczka.
– Nie wierzę, aby wygadywał takie głupoty – zachichotała.
– No, w każdym razie powinien to powiedzieć. – Zdusił niedopałek i przysunął się ku niej. – Znowu byłem gwałtowny, przepraszam.
– Nie ma za co – rozpromieniła się. – Uwielbiam taką gwałtowność, było wspaniale.
Szybko odwrócił wzrok.
– Irlandko, nie patrz na mnie takimi rozkochanymi oczami.
– Jakimi?
– Z miłością wypisaną w nich wołami.
– Nie możesz się spodziewać – odsunęła się urażona – że po takiej porcji kochania będę udawać, że nic mnie to nie obeszło. Nie jestem tak wyrafinowaną niewiastą, jak te, z którymi dotychczas przestawałeś. Wiesz, jak cię kocham. I wątpię, abym umiała to ukryć, nawet jeśli wprawia cię to w takie zakłopotanie.
– Tak wiele jest rzeczy, których ci nie mogę dać – westchnął, wpatrując się w sufit – małżeństwo, dzieci. Za każdym razem, gdy tak na mnie patrzysz, uświadamiam sobie, jak nierówną monetą mogę ci się odpłacić. To jest jak ciągłe oszustwo. Chciałbym ci dać, czego pragniesz, ale nie mogę.
– Jack! Dajesz mi siebie, a to jest to, czego chciałam i chcę...
W półmroku prawie przeoczyła samotną łzę staczającą się szybko po policzku Jacka.
– Czemu... – nie zdołała dokończyć pytania.
Zagarnął ją w objęcia, przerywając pocałunkami wszelkie pytania. Przywarli do siebie ciałami zlanymi w jedność, już nie tak gwałtownie, jakby powolne i łagodne ruchy miały być balsamem na ich obolałe dusze. Później, gdy łzy już wyschły, zasnęli wtuleni w siebie.
Mówiła mu, jak trudne jest ukrywanie miłości. Następne dni dostarczyły dowodów, że jest to wręcz niemożliwe.
– Aha, Kupidyn znowu narozrabiał – powitał ją Ben Bradshaw swoim ciężkim akcentem z Yorkshire.
– Siostro Hennessy, w końcu i pani padła ofiarą tajemniczego wiruska – mruknął Jesus Marumba ze złośliwym mrugnięciem.
Tylko Mick jej unikał, najwyraźniej obawiając się o życie. Dodatkową trudność stanowił wzrost popularności Jacka.
– Jak się ma dzisiaj nasza gwiazda telewizyjna? – spytał jowialnie Andrew Barrett, pediatra.
– Zlitujcie się nade mną – odpowiedział Jack z zakłopotanym uśmiechem.
– Zostaw go, Andrew, to kiepski bohater. Chcecie kawy? – spytała Kath. – Co z tym przejechanym chłopcem?
– Nogę ma jeszcze na wyciągu i rozstawia nas wszystkich po kątach. Małe dzieci źle znoszą, gdy nie mogą się ruszać. Na szczęście wielkie rozcięcie na głowie okazało się mniej groźne, niż wyglądało. No i rodzice. Wreszcie przestali się kłócić.
– A ten drugi maluch? Ten, co się nadział na sztachety.
– Jeremy? Miał wielkie szczęście. Jutro wypisujemy go do domu.
– Jakieś trwałe uszkodzenia? – spytał Jack.
– Chyba nie, taką mam nadzieję. Może nerw w prawej ręce jest nieco uszkodzony. Będzie musiał pochodzić na terapię. Ale płuca pracują już dobrze.
– Rzeczywiście szczęściarz!
– No właśnie – zgodził się Andrew – ale matka ma teraz problemy ze sobą. Ma poczucie wielkiej winy.
– Nie wiem, co bym zrobiła na jej miejscu – dodała Kathleen. – Jak te kobiety to znoszą? Dzieci doprowadziłyby mnie do szaleństwa.
– No, nie wiem – uśmiechnął się Andrew. – Ja uwielbiam dzieciaki. Inaczej pewno nie mógłbym być pediatrą. Chciałbym mieć z tuzin własnych.
– A ile już masz? – spytał Jack.
– Ja? Żadnego, o ile wiem. Jeszcze nie spotkałem takiej, która chciałaby mnie na dobre. A ty? Ile masz?
Jack odwrócił wzrok, później spojrzał na niego zgaszony.
– Teraz też żadnego, straciłem syna trzy lata temu.
– Nie miałem pojęcia – brązowe oczy wyrażały szok i współczucie. – Wybacz, że się dopytywałem.
– Daj spokój – Jack machnął ręką.
– Dotknąłem czułego miejsca, przepraszam.
– Wstał przeciągając się. – Pora wracać do harówki, dzięki za kawę.
– Fajny facet – orzekła Kath, patrząc jak odchodzi – spokojny, świetnie radzi sobie z dziećmi, przepadają za nim. Szkoda, że nie może nikogo znaleźć, byłby znakomitym ojcem.
– A ty? – Jack obserwował ją spod oka. – Byłabyś świetną matką, a też za nikogo nie wyszłaś.
– No cóż, jedno idzie w parze z drugim, a nie wygląda na to, aby to drugie miało się zdarzyć. A może to są twoje oświadczyny? – spytała i spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie – po dłuższej chwili odwrócił wzrok. – Przepraszam, Irlandko!
Nic się nie zmieniło, pomyślała z ciężkim sercem, tyle że teraz przyznaje się już do miłości, no i spędzamy razem więcej czasu, a ja coraz bardziej zakochuję się. Bo niestety tak właśnie było, pomimo wszelkich wysiłków i ostrzeżeń, jakie sama do siebie kierowała. W najbliższy weekend wybrał się polatać na lotni. Zapraszał ją także, ale odmówiła. Nie miała ochoty siedzieć na szczycie wietrznego urwiska i obserwować, jak usiłuje sobie skręcić kark. Okazało się, że w niedzielę wiatr był zbyt silny, by ryzykować loty. Wrócił wcześniej. Spędzili czas na porządkowaniu ogrodu i sianiu trawy. Zupełnie jak w małżeństwie, myślała ze smutkiem, ale nie całkiem. I tak już miało zostać. Uświadomiła to sobie z całą ostrością, próbowała wszakże zachować przynajmniej pozory niezależności. Poniedziałkowy i wtorkowy wieczór spędziła sama w domu.
W środę podszedł do niej, gdy właśnie kończyła bandażować zwichnięty nadgarstek.
– Skończyłaś? – zapytał. – Mamy w poczekalni kobietę, chyba ze złamanym paluchem.
Prześwietlenie przyniosło potwierdzenie. Pęknięcie kości palucha było tak duże, że nawet Joe Reynolds zobaczył je bez trudu.
– Córeczka zawołała z góry, że rozlała lakier do paznokci. Na mój nowy dywan w sypialni!
– Nie powinna pani tak mocno jej kopać – stwierdził Jack.
– To dziecko to potwór – roześmiała się pacjentka – ale nie kopnęłam jej. Przewróciłam się na schodach. Byłam w ogrodzie i właśnie zdjęłam na dole kalosze.
– Ale jak pani trafiła do nas? – zdziwiła się Kath.
– Zadzwoniłam po męża. Wiecie, co powiedział? Wcale nie „biedactwo, zaraz będę w domu”, zapytał „czy byłaś boso?”. Zarozumiały typ!
– No właśnie – roześmiał się małżonek – zawsze chodzi boso. Mówiłem, że kiedyś to się źle skończy. Może teraz będziesz mnie już słuchać, kochanie.
– Widzicie – zawołała – wcielona cnota!
– To nic – uspokajał Jack – teraz odpokutuje za swoje grzechy. Musi pani oszczędzać stopę, potrzebna będzie opieka, w sam raz właściwa kara.
Kathleen unieruchomiła paluch elastycznym bandażem i odesłała ich do domu, dodając osiem tabletek coproxamolu dla uśmierzenia bólu.
– Tylko osiem? – zdziwił się Jack.
– Pomyśl o budżecie naszego ambulatorium – odparła.
– Oto realia medycyny – zadrwił sucho.
Jednakże już następny pacjent zademonstrował surrealistyczne oblicze medycyny. Zwijał się w poczekalni na podłodze, a Joe Reynolds pochylał się nad nim bezradnie.
– No nie – jęknęła Kath – znowu?!
– Co znowu? – zdziwił się Joe.
– To nasz znany symulant, zostaw go, niech ochłonie.
Jack obserwował go przez moment, wyraźnie pod wrażeniem, a później puścił do nich oko i wyszedł pogwizdując. Joe nie był do końca przekonany.
– Jesteście pewni? Wygląda całkiem poważnie. Może powinniśmy zrobić EEG, siostro?
– Daj spokój. To jest Harry Parker albo też Simon Smith, ewentualnie Peter Blake, nasz stary znajomy. Harry, daj sobie siana!
Mężczyzna na podłodze znieruchomiał na moment, później wargi wykrzywił mu skurcz, a konwulsje przybrały na sile. Później osłabły tak, jakby stracił przytomność.
– Daj mu zdrowego kopa, Joe – poprosiła. – Delikatniejsze metody nie podziałają, żadne tam szczypanie w ucho.
Harry zwinął się w ciasny kłębek, osłaniając podbrzusze. Jęknął i otworzył oczy.
– Gdzie ja jestem?
– Harry, nie mamy czasu na głupoty – zaśmiała się ponuro. – Siadaj tutaj, dostaniesz herbaty przed pójściem do domu.
Niezdarnie zebrał się z podłogi, rzucając jej wściekłe i oburzone spojrzenia.
– Ostatnim razem daliście się nabrać. Dostałem obiad i łóżko na noc.
– Znowu wylądowałeś na ulicy? – zainteresowała się, tym razem zaniepokojona.
– Wywalili mnie z przytułku, nie stawiłem się na noc. Wiecie, klaustrofobia, chciałem odetchnąć świeżym powietrzem. Chyba pojadę znowu do Londynu, więcej szpitali. Więcej szans, że ktoś się nie połapie.
Kathleen nie wytrzymała, ubawiona.
– Czemu nie zapiszesz się do Królewskiego Towarzystwa Aktorów i Reżyserów? Miałbyś wielką przyszłość z twoim talentem.
Zaprowadziła Harry’ego z kubkiem herbaty do dyżurki. Joe Reynolds był wyraźnie zaszokowany.
– Czemu on to robi? – spytał.
– Potrzeba zwrócenia uwagi. Sam powiedział, że chce łóżka i obiadu. Pewno się nudzi. To łepski chłopak, ma talent. Robienie z nas durniów pozwala mu nie wyjść z wprawy.
– Na pewno udało mu się to w moim przypadku.
Powstrzymała chęć, aby zapewnić Joego, że nie było to zbyt trudne i wysłała go na lunch. Sama poszła do gabinetu Jacka. Mówił coś z ożywieniem przez telefon. Na jej widok pośpiesznie skończył i wskazał jej fotel.
– Hmm....
– Co za hmm?
– Stary znajomy, teraz pracuje w BBC – wyjaśnił. – Chciałby nakręcić u nas program, częściowo na żywo. Jeden dzień z życia oddziału nagłych wypadków.
– Dlaczego? To znaczy, dlaczego u nas?
– Wiesz, jak to jest. Stare znajomości. Poza tym widział ten program z Yorkshire. Mieli przygotowany inny szpital, ale musieli zrezygnować. Obiecałem, że omówię to z tobą.
– No nie! Kiedy? – zawołała rozbawiona.
– W następny piątek!
– Co, w piątek? Chyba upadliście na głowy! Połowa pijaków i łobuzów przechodzi wtedy przez nasze ręce. Mowy nie ma, Jack!
– Jeszcze się nie zgodziłem.
– Jeszcze? To i dobrze, wprowadziliby tylko bałagan.
Poprawił się wygodnie w fotelu i czekał z szerokim uśmiechem.
– Oni są świetnymi fachowcami, to mogłaby być niezła zabawa – powiedział. – Robili już wcześniej takie programy, mają wprawę, nie będą nam przeszkadzać.
– Niechby tylko spróbowali. Nie mam zamiaru pozwolić, aby ktokolwiek plątał się nam pod nogami. Niech no tylko któryś przez nanosekundę wejdzie między mnie i pacjenta. Cała ekipa bezapelacyjnie wylatuje. Nic mnie nie obchodzi, jakie to może mieć skutki dla programu.
– Przekażę im to ultimatum – obiecał.
– Tak jest, zrób to!
– Mam nadzieję, że będziesz w piątek na dyżurze?
– Jasne, że będę, mowy nie ma, aby zwaliła się tutaj połowa BBC bez mojego nadzoru.
– No to dzwonię, żeby powiedzieć, że się zgadzasz.
– Przecież nie powiedziałam, że się zgadzam.
– Nie? Cytuję: „mowy nie ma, aby zwaliła się tutaj połowa BBC bez mojego nadzoru”, koniec cytatu.
– Ty cwaniaku, niezły z ciebie manipulant. Czy wiesz o tym?
Zaśmiał się radośnie, podnosząc słuchawkę.
– Wybierz się do fryzjera, chyba rudy koloryzujący szampon będzie najlepszy. To świetny kolor włosów, odpowiedni do twego temperamentu. Braliby cię bardziej serio, Irlandko.
– Już ty się nie bój, wezmą mnie na serio! – wycelowała w niego piórem. – Idę sprawdzić grafik dyżurów, Joe i Amy będą mieli długi weekend w przyszłym tygodniu.
– Przygotowania do programu zabrały im półtora tygodnia. Wszystko inne, włączając w to zdrowy rozsądek, zeszło na dalszy plan. Bez przerwy konferowali z reżyserem i kamerzystami. Kathleen stanowiła prawa z takim wdziękiem, że nikt zbytnio nie protestował. Zgodnie z zapowiedzią byli świetnymi fachowcami, przywykłymi pracować wśród innych zawodowców, szanujących ich potrzeby i kompetencje. Rozumieli także wymogi etyki lekarskiej i konieczność zachowania dyskrecji.
– Żadnego filmowania bez zgody pacjenta czy pogoni za sensacją. Spróbujcie tylko! – zagroziła w czwartek wieczorem z bardzo poważnym wyrazem twarzy.
Zgodnie skinęli głowami.
– Nie ma potrzeby szukać dodatkowych sensacji w takich razach – wyjaśnił z przekąsem producent.
– Wręcz przeciwnie, przeważnie musimy tonować. Owszem, publika ma ochotę na każdą dawkę jatek, ale muszę dbać o kamerzystów, oni nie są tak zaprawieni jak pani ludzie.
– Rzeczywiście – zgodziła się. – W piątki mamy tu prawdziwą rzeźnię.
– Proszę się nie martwić, siostro Hennessy – uspokajał reżyser, gdy wychodzili – nie będziemy przeszkadzać, mój zespół zna się na rzeczy.
– Zaufam wam – uśmiechnęła się z ociąganiem – pod warunkiem, że nie będzie żartów. Wywalam bez uprzedzenia.
Jack otoczył ją ramieniem, przytulając do siebie.
– Nie martw się, Bob, zamknę ją w moim gabinecie, gdyby zbytnio szalała.
– Sam szalejesz – dała mu zdrowego kuksańca.
– To ciebie trzeba by zamknąć, nadmiar kamer rzucił ci się na mózg. Rośniesz nam na gwiazdę.
– Jasne, z której strony mam lepszy profil, Bob?
– Z tej bez podbitego oka – odpaliła szybko, a kamerzyści popatrzyli na nią z uznaniem pośród wybuchów śmiechu.
– Wcześnie jutro zaczynamy, jadę do siebie – powiedział, całując ją przelotnie na pożegnanie. – Mam tam garnitur.
– Garnitur – wstrzymała oddech. – Ty? Czy cię poznamy?
– No, myślałem, że powinienem się właściwie prezentować – powiedział i poszedł do samochodu.
– Dobrze – zawołała. – Do ósmej wszyscy mają być gotowi.
Po powrocie starannie uprasowała sukienkę. Rano zwlekła się o szóstej, aby umyć i wysuszyć włosy, ale i tak była w pracy przed siódmą. Kamerzyści rozstawiali już światła, zgodnie z obietnicą starając się jak najmniej przeszkadzać. Telewizyjna specjalistka od makijażu przyłapała ją w kącie i usiłowała zaoferować swoje usługi.
– Nie maluję się zbyt mocno do pracy – wykręcała się Kath. – Nie chcę wyglądać na wizji jak dziwka, może dajmy temu spokój.
– Może niewielkie cienie? – sugerowano dyplomatycznie, aż ustąpiła.
– Ale musimy się pospieszyć!
– No i jak? – spytała dziewczyna po skończeniu, ale właśnie zadzwonił telefon.
Dwie ofiary wypadku samochodowego przywieziono na sygnale. Kath pobiegła robić sztuczne oddychanie jednemu z mężczyzn, później pojechali na prześwietlenie, a Jack po drodze sprawdzał stan obrażeń. Dopiero gdy pacjent wędrował do sali operacyjnej, zorientowali się, że kamery pracowały przez cały czas.
– Wspaniale – cieszył się Bob. – Znakomity początek dnia.
– Nie wiem, czy nasz pacjent też byłby tego zdania – powiedziała z przekąsem. – Mam nadzieję, że rodzina w domu zadbała, aby to nagrać dla niego.
– Chodźcie, chodźcie wszyscy – wygłupiał się Jack, wymachując rękami.
Ze zdziwieniem zauważyła, że jest w dżinsach i sportowej koszuli.
– No, a gdzie ten garnitur?
– A, zrezygnowałem. To chyba nie byłbym już ja – skrzywił się.
– Może i nie – pokręciła głową ze śmiechem – ale mógłbyś chociaż zapiąć się pod szyją i włożyć krawat. Moja matka to ogląda.
– Moja też – westchnął. – Będę miał się z czego tłumaczyć.
Przez resztę dnia wszystko szło jak z płatka. Dopiero pod wieczór zaczęły się kłopoty.
Przegrali walkę o życie pacjentki. Młoda dziewczyna wyskoczyła z pędzącego samochodu, aby uciec od męża. Tragedia. Miała ochotę chociaż nad nią zapłakać, ale kamery obserwowały wszystko, więc zacisnęła zęby i tylko poszukała reżysera.
– Ta dziewczyna. Czy to poszło na żywo, czy nagrywaliście? Chciałabym to wyciąć.
– Nagrywaliśmy, ale to świetny materiał, czemu chcesz ciąć?
– No, po prostu chcę – upierała się.
– No cóż, to twoja decyzja, skoro nalegasz.
– Dzięki – odeszła zadowolona, ale trwało to krótko. Okazało się, że nie pokazano ich upartej walki o życie, ale kamerzyści puścili obraz Kathleen, gdy wychodziła z sali bliska płaczu, każąc kamerom wynosić się do diabła. I jeszcze fragment, gdy dyskutowali przypadek z Jackiem, jej reakcję na niepotrzebną śmierć.
Znowu odszukała Boba.
– Mówiłeś, że to wytniecie.
– I wycięliśmy.
– Nie całkiem, wycięliście operację, krew, ale zostawiliście resztę.
– Kathleen, to było ważne – próbował argumentować.
– Co, pokazać jak płaczę?
– Tak, właśnie to.
Spiorunowała go wzrokiem, ale zaraz oklapła.
– Tak, może nie zaszkodzi. Szanowna publiczność powinna zobaczyć, że nie jesteśmy bezdusznymi automatami, ale... nie przywykłam do takich obserwacji na sobie.
Na korytarzu spotkała Jacka.
– No i jak idzie? – zapytał.
– Da się wytrzymać. Ochrzaniłam Boba.
– Idę coś zjeść, chcesz iść ze mną? – I zostawić Amy i Joego samych!?
– Przeżyją jakoś.
– Oni tak, ale co z pacjentami?
– Wszystko jedno, chodź. Złapiemy kilka kanapek i wracamy, razem z kawą dobrze nam zrobią.
– No dobrze...
Ale zanim się odwróciła, zza drzwi wyjrzał Ben.
– Potrzebuję pomocy, dzieciak z ciężkimi poparzeniami.
Weszła natychmiast, nawet nie zauważywszy wciśniętego w kąt kamerzysty. Dziewczynka, chyba pięcioletnia, pojękiwała cicho na leżance. Skóra na nogach zaczynała już schodzić.
Obok stała matka, prawie oniemiała ze zmartwienia.
– Postanowiła, że sama weźmie kąpiel. Termostat nigdy nie był ustawiony na taką temperaturę, ale jej braciszek chyba coś przy nim wcześniej majstrował. Czy ona z tego wyjdzie? Trzymałam ją pod zimną wodą do czasu przyjazdu karetki, nie wiedziałam, co jeszcze można zrobić.
– To dobrze – Kath uspokajająco uścisnęła rękę kobiety. – Damy jej środki przeciwbólowe i pojedzie do szpitala w Cambridge. Proszę się nie martwić.
– Podaj mi flamazinę – rzucił Ben, unosząc głowę – i opatrunek parafinowy chroniący skórę. Im szybciej ją wyślemy w drogę, tym lepiej. Także kroplówkę z solą fizjologiczną, trzeba utrzymać poziom płynów.
Wypytał matkę o wagę dziecka, obliczył dawkę, Kath zrobiła zastrzyk i przyniosła maść. Jack zatrzymał się w drzwiach, pokazując kanapki.
– Połóż u mnie na biurku, zjem później. I zadzwoń do Cambridge, dziecko z oparzeniami, Ben zna szczegóły.
Sue, reporterka, wyszła za nią na korytarz. – I co z nią teraz będzie? – spytała.
– Teraz? Oczyszczą rany, podadzą dużo płynów, bo największym zagrożeniem jest odwodnienie, a później pewno trzeba będzie robić przeszczepy. To zależy od głębokości oparzeń.
Sue uśmiechnęła się raczej blado.
– Świetnie się spisujecie. Nie mam pojęcia, jak wam się to udaje?
– Sama się nieraz zastanawiam. Nic to, oblecę twierdzę – zwróciła się do Jacka – trzeba sprawdzić morale.
– Dobrze, ale pamiętaj o kanapce – powiedział i zniknął w korytarzu.
Jakieś zamieszanie rozpoczęło się przy głównym wejściu. Dwaj policjanci zakładali kajdanki dwóm młodzikom. Trzeci chłopak, przyciskając do twarzy zakrwawioną szmatę, miotał w stronę zatrzymanych jakieś groźby i chętnie rzuciłby się do bicia.
– Lepiej uważaj, przyjacielu – doradził mu policjant. – Możemy i ciebie zamknąć.
Szósty zmysł podpowiedział Kath, że kamera jest tuż za nią. Dostrzegli ją także uczestnicy zajścia. Natychmiast zaczęli wykrzykiwać oskarżenia o brutalności policji.
– Zabierz ich stąd, Stan. Nie mamy dość miejsca. A ty chodź ze mną, zostaniesz gwiazdą telewizji – zwróciła się do chłopaka i zaprowadziła go do ambulatorium.
Oczyściła twarz i nałożyła opatrunki.
– Rozcięcie wygląda nieźle, jakieś ostre narzędzie. Dobrze, bo zagoi się bez szramy.
– Szkło, skurczybyk dołożył mi butelką.
– Podasz go do sądu?
– Nie – wyznał niechętnie. – To mój brat.
– Niezła rodzinka – mruknęła, a później odwróciła się wprost do kamery. – Oto, co ludzie z okolicy robią tu dla rozrywki w piątkowe wieczory! – powiedziała z uśmiechem.
Na widok tłumu w poczekalni zdecydowała, że kanapka musi jeszcze poczekać.
Kończyła właśnie zajmować się trzecim pacjentem, gdy z recepcji rozległ się krzyk. Wybiegła i znalazła leżącą na podłodze kobietę. Z ran w przedramieniu i udzie obficie płynęła krew. Twarz miała posiniaczoną, jedno oko puchło gwałtownie.
– Pomocy, pomocy, on mnie ściga – powtarzała w kółko słabym głosem.
Kath i Amy ułożyły ją na wózku i pojechały do ambulatorium. Kamera podążyła ich śladem, ale tym razem Kath zakazała filmowania twarzy.
– Nie wpuszczajcie go tutaj – jęczała kobieta.
– Proszę się nie martwić, zajmiemy się tym. Jak się pani nazywa?
– Tracey. Tracey Ford. To nie jest mój mąż, mieszkamy tylko razem. Tam zostały dzieciaki. Nie zostawiłabym ich, ale groził, że mnie zabije.
– Amy, poszukaj Bena albo Jacka i przyślij tutaj. A jeśli znajdziesz kogoś z policji, to i jednego z nich także.
Rozebrała ofiarę i przykryła kocem, zagryzając wargi, aby powstrzymać wzbierającą złość.
– Jak długo to już trwa? – spytała, czyszcząc ranę ramienia.
Kobieta wykrzywiła się z bólu i niechęci do siebie samej.
– Lata całe. Zawsze obiecuje mi poprawę. I zawsze tak to się kończy. Auuu...
– Przepraszam.
W tym momencie rozległ się trzask i wrzaski od strony recepcji.
– Gdzie ona jest? Zabiję ją tym razem, za daleko się posuwa! Żeby tak wszystkim o nas rozpowiadać! Gdzie jesteś, dziwko?!
Drzwi otworzyły się z hukiem. W progu, chwiejąc się, stał zwalisty mężczyzna w kapciach, brudnych dżinsach i siatkowym podkoszulku. Wymachiwał dużym, kuchennym nożem. Tracey wrzasnęła, a napastnik zamierzył się do ciosu.
– Mam cię, ty kłamliwe bydlę!
– Na pewno nie – warknęła Kath pod nosem. Porwała z tacki skalpel do szwów i wystawiając go przed siebie, zastąpiła mu drogę. – Dotknij ją jednym palcem, a osobiście cię zatłukę. Rzuć ten nóż! – zawołała.
– Z drogi, ty ścierwo z I RA! – ryknął i rzucił się do ataku.
Jack siedział z Bobem w dyżurce, oglądając program na żywo, gdy zaczęła się awantura w recepcji. Sekundę później na ekranie pojawił się pijany goryl, wymachujący nożem w stronę Kathleen. Jego Kath!?
– Zabiję drania!! – Zerwał się z krzykiem i pobiegł korytarzem, roztrącając wózki z opatrunkami.
Zobaczył Kath stojącą w obronnej pozie i ściskającą skalpel. Gdy pijak ją zaatakował, skoczył na niego, powalając na podłogę. Mimo alkoholu, napastnik był jednak niezwykle silny. Czuł, jak napina mięśnie, by zepchnąć go z siebie i przeraził się. Nagle rozległo się głuche walnięcie i ciało napastnika znieruchomiało.
– Jack? – Głos Kathleen był niepewny, wyraźnie brzmiał w nim strach.
Wstał wolno, szukając jej twarzy.
– Wszystko w porządku? – spytał.
– Oczywiście!
– Jak to: „oczywiście”? Przecież on by cię za chwilę zabił!
– Iii... W każdym razie już teraz mamy spokój. Załatwiłam go.
Jack zamknął oczy, opierając się o ścianę.
– Czy ty masz pojęcie, jak to wyglądało, gdy zobaczyłem cię z tym śmiesznym skalpelem? Czy wiesz, co czułem, myśląc, że mogę cię zaraz stracić?
– Czy ja mam pojęcie? – oparła ręce na biodrach i spojrzała w górę wyzywająco. – Nareszcie przejrzałeś – na oczy, tak?! A czy ty masz pojęcie, co ja czułam tydzień po tygodniu, gdy wciskałeś się w te swoje podziemne jamy z błotem? Albo starałeś się skręcić kark, skacząc z kawałkiem szmaty w ręku z każdego urwiska. Że już nie wspomnę o odjazdach w stronę zachodzącego słońca na tym przeklętym stalowym rumaku!
– To co innego.
– Niby dlaczego? Nie wyglądało to wcale inaczej, z mojego punktu widzenia!
– Ciebie nie można na chwilę spuścić z oka – jęknął.
– No, to dotyczy nas obojga. W najlepszym razie.
– Ciebie! Potrzebujesz dozoru...
– Co? Po moim trupie!
– No właśnie, przed chwilą byłaś blisko celu!
– Nie byłam!
– Popatrzcie na nią, jeszcze się upiera. Kobieto, on mógł cię zabić.
– A co to ciebie obchodzi? Podobno jestem wolną kobietą – prychnęła.
– Do diabła, nie musisz mi przypominać. Mam zamiar się z tobą ożenić i trzymać z dala od takich typów.
– Doprawdy? – z oczu leciały jej iskry. – Niby za czyją zgodą?
– Twoją!
– Jeszcześ mnie o nią nie prosił!
– To teraz to robię!! – wrzasnął. – Wyjdź za mnie!
– Okay.
– Co?
– Ale pod kilkoma warunkami.
– Warunkami? – zmrużył oczy. – Jakimi warunkami?
Kathleen najwyraźniej napawała się jego upadkiem. Podniosła dłoń wyliczając na palcach.
– Po pierwsze, koniec z łażeniem po dziurach. Po drugie, koniec skoków z lotniami. Po trzecie, sprzedajesz motocykl i po czwarte... rzucisz palenie!
– Tylko tyle?! – zaśmiał się.
– Na razie wystarczy.
– A co będę miał w zamian?
– Mnie! W twoim łóżku każdej nocy – oświadczyła z dobrze znanym, przekornym uśmiechem.
Wolny, szczęśliwy uśmiech rozlał się także na jego twarzy.
– Przybite – zawołał.
– Jesteś okropny, twardzielu. Czy nie mógłbyś mnie chociaż objąć?
Przestąpił nad nieprzytomnym napastnikiem i ukrył ją w ramionach, mocno całując w usta.
Rozległ się aplauz stłoczonego w drzwiach tłumu. Jack rozejrzał się wokół i przytulił twarz do jej głowy.
– Wygląda na to, że oświadczyłem ci się na oczach całej Wielkiej Brytanii – jęknął.
– I bardzo dobrze – zachichotała. – Nie będziesz się mógł wycofać. Za dużo świadków.
– Może ty zechcesz zmienić zdanie.
– Nie ma szans.
Skwitował to lekkim pocałunkiem. Zbyt wielu świadków, to było jednak nieco krępujące!
– Będziemy musieli jeszcze o tym porozmawiać – dodał, czując niecodzienny lęk.
Zajął się nieprzytomnym pijakiem na podłodze.
– Chyba nie zrobiłaś z niego idioty do końca życia, uszkadzając mu mózg.
– Nie byłoby żadnej różnicy – wmieszała się Tracey z kozetki. – Czy z wami, kochani, rzeczywiście wszystko w porządku?
– Nigdy nie było lepiej – oświadczyła rozradowana Kath, ściskając ją ostrożnie. – Od tygodni starałam się go dopaść.
Jack poczuł znowu macki strachu. Pokój wydał mu się nagle potwornie zatłoczony.
– Czy wy wszyscy nie macie zupełnie nic do roboty? – spytał ostro.
Potrzeba było aż czterech mężczyzn, aby przenieść na wózek nieprzytomnego osiłka. Pojechał na obserwację w asyście policji. Później sprawy szybko wróciły do normy.
Kathleen odwołano do telefonu. Okazało się, że to matka, płacząc i śmiejąc się zarazem, dzwoniła z gratulacjami. A za plecami miała całą rodzinę, czekającą na swoją kolej.
– Nie, mamo, nie mogę, zadzwonię później – wykręcała się. – Jack też nie, jest teraz zajęty. Nie, wszystko z nami w porządku. Do Patricka też zadzwonię, jutro. Pa! – odłożyła słuchawkę.
– A więc jestem zajęty? – napotkała jego pytający wzrok.
– Tak – odpowiedziała zupełnie nie speszona – całowaniem mnie.
– No, no – cofnął się o krok – może starczy tych publicznych występów. Wyprawmy lepiej telewizję do łóżek, a później... chodźmy ich śladem.
– Zapowiada się to nieźle – promieniała.
A jemu ścisnęło się serce.
Minęło jednak sporo czasu, zanim udało im się dotrzeć do domu Jacka. Właśnie dzwonił telefon.
– Tak. O, cześć mamo.
Kath roześmiała się i poszła do kuchni nastawić wodę, przysłuchując się z daleka, jak wił się schwytany w sidła. Wreszcie wyjęła mu słuchawkę z ręki.
– Pani Lawrence? Tu Kathleen. Proszę się nie martwić, nie dam mu się wywinąć. Tak, jutro dopilnuję, aby zadzwonił. Dobranoc.
Przeciągnęła się.
– Widzisz? Nie takie to trudne!
– To zadzwoń do swojej matki – zakpił.
– Mowy nie ma, ukrywam się tutaj.
– Jesteś tutaj, bo musimy porozmawiać – powiedział miękko. – Nic się nie zmieniło, Irlandko.
– Owszem, zmieniło się – zaprzeczyła równie łagodnie. – Oboje zrozumieliśmy wreszcie, co dla siebie znaczymy. Kiedy zobaczyłam, jak walczysz z tym drabem, pojęłam, że gotowa jestem zrobić wszystko, dosłownie wszystko, dla ciebie. I ty dla mnie też. Zrozumiałam, że potrzebuję cię równie mocno jak ty mnie, Jack. Bez ciebie jestem pusta.
– Och, Irlandko! – rozpostarł ramiona.
– Weź mnie do łóżka.
Walczył jeszcze przez moment, wreszcie uniósł ją, bez wysiłku wszedł po schodach i ułożył w wielkim, starym łożu.
– Z przyjemnością.
Rozbierał ją powoli, napawając się każdym szczegółem ciała. Skóra jej płonęła od tych spojrzeń. Sam też ściągnął ubranie i położył się obok.
– Jesteś taka piękna – powiedział ochryple i nagle zadrżał. – Bałem się, że cię utracę na zawsze. Przecież mógł jednym ruchem przebić cię nożem. Nigdy więcej nie rób takich rzeczy.
– Obiecuję. Po prostu nie myślałam o niczym, poza tym, co z nią zrobił. Jack?
– Tak?
– Pokochaj mnie teraz.
Odgarnął jej włosy z twarzy i pocałował. Czuła, że każdym ruchem, każdym pocałunkiem składa ofiarę i podziękowanie miłości. Opuściła ich zwykła gwałtowność, kochali się wolno, z tkliwością i czułością. Później ocierał łzy z policzków ukochanej, nie wiedząc, że sam płacze. Westchnął ciężko.
– O co chodzi, kochany?
– Kath, tyle jest rzeczy, których nie mogę ci dać, tak wiele rzeczy. Nie możemy mieć dzieci. Chyba żeby postarać się o zapłodnienie in Vitro, wtedy można robić testy genetyczne. Ale to też pod warunkiem, że wasektomia jest odwracalna.
Pokręciła głową niecierpliwie.
– Nie, Jack, nie mogłabym tego zrobić. In vitro jest świetne dla bezdzietnych par, ale... nigdy nie chciałabym tego dla nas. Może jestem bardziej katolicka, niż sądziłam.
– To jedyna możliwość.
Ujął jej rękę i położył na swym sercu.
– Nawet jeśli ty nie jesteś nosicielką genu cistis fibrosis, któreś z naszych dzieci, albo nawet wnuków, mogłoby spotkać na swej drodze nosiciela i powtórzyć tragedię Johniego. Nie mogę pozwolić, aby to się powtórzyło. Jego śmierć, to że byłem jej świadkiem, krok po kroku, to najgorsza rzecz, przez jaką musiałem przejść. Nie mogę się przyczyniać, aby kogoś innego to spotkało, nawet pośrednio.
Przełknął ślinę.
– Nie chcę cię pozbawiać jednej z najpiękniejszych rzeczy na świecie, rodzicielstwa. Nie mogę się na to zgodzić.
Oparta na łokciu, spoglądała na jego zmienioną z bólu twarz.
– Proszę, posłuchaj mnie uważnie. Nie chcę rodzicielstwa. Taka odpowiedzialność przeraża mnie. Nie potrafiłabym całymi dniami siedzieć z dzieckiem w domu. Chybabym oszalała. To główny powód, dla którego jestem samotna. Wszyscy do tej pory chcieli małżeństwa i... dzieci. A ja nigdy dotąd nie chciałam!
– Dotąd?
Odwróciła wzrok, ale zmusił ją, aby spojrzała mu w oczy.
– Czy, gdybyśmy mogli, chciałabyś mieć dziecko ze mną?
– Tak, ale dlatego, że byłoby twoje, że tak bardzo tego pragniesz. A nie dlatego, że to dziecko.
– Ależ ja miałem synka i poznałem radość ojcostwa. A ponieważ ją znam, nie potrafię pozbawić tej szansy ciebie.
– Czemu nie możesz zrozumieć? Ja nie chcę takiej szansy. Zrobiłabym to jedynie dla ciebie.
Badał ją wzrokiem.
– No, są jeszcze banki spermy.
Roześmiała się mimo woli.
– Uparłeś się, nie ma co. Nie, serdecznie dziękuję, ale nie interesują mnie czyjeś dzieci. Poza tym, to nieprawda, że nie ma w moim życiu dzieci. Jestem w końcu dziewięciokrotną ciotką, no, teraz już prawie dziesięciokrotną. Ty, i tylko ty, jesteś wszystkim, czego potrzebuję.
– Kathleen, ja... – znowu przyglądał się, badał jej twarz w nieskończoność. – Poddaję się – wydusił wreszcie. – Nie mam pojęcia, czemu tak bardzo cię namawiam. Od czasu śmierci Johniego, tylko na tobie mi zależy. To dlatego właziłem do jam, jak je określasz, skakałem z urwisk czy szalałem na motorze, że cała reszta nie miała większego znaczenia. Chciałem znowu poczuć smak życia. Od kiedy jesteś, czuję życie znowu. W dawno zapomniany sposób.
– Uwierz mi, wiem, co mówię – poprosiła przytulając się. – Tylko ty jesteś mi potrzebny. Gdybym miała wybierać pomiędzy dziećmi i tobą, nie miałabym wątpliwości, kogo wybrać.
– Jestem starszy od ciebie – powiedział cicho. – Możesz zostać całkiem młodą wdową, bez dzieci, które mogłyby ci dać ukojenie.
– No, a ja mogę na przykład wpaść pod autobus... Auu – zawołała, ponieważ zgniótł ją w mimowolnym uścisku.
– Nie, Kath, nie możesz.
– Wiesz co? Skoro te wszystkie tragedie tylko na nas czyhają – zachichotała – czy nie uważasz, że beznadziejnie marnujemy bezcenny czas?
– Co? A... – podskoczył. – Co ty robisz, kobieto, och...
Przestali żartować, ciszę wypełniały jedynie przyspieszone oddechy, szepty, westchnienia i zduszone okrzyki, aż wreszcie leżeli obok siebie całkiem wyczerpani.
Po kilku minutach Jack sięgnął w stronę stolika.
– Czego ty tam szukasz?
– Papierosa.
– Mowy nie ma, zostaw tę paczkę. Ostatniego w życiu wypaliłeś na oddziale. – Kath, daj spokój....
– Nie, nie, nie i nie! Zostaw je, ale to już.
– Jesteś okrutną kobietą – westchnął rozdzierająco, opuszczając się na poduszki.
– Ależ skąd, po prostu dbam o ciebie.
– Pamiętasz przecież, co powiedział Konfucjusz...
– Zapomnij o nim, mam teraz dla ciebie inne zadanie.
Przeciągnęła paznokciami wzdłuż żeber w górę i w dół.
– Będę do niczego rano – zaprotestował niemrawo.
– O to właśnie chodzi, zbyt zmęczony, aby utrzymać papierosa.
– Rozłożył bezradnie ręce, poddając się.
– A zatem, jestem cały do pani dyspozycji, madame.
Uklękła obok, spoglądając na jego ciało z przekornym uśmieszkiem.
– Rzeczywiście, teraz już jesteś! – Uśmiech na chwilę zbladł. – Ale uważaj – pogroziła palcem – jeśli przyłapię cię na tym, że choćby tylko uśmiechasz się do innej...
– Nie bądź szalona – przyciągnął ją do siebie. – Jak mogę mieć siłę na zdrady, a nie móc utrzymać papierosa?
– No, niby prawda...
– T o do dzieła, ale też muszę cię ostrzec. Jestem nie do zdarcia...
– Pyszałkowatość tego faceta nie zna granic! Udowodnij!
Śmiał się już całkiem bezczelnie.
– Z rozkoszą.
Kilka godzin później sięgnął w stronę stolika.
– Znowu? – spytała z niedowierzaniem, bardzo już senna.
– Cicho, mała, chcę zgasić światło.
– A nie szukasz przypadkiem papierosa?
– Mowy nie ma. Nie mam siły, ty sprytna, rozkoszna, lubieżna, irlandzka czarownico!
– Widzisz, uprzedzałam – mruknęła zasypiając.