Anderson Caroline Smak życia (Medical Romance 06)

background image
background image

CAROLINE ANDERSON

Smak życia

Harlequin®

Toronto • Nowy Jork • Londyn

Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg • Istambuł

Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney

Sztokholm • Tajpej • Tokio • Warszawa

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Tego dnia Kathleen Hennessy była w bojowym

nastroju.

Właśnie wróciła z rodzinnego Belfastu, gdzie spę­

dziła cały weekend, posłusznie zachwycając się naj­

nowszym wnukiem w rodzinie Hennessych oraz wy­

słuchując niezliczonych docinków i uwag o porząd­

nych, katolickich dziewczętach, które zamiast hulać,

powinny ustatkować się i założyć rodzinę. Na litość

boską, żachnęła się w duchu, sześć lat pracy na

oddziale nagłych przypadków szpitala Audley Memo­

riał trudno uznać za hulaszczy tryb życia! Sądząc

z tego, jak bardzo rodzina potępiają za pozostawanie

panną, można by przypuszczać, że jest kobietą lekkich

obyczajów...

I to cała rodzina - z wyjątkiem Marii. Tylko ona

ją rozumie, głównie dlatego, że w wieku dwudziestu

sześciu lat jest matką czwórki dzieci i spodziewa się

piątego. Miała tak obiecujące perspektywy zawodowe

jako fizjoterapeutka, a teraz - pomyślała ze złością

Kathleen - siedzi z dziećmi w domu, jak w klatce, a jej

mąż spokojnie wspina się na kolejne szczeble kariery.

Precyzyjnie ustawiła samochód na swoim miejscu

parkingowym przed szpitalem, wysiadła i zamknęła

drzwi. Cholerni autokraci! Dlaczego nie są w stanie

pojąć, że nie chce być stateczną mężatką z kupą

dzieciaków, w długach po uszy i nie mającą nic

z życia?

background image

6

SMAK ŻYCIA

Egoistka - tak o niej mówią. No i dobrze. Niech

im będzie. Jest egoistką. Może właśnie dlatego pracuje

na najcięższym oddziale szpitala, pomagając po­

zbierać się - czasami dosłownie - pacjentom lub,

w razie niepowodzenia, pocieszając zrozpaczone

rodziny.

- Pewno myślą, że przez cały dzień noszę nocniki

- powiedziała na głos i ze złością trzasnęła drzwiami

samochodu.

Odruchowo spojrzała na miejsce, gdzie powinien

stać samochód Jima Harrisa, ale natychmiast przypo­

mniała sobie z żalem, że od dziś go już nie będzie.

Przeniósł się do Londynu. Niedługo dowiem się, kto

zajmie jego miejsce, pomyślała, rzucając okiem na

zegarek. Nagle zamarła ze zdumienia na widok wiel­

kiego motocykla, który leniwie wjechał na miejsce

parkingowe ordynatora i zatrzymał się.

- Co za bezczelność! - wymamrotała. Wrzuciła do

torebki wyszarpnięte z zamka kluczyki i z wysoko

uniesioną głową ruszyła przez parking.

- Przepraszam, ale nie może pan zostawić tu moto­

cykla! - oznajmiła zdecydowanie, patrząc prosto

w oczy kierowcy.

To był błąd. Nawet porysowana plastikowa osłona

hełmu nie była w stanie ukryć wyrazu jego oczu

- hipnotycznych i śmiejących się do niej. Tajemniczy

motocyklista przyciągał ją niczym magnes. Miał dłu­

gie, szczupłe nogi, opięte czarnymi skórzanymi spod­

niami. Do diabła, czarna skóra opinała całe jego ciało!

Kiedy zsiadł z motocykla i wyprostował się, poczuła

szybsze bicie serca. Chyba dwieście uderzeń na minu­

tę! To absurdalne, pomyślała.

Spokojnie, bez pośpiechu zdjął grube rękawice

i położył je na baku, potem zsunął hełm. Ciemne,

prawie czarne, rozwichrzone włosy oraz gęsta szcze-

background image

SMAK ŻYCIA

7

cina na brodzie upodobniały go do zawadiackiego

pirata. Kształtne, zmysłowe usta lekko drgały w ką­

cikach.

Ponownie spojrzała mu prosto w oczy i ignorując

trzepotanie serca, próbowała mu się przeciwstawić.

- Nie może pan zostawić tu motoru, bo to miejsce

jest zarezerwowane dla ordynatora. Jeśli będzie pilnie

potrzebny i nie znajdzie miejsca do zaparkowania,

straci cenny czas, w którym mógłby pomóc umiera­

jącemu.

Wąskie, ciemne brwi uniosły się sarkastycznie nad

iskrzącymi się śmiechem szarymi oczami. Matko

Święta, co za wspaniałe oczy! Zmusiła się do skon­

centrowania uwagi.

- Nie sądzi pani, że brzmi to melodramatycznie?

- spytał niskim, zwodniczo leniwym tonem.

Poczuła mrowienie od samego brzmienia jego gło­

su i wprawiło ją to w jeszcze większą złość.

- Nie. I gdyby miał pan jakiekolwiek pojęcie o od­

dziale nagłych przypadków, wiedziałby pan, że mam

rację - warknęła.

Pochylił głowę w błazeńskim ukłonie i zaśmiał się.

- Ustępuję przed pani profesjonalizmem - powie­

dział półgłosem.

- T o dobrze. - Usłyszawszy w swoim głosie zbyt

miękki ton, natychmiast dodała twardo: - Proszę

zabrać stąd swój motocykl.

- Naprawdę nie sądzę...

- Zabierze go pan sam, czy mam zawołać straż­

ników, żeby to zrobili za pana?

Uśmiechnął się.

-Wiesz, Irlandko - odezwał się - z takim tem­

peramentem powinnaś mieć bardziej rude włosy...

Jedwabisty, zmysłowy głos obezwładnił ją na chwi­

lę, zaraz jednak odzyskała rezon i wyprostowawszy

background image

8 SMAK ŻYCIA

się na całe swe sto sześćdziesiąt dwa centymetry

wzrostu, spojrzała na niego z furią.

- Tego już za wiele - wycedziła. Obróciła się na

pięcie i odeszła z dumnie uniesioną głową. Zza pleców

dobiegł ją śmiech, który jeszcze bardziej wzmógł jej

wściekłość.

Silnie pchnęła wahadłowe drzwi i z impetem weszła

do budynku. W szatni dwie pielęgniarki na jej widok

oderwały się od ściany i wymamrotawszy „dzień

dobry, siostro" wyszły na korytarz.

Kathleen stanęła przed lustrem i studiowała swe

odbicie. Gbur, wcale nie jestem ruda, zżymała się. Co

prawda, jej włosy miały w słońcu rudy odcień, ale

w tej chwili nie chciała o tym myśleć. Są przecież

zdecydowanie ciemnokasztanowe, upewniała się pa­

trząc na niełatwą do utrzymania, niesforną burzę

loków - przeciwieństwo jego gładkich włosów, prawie

czarnych, z wyjątkiem skroni przyprószonych siwi­

zną.

Siwizna harmonizuje z jego oczami, pomyślała,

i kiedy przypomniała sobie, że podczas śmiechu mi­

gotały wewnętrznym światłem, jak kryształ górski

pod wodą, jej własne straciły ostrość widzenia.

Tfu! Zaraz zacznie jeszcze recytować wiersze.

Zobaczyła w lustrze oczy płonące ogniem, jak

u kota w ciemności. Dziwne, że nie dymiło jej z uszu!

Ale, na Boga, w tym skórzanym stroju wyglądał

naprawdę nieźle...

Odwróciła się od lustra z niesmakiem. Tak dać się

ponieść uczuciom i to przez jakiegoś motocyklistę! Na

litość boską, pewno cały jest wytatuowany! Bezlitoś­

nie stłumiła dreszczyk ciekawości. Może jej rodzina

miała rację; może powinna się już ustatkować.

Wyjęła z szafki plisowany czepek i po upewnieniu

się, że leży idealnie, tak jak powinien, przypięła go do

background image

SMAK ŻYCIA

9

włosów spinkami. Wokół siostry Hennessy wszystko

musiało być idealne - włączając w to Tego Męż­

czyznę?

Spojrzała na zegarek i skrzywiła się. Nie starczy już

czasu, żeby wezwać straż. Wyszła z szatni, wstąpiła

do swego pokoju po raport z nocnej zmiany i udała

się do pokoju pielęgniarek.

Nie dotarła tam jednak. Na środku korytarza stała

jedna z pielęgniarek, którą widziała w szatni, zaru­

mieniona i chichocząca jak idiotka, a Ten Mężczyzna

swobodnie z nią gawędził.

Rozwścieczona, podeszła do nich energicznie.

- Przepraszam, ale tu może przebywać wyłącznie

personel. A siostra jest tu w jakimś celu?

Dziewczyna zarumieniła się jeszcze bardziej i sta­

nęła na baczność.

- Och... Tak, siostro. To mój pierwszy dzień pracy

na oddziale.

Kathleen zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.

- Doprawdy? W takim razie proszę pójść ze mną.

Wyjście jest tam, proszę pana - dodała znacząco

i pomaszerowała w stronę magazynu.

-A teraz, młoda damo, powinnaś dowiedzieć

się czegoś o tym, jak prowadzę ten oddział. Po

pierwsze, moje siostry nie wystają na korytarzach,

zabawiając się czczymi rozmówkami z obcymi męż­

czyznami!

- Ale, siostro, on spytał mnie...

- Nie chcę nic o tym wiedzieć! Miałam już z nim

dzisiaj kłopoty. Najlepiej zejdź mu z drogi, dopóki się

go nie pozbędę. Natomiast tu jest bałagan. Chcę, żeby

wszystko zostało sprzątnięte i posortowane, zanim

znowu pojawią się pacjenci. Jasne? Tutaj jest lista, jeśli

trzeba coś uzupełnić, proszę dać mi znać. Przyślę

jeszcze jedną siostrę do pomocy.

background image

10

SMAK ŻYCIA

Wyszła majestatycznie i poszła zadzwonić. Ochro­

na szpitala poinformowała ją, że od razu kogoś

wysyłają i Kathleen zajęła się oczekującymi pa­

cjentami.

Jedno paskudne zwichnięcie wymagało przeświet­

lenia, podejrzany wyrostek konsultacji chirurgicznej,

a parę ran i innych, mniejszych uszkodzeń ciała

- mycia i zszycia.

Mick 0'Shea, młodszy asystent na chirurgii i jej

dawny kolega ze stażu, wpadł do gabinetu, kiedy

jednemu z pacjentów czyściła ranę na ręce.

Podśpiewywał, jak zwykle, radośnie po irlandzku,

ale rzuciła mu tylko ponure spojrzenie.

- Dzień dobry, doktorze - powiedziała karcącym

tonem.

Przybrał skruszony wygląd i w skupieniu przy­

glądał się ranie.

- Parę maleńkich szwów. Jest siostra pewna, że da

sobie z tym radę?

- Zapewne lepiej od pana - odparowała z prze­

słodzonym uśmiechem i, po kilku uspokajających

słowach skierowanych do pacjenta, wyprowadziła

Micka na korytarz. - Twój pacjent jest tutaj - rzuciła

krótko.

Mick zatrzymał ją, ujmując za ramię.

- Co cię gryzie?

- To widać? - spytała z niechęcią.

Roześmiał się.

- Jestem ekspertem od stosunków międzyludzkich

w rodzinie i wiem, że wyjeżdżałaś na weekend!

- Byłam w domu - parsknęła szczerym śmiechem.

- Nasłuchałam się utyskiwań, że nie mam męża

i tuzina dzieciaków.

Mick roześmiał się.

- Czyżbyś sądziła, że ja nigdy nie jeżdżę do domu?

background image

SMAK ŻYCIA

11

Uśmiechnęli się do siebie ze zrozumieniem i Mick

objął ją w przyjacielskim uścisku.

- Oczywiście, zawsze możesz wyjść za mnie i zwalić

winę za brak dzieci na moje wojenne rany...

Zakrztusiła się ze śmiechu.

- Jakie wojenne rany?

- Licentia poetica, kochanie. - Zaśmiał się zu­

chwale. - Bylibyśmy uroczą parą, nie sądzisz? Wy­

obrażasz sobie swoją matkę w różowym kapeluszu

przybranym czereśniami na naszym weselu? Co po­

wiesz na szybkiego całusa dla przypieczętowania

umowy?

- Puść mnie, ty stary lubieżniku! - Odepchnęła go

ze śmiechem i podniósłszy wzrok zobaczyła Bena

Bradshawa i Tego Mężczyznę, wychodzących z poko­

ju ordynatora.

Z pewnością brał niedawno prysznic. Wilgotne

pukle opadały mu na czoło, z brody zniknęła szcze­

cina, miał na sobie normalne spodnie i koszulę,

a nawet krawat. Co prawda wisiał on luźno, a węzeł

znajdował się o wiele niżej niż rozpięty kołnierzyk,

mimo to mężczyzna wyglądał prawie dystyngowanie

- i bardzo, bardzo seksownie. I znowu przebywał

w niedozwolonym miejscu. Otworzyła usta, a wtedy

on mrugnął do niej szelmowsko.

- Znowu się spotykamy - powiedział z uśmiechem.

- Dzień dobry - powitał go Mick. - Jak się udał

weekend?

- Nieźle, choć na początku było zbyt wietrznie.

Kathleen spojrzała ostro na Micka.

- Znacie się?

Mick skinął głową, a Ben Bradshaw przerwał

niezręczną ciszę.

- Poznał pan już siostrę Hennessy? - zapytał.

Usta Tego Mężczyzny lekko się uniosły.

background image

12 SMAK ŻYCIA

- Tak, my już... hm... rozmawialiśmy - odpowie­

dział z uśmiechem drgającym w kącikach ust i malut­

kim dołeczkiem na jednym policzku. Wyciągnął rękę

i przedstawił się: - Jack Lawrence.

Kathleen marzyła, by zapaść się pod ziemię. Czer­

wona jak burak uścisnęła krótko jego dłoń, pragnąc

rozpaczliwie cudu. Matko Święta, modliła się w du­

chu, przez tyle lat byłam grzeczna, czy nie mogłabyś

mi pomóc?

Niestety. Nie pomogły ani modlitwy, ani przekleń­

stwa - ziemia nie otworzyła się. Jack Lawrence wy­

puścił jej dłoń i zwrócił się do Bena.

-Jak minęła reszta weekendu? Przepraszam, że

musiałem cię wczoraj opuścić.

- Bez problemów. Nie było niczego drastycznego.

- T o dobrze. Siostro Hennessy, czy moglibyśmy

porozmawiać przy kawie, a ci dwaj młodzi ludzie

zajmą się swoimi obowiązkami?

Straciła głowę.

-Muszę... muszę zszyć ranę... - wydukała po

chwili.

- Ben, mógłbyś się tym zająć? Uważam, że siostra

Hennessy i ja musimy porozmawiać. Będziemy w mo­

im gabinecie.

I na tym się skończyło.

Poszła z nim, odrętwiała, najpierw do pokoju

lekarskiego, żeby zrobić kawę, a potem do pokoju

ordynatora - jego pokoju. Próbowała przypomnieć

sobie dokładnie ich rozmowę na parkingu i jak bu­

merang wróciło do niej „gdyby miał pan jakiekolwiek

pojęcie o oddziale". O, Boże - znowu modliła się

o cud - spraw, żeby to był sen...

Otworzył przed nią drzwi, potem je zamknął

i wskazał jej fotel, a sam oparł się o parapet i uśmiech­

nął szeroko.

background image

SMAK ŻYCIA

13

- Chciałaby pani zacząć?

-Niekoniecznie... Wciąż staram się przełknąć re­

sztę tej gorzkiej pigułki - przyznała ponuro.

Parsknął śmiechem, tak zachwycająco frywoinym,

że aż dreszcz przebiegł po jej plecach. Odstawiła

kawę, żeby się nie wylała i spojrzała na niego wyzy­

wająco.

- Dlaczego pan nic nie powiedział?

Uśmiechnął się leniwie.

- Na przykład?

-Nie wiem... Cokolwiek. Jestem pani nowym

szefem byłoby dobre. A pan po prostu stał i robił ze

mnie kompletną idiotkę...

- O, nie, Irlandko - potrząsnął głową - pani sama

to robiła.

Znowu się zarumieniła.

- Mógł pan coś powiedzieć -powtórzyła z uporem.

- Ma pani rację, mogłem. To było nieuprzejme

z mojej strony. Przepraszam.

Rzuciła mu przenikliwe spojrzenie przekonana, że

z niej żartuje, ale twarz miał poważną i patrzył na nią

łagodnie.

- Nie wyglądał pan na ordynatora.

- To prawda.

- Powinien pan był powiedzieć...

- Powinienem. Nie dała mi pani jednak wielkiej

szansy...

- Bzdura! Miał pan wszelkie możliwości.

Wzruszył ramionami i zaśmiał się cicho.

- Chyba tak, ale nie mogłem sobie odmówić odro­

biny niewinnej zabawy i wie pani, Irlandko, jest pani

piękna, kiedy się złości.

Nie mogła znaleźć słów.

Zadzwonił telefon i mężczyzna podniósł słucha-

background image

14

SMAK ŻYCIA

- Lawrence.

Słuchał przez chwilę z narastającym rozbawieniem

na twarzy, potem podał jej słuchawkę.

-Ochrona szpitala do pani... Coś o motorze na

parkingu...

Kathleen wiedziała, że nie umiera się z upokorze­

nia. Niewątpliwie kiedyś będzie się cieszyła, że prze­

żyła, ale teraz była zbyt zażenowana, by mogło ją to

podnieść na duchu.

Nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby nie oskarżyła tej

młodej pielęgniarki o wałęsanie się z nim po korytarzu

- teraz będzie musiała się nabiedzić, żeby wyjść z tego

z twarzą.

W końcu zebrała w sobie odwagę, poprosiła dziew­

czynę do swego pokoju i przeprosiła.

- Pomyliłam się - przyznała. - Nie wiedziałam,

kim on jest, a przy problemach, jakie ostatnio były

z ochroną szpitala, ostrożności nigdy za wiele.

Dziewczyna uśmiechnęła się.

- Też nie wiedziałam, kim on jest. Zapytał mnie,

gdzie można panią znaleźć, odpowiedziałam, że nie

wiem i wtedy spytał, czy też jestem tu nowa, a wów­

czas pojawiła się pani i... - Urwała. - Nie wyglądał...

no, jak ordynator, prawda?

- Nie, siostro, ale jest nim. - Kate była wdzięczna

dziewczynie za wyrozumiałość. Spojrzała na iden­

tyfikator przypięty do fartucha. - Amy, czy praco­

wałaś już na chirurgii?

- W zeszłym roku pracowałam jakiś czas z siostrą

Lovejoy na ortopedii.

-I jak ci szło?

- Dobrze. - Zagryzła wargę. - Miałam pewien

problem z panem Hamiltonem... zrobiłam coś dość

głupiego i wpadł we wściekłość... ale potem okazał

background image

SMAK ŻYCIA

15

się w porządku i zachowywał się wspaniale. Mimo to

siostra Lovejoy była dla mnie zawsze miła.

Kathleen jęknęła w duchu. Tylko tego jej brakowało

- pielęgniarki, która robi błędy.

- Cóż, Amy, jeśli nie będziesz czegoś pewna, po

prostu zapytaj, dobrze? Tutaj nie możemy pozwolić

sobie na błędy. Na początku przez parę dni popracu­

jesz ze mną, a kiedy mnie nie będzie to z którąś ze

starszych pielęgniarek. No, dobrze, teraz chodźmy do

izby przyjęć.

Poszła z Amy wzdłuż korytarza.

- T o są sale dla pacjentów chodzących, te dla

ciężkich przypadków, a dalej sala reanimacyjna. Po

lewej mamy parę łóżek dziennego pobytu dla pacjen­

tów, którzy są na obserwacji, tam są dwie sale opera­

cyjne, a w tamtych pokojach na końcu robi się prze­

świetlenia i zakłada gips.

Amy z oczyma wielkimi jak spodki skinęła głową,

a Kathleen przypomniała sobie swój pierwszy dzień na

tym oddziale.

- Nie martw się, dasz sobie radę. Zaopiekuję się tobą.

W rzeczywistości dzień okazał się zadziwiająco spo­

kojny, wymagający jedynie rutynowych czynności

- idealny, by odzyskać spokój ducha.

Niestety, oznaczało to, że niewiele zajęć miał rów­

nież ordynator, i ilekroć się obróciła, nieomal wpadała

na niego.

- Sprawdza mnie pan? - spytała go wreszcie wczes­

nym popołudniem.

- Oj, Irlandko, sama wiesz najlepiej - odpowiedział

z impertynenckim uśmiechem.

I wówczas zadzwonił czerwony telefon.

- Dobrze - powiedziała Kathleen. - Wiozą nam na

sygnale młodego człowieka, który wpadł pod pociąg.

background image

16

SMAK ŻYCIA

Być może próba samobójstwa, nie wiadomo. Tak czy

owak, jest znaczna utrata krwi, poważne i rozległe

uszkodzenia nóg oraz miednicy, a także klatki piersio­

wej. Będzie potrzebna plazma i próbki krwi do na­

tychmiastowej transfuzji. Na początek trochę zero Rh

minus. Dobra, ruszajmy.

Po przygotowaniu sali reanimacyjnej poinformo­

wali oczekujących pacjentów, że z powodu poważ­

nego wypadku może nastąpić zwłoka w przyjmowa­

niu. Jak zwykle rozległy się narzekania, które ucichły

w chwili, gdy karetka zatrzymała się przed wejściem

i otworzono drzwi.

Krzyczał. Takie przenikliwe, drażniące każdy

nerw, wycie z bólu zawsze mroziło krew w żyłach

Kathleen, a ludzie z poczekalni zszokowani zamilkli.

Szybko zawieźli go na reanimację. Kathleen rzuca­

ła na prawo i lewo polecenia. Jednakże nawet ona, po

tylu latach pracy na tym oddziale, wpadła w szok

kiedy zdjęto z mężczyzny koc. Obie nogi miał cał­

kowicie zmiażdżone, prawą do połowy uda, lewą do

biodra. Z rozciętej głowy płynęła krew, a porwana

i zniszczona kurtka mogła oznaczać uszkodzenie kla­

tki piersiowej. Ponadto, prawe ramię leżało pod dziw­

nym kątem, jakby było złamane lub zwichnięte.

Amy Winship, zaledwie rzuciła okiem, natychmiast

wyszła z sali, a Ben Bradshaw zastygł z przerażenia.

Jedynie Jack Lawrence wydawał się nieporuszony,

beznamiętnie przyglądając się temu, co wyłaniało się

spod rozcinanego przez Kathleen ubrania. Wszędzie

była krew, z każdą sekundą coraz więcej, i wydawało

się, że nie są w stanie jej zatamować. W szczególnie

złym stanie była lewa noga, naczynia krwionośne nie

reagowały. Udało się spowolnić wyciek, ale nie za­

trzymać, a do tego ranny przez cały czas przeraźliwie

krzyczał.

background image

SMAK ŻYCIA

17

- Na litość boską, ściągnijcie tu anestezjologa,

żeby go uciszył - mruknął Jack Lawrence i przeszedł

do głowy pacjenta, automatycznie sprawdzając jego

źrenice. - Czy ma jakieś dokumenty?

Kathleen potrząsnęła głową.

- Nie, żadnych. Sanitariusze z karetki sprawdzili

jego ubranie.

- Cholera jasna. Trzeba szybko sprowadzić jego

krewnych.

- Mówi pan poważnie? - Uniosła pytająco brwi.

Uśmiechnął się ponuro.

- Co z chirurgiem? Potrzebny też jest ortopeda

i torakochirurg.

- Przed czy po wypisaniu aktu zgonu? - wycedził

pod nosem Ben.

Kathleen spojrzała na niego.

- Po prostu jestem realistą, staruszko - oświadczył

ze wzruszeniem ramion.

- Nie martw się na zapas i nie nazywaj mnie

staruszką. Po prostu rób swoje, dobrze? Zatamowałeś

już krwawienie?

Pokręcił przecząco głową.

- Wycieka z brzucha. Myślę, że przydałby się

chirurg.

Jack zbadał klatkę piersiową młodego człowieka

i obserwował jego oddech, przerywający na chwilę

krzyk. Widząc nierytmiczne unoszenie się i opadanie

żeber w zamyśleniu pokręcił głową. Kathleen, ob­

chodząc technika robiącego zdjęcia przy pomocy

przenośnego aparatu rentgenowskiego, pobrała prób­

kę krwi do zbadania, przygotowała wszystko do

transfuzji i umyła klatkę piersiową, żeby umożliwić

monitorowanie akcji serca. Kładąc na piersi elektrody

poczuła pod palcami nagłe zapadnięcie się części

klatki piersiowej.

background image

18

SMAK ŻYCIA

- Połamane żebra - oznajmiła spokojnie.

Jack skinął głową i odciągnął ją na bok.

- Sądzę, że to zapadnięcie płuca. Prawdopodobnie

w to miejsce został uderzony przez pociąg. Miednicę

ma też potrzaskaną, na drobno, a w brzuchu masywne

krwawienie wewnętrzne.

Kiwnęła głową.

- To dlaczego jeszcze żyje?

- Bóg jeden wie. - Spojrzeli sobie w oczy i jedno­

cześnie skierowali wzrok na monitor pracy serca.

- Ale niezbyt dobrze mu to idzie, co? Przydałaby się

echokardiografia. Zajmij się tym.

Nie ma to zbyt wielkiego sensu, pomyślała w du­

chu, ale trzeba działać rutynowo.

Kiedy dzwoniła do dyspozytorni i przekazywała

polecenie Jacka, wszedł Michael Barrington, orto­

peda. Przyjrzał się pogruchotanym kościom udowym

młodego człowieka i zaklął cicho lecz soczyście.

- Jest już po prześwietleniu?

- Tak - potwierdził Jack. - Zaraz dostarczą zdjęcia.

Michael zagryzł wargi.

- Nieźle się urządził, co? Czy wiadomo dlaczego?

- Nie. Nie wiemy nawet, czy to był wypadek.

Oczy obecnych zwróciły się na monitor. Pacjent

nadal żył, choć jego stan znacznie się pogorszył.

Wszedł Peter Graham, anestezjolog. Po podaniu środ­

ków uśmierzających, ból pacjenta się zmniejszył. Ję­

czał teraz, ale przynajmniej przestał wyć z bólu.

Amy, lekko uchyliwszy drzwi, wetknęła głowę

i poinformowała Kathleen, że policja znalazła na

torach dokumenty oraz przywiozła rodziców młodego

człowieka.

- Nazywa się Steven Blowers. Chcą go zobaczyć.

Kathleen wymieniła spojrzenia z Jackiem i potrzą­

snęła głową.

background image

SMAK ŻYCIA

19

- Zaprowadź ich do gabinetu i podaj herbatę. Za

chwilę ktoś z nas do nich przyjdzie - poleciła dziew­

czynie. - Aha, Amy? Nie mów im nic.

Z wyrazem ulgi na twarzy Amy odeszła.

Przyniesiono zdjęcia rentgenowskie i Michael przy­

jrzał się im uważnie.

- Uhm. Mam je omówić, czy to czysto akademi­

ckie zadanie? - spytał cicho.

- Chyba tak - powiedział Jack ze smutnym uśmie­

chem. - Zobaczymy, co powie torakochirurg.

Kiedy ten pojawił się chwilę później, rzucił jedynie

okiem na zdjęcia i pokręcił głową.

- Żartujecie sobie - powiedział zimno. - Spójrzcie

na ten cień tutaj: wybrzuszenie w sercu albo w aorcie.

Chłopak już przepadł. Nie przeżyje narkozy, a jeśli

nawet, to kto chciałby do końca życia być cholernym

inwalidą. No, cóż, niewiele jest do stracenia. Wieźmy

go na salę operacyjną. - 1 pogwizdując, niespiesznie

wyszedł.

Kathleen spojrzała na Michaela Barringtona. Usta

zacisnął w cienką linię, a jego oczy zmieniły się

w kawałki błękitnego lodu.

- Wezwijcie mnie, jeśli będę potrzebny przy opera­

cji, choć wolałbym, żeby zrobił to Tim Mayhew. Nie

wiem, czy w towarzystwie tego młokosa potrafię

zapanować nad sobą. - Obrócił się na pięcie i wyszedł

dumnym krokiem, prawie niedostrzegalnie utykając.

- Co go gryzie? - Jack uniósł brew.

- Jest cholernym inwalidą - odparła zwięźle.

- Co takiego?

- M a sztuczną nogę. W zeszłym roku pomagał

pasażerom wykolejonego pociągu i został uwięziony

we wraku. Musieliśmy amputować mu część nogi,

żeby go stamtąd wyciągnąć.

-Och...

background image

20 SMAK ŻYCIA

W tym momencie ich pacjent jęknął i otworzył

oczy. W mgnieniu oka Kathleen była przy nim.

- Steven? Jesteś w szpitalu. Słyszysz mnie?

Zwilżył wargi i skinął lekko głową.

- Spartoliłem, co? - powiedział ledwo dosłyszal­

nym głosem. -Myślałem, że wszystko pójdzie szybko

- ciągnął z ogromnym wysiłkiem. - Pozwólcie mi

odejść... błagam, pozwólcie mi umrzeć. Nie wiecie,

o co tu chodzi.

Uścisnęła jego rękę.

- Chcesz mi powiedzieć?

-Danny - wyszeptał z trudem. - Moja wina...

Zaraziłem go HIV-em.

- O Jezu - wymamrotał ktoś za jej plecami. Kath­

leen zamknęła oczy. Pokój wyglądał jak krwawa łaźnia,

wszyscy mieli na sobie krew, a pacjent miał AIDS.

Wspaniale. Cóż, zdarzało się tak wcześniej i na

pewno będzie zdarzać w przyszłości. Jack miał krew

na policzku i na rękach powyżej rękawiczek. Bóg wie,

gdzie sama była umazana krwią. O ile jednak wiedzia­

ła, nikt z obecnych nie skaleczył się ani nie ukłuł igłą.

Usłyszała, jak Jack spokojnym głosem polecił

wszystkim wziąć prysznic, przebrać się i wrócić

w kompletnym stroju ochronnym.

Steven znowu jęknął, więc wróciła do roli pielęg­

niarki.

- Są tu twoi rodzice, Steven. Chcą cię zobaczyć.

Czujesz się na siłach?

Skrzywił lekko usta w gorzkim uśmiechu.

- A poczuję się lepiej? - szepnął.

To nie było pytanie. Kathleen podniosła wzrok na

Jacka z niemą prośbą w oczach. Skinął głową.

Nadeszła chwila szczerości.

- Masz poważne uszkodzenie jamy brzusznej i kla­

tki piersiowej, a także nóg.

background image

SMAK ŻYCIA 21

- Czy umrę? - Spojrzał jej prosto w oczy.

- Obawiam się, że to dość prawdopodobne.

- Nie bój się. To dobrze, naprawdę. Tego właśnie

chcę...

Przymknął powieki i polizał wargi.

- Napiłbym się.

- Postaram się o zimną wodę.

Przyniosła ją jedna z pielęgniarek, a Kathleen,

trzymając kubek w dłoni, zwilżała mu usta umoczo­

nym w wodzie tamponem.

- Dzięki - powiedział jeszcze słabszym głosem.

Kathleen nie sądziła, by mogli zwlekać dłużej.

Spojrzała na Jacka.

- Pójdę po nich.

- Dzięki.

Kiedy przechodził obok niej, wzięła czysty tampon

i wytarła mu krew z policzka.

- Mógłbyś najpierw zmienić fartuch.

Spojrzał na siebie i odchrząknął.

- Chyba masz rację. Przykryj go kocem.

Wrócił po minucie z parą pięćdziesięciolatków,

trzymających się kurczowo za ręce.

Byli zszokowani stanem swego syna i nie mogli

nic powiedzieć, ale jego słowa zdumiały ich jeszcze

bardziej.

- N i e byłem takim synem, jakiego chcieliście...

Przepraszam. Nigdy nie chciałem was zranić - wy­

szeptał.

Kathleen poczuła ucisk w gardle. Ben zakaszlał

dyskretnie, a Jack zajął się dokumentacją.

Cicho zadzwonił telefon i Kathleen podniosła słu­

chawkę.

- Sala operacyjna gotowa - oznajmiła po chwili.

Jack podszedł do otoczonego rodziną Stevena

i nagle, jakby w jednej chwili, monitor przenikliwie

background image

22

SMAK ŻYCIA

zapiszczał, Steven jęknął, jego matka krzyknęła prze­

rażona i wszyscy rzucili się do działania.

- Ciśnienie spadło - powiedziała spokojnie Ka­

thleen.

- Cholera, zatrzymanie akcji serca - mruknął Jack

i odsunął koc z piersi Stevena.

Kathleen udrożniła drogi oddechowe pacjenta, od­

chylając do tyłu jego głowę.

- Ben, chodź tu i pompuj, a ja zajmę się lekami.

Jack naciskał rytmicznie na klatkę piersiową.

- Co podać: dożylnie adrenalinę, wapno i atro­

pinę?

- Adrenalinę w serce. Nie traćmy czasu.

Ktoś zasugerował rodzicom, że powinni wyjść, ale

nikt nie miał czasu ich wyprowadzić.

Kathleen podała Jackowi strzykawkę z długą igłą.

Umiejętnie wbił igłę między żebra w serce, podczas

gdy Kathleen wprowadzała pozostałe leki w żyłę na

ramieniu Stevena.

- Dobra, sprawdźmy na monitorze.

Wpatrywali się w ekran, pragnąc zobaczyć drgają­

cą linię, oznaczającą życie, jednak uparcie pozostawa­

ła ona nieruchoma.

- Rusz się, do cholery! - wymamrotał Jack i znowu

nacisnął klatkę. - Teraz!

Nic.

- Jeszcze jedna próba? - spytała cicho Kathleen.

Ciężko wzdychając wypuścił powietrze i pokręcił

głową.

- Aorta pękła. Nie da się już nic zrobić. Cholera,

cholera, cholera...

Zdjął rękawiczki, odsunął się i dopiero wówczas

zobaczył stojących wciąż przy drzwiach przerażonych

rodziców. Bezradnie uniósł ręce.

- Tak mi przykro... Zrobiliśmy, co w naszej mocy.

background image

SMAK ŻYCIA

23

- Chwała Bogu, że to się skończyło - powiedziała

matka łamiącym się głosem i zaraz potem po jej

policzkach spłynęły łzy.

Kathleen przykryła pokaleczone ciało kocem, zo­

stawiając jednak odkrytą twarz, bowiem rodziny nie

znosiły widoku swych ukochanych najbliższych z za­

słoniętą twarzą. Było to nielogiczne, ale dość zro­

zumiałe i ona szanowała ich uczucia. Wychyliła głowę

i przywoławszy jedną z sióstr, poleciła jej zabrać

rodziców chłopaka do gabinetu na herbatę.

Szybko umyli się, polecili pozostałym wziąć pono­

wnie dokładny prysznic z uwagi na ryzyko AIDS,

a sami poszli porozmawiać z rodzicami Stevena.

Jack był zadziwiający. Przez cały dzień zastanawia­

ła się, w jaki sposób zdołał zostać ordynatorem, teraz

jednak miała okazję przekonać się, że spokój i opa­

nowanie, z jakim potraktował najpierw Stevena, a po­

tem jego zrozpaczonych rodziców, musiały mu w tym

zdecydowanie pomóc.

Przedstawił im dokładnie dramatyczność całej

sytuacji - wyjaśnił, jakie problemy miał ich syn

i omówił prawdopodobne konsekwencje uszkodzeń

jego ciała, gdyby przeżył - a kiedy nie mieli już

wątpliwości, że musiał umrzeć, chcąc ich pocieszyć

powiedział:

- Bez względu na to, jakie wam sprawiał kłopoty,

pamiętajcie, że was kochał i wy go kochaliście. Tego

nikt wam nie zabierze.

Świadomie użył takich słów, typowych wyciskaczy

łez, ale autentyczna szczerość w jego głosie sprawiła,

że Kathleen poczuła wzruszenie.

Uciekła do swego pokoju zaraz po wyjściu Blower-

sów, wstąpiwszy po drodze jedynie po kubek kawy.

Po paru chwilach usłyszała pukanie do drzwi i zoba­

czyła Jacka.

background image

24

SMAK ŻYCIA

- Dobrze się czujesz? Wyglądasz na trochę roz­

trzęsioną.

- Och, tak, świetnie. Przecież to urozmaicenie.

Wiesz, jak to mówią: smak życia, i tak dalej... - Głos

się jej załamał i odkaszlnęła.

Uśmiechnął się gorzko.

- Skoro tak twierdzisz, Irlandko. Zostało trochę

kawy?

Podała mu kubek. Wypił resztkę jednym haustem.

- No, to czas do domu. Wstąpimy po drodze na

drinka?

Pomyślała o niefortunnym początku ich znajomo­

ści i swoim nieuprzejmym zachowaniu. Być może to

dobra okazja do polepszenia atmosfery, przeprosze­

nia i rozpoczęcia wszystkiego od nowa.

Otwierała już usta, by wyrazić zgodę, kiedy rozle­

gło się pukanie do drzwi.

- Och, panie doktorze, jakiś młody człowiek chce

z panem porozmawiać. Nazywa się Danny Feathers-

tone. To chyba przyjaciel Stevena Blowersa.

- Proszę zaprowadzić go do mego pokoju. Przyjdę

za moment.

Odwrócił się do Kathleen ze wzruszeniem ramion.

- Przepraszam.

Wciągnęła głęboko powietrze.

- Może później?

Powoli pokręcił głową.

- Lepiej innym razem. Nie wiem, czy po tym

wszystkim byłbym dziś miłym towarzyszem.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Następnego dnia na parkingu, na miejscu zarezer­

wowanym dla ordynatora, stał ciemnoniebieski, śred­

niej wielkości ford.

Kathleen odetchnęła z ulgą. Skoro przyjechał au­

tem, nie będzie narażona na widok bohatera „Gwiez­

dnych wojen", całego w czarnej skórze. Brakowało

mu tylko peleryny...

Przywołała się do rzeczywistości. Niech go diabli

wezmą! Prześladował ją i nawet nie zdawał sobie

z tego sprawy! Nie spała prawie przez całą noc, myśląc

o nim, a myśli te w znacznej części nie nadawały się

do druku...

Z drugiej jednak strony, poprzedni dzień był nie­

zwykły. Pamięć podsuwała jej obrazy tragicznej śmie­

rci Stevena Blowersa oraz Jacka pocieszającego jego

rodziców. Było wręcz niewiarygodne, że człowiek,

który tak bezlitośnie dokuczał jej rano, okazał się

później pełen współczucia i zrozumienia. Wcześniej

uznała go za niezdolnego do głębszych uczuć lekko-

ducha, choć zapewne dobrego specjalistę.

On zaś udowodnił, że ludzkie uczucia nie są mu

obce. Mimo że Jim miał dobry kontakt z rodzinami

pacjentów, to jednak Jack wnosił w nie coś... czynił

je pełniejszymi.

Myślała o tym w nocy, a także o pełnych blasku

oczach i ustach, tak chętnie układających się w bez­

wstydnie zmysłowy uśmiech.

background image

26

SMAK ŻYCIA

Po prostu podrywacz, zganiła się w duchu, i w do­

datku zapewne żonaty. Przecież, skoro jest ordynato­

rem, musi mieć co najmniej czterdziestkę na karku,

choć nie wygląda na tyle.

Tylko raz, zaraz po śmierci Stevena, kiedy spojrzał

na jego rodziców z twarzą posępną i bez życia, wydał

się jej starszy.

Z westchnieniem wysiadła z samochodu, zamknęła

go i przechodząc naumyślnie obok auta Jacka, ze­

rknęła ciekawie do środka. Z tyłu leżało pełno... lin.

Zdumiewające.

Weszła na oddział, witając wszystkich miłym

słowem.

- Dzień dobry, siostro. - Amy Winship posłała jej

uśmiech.

- Dzień dobry, Amy. Czy doktor Lawrence jest

u siebie?

- Nie, poszedł do domu na śniadanie. Został

wezwany o czwartej w nocy i dopiero niedawno

wyszedł.

Pokiwała głową. Z pewnością uczciwie zapracuje

na swoją pensję, pomyślała cynicznie.

Poszła do swego pokoju, przyjęła raport od siostry

odpowiedzialnej za nocną zmianę i w pogodnym

nastroju oddała się rutynowym zajęciom.

Jack pojawił się, kiedy pieczołowicie zakładała gips

pacjentce.

- Dzień dobry, Irlandko - powitał ją z uśmiechem,

wchodząc do pokoju.

Rzuciła mu gniewne spojrzenie i ze złością wycis­

nęła wodę z bandaża.

- Dzień dobry, panu! - odpowiedziała wymownie.

Roześmiał się.

- Jak idzie?

- Cudownie. Chce pan pomóc?

background image

SMAK ŻYCIA

27

- Świetnie sobie pani radzi. Przeszkadzałbym tyl­

ko, ale chętnie popatrzę.

I patrzył, oparłszy się o ścianę i gawędząc z pa­

cjentką, jak Kathleen owija gipsowym bandażem

nadgarstek.

- Gotowe - oświadczyła na koniec z uśmiechem.

- Teraz musi trochę przeschnąć, a potem jeszcze raz

prześwietlimy, żeby upewnić się, że wszystko jest

w porządku. Dobrze?

Pacjentka, kobieta po czterdziestce, skinęła głową.

- Dziękuję wam obojgu. Czuję się już znacznie

lepiej niż wczoraj.

Kathleen uśmiechnęła się z przymusem, zaprowa­

dziła kobietę do kolejki na prześwietlenie i wróciła do

pokoju zabiegowego, żeby posprzątać bałagan.

- Dziękuję wam obojgu - przedrzeźniała pacjen­

tkę. - Też coś!

- Rozmawiałem z nią, żeby polepszyć jej nastrój

- usprawiedliwiał się.

- Była w wystarczająco dobrym nastroju, panie

doktorze - warknęła Kathleen. - A kiedy już mówimy

o wprowadzaniu w dobry nastrój, to jestem siostra

Hennessy!

Roześmiał się, nie tracąc rezonu.

- Spróbuję zapamiętać, Irlandko.

Ciekawe, czy straciłaby pracę, gdyby rzuciła mu

mokry bandaż gipsowy prosto w roześmianą twarz.

Chyba tak, ale, do licha, nie był tego wart!

Uniósł brew.

- Nie robiłbym tego - ostrzegł łagodnie.

Nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem.

Spojrzała mu w oczy szukając śladów goryczy,

którą zobaczyła poprzedniego wieczoru. Dziś było

w nich tylko nie skrywane rozbawienie i zaproszenie

do flirtu.

background image

28

SMAK ŻYCIA

Cóż, tracił tylko czas, nie miała ochoty na flirt!

Zabrała się energicznie do mycia zlewu.

- Czy mogę coś dla pana zrobić? - spytała z jado­

witą uprzejmością.

Parsknął śmiechem.

- O, to jest propozycja warta zastanowienia! - od­

parł miękko.

- Do diabła... - Obróciła się z mokrym, ociekają­

cym bandażem w ręku, ale jedynie lekki ruch wahad­

łowych drzwi świadczył, że Jack w ogóle tu był.

Westchnęła i pokręciła głową. Nieznośny facet. Nie

może pozwolić mu wyprowadzać się z równowagi.

Doprowadzało ją do szału, że tak łatwo mu się to udaje.

Nieco później spotkała go w pokoju lekarskim,

gdzie żartował z kiepskiej kawy.

- Jak się udała wczorajsza rozmowa z przyjacielem

tego młodego człowieka? - spytała.

Spochmurniał.

- Ach, Danny. No cóż, jak łatwo się domyślić, był

bardzo przygnębiony. Od pewnego czasu byli kochan­

kami. Parę miesięcy temu, po burzliwej kłótni, Steven

wyjechał do Londynu i przez weekend zwiedzał nocne

kluby. Złapał HIV-a od przypadkowego partnera i, nie

zdając sobie z tego sprawy, zaraził Danny'ego, bo

oczywiście szybko się pogodzili. Resztę historii pani

zna...

- Jakie to smutne - powiedziała z zadumą. - Taka

straszliwa, bezsensowna śmierć.

- To jedno z zagrożeń, jakie niesie przypadkowy

seks bez zabezpieczenia. Jeśli chce się tak żyć, trzeba

robić to odpowiedzialnie.

- Nie wolno mieć przypadkowych partnerów - od­

parła ostrzej, niż zamierzała.

- No, no, siostro Hennessy. Od razu widać pani

katolickie wychowanie.

background image

SMAK ŻYCIA

29

- A nawet jeśli, to co z tego? - odparowała nieco

za głośno.

Spojrzał na nią z dezaprobatą.

-Jesteśmy tu, by pomagać, a nie oceniać. Nie

naszą sprawą jest osądzanie stylu życia.

- T o absurd! Nie zawahałabym się powiedzieć

otyłemu człowiekowi, że naraża swe życie. Dlaczego

wolno mi dawać rady co do diety, a nie wolno

odradzać przypadkowej aktywności seksualnej?

Roześmiał się.

- Nie zabraniasz otyłemu jeść, tylko mówisz mu,

co może jeść bezpiecznie. Doradzając w sprawie za­

chowań seksualnych nie mów: „nie wolno", tylko:

„rób to tak", tak samo, jak narkomanom. Przede

wszystkim potrzebują czystych igieł, a nie zakazów

i moralnego potępienia.

- A kto, do cholery, mówi o moralnym potępieniu?

- spytała podniesionym głosem.

Uśmiechnął się tylko, jeszcze szerzej, pochylił i lek­

ko pocałował ją w zastygłe ze zdumienia wargi.

- Piękna - rzucił na odchodnym.

Oszołomiona siedziała bez ruchu, niezdolna do

żadnej reakcji.

- No, no, no! Zdaje się, że nasza droga siostra

Hennessy straciła mowę!

Spojrzała na Bena Bradshawa, wciągnęła nieco

powietrza w płuca i wymaszerowała dumnie na ko­

rytarz.

Wypuściła je dopiero po zamknięciu drzwi włas­

nego pokoju. Oparła się o biurko, ale po chwili, wciąż

w oszołomieniu, uniosła palce i dotknęła ust. Miękkie,

ciepłe, nabrzmiałe, pulsowały życiem i pragnęły...

więcej?

Zakłopotana i rozgoryczona osunęła się na krzesło

i spojrzała na stertę czekającej ją papierkowej roboty.

background image

30

SMAK ŻYCIA

Niech go diabli wezmą! Dlaczego to zrobił? Jakby

wiedział, że przez całą noc zastanawiała się, jak to jest

być przez niego całowaną.

Nigdy nie oczekiwała, przynajmniej od zwyczaj­

nego potarcia skóry o skórę, fajerwerku gwiazd...

Opanowała drżenie. Do diabła, to nie był zwykły

pocałunek. Był krótki, to prawda, i zupełnie niewinny,

ale, na Boga, jakże obiecujący!

No, cóż, to nie może się powtórzyć!

Wstała, sprawdziła w lustrze, czy czepek dobrze

leży, i pomaszerowała na oddział.

Zapukała do gabinetu Jacka i, jakby nie dowierzała

im obojgu, po otworzeniu drzwi stanęła bez ruchu.

Oderwał wzrok od papierów na biurku, odchylił

się na oparcie krzesła i uśmiechnął leniwie.

- Jak rozumiem, czekasz na przeprosiny? - spytał

bez cienia skruchy.

- Nigdy więcej, nigdy! Nie rób takich numerów!

Uśmiech nie zniknął z jego twarzy.

- Przykro mi... Nie podobało ci się? Może następ­

nym razem...

- Nie słyszałeś? - warknęła. - Nie będzie następ­

nego razu.

- Szkoda. Cieszyłem się na myśl o tym.

- Jesteś niepoprawny.

Śmiejąc się, wzruszył arogancko ramionami.

- Staram się.

- Więc przestań. To mój oddział i nie chcę, żebyś

chodził za mną i podrywał mi autorytet.

- Moja droga dziewczyno, cokolwiek bym zrobił,

nic nie zachwieje twego autorytetu - powiedział prze­

ciągając słowa. - Na dźwięk twego głosu wszyscy tu

kulą się ze strachu. Podejrzewałbym raczej, że jaka­

kolwiek oznaka ludzkiej słabości poprawi ci reputa­

cję, a związek z tobą wyrobi moją.

background image

SMAK ŻYCIA

31

- Twoja reputacja znacznie by się polepszyła, gdy­

byś był poważny - prychnęła.

Twarz mu się zmieniła, a z oczu zniknęło roz­

bawienie. Potem uśmiechnął się cynicznym, niebez­

piecznym uśmiechem.

- Życie jest za krótkie, żeby brać je poważnie,

Irlandko. Powinnaś się tego nauczyć, zanim będzie

za późno.

Wziął w palce pióro i wrócił do papierów, kończąc

tym samym rozmowę.

Kiedy pół godziny później wszedł do pokoju per­

sonelu, robiła sobie właśnie kawę.

- Kawy? - zaproponowała dość automatycznie.

Wzdrygnął się.

- O, nie, dziękuję. Wpadłem, żeby porozmawiać

z tobą o wczorajszym wieczorze. Jakie są w tym

szpitalu zasady postępowania po takim incydencie,

chodzi mi o testy na HIV.

- Chyba nie ma konkretnej reguły. Dotąd nie było

takiego problemu. Sądzę, że z pewnością można

zrobić test komuś, kto skaleczył się igłą czy innym

narzędziem.

- Tylko w takim przypadku?

- Tak. Po co robić zbyteczne badania? To znaczy,

nikt nie ryzykował, wszyscy mieliśmy rękawiczki, ze

względu na jego stan... Nie chciałabym niepotrzebnie

wywoływać paniki. Wiesz, jak to jest, po niepomyśl­

nym wyniku, na przykład rozmazu, zanim dostanie

się diagnozę, ma się przekonanie, że to rak, a w rze­

czywistości próbka do badania mogła być zanieczysz­

czona i było za mało komórek. Rozumiesz, o co mi

chodzi? Uważam, że nie powinniśmy niepotrzebnie

odbierać ludziom złudzeń nieśmiertelności i jestem

absolutnie pewna, że nic nam wszystkim nie grozi.

background image

32

SMAK ŻYCIA

Wzruszył ramionami.

- P o prostu zastanawiałem się. Z zawodowego

punktu widzenia, w przypadku ryzyka, chciałbym

mieć pewność, że nie zarażę pacjenta lub przyszłego

partnera. A ty, gdybyś była zarażona, chciałabyś

o tym wiedzieć?

- Oczywiście - stwierdziła zdecydowanym tonem.

- Gdybym podejrzewała, że takie ryzyko istnieje,

chociaż i tak nie przekazałabym tego dalej. Jestem

nadzwyczaj ostrożna w pracy i nie prowadzę rozwią­

złego życia erotycznego.

Wybuchnął śmiechem, który wzbudził w niej

dreszcz.

- Znowu słyszę kółko różańcowe, Irlandko. Nie

mówiłem nic o rozwiązłości. Weź, na przykład, Bena.

Jest żonaty. O ile wiem, jego żona jest w ciąży. Jakby

się czuł, gdyby przypadkowo zaraził się wirusem

podczas pracy i przekazał go żonie i dziecku tylko

dlatego, że nie przeprowadziliśmy testu?

Kathleen wpatrywała się w niego ze zdumieniem.

- Maggie jest w ciąży? Od kiedy?

- No, wiesz - odpowiedział, uśmiechając się leni­

wie - nie chciałem pytać o coś takiego!

- Wiesz, o co mi chodzi...

- Zapytaj go. Jestem pewny, że to nie jest ta­

jemnica.

- Ciekawe, dlaczego nic nie powiedział? - zastana­

wiała się.

- Bo dowiedzieli się rano, a ty byłaś tak pochło­

nięta złoszczeniem się...

- Uch! Lubiłbyś być napastowany seksualnie?

Znowu się roześmiał.

- Spróbuj.

Wyprostowała się i prychnęła pogardliwie.

- Nie gadaj głupstw! Dlaczego miałabym to robić?

background image

SMAK ŻYCIA

33

- Z ciekawości? Bo w głębi duszy umierasz z chęci

dowiedzenia się, co poczujesz, kiedy twe wspaniałe

ciało przytuli się do mego?

Był tak bliski prawdy, że zarumieniła się i umknęła

spojrzeniem.

- Przestań -mruknęła zduszonym głosem. -Wpra­

wiasz mnie w zakłopotanie.

- Przepraszam. - Dobiegł ją cichy śmiech. - Zo­

stawiam cię w spokoju, z tą ohydną kawą.

Podniosła głowę.

- Jack?

Zatrzymał się i rzucił przez ramię:

-Hmm?

- Te testy... Naprawdę myślisz, że trzeba je zrobić?

- W tym przypadku nie, choć gdyby ktoś o nie

pytał, powinniśmy być przygotowani. Wątpię, by to

się teraz zdarzyło, ale po prostu miej oczy i uszy

otwarte.

- Wiadomo coś o nim?

Sanitariusz zaprzeczył ruchem głowy.

- Zasłabł w parku. Żadnych dokumentów. Zoba­

czyli go przechodnie i myśląc, że jest pijany, zawia­

domili nas. Kiedy dojechaliśmy, był nieprzytomny.

- W porządku, dziękuję, Sid.

Pochyliła się nad nieprzytomnym mężczyzną i po­

wąchała. Nie poczuła zapachu alkoholu, ale jego

skóra była zimna, wilgotna i szara, zupełnie jak

w hipoglikemii. Diabetyk, upewniła się, widząc krwa­

wy ślad po ukłuciu na lewym kciuku. Zapadł w śpią­

czkę z powodu zbyt niskiego poziomu cukru. Wyszła

po zestaw do badania krwi, a po powrocie zastała

nowego stażystę. Joe Reynolds ordynował właśnie

wykonanie prześwietlenia głowy i konsultację neu­

rologa.

background image

34 SMAK ŻYCIA

Otworzyła szeroko oczy zastanawiając się, jak go

taktownie powstrzymać. Młodzi lekarze zwykle ocho­

czo przyjmowali rady, ale od czasu do czasu trafiał

się taki jak ten, który znalazłszy się sam na głębokim

morzu nie wiedział nawet, jak nadać SOS.

- Niezły pomysł - skomentowała - zważywszy, że

upadając uderzył się pewnie w głowę. Diabetycy

często robią sobie niechcący krzywdę, prawda?

- Diabetycy? - Zdziwił się lekko Reynolds. - Czy

on ma bransoletkę cukrzyka?

- Nie mam pojęcia, ale...

- W takim razie sądzę, że bezpieczniej będzie przy­

jąć, iż jest to przypadek neurologiczny, nieprawdaż,

siostro? - powiedział wyniośle.

- Z pewnością, doktorze, skoro pan tak twierdzi

- odpowiedziała ze słodyczą w głosie, opanowując

chęć dopieczenia mu do żywego za tę protekcjonalną

ignorancję.

Pomijając wszystko, ile czasu zajęłoby zbadanie,

poziomu cukru we krwi? Trzydzieści sekund? Bada­

nia, jakie on zaplanował, dadzą zajęcie połowie per­

sonelu do południa!

Jack zajmował się paskudnym złamaniem, więc

poszła do pokoju pielęgniarek i podniosła słu­

chawkę.

- Jesteś zajęty, Jesus? Wpadłbyś na kawę do mnie

na oddział?

Usłyszała niski śmiech.

- Z przyjemnością, Kathleen. Kłopoty?

- Można to tak nazwać.

- Zaraz będę.

- Dzięki. - Odłożyła słuchawkę i wróciła na izbę

przyjęć.

- Czy pobrać trochę krwi do analiz? - spytała

oględnie.

background image

SMAK ŻYCIA

3 5

-Och... To dobry pomysł, siostro. Być może

zechciałaby siostra zrobić to sama?

- Oczywiście.

Pobrała z ramienia pacjenta pięćdziesiąt mililitrów

zupełnie niepotrzebnej krwi, napełniła odpowiednie

probówki, w końcu spuściła jedną kroplę na pasek

testujący poziom cukru i spojrzała na zegarek.

W chwilę potem usłyszała odgłos cichych kroków

w korytarzu. Wysunęła głowę zza przepierzenia i mru­

gnęła do doktora Marumby.

-Już prawie skończyłam, doktorze. Czy mógłby

pan zaczekać minutkę?

-Jasne. - Wysoki mężczyzna wszedł do boksu

i spojrzał na pacjenta. - Interesujące. Wygląda na

hipoglikemię, prawda, doktorze Reynolds?

Stażyście opadła szczęka.

- No... hmm... to z pewnością jest możliwe.

- Och, tak - Jesus kiwnął głową - proszę popatrzeć

na wynik testu: bardzo niski poziom cukru. Ale widzę,

że siostra Hennessy zrobiła już wszystkie przydatne

panu testy. Dobra robota. Glucagon?

-Ach... cóż, tak, ja...

- Dobrze. Nie powinienem państwu przeszkadzać.

Widzę, że jesteście zajęci. Siostro, chyba odłożymy

tę kawę na kiedy indziej. - Przeszedł obok Kathleen

i mrugnąwszy do niej konspiracyjnie, rozjaśnił he­

banową twarz uśmiechem, o jakim marzy każdy

ortodonta.

- Bardzo mi przykro, że tak wyszło z tą kawą

- przepraszała go, usiłując zachować poważny wyraz

twarzy.

- Nie szkodzi. A poza tym, na górze jest lepsza.

- Trudno. - Westchnęła i z niewinnym uśmiechem

obróciła się do młodego lekarza.

Uśmiechnął się do niej niewyraźnie.

background image

36

SMAK ŻYCIA

- Chyba powinienem panią przeprosić, siostro.

Złagodniała. Biedny chłopiec, nie miał pojęcia, że

jego wpadka została wyreżyserowana.

- Nie ma o czym mówić - odpowiedziała. - Proszę

pamiętać, że pracuję tu od lat. Doświadczenie jest

ważne, Joe. A więc, co dalej?

Otworzył usta, ale zamknął je i uśmiechnął się

bezradnie.

- Glucagon? - podpowiedziała.

-Uhm...

- Zrobimy to razem, dobrze? Potem pacjent będzie

mógł odpocząć trochę na sali dziennego pobytu.

Ulga, jaka pojawiła się na jego twarzy byłaby

komiczna, gdyby jednocześnie ją nie zaniepokoiła.

Jeszcze jedna osoba, której nie będzie mogła spuścić

z oka. On i Amy Winship, pomyślała zmęczona, to

trochę za dużo.

No, trudno, pilnując ich, sama będzie miała straż

przyboczną. Przynajmniej ochroni ją to przed Jac­

kiem Lawrence'em i jego hiperaktywnymi wargami.

Ten układ działał aż do czwartku, kiedy Amy

wzięła wolne dni, a Joe się przeziębił. Oznaczało to

nieuchronnie bliższe kontakty z Jackiem.

Co mnie w nim tak cholernie pociąga, zastanawiała

się. Wdzięk? Niedbały, zmysłowy, męski wdzięk, po­

łączony z ujawniającą się czasami wrażliwością, two­

rzą niestety porażającą całość, na którą nie ma le­

karstwa.

O wpół do trzeciej możliwości unikania go wyczer­

pały się. Pojawił się pacjent z poharataną w wyniku

upadku na okno twarzą i szyją i trzeba było założyć

mu liczne szwy. Nie widziała nigdy, jak Jack szyje,

i zastanawiała się, czy powinna ściągnąć chirurga

szczękowego z Norfolk, czy też ma zaufać Jackowi.

background image

SMAK ŻYCIA

37

Doszła do wniosku, że tylko w jeden sposób może

rozwiązać ten problem.

Poszła do gabinetu Jacka.

- Jak z twoim szyciem? - zapytała bez wstępów.

- Z szyciem? Dość dobrze. Dlaczego?

- Mamy pacjenta z poszarpaną twarzą i szyją,

a nasz chirurg jest na urlopie. Chciałam po prostu

wiedzieć, czy jesteś wystarczająco w tym dobry - wy­

znała szczerze.

Uśmiechnął się, co samo w sobie było miłe. Mógłby

przecież poczuć się dotknięty zakwestionowaniem

jego zawodowych umiejętności.

- Nie zrobię jej krzywdy - obiecał łagodnie.

-Jemu.

- Tym lepiej. Potrenuję na szczęce. Jeśli nie wyjdzie

mi zbyt dobrze, będzie mógł zapuścić brodę, żeby

ukryć blizny - powiedział dziwnie ironicznym tonem

i wcale nie była pewna, czy żartuje.

Uzyskała jednak potwierdzającą odpowiedź i nie

miała już wyboru.

- Jest w czwartym boksie.

Skinął głową.

- Pójdę obejrzeć i zdecyduję, czy nie trzeba prze­

nieść go do sali operacyjnej. Będę potrzebował dużo

światła.

Podszedł do pacjenta i przywitał go z uśmiechem.

- Nie dopiłem pysznej herbaty - oświadczył z uda­

wanym wyrzutem.

Trzydziestoparoletni mężczyzna zdobył się na

uśmiech.

- Przepraszam, szefie. Narobiłem trochę kłopotu,

co?

- Odrobinę. Wkrótce pana z niego wyciągniemy.

Przeniesiemy pana do małej sali operacyjnej, którą

mamy na takie właśnie okazje. W porządku? Siostry

background image

38 SMAK ŻYCIA

przewiozą pana i ułożą wygodnie, a ja się trochę

przebiorę i umyję. Zaraz do pana wrócę.

Po przewiezieniu pacjenta i krótkiej rozmowie

z jego żoną, Kathleen poszła na salę operacyjną, gdzie

zastała już Jacka, odzianego od stóp do głów na

zielono, w masce i czepku.

- Niezłe, prawda? Zupełnie, jak królewna-żabka

- powiedział, wywołując u pacjenta lekkie uniesienie

warg w półuśmiechu. - Wie pan co, naprawdę powi­

nien pan naprawić tę maszynkę do golenia, jeśli chce

pan nadal jej używać.

Mężczyzna zachichotał. Kathleen wiedziała, że

Jack próbuje dyskretnie ocenić ruchliwość mięśni

twarzy, aby dowiedzieć się, jakie nerwy zostały uszko­

dzone. Odprężyła się. Sama przebrana i w masce

przygotowała lignokainę i zestaw do szycia.

Trzy godziny później Jack związał ostatni szew

i cofnął się nieco, by obejrzeć efekty swej pracy.

- Pii-ęknie.

I naprawdę tak było. Pacjent wyglądał okropnie,

ale Kathleen widziała z jaką skrupulatnością doktor

wykonywał każdy szew, ile uwagi poświęcał niezliczo­

nym włóknom mięśni, nerwom, naczyniom krwionoś­

nym oraz naturalnym zmarszczkom, aby dopasować

jak najbardziej położenie tkanek do ich oryginalnej

pozycji. Jack pokrył całą powierzchnię specjalnym

preparatem, aby zapobiec infekcji i w końcu ściągnął

rękawiczki.

- Dziękuję panu, doktorze - powiedział pacjent

nieco sztywno.

Kathleen uświadomiła sobie, że przez kilka dni

będzie miał trudności z mówieniem.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Jack uśmie­

chnął się ciepło do mężczyzny. - Obawiam się, że

mister piękności pan już nie zostanie, ale chyba będzie

background image

SMAK ŻYCIA

39

pan zadowolony. Za tydzień wyjmiemy większość

szwów, ale jeśli wystąpi infekcja lub coś pana zanie­

pokoi, proszę przyjść wcześniej. Nie należy moczyć

szwów i na pierwsze dni damy panu środki przeciw­

bólowe. Jak pan tu dotarł?

- Żona mnie przywiozła.

-I może pana odwieźć? To dobrze. Niech się

panem zaopiekuje. Na tydzień dostanie pan zwol­

nienie z pracy, a jeśli w tym czasie ból nie ustąpi,

dostanie pan przedłużenie. Mam nadzieję, że nie

będzie to konieczne. - Pomachał ręką na pożegnanie

i odszedł.

Kathleen pomogła mężczyźnie wstać i posadziła go

na fotelu na kółkach.

- Nie chciałabym, żeby pan zemdlał. Popsułoby to

reputację szpitala - zażartowała lekko, odwożąc go

do żony.

Znalazła Jacka w jego gabinecie, opartego o okno,

z papierosem w ręku.

- Palisz! - wykrzyknęła z przerażeniem w głosie.

-Tylko wyjątkowo. To trwało piekielnie długo.

Dzięki za pomoc.

- Proszę bardzo. Dobrze to zrobiłeś. Przepraszam

za wątpliwości.

Parsknął śmiechem.

-Twoje prawo, dziewczyno kochana. Mam na­

dzieję, że nie zamierzasz znaleźć dla mnie jakiejś nowej

roboty na wieczór.

- A co, zmęczony?

- Nie - roześmiał się. - Miałem nadzieję, że poje­

dziemy wreszcie na tego drinka.

Wciąż jeszcze bawiła się myślą o zostaniu jego

„dziewczyną kochaną" i nie słuchała dokładnie,

co mówił.

background image

40 SMAK ŻYCIA

- Drinka? - spytała, nie rozumiejąc.

- Tak. No wiesz, idzie się do pubu, zamawia coś

w szklance, zjada parę orzeszków i tak dalej.

Nie była pewna, co oznacza „i tak dalej", jednak

nie chcąc być nieuprzejmą, nie mogła się wymówić.

-Może na jednego szybkiego...

- Nadeptuję komuś na odcisk? Stałemu kochan­

kowi czy komuś innemu, może Mickowi 0'Shea?

- Mickowi? - zdziwiła się szczerze.

Wzruszył ramionami.

- W poniedziałek rano byliście sobie bliscy.

- Ach, to. Nie, Mick to mój przyjaciel.

Lekko uniósł brew nie dowierzając.

- To prawda. Znamy się od lat. - Spojrzała pode­

jrzliwie na Jacka. - A ty? Chyba nie jesteś żonaty?

- spytała bez osłonek.

Odchylił głowę i roześmiał się.

- Zwariowałaś? Po co mi żona?

- Nie wiem - wzruszyła ramionami - dlaczego ma

się żonę? Jestem pewna, że są setki powodów.

- Niestety, żaden z nich nie jest dla mnie wystar­

czająco dobry. Nigdy więcej.

- A więc rozwiedziony?

Potwierdził ruchem głowy.

- Nie pójdę z tobą do łóżka.

Zamrugał oczami, powstrzymując się od śmie­

chu.

- Oczywiście, że nie.

- Mówię poważnie.

Uśmiechnął się ironicznie.

-Podejrzewasz, że zamierzam zaciągnąć cię

w krzaki i zerwać z ciebie pantalony?

Wyobraziła to sobie i zachichotała.

- Dobrze. O której?

- Siódma trzydzieści? Podwieźć cię?

background image

SMAK ŻYCIA

4 1

- Motorem? Nie ma mowy. Powiedz mi tylko,

gdzie.

- „Róża i Korona", w Tuddingfield?

- W porządku. Spotkamy się o wpół do ósmej.

Uznawszy w duchu, że zwariowała, poszła do

pokoju, zabrała swoje rzeczy i wychodząc zobaczyła

przed drzwiami szpitala mężczyznę, niosącego w ra­

mionach chłopca. Wyglądał na przerażonego i bez­

radnego, więc podeszła do niego.

- Czy mogę panu w czymś pomóc?

- T o mój syn... Ma cystis fibrosis, a żona wy­

jechała na parodniowy odpoczynek z przyjaciółką.

Myślałem, że sobie poradzę, ale odesłali go ze szkoły

do domu, a ja po prostu nie jestem w stanie oczyścić

mu płuc.

W istocie dziecko oddychało płytkim, krótkim

oddechem i krztusiło się, pokasłując słabo. Gołym

okiem widać było, że jest w złym stanie.

Kathleen otoczyła mężczyznę ramieniem i wprowa­

dziła do szpitala.

- Proszę iść za mną. Znajdziemy fizjoterapeutę,

który zadba o dziecko. Jak syn się nazywa? Czy mamy

jego dokumentację w szpitalu?

- Anthony Craven. Tak, są tu całe tomy z historią

jego choroby. Bardzo przepraszam, jest mi tak głupio.

Byłem pewny, że dam sobie radę, i zanim zdałem sobie

sprawę, że nie potrafię, było już za późno, żeby pójść

do jego lekarza...

- Nic się nie stało, to naprawdę żaden problem.

- Zaprowadziła go do boksu. - Proszę tu chwilę

zaczekać, a ja zaraz wrócę z fizjoterapeutą.

Poszła do pokoju pielęgniarek, żeby zadzwonić na

oddział fizjoterapii.

Nikt nie podniósł słuchawki. Oburzona spojrzała

na zegarek. Minęła szósta, dawno temu powinna już

background image

42 SMAK ŻYCIA

wyjść z pracy, dokładnie tak, jak zrobili to fizjo­

terapeuci. Mogłaby przekazać sprawę dyżurującej

koleżance, ale czuła, że powinna zająć się tym sama.

Poprosiła na centralce, żeby zawiadomili dyżurnego

fizjoterapeutę. Poinformowano ją, że jest na intensyw­

nej terapii i będzie zajęty co najmniej przez pół godziny.

Odłożyła słuchawkę z większą siłą niż zwykle

i zobaczyła nadchodzącego Jacka, w stroju z czarnej

skóry.

- Jakieś problemy? - spytał.

Znowu poczuła przyspieszone bicie serca. Ciemny,

całodniowy zarost, podkreślający zarys szczęki, zmie­

rzwione od czapki chirurgicznej włosy i ciepły zapach

skóry nieodparcie działały na nią.

Potrząsnęła głową.

- Niewielkie. - Podała mu szczegóły.

Przez chwilę w jego oczach widziała wewnętrzną

walkę, rozstrzygniętą wkrótce, bowiem na twarzy

pojawił się wyraz rezygnacji.

- Gdzie on jest? Sam to zrobię.

- W trójce, ale czy jesteś pewny, że wiesz...

Parsknął gorzkim śmiechem.

- Ty rzeczywiście nie masz do mnie ani odrobiny

zaufania, co? - spytał zdumiewająco smutnym gło­

sem. - Zaufaj mi. Nieprędko o tym zapomnisz - dodał

enigmatycznie i wrócił do swego pokoju, by po chwili

pojawić się w lekarskim ubraniu.

Zaniepokojony ojciec z ulgą oddał chłopca w ręce

Jacka. Ten podniósł go ostrożnie, ułożył na boku,

podkładając kawałki gumowej pianki, i delikatnie, ale

zdecydowanie opukiwał klatkę piersiową.

Kathleen patrzyła jak zahipnotyzowana. Wydawa­

ło się, że Jack wiedział dokładnie gdzie pukać, jak

długo oraz jak mocno, i płuca chłopca stopniowo

oczyszczały się, aż w końcu zaczął łatwiej oddychać.

background image

SMAK ŻYCIA

4 3

Po zakończeniu opukiwania posadził chłopca

i zmierzwił mu ręką włosy.

- W porządku, synku? Wróć tu rano, to powtórzy­

my to znowu - obiecał i poszedł do swego pokoju

zmienić ubranie.

Kathleen spotkała go po wyjściu z szatni i razem

wyszli ze szpitala. Nie przystanął ani nie zwolnił

kroku, tak że musiała za nim prawie biec. Zaniepokoił

ją wyraz jego twarzy.

Jack zatrzymał się przy motocyklu, wyjął z kosza

hełm i przełożywszy nogę nad siodełkiem, z łatwością

usiadł na nim okrakiem.

- Dobrze się czujesz? - spytała w końcu, kiedy było

jasne, że nie ma zamiaru zauważyć jej obecności.

Spojrzał w górę.

- Oczywiście. Dlaczego by nie?

Zobaczyła jego nieruchomy, szklany, zimny wzrok

i instynktownie zrozumiała, że dzieje się coś bardzo

złego. Nim zdążyła coś jeszcze powiedzieć, włożył

hełm, umocował go, wycofał motor, włączył silnik,

który zawył ochryple, i odjechał.

Czysta, ślepa siła natury zmusiła ją do podejścia

do budki portiera i kłamstwa.

- Czy mógłby mi pan dać adres pana Lawrence'a?

Zostawił tu coś, co mu jest potrzebne. Jadę dziś w tę

stronę i mogę mu po drodze podrzucić.

Portier otworzył książkę adresową i wypisał jej

adres oraz numer telefonu.

- Bardzo panu dziękuję.

Stary człowiek uśmiechnął się i mrugnął porozu­

miewawczo. Kathleen odeszła szybko, zanim zdążył

wypowiedzieć swe podejrzenia.

Zjawiła się przed pubem punktualnie, ale była

w zasadzie pewna, że Jacka nie będzie. Czekała do

piętnaście po ósmej.

background image

4 4

SMAK ŻYCIA

Potem, ze ściśniętym gardłem, weszła do pubu,

znalazła budkę telefoniczną i poprosiła telefonistkę

o połączenie z numerem, jaki dostała od portiera.

Odebrał dopiero po czwartym sygnale. Nie ode­

zwała się i odłożyła słuchawkę, gdy usłyszała, że on

odłożył swoją.

Coś, ta sama ślepa siła, która skłoniła ją do

zdobycia adresu, zmusiło ją teraz do spojrzenia na

adres. Lone Barn, Finningham Lane, Tuddingfield.

Cóż, jest w Tuddingfield i widziała skręt do Finning­

ham. Musi jedynie odnaleźć Lone Barn - Samotną

Stodołę.

Pogrążona w myślach wróciła do samochodu, usia­

dła za kierownicą i powoli wyjechała z wioski, skrę­

cając w wąską, wijącą się dróżkę do Finningham.

Prawie natychmiast zobaczyła czarną, drewnianą

budowlę wyraźnie widoczną na tle wieczornego nieba.

Prawdziwa samotna stodoła, pomyślała. Stała na

środku pola kukurydzy, a Kathleen musiała zawrócić

do dróżki przecinającej pole, żeby do niej dojechać.

W domu było ciemno, ale zarówno motor, jak

i samochód stały w otwartej stodole, a drzwi od domu

również były otwarte.

Wytarła wilgotne dłonie o spódnicę i, wziąwszy

głęboki oddech, wysiadła z samochodu.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Wiedział, że to ona, zanim ją zobaczył. Mimo

zamroczenia dotarły do niego odgłosy zbliżającego się

samochodu, a tylko jedna osoba mogła chcieć go

odszukać. Musiała oczarować portiera, żeby zdobyć

jego adres, ale z pewnością nie miała z tym żadnych

trudności.

Podniósł głowę.

Dobry Boże, jaka ona jest cudowna. W kwie­

cistej sukni, spływającej miękkimi fałdami wokół

szczupłych nóg, wygląda wprost ślicznie. Stała

w drzwiach oświetlona promieniami zachodzącego

słońca i poprzez powiewny materiał prześwitywał

zarys jej gładkich, smukłych ud. Poczuł wewnętrzny

skurcz i zmusił się do podniesienia wzroku na

jej twarz. W półmroku jej ogromne oczy prawie

świeciły.

Odetchnął głęboko i sięgnął po szklankę whisky.

- Nie przyszedłeś - zaczęła miękko, melodyjnym

głosem.

- Nie spodziewałaś się mnie.

- T o prawda. - Przeszła przez pokój i usiadła

naprzeciwko w starym fotelu. - Przyjemnie tu - po­

wiedziała.

Powiódł wkoło wzrokiem, jednak widział tylko ją.

-Mhm.

- Podoba mi się podłoga z cegły i to, że tak dużo

tu drewna. Pasuje do ciebie.

background image

46 SMAK ŻYCIA |

- Jeszcze się nie urządziłem. Będzie lepiej, kiedy się

wreszcie rozpakuję.

Spojrzeli sobie w oczy, Jack szybko odwrócił wzrok.

Do diabła, pragnął jej.

- Jesteś bardzo pijany?

- Pracuję nad tym.

- To nie pomaga, wiesz o tym.

Wypił solidny łyk i odstawił głośno szklankę.

- Rozklejasz się, Irlandko.

- Nie sądzę. Coś cię gryzie i powinieneś to z siebie

wyrzucić.

- Nie chcę rozmawiać. Chcę się upić i zapomnieć

o tym.

Znowu sięgnął po szklankę. Była pusta, więc zapalił

papierosa.

Usłyszał, jak szybko wciągnęła powietrze, żeby po­

wstrzymać się od komentarza. Dobrze, pomyślał, jeśli

się rzeczywiście postaram, odejdzie i zostawi mnie

samego.

- Wiesz, czego naprawdę chcę? Ciebie. Twego ciała.

Nagiego, gorącego i wijącego się pode mną.

- Nie wygonisz mnie stąd, Jack. Tak czy owak

jestem bezpieczna, nie ma tu żadnych krzaków...

Mimowolnie parsknął śmiechem. O rany, ma od­

wagę. A może nie zdaje sobie po prostu sprawy z tego,

jak bardzo on jej pożąda...

- Do diabła, Irlandko, idź do domu - powiedział

znużonym głosem.

- Nie. Zrobię ci trochę kawy.

- Nie chcę kawy. Chcę być sam. Jasne? Zupełnie

sam. Nie chcę, byś tu była. Odejdź, proszę.

Poszła do części kuchennej, oddzielonej od reszty

pokoju rzędem szafek, biegnących na wysokości jej talii.

- Gdzie trzymasz kawę?

- Nigdy nie rezygnujesz, co? - spytał z goryczą.

background image

SMAK ŻYCIA

4 7

- W każdym razie niełatwo - odparła pogodnie.

- Lata wprawy.

Znalazła kawę bez jego pomocy i postawiła czajnik

na kuchence.

Wyjął papierosa. Obserwował ją, nie mogąc opano­

wać narastającego pożądania. Zapaliła światło i kiedy

wracała do pokoju, znowu zobaczył poprzez powiewną

suknię nogi. Poczuł zapach jej rozgrzanej słońcem

skóry, delikatny i jednocześnie upajający. Boże, jak

bardzo jej pragnął.

- Proszę - podała mu kawę.

Nie wyciągnął po nią ręki. Obawiał się, że jeśli to

zrobi, nie będzie się mógł powstrzymać. Przymknął

powieki, choć stanowiły one zasłonę jedynie dla oczu.

W myślach nadal widział wyraźnie zarys nóg, miękką

linię lekko poruszających się w oddechu piersi i wyraz

jej oczu, kiedy na niego patrzyła jak królik na grzechot-

nika - z lękiem, ale zbyt zafascynowana, by uciec.

Usłyszał cichy stuk stawianej przed nim filiżanki

z kawą, potem szelest sukni, a lekki powiew przyniósł

zapach Kathleen. Chciwie wciągnął powietrze.

- Porozmawiaj ze mną.

- Nie. Idź do domu.

- Myślę, że tak naprawdę nie chcesz tego.

Otworzył oczy i z rozpaczy spojrzał na nią ostro.

- Nie wiesz, czego chcę.

- Więc powiedz mi. Cokolwiek to jest, musisz o tym

z kimś porozmawiać. A ja tu jestem.

- Zauważyłem - burknął, opierając głowę na po­

duszce. Dlaczego nie wracała do domu? Zsunęła buty

i usiadłszy na stopach skromnie zakryła nogi przejrzys­

tą sukienką. Za późno, zobaczył je...

- Wypij kawę.

- Do cholery, nie chcę kawy! - warknął ze złością.

- W porządku, nie pij. Wszystko mi jedno.

background image

48 SMAK ŻYCIA 1

Zetknęli się wzrokiem. W jej oczach tliła się ostroż-

ność, w jego - złość, uraza i gotowość do obrony.

Czuł się przyciśnięty do muru.

Poprawiła się w fotelu i nim usadowiła się wygod­

nie, dostrzegł błysk jedwabiu na gładkim udzie. Nagły

przypływ pożądania, porażający bardziej niż ból, nie

dał się ukryć. Kathleen odruchowo rzuciła okiem

i natychmiast przeniosła spojrzenie szeroko otwar-

tych, zdziwionych oczu na twarz Jacka.

- O co chodzi, Irlandko? To przecież podstawa

biologii człowieka. Nic nowego dla ciebie.

Zaczerwieniła się i umknęła spojrzeniem.

- Nie bądź ordynarny. Chciałam ci tylko pomóc.

Zawstydził się.

- Bardzo cię przepraszam - powiedział nierównym

głosem - ale naprawdę nie potrzebuję twojej pomocy.

Muszę zostać sam.

- Żebyś mógł się upić do nieprzytomności?

- Tak, do cholery, jeśli inaczej się nie uda.

- Nie uda się co?

Spojrzał na nią.

- Przestań, Kath - ostrzegł.

- Nie - zaprotestowała cicho. -Jack, nie mogę...

Widział, jak pod miękkim materiałem jej piersi

unoszą się w szybkim oddechu i nagle sam stracił

oddech i nie był już w stanie wysiedzieć ani chwili

dłużej patrząc na nią...

- Na litość boską, idź już - wymamrotał i zerwał

się z fotela. Przemierzywszy szybko pokój, wbiegł po

schodach, biorąc po trzy stopnie naraz.

To był błąd. Powinien był wyjść na dwór, chwy­

cić kluczyki od motoru i odjechać, a teraz wpadł

w pułapkę - szła za nim po schodach niepewnym

krokiem...

-Jack, pozwól mi pomóc...

background image

SMAK ŻYCIA

49

Nie wiedział, co o niej myśleć: jest bardzo naiwna,

czy bardzo odważna? Z każdą chwilą narastało w nim

pożądanie na równi z bólem i wiedział, że brak mu już

siły, by uciec.

Rzucił się na wielkie, stare łoże i wpatrzył w belki

sufitu. Boże, zabierz ją stąd, modlił się, ale jej kroki

wciąż się zbliżały.

Poczuł lekkie ugięcie łóżka pod jej ciężarem i domyś­

lił się, że uklękła obok niego. Niepewnie, lekko jak

motyl, dotknęła jego ramienia, jednak to wystarczyło.

Z gardłowym jękiem przyciągnął ją do siebie.

- Piekielna Irlandko - wycedził ochryple i znalazł

ustami jej usta. Wszystko inne przestało się liczyć.

O, Boże, była tak miękka i jędrna, wygięta w łuk

drżała w jego ramionach jak liść na wietrze. Skwapliwie

poddała się pocałunkowi i wplotła dłonie w jego włosy,

odsuwając w cień najmniejsze nawet skrupuły.

Przesunął rękę w górę i napotkał gładki jedwab oraz

koronki. A także guziki. Rozpiął je i znowu jęknął.

Miękkość, ciepło... Była porywająca. Mógłby zatracić

się w tej słodyczy i choćby przez chwilę zapomnieć.

Zsunął z siebie dżinsy i oddychając głęboko położył

się na niej. Boże, jak wspaniale pachniała! Zacisnęła

dłonie na jego ramionach i prosiła o coś, ale słowa

rozpłynęły się w wirujących oparach bólu i pożądania,

jakie nim zawładnęły.

Wchodząc w nią, usłyszał krzyk, który rozpalił go

jeszcze bardziej, a potem ciche jęki zbliżające go do

granic wytrzymałości. Tak cudownie, tak ciasno

- szczupłe, jędrne ciało wiło się pod nim i nagle poczuł,

że traci resztki kontroli i rozpada się na milion kawał­

ków. Z nieświadomym, nie kontrolowanym okrzykiem

pchnął po raz ostatni. Zalała go pulsująca fala, wy­

płukująca wszelkie doznania i pozostawiająca błogo­

sławione odrętwienie, w którym nie było już bólu...

background image

50 SMAK ŻYCIA

Bez oddechu, z sercem walącym o żebra opadł na

nią i wówczas powoli kolejne krople zimnego prysz­

nica powracającej świadomości przyniosły mu ból

i wszechogarniające uczucie wstrętu do samego siebie.

Dobry Boże, jak mógł to zrobić!

Oderwał się od niej, wstał i trzęsącymi się rękami

wciągnął dżinsy.

- Cholera jasna, teraz jesteś zadowolona? - wy­

cedził z wściekłością, czując do siebie obrzydzenie

za własne słowa.

Usłyszał urywany szloch i skrzypnięcie łóżka.

-Jack...

- Na litość boską, wynoś się! - wrzasnął i po chwili,

która wydała mu się wiecznością, usłyszał jej kroki na

schodach, a potem odgłos ruszającego samochodu.

W ciszy, jaka zapadła, dotarło do niego hukanie

sowy, a w jakiś czas później tłumiony szloch.

- Johnnie! - Jego krzyk odbił się echem od ścian

i wrócił, by dręczyć go nadal.

Kathleen nie pamiętała, jak dojechała do domu.

Rękoma drżącymi tak bardzo, że ledwo trzymała

klucz, otworzyła drzwi do mieszkania.

Rozebrała się i nie trudząc się podnoszeniem ubra­

nia z podłogi, pobiegła do łazienki. Stojąc pod prysz­

nicem zapamiętale tarła gąbką skórę, by zmyć z niej

wspomnienie ich splecionych ciał.

W końcu, nadal drżąc, owinęła się wielkim ręcz­

nikiem i poszła do kuchni nastawić czajnik.

Jest głupia! Dobry Boże, i to jak! Powinna była

wiedzieć, na co się zanosi, powinna była zdawać sobie

sprawę, że za mocno przyciska go do muru. Była

zraniona nie fizycznie, ale duchowo, jakby zbezcześcił

w niej coś świętego.

Gwałt.

background image

SMAK ŻYCIA

51

Przerażające słowo. A jednak nie był to prawdziwy

gwałt. W innych okolicznościach, nawet i dziś, była­

by, prawdę mówiąc, chętna...

Prychnęła z politowaniem. Chętna? Pragnęła go od

pierwszej chwili, w której go zobaczyła. A mimo to

dzisiaj wstąpił w niego jakiś demon i skłonił do czegoś,

czego, była pewna, teraz gorzko żałuje.

Dlaczego stamtąd odjechała? Powinna była z nim

zostać, zapewnić, że chce go zrozumieć i trzymać

w ramionach dopóki nie wyrzuciłby z siebie strasz­

liwego bólu, jaki w nim wyczuwała.

Ten ból miał w oczach wpatrzonych w sufit.

Przerażający, rozdzierający serce ból, który przeni­

kał ją do głębi. A potem, kiedy wyczerpany, leżąc

na niej, rozluźnił się na chwilę, był tak bliski ujaw­

nienia swych uczuć, że wstąpiła w nią nadzieja.

I wówczas zerwał się, zamknął w sobie i odgrodził

od niej murem.

To właśnie bolało.

Odruchowo otarła łzy z policzków i pociągnęła

nosem. Po tym wszystkim zamknął się przed nią!

-A niech cię - szepnęła - przede mną się nie

ukryjesz.

Drżącymi palcami wykręciła jego numer. Usłyszała

automatyczną sekretarkę.

-Jack, proszę cię, podnieś słuchawkę. Wiem, że

tam jesteś. Muszę z tobą porozmawiać. Proszę cię,

podnieś słuchawkę. Czekam. Jack, na litość boską...

- Głos się jej załamał i dla uspokojenia nerwów

wciągnęła głęboko powietrze. - Jack, zadzwoń do

mnie, proszę. - Podała mu swój numer, odłożyła

słuchawkę, wczołgała się do łóżka i czekała.

Rano zobaczyła na parkingu motor, a więc Jack

jest w szpitalu i prędzej czy później musi go spotkać.

background image

52

SMAK ŻYCIA

Miała nadzieję, że raczej później. Przyjęła raport

z nocnej zmiany i zamknęła się w swoim pokoju.

Nie doceniła go jednak. Usłyszała pukanie do

drzwi i po chwili w pokoju było już ich dwoje.

Podniosła głowę i zmusiła się do spojrzenia mu

w oczy. To, co w nich zobaczyła, zmroziło ją.

Nie owijał w bawełnę.

- Kathleen, przepraszam. Naprawdę nie wiem, co

jeszcze mógłbym powiedzieć.

Przez dłuższy czas milczała, patrząc mu badawczo

w twarz, ale nie dostrzegła na niej ani śladu jakichkol­

wiek emocji. Zastygła maska bez wyrazu. Czy to ten j

człowiek poprzedniego wieczoru stracił całkowicie .

panowanie nad sobą? Nie, nie całkiem. Rozładował j

napięcie w jedyny sposób, jaki toleruje społeczeństwo

ceniące sobie nieokazywanie słabości, ale nawet wów-

czas zapanował nad prawdziwymi uczuciami. Co

jednak wywołało ten gwałtowny wybuch?

- Prawdę mówiąc, Jack, nie chcę twoich przeprosin

- odpowiedziała spokojnie. - Tak naprawdę zależy

mi, żeby dowiedzieć się: dlaczego?

- Może dlatego, że jestem zimnym, cynicznym

i egoistycznym łotrem bez odrobiny przyzwoitości?

- Nie - potrząsnęła głową. - Przykro mi, ale to nie

przejdzie.

Zaśmiał się gorzko.

- Nie zostawisz mnie, do cholery, w spokoju?

Wyczuwając jego coraz większe rozdrażnienie, wy­

cofała się nieco.

- Chciałam pomóc - powiedziała miękko. - A mi­

mo to winna ci jestem przeprosiny. Przyparłam cię do

muru. Przepraszam... - Położyła mu rękę na ramieniu

i pod palcami wyczuła naprężone mięśnie.

- Jak możesz mnie dotykać! - wychrypiał. - Kath-

leen, do jasnej cholery, zgwałciłem cię!

background image

SMAK ŻYCIA

53

- Nie. To nie był prawdziwy gwałt. Chyba prze­

czuwałam, co się wydarzy, kiedy poszłam za tobą po

schodach. Ponoszę taką samą winę jak ty, a może

większą. Przecież byłam trzeźwa! - Uniosła dłoń do

jego twarzy, jednak opuściła ją. - Jak twoja głowa?

Uśmiechnął się smętnie.

- Dziękuję, nieźle. Nie piłem już po twoim wyjściu.

- Westchnął. - Powinienem się wytłumaczyć, tak?

Patrzyli na siebie nie spuszczając wzroku. W pew­

nej chwili w głębi granitowych oczu dostrzegła ży­

czliwość i szacunek.

- Dziś wieczorem... Możesz przyjść do mnie? Oko­

ło siódmej? Ugotuję coś do zjedzenia.

Zawahała się. Jej serce biło coraz szybciej. Co

może się wydarzyć, gdy będzie z nim sam na sam

w tej odludnej stodole? Jakie by nie były jego wczo­

rajsze problemy, wciąż nie zostały rozwiązane. Czy

zwariowała?

- Będziesz zupełnie bezpieczna.

- Wczoraj też tak twierdziłeś.

Przełknął ślinę z wyraźnym trudem i umknął

spojrzeniem.

- Trudno oczekiwać, żebyś uwierzyła mi po tym,

co się wczoraj wydarzyło, a mimo to możesz mi

zaufać. Mam w domu coś, co chciałbym ci pokazać.

- Akwaforty?

Uśmiechnął się zdawkowo.

- Głównie fotografie. Trochę rysunków. I parę

innych rzeczy.

- Zgoda.

Szybko podniósł na nią wzrok i wpatrywał się

szeroko otwartymi z niedowierzania oczyma.

- Przyjdziesz?

Skinęła głową.

- Czy to błąd?

background image

54 SMAK ŻYCIA |

- Nie - zapewnił żywo i tym razem mu uwierzyła.

Podszedł do drzwi.

- Muszę już iść. Anthony Craven przyszedł znów

na fizjoterapię. Obiecałem przyjąć go osobiście, a po­

nadto chcę pobrać do analizy trochę plwociny, by ,

upewnić się, czy nie ma infekcji. A mówiąc o infe­

kcjach, chciałbym cię uspokoić, nie musisz niczego się

obawiać, łącznie z ciążą.

Zastygła ze zdumienia. Poznała nową stronę

z pełnej tajemnic księgi, jaką jest Jack Lawrence.

Wiedziała, że nie użył kondomu, więc musiało

to znaczyć, że nie jest w stanie jej zapłodnić.

Czy o to chodziło? Czy Anthony Craven przy­

pomniał mu, że nie może mieć dzieci? Nie, przy­

jmował przecież w ciągu tygodnia inne dzieci i wszy­

stko było w porządku. A mimo to powiedział

przecież... Pokręciła głową i wstała. Wieczorem

się dowie. Musi tylko do niego dotrwać. To będzie

długi dzień...

W istocie okazał się nie tylko długi, lecz i praco­

wity, pełen dramatów i tragedii, które całkowicie

przesłoniły osobiste problemy.

Po rozmowie z Jackiem była bez przerwy zajęta

kolejnymi skomplikowanymi złamaniami, przerażo­

nymi dziećmi i zdenerwowanymi rodzicami. Dopiero

po drugiej było spokojniej i miała już zamiar pójść na

lunch, kiedy przed wejściem z piskiem zahamował

samochód. Wyskoczył z niego mężczyzna i wyciągnął

ze środka kobietę. Na wpół niosąc, wlókł ją w stronę

oddziału.

Kathleen zawołała o pomoc i szybko wybiegła

do nich.

- Co się stało?

- Straciła przytomność. Powiedziała, że ją boli,

zeszła z drabiny i upadła. O Boże, co z nią?

background image

SMAK ŻYCIA

55

Portier przywiózł wózek, na którym ułożyli kobietę

i szybko zawieźli na reanimację.

- Amy, sprowadź doktora Lawrence'a - poleciła

mijanej na korytarzu dziewczynie.

-Tak, siostro.

Kathleen usłyszała odgłos szybkich kroków Amy

i chwyciła stetoskop. Serce kobiety biło, ale nieregu­

larnie.

- Bierze jakieś leki? - spytała towarzyszącego męż­

czyznę.

Zaprzeczył głową.

- Pigułki antykoncepcyjne?

- Nie. Jestem po wasektomii.

- Ile ma lat?

-Trzydzieści siedem... Prawie trzydzieści osiem.

- To pana żona?

-Tak. Jestem Brian Thompson. Żona ma na

imię Angie.

Pojawiła się Amy.

- Doktor Lawrence już idzie.

- Dobrze. Dziękuję. Amy, pójdź z panem Thomp­

sonem i dowiedz się wszystkiego o jego żonie, proszę,

a potem zobacz, czy mamy jej kartę zdrowia. W rejes­

tracji ci pomogą.

W chwilę po odejściu Amy i pana Thompsona

przyszedł Jack.

- O co chodzi?

- Ból w klatce piersiowej, nagły, o ile wiem, zapaść.

Teraz ma arytmię, chyba migotanie przedsionków

-poinformowała go, rozbierając jednocześnie kobietę

do pasa. Potem przygotowała wszystko do monitoro­

wania akcji serca.

Jack gwizdnął cicho.

-Ładny pasztet! Zdecydowanie ma migotanie

przedsionków. Myślę, że to zawał.

background image

56 SMAK ŻYCIA

Kathleen kiwnęła głową.

- Spróbujmy, czy to pomoże.

- Ustawił defibrylator i kazał jej odsunąć się.

Kiedy przycisnął elektrody do klatki piersiowej, ciało

kobiety wygięło się i opadło, a linia na monitorze

natychmiast wróciła do normalnego, sinusoidalnego

rytmu.

- Na razie nieźle. Weź trochę krwi do analizy

i zaczniemy od streptokinazy. Może to ją podtrzyma.

Kto ma dziś dyżur?

- Jesus Marumba. Zaraz go tu ściągnę.

Podeszła do ściennego telefonu, poprosiła centralę

o zawiadomienie lekarza i wróciła do pacjentki.

Ta zaś wyglądała naprawdę rozpaczliwie - skórę

miała zimną, wilgotną i szarą.

Kathleen spojrzała na Jacka. Pokręcił głową.

- Ma jakąś historię choroby?

-Mąż nic nie wspominał, a przecież powinien

wiedzieć.

Do pokoju wśliznęła się Amy.

- Według jej dokumentacji od paru miesięcy cho­

dziła na wizyty do doktora Marumby. Mąż nic o tym

nie wie.

Jack i Kathleen wymienili spojrzenia.

- Co mu powiedziałaś?

- Nic - odparła zaniepokojona Amy. - Zanim

poszłam do rejestracji, spytałam go, czy żona przy­

chodziła tu do jakiegoś lekarza. Odpowiedział, że nie.

Potem z nim nie rozmawiałam. Powiedziałam mu

tylko, że spróbuję się czegoś dowiedzieć.

- W porządku, Amy. Co prawda ona nadal nie

odzyskała przytomności, ale jej mąż mógłby tu wejść

na chwilę, prawda? - spojrzała pytająco na Jacka,

który skinął głową.

- Przyprowadzę go - oświadczyła Amy i zniknęła.

background image

SMAK ŻYCIA

57

Zapadła długa cisza, przerywana jedynie cichym

sykiem tlenu w masce przyłożonej do twarzy pani

Thompson.

Wciąż patrzyli na siebie i Kathleen stwierdziła, że nie

jest w stanie oderwać od Jacka oczu. Wstrząsnęło nią,

kiedy w jego wzroku pojawiła się nie skrywana czułość.

Opuściła wreszcie oczy poruszona wspomnieniem

intymnie splecionych ciał. Spojrzała na monitor.

- To naprawdę nie jest prawidłowy wykres - po­

wiedziała opanowanym tonem.

- Nie jest - przyznał, rzuciwszy nań okiem. - Zo­

baczymy, co powie Marumba.

Ten jednak nie zdążył przyjść. W parę sekund po

wejściu Amy z panem Thompsonem jego żona do­

znała drugiego, rozległego ataku serca. Pomimo de­

sperackich wysiłków musieli w końcu zrezygnować.

Kathleen spojrzała na Jacka z rozpaczą.

- Miała dopiero trzydzieści siedem lat. To cholerna

niesprawiedliwość.

- Samo życie - westchnął krótko. - Przynajmniej

się nie męczyła.

- To lepsze, niż wiedzieć, niż mieć czas, żeby się

przygotować?

- Nie można się przygotować. Można tak myśleć,

ale to nieprawda. I nie ma znaczenia, od kiedy się

o tym wie.

Mocno pchnąwszy wahadłowe drzwi, wyszedł na

korytarz i skierował się do swego pokoju.

Amy zakasłała znacząco.

- Siostro, jej mąż jest w izbie przyjęć.

Kathleen spojrzała na nią pustym wzrokiem.

- Co? Ach, tak. Dziękuję, Amy. Czy mogłabyś tu

zostać przez chwilę? Pójdę z nim porozmawiać.

Wyszła na korytarz wypatrując, czy w oddali nie

zobaczy jeszcze Jacka. Co miał na myśli? Nie było

background image

58

SMAK ŻYCIA

wątpliwości, że mówił o czymś, czego sam do­

świadczył.

Czy to był jego problem? Spojrzała na zegarek. Za

trzy godziny się dowie.

Wieczorem włożyła dżinsy i koszulową bluzkę.

Czuła się głupio, wiedząc, że Jack natychmiast zro­

zumie dlaczego zakryła się od stóp do głów, była

jednak przekonana, że pomoże to zakreślić pewne

granice. Nagle uświadomiła sobie, że nie tylko ona,

ale on także potrzebuje czasu, by przetrawić ten

incydent.

Nie powstrzymało jej to od zrobienia makijażu:

lekki cień na powiekach, wytuszowane rzęsy i odro­

bina perfum u nasady szyi dopełniły stroju.

Zastała Jacka przed domem. Zajmował się bar-

becue. Na jej widok uniósł dłoń w geście powitania

i podszedł do samochodu.

Była zadowolona, że są na dworze, daleko - by tak

rzec - od miejsca zbrodni. Wysiadła, a on pocałował

ją lekko w policzek. Poczuła mrowienie, dogłębnie

świadoma dotyku jego dłoni na swoim ramieniu.

- Dziękuję, że przyszłaś. Nie byłem tego pewny.

- Przecież obiecałam - przypomniała mu z wymu­

szonym uśmiechem.

- Powinienem był wiedzieć, że się nie wycofasz.

Zachichotała nerwowo.

- To cała ja. Walczę do upadłego jak terrier. Mój

problem polega na tym, że nie wiem, kiedy przestać.

Nieświadomie pieszcząc kciukiem jej ramię, patrzył

na nią z uśmiechem, który dodał jego spojrzeniu nieco

ciepła.

- Chodźmy jeść - powiedział niskim głosem. - Za­

kładam, że nie jesteś wegetarianką?

background image

SMAK ŻYCIA

59

- No cóż, jest piątek, i porządna katolicka dziew­

czyna, taka jak ja...

Rzucił jej badawcze spojrzenie.

- Mówisz serio? Mogę z łatwością przygotować coś

innego.

Rozbroił ją.

- Masz szczęście, bo nie jestem dobrą katoliczką

- wyznała z uśmiechem. - Rodzina ciągle mnie nama­

wia, żebym się ustatkowała i dochowała licznej dzia­

twy, ale na samą myśl o tym dostaję dreszczy.

Spojrzał na nią z osobliwym wyrazem twarzy.

- Powinnaś. Masz odpowiednią dozę uczuć i po­

czucia humoru, a ponadto tę cudownie życzliwą

otwartość na innych. Byłabyś wspaniałą matką.

Podniosła na niego zdumione oczy.

- Okropną. Nie mam najmniejszego zamiaru zre­

zygnować z pracy zawodowej, żeby zmieniać pieluchy.

- Chyba nie tylko o to chodzi - odparł sztucznie

lekkim tonem.

Zmarszczyła brwi.

- Masz dzieci?

Jego twarz znów przybrała, budzący w niej lęk,

dziwny wyraz.

- Nie - rzucił krótko i podszedł do rusztu.

No cóż, dwa kroki naprzód, trzy kroki w tył.

Zbliżyła się do niego i z uznaniem pociągnęła

nosem.

- Pachnie wspaniale. Co to jest?

-Kurczę tikka po indyjsku. Mogłabyś przypil­

nować? Pójdę po sałatkę.

- Jasne. Pomóc ci w czymś?

Potrząsnął głową.

- Co ci przynieść do picia?

- Coś zimnego, bez alkoholu. Będę jeszcze prowa­

dzić samochód.

background image

60

SMAK ŻYCIA

- Woda mineralna?

Skinęła głową i obserwowała, jak szedł do domu.

Tak samo jak ona, i zapewne z tych samych powo­

dów, ubrał się w dżinsy i koszulę, co i tak nie miało

chyba żadnego znaczenia, bo liczyło się tylko to, co

mówiły ich oczy. Ożywiało ją każde jego spojrzenie,

z wyjątkiem chwil, gdy na jego twarzy pojawiał się

ten dziwny wyraz i coś w niej zamierało.

Cierpliwości, uspokajała się. Obróciła kurczaka.

Do dziewiątej, nim komary wygnały ich z dworu,

nie było mowy o poprzednim wieczorze.

Stali w kuchni, wkładając brudne naczynia do

zmywarki, kiedy jej uwagę przyciągnął wiszący na

widocznej ścianie salonu obrazek w prostej sosnowej

ramce. Był to szkic postaci wykonany ołówkiem,

niestarannie pokolorowany, z wyraźnym podpisem:

Tatuś. Mimo oczywistego amatorstwa był to rysunek

pełen życia i spodobał się Kathleen. Wskazała na

niego trzymanym w ręku nożem.

- Kto to narysował?

Przeniósł wzrok na obrazek i znowu poczuła od­

dalanie się Jacka.

- Mój syn.

Zaczyna się, pomyślała. Powolutku, bardzo ostroż­

nie odłożyła nóż na stół.

- Rozumiem.

- Naprawdę?

- Nie. W rzeczywistości nie rozumiem. Opowiedz

mi o nim, Jack. -I po chwili ciszy dodała: - Powiedz

coś, na litość boską!

Skinął głową, wyciągnął do niej rękę i zaprowadził

do salonu. Usiedli na kanapie naprzeciw obrazka.

Po chwili zaczął mówić, bardzo cichym i dziwnie

bezbarwnym głosem, który był dla niej najlepszym

dowodem, jak wiele go to kosztowało.

background image

SMAK ŻYCIA

61

- Nazywał się John. Urodził się szesnaście lat

temu. Podczas pierwszej zimy zdaliśmy sobie sprawę,

że coś jest z nim nie w porządku. Odbywałem wtedy

staż na pediatrii i poradziłem się swego szefa. Obejrzał

go, przeprowadził szereg badań i zdiagnozował cystis

fibrosis.

Kathleen zamknęła oczy. Wszystko ułożyło się

w całość: fachowa fizjoterapia Anthony'ego Cravena

i sposób, w jaki zareagował...

-Tak czy owak, z czasem stało się oczywiste, że

John wymaga więcej czasu i opieki, niż Gwen skłonna

była mu poświęcić. Pewnego dnia wróciłem ze szpitala

do domu i zastałem synka samego, w rozpaczliwym

stanie. Leżał na podłodze w salonie, był głodny

i płakał rozdzierająco. Gwen zostawiła list, wyjaś­

niając, że dłużej nie jest w stanie wytrzymać. Chciała

mieć więcej dzieci, ale ja już zdecydowałem się poddać

wasektomii. Spieraliśmy się o to bez końca, jednak

nie ustąpiłem. Ona też. Do rozwodu kontaktowaliśmy

się jedynie poprzez adwokatów, a potem nie dała

znaku życia.

- Nigdy?

- Ani słowa, przez wszystkie te lata.

- Ile miał wtedy lat?

- Niecałe dwa.

Poczuła łzy pod powiekami.

- Dobry Boże, jak można zrobić coś takiego?

Jack wzruszył ramionami.

- Bóg jeden wie. W każdym razie zadzwoniłem

do mego szefa, wziąłem trochę urlopu, a moi rodzice

natychmiast zgodzili się zaopiekować Johnem; niech

Bóg im pobłogosławi. Przeprowadziliśmy się do

nich, choć oznaczało to dłuższy dojazd do pracy

i spędzanie wszystkich dyżurów w szpitalu. I tak

żyliśmy, dopóki nie skończył dziewięciu lat. Czułem,

background image

62 SMAK ŻYCIA

że John potrzebuje więcej niezależności, i rodzice też;

mama się trochę postarzała i zaczęła zapadać na

zdrowiu. Przeniosłem się do Manchesteru i zatrud­

niłem jako gospodynię emerytowaną pielęgniarkę,

która podczas mojej nieobecności stosowała fizjo­

terapię. I tak, we dwójkę, udawało się nam utrzymać

go w dobrym stanie.

Przerwał. Kathleen z obawą czekała na ciąg dalszy.

- Mimo rygorystycznego przestrzegania wszy­

stkich zaleceń jego stan zaczął się jednak pogarszać.

Wdało się przewlekłe zapalenie płuc i coraz więcej

czasu spędzał w szpitalu. Był na liście do transplan­

tacji płuco-serca, ale nie znalazł się odpowiedni daw­

ca. Zmarł trzy lata temu. Miał trzynaście lat.

Umilkł, z zadumą wpatrując się w rysunek, a Ka­

thleen zacisnęła powieki, by powstrzymać napływa­

jące łzy.

To nieodwracalne... Nie ma znaczenia, od kiedy

się o tym wie... Biedny człowiek. Biedny, nieszczęś­

liwy człowiek.

Usłyszała zgrzyt zapalniczki i otworzyła oczy.

Z odchyloną na oparcie kanapy głową wpatrywał się

w obrazek. Płakał.

- Nadal mi go brakuje - powiedział cicho. - Był

tak wielką siłą napędową mego życia, że kiedy od­

szedł, zabrał ze sobą coś ze mnie. Zawsze wiedziałem,

że umrze, ale kiedy to się stało... Upłynęło dużo

czasu, nim naprawdę przyjąłem to do wiadomości.

Myślałem, że się już z tym pogodziłem, jednak ten

chłopiec wczoraj...

Odwrócił głowę w jej stronę.

- Przepraszam cię.

Dotknęła jego policzka, wciąż wilgotnego od łez,

i zagryzła wargi, by powstrzymać własne.

- Nie wiem, co powiedzieć.

background image

SMAK ŻYCIA

63

- Nie mów nic. Po prostu pozwól mi przytulić cie

do siebie.

Odłożył papierosa do popielniczki i otworzył ra­

miona, w które wtuliła się, obejmując go mocno.

Nie była pewna, kiedy ta niema pociecha zmieniła

się w coś innego. Jeśli w ogóle się zmieniła. Może po

prostu narastało to stopniowo, wchłaniając wszystkie

ich emocje. Zaczął gładzić jej plecy i ramiona,

a w końcu wplótłszy dłonie we włosy podtrzymał jej

głowę i zapamiętale całował.

Z cichym jękiem przywarła do niego. Natychmiast

uwolnił ją z objęć i odsunął się, oddychając ciężko.

- Wybacz mi, nie planowałem tego.

Czuła niedosyt, ale instynkt samozachowawczy

działał jeszcze wystarczająco silnie. Odsunęła się rów­

nież i odetchnęła głęboko.

- Powinnam wracać do domu.

- To może być mądra decyzja. - Ochrypły, pełen

namiętności głos drażnił jej nerwy.

Wstała i podeszła do drzwi, nie odważywszy się

spojrzeć za siebie. Po chwili usłyszała, że wstał.

- Odprowadzę cię do samochodu - oświadczył.

- Będziesz tu podczas weekendu? - spytała, już

stęskniona kontaktu z nim i wyczuwając, że Jack

znowu, cegła po cegle, buduje wokół siebie obronny

mur.

- Nie, wyjeżdżam. Wrócę w poniedziałek.

Ostatnia cegła zamknęła mur.

Po wyjeździe z wioski rozpłakała się.

Być może jego linie obrony zostały nietknięte,

ale jej zostały całkowicie przełamane przez człowieka,

którego ledwo znała, a mimo to kochała z całego

serca.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

W głębi duszy wiedziała od dawna, że pewnego

dnia spotka kogoś, kto będzie dla niej znaczył więcej

niż kariera zawodowa i z kim założy rodzinę.

Teraz, złośliwym zrządzeniem losu, mężczyzna wy­

brany z milionów innych nie tylko nie mógł dać jej

dzieci, ale nie miał najmniejszego zamiaru wchodzić

w żaden trwały związek, nie mówiąc już o małżeństwie.

W istocie wątpiła, by zaangażował się chociaż

w coś tak nieformalnego jak romans. W każdym

razie, na pewno nie w taki, który tradycyjnie za

romans się uważa.

Minął tydzień, nim ponownie zaproponował jej

pójście na drinka. Było to w porze lunchu, pod koniec

drugiego tygodnia jego pracy w szpitalu. Pogardzając

sobą za to, że tak bardzo chce z nim być, poszła.

Siedzieli, pijąc bezalkoholowe piwo i jedząc sałatkę

z krewetek, w przydrożnym pubie, skąd można było

wezwać ich w każdej chwili do szpitala, otoczeni

tłumem współpracowników. Trudno byłoby nazwać

to randką, jednak w głębi serca wierzyła, że tak jest.

Z zainteresowaniem obserwowała towarzyskie za­

lety Jacka i jego zachowanie wobec kolegów.

Był błyskotliwym gawędziarzem, dowcipnym, o os­

trym języku. Zupełnie nie przypominał nieszczęśliwe­

go człowieka sprzed tygodnia.

Niech prawdziwy Jack Lawrence podniesie rękę, ,

pomyślała i smętnie uśmiechnęła się w duchu. To były

background image

SMAK ŻYCIA

65

dwie strony jego osobowości. Oczywiście, nie wy­

kluczające się wzajemnie, ale zapewne stanowiące

i tak tylko część człowieka o wielu twarzach, w któ­

rym się zakochała.

Obserwowała więc i słuchała, a kiedy zostali we­

zwani do szpitala, do małej dziewczynki, która spadła

z drzewa, łamiąc obie ręce i nogę, pokazał się także

z innej strony.

Pracowali ramię przy ramieniu, porozumiewając

się gestem lub jednym słowem w prawie absolutnej

ciszy, przewidując wzajemnie swe kolejne ruchy.

Stwierdziła, że jest nie tylko kompetentnym fachow­

cem, posiadającym umiejętność współpracy, lecz tak­

że człowiekiem wrażliwym. Cierpliwie uspokajał prze­

rażoną dziewczynkę, dodając jej otuchy. Po wyekspe­

diowaniu jej na salę operacyjną zdjął maskę i uśmiech­

nął się.

- Tworzymy dobry zespół - oznajmił.

Kathleen rozpromieniła się z dumy i szczęścia.

Zbierała się na odwagę, by zaprosić go na obiad

podczas weekendu, kiedy zerknął na zegarek.

- Ben jest tutaj, prawda? Muszę już iść. Dziś

wieczorem mam być w Yorkshire.

- Yorkshire?

Skinął głową.

- Jutro schodzę do jaskiń.

Na myśl, że znów wyjeżdża, poczuła rozczarowa­

nie, ale gdy tylko dotarł do niej sens jego słów, cała

zesztywniała.

- Schodzisz do jaskiń? - Aż zapiała lekko i szybko

opanowując się dodała: - Czy to niebezpieczne?

Roześmiał się.

- Tylko dla frajerów. To jest fantastyczne. Mam

parę wspaniałych zdjęć. Pokażę ci któregoś dnia.

A teraz muszę znaleźć Bena, bo już wyjeżdżam.

background image

66 SMAK ŻYCIA

Przez weekend czytała książki o grotołazach, a ra­

czej, jak odkryła, o speleologii, jednak wcale jej to nie

uspokoiło.

- Jasna cholera! - podsumowała, przyglądając się

fotografii, na której zabłocony grotołaz w mokrym

kombinezonie i hełmie tkwił w ciemnej szczelinie,

o jakieś pięć centymetrów węższej od niego. Szczelinę

nazwano eufemistycznie rozpadliną.

Zadrżała. Jak się umiera, będąc zduszonym między

dwoma skałami setki metrów pod ziemią? Przewróciła

kartkę. Kolejna fotografia przedstawiała człowieka

zawieszonego na końcu stumetrowej liny. Była to

demonstracja techniki jednej liny.

- Cholera jasna! - powtórzyła i odłożyła książkę.

- Dlaczego musiałam zakochać się w maniakalnym

samobójcy?

Rzuciła się do sprzątania, aby nie myśleć o Jacku

wiszącym na końcu liny nad mulistą szczeliną, gdzieś

pod ziemią w Yorkshire.

W poniedziałek pojawił się z otartą skórą na

jednym policzku, dumny jak paw. Przedziwne, ale

była wściekła na niego, że przeżył, podczas gdy

ona przez cały weekend była jedynie strzępkiem ne­

rwów. By ukryć kłębiące się w niej uczucia, unikała

go jak ognia.

Dopiero o wpół do jedenastej spotkali się w pokoju

lekarskim.

-

Dzień dobry, moja piękna! Jak udał się weekend?

- Wspaniale, dziękuję - skłamała. - A tobie?

- Fantastycznie! Wspaniałe warunki. Trochę się

podrapałem. Były dwa dość długie zejścia, a wejście

na górę jest zawsze trudniejsze! - Pociągnął łyk kawy

i skrzywił się. - O rany, to jest obrzydliwe. Masz tu

samochód?

Potwierdziła.

background image

SMAK ŻYCIA

67

- Czy moglibyśmy w porze lunchu wyskoczyć do

sklepu, żeby kupić jakieś przyzwoite urządzenie? Po­

jechałbym motorem, ale jest tak obładowany linami,

że chyba nic więcej się na nim nie zmieści.

- Pojechałeś do Yorkshire na motorze? - nieomal

krzyknęła.

- Oczywiście! Po to jest motor. Szybkość, wol­

ność, łatwość przemieszczania się i piekielnie dużo

radochy!

Prawie to samo można powiedzieć i o tobie, po­

myślała z przekąsem, patrząc na figlarny dołeczek

towarzyszący jego uśmiechowi, jednak rozsądnie mil­

czała.

Nowy ekspres do kawy stał się przebojem dnia dla

całego personelu, wpadającego w wolnych chwilach

na kawę.

-A kto płaci za kawę? - spytała, wymieniając

kolejny filtr.

Wzruszył ramionami.

- Ja. A niech to, jest tego warta. Piliście tu truciznę!

Zmarszczyła nos i poklepała lekko zbiornik.

- Hmm. Przeżyliśmy na niej całe lata.

- Cóż, widać jesteście bardziej odporni. Mnie by

ona zabiła w ciągu miesiąca.

-Wątpię, skoro nie wykończyło cię jeszcze jeż­

dżenie motorem i łażenie po jaskiniach. Prowadzisz

zachwycające życie.

Roześmiał się.

- Po prostu emocjonujące. Skalkulowane ryzyko,

odpowiednie środki bezpieczeństwa, dobre wyposaże­

nie... Zupełnie jak lotniarstwo...

- Jak co? - spytała z zamierającym sercem.

- Lotniarstwo. No wiesz, kiedy...

- Rzucasz się ze skały, wisząc na papierowych

skrzydłach - weszła mu w słowo. - Szaleństwo.

background image

68 SMAK ŻYCIA

- Wcale nie papierowych i zwykle nie ze skały.

Tym niemniej to ogromna przyjemność. Nadzwyczaj

radosne przeżycie, unosić się nad ziemią, wolny jak

ptak...

-Taak. Gdyby Bóg chciał, żeby ludzie latali...

- Dałby im skrzydła - dokończył. - Powinnaś być

w tym dobra.

- Hmm? - Uniosła pytająco brwi.

- W lataniu - wyjaśnił - bo jesteś aniołem, Kath.

-I uchyliwszy się przed jej ciosem wyszedł, machając

ramionami.

- J a ci dam anioła - wymamrotała z uśmiechem,

bo spodobało się jej, że nazwał ją Kath.

Po południu zaprosił ją na kolację.

-Mógłbym pokazać ci zdjęcia jaskiń - zapro­

ponował.

- Zwariowałeś? - Kath wzdrygnęła się. - Po co

miałabym oglądać, jak się przeciskasz przez wąskie

szczeliny? Nie, dziękuję.

Zesztywniał.

-Trudno, może innym razem. - Odwrócił się

i poszedł w kierunku swego pokoju.

-Jack, poczekaj! - Zatrzymała go. - Odmowa

dotyczyła tylko zdjęć jaskiń. Po prostu skóra mi od

nich cierpnie. Wolę nie wiedzieć, co robisz tam, pod

ziemią.

Twarz mu się rozjaśniła, a usta rozciągnęły w krzy­

wym uśmiechu.

- Tak naprawdę, to nie jest tak źle. Niektóre groty

są piękne, ale nie musisz ich oglądać, jeśli nie chcesz.

To był tylko pretekst. Myślałem, że bez tego się nie

zgodzisz.

- Dlaczego? - Spojrzała na niego ze zdumieniem.

-Dlaczego? - Parsknął gorzko. - Być może ze

zdrowego rozsądku, po pierwszym razie.

background image

SMAK ŻYCIA

69

Rumieniec oblał jej twarz na wspomnienie tego, co

się wówczas stało, zachichotała nieco sztucznie.

- Och, przestań, Jack. Oboje wiemy, że to się nic

powtórzy.

- Naprawdę? - spytał miękko.

- T a k - stwierdziła stanowczo. - Nie zapominaj,

że teraz już cię znam. Jesteś na to zbyt uczciwy.

- Więc co się stało wtedy?

Dotknęła rany na jego policzku.

- Byłeś zraniony, a ja przypiekałam cię gorącym

żelazem.

- Nie musiałaś przypiekać zbyt mocno - przypo­

mniał. - Ale masz moje słowo, że nie stanie się nic bez

twojej inicjatywy.

Roześmiała się, z podekscytowania tracąc nieco

oddech.

- T o się nazywa zwalaniem odpowiedzialności,

panie doktorze.

- Oczywiście - oparł z szelmowskim uśmiechem.

- Zawsze jest szansa, że o tym zapomnisz. O siódmej

trzydzieści?

Nie oparła się temu uśmiechowi.

- Dobrze.

- Widzę, że się już urządziłeś. - Kath rozglądała

się z uznaniem po salonie Jacka.

- Niezupełnie. Zawiesiłem po prostu obrazy. Po­

winienem chyba zorganizować jakieś zasłony, ale i tak

nigdy ich nie zaciągam, więc zostawiłem to na później.

Wyszedł z kuchennej części pomieszczenia i pod­

szedł do niej.

- Usiądźmy na chwilę, zanim lasagne będzie go­

towe.

Posadził Kath na kanapie obok siebie, pochylił się

ku niej, uśmiechnął i spojrzał w oczy. Przez chwilę

background image

70 SMAK ŻYCIA

wytrzymywała jego spojrzenie, jednak kiedy poczuła

żywsze bicie serca, odwróciła wzrok.

- Nie chcę być oskarżona o sprowadzanie cię na

manowce - ostrzegła miękko i po chwili usłyszała

parsknięcie.

Oparł się wygodnie o kanapę.

- Też coś! - powiedział z udawanym oburzeniem

i Kath zachichotała.

- Idiota. No to, gdzie są te zdjęcia?

- Przecież nie chciałaś ich oglądać?

- Kobieta zmienną jest. Teraz chcę.

- Po prostu starasz się zmienić temat.

- To przynieś je jak najszybciej.

Z przeciągłym westchnieniem uniósł się i podszedł

do stojącej naprzeciw sosnowej serwantki. Otworzył

dolne drzwiczki i wyjął stos albumów.

- Rany boskie, to wszystko jaskinie?

Roześmiał się.

- Nie. Mam wiele zdjęć Johniego. Ostatnim razem

tak się złożyło, że ci ich nie pokazałem.

Po obejrzeniu zdjęć jaskiń zjedli kolację.

Obawy Kathleen, że oglądanie zdjęć syna może

rozstroić Jacka, nie sprawdziły się. Zachowywał się

swobodnie i śmiał się, wspominając historie związane

z różnymi fotografiami. Jedynie ostatni album, ze

zdjęciami Johna w szpitalu, robił przygnębiające wra­

żenie. W miejsce uśmiechu, uprzednio wciąż obecnego

na twarzy dziecka, tak łudząco podobnej do Jacka,

pojawiła się rezygnacja i odwaga, a w oczach wyraz

dojrzałej mądrości.

-Kocham to zdjęcie - powiedział miękko Jack.

- To było ostatnie, jakie zrobiłem. Umarł następnego

dnia, wczesnym rankiem. - Na sąsiedniej stronie było

nieszpitalne zdjęcie chłopca, śmiejącego się serdecznie,

z głową odrzuconą do tyłu, promieniującego życiem

background image

SMAK ŻYCIA

71

i energią. - Kiedy nachodzi mnie chandra, patrzę na

to - ciągnął półgłosem, wodząc palcem po konturach

twarzy na fotografii. - Przypomina mi, że choć jego

śmierć była tragedią, to życie pełne było radości

i śmiechu. Spędziliśmy razem wiele wspaniałych chwil.

Tego nikt nam nie odbierze.

Przez jakiś czas nie odzywał się, patrząc w prze­

strzeń. Nagle zamknął album i wstał.

- Spacer?

Drogą dojazdową doszli do ścieżki, która zapro­

wadziła ich do mostku na zakolu potoku. Stali na

nim, przyglądając się z góry bystremu nurtowi i przy­

słuchując pluskowi wody na kamieniach. Po chwili

Jack wziął Kath w ramiona.

- Będziesz krzyczeć, jeśli cię pocałuję? - zamruczał

miękko.

W odpowiedzi stanęła na palcach i przywarła

do niego.

Z cichym westchnieniem pochylił głowę i powoli,

delikatnie zaczął ją całować. Poruszona przedłużają­

cym się zetknięciem ich warg odsunęła się. Tak łatwo

byłoby...

- Muszę wracać do domu - oświadczyła stłumio­

nym głosem.

Ze zrozumieniem uścisnął jej ramię i odprowadził

do samochodu.

- Dziękuję za uroczy wieczór - pożegnała go,

czując nagle, że bardzo chce tu zostać.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł cicho.

Przez chwilę stali bez ruchu i w narastającym

napięciu wpatrywali się w siebie. Aż nadto świadoma

kłębiących się w nim namiętności oraz słabnącego

w niej samej oporu, a także pamiętna jego obietnicy,

że zaczeka na jej inicjatywę, wzięła głęboki oddech

i wsiadła do samochodu.

background image

72 SMAJK ŻYCIA

Jack wyciągnął w bok ramiona i zamachał nimi.

Wybuchnęli oboje śmiechem rozpraszającym napię­

cie.

- Jesteś złośliwą bestią - powiedziała czule. - Do­

branoc, Jack.

Jego poczucie humoru okazało się pomocne jeszcze

wielokrotnie w ciągu najbliższych dni. Kiedy tylko

napięcie między nimi narastało, rozładowywał je żar­

tami i autoironią, tak że byli w stanie zapanować nad

narastającą namiętnością.

Kathleen zdawała sobie sprawę, że jest to tylko

granie na zwłokę, jednak z każdym dniem coraz lepiej

rozumiała tego zagadkowego mężczyznę, który za­

władnął jej myślami.

Nadal irytował ją jego niedbały ubiór, luźny kra­

wat, zawsze rozpięte górne guziki koszuli, a także

beztroski uśmiech i docinanie jej w obecności współ­

pracowników, choć nie była jedynym obiektem jego

ironii, bo dokuczał wszystkim. W rzeczy samej, gdyby

ją oszczędzał, byłoby bardziej widoczne, że ich sto­

sunki mają szczególny charakter.

Z zawodowego punktu widzenia nigdy jednak

nie miała najmniejszych zastrzeżeń. Miał dużą in­

tuicję, był szybki w myśleniu i stanowczy, jego

działania były celowe i efektywne, a sposób bycia

budził zaufanie pacjentów. Często żartował z nimi,

aby ich uspokoić, jednocześnie nie tracąc auto­

rytetu.

Podobał się jej taki styl pracy i obserwując go

doszła do wniosku, że jest on w tym mistrzem. Nie

tylko mistrzem, ale i sztukmistrzem, bo potrafił do­

strzec i pokazać zabawne strony każdej sytuacji,

nawet gdy z pozoru wydawało się to absolutnie

niemożliwe.

background image

SMAK ŻYCIA

73

Nigdy nie dowcipkował bezdusznie ani ordyna­

rnie, a jego żarty zawsze trafiały w dziesiątkę, choć

często były złośliwe. Na ile złośliwe dowiedziała

się dopiero w następnym tygodniu, kiedy zastępo­

wała siostrę z nocnej zmiany, na wspólnym z nim

dyżurze.

Była to niezwykle spokojna noc. Jack został we­

zwany do szpitala dopiero nad ranem i został już, jak

twierdził, żeby znowu nie musieć przyjeżdżać. Spędza­

li więc wczesne godziny sobotniego poranka na nie­

zobowiązującej pogawędce w pokoju personelu.

W pewnej chwili zadzwonił telefon.

Kathleen podniosła słuchawkę, słuchała przez

chwilę, potem zadała kilka pytań i skończywszy roz­

mowę ciężko westchnęła. Jack uniósł pytająco brwi.

- Kobieta z krwotokiem. Żąda konsultacji gineko­

loga, zanim nie wykrwawi się na śmierć. Jest tylko

jeden problem.

- Jaki?

- Rejestratorka sądzi, że to mężczyzna.

W oczach Jacka zapaliły się figlarne ogniki.

- Na pewno? No, no...

Wstał leniwie i wolnym krokiem wyszedł na ko­

rytarz.

- Idziesz ze mną, Irlandko? Może być niezła

zabawa.

- Ojejku - mruknęła i poszła za nim.

Podejrzana „kobieta" miała silny makijaż i prowo­

kacyjnie obcisłą suknię do połowy uda z czar-

no-złotego lureksu. Na głowie miała gęstwinę drob­

nych loczków, spiętych dość niesymetrycznie na czub­

ku. Trzymała się za brzuch, zwijając się przekonująco

z bólu. Szczególnie godne uwagi były jednak pantofle

na niezwykle wysokich obcasach, wieńczące nogi

w złocistych rajstopach.

background image

74 SMAK ŻYCIA .['

- Niezłe nogi - skomentował z uznaniem Jack

i pochylił się do recepcjonistki.

- Ten facet w sukience... Jak się nazywa?

- Panna Queenie Butcher, przynajmniej tak twie­

rdzi.

Parsknął śmiechem, a Kathleen zagryzła wargi.

- Jack, nie możesz...

- Patrz tylko. Pani Butcher, proszę - powiedział

wyraźnie i „pacjentka" wstała.

- Panna Butcher - poprawił, wdzięcząc się.

- Przepraszam. Panno Butcher, zechce pani pójść

ze mną, proszę.

Kathleen powstrzymała się od okrzyku zdziwienia

widząc, że Jack prowadzi ją do małej sali operacyjnej

na końcu korytarza.

- Proszę położyć się i odpowiedzieć na parę pytań,

to zobaczymy, co możemy dla pani zrobić. Kiedy

zaczęły się problemy?

Kath podziwiała Jacka, że potrafi zachować powa­

gę. Sama odwróciła się tyłem i udając, że poprawia

coś na stoliku z narzędziami zagryzała wargi do krwi,

żeby nie wybuchnąć śmiechem. W końcu Jack skoń­

czył wywiad i wstał.

-Dobrze. Siostro Hennessy, proszę przygotować

panienkę... pacjentkę do badania. Zadzwonię z recep­

cji po jakiegoś ginekologa. Myślę, że trzeba umoco­

wać nogi pasami.

I zostawił ją z tym samą!

Przypominając sobie nie używaną od ćwierćwiecza

procedurę, nakryła pacjenta kocem, a potem uniosła

kolejno nogi i umocowała w strzemionach, unierucha-

miając w ten sposób kawalarza, aż do finału przed-

stawienia.

Wyszła po Jacka. Znalazła go w pokoju pielęg-

niarek, w towarzystwie ginekologa, Jake'a Huntera.

background image

SMAK ŻYCIA

7 5

- Wszystko przygotowane, Irlandko?

Uśmiechnęła się sceptycznie.

- Cóż, zrobiłam, co chciałeś.

- Wspaniale. Chodźmy, Jake, postraszmy go trochę.

- Jesteś zupełnie pewny? - spytał podejrzliwie Jake,

przeciągając ręką po miękkich włosach. - To znaczy,

głupio by było, gdyby ona naprawdę była...

- Naprawdę nie jest, Jake - zapewniła go Kath-

leen. - Chyba że przeżyła niebezpieczne dla życia

wypadnięcie narządów.

Jake roześmiał się.

- Dobra. Wchodzę do gry.

- Chodźmy - ponaglił ich rozbawiony Jack.

- Sprawdźmy, jak daleko jest skłonny się posunąć.

Niestety, w ogóle nie był skłonny posunąć się dalej.

Kiedy weszli, starał się usilnie uwolnić drugą nogę.

Jack położył zdecydowanie dłoń na jego goleni

i bez wysiłku go przytrzymał.

- O co chodzi, panienko? - spytał jedwabistym,

uspokajającym głosem. - Nie zrobimy ci krzywdy.

Dlaczego uciekasz?

Desperackim ruchem zdjął perukę i spojrzał na

nich błagalnie.

- Słuchajcie, to był tylko żart. Nie gniewajcie się.

Przecież nic złego się nie stało. Przyjaciel założył się

ze mną, że nie dacie się wpuścić w maliny.

Jack roześmiał się.

- Powiedz mu, że miał rację. Nie zwiodłeś nawet

recepcjonistki, ale podoba mi się twoje wyposażenie.

Bardzo ładne.

- Dzięki, złotko - promieniał z dumy. - To mój

kostium sceniczny. Śpiewam w klubie dla gejów.

Zawsze, kiedy tylko zechcesz, możesz wstąpić na

drinka. Być może - przesunął z uznaniem wzrokiem

po figurze Jacka - dałbym się nawet namówić...

background image

76 SMAK ŻYCIA

Jack parsknął zduszonym śmiechem i spokojnie

dodał:

- Dziękuję za komplement, ale nie. Ładuję się

wyłącznie prądem zmiennym. Formalnie - uwolnił

nogę „pacjenta" - powinienem teraz wezwać policję,

żeby zaaresztowali cię za marnotrawienie środków

państwowej służby zdrowia dla żartu, ale coś ci

powiem. Odstąpię od tego, jeśli złożysz darowiznę

na Fundusz Badań nad Cystis Fibrosis. - Roześmiał

się szeroko. - Żeby ci pokazać, jaki miły jestem

naprawdę.

Mężczyzna zsunął się z fotela, wbił stopy w panto­

fle na wysokich obcasach i nałożył perukę.

- Jasne. Proszę. - Poszperał w wyszywanej perłami

wieczorowej torebce i wyjął banknot dwudziestofun-

towy. - Czy mogę je tu zostawić?

Jack wziął banknot i znowu roześmiał się.

- Co za wspaniałomyślność! To bardzo uprzejmie

z twojej strony.

- Do usług, złotko. - Wygładzając spódnicę wy-

maszerował. Odwrócił się jednak w drzwiach i szel­

mowsko puścił do Jacka perskie oko.

Ten odmrugnął, a Kathleen z oburzenia zamknęła

oczy.

- Panie Lawrence, to pana powinna zaaresztować

policja za wymuszanie pieniędzy pod groźbą.

Otoczył ją ramieniem i zaśmiał się do Jake'a.

- Kawy?

- Słyszałem, że macie nowy ekspres.

- Wieści szybko się rozchodzą - przyznała sucho

Kath. - Lepiej pójdę go przygotować.

W środę, kiedy Kathleen wróciła do pracy po

swoich wolnych dniach, wciąż jeszcze wspominano

sobotni incydent.

background image

SMAK ŻYCIA

77

- Szkoda, że mnie nie było - żalił się Ben Brad

shaw. -Mnie nigdy coś takiego się nie przydarza. Nic,

tylko krew i flaki.

- Oj, jaki biedny chłopiec - z udawanym współ­

czuciem drażniła go Kath. - Nie przejmuj się.

W trzecim boksie jest paznokieć do usunięcia. To

ci poprawi humor.

Zmarszczył nos.

- Stopa czysta?

Zachichotała.

- Nie sądzę. Aż tyle szczęścia to nie masz! Amy

Winship tam jest. Pomoże ci.

Westchnął i spokojnym krokiem udał się koryta­

rzem w stronę boksu, pogwizdując pod nosem.

Kathleen wróciła do swego pokoju. Zastała w nim

Jacka, siedzącego w fotelu z filiżanką kawy w ręce.

Wzięła ją od niego i wypiła do końca.

- Pyszna. Dzięki.

Zaśmiał się i przyciągnąwszy ją bliżej, posadził na

kolanach.

- Zapłacisz mi za to. Bardzo mi smakowała.

Próbowała usiąść wygodniej, ale unieruchomił ją

w silnym uścisku.

- Nie rób tego, Irlandko, bo podnosi mi się ciś­

nienie - zamruczał jej w ucho. - A teraz, podziękuj

mi jak grzeczna dziewczynka.

Odchyliła się, opierając rękę na jego piersi, i z po­

wagą spojrzała mu w oczy. Zastygła pod ich inten­

sywnym spojrzeniem, czując pod palcami bicie jego

serca. Miała wrażenie, że ta chwila będzie trwać

wiecznie. Nagle jednak usłyszała głośne pukanie do

drzwi i okrzyk zakłopotania.

- Bardzo przepraszam...

Zerwała się na równe nogi i obróciła, walcząc

z rumieńcem.

background image

78

SMAK ŻYCIA

- W porządku, Amy. Pan Lawrence właśnie wy­

chodzi.

Zrzuciła stopy Jacka z biurka i spojrzała na niego

wyczekująco.

Podniósł się, uśmiechnął do obu kobiet bez cienia

zakłopotania i skierował do drzwi.

Amy obserwowała go z otwartymi ustami. Dopiero

po jego wyjściu zwróciła się do Kath.

-Doktor Bradshaw pytał, czy mogłaby pani

przyjść. Mówił coś o moim dbaniu o septykę.

- Septykę czy aseptykę?

- Powiedział, że septykę - powtórzyła niepewnie.

Kathleen jęknęła w duchu.

- Dobrze, Amy. Wytłumaczę ci wszystko jeszcze

raz.

Ben miał rację. Aseptyka w wykonaniu Amy wo­

łała o pomstę niebios. Po południu Kath zgromadziła

wszystkie młodsze pielęgniarki w jednym z gabinetów

zabiegowych, aby uzupełnić ich braki szkoleniowe.

Pod koniec intensywnej musztry miała wrażenie, że

opanowały zasady. Miała też nadzieję, że nie zapom­

ną ich wkrótce.

Szkolenie odwlekło rozmowę z Jackiem. Na jego

szczęście, bo ponosiła ją wściekłość. Kiedy jednak

zobaczyła go później na korytarzu, ruszyła za nim.

Weszli do jego pokoju.

- Ty... - zaczęła, unosząc palec w oskarżycielskim

geście i urwała, kiedy chwycił ją w ramiona i uniósł

w górę.

- Przepraszam, najdroższa.

- Nie mów do mnie najdroższa! Znowu to robisz!

Postaw mnie natychmiast i, na litość boską, zachowuj

się!

Uwolnił ją z objęć, cofnął się o krok i przyglądał

z namysłem.

background image

SMAK ŻYCIA

7 9

- Jesteś naprawdę w złym humorze, prawda?

- Zły humor to za delikatne i nieadekwatne okreś­

lenie - warknęła ze złością. - Czy ty w ogóle zdajesz

sobie sprawę, w jak krępującej sytuacji mnie po­

stawiłeś? Zostać przyłapaną in flagranti z własnym

szefem?

- In flagranti? - Roześmiał się z niedowierzaniem.

- Droga moja, siedziałaś mi na kolanach!

Prychnęła z dezaprobatą, co wywołało jego chi­

chot.

- Och, Irlandko, jesteś cudowna, kiedy się wście­

kasz...

- Nie bądź protekcjonalny! - wybuchnęła. - Cięż­

ko pracowałam, żeby zdobyć szacunek tych ludzi,

a tobie jednym gestem udało się poderwać moją

reputację...

- Chwileczkę, moja śliczna. Nie zrobiłem niczego,

absolutnie niczego, co mogłoby narazić na szwank

twój autorytet wśród współpracowników. Ujawniłem

jedynie trochę ludzkich cech w twym nieskazitelnym

obrazie. Rozchmurz się, staruszko. Dlaczego nie mo­

glibyśmy być razem?

W tym właśnie był cały problem. Powoli podniosła

na niego oczy.

- Nie widzę przeszkód, ale nie jesteśmy, prawda?

Po krótkiej chwili odwrócił wzrok.

- Nie. Masz rację. Przepraszam, że wprawiłem cię

w zakłopotanie.

Przez resztę dnia zachowywał się uprzejmie lecz

z dystansem i nie zaproponował spotkania wieczorem

ani podczas weekendu.

Przyszedł do niej w poniedziałek rano do boksu,

który właśnie sprzątała.

- Cześć! - Uśmiechnął się z zażenowaniem. Masz

chwilkę czasu?

background image

80

SMAK ŻYCIA

- Jasne. Co sobie zrobiłeś?

- Nie najlepiej wylądowałem na lotni. Często

mi się to zdarza, ale tym razem było gorzej niż

zwykle.

Westchnęła.

- Zaraz zobaczę. Usiądź na leżance i podciągnij

nogawkę. Mam nadzieję, że nogi masz czyste?

- Bezczelna - wymamrotał i podciągnął się na

brzeg leżanki.

Bardzo ostrożnie zdjęła but i skarpetkę.

- Hmm - skomentowała enigmatycznie.

- Hmm? Powinnaś powiedzieć: biedactwo, otoczę

cię teraz Czułą Troskliwą Opieką.

- Sam się otocz CTO - warknęła. - Nie oczekuj

współczucia. Każdy, kto jest wystarczająco stuknięty,

żeby rzucać się ze skały...

Zatrzepotał ramionami, a ona dała mu klapsa

w nogę.

- Siedź cicho i spokojnie. Mam ci założyć elastycz­

ną skarpetkę czy nie?

-Tak, siostro, proszę. Przepraszam, siostro.

Spojrzała na niego surowo.

- Uwielbiam, kiedy jesteś wobec mnie brutalna

- powiedział namiętnym głosem, puszczając do niej

perskie oko. - Uderz mnie jeszcze.

-Jack, zamkniesz się, na litość boską, czy mam

zawołać Amy Winship i Joego Reynoldsa, żeby się

tobą zajęli?

Wzdrygnął się i teatralnie wywracając oczy, zakrył

usta dłonią.

Z samozaparciem zignorowała go i włożyła mu

odpowiedni rozmiar skarpetki na stopę, a potem

podciągnęła na kostkę.

- Gotowe. No i jak?

- Ciasno.

background image

SMAK ŻYCIA

81

- Po to jest.

- Dzięki. Jesteś aniołem.

- Nie podlizuj się. To do ciebie nie pasuje.

Roześmiał się z desperacją.

- T o co mogę zrobić? Nie wolno mi tego...

- To znaczy czego?

-Tego... - Wyciągnął ręce i przyciągnął ją do

siebie, dotknął wargami jej ust i pocałował tak, że

zabrakło jej tchu.

Odsunęła się i przytknęła palce do swych ust.

- Nie powinieneś był tego robić - wycedziła ze

złością.

- Widzisz? Nie umiem cię przekonać. - Włożył

ostrożnie skarpetkę oraz but i kuśtykając wyszedł.

To był kolejny trudny tydzień. W piątek po połu­

dniu nie mogła doczekać się końca zmiany, by wresz­

cie pójść do domu i cierpieć w samotności. Poszła do

pokoju personelu, zrobiła sobie kawę i ciężko opadła

na krzesło.

- Zmęczona?

Podskoczyła i nieomal wylała gorącą kawę na

spódnicę.

-Może trochę. - Obserwowała jego kroki. Wciąż

lekko utykał, jednak znacznie mniej niż na początku

tygodnia.

- No to co będzie w ten weekend? - spytała bez

zastanowienia. - Włażenie w dziury, czy rzucanie się

ze skał?

- Wycieczka z namiotem.

- Zwyczajna wycieczka? - wykrzyknęła z niedo­

wierzaniem.

Wzruszył ramionami.

- Kostka musi wrócić do normy, zanim będę mógł

robić coś innego. Chciałbym zobaczyć wybrzeże

w północnym Norfolk, koło Blakeney.

background image

82 SMAK ŻYCIA

- To piękna okolica - stwierdziła z tęsknotą w gło­

sie. - Spodoba ci się.

Przez moment zawahał się, potem spojrzał jej

w oczy.

- Pojedź ze mną.

- Słucham?

- Słyszałaś.

Serce zabiło jej niespokojnie, a wargi nagle wy­

schły. Wiedziała, o co ją prosi, i znała swoją od­

powiedź.

- O której wyjeżdżamy?

Uśmiechnął się.

- O piątej. I nie bierz dużo bagażu, bo pojedziemy

motorem.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Za kwadrans piąta Kath nabrała poważnych wąt­

pliwości. W tym momencie nie miało już dla niej

znaczenia, że przejście do następnego etapu w stosun­

kach z Jackiem wydawało się nieuniknione. To na

myśl o jeździe motorem ogarniało ją przerażenie.

Zamknęła oczy i rzuciła się na łóżko. Serce waliło

jej jak oszalałe, a mokre od potu ręce drżały. Każdego

tygodnia przez oddział przewijały się ofiary wypad­

ków motocyklowych, wiele z nich w ciężkim stanie,

niektóre nie do uratowania. Chyba zwariowałam,

pomyślała.

Zerwała się i podbiegła do okna. Może Jack jeszcze

nie wyjechał od siebie? Może zdążę zadzwonić i przy­

znać, że stchórzyłam, i że z nim nie jadę? Niech sobie

kpi i żartuje, ale przynajmniej nie będę musiała... O,

do licha, pomyślała, widząc jak wielki motocykl

zatrzymuje się na podjeździe. Wyglądał przerażająco

- olbrzymi, opływowy i na pewno niezmiernie szybki.

Nie mogę tego zrobić, szamotała się z myślami.

Jednak Jack już dzwonił do drzwi.

- Co się stało? - spytał z troską. - Jesteś blada jak

papier.

- Nic - odparła. - Jestem gotowa.

- Przymierz to - powiedział, wyciągając ku niej

torbę. - To mój stary kombinezon, z czasów gdy

byłem chudy jak szczapa. Spodnie będą za długie,

a w kurtce chyba utoniesz, ale to niezłe zabezpieczenie

background image

84 SMAK ŻYCIA I

w razie wywrotki. Mam też dla ciebie garnek na

głowę. - Śmiejąc się podał jej kolorowy kask.

W razie wywrotki!? Jak on może mówić o tym tak

lekko? Struchlała.

- Przymierz.

Drżącymi rękoma wcisnęła kask na głowę. Opusz-

czona osłona sprawiła, iż momentalnie poczuła się jak

w zamknięciu. Jack ujął kask i lekko potrząsnął,

sprawdzając, czy nie jest zbyt luźny. Pasował dobrze.

Jednak Kathleen zerwała go z głowy, chciwie łapiąc

powietrze.

- Niedobry? Zbyt ciasny?

- Nie, to ta rzecz z przodu. Czuję, że się duszę.

- Ależ tam są otwory wentylacyjne!

Przymierzyła znowu. Miał rację, mogła oddychać,

ale tylko gdy zamknęła oczy i nie widziała plastikowej

szyby tuż przed nosem!

- Dobrze, idę się przebrać w kombinezon. Co

jeszcze będzie potrzebne?

-Dżinsy, bawełniana koszulka, szorty, bielizna...

Masz jakieś wysokie buty? Idealne byłyby skórzane,

do kolan.

- Zimowe, na płaskim obcasie. Mogą być?

Skinął głową.

Zabrała torbę z kombinezonem i poszła do sy­

pialni. Skórzane spodnie były za luźne w pasie, a no­

gawki zdawały się nie mieć końca. Ale w biodrach

pasowały idealnie, opinając ją opiekuńczo. Kurtka

też była ogromna. Pocieszała się jednak, że podczas

wypadku to nie jej własna skóra pójdzie na pierwszy

ogień.

- No i jak? - Przyglądał się krytycznie. - Chyba

ujdzie? Gdzie są twoje rzeczy?

Wskazała na niewielką kupkę. Skinął głową z wy- i

raźnym zadowoleniem.

background image

SMAK ŻYCIA 85

- Jesteś pierwszą kobietą, która wie, co to znaczy

podróżować bez zbędnego bagażu. Świetnie. A teraz

siadaj i daj mi nogi.

Z chirurgiczną precyzją obciął po dziesięć centy­

metrów z każdej nogawki.

- Co masz pod kurtką? - indagował surowo.

- Bawełnianą bluzkę.

- To za mało. Włóż długi sweter. Trzeba chronić

nerki przed wiatrem. Zapakuję te rzeczy do ba­

gażnika.

Kończyła się przebierać, gdy wrócił.

- A co ze śpiworem i całą resztą? - spytała.

- Wszytko już gotowe. Tylko ciebie mi brak.

- Jack, ty stary romantyku! - zdobyła się na kpinę.

Uśmiechnął się wolno, leniwie.

- Czy ja wiem, może i nim jestem. Chodźmy, nieźle

byłoby dojechać za dnia.

Poszedł przodem. Kathleen zamknęła drzwi i scho­

wała klucz do torebki.

- Możesz gdzieś ją upchnąć?

- Jasne. - Wcisnął torebkę do bocznego bagażnika

i zatrzasnął oporną pokrywę. - Zamontowałem ci

w kasku mikrofon i słuchawki. Możesz słuchać mu­

zyki, a gdybyś chciała coś powiedzieć, naciśnij tutaj.

Zarzucił nogę na siodełko. Ściągnął maszynę z pod­

pórek i balansując motocyklem między szeroko roz­

stawionymi nogami, czekał aż Kathleen nałoży kask

i naciągnie ogromne rękawice.

- Słyszysz mnie? - zabrzmiało nagle w słucha­

wkach.

Kiwnęła głową. Wyszczerzył się za plastikową

osłoną.

- Naciśnij przełącznik i powiedz: „Tak, Jack!"

- Tak, Jack.

Zaśmiał się.

background image

86 SMAK ŻYCIA

- No, to wskakuj.

Przełknęła ślinę i usiadła za nim. Ustawił jej stopy

na podpórkach i zażądał, by mocno trzymała go

w pasie. Ale akurat do tego nie musiał jej zachęcać.

Przywarła kurczowo do jego szerokich pleców. Na

próżno jednak starała się zrelaksować, i gdy motor

przechylił się na zakręcie, uchwyt jej zamienił się

w szczęki imadła. Po chwili motor zwolnił, a później

stanął przy krawężniku.

- Dasz radę? - spytał.

-Tak... jestem tylko przestraszona.

- Wciśnij przycisk.

- O... już, słyszysz mnie?

Odwrócił się i cierpliwie pokazał jej jeszcze raz, jak

się obsługuje interkom.

- A teraz mów, co cię gryzie - zażądał.

- Po prostu nigdy jeszcze tego nie robiłam - od­

parła i wzruszyła lekko ramionami.

- Pojedziemy wolno. Trzymaj się mnie i balansuj

ciałem tak jak ja.

Przytaknęła bez przekonania i pojechali dalej. Za­

ciskając kurczowo powieki, przywarła do kierowcy

i przycisnęła policzek do osłony, jaką dawały jego

plecy. Łagodna muzyka wypełniła kask i gdyby nie

pęd, mogłaby udawać, że jest w domowym fotelu.

Skierowali się na północ. Po kilku minutach nabra­

ła nadziei, że przeżyje tę podróż, ale gdy tylko wjechali

na autostradę, motor gwałtownie przyśpieszył. Prze­

raźliwa wizja ześliźnięcia się z siodełka stała się nagle

bardzo realna. Bez zastanowienia przywarła mocniej

do Jacka. Poczuła, jak śmieje się w jej objęciach.

- Uwielbiam być miażdżony w uścisku twoich ud.

Ale to fatalnie wpływa na krążenie - usłyszała na tle

muzyki. - Bardzo mi trudno prowadzić tego rumaka

ze zdrętwiałymi do cna nogami.

background image

SMAK ŻYCIA

87

Zawstydzona zwolniła uścisk i próbowała rozluź­

nić nogi.

- Po prostu poddawaj się ruchowi, Irlandko. To

nic trudnego. Skąd wiesz, może ci się nawet spodoba?

Nic z tego, pomyślała zrezygnowana. Później jed­

nak powoli zaczęła się rozluźniać. Nie zdarzyło się nic,

co by potwierdzało jej strachy i lęki. Zmysły stały się

bardziej podatne na bodźce wcześniej nie dostrzegane.

Ciepło promieniujące od jego ciała. Twarde mięśnie

pod palcami. Lekkie ocieranie ud o siebie podczas

manewrów. Także krajobraz zaczął wywierać swój

czarodziejski wpływ. Szarpiący ubrania wiatr z tor­

tury zmienił się w przjemność.

- Żyjesz? - spytał, gdy już dojechali.

Zaśmiała się z zażenowaniem.

- Nie miałam pojęcia, że taka ze mnie klucha.

Przepraszam.

- Chyba po prostu widziałaś zbyt dużo. Na dro­

gach pełno jest wariatów, a większość z nich trafia na

nasz oddział. Jednak, jeśli zachować elementarne

środki ostrożności, jest się prawie bezpiecznym

- uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Prawie!

- Nic nie jest bez wad - wzruszył ramionami.

- Chcesz już coś zjeść?

- Nie, dziękuję - potrząsnęła głową.

Rozglądała się wokół. Znajdowali się na niskim

wzgórzu, a w oddali widać było światła łodzi na

morzu. Wokoło nie było żywego ducha.

- W jaki sposób ten farmer zgodził się na nasz

pobyt tutaj?

- Och, to tylko mój wdzięk osobisty.

Zachichotała. Patrząc na jego szeroki uśmiech,

była gotowa w to uwierzyć.

- Ile musisz dorzucić do tego wdzięku?

background image

88

SMAK ŻYCIA

- Dziesięć gwinei. - Śmiał się już na całego.

- Tak dużo? Ależ mogliśmy mieć pole biwakowe

za połowę!

- Tak tęsknisz do tłumów?

- No... nie - pokręciła głową.

Wstał gwałtownie.

- Wyjmę namiot. Nie wydaje się, aby miało padać,

ale lepiej być przygotowanym - wyjaśnił, widząc jej

zdziwione spojrzenie.

- Chyba i tak byłby potrzebny do spania?

- Nie. Jeśli tylko uda się tego uniknąć. Spanie

w namiocie to tak, jakby się spało z mydłem i mokrą

gąbką w kosmetyczce zamkniętej na suwak. Ohyda.

Najlepsza rzecz na biwaku to sen pod gołym niebem.

- Pomóc ci?

- Dam sobie radę - pokręcił głową.

W ciągu kilku minut namiot był gotów. Był mały

i, istotnie, nie wyglądał solidnie, mógł zaledwie sta­

nowić ochronę przed deszczem. Obserwując, jak roz­

pakowuje bagaże, zastanawiała się, czy pozostawi

jej wybór, czy też przyjmie za oczywiste, że będą

spać razem.

I co dalej, zastanawiał się Jack. Diabli wiedzą, po

co ją tu przywiozłem? Żałował tego zaproszenia właś­

ciwie od momentu, kiedy mu się wyrwało. Nie wie­

dział, jak Kath się zachowa. Pewnie zacznie wrzesz­

czeć, gdy skorek wpełznie jej do śpiwora. A śpiwory?

Połączyć je suwakami, czy nie? Czego się spodziewać?

Zapowiedział wcześniej, że tym razem do niej należy

cała inicjatywa, ale jeśli ona sama szybko czegoś nie

zrobi, to będzie ciężko! Pragnął jej coraz bardziej. I to

nie tylko ciała, choć nic jej nie brakowało. Przeszył

go dreszcz oczekiwania. Zaklął z cicha. To było coś

więcej niż tylko ciało. Ale tego akurat nie chciał

background image

SMAK ŻYCIA

89

analizować. Zaczynała się przebijać przez szczelną

osłonę, jaką zbudował. Stawała się ważna. A to już

było złe samo w sobie. Na dodatek wiedział, że nie

zdoła tak po prostu odejść. Czemu, do diabła, ranił

ją zatem? Taka była miła i zabawna. Ostra jak

brzytwa, ale bez złośliwości. Właściwie jedyną jej

wadą było nieustanne zainteresowanie jego osobą.

Ba, ale jak to wszystko rozegrać? Poprzedni raz

przyniósł tyle złego. Aż dziwne, że jej nie zraził do

końca życia! Przyłapał się na dawno zapomnianej

nerwowości, całkiem jak nastolatek przed rozbieraną

randką.

Zapalił. Koniec papierosa jarzył się w półmroku.

Cały czas obserwowała go, sprzątając po posiłku. Co

ona sobie myśli?

Powinien odwieźć ją do domu, zanim znowu wpra­

wi w zakłopotanie ich oboje. Zaciągnął się głęboko.

Będzie musiał coś zrobić. Zdecydować się na coś.

A może po prostu wręczyć jej śpiwór i zaproponować

skorzystanie z namiotu?

Skończył palić i podszedł do motoru. Nagle po­

tknął się i zaklął cicho.

- Czy to znowu kostka? - spytała.

- Tak - uciął.

Rozciągnął na ziemi płachtę i rzucił na nią

śpiwory. Widziała, jak próbuje rozruszać staw, krzy­

wiąc się z bólu.

- Siadaj, zrobimy masaż - poleciła, podchodząc

bliżej.

- Nie, nic mi nie jest - zaprotestował.

- Jack, zamknij się - zganiła go dobrotliwie, cze­

kając aż usiądzie. - Znowu spuchło - zauważyła,

ściągając but i rozpinając nogawkę skórzanego kom­

binezonu. - Nie dałeś jej odpocząć.

background image

90 SMAK ŻYCIA

Oparł się na łokciach i obserwował, jak delikatnie

ale stanowczo ułożyła jego stopę na podołku i maso­

wała po kolei wszystkie obolałe mięśnie. Po kilku

minutach pochyliła się nagle i cmoknęła go w kostkę.

Jednocześnie dłoń, jakby samochcąc, wśliznęła się

wyżej i masowała teraz mięśnie łydki.

Usłyszała gwałtownie wciągnięty oddech. Usiadł

i lekko wziął ją w objęcia.

-Irlandko...?

-Już myślałam, że nigdy się nie zdecydujesz

- szepnęła.

W gęstniejącym mroku usłyszała jeszcze tłumione

westchnienie, a później pochylająca się nad nią głowa

zasłoniła jaśniejące gwiazdy. Ciepłe i jędrne wargi,

o posmaku przesiąkniętej dymem kawy, muskały jej

usta lekko, drażniąco. Wsunęła mu palce we włosy,

oddając pocałunek. Uległa długo trzymanym na wo­

dzy emocjom i aż jęknęła, a Jack rozluźnił uścisk. Lecz

jej chodziło o coś wręcz przeciwnego. Przywarła do

jego ciała, gorączkowo szukając dłońmi nagiej skóry.

- Poczekaj - wyszeptał ochryple.

Szybko, nieposłusznymi palcami spiął razem oba

śpiwory. W chwilę później, te same niezdarne ręce

walczyły gorączkowo z guzikami, suwakami, ręka­

wami. Tak, jakby ubrania płonęły na nich. Wyda­

wało się, iż trwa to wieki, zanim znowu wziął ją

w objęcia.

Zetknięcie naskórków wywołało dreszcz. Przecią­

gała dłońmi po gorącej, gładkiej skórze pleców aż po

biodra, czując wibrujące mięśnie. Jęknęła, gdy otoczył

ją ramionami i poczuła na sutkach dotyk jego owło­

sionej piersi. Dotknęła wargami miękkiej skóry w za­

głębieniu obojczyka i odurzył ją słony smak potu.

Rytm jego serca, dudniącego tuż koło jej piersi, czuła

także dotykając wargami pulsu na szyi.

background image

SMAK ŻYCIA

91

Jedną pierś schował całą w swej wielkiej dłoni,

drażniąc kciukiem stwardniały sutek, drugą objął

ustami, ssąc głęboko. Na wpół łkanie, na wpół śmiech

wyrwało się z gardła Kathleen.

- Jack... - wykrztusiła. Przesunął usta niżej, piesz­

cząc, drażniąc, zwodząc tak długo, że aż próbowała

wymykać się rozkoszy.

Przez moment zdawało się, że wszystko potoczy się

jak poprzednio. Jednak w chwilę później jego wargi

spoczęły na spragnionych ustach i przestała się za­

stanawiać. Otoczyła go w talii nogami, zamykając jak

w potrzasku. Powoli, niezmiernie delikatnie i ostroż­

nie, wśliznął się do środka.

Ale to nie wystarczyło. Czekała przecież tak długo.

Teraz chciała więcej, o wiele więcej. Zaczął się poru­

szać, najpierw powoli, a potem, wraz z płynącymi od

niej ponagleniami, coraz szybciej, aż nagle wszystko

rozbłysło. Tysiące kolorowych, wybuchających

gwiazd sprawiło, że była bezbronna w jego objęciach.

- Wszystko w porządku? - spytał mrukliwie po

dłuższej chwili.

Odwróciła ku niemu głowę, dotykając w ciemności

pochylonej twarzy.

- Oczywiście, czemu miałoby być inaczej?

Gardłowy śmiech przeszedł w głębokie westchnie­

nie.

- Chciałem być delikatny, Bóg mi świadkiem, że

chciałem. Ale potrafisz jednym gestem wymazać dwa­

dzieścia pięć lat ćwiczeń w samoopanowaniu.

- Dwadzieścia pięć? Wcześnie zaczynałeś!

- Nie, niezupełnie. Wszystko było zgodnie z pra­

wem.

Oparta na łokciu spoglądała na niego w słabym

świetle gwiazd, przeprowadzając szybkie obliczenia.

background image

92 SMAK ŻYCIA

- Niemożliwe, abyś miał czterdzieści jeden lat!

- Prawie.

- Musisz być jak dobre wystałe wino. - Położyła

się znowu z westchnieniem.

Schowali się pod śpiwory przed rosą i owadami.

Z głową przytuloną do ramienia, bawiła się w zamyś­

leniu włosami na jego piersi. Kochała tego mężczyznę,

ale byłoby błędem mówić mu o tym. Nie spodziewała

się też kiedykolwiek dowiedzieć, co on czuł w stosun­

ku do niej. Pożądanie, oczywiście. Inaczej nie leżeliby

teraz razem. Ale te zdumiewająco opiekuńcze gesty,

które były równie miłe, co intrygujące. Nie miała

wątpliwości, że miłość musiała pójść ich śladem. Ale,

czy on się do tego przyzna, to zupełnie inna sprawa.

Uniósł drugie ramię i położył jej rękę nisko na

biodrze, zataczając od niechcenia drobne łuki. W mil­

czącym pytaniu potarł wargami o jej brwi i czoło. Bez

wahania oddała pocałunek.

Obudzili się, mając nad głowami czyste błękitne

niebo i wspaniałe słońce. Ubrali się szybko, rzeczy

sprzątnęli do namiotu, a Jack schował motor wśród

drzew. Później poszli polnymi dróżkami do najbliż­

szej, odległej o trzy kilometry, wsi. W małej kafejce

kupili gorące bagietki oraz kawę, a potem zajadali,

siedząc na wydmach i spoglądając na morze. Ranek

spędzili polując na wyrzucane przez fale skarby. Jack

znalazł ciekawie poskręcany pień, oszlifowany i wy­

polerowany przez wodę i piasek. Stwierdził, że będzie

świetnie wyglądał nad kominkiem i postanowił zabrać

go ze sobą. Po lunchu pojechali do Blakeney. Po­

płynęli łodzią, by obejrzeć foki, zaś wieczorem przy­

rządzili nad ogniskiem barbecue z parówek i warzyw.

Umyli się szybko, a później leżeli razem pod nocnym

niebem i znowu sięgali do gwiazd.

background image

SMAK ŻYCIA

93

Kathleen obudziła się w środku nocy i stwierdziła,

że Jack leży obok wyciągnięty na plecach. Koniec

papierosa oświetlał mu twarz, gdy zaciągał się głęboko.

- Nie możesz spać? - spytała łagodnie.

Długo, bardzo długo milczał, wreszcie wypuścił

wielki kłąb dymu i odwrócił ku niej twarz.

- Tylko nie próbuj szaleć za mną, Irlandko. Jeden,

choćby najwspanialszy weekend jeszcze o niczym nie

świadczy.

Stłumiła ból, wmawiając sobie, że on po prostu nie

odkrył, nie zdążył odkryć własnej miłości.

- Jasne, czemu miałabym szaleć? - spytała zdziwio­

na, wpatrując się w gwiazdy.

- Powiedziałaś, że mnie kochasz.

Zaskoczył ją. Czyżby rzeczywiście powiedziała to

na głos? W duchu ciągle powtarzała, ale żeby głośno...

- Ach, to! - zaśmiała się lekceważąco. - Nie bierz

wszystkiego, co mówię, tak dosłownie. To było pod

wpływem chwili. Poza tym - dodała - pamiętaj, że

jestem porządną katolicką dziewczyną. Muszę się

ustatkować, urodzić gromadkę dzieci, a ty nie jesteś

odpowiednim kandydatem.

Papieros znowu gwałtownie zajarzył się w cie­

mności.

- Pewno, że nie jestem - mruknął ze złością, wcis­

kając niedopałek w ziemię. - Postaraj się o tym nie

zapominać!

-Ale za to jesteś całkiem niezły w łóżku - po­

chwaliła go bezczelnie.

Zaśmiał się niedowierzająco.

- Czy to jest zaproszenie?

- Kto wie, spróbuj.

Znowu wziął ją w ramiona, namiętnie całując. Tym

razem jednak, gdy ziemia się pod nimi rozstąpiła,

a niebo spadło na głowy, pamiętała, że musi milczeć.

background image

94 SMAK ŻYCIA

Przywarła głową do jego ramienia, zacisnęła usta i nic

nie powiedziała.

Ten najwspanialszy weekend zakończył się jednak

zupełnie niewspaniale. Jack odwiózł ją do domu, ale

zaledwie miał cierpliwość zaczekać, aż wejdzie do

środka. Odjechał prawie bez słowa. A od poniedział­

ku znów traktował ją jak zwykłego członka zespołu.

Całkiem przyjacielsko i uprzejmie, ale bez najmniej­

szego nawet śladu intymności.

Prawdę mówiąc, to nawet podczas weekendu trud-

no było dopatrzyć się intymnych gestów - poza

momentami, gdy się kochali. Wtedy tak, intymności

było w bród, fizycznej i emocjonalnej także. Ale tylko

wtedy. Co gorsza, czuła że nawet te okruchy były

wbrew jego woli, że powstrzymałby się, gdyby tylko

wiedział, jak to zrobić. A teraz, po powrocie, za­

chowywał się z jeszcze większym dystansem niż po­

przednio. Jakby próbował odzyskać pole, utracone,

gdy pozwolił jej zbytnio się zbliżyć.

Jeśli tak właśnie było, los mu sprzyjał. Przez wię­

kszość dnia ciągły potok pacjentów nie dawał jej

odetchnąć. Tak było do wczesnego popołudnia, kiedy

przywieziono na sygnale rannego motocyklistę. Po­

śliznął się w kałuży oleju, gdy gnał drogą na Norwich.

Był w fatalnym stanie. Lewa kość udowa złamana.

Prawa piszczel i kość strzałkowa strzaskane, prawe

ramię wyskoczyło ze stawu. Prawdopodobnie miał

także połamane żebra.

Wspominając swoją niedawną podróż z Jackiem

do Norfolk, Kathleen dosłownie zmartwiała.

- Dużo mu pomógł skórzany kombinezon - wy­

mruczała, przecinając kolejne warstwy nożycami.

- Wezwijcie na dół ortopedę - rzuciła przez ramię.

-I neurologa - dodała po namyśle.

background image

SMAK ŻYCIA 95

Zespół przystąpił do rutynowych czynności, zgra­

ny jak zawsze. I tylko niespokojny puls zdradzał

wewnętrzne przerażenie Kathleen. Zastanawiała się,

ile czasu upłynie, zanim to Jack będzie leżał na

stole operacyjnym w podobnym stanie. I co ona

wtedy zrobi.

- J a k się pan czuje? - zmusiła się do uśmiechu.

Pacjent jęknął i z trudem przekręcił ku niej głowę.

- Proszę powiedzieć, jak się pan nazywa?

-Graham... Glover.

- Czy bardzo boli?

- Chyba żartujesz - aż zazgrzytał zębami.

- Świetnie, zaraz coś dostaniesz. A może już panu

coś dawali w ambulansie?

- Nie mam pojęcia - wydusił niewyraźnie. - Jeśli

nawet dawali, to... nie działa.

Jack pojawił się przy nich, spoglądając ze współ­

czuciem.

- Zaraz będzie lepiej - skłamał. - Na razie poda­

jemy plazmę, a później krew. Zaraz powinien tu być

Michael Barrington, o... już jest.

Podał nowo przybyłemu skąpe szczegóły, jakie

zdążyli uzyskać.

- Cześć, stary. Jestem facetem, który zaraz po­

skleja cię z powrotem. Czy mamy już prześwietlenie?

- Nie, właśnie go wiozłam - odpowiedziała Kath­

leen. - Nie byłam pewna, jakie zdjęcia będą koniecz­

ne, więc wolałam zaczekać.

- N o , to po kolei - rzucił Barrington - środki

przeciwbólowe, prześwietlenie, później nastawimy

wywichnięte ramię. Chyba przyda się komplet zdjęć.

Nie jestem pewien, czy ta noga powinna leżeć pod

takim kątem? Czy to tylko udo, czy także miednica?

Czuje pan ból w plecach albo w biodrach, Graham?

- zwrócił się do pacjenta.

background image

96

SMAK ŻYCIA

Ranny uśmiechnął się bardzo blado, ale nawet to

sprawiło mu ból i chwycił ręką za żebra.

- Do diabła, nie mam pojęcia, skąd się ten ból

bierze, jest go za wiele, to chyba wystarczy?

- Dobrze, dajemy siedemdziesiąt pięć miligramów

pethydyny. Dostaniesz zastrzyki i jazda dalej.

Pacjent odjechał na prześwietlenie, a oni przeszli

do dyżurki. Pili kawę, czekając na wyniki. Później

oglądali wspólnie zdjęcia na podświetlanym stoliku.

- A to dopiero! - Michael aż podskoczył. - Niech

szykują salę. Myślę, że założymy usztywnienie na

piszczel i strzałkę albo lepiej wsadzimy całą prawą

nogę w gips na dzień czy dwa, a później się zdecyduje.

Chyba założę śrubę na udo, skoro miednica jest też

pęknięta. Trzeba ją oszczędzać.

- Kolejny „krótki wieczór" - zaśmiał się Jack.

- Nie kracz - obruszył się Michael. - Clare mnie

zamorduje, jeśli znowu wrócę późno. Z drugiej strony

to już niedługo. Bierzemy dwa miesiące wolnego

i płyniemy jachtem na Atlantyk.

- Co takiego? - Jack zachłysnął się lekko.

- Nawet nie pytaj - poradziła Kathleen. - My­

ślałam, że to ty jesteś ryzykantem, ale ten tutaj

stanowi zagrożenie dla otoczenia. Jeśli coś jest niebez­

pieczne, na pewno to zrobi. Trzeba przecież udowod­

nić całemu światu, nieprawdaż, Michael?

Odpowiedział powolnym, leniwym uśmiechem.

- Może raczej udowodnić coś sobie. Ale, tak czy

inaczej, to kupa zabawy.

- A co masz? - dopytywał się Jack.

- Trzynastometrowy slup. Zbudował go jeszcze

dziadek.

- Masz już chyba wystarczająco wiele niebezpiecz­

nych zabawek, Jack. - Kathleen rzuciła mu wściekłe

spojrzenie.

background image

SMAK ŻYCIA

97

- Masz na myśli motor?

- A propos motor, chyba już pora pójść i nastawić

pacjentowi ramię. Umiesz to zrobić?

- Jasne, nic tak nie poprawia humoru pacjenta, jak

dobre nastawienie zwichnięcia.

Choć siedziała przy własnym biurku, usłyszała

wrzask bólu. Potrząsnęła głową. Jak Jack jest w stanie

uniknąć skojarzeń, widząc motocyklistę z ciężkimi

obrażeniami? Przecież to mógł być on sam albo...

ona! Czy nie dba o własne życie? Odpowiedź była aż

nazbyt prosta i oczywista. Nie było już niczego, na

czym by mu zależało, i najwyraźniej nie zamierzał tego

zmieniać.

Zastanawiała się bez większej nadziei, czy Jack

zaproponuje jej jeszcze kiedyś wspólną noc. Wszystko

jednak wskazywało na to, że jej sceptycyzm jest

uzasadniony. Najwidoczniej żałował teraz week­

endowego zaproszenia i postanowił nie powtarzać

więcej tego błędu. Pojechała do domu sama, a potem

do jedenastej siedziała, gapiąc się w wyłączony tele­

wizor. Później położyła się, a ciemny ekran telewizora

zastąpił sufit.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wtorek nie przyniósł zmian. Wieczorem Kath spo­

tkała się z przyjaciółką, a gdy wróciła do domu,

dowiedziała się od sąsiada, że telefon u niej dzwonił

wiele razy. Serce jej podskoczyło, ale na wszelki

wypadek zadzwoniła najpierw do matki.

- Czy dzwoniłaś do mnie przed chwilą?

- Tak, mam wspaniałe nowiny, zgadnij jakie?

- K t o tym razem jest w ciąży? - spytała z wes­

tchnieniem rozczarowania.

- Patrick - wykrzyknęła matka z triumfem - to

znaczy, Anna, ale to na jedno wychodzi. Poród

w styczniu, czy to nie wspaniale? Oczywiście, zima nie

jest najlepszym okresem. Ale może następne dziecko

będzie na wiosnę? Zresztą, zimy ostatnio są łagodne

i jest centralne ogrzewanie. No, a co u ciebie?

- Zakochałam się - padła ponura odpowiedź.

- Och, kochanie, to wspaniale! Opowiedz mi o nim

wszystko.

Co miała robić? Opowiedziała, omijając jedynie

najbardziej intymne szczegóły.

-A ile on ma lat? - matka była najwyraźniej

mocno poruszona.

- Czterdzieści jeden, to znaczy czterdzieści, prawie

czterdzieści jeden.

- Jeśli tylko jest zdrowy, nie ma to takiego znacze­

nia. Sama masz trzydzieści. To nie szczypiorek na

wiosnę. Kiedy przyjdziecie do nas razem?

background image

SMAK ŻYCIA

99

-Mamo, czy słyszałaś choć słowo z tego, co

mówiłam? - wrzasnęła Kathleen, rzucając słuchawkę.

Łzy goryczy stanęły jej w oczach.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Otworzyła je jednym

szarpnięciem, wierzchem dłoni rozmazując łzy po

policzkach.

- To ty?

-Tak, mam odejść? - spytał Jack, podejrzanie

łagodnie.

- Nie spodziewałam się...

- Wiem, dzwoniłem, ale najpierw nikt nie odbierał,

a później było zajęte.

Przyjrzał się jej uważnie, z niepokojem.

- Wszystko w porządku?

- Nie, oczywiście, że nie! - nie wytrzymała.

Zostawiła go w drzwiach, ale poszedł za nią,

obejmując jej szczupłe ramiona wielkimi dłońmi. Po­

winnam być teraz szczęśliwa, pomyślała z ironią.

- O co chodzi, Irlandko? Coś jest nie w porządku?

- Oczywiście! - parsknęła. - Zapraszasz mnie na

weekend, a gdy wracamy, udajesz nieznajomego. Po

wszystkim cośmy razem...

- No, przecież przyszedłem! - powiedział ostro.

- Uprzedzałem cię, abyś nie traciła dla mnie głowy.

Nic sobie nie obiecywaliśmy i nie mam zamiaru tego

zmieniać.

Opadła ciężko na sofę.

- Ale nie myślałam, że będziemy się bawić w ciu­

ciubabkę.

-Ależ, Kath...

- Żadnych „ależ, Kath", nie próbuj mnie cza­

rować!

- Mam się wynosić?

- Nie, do diabła, jasne, że nie! Chcę byś został, ale

nie rozumiem, jak to możliwe, że całowałeś mnie

background image

100 SMAK ŻYCIA

i ściskałeś, gdy nic zupełnie nas nie łączyło, a teraz

uciekasz jak przed zarazą...

- Myślałem, że tego właśnie chcesz. Byłaś wściekła,

gdy Amy nas nakryła - westchnął.

- T o było całkiem co innego! Oczywiście, że nie

chcę, abyśmy kochali się na korytarzu, ale jeśli jesteś­

my sami... Ty mnie kompletnie ignorujesz...

Przeciągnął dłonią po zmęczonej twarzy.

- Przepraszam, chyba zapomniałem już, jak to

się robi.

- Co się robi? Rozmawia z dziewczyną po tym, jak

spędziłeś z nią w łóżku cały weekend?

- No, właśnie - przyznał szczerze, odbierając jej

całą chęć do walki.

- A co zazwyczaj robisz? Po prostu odchodzisz?

- Przeważnie. W tych rzadkich przypadkach, kiedy

odważę się na łóżko. Czasami spotykamy się jeszcze

dwa albo trzy razy.

- Ależ to okropne! - wydusiła drżącym głosem.

- Nie, tak jest lepiej. Bezpieczniej. Nikt nie zacznie

na mnie liczyć, nikt nie zostanie naprawdę głęboko

zraniony. Między nami też nic by nie zaszło, gdybyś

nie przyszła, do mnie tamtego wieczora.

- Ach, więc to wszystko moja wina?

- Kathleen, to nie miejsce na sarkazm.

- Będzie lepiej, jeśli już pójdziesz - wydusiła

z trudem.

-Och, Kath...

- Zostaw mnie, nie dotykaj. Jest już wystarczająco

źle. - Spoglądała przez łzy, pociągając nosem. - Po

coś przychodził!

- Chciałem cię zobaczyć i miałem głupią nadzie-

ję, że ty także chcesz tego - wyznał znużonym f

głosem.

- Oczywiście, że chcę cię widzieć, Jack...

background image

SMAK ŻYCIA

101

Rozpostarł szeroko ramiona, a ona natychmiast

znalazła się w nich.

- Weź mnie do łóżka - wyjąkała.

- Myślałem, że nigdy się nie zdecydujesz!

- T o są moje słowa...

- Zamknij się, gdzie jest sypialnia?

- Uwielbiam, jak wyłazi z ciebie ten władczy sa­

miec - zakpiła.

- To którędy?

- W lewo i do końca...

Chichocząc, wymknęła się z jego objęć i pobiegła

przodem, gasząc po drodze wszystkie światła.

- Złap mnie, jeśli potrafisz, ty macho!

Mruknął groźnie i mimo egipskich ciemności od­

nalazł ją szybko, chyba tylko dzięki zwierzęcemu

wprost instynktowi. Uciął protesty szybkim poca­

łunkiem, a jej głupie serce zadowoliło się oferowanymi

okruchami uczuć, mimo gwałtownych protestów ze

strony resztek rozumu.

Od tej chwili starała się, aby gra była bardziej

wyrównana. Jeśli ona nie może być go pewna, niech

i on czuje to samo! Choć wymagało to ogromnego

samozaparcia, odrzucała czasem jego zaproszenia

i zaczęła umawiać się z innymi, aby tylko nie siedzieć

samotnie w domu, potulnie czekając na telefon.

Najczęściej chodziła do pubu z Mickiem 0'Shea.

Znali się dobrze i od dawna. Razem odbywali kiedyś

staż w Belfaście, w szpitalu Royal Victoria. Nie mieli

przed sobą sekretów ani żadnych złudzeń. Mike nie

miał akurat dziewczyny i chętnie spędzał czas z Kath-

leen. Wspólny znajomy z Belfastu zamieszkał u niego

na kilka dni i obaj umówili się z Kath na wieczór. Nie

miała wprawdzie wielkiej ochoty na rubaszne wspo­

minki w stylu: jak miała na imię ta cycata blondyna

background image

102 SMAK ŻYCIA

i odwożenie ich pijanych do domu w środku nocy, ale

zgodziła się nieco wbrew sobie.

Kończyła właśnie zmianę, rozważając perspektywę

nieciekawego wieczoru, gdy około wpół do czwartej

zadzwonił telefon. Aż zbladła, zapisując szczegóły

wezwania i adres. Jack stał akurat obok, wypełniając

karty pacjentów.

- Dzieciak wyleciał oknem i nabił się na balu­

stradę. Potrzebują kogoś natychmiast na miejscu

wypadku.

- Przygotuj torbę. Kroplówka, dużo soli fizjolo­

gicznej, łupki, tlen i rurka intubacyjna. Bierzemy

mój motor.

- A czemu nie samochodem?

- Będzie szybciej, teraz w centrum są straszne

korki.

W drzwiach natknęli się na Stana. Zwalisty poli­

cjant w czarnej pelerynie właśnie wychodził z budynku.

- Stan, świetnie się składa - zawołała. - Potrzebu­

jemy eskorty, chłopczyk nabił się na sztachety.

-Jasne, gdzie to jest? - Spojrzał na kartkę,

skinął głową i już siedział na swoim motorze, gotów

do drogi.

Jack rzucił jej kask, schował torbę i po chwili

mknęli śladem Stana. Zaskoczona zobaczyła, że mo­

tor wyposażony jest w zielone migacze na końcach

kierownicy oraz przeraźliwie głośną syrenę. Przez

następne kilka minut po prostu starała się nie myśleć.

Zadanie mieli proste, nie zgubić motoru z przodu. Ale

Stan walił przez środek miasta, wyciągając ponad sto

kilometrów na godzinę! Jedyne, co mogła zrobić, to

nie spaść z maszyny. Wreszcie dojechali.

Wielki tłum gapiów stał w milczeniu wokół dziecka

i rozpaczającej matki, która szlochając i wzywając

pomocy, klęczała koło starego żelaznego ogrodzenia,

background image

SMAK ŻYCIA

103

podtrzymując nagie ciałko. Drżała z wysiłku, aby

utrzymać chłopca bez ruchu. Dziecko upadło twarzą

w dół, a ostre żerdzie przebiły ciało w wielu miejscach,

na szczęście omijając szyję. O dziwo, żyło jeszcze.

Jack od razu przystąpił do działania. Kazał dwóm

gapiom z tłumu znaleźć jakiś stół i poduszki, aby

podtrzymać chłopca. Z pomocą sąsiada udało się

odciągnąć na bok szalejącą matkę.

- Jeszcze oddycha - rzucił. - Przygotuj kroplówkę.

Ponaglanie nie było potrzebne, miała już w ręku

igłę i zanim przyniesiono stół, kroplówka była pod­

łączona. Po chwili przyjechał ambulans i nadbiegli

sanitariusze.

- Jaki stan?

- Oddycha, pręty chyba ominęły najważniejsze or­

gany, możliwe urazy głowy, na szczęście jest nie­

przytomny. Miejmy nadzieję, że się nie ocknie. - Rzu­

cił okiem na Kath. - Ale na wszelki wypadek przy­

gotuj strzykawkę z pethydyną, nie mam pojęcia ile,

oszacuj, chyba waży od dwunastu do piętnastu kilo.

Aha, i zaczynamy podawać tlen. Kiedy wreszcie

będzie ta straż?

- Już jadą.

- Hm, ciekaw jestem, czy mają dość rozsądku,

by przywieźć pneumatyczne narzędzia do cięcia me­

talu. Nie możemy go zdejmować z tych sztachet,

a ręczna piła da zbyt wielkie wibracje. Dasz radę

go zaintubować?

- Nie, krztusi się za każdym razem, gdy próbuję.

Chyba odzyskuje przytomność.

- Cholera, miałem nadzieję, że dłużej będzie nie­

przytomny. Nie ma rady, podaj pethydynę. Szkoda,

że nie ma ani skrawka ubrania, złagodziłoby upadek.

A swoją drogą - rzucił - co on robił w tym

oknie nago?

background image

104 SMAK ŻYCIA

Stan miał na to pytanie odpowiedź.

-Właśnie brał kąpiel, matka odwróciła się na

sekundę, jak twierdzi, a szkrab wspiął się na wanienkę

i... wyleciał.

-Tak, w tym wieku nie można ich spuszczać

z oka, żywe jak rtęć - przyznał Jack ponuro. - Jak

puls, Kath?

- Gorszy niż z lewej strony - odpowiedziała, ujmu­

jąc prawe przedramię. - Prawie zanika, może tętnica

jest tylko zdławiona - dodała z nadzieją.

- A świnki mają małe skrzydełka - mruknął pod

nosem sanitariusz, nie kryjąc sceptycyzmu. Zmagał się

z niewykonalnym zadaniem założenia dziecku ortope-

dycznego kołnierza poprzez pręty. - No, to powinno

go nieco odciążyć - wysapał, osiągnąwszy wreszcie cel.

Jack nieustannie osłuchiwał pierś stetoskopem.

- Prawe płuco zapadnięte, będzie trzeba odsączyć,

jeśli przeżyje. O, nareszcie - dodał na widok wozu

strażackiego, hamującego z piskiem opon i wyciem

syreny. - Jak się nie pośpieszą z cięciem, to wzywamy

anestezjologa.

- W pół godziny będzie odcięty - zapewnił jeden

z nadbiegających strażaków.

- Nie mamy pół godziny - zdecydował Jack.

- Tnijcie z obu stron naraz.

Mężczyzna chciał zaprotestować, rzucił jednak

okiem na chłopca i odbiegł wydając komendy. Chwilę

później dwie piły wgryzły się w metal. Ale nawet

zdwojony wysiłek trwał wieki. Wreszcie tylko jedna

żerdź pozostawała w drobnym ramieniu.

- Podtrzymajcie go. - Jack zacisnął zęby i szybkim

ruchem uwolnił rękę chłopca.

Dziecko zawyło z bólu, a twarz lekarza, zazwyczaj

tak spokojna, skrzywiła się ze współczucia. Pogładził

chłopca po głowie.

background image

SMAK ŻYCIA

105

- Przepraszam, mały, to było konieczne.

Kathleen jechała karetką z pacjentem, a Jack tuż

za nimi na motorze. Zespół operacyjny był już gotowy

w sali na górze, a na podjeździe czekał na nich

pediatra, Andrew Barrett. Podbiegł do noszy, gdy

wnosili je do windy. Szybko zapoznała go z sytuacją.

- Wydaje się, że wyjdzie z tego - zaopiniował.

Przez zamykające się drzwi widziała jeszcze, jak

kuca na podłodze windy i przemawia pocieszająco do

chłopca. Skinęła głową z satysfakcją, dziecko było

w dobrych rękach. Wóz policyjny przywiózł właśnie

roztrzęsioną matkę. Zaprowadzili ją do izby przyjęć,

dali mocnej herbaty. Później podsunęli do podpisu

zgodę na operację. Pozornie była to czysta formal­

ność, bo operacja trwała, ale nigdy nie wiadomo, co

może się wydarzyć. Przekazali opiekę nad matką

dyżurnym z nocnej zmiany i wreszcie mogli chwilę

odpocząć.

- Biedny szczeniak - Jack z westchnieniem opadł

na fotel. - Przeżyje, skoro do tej pory wytrzymał.

Podjechał z fotelem w jej stronę.

- Najbardziej ze wszystkiego nie cierpię tych

krwiożerczych gapiów. Ile razy zdarzy się wypadek,

wypełzają nie wiadomo z jakich dziur, oczy jak

spodki, pochłaniają każdy szczegół, jak stado wygłod­

niałych wampirów. Mdli mnie, jak ich widzę. Każdy

mógłby od razu się ruszyć i znaleźć ten stół, ale nie...

wolą czekać, niż się nieco zakrwawić.

- Jack, taka już jest ludzka natura.

- Czasem się wstydzę, że należę do tego gatunku

- spuścił głowę na piersi, wyciągając się w fotelu.

- Ależ jestem zmęczony. Która godzina? Miałabyś

ochotę gdzieś się wybrać?

- Dochodzi siódma. Czemu nie, wpadniesz do

mnie? Muszę się przebrać.

background image

106

SMAK ŻYCIA

- Świetna myśl.

- Chodźmy zatem. - Wstał, przeciągając się.

- Chodźmy, zanim zasnę.

Dopiła kawę, wyjęła ze schowka torebkę i poszła

za nim. Ruch na ulicach zelżał, po niedawnych kor­

kach nie zostało ani śladu, i kilka minut po siódmej

byli już w jej mieszkaniu.

- Co mam włożyć?

- Nie wiem, może dżinsy? W każdym razie nic

ekstra. Chodź tu na chwilę.

Posłusznie podeszła, podnosząc ku niemu twarz.

- Świetnie się spisałaś przy tym dzieciaku - mruk­

nął między pocałunkami.

-Ty też byłeś znakomity - odparła, czując jak

rozpiera ją duma.

- Jakżeś łaskawa. Mmm... - szepnął, przyciągając

do siebie jej ciało. Znowu rządziły nim zmysły.

Zwinne palce szybko uporały się z guzikami su­

kienki, a ciepłe dłonie natychmiast powędrowały do

jej piersi.

- Kto by tam potrzebował innego jedzenia - po­

wiedział, ujmując wargami sterczącą sutkę.

Przylgnęła doń mocno. Nogi jej drżały, szumiało

w uszach.

Nagle uniósł głowę.

- Nie przerywaj - jęknęła.

- Ktoś dzwoni do drzwi - z napięciem na twarzy

odsunął ją od siebie.

-Co?

Nie zrozumiała, ale następny dzwonek usłyszała

także.

- Kto to?

- Nie mam pojęcia - odparła, oszołomiona jeszcze

pieszczotą i pocałunkami.

- Pozbądź się go.

background image

SMAK ŻYCIA

107

Skinęła głową, idąc w stronę drzwi i poprawiając

w pośpiechu ubranie.

- Jeszcze nie jesteś gotowa?

- Mick! - przykryła usta dłonią - zupełnie zapom­

niałam!

0'Shea rzucił okiem na jej porozpinaną sukienkę.

- To widać. Kogo wybierasz - spytał z szerokim

uśmiechem - starych przyjaciół czy nowego kochan­

ka?

Zamknęła oczy. Jak u licha ma mu to powiedzieć.

Ale zanim coś zdołała postanowić, Jack pojawił się za

nimi z kaskiem w ręku.

- Nie chcę krzyżować wam planów. Pani jest już

twoja, 0'Shea.

Zdawkowo cmoknął ją w usta i zniknął kiwnąwszy

głową Mickowi.

Pechowo rozpoczęty wieczór dłużył się niezno­

śnie. Myślami była daleko od swych towarzyszy.

W końcu odwieźli ją do domu, a sami poszli

do klubu.

Przebrała się znowu w ulubione dżinsy i bluzkę.

Później pojechała do Jacka. Światła były wprawdzie

zgaszone, ale to jej nie zniechęciło. Często siadywał

w ogrodzie, słuchając po ciemku odgłosów nocy.

Zaparkowała i ruszyła na poszukiwania. Dom był

otwarty, a samochód stał na swym miejscu, jednakże

motocykl zniknął. Weszła do środka tylnymi drzwia­

mi i zrobiła sobie kawę. Skoro zostawił drzwi otwarte,

to pewno zaraz wróci, zdecydowała. Może skończyły

mu się te ohydne papierosy albo pojechał po butelkę

szkockiej, by utopić w niej smutki. Wzięła z półki

książkę o eksploracji jaskiń, usiadła wygodnie i cze­

kała. Jednak koło pierwszej nad ranem stało się

oczywiste, że zniknął na dłużej. Przypomniała sobie,

background image

108 SMAK ŻVC1A

że zgodnie z grafikiem, to właśnie Jack miał być

wzywany tej nocy do nagłych wypadków i zadzwoniła

do szpitala. Intuicja jej nie zawiodła. Przywieziono

wiele ofiar eksplozji gazu. Był właśnie z pacjentem.

Zostawiła numer prosząc, by oddzwonił.

Gdy to wreszcie nastąpiło, był wyraźnie niezado­

wolony.

- Co robisz w moim domu? - spytał lodowato.

- Czekam na ciebie, Mick i Terry poszli do klubu,

a że zniknąłeś w takim pośpiechu...

- Nie było sensu przeciągać pożegnania - parsknął.

-Ależ, Jack, to wszystko nie tak...

- Słuchaj, zapomnijmy o tym. Jesteś wolna, bez

zobowiązań, robisz co chcesz. Jak dostałaś się do

mnie?

- Drzwiami oczywiście - wybuchnęła także już zła.

- Zostawiłeś otwarte. Myślałam, że może wpadłeś do

pubu albo coś takiego...

- Do pubu? O pierwszej w nocy?

- No, teraz wiem, że nie. Co chcesz, abym zrobiła?

- Mam swoje klucze. - Wyraźnie chciał się jej

pozbyć. - Zatrzaśnij drzwi wychodząc, będę rano

- powiedział i powiesił słuchawkę.

Zabrała swoje rzeczy i odjechała.

- Zaiste, wolna i bez zobowiązań - mruczała ze

złością.

Jack też był zły. Zły, sfrustrowany i zazdrosny jak

kocur. Świetnie, a więc jej randka z 0'Shea nie była

tym, czym myślał, ale już to, że wolała starego

przyjaciela dotknęło go, bardziej niż mógł się spodzie­

wać. Diabli nadali. Przerwane pieszczoty także nie

poprawiły mu nastroju. Nie pamiętał już, kiedy osta­

tni raz pójście z dziewczyną do łóżka nie wyleczyło go

natychmiast z zainteresowania. Ale nie z Kathłeen.

background image

SMAK ŻYCIA

109

Nie z tym niemożliwym, pełnym temperamentu, zmy­

słowym małym elfem. Wręcz przeciwnie, każde nowe

spotkanie wzmagało jedynie apetyt. Chciał więcej

i więcej.

Całkiem celowo zostawił ją po powrocie, w nie­

dzielę i poniedziałek, samą. Jednak we wtorek wie­

czorem już nie wytrzymał. Później znowu jej unikał.

Jednak to, że i ona robiła tak samo, wcale nie

pomagało. Albo dzisiaj! Bez trudu doprowadziła

go do wrzenia, by zaraz potem wybrać krajana.

Zresztą, nie było to wcale takie trudne, pomyślał

zdeprymowany, jedno skinienie i łaziłbym dla niej

po ścianach. Ot, nadmiar hormonów, usiłował go­

rączkowo znaleźć jakieś wytłumaczenie, skoro pra­

wda była nie do zniesienia. Sam był zdumiony

gwałtownością swojej reakcji na pojawienie się jo­

wialnego Irlandczyka. 0'Shea miał szczęście, że

nie stracił zębów! Zacisnął pięści, aż pobielały mu

knykcie.

Nie ma co ukrywać, stawała mu się niebezpiecznie

bliska. I co, do cholery, robiła w jego domu? Z trudem

przepędził wizję Kath, siedzącej wygodnie w fotelu

i czekającej na jego powrót, z oczami ciężkimi od

powstrzymywanej senności.

- Przeklęte baby!

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę - rzucił.

Jedna z dyżurnych pielęgniarek zajrzała nieśmiało

do środka.

- Czy znalazłby pan chwilę, doktorze, potrzebna

jest pomoc.

- Oczywiście, że znalazłbym! Niby po co tu siedzę

w taką zakazaną porę?

Zamrugała zaskoczona i szybko zamknęła drzwi.

- Szlag by to trafił!

background image

110

SMAK ŻYCIA

Spojrzał ze zdumieniem na własne ręce, z wysiłkiem

rozprostował zaciśnięte kurczowo pięści i poszedł

szukać przypadkowej ofiary swego gniewu.

Następnego dnia wściekłość Kath nieco osłabła.

No cóż! Znowu wracamy do poprzedniego etapu,

pomyślała zniechęcona. Zabrała się za grafik dyżurów

i uzupełnianie zapasu leków.

- A może pozwolimy im trochę pocierpieć? - za­

proponował Ben. - Komu są potrzebne środki prze­

ciwbólowe. Niech nieco pojęczą!

- Jesteś potworem - odparła Kathleen.

- T o ma swoje dobre strony - uśmiechnął się

niepewnie. - Jak ci idzie z szefem?

- Mnie z szefem? - powtórzyła niewinnie. - Nieźle,

to świetny fachowiec.

-Kath...

Udawany spokój zniknął nagle.

- Ben, zostaw to - poprosiła żałośnie.

- Przepraszam, nie chciałbym się wtrącać.

- Kiedy tu nie ma nic, w co można się wtrącać.

Owszem, spotykamy się czasem, ale to wszystko.

Daleko nam do syjamskich bliźniąt.

- Szkoda, powinnaś tego kiedyś spróbować.

Rzuciła w niego kartonowym kubkiem i wróciła

do pracy.

- Co się stało z naszą wspaniałą i pogodną siostrą

Hennessy?

-Jestem zmęczona, ale staram się zachować filo­

zoficzny spokój.

Reszta tygodnia ciągnęła się potwornie, a w piątek

z tego spokoju nie pozostało nawet śladu. Czuła się

samotnie, bardzo samotnie. I nie tylko ona. Kilka

razy przyłapała Jacka, jak się jej uważnie przypatruje.

Natychmiast odwracał wzrok, ale to jej wystarczyło.

background image

SMAK ŻYCIA

111

Wiedziała, że także jej pragnie. I nawet jeśli był to

tylko seks, tęsknota zwyciężyła. Gotowa była zgodzić

się nawet na okruchy, wewnętrzna walka między

dumą a potrzebą bliskości była zbyt nierówna. Wście­

kła na siebie odnalazła go w porze lunchu.

- Jack?

- Tak, Kath, co mogę dla ciebie zrobić? - zesztyw­

niał na dźwięk jej głosu.

Zmusiła się do uśmiechu.

- Bardzo jesteś zajęty jutro wieczorem? Mam

ochotę coś dla nas ugotować.

Wstał i podszedł do okna.

- Jadę dziś do Yorkshire - powiedział odwrócony

do niej plecami. - Wrócę nie wcześniej niż w niedzielę

po południu.

- T o może właśnie w niedzielę - nalegała, prze­

klinając nutki desperacji we własnym głosie.

- Mogę wrócić bardzo późno.

- T o umówmy się niezobowiązująco. Jeśli będzie

wystarczająco wcześnie, to zajrzyj - sugerowała, nie­

nawidząc tej miękkiej istoty, która z niej wyłaziła.

- No dobrze... ale nie zawracaj sobie głowy goto­

waniem. Zjem coś po drodze.

- Świetnie, a zatem udanego weekendu.

Nie mam szans, pomyślała. Wizja dwóch dni

i trzech nocy czekania była zbyt ponura, aby ją

kontemplować. Zdusiła w sobie złość i wyszła w po­

dłym nastroju, gotowa raczej schować się w mysią

dziurę, niż przedłużać nierówną walkę.

Weekend okazał się równie ponury jak jej myśli.

Na niedzielę zapowiedziano deszcz i wizja Jacka na

motorze, pokonującego mokre drogi, nie dawała jej

spokoju. Zabrała się za wielkie sprzątanie, by mieć

jakiekolwiek zajęcie, i doprowadziła mieszkanie do

lśnienia. Wreszcie, ogromnie zmęczona, wzięła kąpiel

background image

1 1 2 SMAK ŻYCIA

i opadła z kanapką w ręku na fotel przed telewizorem.

Akurat kończyły się popołudniowe wiadomości o pią­

tej.

Nagle fragment zdania przykuł jej uwagę:

- ...wracamy do Tima Stylesa w Jngleborough,

Yorkshire. Jakie są ostatnie wiadomości o wypadku

w jaskini? Czy już dotarto do ofiar?

Serce Kath wykonało dziki skok. Poczuła, jak cała

krew odpływa jej z twarzy.

To nie może być on. Powinien już dawno być

w drodze, myślała gorączkowo.

Na ekranie pojawił obraz reportera skulonego pod

zacinającym deszczem.

- W ciągu ostatnich kilku minut jeden z zaginio­

nych studentów...

Wypuściła z ulgą powietrze.

- ...wydobył się o własnych siłach z jaskini. We­

dług tego, co mówi, dwóch jego kolegów jest uwię­

zionych na dole. Jeden z nich odniósł szereg obrażeń,

gdy obsunął się dwadzieścia metrów w dół komina.

Zawiodła lina. Został z nim kolega. Ekipa ratownicza

właśnie przygotowuje się do zejścia, ale warunki są

niezwykle trudne.

Komentator używał podnieconego i uroczystego

jednocześnie tonu relacji z sądu ostatecznego, właś­

ciwego w takich sytuacjach wszystkim członkom jego

profesji.

- Deszcz zalewa jaskinię, wdzierając się w dół

spienionymi potokami. Zalewa korytarze i czyni na­

wet łatwe przejścia pułapkami nie do przebycia. Jest

ze mną członek zespołu ratowniczego, doświadczony

speleolog, a jednocześnie lekarz pogotowia z Suffolk.

Zgłosił się na ochotnika, by nieść pomoc ofiarom

wypadku. Czy jest coś, o czym nie powiedziałem

telewidzom, doktorze Lawrence?

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kamera skierowała się na Jacka. Był już gotowy

do zejścia, ubrany w neoprenowy kombinezon i hełm

z reflektorem. Znowu serce w niej zamarło. Co on

robi, przecież powinien już być w drodze powrotnej.

I czemu pcha się do tej zakazanej jamy, skoro to takie

niebezpieczne.

Zaczął wyjaśniać, co mają nadzieję osiągnąć:

- Najważniejsze jest dotarcie do rannego z pomocą

medyczną. Przy wszelkich urazach głowy szybkość ma

decydujące znaczenie. Pada od niedawna, a zatem

mamy szansę na zejście, zanim korytarze zostaną

zalane.

- Czy zna pan miejsce wypadku?

-Tak. - Skinął głową. - Byłem tam wiele razy.

Droga jest niełatwa. Poza kominem, którym zleciał

poszkodowany, jest jeszcze długi syfon. Jeśli ofiara

jest nieprzytomna albo choćby nie ma sił, aby sa­

modzielnie się poruszać, pokonanie tej przeszkody

będzie bardzo trudne. Głównym korytarzem płynie

niewielki strumyk, ale wzbiera on znacznie przy ta­

kich deszczach. Czas jest zatem najważniejszym czyn­

nikiem, zwłaszcza gdy nic nie wiemy o stanie po­

szkodowanego.

- Czy można przewidzieć, jak długo potrwa akcja

ratunkowa?

- Z trudem. - Potrząsnął przecząco głową. - Po­

trzeba kilku godzin na zejście i co najmniej dwa razy

background image

1 1 4 SMAK ŻYCIA i

tyle na drogę powrotną, o ile pacjent będzie mógł się

samodzielnie poruszać. Najpierw jednak trzeba będzie

sprawić, aby mógł, a to może potrwać. Czyli, jak już

mówiłem, im szybciej wyruszymy, tym lepiej. Jak pan

widzi, reszta zespołu jest już gotowa. Muszę iść...

Kamera przekazała jeszcze, jak brnął w stronę

pozostałych członków ekspedycji. Kathleen wyrzuciła

nietkniętą kanapkę do śmieci, straciła apetyt. Wyłą­

czyła telewizor. Co będzie, jeśli deszcz uwięzi ich

wszystkich? Albo zdarzy się inny wypadek i już go

więcej nie ujrzy. Nawet ciała zostaną pod ziemią.

Gwałtownie zakryła dłonią usta, jakby bojąc się, że

powie to głośno. Zadzwonił telefon.

- Halo!

-Kath?Tu Mick...

Po tonie głosu poznała, że on także oglądał wia-

domości. Odetchnęła z irracjonalną ulgą.

- Mick, co ja mam zrobić? - jęknęła.

- Poczekaj, zaraz u ciebie będę. Nastaw wodę.

Zrobił jej herbatę, posadził na sofie i starał się jakoś

uspokoić.

- On wie, co robi, nie będzie głupio ryzykować.

- Mick, schodzenie tam to już jest głupie ryzyko.

Słyszałeś, co mówił.

- Słyszałem, ale ty też byś zeszła, gdyby była

szansa, że możesz pomóc...

-Hmm...

- Żadne hmm, wszystko będzie dobrze. Pij herbatę.

- Kiedy jest wstrętna, wsypałeś tam tonę cukru.

Przecież wiesz, że nie słodzę!

- Potrzebujesz glukozy, jesteś w szoku.

- Co za głupoty, ja po prostu...

Zdążył jeszcze złapać kubek, zanim zleciał na

podłogę. Przywarła do niego całym ciałem, łkając jak

małe dziecko. Wreszcie wyprostowała się.

background image

SMAK ŻYCIA

115

- To wszystko twoja wina - spojrzała ze złością na

wielką plamę. - Zobacz, co zrobiłam z twoją koszulą.

Jesteś dla mnie za dobry.

- Wiem, pewno złapię reumatyzm w tym ramieniu.

I tylko siebie będę mógł winić za robienie herbaty

histeryczkom...

Uchylił się przed lecącą poduszką i wręczył jej

kubek.

- Dokończ to, skarbie, umyj twarz i pójdziemy do

pubu póki nie pada.

- Mowy nie ma, mogą być nowe wiadomości.

- Oszalałaś, nic nie będzie przez wiele godzin.

Chodź, jeden głębszy dobrze ci zrobi.

Oczywiście, miał rację, mimo to poszła niechętnie.

Podaną brandy wypiła jednym haustem, a później tak

nerwowo kręciła się ciągle na stołku, że dał za wy­

graną. Wrócili spacerem i resztę wieczoru spędzili

układając pasjanse i pijąc morze kawy.

W wiadomościach o dziewiątej podano jedynie, że

ratownicy dotarli już do ofiary i wracają na powierz­

chnię. Dopiero tuż przed północą przerwano nagle

film. Ekipa dotarła szczęśliwie wraz z rannym, stwier­

dził spiker. W chwilę później rozpoczęła się transmisja

na żywo. Kathleen natychmiast wypatrzyła klęczące­

go Jacka, pochylał się nad noszami, udzielając ostat­

nich instrukcji załodze ambulansu. Reporter zaczekał,

aż samochód odjedzie.

- Oto doktor Lawrence, który kierował akcją.

Doktorze, co można powiedzieć o stanie ofiary?

Jack uśmiechnął się z przymusem. Przeciągnął ręką

po mokrej twarzy, rozmazując brud jeszcze bardziej.

- Chętnie przypisałbym sobie wszelkie zasługi, ale

moja rola była o wiele skromniejsza. Jaskiniowe

Pogotowie Ratownicze w Yorkshire jest świetnie

przygotowane. Wiedzą doskonale, jak sobie radzić.

background image

1 1 6 SMAK ŻYCIA

Przeważnie tylko im zawadzałem. Jeśli idzie o pacjen­

ta, nie mogę powiedzieć nic ponadto, że żyje i jest

w dobrych rękach.

- Co z nim będzie?

- Pojechał do szpitala na badania i prześwietlenie.

Od nich zależeć będzie terapia. Przeszedł ciężkie

chwile. Poza licznymi obrażeniami musimy pamiętać

o skutkach długotrwałego zimna i wilgoci. To duże

wyzwanie dla organizmu. Więcej nic nie mogę po­

wiedzieć.

- Czy jest przytomny?

- Przykro mi, ale nie jestem upoważniony...

-Akcja trwała krócej, niż pan przewidywał. Czy

to znaczy, że spotkaliście łatwiejsze warunki na dole?

- Wręcz przeciwnie. - Jack roześmiał się ponuro.

- Bardzo dużo wody i zimno. Warunki stale się

pogarszały, a stan ofiary nie pozwalał czekać, aż wody

opadną. Musieliśmy wracać jak najszybciej.

- A jak pokonaliście syfon? Telewidzowie wiedzą

zapewne, że jest to korytarz w kształcie litery U, stale

zalany wodą. Chyba trudno było przedostać się tam­

tędy z nieprzytomną ofiarą?

Jack nie dał się podejść.

- Powiem jedynie, że zespół pogotowia zna się na

rzeczy. Robili to już w przeszłości i także tym razem

poszło im znakomicie! Jeśli można, chciałbym się

teraz umyć, przebrać, no i coś zjeść.

Dopiero w tym momencie Kath uświadomiła so­

bie, jak bardzo była napięta. Opadła na sofę jak

przekłuty balon. Śmiała się i płakała jednocześnie,

obejmując Micka, który cierpliwie podawał jej papie-

ro we chusteczki.

Otworzyli butelkę wina, by uczcić szczęśliwe za­

kończenie.

- To co, dasz radę sama? - spytał wreszcie.

background image

SMAK ŻYCIA

117

- Tak, zwyczajnie się zamartwiałam. Jedź do do­

mu, Mick. Już jest dobrze, ogromnie ci dziękuję.

- T o nic wielkiego. - Uściskał ją mocno.

- Chciałbym mieć kogoś, komu by tak na mnie

zależało.

- Och, Mick, na pewno ktoś taki jest ci sądzony.

A jeśli ona będzie miała szczęście, to może ją poko­

chasz! - Odwróciła się raptownie.

- Kath, to niemożliwe, by cię nie pokochał. Daj

mu więcej czasu!

Mocno pociągając nosem, wymknęła się z objęć.

- W każdym razie pora spać. Czy dojedziesz do

domu po tym winie?

- Raczej wątpię - potrząsnął głową. - Przejdę się,

a samochód odbiorę rano.

Cmoknął ją w policzek i wyszedł. Kath po po­

bieżnym sprzątaniu szybko poszła do łóżka. Spała

niespokojnie, myśli wypełniał obraz Jacka widziany

w telewizorze. Około wpół do piątej obudził ją

jakiś znajomy dźwięk. Słuchała uważnie, czyżby to

był jego motor? Przecież powinien tam zostać, od­

począć i przyjechać dopiero rano. Z westchnieniem

zasnęła znowu.

Motor stał na zwykłym miejscu, gdy w poniedzia­

łek o ósmej przyszła do pracy. Zdumiona wbiegła do

środka, odpowiadając przelotnie na powitania pielęg­

niarek. Poszła prosto do jego gabinetu. Rozmawiał

właśnie przez telefon. Rzucił okiem i kontynuował

rozmowę, nie zwracając na nią uwagi.

- Powinieneś odpocząć - wypaliła, gdy skończył.

- Wszystko w porządku - uciął sucho.

- Wcale nie, jesteś zmęczony. Nie nadajesz się do

pracy w tym stanie. Najlepiej idź do dyżurki i prześpij

się kilka godzin.

background image

118

SMAK ŻYCIA

- No, może masz rację - przyznał opryskliwie - ale

obudź mnie o jedenastej albo wcześniej, jeśli będę

potrzebny. Jasne? - Wydawał jej polecenia jak zupeł­

nie obcej osobie.

- Tak jest. - Zdobyła się na spokój, choć całkiem

nieoczekiwany cios zdumiał ją i poraził. Wyszła

z wysoko podniesioną głową i zaciśniętymi mocno

wargami.

Oddała się bez reszty pracy. Ci, którzy widzieli ją

już w takim nastroju, woleli zniknąć niepostrzeżenie.

Inni obrywali po uszach. Amy Winship i Joe Rey­

nolds należeli do tych ostatnich.

Amy przeoczyła nagłą zmianę ciśnienia pacjenta

i tylko czujność Kath sprawiła, że zagrażający życiu

krwotok wewnętrzny został w porę wykryty. Joe nie

zauważył wielkiego pęknięcia kości. Była na niego tak

wściekła, że chętnie przybiłaby go do ściany skal­

pelami.

-Może każ sobie zbadać wzrok - drwiła, gdy

tłumaczył się, obiecując natychmiastową poprawę.

Za kwadrans jedenasta, Jerry, dobrze znany na

odziale włóczęga i symulant, przyszedł skarżąc się

na ostre bóle brzucha. Twierdził, że przedawkował

valium.

- Jerry, proszę, tylko nie dzisiaj!

Przyglądał się jej jak sowa. Wielkie oczy wyrażały

dziwną sympatię.

-Nie?

- Nie, chyba, że to wszystko prawda!

Skinął głową, wyprostował się i dziarskim krokiem

ruszył do wyjścia.

- Jerry?

Zatrzymał się.

- Chodź no tu, sprawdzimy cię na wszelki wypa­

dek, nigdy nie wiadomo.

background image

SMAK ŻYCIA

119

Z pomocą dyżurnej pielęgniarki umyły go i zba

dały. Ale, tak jak myślała, nic mu nic było. Na

wszelki wypadek posłała do laboratorium próbki,-

treści żołądka. Później zaniosła do dyżurki kawę

dla Jacka. Spał z prześcieradłem zsuniętym do pasa.

Jedno ramię zarzucił nad głowę. Wyraźnie widać

było, jaki jest poobijany i posiniaczony. Przysiadła

na brzegu kozetki.

- Jack?

- Co się stało, Irlandko? - z trudem rozchylił

powieki.

- Nic, już jedenasta, przyniosłam ci kawę.

Znowu zamknął oczy.

- Dzięki, postaw tutaj, za sekundę wstanę.

Jednak równy, głęboki oddech świadczył, że znowu

zasnął. Wyśliznęła się na korytarz.

- Jak Jack? - spytał przechodzący obok Ben.

- Cały poobijany - westchnęła. - Co on robił w tej

jaskini? Zostawiłam go, niech śpi. A co u nas?

- Nic nadzwyczajnego - roześmiał się. - Joe zbiera

całą odwagę, by nastawić wybity kciuk. Amy zmienia

opatrunek, ale na to już boję się patrzeć.

- Nie jest tak źle - broniła dziewczyny. - Zrobiłam

specjalne szkolenie, teraz już może opatrywać z za­

mkniętymi oczyma. Trzeba ci ją było widzieć wcześniej.

- Widziałem - parsknął. - Wsadza paluchy w wy­

jałowioną gazę, a jeśli się w porę spostrzeże, to woła

„ojoj!" i wyrzuca opatrunek do kosza. Później bierze

drugi i tak w kółko.

- Przynajmniej już wie, o co chodzi.

- 1 to ma być ten postęp? - wykrzywił usta.

Zadzwonił telefon z dyspozytorni. Karetka wiozła

małego chłopca. Bawił się w garażu, gdy tata cofał

samochód. Obrażenia głowy, złamana noga. Rodzice

byli ponoć w strasznym stanie.

background image

120 SMAK ŻYCIA I

- Dwójka histeryków, oskarżają się nawzajem,

niech siostra przygotuje specjalną załogę - usłyszała.

W chwilę później przyjechał ambulans na sygnale.

Poleciła Amy zająć się rodzicami. Chłopiec, mniej

więcej dwuletni, miał głęboko rozciętą głowę i był

nieprzytomny. Podłączyła monitor i kroplówkę. Ben

przystąpił do badania.

-Fatalne rozcięcie, musiał padając uderzyć się

w głowę. Organy wewnętrzne chyba w porządku.

Najgorzej jest z prawą nogą. Chyba kucał za samo­

chodem w momencie wypadku. Potrącił go zderzak,

a później noga dostała się pod koło. Stopa jest

zmiażdżona. Na szczęście skóra cała.

Kathleen uniosła głowę słysząc kroki, nadchodził

pediatra.

- Cześć, Andrew.

- Cześć. Biedny maluch. Gdzie są jego rodzice?

Chciałbym poznać szczegóły wypadku.

- Skaczą sobie do gardeł. Zostawiłam z nimi prak-

tykantkę, ale pewno zdążyli już połknąć ją żywcem.

- A to kto zrobił? - pytająco uniósł brwi, wskazu-

jąc na dziecko.

- Ojciec, zwykła historia, wyprowadzał samochód,

a mały bawił się na podjeździe...

-Że też ludzie nigdy nie uczą się na cudzych

błędach - westchnął i pochylił się nad pacjentem.

- Ano nie - Ben ustąpił mu miejsca.

- To rozcięcie nie wygląda dobrze...

- Zrobiłam encefalogram.

Andrew skinął głową z aprobatą.

- Po operacji chcę go mieć na intensywnej terapii.

Idę do rodziców, robią strasznie dużo hałasu.

Jakby dla potwierdzenia przez drzwi wpadła z trza-

skiem zapłakana Amy.

- Kłopoty? - spytała Kath.

background image

SMAK ŻYCIA

121

- Chciałam pomóc. - Dziewczyna z trudem po­

wstrzymywała chlipanie.

- Opowiedz krótko, o co im chodzi - poprosił

Andrew. - Może dzięki temu unikną wywalenia

za drzwi.

Amy spojrzała na jego zwalistą postać i uśmiech­

nęła się wbrew sobie.

- Sama chciałabym wiedzieć - westchnęła. - Ma­

muśka woła, że powinien patrzyć, gdzie jedzie. Na to

on, że miała pilnować bachora. Ona, że gdyby trzymał

garaż zamknięty, mały nie wśliznąłby się tam. On

twierdzi, że zamknął...

- A ona mu nie wierzy. Typowe. Nic się nie martw,

idę do jaskini lwa.

- Ona jeszcze mówi, że gdyby odszedł od nich, jak

zapowiadał, to nie byłoby nieszczęścia.

Andrew wydął wargi w niemej kpinie.

- Dzięki - rzucił i wyszedł, mijając się z Jackiem.

- Co tu się dzieje? Zaczęła się Trzecia Wojna

Światowa?

Szef oddziału miał włosy w nieładzie, koszulę tylko

częściowo wetkniętą w spodnie.

- Chyba dobrze to określiłeś - odparła sucho

Kath, odwracając się znowu do małego pacjenta.

Po lodowatym przyjęciu rano nie miała ochoty na

rozmowy.

Unikała go przez resztę dnia. Po lunchu jednak

zajrzał do dyżurki.

- Została jakaś kawa? - spytał.

- Pewno tak - odparła obojętnie.

Mijając go, niechcący zawadziła o jego łokieć. Aż

syknął z bólu. Niechętnie przystanęła, spoglądając

z ukosa.

- Chcesz, aby ktoś obejrzał te stłuczenia?

- Nie, nic mi nie jest, ot, kilka wgnieceń.

background image

122

SMAK ŻYCIA

- Czy coś poszło nie tak?

- Powiedzmy, że byłem w kilku ciasnych miejscach

- zaśmiał się ponuro.

- Widziałam w telewizji - odwróciła wzrok.

- Połowa szpitala widziała. Tak mi się przynaj­

mniej wydaje.

- Nie myślałam, że wrócisz tak wcześnie.

- Tak, wygląda na to, że nie myślałaś. - Gniewnie

zacisnął usta.

Zabrzmiało to zagadkowo.

- Co masz na myśli?

- Daj spokój, Kath - westchnął z irytacją. - Po co

to udawanie. Widziałem samochód Micka 0'Shea

dziś rano u ciebie pod domem.

Spojrzała mu w oczy zaskoczona.

- Więc to jednak byłeś ty około czwartej! Obu­

dziłam się, ale uznałam, że musisz być jeszcze w York­

shire.

- Jasne, tak było wygodniej! Był z tobą cały

weekend?

Oszołomiona patrzyła bez słowa.

- T o ty myślisz... - wydusiła wreszcie. - Jack,

przecież Mick to mój najlepszy przyjaciel...

- Najlepszy przyjaciel, czy najlepszy kochanek,

a może nie bawisz się w takie rozróżnienia?

Tego już było za wiele. Złość wzięła górę nad

zdumieniem.

- Może Mick nie ma twojego śmierdzącego boga­

ctwa, ale zapewniam cię, że wart jest dziesięciu takich

jak ty! Przynajmniej wie, jak traktować kobietę.

Odwróciła się na pięcie i odeszła. Dopiero później,

gdy nieco ochłonęła, dotarło do niej, że Jack dalej

myślał, iż spędziła noc z Mickiem.

- No i dobrze - mruknęła. - Niech sobie pocierpi.

Zarozumiały, arogancki samiec.

background image

SMAK ŻYCIA

123

Po tym incydencie ich wzajemne kontakty ograni­

czały się do niezbędnego minimum. Przez dwa dni, bo

na tyle wystarczyło złości. Trzeciego, spotkała na

korytarzu Micka. Wypytał ją o nowości i oczywiście

o Jacka.

- On myśli, że spałeś ze mną tamtej nocy - wygar­

nęła bez ogródek.

- Co za dureń. Powiedz mu, że nigdy nie było

między nami żadnej miłosnej chemii, niestety. Inaczej

ożeniłbym się z tobą sto lat temu. Gdyby wiedział, co

jest dla niego dobre, sam by to zrobił. Albo nie, ja

mu to powiem.

Kath wpadła w popłoch.

-Ani się waż. Miałam przez ciebie już dosyć

kłopotów. Zresztą, jesteś niezłą tarczą.

- Tarczą? - Mick był wściekły. - Do cholery, nie

myślisz chyba chować się za mną! Masz dość tego

związku, to mu to powiedz wprost!

- Wcale nie mam dość - westchnęła rozdzierająco

- ale... czy to w ogóle jest jakikolwiek związek? Nie

chcę tylko, aby myślał, że może mnie mieć na każde

skinienie.

Mick z powątpiewaniem pokręcił głową.

- Chcesz go zmusić do zazdrości? To nie jest

ten typ faceta. On nie będzie się z nikim tobą

dzielił. Albo będziesz cała jego, albo nie weźmie

cię wcale...

- E tam. Nie myślę, aby mu zależało. Miał jakieś

plany, przyjechał, a tu stoi twój samochód. To go

zeźliło, nic więcej.

- O piątej rano? Nie chcesz chyba powiedzieć, że

po wyprawie ratunkowej w jaskini jechał całą noc taki

kawał z Yorkshire tylko po to, aby zaznać rozkoszy

twego wspaniałego ciała. Nawet superman potrzebuje

nieco snu, Kathleen.

background image

1 2 4 SMAK ŻYCIA

- Kto go tam wie, po co przyjechał. Teraz już nic

nie powie. Słuchaj, idę na lunch, a ty trzymaj się od

tego z daleka. Zrobię z ciebie befsztyk, jeśli powiesz

mu choć słowo.

- Tak? A masz armię osiłków do pomocy? - uśmie­

chnął się szeroko.

Pokręciła głową zrezygnowana i odwróciła się, by

odejść. Moment za wcześnie. Inaczej zobaczyłaby, jak

zza zakrętu wyłania się Jack. Nie widziała też, jak

Mick z dziwnym wyrazem twarzy ruszył mu na

spotkanie, patrząc prosto w oczy.

- Pozwól na słowo, 0'Shea - burknął Jack.

- Świetnie się składa, też o tym myślałem.

Jack wprowadził go do gabinetu z wyszukaną

uprzejmością. Ręce mu drżały z emocji i miał wielką

ochotę zapalić.

- Nie sypiam z Kath - usłyszał bez żadnych wstę­

pów. - Nigdy nie sypiałem. Jakieś osiem lat temu

miałem nawet nadzieję, ale zabrakło nam odpowied­

nich fluidów. Gdyby nie to, bylibyśmy od dawna

małżeństwem. Z prostego powodu. Bo ją kocham, ale

inaczej niż ty.

- Człowieku, ja jej nie kocham - Jack gwałtownie

podniósł głowę.

Mick uśmiechnął się wolno, ze zrozumieniem.

- T o czemu się przejmujesz, czy z nią spałem?

Jack odwrócił się, wyjął papierosa i bawił się

nim, nerwowo szukając zapalniczki. Przekleństwo,

co on chce przez to powiedzieć? Byli w końcu razem,

czy nie?

- To jak w końcu było? - wydusił wreszcie. Jego

głos zabrzmiał tak ochryple, jakby miał w gardle całe

garście żwiru.

- Byłem z nią wieczorem. Widziałem wiadomości

i pojechałem dodać Kath otuchy - przerwał, niepew-

background image

SMAK ŻYCIA 125

ny, jak wiele może wyjawić. - Do diaska, Jack, ona

odchodziła od zmysłów, a gdy zobaczyła, że już po

wszystkim, całkiem się rozkleiła. Pozbierałem ją ja­

koś, wypiliśmy sporo wina i... musiałem wracać na

piechotę.

Jack opadł na fotel z westchnieniem ulgi.

- Wiedziałem, że będzie się martwić, ale jakoś nie

chciałem dzwonić. Pomyślałem, że po prostu wpad­

nę, żeby zobaczyła, że żyję - przerwał, nie mogąc

znaleźć właściwych słów. - Wiem, że mnie kocha, to

znaczy, myślałem tak, póki nie zobaczyłem twojego

wozu. Powiedziała, że jesteś wart dziesięciu takich

jak ja. - Zmusił się, by spojrzeć na Micka. - Nie

jestem w stanie dać jej tego, czego ode mnie pragnie.

Chciałbym, aby było inaczej, ale... nie mogę tego

zmienić.

- Tego, czego pragnie? - Mick roześmiał się ponu­

ro. - Ależ ona gotowa jest wziąć każdy okruch, jaki

jej rzucisz. To prawdziwa hańba, bo zasługuje na sto

razy więcej.

Jack gwałtownie podszedł do okna, odwracając się

plecami. Czemu, do cholery, tak mi łzawią oczy,

pomyślał.

- Wiem, że zasługuje na wszystko. Chciałem się

od niej trzymać z daleka, ale... nie wytrzymałem.

Potrzebuję jej, a jednocześnie nie mogę wiele dać.

Ona jest katoliczką, a ja jestem rozwiedziony. Ro­

dzina będzie ją pchała do małżeństwa, będzie chciała

mieć dzieci - wyliczał na palcach. - A tego wszy­

stkiego nie mogę jej ofiarować. Myślałem, że może

wy oboje... Że może z tobą będzie szczęśliwa. Byłaby

wspaniałą matką.

- Ona nie chce mieć dzieci, Jack.

- Myślę, że chce!

Mick westchnął ciężko.

background image

126 SMAK ŻYCIA

- Jest już dość dorosła, aby o sobie decydować.

-Być może. - Zadzwonił telefon. - Słucham,

Lawrence. Dobrze, zaraz będę - odłożył słuchawkę.

- Muszę iść. Słuchaj, Mick...

- Nie musisz mnie przepraszać.

Mick wyciągnął dłoń, a Jack uścisnął ją mocno.

- Dziękuję, że z nią wtedy byłeś.

- Nie dziękuj, lepiej sam jej to powiedz.

Odpowiedzią było nieokreślone chrząknięcie.

- Czemu dzwonią do drzwi zawsze, gdy jestem

w wannie? - mruknęła ze złością, gorączkowo chwy­

tając ręcznik i biegnąc do przedpokoju. - Idę, idę

- zawołała. - Jack?! - wykrzyknęła zdumiona, ciaśniej

okręcając się ręcznikiem.

- Mogę wejść?

- Poczekaj, byłam w wannie - zatrzasnęła mu

drzwi przed nosem, zbyt jeszcze psychicznie poobija­

na, by zaryzykować spotkanie bez tworzącego po­

czucie dystansu ubrania.

Zmagała się z naciąganiem opornych nogawek na

wilgotne nogi, klnąc i przewracając się na łóżko.

Później bawełniana koszulka - kto by miał czas na

stanik! Nie bawiła się także w czesanie czy spraw­

dzanie makijażu. Wolno poszła korytarzem, aby się

uspokoić, i otworzyła drzwi dygocącymi rękami.

Stał oparty o ścianę, z kaskiem pod pachą i nie­

przeniknioną twarzą.

- To co, mogę wreszcie wejść?

- Zależy, czego chcesz.

- Porozmawiać.

- A jest o czym? - Poszła przodem.

-Jest. - Zamknął delikatnie drzwi, rzucił kask

na podłogę i poszedł jej śladem. - Mick sporo mi

powiedział!

background image

SMAK ŻYCIA

127

- Co? - odwróciła się z furią. - Zabiję tego drania!

Prosiłam, aby się w to nie mieszał.

- Irlandko! Pozwól mi mówić!

Zaskoczona dostrzegła w jego oczach odbicie emo­

cji. Po raz pierwszy.

- Siadaj - powiedziała.

Sama też usiadła w fotelu, chcąc wyraźnie widzieć

jego twarz, odnaleźć prawdziwe znaczenie słów...

Usiadł na sofie. Gdy zobaczyła, jak niepewne ręce

z trudem radziły sobie z suwakiem kombinezonu, cały

jej gniew gdzieś zniknął, zastąpiony przez przypływ

nieokiełznanej nadziei.

-Jechałem, żeby cię zobaczyć - zaczął cichym

głosem. - Podejrzewałem, że mogłaś widzieć wiado­

mości i chciałem ci powiedzieć, że wszystko jest

w porządku. Oczywiście, było grubo za późno, abyś

jeszcze czekała. Ale... chciałem cię zobaczyć, by prze­

konać się, że rzeczywiście jeszcze żyję.

Wiedziała, co ma na myśli. Wiele razy sama to

odczuwała, pomagając ofiarom wypadków. Chciała

być później z ludźmi, aby, tak jak powiedział, uwie­

rzyć, że żyje.

- Wyglądałeś na bardzo zmęczonego. Czy było aż

tak źle?

- To było piekło - potwierdził. - Dolnym koryta­

rzem płynie woda. Zazwyczaj daje się przejść suchą

nogą, ale w niedzielę sięgała nam do kostek. Przy

każdym pośliźnięciu czuło się siłę prądu. Gdyby nie

to, że ofiara była ranna, nawet nie próbowalibyśmy

schodzić. Ale było z nim na tyle źle, że nie mieliśmy

wyboru.

-Jak bardzo źle?

- Jak tylko można - wzruszył ramionami. - Tłu­

czona rana głowy z wgnieceniem kości, słabe odruchy,

zanik źrenic, a złamań tyle, że chyba tylko cudem

background image

128

SMAK ŻYCIA

jeszcze żył. Poziom wód wznosił się błyskawicznie.

Musieliśmy wpakować chłopaka do wodoszczelnego

worka i przeciągnąć go przez ten syfon.

Przerwał, wpatrując się z uporem w dłonie.

- Nosze uwięzły w połowie. A ja razem z nimi, bo

podtrzymywałem kroplówkę. Musiałem się szarpać,

aby nas uwolnić, zanim zabraknie powietrza w płu­

cach. Ciężko było. Później jeden z ratowników pośliz­

nął się i runął w strumień. Prąd go uniósł, na szczęście

byliśmy wszyscy związani liną. Udało się go w ostat­

niej chwili wyciągnąć, ale mógł zahaczyć o dno stopą

i byłby utonął, pełno tam różnych jam. To właśnie

wtedy zrozumiałem, jak wiele dla mnie znaczysz.

Uniósł głowę i spojrzał w jej zdumione oczy.

-Myślę, Irlandko, że... cię kocham - wyznał

nabrzmiałym z emocji głosem - ale to niczego nie

zmienia. Nie mam zamiaru się znowu żenić. Nie ma

sensu, abyś na to liczyła. I nie będę zawsze pod ręką,

kiedy będziesz miała na to ochotę, taki już jestem. Ale

chciałbym cię widywać od czasu do czasu.

- Jak nie będziesz miał nic lepszego do roboty?

- Nie, to nie tak, Kath. - Wstał i zaczął krążyć po

pokoju jak niespokojny lew. - Wcale nie o to mi

chodziło. Muszę być niezależny, nie mogę pozwolić,

by ktoś na mnie liczył, nie potrafiłbym z tym żyć. Nie

radzę sobie też z tym, że ja kogoś potrzebuję. Ale to

nie znaczy, że mi nie zależy.

Zmagali się oczami. Wreszcie wstała, wyciągając

dłoń. Robię coś arcygłupiego, pomyślała. Ujęła go za

rękę, poprowadziła do sypialni i zaczęła rozpinać

skórzany kombinezon.

-Kathleen...

- Nic nie mów, pozwól po prostu, bym cię kochała.

Zsunęła mu kombinezon z ramion tak, że ręce miał

uwięzione. Wsunęła palce pod koszulkę i muskała

background image

SMAK ŻYCIA

129

opuszkami po miękkich włosach. Poczuła raczej niż

usłyszała głęboki pomruk, wtedy zaczęła przeciągać

paznokciami po skórze na żebrach w górę i w dół,

uśmiechając się z łobuzerską satysfakcją.

Nie wytrzymał, uwolnił się z rękawów i zamknął

ją w niedźwiedzim uścisku.

- Nie igraj ze mną, Irlandko - zagroził rwącym się

szeptem.

Oswobodziła się, aby ściągnąć mu buty i spodnie,

później koszulkę i slipy. Wreszcie pchnęła go w stronę

łóżka, sama szybko pozbywając się dżinsów i bluzki.

Złapał ją mocno i razem runęli na pościel, spleceni

ramionami i nogami, pośród gwałtownych pocałun­

ków i pieszczot. Kochali się z żarłoczną pasją. Jack

był nienasycony, ale ona wcale mu w tym nie ustępo­

wała. Oboje usiłowali przejąć inicjatywę, na czułe

słówka i obietnice nie było czasu. Lgnęli do siebie,

jakby każde stanowiło dla drugiego jedyną przystań

w świecie, który zwariował. Wreszcie Jack zesztywniał

z głową odchyloną daleko do tyłu.

- Kocham cię! - powtarzał wyznanie wyrwane

z głębi jaźni.

Poczuła, że znany świat rozpada się w drzazgi.

- Też cię kocham, draniu - szepnęła. Poczuła, jak

obejmuje ją, przyciskając coraz mocniej do niespokoj­

nej piersi. Schowała mu głowę na ramieniu i za­

płakała.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Leżeli koło siebie, spleceni, w ciemności rozświet­

lanej tylko przez przenikające z ulicy światło latarni.

Kath przyglądała się, jak zapala kolejnego papierosa.

- Powinieneś rzucić to świństwo.

- Już Konfucjusz twierdził - wyrecytował z prze­

kornym uśmiechem - że trzy rzeczy są najlepsze

na tym świecie: po tym papieros, a przed tym szkla­

neczka.

- Nie wierzę, aby wygadywał takie głupoty - za­

chichotała.

- No, w każdym razie powinien to powiedzieć.

- Zdusił niedopałek i przysunął się ku niej. - Znowu

byłem gwałtowny, przepraszam.

- Nie ma za co - rozpromieniła się. - Uwielbiam

taką gwałtowność, było wspaniale.

Szybko odwrócił wzrok.

- Irlandko, nie patrz na mnie takimi rozkochanymi

oczami.

- Jakimi?

- Z miłością wypisaną w nich wołami.

- Nie możesz się spodziewać - odsunęła się ura­

żona - że po takiej porcji kochania będę udawać,

że nic mnie to nie obeszło. Nie jestem tak wyra­

finowaną niewiastą, jak te, z którymi dotychczas

przestawałeś. Wiesz, jak cię kocham. I wątpię, abym

umiała to ukryć, nawet jeśli wprawia cię to w takie

zakłopotanie.

background image

SMAK ŻVCIA 1 3 1

- T a k wiele jest rzeczy, których ci nie mogę

dać - westchnął, wpatrując się w sufit - mał­

żeństwo, dzieci. Za każdym razem, gdy tak na

mnie patrzysz, uświadamiam sobie, jak nierówną

monetą mogę ci się odpłacić. To jest jak ciągłe

oszustwo. Chciałbym ci dać, czego pragniesz, ale

nie mogę.

- Jack! Dajesz mi siebie, a to jest to, czego

chciałam i chcę...

W półmroku prawie przeoczyła samotną łzę sta­

czającą się szybko po policzku Jacka.

- Czemu... - nie zdołała dokończyć pytania.

Zagarnął ją w objęcia, przerywając pocałunkami

wszelkie pytania. Przywarli do siebie ciałami zlanymi

w jedność, już nie tak gwałtownie, jakby powolne

i łagodne ruchy miały być balsamem na ich obolałe

dusze. Później, gdy łzy już wyschły, zasnęli wtuleni

w siebie.

Mówiła mu, jak trudne jest ukrywanie miłości.

Następne dni dostarczyły dowodów, że jest to wręcz

niemożliwe.

- Aha, Kupidyn znowu narozrabiał - powitał

ją Ben Bradshaw swoim ciężkim akcentem z York­

shire.

- Siostro Hennessy, w końcu i pani padła ofiarą

tajemniczego wiruska - mruknął Jesus Marumba ze

złośliwym mrugnięciem.

Tylko Mick jej unikał, najwyraźniej obawiając się

o życie. Dodatkową trudność stanowił wzrost popu­

larności Jacka.

- Jak się ma dzisiaj nasza gwiazda telewizyjna?

- spytał jowialnie Andrew Barrett, pediatra.

- Zlitujcie się nade mną - odpowiedział Jack

z zakłopotanym uśmiechem.

background image

132

SMAK ŻYCIA

- Zostaw go, Andrew, to kiepski bohater. Chcecie

kawy? - spytała Kath. - Co z tym przejechanym

chłopcem?

- Nogę ma jeszcze na wyciągu i rozstawia nas

wszystkich po kątach. Małe dzieci źle znoszą, gdy nie

mogą się ruszać. Na szczęście wielkie rozcięcie na

głowie okazało się mniej groźne, niż wyglądało. No

i rodzice. Wreszcie przestali się kłócić.

- A ten drugi maluch? Ten, co się nadział na

sztachety.

- Jeremy? Miał wielkie szczęście. Jutro wypisujemy

go do domu.

- Jakieś trwałe uszkodzenia? - spytał Jack.

- Chyba nie, taką mam nadzieję. Może nerw

w prawej ręce jest nieco uszkodzony. Będzie musiał

pochodzić na terapię. Ale płuca pracują już dobrze.

- Rzeczywiście szczęściarz!

- No właśnie - zgodził się Andrew - ale matka

ma teraz problemy ze sobą. Ma poczucie wielkiej

winy.

- Nie wiem, co bym zrobiła na jej miejscu - dodała

Kathleen. - Jak te kobiety to znoszą? Dzieci do­

prowadziłyby mnie do szaleństwa.

- No, nie wiem - uśmiechnął się Andrew. - Ja

uwielbiam dzieciaki. Inaczej pewno nie mógłbym być

pediatrą. Chciałbym mieć z tuzin własnych.

- A ile już masz? - spytał Jack.

- Ja? Żadnego, o ile wiem. Jeszcze nie spotkałem

takiej, która chciałaby mnie na dobre. A ty? Ile masz?

Jack odwrócił wzrok, później spojrzał na niego

zgaszony.

- Teraz też żadnego, straciłem syna trzy lata temu.

- Nie miałem pojęcia - brązowe oczy wyrażały

szok i współczucie. - Wybacz, że się dopytywałem.

- Daj spokój - Jack machnął ręką.

background image

SMAK ŻYCIA

133

-Dotknąłem czułego miejsca, przepraszam.

- Wstał przeciągając się. - Pora wracać do harówki,

dzięki za kawę.

- Fajny facet - orzekła Kath, patrząc jak odchodzi

- spokojny, świetnie radzi sobie z dziećmi, przepadają

za nim. Szkoda, że nie może nikogo znaleźć, byłby

znakomitym ojcem.

- A ty? - Jack obserwował ją spod oka. - Byłabyś

świetną matką, a też za nikogo nie wyszłaś.

- N o cóż, jedno idzie w parze z drugim, a nie

wygląda na to, aby to drugie miało się zdarzyć.

A może to są twoje oświadczyny? - spytała i spojrzała

mu prosto w oczy.

- Nie — po dłuższej chwili odwrócił wzrok. — Prze­

praszam, Irlandko!

Nic się nie zmieniło, pomyślała z ciężkim sercem, tyle

że teraz przyznaje się już do miłości, no i spędzamy

razem więcej czasu, a ja coraz bardziej zakochuję się. Bo

niestety tak właśnie było, pomimo wszelkich wysiłków

i ostrzeżeń, jakie sama do siebie kierowała. W najbliż­

szy weekend wybrał się polatać na lotni. Zapraszał ją

także, ale odmówiła. Nie miała ochoty siedzieć na

szczycie wietrznego urwiska i obserwować, jak usiłuje

sobie skręcić kark. Okazało się, że w niedzielę wiatr był

zbyt silny, by ryzykować loty. Wrócił wcześniej. Spędzi­

li czas na porządkowaniu ogrodu i sianiu trawy.

Zupełnie jak w małżeństwie, myślała ze smutkiem, ale

nie całkiem. I tak już miało zostać. Uświadomiła to

sobie z całą ostrością, próbowała wszakże zachować

przynajmniej pozory niezależności. Poniedziałkowy

i wtorkowy wieczór spędziła sama w domu.

W środę podszedł do niej, gdy właśnie kończyła

bandażować zwichnięty nadgarstek.

- Skończyłaś? - zapytał. - Mamy w poczekalni

kobietę, chyba ze złamanym paluchem.

background image

134

SMAK ŻYCIA

Prześwietlenie przyniosło potwierdzenie. Pęknięcie

kości palucha było tak duże, że nawet Joe Reynolds

zobaczył je bez trudu.

- Córeczka zawołała z góry, że rozlała lakier do

paznokci. Na mój nowy dywan w sypialni!

- Nie powinna pani tak mocno jej kopać - stwier­

dził Jack.

- To dziecko to potwór -- roześmiała się pacjentka

- ale nie kopnęłam jej. Przewróciłam się na scho­

dach. Byłam w ogrodzie i właśnie zdjęłam na dole

kalosze.

- Ale jak pani trafiła do nas? - zdziwiła się Kath.

- Zadzwoniłam po męża. Wiecie, co powiedział?

Wcale nie „biedactwo, zaraz będę w domu", zapytał

„czy byłaś boso?". Zarozumiały typ!

- No właśnie - roześmiał się małżonek - zawsze

chodzi boso. Mówiłem, że kiedyś to się źle skończy.

Może teraz będziesz mnie już słuchać, kochanie.

- Widzicie - zawołała - wcielona cnota!

- To nic - uspokajał Jack - teraz odpokutuje za

swoje grzechy. Musi pani oszczędzać stopę, potrzebna

będzie opieka, w sam raz właściwa kara.

Kathleen unieruchomiła paluch elastycznym ban­

dażem i odesłała ich do domu, dodając osiem tabletek

coproxamolu dla uśmierzenia bólu.

- Tylko osiem? - zdziwił się Jack.

- Pomyśl o budżecie naszego ambulatorium - od­

parła.

- Oto realia medycyny - zadrwił sucho.

Jednakże już następny pacjent zademonstrował

surrealistyczne oblicze medycyny. Zwijał się w po­

czekalni na podłodze, a Joe Reynolds pochylał się nad

nim bezradnie.

- No nie - jęknęła Kath - znowu?!

- Co znowu? - zdziwił się Joe.

background image

SMAK ŻYCIA

135

- T o nasz znany symulant, zostaw go, niech

ochłonie.

Jack obserwował go przez moment, wyraźnie pod

wrażeniem, a później puścił do nich oko i wyszedł

pogwizdując. Joe nie był do końca przekonany.

-Jesteście pewni? Wygląda całkiem poważnie.

Może powinniśmy zrobić EEG, siostro?

- Daj spokój. To jest Harry Parker albo też Simon

Smith, ewentualnie Peter Blake, nasz stary znajomy.

Harry, daj sobie siana!

Mężczyzna na podłodze znieruchomiał na mo­

ment, później wargi wykrzywił mu skurcz, a konwul­

sje przybrały na sile. Później osłabły tak, jakby stracił

przytomność.

- Daj mu zdrowego kopa, Joe - poprosiła. - De­

likatniejsze metody nie podziałają, żadne tam szczy­

panie w ucho.

Harry zwinął się w ciasny kłębek, osłaniając pod­

brzusze. Jęknął i otworzył oczy.

- Gdzie ja jestem?

- Harry, nie mamy czasu na głupoty - zaśmiała się

ponuro. - Siadaj tutaj, dostaniesz herbaty przed

pójściem do domu.

Niezdarnie zebrał się z podłogi, rzucając jej wście­

kłe i oburzone spojrzenia.

- Ostatnim razem daliście się nabrać. Dostałem

obiad i łóżko na noc.

- Znowu wylądowałeś na ulicy? - zainteresowała

się, tym razem zaniepokojona.

- Wywalili mnie z przytułku, nie stawiłem się na

noc. Wiecie, klaustrofobia, chciałem odetchnąć

świeżym powietrzem. Chyba pojadę znowu do Lon­

dynu, więcej szpitali. Więcej szans, że ktoś się nie

połapie.

Kathleen nie wytrzymała, ubawiona.

background image

136

SMAK ŻYCIA

- Czemu nie zapiszesz się do Królewskiego Towa­

rzystwa Aktorów i Reżyserów? Miałbyś wielką przy­

szłość z twoim talentem.

Zaprowadziła Harry'ego z kubkiem herbaty do

dyżurki. Joe Reynolds był wyraźnie zaszokowany.

- Czemu on to robi? - spytał.

- Potrzeba zwrócenia uwagi. Sam powiedział, że

chce łóżka i obiadu. Pewno się nudzi. To łepski

chłopak, ma talent. Robienie z nas durniów pozwala

mu nie wyjść z wprawy.

- Na pewno udało mu się to w moim przypadku.

Powstrzymała chęć, aby zapewnić Joego, że nie

było to zbyt trudne i wysłała go na lunch. Sama poszła

do gabinetu Jacka. Mówił coś z ożywieniem przez

telefon. Na jej widok pośpiesznie skończył i wskazał

jej fotel.

- Hmm....

- Co za hmm?

- Stary znajomy, teraz pracuje w BBC - wyjaśnił.

- Chciałby nakręcić u nas program, częściowo na

żywo. Jeden dzień z życia oddziału nagłych wy­

padków.

- Dlaczego? To znaczy, dlaczego u nas?

-Wiesz, jak to jest. Stare znajomości. Poza tym

widział ten program z Yorkshire. Mieli przygotowany

inny szpital, ale musieli zrezygnować. Obiecałem, że

omówię to z tobą.

- No nie! Kiedy? - zawołała rozbawiona.

- W następny piątek!

- Co, w piątek? Chyba upadliście na głowy! Poło­

wa pijaków i łobuzów przechodzi wtedy przez nasze

ręce. Mowy nie ma, Jack!

-Jeszcze się nie zgodziłem.

-Jeszcze? To i dobrze, wprowadziliby tylko ba­

łagan.

background image

SMAK ŻYCIA

137

Poprawił się wygodnie w fotelu i czekał z szerokim

uśmiechem.

- Oni są świetnymi fachowcami, to mogłaby być

niezła zabawa - powiedział. - Robili już wcześniej

takie programy, mają wprawę, nie będą nam prze­

szkadzać.

- Niechby tylko spróbowali. Nie mam zamiaru

pozwolić, aby ktokolwiek plątał się nam pod nogami.

Niech no tylko któryś przez nanosekundę wejdzie

między mnie i pacjenta. Cała ekipa bezapelacyjnie

wylatuje. Nic mnie nie obchodzi, jakie to może mieć

skutki dla programu.

- Przekażę im to ultimatum - obiecał.

- T a k jest, zrób to!

- Mam nadzieję, że będziesz w piątek na dyżu­

rze?

- Jasne, że będę, mowy nie ma, aby zwaliła się tutaj

połowa BBC bez mojego nadzoru.

- No to dzwonię, żeby powiedzieć, że się zga­

dzasz.

- Przecież nie powiedziałam, że się zgadzam.

- Nie? Cytuję: „mowy nie ma, aby zwaliła się

tutaj połowa BBC bez mojego nadzoru", koniec

cytatu.

- T y cwaniaku, niezły z ciebie manipulant. Czy

wiesz o tym?

Zaśmiał się radośnie, podnosząc słuchawkę.

- Wybierz się do fryzjera, chyba rudy koloryzujący

szampon będzie najlepszy. To świetny kolor włosów,

odpowiedni do twego temperamentu. Braliby cię bar­

dziej serio, Irlandko.

- Już ty się nie bój, wezmą mnie na serio! - wyce­

lowała w niego piórem. - Idę sprawdzić grafik dyżu­

rów, Joe i Amy będą mieli długi weekend w przyszłym

tygodniu.

background image

138 SMAK ŻYCIA

Przygotowania do programu zabrały im półtora

tygodnia. Wszystko inne, włączając w to zdrowy

rozsądek, zeszło na dalszy plan. Bez przerwy kon­

ferowali z reżyserem i kamerzystami. Kathleen stano­

wiła prawa z takim wdziękiem, że nikt zbytnio nie

protestował. Zgodnie z zapowiedzią byli świetnymi

fachowcami, przywykłymi pracować wśród innych

zawodowców, szanujących ich potrzeby i kompeten­

cje. Rozumieli także wymogi etyki lekarskiej i konie­

czność zachowania dyskrecji.

- Żadnego filmowania bez zgody pacjenta czy

pogoni za sensacją. Spróbujcie tylko! - zagroziła

w czwartek wieczorem z bardzo poważnym wyrazem

twarzy.

Zgodnie skinęli głowami.

- Nie ma potrzeby szukać dodatkowych sensacji

w takich razach - wyjaśnił z przekąsem producent.

- Wręcz przeciwnie, przeważnie musimy tonować.

Owszem, publika ma ochotę na każdą dawkę jatek,

ale muszę dbać o kamerzystów, oni nie są tak za­

prawieni jak pani ludzie.

- Rzeczywiście - zgodziła się. - W piątki mamy tu

prawdziwą rzeźnię.

- Proszę się nie martwić, siostro Hennessy - uspo­

kajał reżyser, gdy wychodzili - nie będziemy prze­

szkadzać, mój zespół zna się na rzeczy.

- Zaufam wam - uśmiechnęła się z ociąganiem

- pod warunkiem, że nie będzie żartów. Wywalam bez

uprzedzenia.

Jack otoczył ją ramieniem, przytulając do siebie.

- Nie martw się, Bob, zamknę ją w moim gabine­

cie, gdyby zbytnio szalała.

- Sam szalejesz - dała mu zdrowego kuksańca.

- To ciebie trzeba by zamknąć, nadmiar kamer rzucił

ci się na mózg. Rośniesz nam na gwiazdę.

background image

SMAK ŻYCIA

139

- Jasne, z której strony mam lepszy profil, Bob?

- Z tej bez podbitego oka - odpaliła szybko,

a kamerzyści popatrzyli na nią z uznaniem pośród

wybuchów śmiechu.

- Wcześnie jutro zaczynamy, jadę do siebie - po­

wiedział, całując ją przelotnie na pożegnanie. - Mam

tam garnitur.

- Garnitur - wstrzymała oddech. - Ty? Czy cię

poznamy?

- No, myślałem, że powinienem się właściwie pre­

zentować - powiedział i poszedł do samochodu.

- Dobrze - zawołała. - D o ósmej wszyscy mają być

gotowi.

Po powrocie starannie uprasowała sukienkę. Rano

zwlekła się o szóstej, aby umyć i wysuszyć włosy, ale

i tak była w pracy przed siódmą. Kamerzyści roz­

stawiali już światła, zgodnie z obietnicą starając się

jak najmniej przeszkadzać. Telewizyjna specjalistka

od makijażu przyłapała ją w kącie i usiłowała zaofe­

rować swoje usługi.

- Nie maluję się zbyt mocno do pracy - wykręcała

się Kath. - Nie chcę wyglądać na wizji jak dziwka,

może dajmy temu spokój.

- Może niewielkie cienie? - sugerowano dyploma­

tycznie, aż ustąpiła.

- Ale musimy się pospieszyć!

- No i jak? - spytała dziewczyna po skończeniu,

ale właśnie zadzwonił telefon.

Dwie ofiary wypadku samochodowego przywiezio­

no na sygnale. Kath pobiegła robić sztuczne oddycha­

nie jednemu z mężczyzn, później pojechali na prze­

świetlenie, a Jack po drodze sprawdzał stan obrażeń.

Dopiero gdy pacjent wędrował do sali operacyjnej,

zorientowali się, że kamery pracowały przez cały czas.

background image

140 SMAK ŻYCIA

- Wspaniale - cieszył się Bob. - Znakomity po­

czątek dnia.

- Nie wiem, czy nasz pacjent też byłby tego zdania

- powiedziała z przekąsem. - Mam nadzieję, że

rodzina w domu zadbała, aby to nagrać dla niego.

- Chodźcie, chodźcie wszyscy - wygłupiał się Jack,

wymachując rękami.

Ze zdziwieniem zauważyła, że jest w dżinsach

i sportowej koszuli.

- No, a gdzie ten garnitur?

- A, zrezygnowałem. To chyba nie byłbym już ja

- skrzywił się.

- Może i nie - pokręciła głową ze śmiechem - ale

mógłbyś chociaż zapiąć się pod szyją i włożyć krawat.

Moja matka to ogląda.

- Moja też - westchnął. - Będę miał się z czego

tłumaczyć.

Przez resztę dnia wszystko szło jak z płatka. Do­

piero pod wieczór zaczęły się kłopoty.

Przegrali walkę o życie pacjentki. Młoda dziew­

czyna wyskoczyła z pędzącego samochodu, aby uciec

od męża. Tragedia. Miała ochotę chociaż nad nią

zapłakać, ale kamery obserwowały wszystko, więc

zacisnęła zęby i tylko poszukała reżysera.

- T a dziewczyna. Czy to poszło na żywo, czy

nagrywaliście? Chciałabym to wyciąć.

- Nagrywaliśmy, ale to świetny materiał, czemu

chcesz ciąć?

- No, po prostu chcę - upierała się.

- No cóż, to twoja decyzja, skoro nalegasz.

- Dzięki - odeszła zadowolona, ale trwało to krót­

ko. Okazało się, że nie pokazano ich upartej walki

o życie, ale kamerzyści puścili obraz Kathleen, gdy

wychodziła z sali bliska płaczu, każąc kamerom wy­

nosić się do diabła. I jeszcze fragment, gdy dys-

background image

SMAK ŻYCIA

141

kutowali przypadek z Jackiem, jej reakcję na niepo­

trzebną śmierć.

Znowu odszukała Boba.

- Mówiłeś, że to wytniecie.

-I wycięliśmy.

- Nie całkiem, wycięliście operację, krew, ale zo­

stawiliście resztę.

- Kathleen, to było ważne - próbował argumen­

tować.

- Co, pokazać jak płaczę?

- Tak, właśnie to.

Spiorunowała go wzrokiem, ale zaraz oklapła.

- Tak, może nie zaszkodzi. Szanowna publiczność

powinna zobaczyć, że nie jesteśmy bezdusznymi au­

tomatami, ale... nie przywykłam do takich obserwacji

na sobie.

Na korytarzu spotkała Jacka.

- No i jak idzie? - zapytał.

- Da się wytrzymać. Ochrzaniłam Boba.

- Idę coś zjeść, chcesz iść ze mną?

-I zostawić Amy i Joego samych!?

- Przeżyją jakoś.

- Oni tak, ale co z pacjentami?

- Wszystko jedno, chodź. Złapiemy kilka kanapek

i wracamy, razem z kawą dobrze nam zrobią.

- No dobrze...

Ale zanim się odwróciła, zza drzwi wyjrzał Ben.

- Potrzebuję pomocy, dzieciak z ciężkimi popa­

rzeniami.

Weszła natychmiast, nawet nie zauważywszy wciś­

niętego w kąt kamerzysty. Dziewczynka, chyba pię­

cioletnia, pojękiwała cicho na leżance. Skóra na no­

gach zaczynała już schodzić.

Obok stała matka, prawie oniemiała ze zmartwie­

nia.

background image

142 SMAK ŻYCIA

- Postanowiła, że sama weźmie kąpiel. Termostat

nigdy nie był ustawiony na taką temperaturę, ale jej

braciszek chyba coś przy nim wcześniej majstrował.

Czy ona z tego wyjdzie? Trzymałam ją pod zimną wod ą

do czasu przyjazdu karetki, nie wiedziałam, co jeszcze

można zrobić.

- T o dobrze - Kath uspokajająco uścisnęła rękę

kobiety. - Damy jej środki przeciwbólowe i pojedzie

do szpitala w Cambridge. Proszę się nie martwić.

- Podaj mi flamazinę - rzucił Ben, unosząc głowę

- i opatrunek parafinowy chroniący skórę. Im szybciej

ją wyślemy w drogę, tym lepiej. Także kroplówkę z solą

fizjologiczną, trzeba utrzymać poziom płynów.

Wypytał matkę o wagę dziecka, obliczył dawkę,

Kath zrobiła zastrzyk i przyniosła maść. Jack za­

trzymał się w drzwiach, pokazując kanapki.

- Połóż u mnie na biurku, zjem później. I zadzwoń do

Cambridge, dziecko z oparzeniami, Ben zna szczegóły.

Sue, reporterka, wyszła za nią na korytarz.

-I co z nią teraz będzie? - spytała.

- Teraz? Oczyszczą rany, podadzą dużo płynów, bo

największym zagrożeniem jest odwodnienie, a później

pewno trzeba będzie robić przeszczepy. To zależy od

głębokości oparzeń.

Sue uśmiechnęła się raczej blado.

- Świetnie się spisujecie. Nie mam pojęcia, jak wam

się to udaje?

- Sama się nieraz zastanawiam. Nic to, oblecę

twierdzę - zwróciła się do Jacka - trzeba sprawdzić

morale.

- Dobrze, ale pamiętaj o kanapce - powiedział

i zniknął w korytarzu.

Jakieś zamieszanie rozpoczęło się przy głównym

wejściu. Dwaj poliq'anci zakładali kajdanki dwóm

młodzikom. Trzeci chłopak, przyciskając do twarzy

background image

SMAK ŻYCIA

143

zakrwawioną szmatę, miotał w stronę zatrzymanych

jakieś groźby i chętnie rzuciłby się do bicia.

- Lepiej uważaj, przyjacielu - doradził mu policjant.

- Możemy i ciebie zamknąć.

Szósty zmysł podpowiedział Kath, że kamera jest

tuż za nią. Dostrzegli ją także uczestnicy zajścia.

Natychmiast zaczęli wykrzykiwać oskarżenia o brutal­

ności policji.

- Zabierz ich stąd, Stan. Nie mamy dość miejsca.

A ty chodź ze mną, zostaniesz gwiazdą telewizji - zwró­

ciła się do chłopaka i zaprowadziła go do ambu­

latorium.

Oczyściła twarz i nałożyła opatrunki.

- Rozcięcie wygląda nieźle, jakieś ostre narzędzie.

Dobrze, bo zagoi się bez szramy.

- Szkło, skurczybyk dołożył mi butelką.

- Podasz go do sądu?

- Nie - wyznał niechętnie. - To mój brat.

- Niezła rodzinka - mruknęła, a później odwróciła

się wprost do kamery. - Oto, co ludzie z okolicy robią

tu dla rozrywki w piątkowe wieczory! - powiedziała

z uśmiechem.

Na widok tłumu w poczekalni zdecydowała, że

kanapka musi jeszcze poczekać.

Kończyła właśnie zajmować się trzecim pacjentem,

gdy z recepcji rozległ się krzyk. Wybiegła i znalazła

leżącą na podłodze kobietę. Z ran w przedramieniu

i udzie obficie płynęła krew. Twarz miała posiniaczoną,

jedno oko puchło gwałtownie.

- Pomocy, pomocy, on mnie ściga - powtarzała

w kółko słabym głosem.

Kath i Amy ułożyły ją na wózku i pojechały do

ambulatorium. Kamera podążyła ich śladem, ale tym

razem Kath zakazała filmowania twarzy.

- Nie wpuszczajcie go tutaj - jęczała kobieta.

background image

144 SMAK ŻYCIA

- Proszę się nie martwić, zajmiemy się tym. Jak się

pani nazywa?

-Tracey. Tracey Ford. To nie jest mój mąż,

mieszkamy tylko razem. Tam zostały dzieciaki. Nie

zostawiłabym ich, ale groził, że mnie zabije.

- Amy, poszukaj Bena albo Jacka i przyślij tutaj.

A jeśli znajdziesz kogoś z policji, to i jednego

z nich także.

Rozebrała ofiarę i przykryła kocem, zagryzając

wargi, aby powstrzymać wzbierającą złość.

- Jak długo to już trwa? - spytała, czyszcząc ranę

ramienia.

Kobieta wykrzywiła się z bólu i niechęci do siebie

samej.

- Lata całe. Zawsze obiecuje mi poprawę. I zawsze

tak to się kończy. Auuu...

- Przepraszam.

W tym momencie rozległ się trzask i wrzaski od

strony recepcji.

- Gdzie ona jest? Zabiję ją tym razem, za daleko

się posuwa! Żeby tak wszystkim o nas rozpowiadać!

Gdzie jesteś, dziwko?!

Drzwi otworzyły się z hukiem. W progu, chwiejąc

się, stał zwalisty mężczyzna w kapciach, brudnych

dżinsach i siatkowym podkoszulku. Wymachiwał du-

żym, kuchennym nożem. Tracey wrzasnęła, a napast-

nik zamierzył się do ciosu.

- Mam cię, ty kłamliwe bydlę!

- Na pewno nie - warknęła Kath pod nosem.

Porwała z tacki skalpel do szwów i wystawiając

go przed siebie, zastąpiła mu drogę. - Dotknij ją

jednym palcem, a osobiście cię zatłukę. Rzuć ten

nóż! - zawołała.

- Z drogi, ty ścierwo z IRA! - ryknął i rzucił

się do ataku.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jack siedział z Bobem w dyżurce, oglądając pro­

gram na żywo, gdy zaczęła się awantura w recepcji.

Sekundę później na ekranie pojawił się pijany goryl,

wymachujący nożem w stronę Kathleen. Jego Kath!?

- Zabiję drania!! - Zerwał się z krzykiem i pobiegł

korytarzem, roztrącając wózki z opatrunkami.

Zobaczył Kath stojącą w obronnej pozie i ściskają­

cą skalpel. Gdy pijak ją zaatakował, skoczył na niego,

powalając na podłogę. Mimo alkoholu, napastnik był

jednak niezwykle silny. Czuł, jak napina mięśnie, by

zepchnąć go z siebie i przeraził się. Nagle rozległo się

głuche walnięcie i ciało napastnika znieruchomiało.

- Jack? - Głos Kathleen był niepewny, wyraźnie

brzmiał w nim strach.

Wstał wolno, szukając jej twarzy.

- Wszystko w porządku? - spytał.

- Oczywiście!

-Jak to: „oczywiście"? Przecież on by cię za

chwilę zabił!

-Iii... W każdym razie już teraz mamy spokój.

Załatwiłam go.

Jack zamknął oczy, opierając się o ścianę.

- Czy ty masz pojęcie, jak to wyglądało, gdy

zobaczyłem cię z tym śmiesznym skalpelem? Czy

wiesz, co czułem, myśląc, że mogę cię zaraz stracić?

- Czy ja mam pojęcie? - oparła ręce na biodrach

i spojrzała w górę wyzywająco. - Nareszcie przejrzałeś

background image

146 SMAK ŻYCIA

na oczy, tak?! A czy ty masz pojęcie, co ja czułam

tydzień po tygodniu, gdy wciskałeś się w te swoje

podziemne jamy z błotem? Albo starałeś się skręcić

kark, skacząc z kawałkiem szmaty w ręku z każdego

urwiska. Że już nie wspomnę o odjazdach w stronę

zachodzącego słońca na tym przeklętym stalowym

rumaku!

- To co innego.

- Niby dlaczego? Nie wyglądało to wcale inaczej,

z mojego punktu widzenia!

- Ciebie nie można na chwilę spuścić z oka

-jęknął.

- No, to dotyczy nas obojga. W najlepszym razie.

- Ciebie! Potrzebujesz dozoru...

- Co? Po moim trupie!

- No właśnie, przed chwilą byłaś blisko celu!

- Nie byłam!

- Popatrzcie na nią, jeszcze się upiera. Kobieto,

on mógł cię zabić.

- A co to ciebie obchodzi? Podobno jestem wolną

kobietą - prychnęła.

- Do diabła, nie musisz mi przypominać. Mam

zamiar się z tobą ożenić i trzymać z dala od

takich typów.

- Doprawdy? - z oczu leciały jej iskry. - Niby za

czyją zgodą?

- Twoją!

- Jeszcześ mnie o nią nie prosił!

- T o teraz to robię!! - wrzasnął. - Wyjdź za

mnie!

- Okay.

-Co?

- Ale pod kilkoma warunkami.

-Warunkami? - zmrużył oczy. - Jakimi wa­

runkami?

background image

SMAK ŻYCIA

147

Kathleen najwyraźniej napawała się jego upad­

kiem. Podniosła dłoń wyliczając na palcach.

- Po pierwsze, koniec z łażeniem po dziurach. Po

drugie, koniec skoków z lotniami. Po trzecie, sprze­

dajesz motocykl i po czwarte... rzucisz palenie!

- Tylko tyle?! - zaśmiał się.

- Na razie wystarczy.

- A co będę miał w zamian?

- Mnie! W twoim łóżku każdej nocy - oświadczyła

z dobrze znanym, przekornym uśmiechem.

Wolny, szczęśliwy uśmiech rozlał się także na jego

twarzy.

- Przybite - zawołał.

-Jesteś okropny, twardzielu. Czy nie mógłbyś

mnie chociaż objąć?

Przestąpił nad nieprzytomnym napastnikiem

i ukrył ją w ramionach, mocno całując w usta.

Rozległ się aplauz stłoczonego w drzwiach tłumu.

Jack rozejrzał się wokół i przytulił twarz do jej głowy.

- Wygląda na to, że oświadczyłem ci się na oczach

całej Wielkiej Brytanii - jęknął.

-I bardzo dobrze - zachichotała. - Nie będziesz

się mógł wycofać. Za dużo świadków.

- Może ty zechcesz zmienić zdanie.

- Nie ma szans.

Skwitował to lekkim pocałunkiem. Zbyt wielu

świadków, to było jednak nieco krępujące!

- Będziemy musieli jeszcze o tym porozmawiać

- dodał, czując niecodzienny lęk.

Zajął się nieprzytomnym pijakiem na podłodze.

- Chyba nie zrobiłaś z niego idioty do końca życia,

uszkadzając mu mózg.

- Nie byłoby żadnej różnicy - wmieszała się Tracey

z kozetki. - Czy z wami, kochani, rzeczywiście wszy­

stko w porządku?

background image

148 SMAK ŻYCIA

- Nigdy nie było lepiej - oświadczyła rozradowana

Kath, ściskając ją ostrożnie. - Od tygodni starałam się

go dopaść.

Jack poczuł znowu macki strachu. Pokój wydał mu

się nagle potwornie zatłoczony.

- Czy wy wszyscy nie macie zupełnie nic do robo­

ty? - spytał ostro.

Potrzeba było aż czterech mężczyzn, aby przenieść

na wózek nieprzytomnego osiłka. Pojechał na obser­

wację w asyście policji. Później sprawy szybko wróciły

do normy.

Kathleen odwołano do telefonu. Okazało się, że to

matka, płacząc i śmiejąc się zarazem, dzwoniła z gra­

tulacjami. A za plecami miała całą rodzinę, czekającą

na swoją kolej.

- Nie, mamo, nie mogę, zadzwonię później - wy­

kręcała się. - Jack też nie, jest teraz zajęty. Nie,

wszystko z nami w porządku. Do Patricka też za­

dzwonię, jutro. Pa! - odłożyła słuchawkę.

- A więc jestem zajęty? - napotkała jego pytający

wzrok.

- Tak - odpowiedziała zupełnie nie speszona - ca­

łowaniem mnie.

- No, no - cofnął się o krok - może starczy tych

publicznych występów. Wyprawmy lepiej telewizję do

łóżek, a później... chodźmy ich śladem.

- Zapowiada się to nieźle - promieniała.

A jemu ścisnęło się serce.

Minęło jednak sporo czasu, zanim udało im się

dotrzeć do domu Jacka. Właśnie dzwonił telefon.

- Tak. O, cześć mamo.

Kath roześmiała się i poszła do kuchni nastawić

wodę, przysłuchując się z daleka, jak wił się schwyta­

ny w sidła. Wreszcie wyjęła mu słuchawkę z ręki.

background image

SMAK ŻYCIA

149

- Pani Lawrence? Tu Kathleen. Proszę się nie

martwić, nie dam mu się wywinąć. Tak, jutro dopil­

nuję, aby zadzwonił. Dobranoc.

Przeciągnęła się.

- Widzisz? Nie takie to trudne!

- To zadzwoń do swojej matki - zakpił.

- Mowy nie ma, ukrywam się tutaj.

-Jesteś tutaj, bo musimy porozmawiać - powie­

dział miękko. - Nic się nie zmieniło, Irlandko.

- Owszem, zmieniło się - zaprzeczyła równie łago­

dnie. - Oboje zrozumieliśmy wreszcie, co dla siebie

znaczymy. Kiedy zobaczyłam, jak walczysz z tym

drabem, pojęłam, że gotowa jestem zrobić wszystko,

dosłownie wszystko, dla ciebie. I ty dla mnie też.

Zrozumiałam, że potrzebuję cię równie mocno jak ty

mnie, Jack. Bez ciebie jestem pusta.

- Och, Irlandko! - rozpostarł ramiona.

- Weź mnie do łóżka.

Walczył jeszcze przez moment, wreszcie uniósł ją,

bez wysiłku wszedł po schodach i ułożył w wielkim,

starym łożu.

- Z przyjemnością.

Rozbierał ją powoli, napawając się każdym szcze­

gółem ciała. Skóra jej płonęła od tych spojrzeń. Sam

też ściągnął ubranie i położył się obok.

- Jesteś taka piękna - powiedział ochryple i nagle

zadrżał. - Bałem się, że cię utracę na zawsze. Przecież

mógł jednym ruchem przebić cię nożem. Nigdy więcej

nie rób takich rzeczy.

- Obiecuję. Po prostu nie myślałam o niczym, poza

tym, co z nią zrobił. Jack?

-Tak?

- Pokochaj mnie teraz.

Odgarnął jej włosy z twarzy i pocałował. Czuła, że

każdym ruchem, każdym pocałunkiem składa ofiarę

background image

150

SMAK ŻYCIA

i podziękowanie miłości. Opuściła ich zwykła gwał­

towność, kochali się wolno, z tkliwością i czułością.

Później ocierał łzy z policzków ukochanej, nie wie­

dząc, że sam płacze. Westchnął ciężko.

- O co chodzi, kochany?

- Kath, tyle jest rzeczy, których nie mogę ci dać,

tak wiele rzeczy. Nie możemy mieć dzieci. Chyba żeby

postarać się o zapłodnienie in Mitro, wtedy można

robić testy genetyczne. Ale to też pod warunkiem, że

wasektomia jest odwracalna.

Pokręciła głową niecierpliwie.

- Nie, Jack, nie mogłabym tego zrobić. In vitro jest

świetne dla bezdzietnych par, ale... nigdy nie chciała­

bym tego dla nas. Może jestem bardziej katolicka, niż

sądziłam.

- To jedyna możliwość.

Ujął jej rękę i położył na swym sercu.

- Nawet jeśli ty nie jesteś nosicielką genu cistis

fibrosis, któreś z naszych dzieci, albo nawet wnuków,

mogłoby spotkać na swej drodze nosiciela i powtórzyć

tragedię Johniego. Nie mogę pozwolić, aby to się

powtórzyło. Jego śmierć, to że byłem jej świadkiem,

krok po kroku, to najgorsza rzecz, przez jaką musia­

łem przejść. Nie mogę się przyczyniać, aby kogoś

innego to spotkało, nawet pośrednio.

Przełknął ślinę.

- Nie chcę cię pozbawiać jednej z najpiękniejszych

rzeczy na świecie, rodzicielstwa. Nie mogę się na to

zgodzić.

Oparta na łokciu, spoglądała na jego zmienioną

z bólu twarz.

- Proszę, posłuchaj mnie uważnie. Nie chcę rodzi­

cielstwa. Taka odpowiedzialność przeraża mnie. Nie

potrafiłabym całymi dniami siedzieć z dzieckiem

w domu. Chybabym oszalała. To główny powód, dla

background image

SMAK ŻYCIA

151

którego jestem samotna. Wszyscy do tej pory chcieli

małżeństwa i... dzieci. A ja nigdy dotąd nie chciałam!

- Dotąd?

Odwróciła wzrok, ale zmusił ją, aby spojrzała

mu w oczy.

- Czy, gdybyśmy mogli, chciałabyś mieć dziecko

ze mną?

- Tak, ale dlatego, że byłoby twoje, że tak bardzo

tego pragniesz. A nie dlatego, że to dziecko.

- Ależ ja miałem synka i poznałem radość ojco­

stwa. A ponieważ ją znam, nie potrafię pozbawić tej

szansy ciebie.

- Czemu nie możesz zrozumieć? Ja nie chcę takiej

szansy. Zrobiłabym to jedynie dla ciebie.

Badał ją wzrokiem.

- No, są jeszcze banki spermy.

Roześmiała się mimo woli.

- Uparłeś się, nie ma co. Nie, serdecznie dziękuję,

ale nie interesują mnie czyjeś dzieci. Poza tym, to

nieprawda, że nie ma w moim życiu dzieci. Jestem

w końcu dziewięciokrotną ciotką, no, teraz już prawie

dziesięciokrotną. Ty, i tylko ty, jesteś wszystkim,

czego potrzebuję.

-Kathleen, ja... - znowu przyglądał się, badał

jej twarz w nieskończoność. - Poddaję się - wydusił

wreszcie. - Nie mam pojęcia, czemu tak bardzo cię

namawiam. Od czasu śmierci Johniego, tylko na

tobie mi zależy. To dlatego właziłem do jam, jak je

określasz, skakałem z urwisk czy szalałem na moto­

rze, że cała reszta nie miała większego znaczenia.

Chciałem znowu poczuć smak życia. Od kiedy

jesteś, czuję życie znowu. W dawno zapomniany

sposób.

- Uwierz mi, wiem, co mówię - poprosiła przytu­

lając się. - Tylko ty jesteś mi potrzebny. Gdybym

background image

152

SMAK ŻYCIA

miała wybierać pomiędzy dziećmi i tobą, nie miała­

bym wątpliwości, kogo wybrać.

-Jestem starszy od ciebie - powiedział cicho.

- Możesz zostać całkiem młodą wdową, bez dzieci,

które mogłyby ci dać ukojenie.

- No, a ja mogę na przykład wpaść pod autobus...

Auu - zawołała, ponieważ zgniótł ją w mimowolnym

uścisku.

- Nie, Kath, nie możesz.

- Wiesz co? Skoro te wszystkie tragedie tylko na

nas czyhają - zachichotała - czy nie uważasz, że

beznadziejnie marnujemy bezcenny czas?

- Co? A... - podskoczył. - Co ty robisz, kobieto,

och...

Przestali żartować, ciszę wypełniały jedynie przyspie­

szone oddechy, szepty, westchnienia i zduszone okrzy­

ki, aż wreszcie leżeli obok siebie całkiem wyczerpani.

Po kilku minutach Jack sięgnął w stronę stolika.

- Czego ty tam szukasz?

- Papierosa.

-Mowy nie ma, zostaw tę paczkę. Ostatniego

w życiu wypaliłeś na oddziale.

-Kath, daj spokój....

- Nie, nie, nie i nie! Zostaw je, ale to już.

- Jesteś okrutną kobietą - westchnął rozdzierająco,

opuszczając się na poduszki.

- Ależ skąd, po prostu dbam o ciebie.

- Pamiętasz przecież, co powiedział Konfucjusz...

- Zapomnij o nim, mam teraz dla ciebie inne

zadanie.

Przeciągnęła paznokciami wzdłuż żeber w górę

i w dół.

- Będę do niczego rano - zaprotestował niemrawo.

- O to właśnie chodzi, zbyt zmęczony, aby utrzy­

mać papierosa.

background image

SMAK ŻYCIA

153

Rozłożył bezradnie ręce, poddając się.

-A zatem, jestem cały do pani dyspozycji, ma­

dame.

Uklękła obok, spoglądając na jego ciało z przekor­

nym uśmieszkiem.

- Rzeczywiście, teraz już jesteś! - Uśmiech na

chwilę zbladł. - Ale uważaj - pogroziła palcem -jeśli

przyłapię cię na tym, że choćby tylko uśmiechasz się

do innej...

- Nie bądź szalona - przyciągnął ją do siebie.

- Jak mogę mieć siłę na zdrady, a nie móc utrzymać

papierosa?

- N o , niby prawda...

- T o do dzieła, ale też muszę cię ostrzec. Jestem

nie do zdarcia...

- Pyszałkowatość tego faceta nie zna granic! Udo­

wodnij!

Śmiał się już całkiem bezczelnie.

- Z rozkoszą.

Kilka godzin później sięgnął w stronę stolika.

- Znowu? - spytała z niedowierzaniem, bardzo

już senna.

- Cicho, mała, chcę zgasić światło.

- A nie szukasz przypadkiem papierosa?

- Mowy nie ma. Nie mam siły, ty sprytna, rozkosz­

na, lubieżna, irlandzka czarownico!

- Widzisz, uprzedzałam - mruknęła zasypiając.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Anderson Caroline Smak życia
Anderson Caroline Trudny wybór (Medical Romance 03)
Anderson Caroline Smak zycia
Anderson Caroline Nic nie mogę ci ofiarować Medical Romance 24
Anderson Caroline Idealna żona i matka Medical Romance 84
Anderson Caroline Miłość bez granic (Medical Romance 33)
Anderson Caroline Nie tylko w święta Harlequin Medical 295
Anderson Caroline Po prostu ideał Medical Duo 330
Anderson Caroline Trudny wybor
Anderson, Poul Technic History Dominic Flandry 06 Flandry of Terra
Anderson Caroline Moze, czy na pewno
Anderson Caroline Romans na planie
Anderson Caroline Milosc bez granic
Anderson Caroline Premia od losu
Anderson Caroline Nie wszystko naraz
Anderson Caroline Przygoda nad jeziorem
024 Anderson Caroline Nic nie mogę ci ofiarować

więcej podobnych podstron