Kress [Tańcząc w powietrzu]

POWIEŚĆ


NANCY KRESS


Tańcząc w powietrzu (1)

(Dancing on Air)


Przełożyła Ewa Łodzińska


Kiedy człowiek popełnia błąd, bądź to w sprawie prywatnej, bądź w zarządzaniu państwem, bądź w dowodzeniu armią, czyż nie mówi się wtedy, że taki-a-taki zrobił fałszywy krok?A czyż zrobienie fałszywego kroku nie wynika tylko i wyłącznie z braku umiejętności tańca?

MOLIERE


1. Niekiedy rozumiem słowa. Niekiedy słów nie rozumiem.

Eryk prowadzi mnie na plac ćwiczeń. Stoją tam kobieta i mężczyzna. Mężczyzna jest wysoki. Kobieta jest niska. Na głowie ma długą, czarną sierść. Po zapachu czuję, że jest zła.

- To jest Anioł - przedstawia mnie Eryk. - Anioł, to są John Cole i Caroline Olson.

- Witam - mówię.

- I ja mam zrozumieć to warknięcie? - irytuje się kobieta. - Równie dobrze mogłoby być po chińsku.

- Caroline - odzywa się prosząco mężczyzna - obiecałaś...

- Pamiętam, co obiecałam. - Kobieta oddala się.

Czuję, że jest bardzo zła. Nie pojmuję. Powiedziałem "witam". "Witam" to jedno z łatwych słów.

- Witaj, Anioł. - Mężczyzna uśmiecha się.

Obwąchuję jego buty i szczekam. Pachnie przyjaźnie. Czuję dwa koty i hot doga, asfalt i samochód. Cieszę się. Lubię samochody.

Wraca kobieta.

- Skoro musimy to zrobić, zróbmy to, na miłość boską. Podpisujmy te papiery i wynośmy się stąd.

- Prawnicy i reszta, wszyscy czekają w pokoju Eryka - mówi do niej John.

W pokoju Eryka czuję zapachy wielu osób. Idę na swoje miejsce koło drzwi. Kładę się. Może później ktoś weźmie mnie do samochodu.

Jakaś kobieta przegląda papiery i zaczyna czytać na głos:

- Kontrakt zawarty pomiędzy Agencją Psiej Ochrony "BIOMOD", zwaną dalej stroną pierwszą, i Baletem Miasta Nowy Jork, zwanym dalej stroną drugą, jako spełnienie wymogów Towarzystwa Ubezpieczeniowego Kolumbia, zwanego dalej stroną trzecią, zawartych w polisie 438-69, w dziale 17, dotyczącym primabaleriny Caroline Olson. Strona pierwsza zapewni Caroline Olson ochronę przez dostarczenie genetycznie zmodyfikowanego psa, pod następującymi warunkami...

Słowa są trudne.

Ja myślę słowami, które rozumiem.

Nazywam się Anioł. Jestem psem. Bronię. Eryk każe mi bronić. Nikt prócz "swoich" nie może dotknąć tego, kogo bronię. Kocham ludzi, których bronię. Teraz śpię.

- Anioł - odzywa się Eryk ze swojego miejsca. - Obudź się. Musisz bronić.

Budzę się. Eryk podchodzi do mnie. Siada obok. Jego głos wlewa się do mojego ucha.

- To jest Caroline. Musisz pilnować Caroline. Nikomu nie wolno skrzywdzić Caroline. Nikomu, prócz "swoich", nie wolno ruszyć Caroline. Anioł - broń Caroline.

Czuję zapach Caroline. Jestem bardzo szczęśliwy. Bronię Caroline.

- Jezu Chryste! - Caroline niecierpliwi się. Wychodzi. Kocham Caroline.

*

Jedziemy samochodem. Bardzo daleko. Dużo ludzi. Dużo zapachów. John prowadzi. John jest "swój". Wolno mu ruszać Caroline. Zatrzymuje samochód. Wysiadamy. Dużo wysokich budynków i dużo samochodów.

- Jesteś pewna, że wszystko będzie w porządku? - pyta John.

- Zabezpieczyłeś inwestycję, prawda? - rzuca drwiąco Caroline.

John odjeżdża.

Przy drzwiach stoi mężczyzna.

- Dobry wieczór, panno Olson.

- Dobry wieczór, Sam. To mój nowy pies obronny. W teatrze nalegają, żebym go trzymała, po tym... no, co się ostatnio wydarzyło. Twierdzą, że w firmie ubezpieczeniowej oszaleli. Chyba tak. Potrzebny mi ten pies, jak uraz kolana.

- Tak, proszę pani. To doberman? Wygląda na poczciwe stare psisko. Hej, brytanie, jak ci na imię?

- Anioł - odpowiadam.

Mężczyzna podskakuje jak oparzony.

Caroline się zaśmiewa.

- Biologicznie udoskonalony. Prywatne życie mam załatwione. Nic przy nim nie można powiedzieć. Rover, Sam jest "swój". Słyszysz, co mówię? Sam jest "swój".

- Nazywam się Anioł - przypominam.

- Nie bój się, Sam - mówi Caroline. - Nie ma powodu. Atakuje tylko na rozkaz albo kiedy krzyknę, albo kiedy nie powie mu się, że ktoś jest "swój", a ten ktoś mnie dotknie.

- Tak, proszę pani. - Pachnie strachem. Czuję, że się boi. Patrzy na mnie krzywo. Szczekam i macham ogonem.

- Chodź, Fido! - woła Caroline. - Czas rozpocząć karierę szpiega.

- Nazywam się Anioł - powtarzam.

- Racja.

Wchodzimy do budynku. Do windy.

- Sam ma kota - mówię. - Czuję zapach jego kota.

- A kogo to, u licha, obchodzi? - ucina Caroline.

Jestem psem.

Muszę kochać Caroline.


2. Dwa dni po tragicznej śmierci drugiej baleriny wezwał mnie do siebie mój szef, Michael Chow, starszy wydawca czasopisma "New York Now". Wiedziałam już czego chce, ale wiedziałam również, że ja tego nie chcę. On też to wiedział. Oboje wiedzieliśmy, że to niczego nie zmieni.

- Jesteś reporterką, Susan - powiedział zza biurka, co zawsze źle wróżyło. Kiedy spodziewał się, że chętnie przyjmę zadanie, stawał oparty o nie niedbale, od frontu.

Na biurku panował straszliwy bałagan. Cały blat był zasłany wydrukami, wglądówkami oraz zdjęciami szóstki jego dzieci (wszystkie wyglądały tak samo jak Michael -miały proste, czarne włosy i twarz gładką, jak obrane ze skorupki jajko). Na wierzchu leżał egzemplarz "Timesa" z godziny 3.00 po południu. Wielki tytuł głosił: AUTOPSJA UJAWNIA BIOMODYFIKATORY W CIELE TANCERKI MIEJSKIEGO BALETU.

- Masz tam wejście - ciągnął beznamiętnie Michael. - Nawet Anton Privitera musi z tobą mówić.

- Ale nie o tym. Ten temat wyczerpał podczas konferencji prasowej.

- No i co z tego? Idź do niego jako zatroskana matka, a dalej już sobie poradzisz.

Moja córka Debora jest uczennicą Amerykańskiej Szkoły Tańca, młodocianej prowincji królestwa Antona Privitery, który od trzydziestu lat rządzi Miejskim Baletem Nowego Jorku jak namaszczony tyran. Czasami wydawało się, że nawet mógłby nakładać podatki i wystawiać armie, tak świetną cieszył się reputacją w świecie tańca, i tak zręcznie jego dyrektor zarządzający, John Cole, gromadził fundusze i pozyskiwał mecenasów i sponsorów. Z Europy, z Azji, z Ameryki Południowej oraz poważnych szkół baletowych ze strzeżonych stref wymierających miast Ameryki tłumnie napływali tancerze. Dopóki nie wymyślono biologicznego udoskonalania tancerzy, Miejski Balet Nowego Jorku był niekwestionowaną mekką międzynarodowego świata tańca.

Teraz, naturalnie, to się zmieniało.

Privitera chętnie współpracował z prasą, jednak każdą rozmowę ciągnął tylko tak długo, jak długo byliśmy zadowoleni z tego, co on chciał nam ujawnić. Z pewnością nie zechce rozmawiać o tragicznej śmierci dwóch tancerek, z których jedna należała do jego własnego zespołu.

Nicole Heyer, primabalerinę Amerykańskiego Teatru Tańca, znaleziono miesiąc temu w Parku Centralnym, uduszoną. Ciało Jennifer Lang odkryto w jej skromnym mieszkaniu trzy dni temu. Heyer była biologicznie zmodyfikowaną tancerką, która przeniosła się do ATT z baletu w Stuttgarcie. Lang, drugorzędna solistka Miejskiego Baletu była, oczywiście, naturalna. Lub tak właśnie myślano do czasu autopsji. Jak oświadczył prasie dyrektor artystyczny Privitera, cały zespół poddano bioskanowaniu nie dalej jak trzy tygodnie wcześniej, lecz najwyraźniej te szczególne viro-modyfikatory były tak nowe i nietypowe, że nie zostały wykryte przez skaner.

Zastanawiałam się, jak przekonać Michaela o mojej głębokiej niechęci do całej tej sprawy.

- Nie rób z tego raportu policyjnego - instruował mnie Michael - ani naukowej rozprawy o biomodyfikacji. Skoncentruj się na ludzkich reakcjach, to świetnie ci wychodzi. Jaki efekt wywołują te zabójstwa u innych tancerzy? Czy mają wpływ na ich taniec? Czy Privitera utwierdził się w swojej polityce, czy może jest na tyle poruszony, by rozważyć zmianę? Co robi, by ochronić swoich tancerzy? Co czują rodzice dzieci szkoły baletowej? Czy zatrzymają je w domu do czasu schwytania mordercy?

- Michael, jesteś całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek wrażliwości - powiedziałam z niesmakiem.

- Susan - odrzekł cicho - twoja córka ma siedemnaście lat. Skoro do tej pory nie udało ci się wyperswadować jej baletu, tym bardziej nie zmusisz jej do odejścia teraz. Napiszesz ten artykuł?

Jeszcze raz spojrzałam na porozrzucane na biurku zdjęcia dzieci Michaela. Najstarszy syn studiował prawo na Harvardzie. Drugi był szczęśliwym mężem prowadzącym dom i wychowującym trójkę dzieci. Trzecie dziecko, córka, odsiadywała wyrok w Rock Mountain, stanowym więzieniu o najsurowszym rygorze. Szósty rok, z dziesięciu, za zbrojne włamanie i rabunek. To było nie do pojęcia. Powiedziałam, że pójdę do Privitery.

q- Dobrze - odrzekł, nie patrząc w moją stronę. - Tylko uważaj na metafory. Ciągle masz do nich słabość.

- W "New York Now" przydałoby się kilka metafor. Czasopismo to nie informacyjny klip telewizyjny.

- Czasopismo nie jest też sztuką - odparował. - Miejmy to wszyscy na względzie.

- Masz szczęście - zakpiłam - bo tak się akurat składa, że nie jestem fanatyczną miłośniczką sztuki.

Nie mogłam się zdecydować czy powiedzieć Deborze, że zgodziłam się napisać o balecie. Będzie wściekła, że opisuję jej świat poddany presji strachu.

Był to argument zarówno za, jak i przeciw.

*

Wrześniowe gorąco walczyło z długimi, chłodnymi cieniami o władzę nad rozległym placem przed Centrum Lincolna. Cicho szemrała fontanna otoczona turystami, studentami, przechodniami i obibokami. Uważałam, że Centrum Lincolna to architektoniczne brzydactwo. Pudełka po butach porozstawiane wokół pozbawionej wdzięku kamiennej pustyni, której nawet plusk wody nie dodawał uroku. Michael twierdził, że odbieram to w ten sposób ponieważ nienawidzę Nowego Jorku. Gdyby Centrum Lincolna wybudowano w Kentucky, na pewno bym je podziwiała.

Pamiętałam, żeby wydobyć z Debory elektroniczne hasło. Od dnia pierwszego zabójstwa Stanowy Teatr Nowego Jorku zmieniał je co tydzień. Późne popołudnie było porą intensywnych prób. Zespół korzystał ze wszystkich sal oraz sceny. Słychać było hiszpańskie bolero z drugiego aktu "Coppelii". Debora ćwiczyła je od tygodni. To właśnie rola Swanildy, dziewczyny udającej lalkę, uczyniła ze znakomitej Caroline Olson supergwiazdę.

Gabinet Privitery pełen był programów tańca, wzorów kostiumów i komputerów. On sam zaś kazał mi czekać na siebie dwadzieścia minut. Siedziałam i zastanawiałam się, co wiem o biologicznie zmodyfikowanych tancerzach prócz tego, że tacy w Miejskim Balecie, z całą pewnością, nie występują.

Istniało kilka rodzajów biomodyfikacji. Wszystkie dopiero w fazie doświadczeń, w Stanach zakazane, podlegające ciągłym zmianom w miarę jak nowe odkrycia pojawiały się na rynkach Europy, Ameryki i Japonii. Była to nauka nowa, chaotyczna i pełna sprzeczności, podobnie jak fizyka w początkach XIX wieku albo leki na raka w początkach obecnego. Żadna z modyfikacji nie powstała wyłącznie z myślą o tancerzach, którzy stanowili nieistotną część populacji. Jednakże tancerze europejscy poddawali się eksperymentom, podobnie jak ci amerykańscy, których stać było na podróż do Berlina, Kopenhagi lub Rio, by tam dostąpić kosztownego przywileju szpikowania swych ciał drobniutkimi, nie sprawdzonymi, biologicznymi "urządzonkami"

Niektóre "nano-urządzonka" wyszukiwały słabe punkty w ciele i reperowały je, by dorównały otaczającej je tkance. Przyspieszało to nieco gojenie niektórych urazów, czasem nierównomiernie, czasem wcale, zależnie od tego komu się wierzyło. Jennifer Lang poddała się takiej terapii, próbując zmniejszyć liczbę kontuzji idących w parze z tańcem w balecie. "Nano-urządzonka", reprodukujące się w ciele człowieka i reagujące z jego DNA, mogły powodować długofalowe powikłania, ale nikt nie potrafił powiedzieć jakie. Sprawa była więc mocno niepewna.

"Urządzonka" budujące tkankę kostną okazały się mniej skomplikowane, lecz zarazem bardziej niebezpieczne. Stanowiły je zmutowane wirusy, przeprogramowane tak, by zmieniać kształt lub gęstość kości. Większość prac doświadczalnych przeprowadzono na starych kobietach z zaawansowaną osteoporozą. Niektórym z nich na skutek terapii tkanka kostna się zagęściła. Innym - nie. W balecie wymaga się, by noga obracała się w stawie biodrowym o 180 stopni. To słynne "wykręcanie" zniszczyło tancerzom wiele bioder i kolan. Gdyby można było zmienić układ kości tak, by "naturalnie" obracały się w panewce o 180 stopni, "wykręcanie" powodowałoby daleko mniejsze obciążenia i dezintegrację stawu. Podnoszenie nogi też byłoby wtedy wyższe, a widowiskowe arabesques i grand battement łatwiejsze do wykonania.

Gdyby udało się przeformować kości stopy, zmalałaby liczba urazów powstałych w nienaturalnym akcie tańca na palcach. Biologicznie wzmocnione mięśnie nóg pozwalałyby wyżej skakać, szybciej tańczyć i więcej wytrzymywać.

Wszystko, co wspomagałoby metabolizm i zwiększało pojemność płuc, pomogłoby tancerzom panować nad ruchami. Można by też stabilizować niską wagę tancerek, oszczędzając im popadania w anoreksję, tę sekretną słabość świata baletu.

W Europie tancerze zaczęli próbować biologicznej modyfikacji. Początkowo ostrożnie i skrycie, obecnie zaś otwarcie i dumnie. Tancerzy zespołów "Royal", "Bolszoj" czy "Nederlands Dans", którzy nie poddali się modyfikacji, uznawano za mało oddanych ruchowi. Tancerzy Miejskiego Baletu Nowego Jorku, którzy poddali się modyfikacji uznawano za mało oddanych sztuce.

Privitera, bez słowa przeprosin za spóźnienie, wpłynął majestatycznie do gabinetu.

- A, tutaj pani jest. Czym mogę służyć? - Mówił prawie bez akcentu, wyczuwalne jednak melodyjne tony jego rodzinnej Toskanii, nadawały wypowiedziom zwodniczą intymność.

- Przyszłam w sprawie mojej córki, Debory Anders. Jest w klasie D szkoły baletowej. To ta...

- Tak, tak, wiem która to dziewczynka. Znam wszystkich moich tancerzy, nawet tych bardzo młodych. Oczywiście. Ale czy nie powinna pani pomówić raczej z madame Alois? Jest dyrektorką naszej szkoły.

- Ale to pan podejmuje ważne decyzje - przekonywałam, uśmiechając się zwycięsko.

Privitera usiadł na poręczy fotela. Musiał być już po siedemdziesiątce, lecz poruszał się jak młody człowiek. Proste, silne plecy, lekkie ruchy. Spojrzał na mnie przenikliwie swoimi słynnymi niebieskimi oczyma. Jego witalność i fizyczna obecność na scenie uczyniły zeń legendarnego tancerza, teraz był po prostu legendą. W Miejskim Balecie Nowego Jorku spełniano każdą jego zachciankę. Nie podobał mi się. Niepokoił mnie absolutyzm jego władzy, choć była to władza tylko nad formą sztuki oglądanej przez grupkę miłośników wielokrotnie mniejszą od na przykład rzesz kibiców piłki nożnej.

- Mam trzy pytania związane z Deborą - zaczęłam.

- Pierwsze, i jestem przekonana, że słyszy je pan bardzo często, dotyczy szans Debory na zrobienie kariery w zawodzie tancerki. Tej jesieni będzie musiała starać się o miejsce na uniwersytecie. Proszę o ocenę jej możliwości. Jeśli bowiem miałaby odejść, będziemy musiały pomyśleć o czymś innym, chociaż taniec zawodowy to jedyna rzecz, którą ona chciałaby się zajmować. Jeżeli miałoby być inaczej...

- Tak, tak... - odezwał się Privitera, odrzucając moje pytanie jako zupełnie bezsensowne. - Ależ moja droga pani Anders, taniec nigdy nie może być alternatywą.

- Matthews - poprawiłam - Susan Matthews. - Anders to nazwisko Debory.

- Jeżeli Debora ma być tancerką, będzie nią. Jeżeli nie... - Privitera wzruszył ramionami. Ludzie, którzy nie byli tancerzami, przestawali dla niego istnieć.

- To właśnie chcę wiedzieć. Czy ma w sobie to coś, co pozwoli jej być zawodową tancerką? Jej nauczyciele twierdzą, że ma dobre wyczucie rytmu, jest muzykalna, lecz...

- Zacisnęłam ręce tak mocno, że zrobiły się szare.

- Być może, być może. Musi pani zdać się na mnie. Ocenię ją, kiedy przyjdzie właściwa pora.

- Ależ to właśnie mówię - odezwałam się tak przymilnie, jak tylko potrafiłam. - Nadeszła właściwa pora. Wyższe studia...

- Nie można poganiać sztuki. Jeżeli Debora ma zostać baletnicą, zostanie nią. Moja droga, proszę pozostawić to mnie.

"Moja droga". W ten sposób zwracał się do wszystkich tancerzy. "Pozostaw to mnie. Ja wiem lepiej". Jak często powtarzał to w klasie, na próbie, podczas sesji choreograficznych, przed spektaklem?

Przez ścianę było słychać przytłumioną muzykę z "Coppelii".

- W takim razie pozwoli pan, że zadam drugie pytanie Jako matka, niepokoję się o bezpieczeństwo Debory, od czasu tych strasznych zabójstw. Jakie kroki podjął Balet Miejski, aby zapewnić bezpieczeństwo swoim uczniom i tancerzom?

Przenikliwe oczy ściągnęły się i zamieniły w niebieskie, nieprzeniknione szkiełka. Dostrzegłam jednak moment, w którym zdecydował, że jako matka mam prawo takie pytanie zadać.

- Policja uważa, że uczniowie nie są zagrożeni. Ten... proszę pani, ta bestia najwidoczniej atakuje tylko dojrzałych artystów, tancerzy i solistów, którzy usiłują okiełznać sztukę drogą medycyny, a nie przez taniec. Moi baletmistrzowie wierzą w to, w co i ja wierzę: wyżyny sztuki można osiągnąć tylko przez talent i pracę, przez otwarcie się na taniec, a nie za pomocą mechanicznych środków. To co robią w ATT - nie jest sztuką! Poza tym - dodał nagle, zniżając się do praktycznej strony zagadnienia - uczniów nie stać na biomodyfikację.

Idealizm wzmocniony realizmem - zrozumiałam kombinację leżącą u podłoża sukcesu Miejskiego Baletu, pomimo braku w jego zespole technicznie lepszych tancerzy biozmodyfikowanych. Zdawało mi się, że słyszę zgodne unisono tancerzy i sponsorów: "Jedyny prawdziwy balet. Taniec, który podtrzymuje złudzenie, że ciała występujących i oglądających są, w swej istocie, takie same. Moja droga, to po prostu cudowny człowiek! Zachowuje drogocenne tradycje, które sprawiły, że taniec jest taki wspaniały. Przekazaliśmy 20 000 dolarów".

Zdecydowałam się nacisnąć.

- Ale Jennifer Lang najwyraźniej znalazła środki na nielegalną modyfikację, która...

- To nie ma nic wspólnego z pani Deborą - uciął Privitera, podnosząc się płynnym ruchem. Niebieskie oczy spojrzały lodowato. - A teraz, pani wybaczy, wzywa mnie wiele spraw.

- Ale nie powiedział mi pan, co faktycznie robicie dla bezpieczeństwa uczniów. - Nie podniosłam się z krzesła, próbując przekonać go, że moja troska jest wyłącznie rodzicielska. - Proszę, muszę wiedzieć. Debora...

Privitera z trudem powstrzymał westchnienie.

- Wzmocniliśmy zabezpieczenia. Nadzór elektroniczny, obejmujący tak szkołę, jak Centrum Lincolna, został wyposażony w dodatkowe elementy, których nie mogę ujawnić. Wynajęliśmy dodatkową ochronę dla uczniów, którzy wykonują drobne solówki i opuszczają Centrum Lincolna po dziesiątej wieczorem. W programie nauczania młodych tancerzy kładziemy wielki nacisk na istotę i absolutną konieczność ćwiczenia ciała, a nie polegania na lekach i zabiegach, które mają do zaoferowania zaledwie namiastkę prawdziwego doświadczenia sztuki.

Wątpiłam czy Miejski Balet rzeczywiście zrobił to wszystko. Od śmierci Jennifer Lang upłynęły dopiero trzy dni. Ale retoryka Privitery pomogła mi zadać ostatnie pytania.

- Czy jacyś rodzice zabrali swoje dzieci ze szkoły? A tancerze, czy znaleźli się tacy, którzy zmienili swój harmonogram? W jaki sposób te wydarzenia dotknęły Miejski Balet jako zespół?

Privitera spojrzał na mnie z absolutną pogardą.

- Proszę pani, jeżeli tancerz, nawet uczeń szkoły baletowej, opuszcza mnie, ponieważ jakaś bestia morduje wykonawców, którzy robią to, czego ja moim tancerzom robić zabroniłem, to taki niby-tancerz powinien odejść. Dla takiego tancerza nie ma miejsca ani w mojej szkole, ani w teatrze. Czyż nie rozumie pani, pani Anders, że to jest Miejski Balet Nowego Jorku?!

Wyszedł. Przez otwarte drzwi muzyka dochodziła czysto i wyraźnie. Ciągle jeszcze hiszpański taniec z "Coppelii". Historii o dziewczynie, która zamieniła się w piękną lalkę. Michael miał rację mówiąc, że zdecydowanie za bardzo ulegam metaforom.

Idąc korytarzem, uświadomiłam sobie, że Privitera nie wspomniał nawet słowem o nasileniu badań bioskanowaniem. Tak byłoby najsensowniej - sprawdzić, którzy tancerze osiągają swoje wysokie skoki i mocne developpés na skutek biomodyfikacji, a następnie wyeliminować ich, zachowując nieskazitelny zespół. Zanim jakaś bestia zrobi to pierwsza.

Wiedziałam, że Debora ma teraz dodatkowe zajęcia w studio numer 3. Nie powinnam tam wchodzić, pchnęłam więc drzwi do studia numer 3.

Usiadłam na małym, twardym krzesełku, pośród baletowych mam, czekających na koniec lekcji. Wiedziałam, że lepiej nie wdawać się w rozmowę z żadną z nich. Wszystkie chciały, by ich córki zrobiły baletową karierę.

Było już po rozgrzewce przy drążku. Ciepłe powietrze pachniało kalafonią, tancerki ćwiczyły na środku sali, a pot spływał z ich wirujących i skaczących ciał. Bourées, pirouettes, entrechats.

- Non, non! - wołała nauczycielka, emerytowana francuska baletnica, na której twarzy nigdy nie widziałam uśmiechu. - Kiedy skaczecie, ramiona muszą pomagać. Muszą was przeciągać z lewa na prawo. O tak.

Debora wykonała ruch źle.

- Non, non! O tak!

Debora znowu zrobiła to źle. Skrzywiła się. Poczułam skurcz w żołądku. Spróbowała jeszcze raz. Znowu źle. Madame zrobiła gest wskazujący koniec sali. Debora podeszła do drążka, by powtórzyć ćwiczenie, podczas gdy reszta klasy nadal skakała. Plié, relevé, i jeszcze... nie znam nazw tych wszystkich kroków. I tak robiła je źle. Próbowała od nowa, i jeszcze raz od nowa. Jej twarz się ściągnęła, nie mogłam na to patrzeć.

Kiedy Debora miała czternaście lat, uciekła z domu w St. Luis do nory, w której mieszkał jej ojciec w Nowym Jorku. Ojciec, którego nie widziała od dnia gdy skończyła trzy lata. Oświadczyła, że chce tańczyć u Antona Privitery. Zażądałam, by Pers, z którym wzięłam rozwód, ponieważ mnie porzucił, odesłał ją z powrotem. Odmówił. Zamieszkała z nim przy 110 Ulicy Zachodniej, w szczurzym zaułku, położonym daleko poza strzeżoną strefą Manhattanu. Nie odstraszał jej ani brak policyjnej ochrony, ani brudna wspólna ubikacja, ani śmierć dziesięciolatka, którego postrzelono na stopniach sąsiedniego budynku, kiedy handlował trawką. Płakała, gdy przyleciałam do niej do Nowego Jorku, ale powiedziała, że do domu nie wróci. Chciała tańczyć u Antona Privitery.

Nie można siłą wsadzić czternastoletniej pannicy do samolotu. Można przekonywać, krzyczeć, straszyć i grozić, prosić i płakać, ale nie można użyć siły. Nie - bez wyroku sądowego. Wystąpiłam do sądu o pozbawienie ojca władzy rodzicielskiej.

Pers zrobił najskuteczniejszą rzecz, jaką można zrobić, kiedy chce się wygrać w sądzie Nowego Jorku. Nie kiwnął palcem.

Ponieważ był biedakiem, od czasu do czasu na państwowym zasiłku, sąd wyznaczył mu obrońcę z urzędu. Ten miał sto pięćdziesiąt cztery sprawy i z miejsca poprosił o trzy kolejne odroczenia. Terminy rozpraw w rejestrze sędziego były zajęte na sześć miesięcy naprzód, zaś Deborze, do ukończenia szesnastu lat, kiedy już mogłaby legalnie sama opuścić dom, brakowało mniej niż półtora roku. Poszła na przesłuchanie do Privitery i została przyjęta do Amerykańskiej Szkoły Tańca.

Zastrzelono następnego dzieciaka, tym razem w metrze, tuż przed stacją Persa. Dziewczynka miała dwanaście lat. Zasztyletowano chłopaka, zgwałcono młodą matkę, podpalono kilka domów. Adwokat Persa poprosił o zwolnienie go z obrony. Sędzia wyznaczył następnego, który od razu złożył wniosek o przełożenie sprawy na dalszy termin.

Zrezygnowałam z pracy w "St. Luis On-Line" i przeprowadziłam się do Nowego Jorku pozostawiając za sobą awans, ukochany dom i mężczyznę, na którym właśnie zaczynało mi zależeć. Dostałam pracę w czasopiśmie Michaela. Zapewniała mi połowę prestiżu i trzy czwarte mojej poprzedniej pensji, w mieście dwa razy droższym, za to trzykroć bardziej niebezpiecznym. Wynajęłam mieszkanie, trzy pokoje, dość przyzwoite, choć odrapane, przy 75 Ulicy Zachodniej, położonej jeszcze w strefie patrolowanej. Z okna pokoju widziałam blask elektronicznych zasieków wyznaczających strefę. Ten blask skręcał, omijając wielką część miasta, na południe od 70 Ulicy. Kupiłam broń.

Po kilku pełnych napięcia tygodniach, Debora przeprowadziła się do mnie. Zamieszkałyśmy pośród baletek i bandaży, suszących się wiecznie na przeciągniętym przez środek pokoju sznurku, trykotów i rajstop, pośród postrzępionych, pochodzących z trzeciej ręki egzemplarzy czasopisma "Taniec", które miały dostać się potem jeszcze komuś, z bolesnymi guzami na dużych palcach nóg, ścięgnami w stanie zapalnym i naciągniętymi wiązadłami. Mieszkały także z nami poczucie winy Debory i moja wściekłość. W nocy leżałam bezsennie na rozkładanej kanapie i wpatrując się w sufit, wspominałam jak to Debora poszła do przedszkola, a ja zaczęłam odkładać pieniądze na jej studia. Teraz nawet nie chciała myśleć o college'u. Chciała tańczyć u Antona Privitery.

Jak dotąd Privitera nie zaproponował jej jeszcze miejsca w zespole. Kończyła właśnie siedemnaście lat i ostatni rok w szkole. Gdyby nie zaangażowano jej do corps de ballet w tym roku, mogła zapomnieć o Miejskim Balecie Nowego Jorku na zawsze.

Siedziałam pośród baletowych mamuś i patrzyłam. Debora nie podnosiła nóg tak wysoko, jak inne dziewczynki, nie zawsze też starczało jej siły, by wykonać ten powolny, trudny ruch.

- Czarujące! - piszczały baletowe mamuśki. - Piękne! To cudowne, że taka młoda dziewczyna wie, co chce zrobić ze swoim życiem!

Baletowe mamuśki najwidoczniej nie dostrzegały uporczywych kontuzji, wyczerpania, współzawodnictwa, które każdą koleżankę zamieniało w śmiertelną rywalkę, zawężenia młodego świata do jednej tylko definicji sukcesu: "Czy uda mi się tańczyć u Antona Privitery?" Wszystko inne było fiaskiem. Decyzja życia i śmierci - w wieku siedemnastu lat.

- Nie mam pojęcia co zrobię, jeżeli Jeannie nie otrzyma propozycji wejścia do zespołu - odezwała się mama Jeannie. - Chyba byśmy obie umarły. Chyba tak.

"Jesteś taka niesprawiedliwa!" - krzyczała na mnie od czasu do czasu Debora w naszym małym, zagraconym mieszkaniu. "W ogóle nie widzisz dobrej strony baletu! Jesteś zawsze przeciwko mnie!"

Czy to takie nieuczciwe mieć nadzieję, że coś zmusi twoje dziecko do zerwania z życiem, które może tylko zniszczyć mu ciało i złamać serce? Z życiem, w którym przyszłość będzie należała tylko do tych, którzy zechcą stać się królikami doświadczalnymi w nieludzkich, biologicznych eksperymentach.

Nicole Heyer, nieżyjąca tancerka ATT, przyjechała z Niemiec do Stanów najwyraźniej dlatego, że nie mogła konkurować z zadziwiająco zmodyfikowanymi tancerkami w swoim własnym kraju. Jennifer Lang, zwyczajna dziewczyna ze zwyczajnej houstońskiej rodziny, nie miała pieniędzy na poważniejsze eksperymenty. Ażeby zdobyć pieniądze na biomodyfikację w europejskich laboratoriach, dorabiała jako czarująca i kosztowna call girl. Numerek z baleriną! Tak właśnie zabójca dostał się do jej mieszkania.

W swoim kąciku w studio numer 3 Debora uporała się w końcu z sekwencją kroków, chociaż widać było, że jeszcze nie czuje się pewnie. Dołączyła do reszty. Tymczasem zrobiło się parno jak w tureckiej łaźni. Uczennice przemierzały całą długość sali, od rogu do rogu, biegając i skacząc, w grupach po sześć.

- Grand jeté w trzeciej arabesque - wołała madame.

- Non, non, wyżej podnosimy nogę, Lizo. Szybciej, Wiktorio, vite! Vite! Raz, dwa... następna grupa!

Debora ruszyła, skoczyła i upadła. Wstałam. Mama Jeannie położyła rękę na moim ramieniu.

- Nie może pani do niej podejść - oznajmiła. - Naruszyłaby pani dyscyplinę.

Madame powykręcanymi dłońmi obmacała kostkę Debory.

- Lizo, pomóż jej się odsunąć. Ninette, pójdź do biura i powiedz, żeby przyszedł doktor. Alors, następna grupa, grand jeté w trzeciej arabesque...

Strząsnęłam z ramienia rękę mamy Jeannie i powoli podeszłam do miejsca, gdzie z twarzą wykrzywioną bólem siedziała Debora.

- To nic takiego, mamo.

- Nie ruszaj się, dopóki nie przyjdzie doktor.

- Powiedziałam, że to nic strasznego.

To było zwichnięcie. Doktor zabandażował kostkę i powiedział, że przez tydzień Debora nie powinna tańczyć. W domu pokuśtykała do swojego pokoju. Godzinę później zastałam ją przy drążku.

- Deboro! Czy słyszałaś co doktor powiedział?

Oczy miała lśniące od łez. Odetta w roli umierającego łabędzia. Giselle w scenie szaleństwa.

- Mamo, muszę! Zrozum! Za dwa tygodnie obsadzają "Dziadka do orzechów". Muszę tam wtedy być i tańczyć!

- Dziecko...

- Dam radę tańczyć z tą kontuzją. Zostaw mnie samą!

Debora nigdy jeszcze nie dostała roli w "Dziadku do orzechów" Privitery. Patrzyłam jak przenosi ciężar ciała ze zdrowej kostki na chorą, krzywi się, i plié. Nie spojrzała na mnie w lustrze. Pomału zamknęłam drzwi.

Tego wieczoru miałyśmy bilety na "Coppelię". Caroline Olson muskała scenę, niemal nie dotykając ziemi. Jej grand jetés zapierały dech w piersiach wytrawnej publiczności baletu Nowego Jorku. W ostatnim akcie, kiedy Swanilda tańczy czułe pas de deux z ukochanym Franzem, publiczność wstrzymała oddech, a cały teatr zamarł w bezruchu. Franz obrócił ją wolno w płynnej arabesque, nieprawdopodobnie czysto, a potem pirouettes. Swanilda przechodziła płynnie z jednej pozy w drugą, a jej długie, okryte jedwabiem nogi tworzyły jedną linię z ciałem, lekkim, silnym i eleganckim jak sama muzyka.

Czułam rozpacz siedzącej obok mnie Debory.


3. Caroline skacze. Tylne łapy ma proste i wyciągnięte, jedną w przód, drugą w tył. Biegnie w kółko i znowu skacze. Dymitr chwyta ją.

- Nie, nie - mówi pan Privitera. - Nie tak. Promenade en couronne, attitude, arabesque effacé. Teraz podnoszenie. Dymitr, obchodzisz się z nią jak z workiem siana. Popatrz.

Pan Privitera unosi Caroline. Stawiam uszy. Ale pan Privitera jest "swój". Pan Privitera może ruszać Caroline. Dymitr może dotknąć Caroline. Carlos może dotknąć Caroline.

- To przez tego cholernego psa - mówi Dymitr. - Jak mam się uczyć roli, kiedy on gapi się na mnie, gotowy rozerwać mnie na kawałki? Jak ja, do licha, mam się skoncentrować?

John Cole siada obok mnie.

- Dymitrze - mówi - nic ci nie grozi. Cciebie Anioł nie zaatakuje. Jego biochip to arcydzieło programistów. Mówiłem ci już, że znajdujesz się w nim w zbiorze pod hasłem "swój". Musiałbyś naprawdę zaatakować Caroline, żeby Anioł zareagował. Chyba że Caroline powiedziała ci, że jest inaczej. Nie ma żadnego realnego niebezpieczeństwa, które przeszkadzałoby ci się skoncentrować.

- A jeżeli upuszczę ją niechcący? Skąd mam wiedzieć, że w oczach psa nie będzie to wyglądało jak atak?

Caroline siada. Patrzy na Johna. Patrzy na Dymitra. Na mnie nie patrzy. Uśmiecha się.

- Upuszczenie to nie atak - mówi John. - Chyba że Caroline zacznie krzyczeć, a wszyscy wiemy, że nigdy tego nie robi, żeby nie wiem jaką odniosła kontuzję. Nie ma niebezpieczeństwa. Wierz mi.

- Nie wierzę - mówi Dymitr.

Zapada cisza, którą przerywa pan Privitera:

- Caroline, kochanie, pozwól, że cię upuszczę. Wstań. Proszę, no już.

Czuję, że Caroline się dziwi. Wstaje. Pan Privitera chwyta ją. Ona podskakuje. On podnosi ją ponad głowę. Ona spada twardo na dół. Stawiam uszy. Nie krzyczy. Nie jest ranna. Pan Privitera jest "swój". Caroline powiedziała, że jest "swój".

- Widzisz? - Pan Privitera ciężko oddycha. - Żadnego niebezpieczeństwa. Na miejsca, proszę. Promenade en couronne, attitude, arabesque effacé, podnoszenie.

Dymitr podnosi Caroline. Muzyka gra głośniej.

- Anioł, czy Caroline wychodziła z domu wczoraj wieczorem? - pyta mnie szeptem John.

- Tak - odpowiadam.

- Dokąd?

- Cztery przecznice w lewo, jedną w prawo. Dała pieniądze.

- Piekarnia - domyśla się John. - Czy chodziła jeszcze w inne miejsca, czy wróciła do domu?

- Caroline wróciła do domu wczoraj wieczorem..

- Czy ktoś przyszedł do Caroline wczoraj wieczorem?

- Nikt nie przyszedł do Caroline wczoraj wieczorem.

- Dziękuję. - John poklepuje mnie. Czuję się szczęśliwy.

Caroline patrzy na nas. Jakaś kobieta wiąże jej długą wstążkę w talii. Podaje kawałek drewna. John mówi, że to wachlarz. Muzyka zaczyna grać szybciej. Caroline nie skacze. Wczoraj skakała z wachlarzem.

- Caroline - mówi pan Privitera. - Zacznij od tego miejsca, moja droga.

Caroline skacze. Ciągle patrzy na Johna. On patrzy na mnie.

Jakaś kobieta pachnie jogurtem i suką w rui.

*

Caroline otwiera drzwi sypialni. Wychodzi. Na tylnych łapach ma dżinsy. Na głowie kapelusz, który zakrywa jej sierść. Idzie do drzwi.

- Zostań, ty pchlarzu - mówi do mnie. - Słyszysz? Zostań!

Idę do drzwi.

- Chryste! - Caroline uchyla drzwi. Przepycha ciało przez otwór. Próbuje zamknąć. Przepycham się mocno, razem z nią. - Powiedziałam, zostań! - Znowu otwiera drzwi. Popycha mnie. Nie wchodzę do środka. Caroline wchodzi do środka. Idę za nią.

- Zabawimy się - mówi po chwili Caroline. Otwiera drzwi. Wychodzi. Wraca. Zamyka drzwi. Otwiera drzwi. Zamyka drzwi. Odwraca się. Wychodzi i mocno zatrzaskuje drzwi za sobą. Jest bardzo szybka. Jestem w środku, sam.

- Mam cię, Fido! - krzyczy zza drzwi.

Wyję. Rzucam się na drzwi. Szczekam i wyję. W głowie zapala mi się światło. Wyję i wyję.

Wkrótce Caroline wchodzi przez drzwi. Jakiś mężczyzna trzyma ją pod ramię. Pachnie żelazem. Mówi do skrzynki.

- Podmiot zdecydował się raczej na powrót do domu, niż na moje towarzystwo do miejsca przeznaczenia, sir. Jesteśmy teraz u niej.

Caroline wyrywa mu skrzynkę.

- John, ty dupku. Jak śmiesz! Kazałeś podłączyć psu biopodsłuch. To jest pogwałcenie prywatności. Załatwię cię w sądzie. Odejdę z zespołu...

- Caroline - słyszę głos Johna. Rozglądam się. Nie ma zapachu Johna. Nie ma Johna. Tylko jego głos. - Brak podstaw prawnych. Ten mężczyzna może ci towarzyszyć zgodnie z kontraktem, który podpisałaś. To ty go podpisałaś, moja droga. A co do odejścia z Miejskiego Baletu... to twoja decyzja. Dopóki tańczysz dla nas, Anioł ma być tam, gdzie ty. Jego zdenerwowanie spowodowane tym, że ciebie nie widzi, uruchamia biosygnał. A tak właściwie, dokąd się wybierałaś, że nie chciałaś wziąć ze sobą Anioła?

- Na róg, pod latarnię! - krzyczy Caroline. - Założę się, że urządzenie naprowadzające też ma wbudowane, co?

Pachnie wielką złością. Jest zła na mnie. Kładę się na podłodze. Nakrywam głowę łapami. Jest niewesoło.

- Opuszczam mieszkanie, sir - mówi mężczyzna.

Wychodzi. Zabiera skrzynkę.

Caroline siada na podłodze. Opiera się o drzwi. Patrzy na mnie. Łapy mam ciągle na głowie. Czuję zapach jej gniewu.

Nic się nie dzieje.

- Wygląda na to, że nas urządzili - mówi nieco później. - Ja jestem skazana na ciebie, a ty na mnie.

Nie ruszam łap. Ciągle jest zła.

- No dobrze, spróbujmy inaczej. Rozbroić wroga od wewnątrz. Sabotaż psychologiczny. Nie masz pojęcia o czym mówię, prawda? Co oni ci dali, IQ pięciolatka? Anioł...

Spoglądam na Caroline. Nazywa mnie moim właściwym imieniem.

- ...opowiedz mi o kocie Sama.

- Co takiego?

- O kocie Sama. Pierwszego dnia, kiedy przyjechaliśmy do domu powiedziałeś, że Sam, dzienny dozorca, pachnie kotem. Czy ciągle go czujesz? Czy potrafisz powiedzieć, co to za kot?

Jestem zdezorientowany. Caroline mówi miłe słowa, ale jest zła. Plecy ma zbyt sztywne. Sierść na głowie w nieładzie.

- Czy to jest kocur czy kotka? Umiesz odróżnić?

- Kotka - odpowiadam. Pamiętam ten zapach. Mięśnie mnie jeszcze swędzą.

- Czy chciałeś ją gonić?

- Nie wolno mi nigdy gonić kotów. Muszę bronić Caroline.

Zapach Caroline zmienia się. Nachyla się do mojego ucha.

- Ale czy chciałbyś ją pogonić, mój Aniołku? Czy nie chciałbyś zachować się jak pies?

- Chcę bronić Caroline.

- No, no, no. Napracowali się nad tobą, staruszku, co?

Słowa są zbyt trudne. Czuję, że Caroline jest ciągle trochę zła. Nie rozumiem.

- To jeszcze nic - mówi - w porównaniu z tym, co potrafią w Południowej Ameryce i Europie. - Wzdryga się.

- Czy coś cię boli? - pytam.

Caroline kładzie mi rękę na głowie. Ręka jest bardzo miękka. Żadnych słów.

*

Cieszę się. Caroline rozmawia ze mną. Opowiada mi o balecie. Caroline jest tancerką. Skacze i biega w kółko. Staje na tylnych łapach. Ludzie przyjeżdżają samochodami, żeby ją oglądać. Są szczęśliwi, kiedy ona tańczy.

Chodzimy na spacery. Pilnuję jej. Chodzimy w różne miejsca. Daje mi ciasto i hot dogi. Jest dużo zapachów i czasami chodzimy za nimi. Widzimy dużo psów i dużo kotów. Mężczyzna ze skrzynką czasami chodzi za nami. John mówi, że facet jest "swój".

- Co będzie, jeśli powiem Aniołowi, że pan nie jest "swój"? - pyta go Caroline. Mężczyzna towarzyszy nam w czasie długiego spaceru. - Co będzie, jeśli rozkażę mu rozerwać pana na strzępy? - Znowu czuję, że jest zła.

- Musiałaby pani go przeprogramować, a takiej możliwości pani nie ma. Biochip wspomagający modyfikację Anioła jest bardzo specyficzny, panno Olson. Jestem wbudowany w niego na stałe.

- No tak - Caroline się krzywi - a czy ktoś pytał Anioła, czy ma ochotę na takie życie?

Mężczyzna uśmiecha się.

Codziennie chodzimy do Centrum Lincolna. Caroline tam tańczy. Tańczy w dzień. Tańczy w nocy. W nocy więcej ludzi patrzy.

John pyta mnie codziennie dokąd chodzimy. Mówię mu. Nikt nie próbuje ruszyć Caroline. Pilnuję jej.

- Nie mogę - mówi Caroline do jakiegoś mężczyzny na ulicy. Stoi bardzo blisko. Warczę cicho, ostrzegawczo. - Na miłość boską, Stan, nie dotykaj mnie. Ten pies. I najprawdopodobniej ktoś mnie w tej chwili obserwuje.

- Aż tak im zależy?

- Mogłabym narobić hałasu wokół całej tej nieoficjalnej zabawy. - Czuję, że Caroline jest zmęczona. - Nieważne jakimi złudzeniami karmi się Privitera. Ale wtedy stracilibyśmy naszą szansę, prawda?

- Dzięki za czas - głośno mówi mężczyzna. Uśmiecha się. Odchodzi.

- Z kim rozmawiała Caroline? - pyta mnie potem John.

- Z jakimś mężczyzną - odpowiadam. - On potrzebuje czasu.

- Anioł - oznajmia później Caroline - dziś wieczorem jedziemy odwiedzić moją mamę.


4. Demonstranci zafarbowali na czerwono wodę w fontannie przed Centrum Lincolna.

Maszerowali wokół makabrycznie krwawych strumieni wody, wykrzykując i opierając się aresztowaniom.

Pomknęłam przez plac, chcąc zorientować się, o co im chodzi, zanim policja wszystkich wywiezie. Nawet ze sporej odległości można było poznać po krępych ciałach, że to nie tancerze. Elektroniczne tablice wyświetlały przenikające się hasła, od ILE OFIAR POCHŁONIE ODMAWIANIE PRAWA EWOLUCJI! przez ODEBRAĆ BADANIA MEDYCZNE RZĄDOWYM SZTYWNIAKOM! do MOJE CIAŁO NALEŻY DO MNIE! A więc popierają biologiczne udoskonalanie człowieka. Holograficzny projektor, z którym zmagał się jakiś mundurowy, wystrzelił w niebo trzymetrowymi postaciami Jane i June Welsh, sióstr syjamskich, które rozdzielono dopiero po tym, jak niemieccy naukowcy wymusili drogą biologicznej korekty zmiany w głównych organach ich ciał. Holograficzna pętla pokazywała obraz zrośniętych sióstr ciągających jedna drugą, a następnie te same, wesoło machające bliźniaczki już po udanym zabiegu. Gliniarz zrobił coś i Jane z June zniknęły.

- Obie umarły - zwróciłam się do jednego z demonstrujących, szczupłego chłopaczka z dużym guzikiem z napisem: UWOLNIĆ CIAŁO! - Ostatecznie ani jedno, ani drugie serce nie wytrzymało szoku biomodyfikacji.

Spojrzał na mnie przeciągle.

- Jakieś ryzyko musiały przecież podjąć?

- Iloraz inteligencji obu panienek razem nie przewyższał twojej wagi. Jak mogły ocenić ryzyko?

- Proszę pani, to jest rewolucja. Każda ma swoje ofiary, które...

Jakiś policjant złapał go za ramię. Chłopak wziął wielki zamach, lecz gliniarz przyłożył mu do szyi pistolet porażający system nerwowy. Chłopak osunął się spokojnie, uśmiechnięty.

Nagle liczba zgromadzonych gwałtownie wzrosła. Pojawiło się wielu bardziej zapalczywych niż chłopaczek. Demonstranci stali z rękami na głowach, wyśpiewując slogany. Prasowe kamery-roboty filmowały zajście z powietrza, żywe załogi miały nadjechać lada chwila.

Po drugiej stronie placu, przed budynkiem Metropolitan Opera, uformowała się grupa kontrdemonstrantów. Wycofywałam się powoli, z rękami na głowie, bez śpiewu na ustach, kiedy nagle, w samym środku tego chaosu, stanęłam jak wryta.

Siedząca na wózku inwalidzkim starsza pani w największym skupieniu przyglądała się demonstracji. Nigdy nie widziałam takiego wyrazu twarzy. Wydawało się, że ogląda egzekucję, oceniając ją chłodno, jak sztukę. Ochroniarze murem otaczali wózek ze wszystkich stron. Kobieta miała na sobie kosztowny jasnoniebieski kostium i wielkie, idealnie dobrane perły. Jej pomarszczona, zimna twarz była mi doskonale znana. Tak właśnie mogłaby wyglądać za czterdzieści lat Caroline Olson, gdyby nie poddawać jej żadnym operacjom plastycznym.

Przyłapała mnie na tym, że się jej przyglądam. Nie zmieniła wyrazu twarzy. Ominęła mnie wzrokiem, jakbym nie istniała.

Pochwyciłam szansę:

- Pani Olson?

- Tak?

- Jestem reporterką czasopisma "New York Now" i piszę artykuł o Miejskim Balecie. Chciałabym zadać pani kilka pytań o pani córkę, Caroline, jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu.

- Nie udzielam wywiadów.

- Ach tak? Może więc tylko kilka nieformalnych pytań... Musi pani być dumna z Caroline. Ale czy nie obawia się pani o jej bezpieczeństwo w świetle ostatnich, tak zwanych baletowych zabójstw?

- Nie, wcale. - Uśmiechnęła się.

- Żadnych obaw?! - spytałam lekko zaszokowana.

Spojrzała na załamującą się demonstrację.

- Czy wie pani, co potrafią z ciałem tancerza zrobić w Berlinie?

- Nie, pojęcia...

- A więc po cóż zawraca pani głowę komukolwiek tym tematem? - Patrzyła jak policjanci zabierają ostatnich demonstrantów. - Miejski Balet Nowego Jorku jest skończony. Przyszłość sztuki kryje się w biologicznym udoskonalaniu ciała.

Musiałam wyglądać jak ryba, kiedy wpatrywałam się w nią, poruszając bezdźwięcznie ustami.

- Ależ Caroline jest primabaleriną, ma dopiero dwadzieścia sześć lat i...

- Caroline miała niezłą passę. Jak na tancerkę. - Skinęła władczo dłonią, jeden z ochroniarzy zawrócił wózek i zaczął się wraz z nią oddalać.

Ruszyłam za nimi.

- Ależ, proszę pani, a więc uważa pani, że jej córka i cały zespół powinien zostać zastąpiony biozmodyfikowanymi baletmistrzami tylko dlatego, że udają im się wyższe podnoszenia, odnoszą mniej kontuzji, bardziej precyzyjnie "wykręcają" i...

- Nie udzielam wywiadów - powtórzyła stanowczo i jeden z ochroniarzy stanął między nami.

Patrzyłam za nią. Mówiła o Caroline tak, jakby jej córka była przestarzałym modelem buicka. Chwilę trwało, zanim wyjęłam notebook i zarejestrowałam to, co powiedziała.

Wrzucono coś do fontanny, czerwień znikła, znowu trysnęła czysta woda. Biologicznie udoskonalony piesek podbiegł do fontanny i zaczął chłeptać wodę. Właścicielka cierpliwie czekała na drugim końcu smyczy, aż jej różowy, wielkooki pudelek napije się do syta.

*

Po godzinie spędzonej w terminalu biblioteki naszego czasopisma dowiedziałam się, że Anna Olson jest głównym sponsorem Amerykańskiego Teatru Tańca, a nie Miejskiego Baletu Nowego Jorku, gdzie spodobało się tańczyć jej córce. Ojciec Caroline nie żył. Wdowie pozostawił pałacyk na East Side, trzy Renoiry i fortunę zainwestowaną w peruwiański cukier, japońskie urządzenia do badania zjawisk atmosferycznych i niemieckie farmaceutyki. Zdaniem reporterów "Wiadomości Baletowych" matka i córka były sobie niechętne. By dowiedzieć się czegoś więcej, potrzebowałam pomocy zawodowca.

Michaelowi to się nie spodobało.

- Nie ma pieniędzy na takie działania. Że nie wspomnę już o etycznej stronie zagadnienia.

- Och, przestań. Nie widzę w tym nic bardziej zdrożnego niż posługiwanie się informatorami ze świata przestępczego w każdej innej dowolnej historii.

- Nie pracujesz w gazecie, jak poprzednio, Susan. Jesteśmy czasopismem, zapomniałaś? Nie posługujemy się informatorami i nie prowadzimy dochodzeń w celu zdobycia materiału do reportażu. - Oparł się o biurko z wielce zatroskaną miną na swej gładkiej i białej jak jajko twarzy.

- Czasopismo nie będzie prowadzić żadnego dochodzenia. Daj mi tylko ten telefon. Wiem, że go znasz. Ja też bym go znała, gdybym przez ostatnie dwa lata pracowała jak należy, zamiast dąsać się, że nie lubię Nowego Jorku. Michael, tylko numer. To wszystko. Nie zrobię żadnej wzmianki ani o tobie, ani o czasopiśmie.

Przeciągnął ręką po włosach. Po raz pierwszy zauważyłam, że trochę rzedną.

- Zgoda, ale nie wpadaj w obsesję. Dla twojego własnego dobra. - Rzucił okiem na zdjęcie córki odsiadującej wyrok w Rock Mountain.

Zadzwoniłam do Robin Hooda i zaaranżowałam spotkanie u niego. Był młody, jak oni wszyscy, miał może dopiero dwadzieścia lat. Działał z małego, zapuszczonego mieszkania w Tribecca. Nie potrafiłam ocenić sprzętu, którym się posługiwał. Poza podstawową wiedzą, z komputerami mam tyle do czynienia, co z tancerzami. Podobnie jak tancerze, każdy Robin Hood koncentruje się na jednym jedynym aspekcie świata, odsuwając od siebie całą resztę.

Robin Hood przedstawił zwykłe dowody, że potrafi wejść do prywatnych baz danych, dotrzeć do rządowych archiwów, i że jego programy translatorskie poradzą sobie z bazami danych międzynarodowych linii lotniczych. Obiecał mi dwa dni poszukiwań.

Cena usługi, według mojej oceny astronomiczna, według niego była prawdopodobnie niewielka. Przelałam na jego konto wszystkie moje oszczędności.

- Czy wiesz - zapytałam - że prawdziwy Robin Hood rozdawał dobra za darmo?

- Prawdziwy Robin Hood - odpowiedział bez chwili namysłu - nie musiał płacić za dekoder Seidmana-Nuwera.

Tak naprawdę nie spodziewałam się, że będzie wiedział, kim był prawdziwy Robin Hood.

Po powrocie do domu, zastałam Deborę śpiącą w poprzek łóżka, w kompletnym stroju do ćwiczeń. Rajstopy w okolicach palców stóp były poplamione krwią. Pomiędzy drzwiami i futryną tkwiła para nowych baletek. Najwyraźniej próbowała je zmiękczyć. W elektronicznej poczcie czekały na nią trzy wiadomości ze szkoły. Skasowałam wszystkie, przykryłam ją, zamknęłam drzwi i pozwoliłam się wyspać.

*

Dwa dni później spotkałam się z Robin Hoodem, który wręczył mi plik informacji.

- Archiwa Miejskiego Baletu odnotowują dwie kontuzje Caroline Olson w ciągu ostatnich czterech lat. Dłużej akt się nie przechowuje. Jeden odprysk goleni, jedno naciągnięte wiązadło. Oczywiście, jeśli miała inne kontuzje i leczyła się prywatnie, to nie będzie o nich wzmianki w dokumentach Baletu. Jeżeli jednak gdzieś się leczyła, to na pewno nie u lekarzy polecanych przez Miejski Balet. Sprawdziłem to.

- Tylko dwie kontuzje? Przez cztery lata?

- Tak mówi archiwum. Tutaj oto, proszę, czteroletni spis wyników bioskanowań przeprowadzonych przez Miejski Balet. Wszystkie negatywne. U nikogo nie wykryto biomodyfikacji, nawet u Jennifer Lang. A tu, proszę, raport na temat popularności Miejskiego Baletu w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wraz z abonamentami i biletami na pojedyncze przedstawienia.

Spadek popularności w ostatnich dwóch latach zaskoczył mnie zupełnie. Był o wiele bardziej dramatyczny niż donosiła prasa.

- Tutaj, proszę, są deklaracje podatkowe Anny Olson za ostatni rok. Cały dochód, calusieńki, pochodzi z inwestycji i procentów. Żadnych funduszy powierniczych ani zabezpieczeń na rzecz spadkobierców. Kontroluje wszystko i wszystko może stracić, jeżeli będzie miała takie życzenie. Pytała pani o nadzwyczajne zbywanie udziałów w czasie ostatnich dziesięciu lat. Nic takiego nie znalazłem. Brak też funduszu powierniczego dla Caroline Olson. A to są deklaracje podatkowe Caroline - wyłącznie gaże z Miejskiego Baletu plus honoraria za występy gościnne. Sporo tego, ale nic, co dałoby się porównać z majątkiem, który starsza pani ma w swej pieczy. I na koniec te zestawienia z linii lotniczych, o które pani prosiła. Żadnych biletów na loty największymi pasażerskimi liniami lotniczymi poza granice kraju na nazwisko Caroline Olson w ciągu ostatnich sześciu lat, z wyjątkiem trzech międzynarodowych tournées Miejskiego Baletu. Wtedy podróżowała tyle samo, co każdy członek zespołu. Oczywiście, jeżeli istotnie poleciała do Rio, Kopenhagi czy Berlina, mogła to zrobić czarterem albo prywatnym odrzutowcem. Raczej to drugie. Od nich nie wymaga się listy pasażerów.

Nie takich informacji się spodziewałam. Była to połowa tego, na co liczyłam. Nie ma tancerza, który miałby tak nieliczne kontuzje. To się po prostu nie zdarza. Stanęło mi przed oczami zadziwiająco wysokie podnoszenie nóg Caroline Olson, jej zapierające dech skoki. Osiągała wysokości, jakich oczekiwano od baletmistrzów - mężczyzn. No i ta koszmarna kaleka mamusia miała ogromne ilości pieniędzy. Powiedziała, że jak na tancerkę Caroline miała niezłą passę.

Postawiłabym swoje ostatnie grosze, że Caroline jest biologicznie zmodyfikowana. Niezależnie od tego, co wykryły bioskanery. Wyniki Jennifer Lang też były negatywne. Najwidoczniej hackerzy DNA wyprzedzali kontrolerów bezpieczeństwa DNA. Było bardzo dziwne, że w raportach nie znalazła się ani jedna wzmianka o tancerzu lub tancerce, którzy próbowaliby przemycić biomodyfikację. Ani razu! Nawet przy żarliwości Privitery zawsze znalazłoby się kilka osób, które postawiłyby rozwój własnej kariery ponad pokładane w nich zaufanie.

Założyłam, że musiała wyjeżdżać z kraju. Laboratoria, w których przeprowadza się biomodyfikacje są ogromne, pełne kosztownej i nieprzenośnej aparatury i dziesiątków specjalistów. Niełatwo coś takiego ukryć. Policyjni śledczy wytropili ślady Jennifer Lang i Nicole Heyer aż w duńskich laboratoriach. Nie sądziłam, żeby jakiekolwiek mogło funkcjonować potajemnie w Nowym Jorku.

Może byłam w błędzie.

Robin Hood przyglądał mi się uważnie. W porannym świetle dnia nie wyglądał starzej niż Debora. Miał gęste, ciemne włosy i kształtne ramiona. Ciekawa byłam czy poza swoją pracownią ma jeszcze jakieś inne życie. Wielu z nich nie miało.

- Dzięki - powiedziałam.

- Susan...

- Słucham?

Zawahał się.

- Nie wiem, do czego potrzebne są ci te dane. Ale pracowałem już wcześniej z przyjaciółmi Michaela. Jeżeli masz zamiar dokopać się do czegoś, co ma związek z biomodyfikacją...

- Taaak?

- To odpuść sobie. - Wbił oczy w konsolę. - Ani ty, ani ja nie gramy w tej lidze. Reporterzy pisujący w czasopismach są bardzo mali wobec rozmiarów bagna, w którym po uszy siedzą ci faceci.

- Dzięki za radę - powiedziałam, po czym spontanicznie dodałam: - A może miałbyś ochotę na domowy obiad? Mam córkę, mniej więcej w twoim wieku, siedemnastolatkę, jest tancerką...

Wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem. Potrząsnął przecząco głową.

- Susan, jesteś moją klientką. A poza tym mam dwadzieścia sześć lat. I jestem żonaty. - Jeszcze raz potrząsnął głową. - Jeśli nie wiesz, że nie zaprasza się Robin Hooda na kolację, to chyba nie masz pojęcia o niczym i nie powinnaś mieszać się w tak niebezpieczną rzecz, jak biomodyfikacja. To sprawa życia i śmierci.

Życie albo śmierć. Wystarczające, by jakaś korporacja zajmująca się biomodyfikacją zamordowała dwie tancerki?

Odrzuciłam tę myśl.

Zbyt łatwo, automatycznie prawie, przyczepiało się korporacjom etykietki czarnych charakterów. To była domena tanich, holograficznych szmatławców. Znane mi korporacje próbowały, co najwyżej, uciec przed urzędem skarbowym.

- Większość spraw życia i śmierci - powiedziałam - ma swój początek w domu.

Wychodząc czułam, że kręci głową, ale nie odwróciłam się.


5. Jedziemy z Caroline taksówką. Jest późna noc. Przejeżdżamy przez park. Jedziemy dalej. Caroline mówi do bramy. Jakiś mężczyzna otwiera drzwi wielkiego domu. Czuję, że jest zaskoczony. Ma na sobie piżamę.

- Panienka Caroline!

- Witaj Seacomb. Czy mama jest w domu?

- Śpi, oczywiście. Jeżeli coś pilnego...

- Nic pilnego. Ale w moim mieszkaniu pękła rura i cieknie woda, więc zostanę tutaj na noc. To jest mój pies, Anioł. Anioł, Seacomb jest "swój".

- Oczywiście, panienko - mówi Seacomb. Czuję, że jest bardzo nieszczęśliwy. - Tylko że...

- Tylko że otrzymałeś rozkaz, by nie wpuszczać mnie do tego domu?

- Nie, panienko. Otrzymałem polecenie, by panienka korzystała z tego domu, kiedy tylko będzie się panience podobało. Tylko...

- Oczywiście, że masz takie polecenie. Mama przecież czeka, żebym wróciła do domu na klęczkach. Aż się trzęsie do tego. Cóż, więc jestem. Tylko że wzięła pigułkę na sen i będzie nieżywa aż do rana, prawda?

- Tak, panienko - potwierdza mężczyzna. Czuję, że jest bardzo nieszczęśliwy. Nie ma tu psa ani kota, ale są myszy. Mysie kupki pachną interesująco.

- Będę spała w gabinecie na dole. Aha, Seacomb, oczekuję gości. Proszę cię, wyłącz bramę. Wejdą tylnym wejściem, wpuszczę ich sama. Nie musisz się niczym kłopotać.

- To żaden kłopot, ale...

- Powiedziałam, że sama ich wprowadzę.

- Tak, panienko. - Seacomb kiwa głową. Jest bardzo, bardzo nieszczęśliwy.

Odchodzi. Schodzimy z Caroline po schodach na dół. Caroline pije. Daje mi trochę wody. Czuję w szafce mysz. Stawiam uszy. Ciekawe tu rzeczy.

- Widzisz, Aniele, jesteśmy w domu mojej mamy. Czy pamiętasz swoją mamę?

- Nie. Nie bardzo wiem o co chodzi. Trudne słowa.

- Kilka osób przyjdzie na małe przyjęcie. Tancerze. Będzie Kristine Meyers. Pamiętasz Kristine Meyers?

- Tak. - Kristine Meyers tańczy razem z Caroline. Biegają razem wkoło i skaczą. Caroline skacze wyżej.

- Będziemy rozmawiać o tańcu. Mój dom nie jest taki ładny jak ten. Tutaj lepiej rozmawia się o tańcu. I lepiej nadaje się na przyjęcie, które zaraz się odbędzie. Mama pozwala mi urządzać przyjęcia w swoim domu. Pamiętaj o tym, Aniołku.

Nieco później Caroline otwiera drzwi. Stoi za nimi kilka osób. Schodzimy do sutereny. Jest tam Kristine Meyers. Czuję, że się boi. Są z nią obcy mężczyźni. Mają papiery. Długo rozmawiają.

- Hej, Anioł, masz tu precelek - mówi jakiś mężczyzna. - Jesteś na przyjęciu.

Kilka osób tańczy przy radiu. Czuję, że Kristine jest zła i zdezorientowana. Ma zjeżoną sierść. Caroline mówi do niej. Trudne słowa. Długie. Dostaję precelek. Nikt nie rusza Caroline.

Jesteśmy tam całą noc. Kristine płacze.

- Jej chłopak odszedł - wyjaśnia mi Caroline.

Wczesnym rankiem wracamy do domu. Jedziemy taksówką. Ktoś w niej wczoraj zwymiotował. Pachnie okropnie. Caroline śpi. Ja śpię. Caroline nie idzie na zajęcia.

Po południu jedziemy do Centrum Lincolna. Jest Kristine. Śpi w holu. Caroline tańczy z Dymitrem.

John Cole nachyla się do mojego ucha.

- Całą noc byliście z Caroline poza domem.

- Tak - potwierdzam.

- Dokąd pojechaliście?

- Do domu mamy Caroline. Na przyjęcie. Mama Caroline pozwala Caroline urządzać w jej domu przyjęcia.

- Kto był na przyjęciu?

- Tancerze. Kristine. Kristine jest "swoja".

John spogląda na Kristine, która ciągle śpi na kanapie.

- Kto jeszcze był na przyjęciu? Co robili?

Przypominam sobie z trudem.

- Tancerze. Jemy precelki. Rozmawiamy o tańcu. Ludzie tańczą przy radiu. Nikt nie rusza Caroline. Gra muzyka.

- Dobrze. - Ciało Johna rozluźnia się. - W porządku.

- Lubię precelki - mówię.

Lecz dzisiaj John nie daje mi precelka.

*

Spacerujemy z Caroline po parku. Jest tu dużo ładnych zapachów. Caroline siada pod drzewem. Jej długa sierść na głowie opada. Caroline poklepuje mnie. Daje mi ciasteczko.

- Tobie to łatwo, co Aniele? - mówi.

- Trudne słowa - odpowiadam.

- Lubisz być psem? Biozmodyfikowanym sługą?

- Trudne słowa.

- Anioł, czy ty jesteś szczęśliwy?

- Jestem szczęśliwy. Kocham Caroline.

Znowu gładzi mnie po głowie. Słońce jest ciepłe. Zapachy dobre. Przymykam oczy.

- Uwielbiam tańczyć - zwierza się Caroline - a zarazem nienawidzę tego, że tak to lubię.

Otwieram oczy. Czuję, że Caroline jest nieszczęśliwa.

- Przeklęty taniec, ale i tak go kocham. Naprawdę. Nawet mimo że to nie był mój wybór. Ty też nie decydowałeś o sobie, prawda? Zrobili cię, czym chcieli, bo tak im było wygodnie. Tylko że ty to lubisz. I nie masz żadnych zobowiązań.

Trudne słowa. Wtykam nos pod przednie łapy Caroline. Otacza mnie nimi. Trzyma mnie mocno.

- To niesprawiedliwe - szepcze w moje futro.

Caroline wczoraj mnie nie trzymała. Trzyma mnie dzisiaj. Jestem szczęśliwy. Lecz Caroline nie.

Gdzież jest moja radość, kiedy Caroline jest nieszczęśliwa.

Nie rozumiem.


NANCY KRESS


Tańcząc w powietrzu (2)


(Dancing on Air)


Przełożyła Ewa Łodzińska


6. Nie obsadzono Debory w "Dziadku do orzechów".

Któryś z nauczycieli poradził jej, by poszła na przesłuchanie do jednego z prowincjonalnych zespołów zamiast do Miejskiego Baletu, co z jej punktu widzenia było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Powiedziała mi to spokojnie, bez scen. Siedziała po turecku na podłodze i przyszywała wstążki do baletek. Nie chcąc odezwać się źle, nie powiedziałam nic. Zadowoliłam się dotknięciem jej włosów, związanych na karku w węzeł baleriny. Dwa dni później oświadczyła, że rzuca naukę.

- Potrzebuję więcej czasu na taniec - powiedziała. - Ty tego nie zrozumiesz.

Najgorsze, co mogłabym uczynić, to pozwolić jej zrobić sobie ze mnie wroga.

- Ależ kochanie, rozumiem. Będziesz miała mnóstwo czasu na taniec, kiedy już ukończysz szkołę. A jeżeli nie...

- Skończę ją dopiero za rok! Nie mam tyle czasu. Muszę wziąć więcej lekcji, ciężej pracować, zostać przyjęta do zespołu. W tym roku. Przykro mi, mamo, ale nie stać mnie na to, żeby marnować czas na niepotrzebne głupstwa.

Zdecydowanym ruchem położyłam ręce na kolanach.

- Spójrzmy na to rozsądnie. Przypuśćmy, że mimo wszystko dostaniesz angaż w zespole...

- Na pewno dostanę! Będę pracowała tak ciężko, że będą musieli mnie przyjąć!

- No dobrze. Będziesz tańczyć do, no powiedzmy, trzydziestego piątego roku życia. W wieku trzydziestu pięciu lat człowiekowi pozostaje jeszcze połowa życia. Widziałaś, co było z Carlą Cameri i Maurą Jones...

Carli rozpadł się staw biodrowy, a Maurę kontuzja ścięgna Achillesa wysłała na emeryturę w wieku trzydziestu dwóch lat. Obie pracowały teraz w butiku za żałośnie małe pieniądze. Tancerze nie otrzymywali renty, chyba że tańczyli dziesięć lat w jednym zespole, co było rzadkością w ulotnym świecie kierowników artystycznych, którzy często ich zwalniali, aby stworzyć odmienny obraz zespołu.

Spróbowałam jeszcze raz.

- Co zrobisz w wieku trzydziestu czy też trzydziestu pięciu lat, niesprawna, bez średniego nawet wykształcenia?

- Będę uczyć. Będę trenować innych. Wrócę do szkoły. Mamo, skąd mam wiedzieć? To jeszcze tyle czasu. Muszę myśleć o tym, czego moja kariera wymaga ode mnie dziś.

To chyba jednak przekraczało moje możliwości. Cóż trzeba by zrobić, żeby szesnastolatka zdołała zobaczyć siebie samą w wieku trzydziestu pięciu lat?

- Nie, Deboro - powiedziałam. - Nie możesz rzucić szkoły. Musiałabym podpisać się w twoim imieniu, a tego nie zrobię.

- Tatuś już to zrobił.

Spojrzałyśmy po sobie. Było za późno. Widziała we mnie wroga. Wręcz tego potrzebowała.

- Nie rozumiesz! - krzyknęła w nagłym przypływie pasji. - Nigdy nie traktowałaś swojej pracy tak, jak ja traktuję balet! Nigdy nie kochałaś niczego tak bardzo, by oddać za to wszystko inne!

Pobiegła do swojego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparłam głowę na rękach.

Po chwili zaczęłam się śmiać. Nie mogłam się powstrzymać. Nigdy nie kochałam niczego tak bardzo, by oddać za to wszystko inne!

Racja.

*

Chciałam nawrzeszczeć na Persa, ale oczywiście był nieosiągalny. Dzwoniłam sześć razy. Zostawiłam wiadomość w poczcie elektronicznej, choć nie miałam pojęcia czy ma terminal. Zrobiłam wyprawę poza strefę strzeżoną - do jego mieszkania. Okolica wyglądała gorzej niż zapamiętałam. Wszędzie leżało potłuczone szkło, jakieś zepsute urządzenia, mnóstwo śmieci i strzykawki porzucone przez narkomanów.

Kierowca taksówki chciał od razu odjeżdżać, ale zmusiłam go, by poczekał, podczas gdy ja wypytywałam jakiegoś dzieciaka, który wyszedł z domu Persa. Chłopak, może ośmioletni, miał długą, ropiejącą ranę, biegnącą przez cały policzek.

- Czy wiesz kiedy pan Anders bywa w domu? Mieszka pod 2C.

Dzieciak wpatrywał się we mnie bez wyrazu.

Kierowca wychylił się przez okno samochodu i oświadczył, że za minutę odjeżdża.

Wyciągnęłam banknot dwudziestodolarowy, ale trzymałam go przy sobie.

- Kiedy pan Anders zazwyczaj wraca do domu?

- Wyprowadził się.

- Wyprowadził?

- Zostawił rzeczy. Mówi, że ma lepsze miejsce niż ta nora. Słyszałem, jak mówił. Nie próbuj mnie nabić w butelkę, paniusiu. Daj pieniądze.

- Masz adres?

Skrzywił się. Moje pytanie na nic innego nie zasługiwało.

Dałam mu pieniądze.

Gdy Debora rzuciła szkołę, zaczęła spędzać całe dnie i większość nocy w Centrum Lincolna. Poszłam tam i złapałam ją tuż przed lekcją tańca z partnerem. Przewiązała trykot w talii kolorową szarfą. Włosy miała wilgotne a kosmyki, które wymknęły się z węzła, poskręcały się w pierścionki.

- Dlaczego nie powiedziałaś mi, że ojciec się wyprowadził?

Wytarła twarz ręcznikiem, by zyskać na czasie.

- Nie sądziłam, że cię to obchodzi - powiedziała ostrożnie. - Przecież go nienawidzisz.

- Dopóki jeszcze go odwiedzasz, muszę wiedzieć, gdzie przebywa.

Zastanowiła się i w końcu podała mi adres. Był dobry - oznaczał nowe, luksusowe kondominium, zbudowane na miejscu, gdzie dawniej znajdowała się główna biblioteka.

- Jak on może sobie na coś takiego pozwolić?

- Nie mówił. Może dostał pracę. Mamo, mam lekcję.

- Pers na samą myśl o pracy dostaje wysypki.

- Mamo, te zajęcia poprowadzi osobiście pan Privitera!

Nie zostałam na lekcji. Wychodząc, minęłam Priviterę, który mrucząc coś do siebie, szedł uradować lub pogrążyć w smutku dziewice swej świątyni.

*

Policja nie ogłaszała żadnych nowych informacji na temat zabójstwa baletnic.

Oddałam mój artykuł o Miejskim Balecie Nowego Jorku. Nie wydawał mi się ani dobry, ani zły. Wszystko, co w tej sprawie było ciekawe, wybiegało poza zakres zainteresowań czasopisma. Użyłam niezbyt wielu metafor. Michael przeczytał i nie skomentował. Przygotowałam tekst o komputerowym hazardzie i jeszcze jeden, o telewizji holograficznej. Zagłosowałam w wyborach prezydenckich i kupiłam gwiazdkowe prezenty.

Każdą jednak wolną chwilę, przez całą jesień i początek zimy, spędzałam przy terminalach biblioteki naszego czasopisma, czytając o biologicznym udoskonalaniu ludzi, próbując odgadnąć, co też robiono Caroline Olson, a co, być może, czekało w przyszłości Deborę, jeżeli pozostałaby równie niemądra, jak obecnie.

- Nie wpadaj w obsesję - poradził mi kiedyś Michael.

Literaturę tematu trudno było zrozumieć. Nie miałam biologicznego wykształcenia, a ponadto, jak zdołałam się zorientować, ostrze naukowych dociekań było nieostre, a wynikom badań ogłoszonym w jednym miesiącu, zaprzeczano w następnym. Wszystkie eksperymenty prowadzono w innych krajach, co oznaczało, że ich rezultaty podawano w obcych językach, a ja nie wiedziałam, jak dalece wierzyć tłumaczom. W większości byli specjalistami różnych nauk badającymi tę samą dziedzinę, która jednak przypominała łódź pędzącą z prądem rzeki w stronę wodospadu - bez sternika, bez wioseł, bez kontroli.

Czytałam o wspaniałych, "rewolucyjnych" postępach biologicznej nanotechnologii, nad którymi zazwyczaj nadal pracowano albo jeszcze nie zostały zastosowane w praktyce, albo wywoływały ostre polemiki naukowców dokonujących innych "rewolucyjnych" postępów. Czytałam o kojarzeniu genów retrowirusów i uwalnianiu ich w organach ludzkich w celu uzyskania potencjalnie fenomenalnych rezultatów. Wyeliminowania chorób. Udoskonalenia metabolizmu. Nieśmiertelności. Opracowania zazwyczaj omawiały jakieś niewielkie, nieistotne z punktu widzenia nauki zagadnienie, za to rozdziały zatytułowane "Konkluzje" były imponująco rozbudowane i pełne fantastycznych spekulacji.

Natknęłam się nawet na wzmianki o pracy doświadczalnej nad zmianą garnituru genetycznego in vitro, zamiast prób przekształcenia dorosłego organizmu. Niektórzy naukowcy zdawali się sądzić, że tą drogą można łatwiej osiągnąć cel. Lecz nigdzie na świecie nie wolno było eksperymentować z płodem nie przeznaczonym do aborcji, płodem, który miał stać się istotą ludzką, skazaną na skutki samowolnej i przypadkowej interwencji w jej genetyczny plan. Dzieci to nie zabawki do majsterkowania ani psy. Strzegła tego Konwencja Kopenhaska, podpisana dwadzieścia siedem lat wcześniej przez większość technicznie cywilizowanych państw. Artykuły na temat modyfikacji genetycznej in vitro były raczej ostrożnie spekulatywne.

Jak zresztą prawie wszystko, co czytałam. Dowód zaś wędrował po niedostępnych, obcych szpitalach lub żył anonimowo w niedostępnych, obcych miastach. Anonimowość podmiotów eksperymentów zdawała się być gwarantowana, co również nasuwało podejrzenie, że zdarzały się pośród nich doświadczalne ofiary. Ale jeśli tak, to jakiego rodzaju?

Michael nie życzył sobie żadnych artykułów zbudowanych na takich kuszących domysłach. Groziły procesami sądowymi. Ale ja byłam ponad to, czego życzył sobie Michael.

Dowiedziałam się, że w końcu kwietnia odbędzie się w Paryżu V Międzynarodowa Konferencja Biomodyfikacji. Po opłaceniu Robin Hooda nie miałam pieniędzy na podróż. Musiał zapłacić Michael, a ja musiałam wymyślić mu jakiś dobry pretekst.

Pewnej styczniowej nocy zrobiłam coś głupiego. Poszłam sama do Centrum Lincolna i czekałam przy wyjściu dla aktorów Stanowego Teatru Nowego Jorku. O 11.30 wyszła Caroline Olson, ubrana w dżinsy i kurtkę, w towarzystwie ogromnego, czarnego dobermana na najbardziej umownej ze wszystkich smyczy. Poszli na południowy Broadway do całonocnej restauracji. Usiadłam przy sąsiednim stoliku.

Ostatnimi czasy Caroline Olson miała nie najlepsze recenzje. Zadziwiająca i rozczarowująca niesprawność - pisał "The New Yorker". Techniczna niedbałość całkowicie obca tak Olson jak Priviterze - komentował "Magazyn Tańca". Dziewczyna ma kłopoty. Byłoby dobrze, gdyby Anton Privitera dowiedział się, jakie i ruszył na pomoc - doradzał "Times On Line".

Caroline jadła w roztargnieniu, nieobecna myślami, nieświadoma srogich min surowego kelnera, który niewątpliwie był bezrobotnym aktorem. Z bliska złudzenie siły i urody, które pamiętałam z czasów "Coppelii", ulotniło się. Wyglądała jak każda inna przeciętnie ładna, zajęta sobą, nieco zbyt szczupła, młoda kobieta. Gdyby nie to psisko, kelner-aktor nie spojrzałby na nią więcej.

- Idziemy? - zaproponował pies.

Omal nie udławiłam się kanapką. Caroline spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem.

- Niedługo - odpowiedziała psu i jadła dalej.

Wyszłam, poczekałam na zewnątrz i poszłam za nią. Mieszkała, wraz z psem, w luksusowym budynku po południowej stronie Parku Centralnego. Elektroniczny "nocny stróż" przywitał oboje po imieniu.

Do domu wracałam taksówką. Debora nigdy nie wspominała, że primabalerina Miejskiego Baletu ma opiekuna w postaci biologicznie udoskonalonego dobermana. Wiedziała, że napisałam artykuł o zabójstwach tancerek. Anton Privitera na konferencji prasowej poświęconej bezpieczeństwu tancerzy ani słowem nie wspomniał o psie. Byłam ciekawa, dlaczego. Ważąc swoje wątpliwości, część z nich poświęciłam kwestii nieczęstego, powierzchownego i zawsze negatywnego bioskanowania w Miejskim Balecie. Czyż zespół wyznający kult "naturalnej sztuki" nie powinien gorliwiej tropić heretyków?

Chyba że najzwyczajniej w świecie ktoś bardzo nie chciał nic wiedzieć.

Czy Privitera? Trudno byłoby to pogodzić z jego żarliwą, nietolerancyjną szczerością.

Przyszło mi do głowy, że nigdy nie widziałam, jak tańczy tancerz otwarcie przyznający się do swej modyfikacji. Jak dotąd, rzadko oglądałam przedstawienia w skończonej postaci, i tylko z Deborą, która oczywiście uważała zmodyfikowanych za zboczeńców, potępiała ich i wierzyła, że nie są w stanie niczego jej nauczyć.

Nie było jej, kiedy dotarłam do naszego mieszkania. Z tygodnia na tydzień coraz więcej czasu spędzała poza domem. Czekając na nią, usnęłam.

7. Pada śnieg. Jest zimno. Idziemy z Caroline do Centrum Lincolna. Jakiś mężczyzna zabiera Caroline torebkę. Biegnie.

- Cholera! - krzyczy Caroline. A potem do mnie: - Anioł! Zatrzymaj go! - Wypuszcza z ręki smycz.

Biegnę i skaczę na mężczyznę. Krzyczy. Nie robię mu nic złego. Caroline mówiła "zatrzymaj!", a nie "atakuj!". Więc stoję mu na piersi, warczę i trzymam zębami za przednią łapę. Wyciąga nóż. Wtedy gryzę. Wypuszcza nóż i znowu krzyczy. Przyjeżdża policja.

- A to ci heca! - mówi do mnie Caroline. - Ty rzeczywiście to potrafisz. Coś takiego!

- Bronię Caroline - odpowiadam.

Caroline rozmawia z policją. Rozmawia z reporterami.

Dostaję wielki stek.

Jestem szczęśliwy.

*

Śnieg znika. Śnieg jest przez wiele, wiele dni, lecz wreszcie znika. Jedziemy z wizytą do domu mamy Caroline na jeszcze dwa przyjęcia w podziemiu. W parku robi się ciepło. Kaczki znowu żyją w wodzie. Rosną kwiaty. Caroline nie pozwala wykopywać kwiatów.

Kładę się za kulisami. Caroline tańczy na scenie. John i pan Privitera stoją obok mnie. Czuję, że nie są zadowoleni. Buty Johna pachną nikotyną, jedzeniem, liśćmi, kotami i innymi dobrymi rzeczami. Wącham buty Johna.

- Wygląda na wyczerpaną - mówi John. - Daje z siebie wszystko, ale czegoś tu brakuje.

Pan Privitera milczy. Patrzy jak Caroline tańczy.

- William Scholes znowu zaatakował w "Timesie". Napisał, że oglądanie jej zaczęło sprawiać mu ból, że przypomina zesztywniałą i łamliwą trzcinę.

- Porozmawiam z nią jeszcze raz - odzywa się wreszcie pan Privitera.

- Scholes nazwał przedstawienie parodią - dodaje John.

Caroline schodzi za kulisy. Utyka. Wyciera twarz ręcznikiem. Czuję zapach jej strachu.

- Chciałbym z tobą porozmawiać, moja droga - mówi pan Privitera.

Idziemy do garderoby. Caroline siada. Drży. Czuję, że jest chora. Skowyczę. Caroline kładzie rękę na mojej głowie.

- Przede wszystkim, moja droga - zaczyna pan Privitera - mam dobrą wiadomość dla nas wszystkich. Policja schwytała tego przerażającego mordercę, który zabił Jennifer Lang i tę tancerkę z ATT.

Caroline prostuje się nieco. Jej zapach się zmienia.

- Naprawdę! Jak?

- Złapali go, kiedy włamywał się do pokoju Marie d'Arbois w hotelu Plaza, gdzie zatrzymała się na czas występów w ATT.

- Czy Marie...

- Jest cała i zdrowa. Nie była sama, był z nią kochanek czy ktoś taki. Ten szaleniec zrobił się po prostu nieostrożny. Policja nie podaje szczegółów. Marie jest, oczywiście, jedną z tych zmodyfikowanych tancerek. Nie wiem, czy widziałaś kiedyś jak tańczy?

- Widziałam ją. Była wspaniała.

Caroline i pan Privitera patrzą na siebie złowrogo. Czuję, że są gotowi do ataku. Lecz nie atakują. Niczego nie rozumiem. Pan Privitera jest "swój". Może dotykać Caroline.

- Musimy podziękować policji - mówi pan Privitera. - A teraz jest jeszcze coś, o czym muszę z tobą porozmawiać, moja droga.

Caroline zaciska dłoń na moim karku.

- O co chodzi? - pyta.

- Chcę, żebyś dobrze wypoczęła. Wzięła długi urlop. Zdajesz sobie sprawę, że twój taniec się pogorszył. Tłumaczysz, że nie bierzesz żadnych leków i że się starasz, i ja ci wierzę. Czasami odpoczynek od występów bardzo dobrze robi tancerzowi. Chodź na lekcje, odżywiaj się właściwie, wzmocnij się. Na jesieni zobaczymy.

- Czy chce pan powiedzieć, że skreśla mnie z letnich występów w Saratodze?

- Niestety tak, moja droga.

Caroline milczy. Potem mówi:

- Nic mi nie jest. Może trochę nie trzymam tempa i to wszystko.

- Więc wykorzystaj lato i popracuj nad tempem. I nie tylko.

Znowu rzucają sobie ostre spojrzenia. Caroline szarpie moje futro. Trochę boli. Nie ruszam się.

Pan Privitera nachyla się ku Caroline.

- Posłuchaj. "Klejnoty" to była jedna z twoich najlepszych ról. Ale dzisiaj... I nie tylko "Klejnoty". Cały "Gwiezdny Przylądek" tańczyłaś chwiejnie i bardzo niepewnie. Twoja Nikiya w "Cieniach" z "Bajadery" była... żenująca. Nie mogę użyć innego słowa. Tańczyłaś tak, jakbyś nie nauczyła się kroków. Nawet pas de deux w "Don Kichocie" w czasie galowego występu...

- Upadłam! Tancerze ciągle mają kontuzje. W porównaniu z innymi, liczba moich...

- Opuszczasz próby, a nawet przedstawienia. - Pan Privitera wstaje. - Przykro mi, moja droga. Wykorzystaj lato. Odpocznij. Popracuj. Na jesieni zobaczymy.

- A dwa ostatnie tygodnie sezonu?

- Wybacz, moja droga. - Pan Privitera podchodzi do drzwi, kładzie rękę na klamce. - Przynajmniej nie będziesz już musiała męczyć się z tym psem. Teraz, kiedy szaleńca złapano, niech John zawiadomi agencję, żeby go zabrali.

Caroline unosi głowę. Jej sierść się jeży. Czuję, że jest zła. Wybiega za drzwi. Pana Privitery nie ma. Caroline biegnie do gabinetu.

- John, John, ty łobuzie!

W holu jest ciemno. Drzwi pozostają zamknięte. Johna nie ma.

Caroline biegnie schodami do góry. Upada. Spada kilka stopni w dół i uderza głową o ścianę. Leży na podłodze. Trzyma się za tylną łapę. Czuję, że ją boli.

- Anioł, idź po kogoś - prosi. - Potrzebuję pomocy.

Idę do foyer. Jest tam jedna tancerka.

- O, Anioł... - dziwi się.

- Caroline zrobiła sobie krzywdę - mówię. - Chodź. Szybko.

Idzie za mną.

- Kto ty jesteś? - pyta Caroline. - Nie, poczekaj... - Debora, prawda? Z zespołu?

- Nie, jeszcze nie... Nie dostałam propozycji. Jestem uczennicą w AST. Po prostu często tu jestem... Czy coś cię boli? Możesz wstać?

- Pomóż mi. Anioł, Debora jest "swoja".

Debora próbuje podnieść Caroline. Caroline jęczy. Nie może wstać. Debora przyprowadza Johna. On podnosi Caroline.

- To nic - mówi Caroline. - Żadnych doktorów. Zawołaj tylko taksówkę... Cholera, John, nie rób zamieszania. To nic takiego! - Patrzy na Johna spod oka. - Chcecie mi odebrać Anioła...

Czuję, że John jest zaskoczony.

- Kto ci tak powiedział? - pyta.

- Jego Wysokość, osobiście. Uznaliście, że to, co robię prywatnie, nie ma już w tej chwili żadnego znaczenia, prawda?

- To nieporozumienie. Oczywiście, możesz zatrzymać psa. Anton nic nie rozumie.

Czuję, że John jest zły.

- Pewnie, że nic nie rozumie! - denerwuje się Caroline. - Moglibyście znaleźć bardziej uprzejmy sposób, by mi powiedzieć, że w Miejskim Balecie jestem skończona.

- Nie jesteś skończona - zapewnia John.

Teraz czuję, że coś jest nie tak. Jego słowa są niewłaściwe. Pachnie jak mężczyzna, który zabrał Caroline torebkę.

- Dobrze, dobrze... - Caroline wsiada do taksówki.

Debora robi krok do tyłu. Czuję, że jest zdziwiona.

- John, zatrzymuję psa - oświadcza Caroline. - Umowa stoi, prawda? Chodź, Anioł. Jedziemy do domu.

*

Idziemy na lekcję. Caroline nie może tańczyć. Próbuje, ale przestaje. Siada w kącie. Pan Privitera siedzi w drugim kącie. Caroline obserwuje Deborę. Tancerki podnoszą tylną łapę. Wirują i skaczą.

Madame unosi rękę. Muzyka cichnie.

- Deboro, pokaż nam to jeszcze raz, s'il vous plait. Sama.

Inne tancerki odsuwają się. Patrzą na siebie. Czuję, że są zdumione. Muzyka zaczyna grać i Debora unosi jedną tylną łapę bardzo wysoko. Wiruje i skacze.

- Pokaż nam bolero z "Coppelii" - prosi pan Privitera. - Madame mówi, że je umiesz.

- T-tak - jąka Debora. Tańczy sama.

- Bardzo ładnie, moja droga - chwali pan Privitera. - Bardzo się poprawiłaś.

Inne tancerki znowu spoglądają na siebie.

Wszyscy tańczą.

Caroline patrzy na Deborę z niechęcią.

8. Twarz Debory wygląda tak, jakby ktoś podarował jej skarby całego świata. Chwyta mnie za obie ręce.

- Zaproponowano mi miejsce w zespole!

Moja walizka leży otwarta na łóżku, otoczona porozrzucanymi ubraniami, których nie zabieram do Paryża, gdzie jadę na konferencję. Moja córeczka zgarnia stertę cieniutkich, jedwabnych bluzek i rzuca je wysoko w powietrze. Przezroczysty, lekki materiał unosi się i tańczy w łagodnym, wpadającym przez okno kwietniowym powietrzu.

- Nie mogę w to uwierzyć! Zaproponowali mi miejsce w zespole! Dostałam się!

Wiruje po całym pokoju, unosząc się na palcach w swoich zwykłych butach, śmiejąc się i wykrzykując z radości. Moje milczenie pozostaje niezauważone. Wykonuje arabesque przy kolumnie łóżka, po czym opada na moją najlepszą sukienkę.

- Nie chcesz wiedzieć jak to było? Mamo!

- Mów, mów.

- No więc, pan Privitera przyszedł na lekcję i przyglądał się jak tańczymy. Madame kazała mi powtórzyć układ samej. Boże, myślałam, że umrę. Potem pan Privitera, nie madame, poprosił, żebym zatańczyła bolero z "Coppelii". Przez długą, straszną chwilę nie mogłam sobie przypomnieć ani jednego kroku. A potem wszystko mi się przypomniało i powiedział, że bardzo ładnie! Że zrobiłam duże postępy!

Ostrogi od samego króla. Lecz nawet pomimo mojego odrętwienia wiedziałam, że jest coś, czego mi nie mówi.

- Powiedziałaś mi kiedyś, że nie przyjmuje się nowych tancerzy przed końcem sezonu?

Trzeźwieje w jednej chwili.

- Zwykle nie. Ale wyrzucili Caroline Olson. Opuszczała próby, nie przychodziła na przedstawienia i nie chciało jej się nawet przygotować roli. Ma straszne recenzje.

- Czytałam je.

Debora przygląda mi się uważnie.

- To chyba ego - mówi. - Caroline zawsze była niezłą cholerą. Nie biorą jej do Saratogi, Tina Patrochov i występujące u nas gościnnie tancerki dzielą między siebie jej role, a Jill Kerrigan ma tańczyć solówkę Tiny w "Śpiącej królewnie". W ten sposób zrobiło się miejsce w corps de ballet i wybrali mnie!

Wreszcie, po długim czasie zbieram się, żeby powiedzieć: "Gratulacje, kochanie".

- O której odlatuje twój samolot?

To pytanie, pozornie bez związku, każe mi wrócić do pakowania.

- Dzisiaj wieczorem, o siódmej.

- I nie będzie cię dziesięć dni. Będziesz się na pewno znakomicie bawić w Paryżu! Może kiedyś, kiedy zespół pojedzie na następne tournee, ja też pojadę z nimi!

Zakręciła się, i już jej nie było.

Usiadłam na łóżku. Kiedy Debora miała trzy lata koniecznie chciała przejechać się na wielbłądzie. Stało się to jej obsesją. Opowiadała o wielbłądach w przedszkolu, przy obiedzie, na dobranoc. Rysowała wielbłądy, niekształtne stwory z wielkim garbem. W St. Louis wielbłądów było raczej nie za wiele. "Nie zwracaj uwagi - mówili znajomi - dzieci szybko zapominają, przejdzie jej". Debora nie zapomniała. Nie przeszło jej. W tym właśnie czasie opuścił nas Pers, a mnie zżerały obawy samotnej matki. W końcu zapłaciłam znajomemu, żeby umieścił wielką wiązkę siana okrytą kocem na zapadniętym grzbiecie swego starego konia.

"Oto wielbłąd peruwiański" - oznajmiłam mojej trzylatce - "Bardzo rzadki gatunek. Możesz się na nim przejechać".

"To nie jest wielbłąd" - odpowiedziała Debora, pogardliwie rozdymając nozdrza. "To jest heffalunt!"

W zeszłym tygodniu przeczytałam w "Świecie", że zootechnicy stworzyli wielbłąda wyposażonego w trąbę słonia. Może podnosić nią ciężary do dwudziestu kilku kilogramów. Oczekuje się, że będzie to zwierzę użytkowe, do pracy na Saharze.

Zamknęłam walizkę.

*

Paryż w kwietniu był beznadziejnie szary i dżdżysty. Kramy z książkami i oprogramowaniem, stojące nad Sekwaną, chroniły się przed niepogodą pod elektronicznymi, lekko zamglonymi ekranami. Za tą zasłoną wyglądały trochę jak nędzne, pochylone nad rynsztokiem rudery.

Chimery z Notre Dame stały się w deszczu niemal bezcielesne, a wobec wielbłądów z trąbami straciły jakiekolwiek znaczenie.

Francuzi, jak zwykle, zmówili się, by dać odczuć Amerykanom, zwłaszcza tym, którzy posługiwali się szczątkowym francuskim, ich bezdenną głupotę i nieokrzesanie. Byłam niewłaściwie ubrana i niewłaściwie zachciewało mi się dużego śniadania. Zapodziała się gdzieś moja dziennikarska akredytacja.

Piąta Międzynarodowa Konferencja Biomodyfikacji Człowieka odbywała się w jednym z ogromnych hoteli w Neuilly, nieopodal eurodisneyowskiego "Genetycznego Ogrodu Zoologicznego". Nie mogłam się zdecydować, czy traktować sąsiedztwo jako próbę zapewnienia nam rozrywki czy wzbudzenia ironii. Trzystu naukowców i lekarzy, setka dziennikarzy i co najmniej drugie tyle przedstawicieli przemysłu wraz z osobami towarzyszącymi tłoczyło się w hotelu. Naukowcy wygłaszali referaty, a przedstawiciele producentów, głównie przemysłu biotechnicznego i farmaceutycznego, organizowali panele informacyjne. Od chwili kiedy, posługując się tymczasowym listem uwierzytelniającym, znalazłam się w hotelu, wyczułam napięcie. Ten jego specyficzny rodzaj, który reporterzy rozpoznają instynktownie. Działo się tutaj coś wielkiego. Wielkiego i nieprzyjemnego.

Z rozmów z dziennikarzami w barze dowiedziałam się, że wydarzeniem, którego nie wolno opuścić, miał być w czwartek wieczorem wspólny referat doktora Gerarda Taillebois z Instytutu Badawczego Pasteura i doktor Grety Erbland z firmy Steckel i Osterhoff. Takie połączenie wielkiej instytucji naukowej z przedsiębiorstwem biotechnicznym było popularne w Europie. Niekiedy, w wyniku dodania do tego jeszcze szpitala, powstawał triumwirat. Ręcznie dopisany aneks w programie wskazywał, że wystąpienie przeniesiono z Sali Napoleońskiej do Wielkiej Sali Balowej. Sprawdziłam to pomieszczenie. Wielkością przypominało hangar lotniczy. Pracownicy hotelu ustawwili hektarowy łan krzeseł.

Poprosiłam jakiegoś garsona, aby wskazał mi doktora Taillebois. Okazał się wysokim, łysym mężczyzną, trudno powiedzieć czy sześćdziesięcio- czy siedemdziesięcioletnim. Wyglądał jakby nie spał i nie jadł od wielu dni.

W środę wieczorem poszłam zobaczyć balet Opery Paryskiej. Mokry chodnik przed głównym wejściem lśnił jak czarna skóra. Sponsorzy w futrach byli obwieszeni klejnotami. Michael zafundował mi tę podróż dla tej właśnie gali. Mój pierwszy artykuł o balecie napisany dla "New York Now", pomimo że nijaki (a może właśnie dlatego), zdobył spore uznanie czytelników. Tego wieczoru słynny francuski zespół wraz z gościnie występującymi artystami Baletu Królewskiego i baletu Kirova tańczył jakąś składankę. Michael oczekiwał ode mnie pięciu tysięcy słów na ten temat.

Patrzyłam jak zmodyfikowani Brytyjczycy wykonują weselne pas de deux ze "Śpiącej królewny" ze słynnym "nurkowaniem". Oglądałam duńskich solistów w dwudziestowiecznych tańcach Georgesa Balanchine'a i francuskie baleriny we współczesnych układach ich fenomenalnego choreografa, Louisa Duforta. Zapierało dech w piersiach. W nowej choreografii, zwłaszcza tej układanej dla biologicznie zmodyfikowanych ciał, tancerze wykonywali figury, jakich żadne naturalne ciało w ogóle nie byłoby zdolne wykonać. I do tego robili to z prędkością błysku światła. Tancerze, jak lasery i sygnały świetlne, jak impulsy nerwowe, przepływali przez scenę, uruchamiając ośrodki rozkoszy w umysłach oczarowanej publiczności.

Wpatrywałam się z niedowierzaniem jak w jednym z pas de trois tancerz podniósł obie partnerki jednocześnie i, trzymając je bez wysiłku nad głową, obracał powoli przez całe sześćdziesiąt sekund. Nie była to zwykła, wciskające w fotel akrobatyka, lecz kulminacja tęsknego i lirycznego tańca, równie romantycznego, jak te w wielkich baletach dziewiętnastego wieku. Opuścił powoli tancerki na ziemię, gdzie obie rozpłynęły się w fouette of adage, jakby wcale nie miały kości.

W programie nie było ani jednej wzmianki o zastępstwie z powodu kontuzji. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałam przedstawienie Miejskiego Baletu Nowego Jorku bez zastępstw.

Podczas przerwy, mocno przygnębiona, poszłam do holu na kieliszek wina. Gęsty tłum rozsunął się na moment i nagle moim oczom ukazała się Anna Olson w królewskiej pozie, na swym inwalidzkim wózku, otoczona gwardią przyboczną. Obok, trzymając ją mocno za rękę, stała smukła, błękitnooka i czarnowłosa mała dziewczynka, pięcio-, może sześcioletnia, ubrana w wyjściową różową sukienkę i różowe rajstopy. Taka mogła być piętnaście lat temu Caroline Olson.

- Pani Olson... - zagadnęłam.

Spojrzała na mnie chłodno, nie rozpoznając.

- Jestem Susan Matthews. Spotkałyśmy się na przyjęciu na cześć Antona Privitery u Georgette Allen - skłamałam.

- Tak? - powiedziała, lecz widziałam, że szuka w pamięci. Moja suknia nie należała do tych, które widuje się na przyjęciach charytatywnych nowojorskich miliarderów. Nie dając jej szansy zbycia mnie, zaczęłam rozmowę.

- To musi być pani... - To nie mogła być wnuczka. Caroline, jedyne dziecko pani Olson, nie przerwała przecież baletowej kariery dla ciąży. Kto to był? Siostrzenica? Córka kuzynki? - ...podopieczna - dokończyłam.

- Je m'apelle Marguerite - przedstawiło się grzecznie dziecko. - Nous regardons le ballet.*

- Czy uczysz się tańczyć, Marguerite?

- Mais oui!** - odpowiedziała z oburzeniem, lecz w tym momencie Anna Olson dała znak i ochroniarze bez pardonu oddzielili mnie od nich obu.


* Nazywam się Marguerite. Oglądam balet.

** Ależ tak!


Pobiegłam na skraj holu, skąd udało mi się jeszcze raz rzucić okiem na małą Marguerite. Czekała cierpliwie aż wszyscy przejdą i będzie mogła zająć swe miejsce na widowni. Jej małe nóżki w różowych pantofelkach były ustawione w idealnej piątej pozycji baletowej.

W czwartek po południu pojechałam do Paryża wypożyczyć elektronicznego tłumacza na wieczorny wykład doktora Taillebois i doktor Erbland. Urządzenia tłumaczące zapewnione przez organizatorów dawno już zostały wynajęte. Ci, którzy wypożyczyli je na uroczystość otwarcia, w trosce, by niczego nie przeoczyć, po prostu ich nie oddali. Materiały z prezentacji doktora Taillebois i doktor Erbland miały być rozdane w wersjach francusko-, angielsko-, niemiecko-, hiszpańsko- i japońskojęzycznej, lecz dopiero po zakończeniu sesji. Ja zaś bałam się, że coś ważnego może mi umknąć.

Nie udało mi się znaleźć elektronicznego tłumacza firmy, do której miałabym zaufanie. Zdecydowałam się więc na człowieka o imieniu Jean-Paul z agencji o bardzo mocnych referencjach. Miał niecały metr pięćdziesiąt wzrostu, smutne, brązowe oczy i twarz pomarszczoną w zupełnie fantastyczne, jakby polodowcowe, bruzdy. Oświadczył, że był tłumaczem Charlesa de Gaulle'a w czasie kryzysu w Algierii. Uwierzyłam. Wyglądał, jakby był starszy od Pana Boga.

Jechaliśmy do Neuilly w deszczu. Zapytałam Jeana-Paula czy lubi balet.

- Nie - odparł bez namysłu. - Jak dla mnie, to zbyt śliska sztuka.

- Śliska?

- Nieprawdziwa. Dziewczęta są duchami zmarłych albo radosnymi wieśniaczkami, albo jeszcze czymś innym równie głupim. Nie są radosne. Poza tym te lżejsze od powietrza i zwiewne istoty opadają na scenę z łoskotem. - Uderzył dłonią w deskę rozdzielczą, aby zilustrować dokładnie swoje wrażenie. - Mężczyźni umierają z miłości do tych kobiet. Nikt nie umiera z miłości. Umiera się dla pieniędzy, z nienawiści, ale nie z miłości. O nie.

- Ale czy sztuka w ogóle nie jest złudzeniem?

Wzruszył ramionami.

- Nie każde złudzenie jest warte zachodu. A głupie, najmniej ze wszystkich. Chwiejne tancerki, ledwie utrzymujące równowagę na czubkach palców... co to, to nie.

- Francuskie tancerki mogą otwarcie poddawać się modyfikacji - zaczęłam ostrożnie. - Nie tak, jak w Stanach. Niektórym z nas wydaje się, że otwiera to przed sztuką nowe, wspaniałe możliwości. Jeśli nie artystyczne, to z pewnością techniczne.

Jean-Paul znowu wzruszył ramionami.

- Każdy kto ma pieniądze może się poddać biomodyfikacji. Biomodyfikacja, sama w sobie, nie robi na mnie wrażenia. Mój wnuk jest zmodyfikowany.

- A co robi?

Jean-Paul całym ciałem zwrócił się w moją stronę.

- Jest piłkarzem! Jednym z najlepszych na świecie! Gdyby interesował panią ten sport, znałaby pani jego nazwisko. Claude Despreaux. Piłka nożna! Oto złudzenie, które warto tworzyć!

Mówił o piłce dokładnie takim samym tonem, jakim Anton Privitera o balecie.

*

W czwartek wieczorem, tuż przed prezentacją, udało mi się w końcu zastać Deborę w domu. Jej twarz na ekranie wideofonu była wymizerowana i napięta.

- Co się stało?

- Nic, mamo. Jak tam w Paryżu?

- Mokro. Deboro, nie mówisz mi prawdy.

- Wszystko jest w porządku. Po prostu miałam dzisiaj bardzo ciężką próbę.

Od corps de ballet zazwyczaj nie wymaga się cudów. Zespół ma się wdzięcznie poruszać, tworząc tło dla solistów i głównych partii. Rzadko pozwala się, by coś odwróciło uwagę publiczności od maestrii głównych wykonawców.

- Złapałaś kontuzję? - zapytałam ostrożnie.

- Ależ skąd. Słuchaj, muszę już iść.

- Deboro...

- Czekają na mnie! - Ekran zgasł.

Kto na nią czeka? W Nowym Jorku była teraz pierwsza nad ranem.

Kiedy zadzwoniłam ponownie, nikt nie odebrał.

Poszłam do Wielkiej Sali Balowej. Jean-Paul trzymał nasze miejsca, dość kiepskie zresztą, od południa. Minęła godzina, a z rozpoczęciem prezentacji ciągle jeszcze zwlekano.

Wreszcie weszła kobieta ubrana w surowy kostium. Mówiła po niemiecku. Jean-Paul tłumaczył mi szeptem.

- Dobry wieczór. Jestem Katya Waggenschauser. Zanim rozpoczniemy, pragnę przekazać komunikat. Z żalem informuję, że doktor Taillebois nie wystąpi. Doktor Taillebois... On... - Nie kończąc, uciekła ze sceny.

Szmer na sali wzmógł się i zamienił w ogłuszający hałas.

Na scenę wszedł mężczyzna. Tłum uciszył się momentalnie. Jean-Paul tłumaczył z francuskiego.

- Jestem doktor Valois z Instytutu Pasteura. Za chwilę doktor Erbland rozpocznie prezentację. Ja natomiast z przykrością oznajmiam, że doktor Taillebois nie wystąpi. Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Doktor Taillebois nie żyje.

Szmer wzmógł się i znowu przycichł. Słyszałam reporterów mówiących w sześciu językach do kamer i mikrofonów.

- Za kilka minut doktor Erbland przedstawi prace swoje i doktora Taillebois. Prosimy o jeszcze odrobinę cierpliwości.

W końcu, w długim i szczegółowym wprowadzeniu, ktoś przedstawił doktor Erbland, po czym ona sama weszła na scenę. Wysoka, chuda kobieta po sześćdziesiątce ukazała się nam blada i wzruszona. Otworzyła prezentację, podając, w jaki sposób rozmaite rodzaje biomodyfikacji różnią się od siebie celem, procedurą postępowania i mechanizmem biologicznym.

Większość modyfikacji przeprowadzano w organizmach dojrzałych, o zakończonym procesie wzrostu. W kilku przypadkach, zwykle mających na celu korektę wad dziedzicznych, modyfikację przeprowadzano u niemowląt.

Takie postępowanie, uważane zresztą za coś więcej niż tylko biomodyfikację, było zbliżone do inżynierii genetycznej, która tworzyła nowe rasy zwierząt. I tak u zwierząt, jak u ludzi, o czym nauka wiedziała od bardzo dawna, można było manipulować genami in vitro w przed-embrionalnym stadium rozwoju organizmu.

W sali zapanowała absolutna cisza. Praca in vitro, ciągnęła doktor Erbland, ze swej natury oferowała mniej wskazówek i gwarancji powodzenia. Genetyczna informacja zawierała wiele zakodowanych zbędności, co bardzo utrudniało określenie długofalowych zdarzeń. Mapa ludzkiego genomu, podstawa każdej embrionalnej ingerencji, była kompletna już od czterdziestu lat, lecz "kompletna" nie znaczyło "zrozumiała". Ciało zachowało wiele genetycznych cech, które badacze dopiero zaczynali pojmować. Kiedy rozpoczynano inżynierię embrionalną, jako wysoce eksperymentalne przedsięwzięcie, nikt nie przewidywał, że identyfikacja genetyczna okaże się taka nieustępliwa.

Nieustępliwa? Ani ja, ani najwyraźniej nikt na sali nie zrozumiał, co to znaczy. Słuchacze wstrzymali oddech.

Eksperymentalny charakter manipulacji embrionem ludzkim nie powstrzymał oczywiście doświadczeń, mówiła dalej doktor Erbland. Zanim, na mocy Konwencji Kopenhaskiej, uznano takie eksperymentowanie za nielegalne, wiele laboratoriów na świecie, przy współpracy ochotników, robiło postępy w tej dziedzinie nauki.

Wyłącznie ochotników, podkreślała doktor Erbland i powtórzyła to jeszcze trzy razy.

Byłam ciekawa, w jaki sposób embrion zgłaszał się na ochotnika.

U tych ochotniczych obiektów doświadczalnych przeprowadzano zmiany genetyczne tymi samymi metodami, którymi modyfikowano in vitro inne ssaki. Firma doktor Erbland wraz z Instytutem Badawczym Pasteura byli pionierami nowych technik. Przeszło trzydzieści już lat.

Trzydzieści lat. Przeszukując literaturę tematu, nie znalazłam żadnej wzmianki sięgającej tak daleko wstecz. W każdym razie nie wśród materiałów dostępnych w standardowej sieci wiadomości naukowych.

Jeżeli takim "przeprojektowanym" embrionom pozwolono dojrzeć jako płodom i narodzić się, to według prawa ich legalne zaistnienie nastąpiło tuż przed wejściem w życie Konwencji Kopenhaskiej. Tylko o kim mówiliśmy tutaj - o embrionach czy o ludziach?

Doktor Erbland wykonała dziwny gest. Uniosła obie ręce w górę, po czym pozwoliła im opaść. Wyglądało to prawie jak gest błagalny.

Czyżby przyznawała się publicznie do złamania międzynarodowego prawa? Dlaczego to robiła?

W ciągu tak długiego czasu, mówiła dalej, identyfikacja genetyczna zakodowana w "skaczących genach" na różne nie podejrzewane, a zbyteczne sposoby - ponownie dochodziła do głosu.

To właśnie zagadnienie stanowiło przedmiot badań jej i doktora Taillebois. Niestety, reakcja biologiczna organizmu, której nikt nie przewidział, była druzgocąca. Pierwszy rysunek ukazywał zmiany w podstawowym łańcuchu DNA w embrionie stworzonym dwadzieścia pięć lat wcześniej. Osobnik płci męskiej był...

Holograficzny obraz ukazał trójwymiarową, skomplikowaną mapę genów. Znajdujący się wśród słuchaczy naukowcy pochylili się w natężonym skupieniu. Nienaukowcy spoglądali jedni na drugich.

W miarę postępowania prezentacji, wspieranej rysunkami, formułami i hologramami map genetycznych, stało się jasne nawet dla mnie, co tak naprawdę mówiła doktor Erbland.

Europejscy genetycy rozpoczęli eksperymenty na embrionach trzydzieści lat temu i nigdy ich nie przerwali. Wbrew międzynarodowemu prawu, nie mając pojęcia o długofalowych konsekwencjach, dopuścili do tego, by niektóre z embrionów stały się ludźmi. A teraz skutki tamtych eksperymentów, jak stare rachunki, domagały się zapłaty. Ciała tych ludzi ulegały destrukcji na poziomie genetycznym.

Wyprodukowaliśmy biologicznie udoskonalonego raka w miejsce naturalnego, którego udało się pokonać.

Minęło trochę czasu, zanim zorientowałam się, że Jean-Paul przestał tłumaczyć. Siedział nieruchomy, jak kamienny posąg, a jego pomarszczona twarz wyciągnęła się w smutku.

Publiczność zapomniała, że znajduje się na konferencji naukowej.

- Ilu ludzi zostało zmodyfikowanych w stadium embrionalnym? - krzyczał ktoś po angielsku. - Proszę podać całkowitą liczbę. Na całym świecie!

Z gwaru, który nagle zapanował, wyłowiłam okrzyki w innych językach:

- A todos van a morir? *

- Les lois internationales... **

- Aber das Recht... ***

*Czy wszyscy umrą?

** Przepisy międzynarodowe

*** Ale prawo...


Wykład doktor Erbland zamienił się w długą, pełną pasji orację, najwyraźniej nie będącą częścią przygotowanego programu. Pochwyciłam słowo Recht powtórzone wielokrotnie: prawo. Przypomniałam sobie, że doktor Erbland pracowała dla komercyjnej firmy biotechnicznej, należącej w całości do jakiejś firmy farmaceutycznej.

Tej samej, w której akcjach Anna Olson ulokowała swą fortunę.

- Mój wnuk Claude - odezwał się cicho Jean-Paul - był jednym z tych embrionów. Powiedziano nam, że to bezpieczne...

Spojrzałam na złamanego żalem starca, lecz nie mogłam wykrzesać w sobie współczucia. Brzydziło mnie to. Uwielbiany wnuk... Rodzice Claude'a też wyrazili zgodę, zdali życie swego dziecka na los szczęścia. Po to, żeby stworzyć niepospolitego piłkarza. "Piłka nożna! Oto złudzenie, które warto tworzyć!"

Przypomniałam sobie słowa Anny Olson, które wypowiedziała w czasie demonstracji przy fontannie przed Centrum Lincolna. "Caroline miała dobrą passę. Jak na tancerkę".

Caroline Olson zwolniono, jak usłyszałam od Debory, ponieważ opuszczała próby i przedstawienia. "Times" nazwał jej ostatni występ parodią. Tymczasem jej ciało niszczyło siebie samo na poziomie genetycznym. Zmiany były niemożliwe do wyśledzenia przez bioskanowanie prowadzone w Miejskim Balecie, gdzie zakładano, że nowe wzory DNA porównuje się z oryginalnym, który jest nieusuwalny. U Caroline to właśnie oryginał nosił w sobie ukryty kod destrukcji. Od dwudziestu sześciu lat.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Najwyższa Baletowa Mamuśka zamieniła Caroline w baletnicę, której potrzebowała Anna Olson. Na tak długo, jak długo Caroline miała istnieć.

I wtedy stanęła mi przed oczami mała Marguerite, wyprężona w idealnej piątej pozycji baletowej.

Wstałam i zaczęłam przepychać się do wyjścia. Musiałam wydostać się z tej sali. Nikt prócz mnie nie wychodził. Doktor Erbland, poruszona i przestraszona, usiłowała odpowiadać na pytania wykrzykiwane w sześciu językach. Jakaś kobieta, obok której się przeciskałam, okładała pięściami swojego sąsiada. Pojawili się żandarmi, jakby wyczarowani z desek podłogi.

Eleganckie wydanie pełnego tekstu prezentacji doktora Taillebois leżało poukładane równiutko na stolikach w holu. Wzięłam egzemplarz w języku angielskim. Idąc do drzwi, usłyszałam jak jeden z żandarmów wyraźnie do kogoś powiedział:

- Tak, doktor Taillebois popełnił samobójstwo.

Nie chciałam zostawać w Paryżu ani godziny dłużej. W hotelu spakowałam rzeczy i pojechałam prosto na lotnisko Orly, by tam już zamienić bilet. W samolocie zmusiłam się do przeczytania referatu spółki Erbland-Taillebois.

Większa jego część była dla mnie niezrozumiała, a to co rozszyfrowałam - ohydne. Ciągle wracałam myślami do Marguerite w różowych, baletowych pantofelkach i Caroline potykającej się na scenie. Jeżeli mój brak współczucia dla Taillebois i Erbland był jakąś niedoskonałością we mnie, to trudno, niech już taka pozostanę.

Po raz pierwszy od czasu kiedy Debora wstąpiła do Amerykańskiej Szkoły Tańca - pomimo zachwycających występów w Operze Paryskiej - pomyślałam o Antonie Priviterze z szacunkiem.

*

Kiedy wylądowałam na lotnisku Kennedy'ego, prawie o północy, czekała na mnie wiadomość u elektronicznego portiera: Proszę natychmiast zadzwonić pod wskazany numer. Sprawa pilna i śmiertelnie ważna. Numer nie był mi znany.

Debora. Wypadek. Popędziłam do najbliższej budki telefonicznej. Numer nie należał do szpitala, lecz do biura adwokata.

- Pani Susan Matthews? Proszę zaczekać.

Na ekranie pokazała się twarz mężczyzny.

- Tu James Beecher. Jestem adwokatem Persa Andersa. Został zatrzymany bez możliwości zwolnienia za kaucją. Oczekuje na rozprawę. Zostawił pani bardzo ważną wiadomość. Brzmi ona...

- Rozprawa? O co jest oskarżony?

Uzmysłowiłam sobie, że chyba wiem. Dobrze skrojony garnitur prawnika, przeprowadzka do luksusowej dzielnicy. Pers pracował dla kogoś, a niewiele rzeczy potrafił robić.

- Zarzuca mu się handel narkotykami. Przestępstwo pierwszego stopnia. Wiadomość brzmi...

- Trawka, tak? Nie, to nie byłoby dla niego wystarczająco ekskluzywne - powiedziałam z goryczą. - Wirusy intrygi? Stymulacja ośrodków rozkoszy?

- Wiadomość brzmi: "Nie zaglądaj do kraterów na księżycu". To wszystko. - Ekran zgasł.

A ja mimo to nadal się w niego wpatrywałam. Kiedy Debora była mała, w tym krótkim mgnieniu czasu, milion lat temu, kiedy Pers i ja wychowywaliśmy ją razem, miała ukochaną zabawę. Chowała gdzieś ulubioną zabawkę i wołała: "Nie zaglądajcie do szafy!" albo "Nie zaglądajcie pod łóżko!", albo "Nie zaglądajcie do szuflady ze skarpetkami!" Zabawka znajdowała się zawsze tam, gdzie mieliśmy nie zaglądać. Kraterami na księżycu nazywała swój pokój, ale to było już dużo później, długo po tym, jak Pers nas opuścił, ale i przedtem nim Debora wyśledziła go w Nowym Jorku. Nie wiedziałam nawet, że on tę nazwę zna.

"Nie zaglądaj do kraterów na księżycu".

Poleciałam helikopterem, na koszt redakcji, prosto na lądowisko przy Centrum Lincolna. Pięć ostatnich przecznic przemknęłam biegiem, mijając automatyczne sklepy, które nigdy nie śpią i nocnych ludzi, którzy dopiero wstali.

Debory nie było w domu. Spodziewała się mnie z powrotem z Paryża dopiero jutro. Przewróciłam jej pokój do góry nogami i w starej torbie baletowej, rozpłaszczonej pod materacem - znalazłam. Niezbyt doświadczona kryminalistka z tej mojej Debory.

Proszek był różowawy, bez żadnego szczególnego zapachu. Było go mnóstwo. Nie miałam pojęcia, co to jest. Prawdopodobnie jakiś wyjątkowy specyfik, zrobiony według jakiejś niesamowitej recepty, dobrany do konkretnej funkcji mózgu. Jaki ojciec posłużyłby się własną córką jako posłańcem tego narkotyczno-genetycznego piekła?

Czy policja byłaby tu dotarła, gdybym wróciła dzień, godzinę później?

Wrzuciłam wszystko do klozetu łącznie z torbą, którą najpierw pokroiłam na malutkie kawałeczki. Następnie przeszukałam resztę mieszkania, po czym przeszukałam je jeszcze raz. Więcej prochów nie było. Nie znalazłam też pieniędzy.

Nie rozprowadzała towaru za darmo. Nie Debora. Pieniądze na coś musiała wydać.

"Zaproponowali mi miejsce w zespole! Powiedział, że bardzo ładnie! Że zrobiłam duże postępy!"

Zmusiłam się, żeby usiąść i pomyśleć. Była pierwsza nad ranem. Centrum Lincolna z pewnością jest zamknięte i opustoszałe. Debora może być w restauracji z innymi tancerkami. Może nocuje u koleżanki. Zaczęłam dzwonić do różnych uczennic AST. Wszystkie odpowiadały zaspane, że po wieczornym przedstawieniu Debora oświadczyła, że wraca do domu.

- Tak, proszę pani, trochę wydawała się spięta. - Ninette stłumiła ziewnięcie. Jej długie włosy opadały w nieładzie na ramiona. - Ale to dopiero jej drugi występ w prawdziwym przedstawieniu, więc sądziłam...

Nie miałam zamiaru słuchać jej przypuszczeń. Najwyraźniej byłam okropną, wścibską mamuśką.

No pewnie.

Odczekałam jeszcze godzinę. Debora nie wracała. Zamówiłam taksówkę i pojechałam na południową stronę Parku Centralnego do mieszkania Caroline Olson.

To musiała być Caroline. Musiała wiedzieć, że jest zmodyfikowana, no i widziałam ją przed jej klęską. Była całkowicie oddana baletowi. Zatracała się w tańcu w radosnej ekstazie. Może uważała, że pomagając innym tancerkom w nielegalnej modyfikacji, robi im przysługę i przynosi korzyść. Może rozróżniała - jak doktor Erbland - najbardziej destrukcyjny zabieg in vitro, któremu poddano ją samą, i biomodyfikację dorosłych.

A może nie kojarzyła nagłej degeneracji swojego organizmu z tym, że jej matka genetycznie poświęciła ją baletowi.

A może tak. Może doskonale zdawała sobie sprawę, że to właśnie jej błyskawiczna kariera teraz ją zabija. Może była tak chora i tak rozgoryczona, że chciała, by inni tancerze ginęli razem z nią. Skoro sama nie mogła przetańczyć w pełni całej swej kariery, więc im też nie pozwoli.

A może uważała, że kariera jest warta tej ceny. Życie krótkie, ale olśniewające. Wszystko dla sztuki. Większość tancerzy i tak kończyła karierę na wózkach inwalidzkich, tyle tylko, że kalectwo postępowało wolniej. Wielka Susanne Farrell skończyła z plastykowym stawem biodrowym i miednicą zniszczoną ustawicznym wykręcaniem. Miranda Mains przestała chodzić, zanim skończyła dwadzieścia osiem lat. Może Caroline Olson uważała, że balet jest wart każdego poświęcenia. Nawet życia.

Ale nie mojej Debory!

Na dobre pięć minut zawisłam na dzwonku systemu zabezpieczającego mieszkanie Caroline na dobre pięć minut. Nie było odpowiedzi. Wreszcie system odezwał się uprzejmie:

- Brak odpowiedzi z tej strony. Dalsze dzwonienie może zostać uznane za naruszenie prawa. Proszę odejść.

Wsiadłam z powrotem do taksówki, gryząc palce. Byłam zdesperowana do granic wytrzymałości. Bolał mnie brzuch i brakowało tchu. Kierowca czekał obojętnie. Dokąd? Boże, mogli być wszędzie.

Wszędzie tam, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy tropić nielegalne zabiegi medyczne. W miejscu bezpiecznym, strzeżonym i łatwo dostępnym dla tancerzy. Nie budzącym podejrzeń.

Podałam kierowcy adres domu Anny Olson, wzięty z deklaracji podatkowej, którą ściągnął dla mnie Robin Hood. Następnie przełożyłam pistolet z torebki do kieszeni.

Chyba nie byłam całkiem przy zdrowych zmysłach.

9. Jedziemy z Caroline taksówką. Lubię taksówki. Wystawiam głowę za okno. W taksówce jest dużo zapachów. Zatrzymujemy się przy domu Debory. Idziemy po nią we dwoje z Caroline.

- Zmieniłam zdanie - mówi Debora. Drzwi do jej mieszkania są otwarte tylko trochę. Ona stoi za drzwiami. - Nie jadę.

- Właśnie, że jedziesz - mówi Caroline.

- Nie jesteś moją matką! - buntuje się Debora.

Caroline zmienia zapach. Ma ze sobą laskę. Opiera się na niej. Jej głos mięknie.

- Nie, nie jestem twoją matką. I nie zamierzam cię do niczego zmuszać, tak jak ona to robi. Wierz mi, że wiem jak to jest. Ale jako tancerka, starsza wiekiem i doświadczeniem, proszę cię, byś ze mną pojechała. Jestem skłonna nawet cię błagać. Jest to aż tak ważne.

Debora patrzy w ziemię.

- Nie wstydź się. Zrozum tylko, że ja nie żartuję. Będę błagać. Na kolanach. Lecz najpierw proszę, jako starsza koleżanka.

Debora unosi głowę. Czuję, że jest zła.

- Dlaczego tak ci na tym zależy? To moje życie!

- Oczywiście. Twoje i Privitery. - Caroline zamyka oczy. - Jemu też jesteś coś winna. Nie, jego nie bierz pod uwagę. Pojedź ze mną, ponieważ cię o to proszę.

Czuję, że Debora jest ciągle zła. Ale wychodzi z nami.

Jedziemy taksówką do domu mamy Caroline. Pytam, czy jest dzisiaj przyjęcie.

Debora się śmieje. Jej śmiech brzmi dziwnie.

- Tak, Aniele - potwierdza Caroline. - Kolejne przyjęcie. Z muzyką, tancerzami i rozmowami. A ty dostaniesz precelki.

- Lubię precelki. Czy Debora lubi precelki?

- Nie - odpowiada Debora i teraz czuję, że się boi.

Wchodzimy od tyłu. Caroline ma klucz. Wszyscy schodzą do podziemia. Ktoś włącza muzykę.

- Nie tak głośno - ucisza jakiś mężczyzna.

- Nie, w porządku - mówi Caroline. - Moja mama jest ciągle jeszcze w Europie, a służba pod jej nieobecność ma wolne. Dom należy do nas.

Jakaś pani daje mi precelka. Ludzie rozmawiają. Caroline, Debora i dwaj mężczyźni siedzą w kącie. Nie słyszę słów. Słowa na przyjęciach są bardzo trudne. Obserwuję Caroline jem precle, przyglądam się jak jakaś para tańczy przy radiu.

- Chryste! - odzywa się tańczący mężczyzna. - Czy ta zabawa na niby jest rzeczywiście konieczna?

- Tak - odpowiada kobieta. Spogląda na mnie.- Caroline twierdzi, że tak.

W rogu pokoju dwaj mężczyźni pokazują Deborze jakieś papiery. Caroline jest z nimi. Debora zaczyna płakać.

Obserwuję Caroline. Debora może dotykać Caroline. Ci dwaj też. Caroline twierdzi, że przyjęcia są wesołe. Czuję, że nikt nie jest tu wesoły. Nie rozumiem.

Dzwoni dzwonek.

Nikt się nie rusza. Ludzie patrzą jedni na drugich.

- Czy brama ciągle jest otwarta? - pyta Caroline. - To nic, pewnie dzieciaki. W domu nie ma nikogo prócz nas.

Dzwonek dzwoni i dzwoni. Wreszcie przestaje. Caroline rozmawia z Deborą. Otwierają się drzwi na górze schodów.

Mężczyzna koło Caroline błyskawicznie wyciąga z kieszeni jakąś buteleczkę. Kładzie papiery na podłodze i wylewa na nie jej zawartość. Papiery znikają.

- Spokojnie, moi drodzy, jesteśmy na przyjęciu - oświadcza.

Ktoś biegnie po schodach w dół.

- Stój! Tam nie wolno wchodzić! - woła jakiś głos. - Moja pani! Nie wolno pani tam wchodzić! - Głos jest zły. Należy do matki Caroline.

Podchodzę do Caroline. Czuję, że jest zaskoczona.

Jakaś kobieta wbiega ziemia. Trzyma pistolet. Podnoszę uszy. Staję obok Caroliny.

- Niech nikt się nie rusza!- krzyczy .

- Mama?! - woła ze zdziwieniem

Caroline spogląda na kobietę, potem na Deborę, znowu na kobietę. Podchodzi do niej, podpierając się laską.

- Zostań tam, gdzie jesteś! - rozkazuje kobieta.

Czuję, że jest zła i przerażona. Ruszam wraz z Caroline.

- Chryste, scena jak z marnego filmu - mówi Caroline. - Pani jest matką Debory? A cóż, u licha, pani tutaj robi?

Z górnej części schodów dochodzi głos matki Caroline.

- Caroline! Co to wszystko znaczy?

- Deboro, popełniasz straszny błąd - zaczyna mówić bardzo szybko kobieta. - Biomodyfikacja pomoże ci tylko przez jakiś czas, ale równie dobrze może cię zabić. Na konferencji w Paryżu przedstawiono naukowe dowody, że pewien rodzaj modyfikacji jest zabójczy. Skoro dopiero dzisiaj odkrywa się takie rzeczy o zabiegach przeprowadzonych dwadzieścia pięć lat temu, to Bóg jeden wie, na jakie szalone ryzyko człowiek się naraża, poddając się tym udoskonaleniom. Persa aresztowali, czort z nim. Zdążyłam przed policją znaleźć twoją torebeczkę z proszkiem. W ten sposób to opłacasz, prawda? Jak możesz być taką skończoną kretynką?!

- Zaraz, zaraz - wtrąca się, oparta na lasce, Caroline. - Więc pani myśli, że sprowadziliśmy tutaj Deborę, aby poddać ją biomodyfikacji? - Zaczyna się śmiać. Zakrywa twarz rękami. - O mój Boże!

- Dzwonię po policję! - woła z góry schodów matka Caroline.

Caroline szybko wydaje polecenia:

- James, idź i sprowadź ją tu na dół. Będziesz musiał wyjąć ją z wózka i przenieść. Keith, przynieś wózek.

Obaj mężczyźni biegną po schodach w górę.

Caroline drży. Staję obok niej. Warczę. Ta kobieta ciągle trzyma broń. Mierzy w Caroline. Czekam, żeby Caroline powiedziała: "Atakuj!".

- Nie próbuj zaprzeczać! - krzyczy kobieta. - Zrobiłabyś wszystko dla baletu, prawda?! Każde z was. Jesteście chorzy, ale ja nie dam zamordować mojej córki!

Twarz Caroline się zmienia. Zmienia się jej zapach. Jej ciało drży. Czuję złość większą niż kiedykolwiek. Czekam na komendę "Atakuj!".

- Mamo, całkowicie się mylisz! - zwraca się do kobiety Debora. - Tak zresztą, jak zawsze. Czy to wygląda na laboratorium biomedyczne? No powiedz! Ci ludzie mnie nie modyfikują, wręcz przeciwnie, usiłują mi to wyperswadować! Ci dwaj tutaj to lekarze, którzy próbują mnie odwieść od moich zamiarów. Usiłują mnie przeprogramować, dokładnie tak, jak ty to robisz przez całe moje życie! Nigdy nie chciałaś, żebym była tancerką, zawsze próbowałaś zrobić ze mnie malutką, milutką, przejętą college'em studentkę, która jest potrzebna tobie i twoim celom. Nigdy moim!

Mężczyźni znoszą po schodach matkę Caroline i jej inwalidzki wózek. Sadzają ją na wózku. Czuję, że matka Caroline też jest zła. Ale Caroline złości się najbardziej ze wszystkich.

- Znajome słowa, co mateczko? - pyta Caroline. - A czego ty dowiedziałaś się na konferencji? Dokładnie tego, co tłumaczę ci od miesięcy, prawda? Twój dar dla baletu umiera. Ponieważ chciałaś mieć primabalerinę za wszelką cenę. Pomimo że to ja miałam ją zapłacić.

- Kochasz taniec - mówi matka Caroline. - Chciałaś tego tak samo, jak i ja. Byłaś gwiazdą.

- Nigdy nie dowiem się, czy byłabym nią i tak została. To nie jest aż tak nieprawdopodobne, prawda? Ale wtedy nadal mogłabym tańczyć! Lecz zamiast tego zostałam... zrobiona. Ulepiona, uszyta na miarę, wyciosana. Na twoje zamówienie i według twoich potrzeb.

Matka Debory opuszcza broń. Jej oczy są wielkie.

- Byłaś gwiazdą - powtarza matka Caroline. - I to całkiem długo. Gdyby nie ja, pewnie byłabyś niczym. Zerem.

- Jezu Chryste... - odzywa się cicho któryś z mężczyzn.

Caroline drży coraz bardziej. Boję się, że znowu upadnie. Jedną ręką opiera się na lasce. Laska drży. Drugą ręką trzyma się mnie.

- Ty zimna, egoistyczna żmijo... - szepce Caroline.

Jakaś mała dziewczynka zbiega po schodach.

- Tante Anna! Tanta Anna! - woła - Ou es-tu?*

Zatrzymuje się na dole schodów. Czuję, że jest przestraszona.

- Qui sont tout ces gens?**


*Ciociu Anno! Ciociu Anno - gdzie jesteś?

**Kim są ci wszyscy ludzie?


Caroline przygląda się dziewczynce. Mała nie ma butów. Na głowie ma długą, czarną sierść. Tylnymi łapami porusza tak jak Caroline, kiedy tańczy. Palce u jej stóp wyglądają dziwnie. Nie rozumiem stóp tej małej dziewczynki.

- Ty zimna, egoistyczna żmijo... - powtarza cicho Caroline.

Przestaje drżeć. - A ją kiedy sobie kazałaś zrobić? Pięć lat temu? Sześć? Nowy, lepszy model? Który rozpadnie się tym prędzej?

- Jesteś histeryczną kretynką - cedzi przez zęby matka Caroline.

- Anioł, atakuj! Już! - krzyczy Caroline.

Rzucam się na matkę Caroline. Zwalam ją z wózka. Gryzę w przednią łapę. Ktoś krzyczy.

- Caroline! Na miłość boską! Caroline!

Gryzę głowę matki Caroline. Ta osoba dokucza Caroline. Muszę bronić Caroline.

Słyszę strzał z pistoletu i boli mnie, boli i boli...

Kocham Caroline.

10. Miasto Saratoga, w którym Amerykański Teatr Tańca spędza sezon letni, całe jest jaskrawą, kolorową sceną. Goście tłumnie odwiedzają tor wyścigowy, nowo otwarte Muzeum Elektroniki, pola historycznych bitew.

Właśnie tutaj w 1777 roku Benedict Arnold, dowodzący na wpół wyszkolonymi rewolucjonistami, powstrzymał siły brytyjskie generała Johna Burgoyne'a. Było to pierwsze wielkie zwycięstwo wolności nad starym porządkiem.

W poprzednich latach to Miejski Balet Nowego Jorku spędzał na występach w Saratodze każdy sezon letni, lecz w tym roku Ośrodek Sztuk Scenicznych zdecydował nie odnawiać kontraktu. Także w Nowym Jorku nie wiodło się Miejskiemu Baletowi. Liczba jego widzów spadła o połowę w stosunku do tej sprzed kilku zaledwie lat.

Pawilon w Saratodze otwiera się na otwartą przestrzeń wiejskiego krajobrazu. Miłośnicy teatru zapełniają miejsca siedzące, rozkładają koce na pochyłym trawniku, oglądają balet z akompaniamentem nie tylko Czajkowskiego czy Chopina, lecz również świerszczy i drozdów. W Saratodze balet pachnie świeżo skoszoną trawą. Klasyczne "białe balety", takie jak "Jezioro łabędzie" czy "Sylfidy", zapamiętuje się tu jako zielone. Małe dziewczynki, które pierwszy smak tańca poznają w Saratodze, marzą do końca swych dni o baletkach muskających polne kwiaty.

Podczas gdy orkiestra kończy stroić instrumenty, zajmuję miejsce w ostatnich rzędach prawdziwej widowni. Wejściu dyrygenta towarzyszy zwykły w takich wypadkach burzliwy aplauz, choć nikt nie zna jego nazwiska i prawie nikogo ono nie obchodzi. Wszyscy przyszli oglądać tancerzy.

Debussy unosi się nad polami. "Popołudnie fauna", senne, rozpływające się. Na nagiej prawie scenie, gdzie tylko drążki i lustra, tancerz w trykotach przeciąga się i rozgrzewa mięśnie serią wolnych, rozmarzonych ruchów.

W lustrze, które właściwie nie jest lustrem, tylko wycięciem w kotarze, pustką, pojawia się dziewczyna. Ona także przeciąga się, sennie ćwiczy kolejne pozycje baletowe, pliés. Oboje wpatrują się w lustra. Są tak pochłonięci własnymi odbiciami, że dopiero stopniowo zaczynają uświadamiać sobie obecność drugiej osoby. Nawet wtedy istnieją jedno dla drugiego tylko jako zwierciadła własnej urody i tańca. Na koniec dziewczyna wycofuje się przez lustro. Odnosi się wrażenie, że dla chłopca w rzeczywistości wcale nie istniała, była zaledwie snem.

Jest to pierwsza, samodzielna rola Debory w jednoaktowym balecie.

Podnoszenie nóg ma wysokie, wykręcanie w biodrze idealne, ruchy pewne i utrzymane do końca, przepełnione uczuciem i radością tańca. Niemalże boję się na nią patrzeć. Oto jej nagroda i najświętszy puchar - za wytrwałość w prowadzeniu biomodyfikacji. Nie tańczy u Antona Privitery, ale tańczy. Półtora roku biologicznej modyfikacji, zakupionej dziś już legalnie w Kopenhadze i opłaconej pieniędzmi ze sprzedaży żądnej sensacji prasie praw autorskich do jej historii, zapewniło Deborze warunki fizyczne dorównujące jej muzykalności, poczuciu rytmu i zapałowi.

W końcu faun łączy się z dziewczyną, obracając ją powoli en attitude. Debora uśmiecha się. To jest jej popołudnie. Gotowa jest zapłacić każdą cenę, o którą upomni się noc, chociaż nauka nie ma dziś jeszcze zielonego pojęcia jak wysoka - za te zabiegi - może ona być.

Privitera musiał wiedzieć, że niektórzy jego tancerze byli zmodyfikowani. Niewspółmierne rezultaty bioskanowania Baletu Miejskiego, fenomenalnie mała liczba urazów u jego primabaleriny. Musiał wiedzieć. A może to jego współpracownicy nie dopuszczali do niego żadnych wieści o herezji w szeregach, tym samym pozwalając mu zachować stan oficjalnej niewiedzy. Krążyła nawet plotka jakoby dyrektor zarządzający, John Cole, próbował powstrzymać Caroline od "nawracania" tancerzy, którzy zdecydowali się na modyfikację. Pogłoski tej nigdy nie udowodniono, lecz w ostatnim roku Miejski Balet walczył o przeżycie. Zbyt wielu sponsorów odwróciło odeń swe łaskawe oblicza. Kult naturalnej sztuki, jak inne kulty, nie przetrwał. Miał tylko swą dobrą passę.

"Gdybyś miała wybór, a byłby to jedyny sposób na zrobienie kariery, czy zdecydowałabyś się na biomodyfikację embrionalną mimo wszystko?" - spytała Debora Caroline w więzieniu, przez kuloodporną szybę i elektroniczny system komunikacyjny, pod okiem surowych strażniczek. Caroline, oczekująca na rozprawę sądową za zabójstwo drugiego stopnia, wydawała się nie mieć Deborze za złe jej obcesowości i myślenia tylko o sobie. Milczała przez długi czas, by w końcu powiedzieć: "Nie". Jej wychudzona twarz nie miała już tej dziewczęcej okrągłości, którą pamiętałam.

"A ja tak" - odpowiedziała Debora.

Caroline tylko na nią spojrzała.

Są tutaj, Caroline i jej pies. Gdzieś tam na trawie, Caroline na wózku inwalidzkim, Anioł kuśtykający na trzech łapach, po tym jak moja kula pozbawiła go czwartej. Caroline uniewinniono, uzasadniając decyzję chwilową niepoczytalnością dziewczyny. Nie pozwolono Aniołowi towarzyszyć jej w czasie procesu ani zeznawać, co byłoby anormalne, lecz nie niemożliwe. W pewnych okolicznościach pięciolatek może zeznawać, a Anioł miał biochip ze zmodyfikowaną inteligencją pięciolatka. Może nie byłoby to aż tak niezwykłe. A być może my wszyscy, nie tylko Anton Privitera, będziemy musieli zmienić naszą definicję anormalności.

Pięciolatki dużo wiedzą. To Marguerite wołała głośno: "Vous avez assasine ma tante Anna!"* Wiedziała, do kogo mierzyłam z pistoletu, nawet jeśli policja tego nie wiedziała. Lecz Marguerite nie mogła wiedzieć jak wstrętna była mi kobieta, która zrobiła ze swej córki to, co było potrzebne jej samej. Ja przecież próbowałam zrobić z moją tak jak ona, tylko że z miłości.

Na scenie, Debora kręci piruettes. Może jej modyfikacja okaże się niegroźna w skutkach. Pomimo rosnącej liczby wątpliwości wysuwanych przez lekarza Caroline i jego sprzymierzeńców. Kiedy ze zmodyfikowanych retrowirusów uzyskano pierwsze leki przeciwko rakowi, umierający i zdesperowani pacjenci żądali, by im je podano nie czekając na wyniki długotrwałych i żmudnych testów, wymaganych przez Zarząd Środków Spożywczych i Leków. Niektórzy z nich umarli tym rychlej, być może za sprawą leków. Inni dożyli dziewięćdziesiątki. Każda nowość jest loterią i na nic zda się przezorność i wszelkie zabezpieczenia. Nie ma jak się bronić przed zmianami, szaleńcami albo mylnym sądem.

Anioł, skowycząc z bólu, po tym jak go postrzeliłam, powtarzał bez końca, że broni Caroline. "Bronię Caroline".

Debora przechodzi w retire, jedną nogę ma zgiętą w kolanie, na drugiej wznosi się na palce. Jej twarz promienieje. Partner unosi ją ponad głowę i bardzo powoli obraca, a ona, ze stopami pięknie wyprężonymi, w baletkach, tańczy w powietrzu.

KONIEC

*Pani zamordowała ciocię Annę.

43


45




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kress Nancy Tańcząc w powietrzu
W5 Temperatura powietrza WWSTiZ
Zanieczyszczenie powietrza 2
spoiwa powietrzne W R
Środowisko bytowania woda, powietrze, gleba 2
MODUŁ POWIETRZE
Jonizacja powietrza
8 Mikroorganizmu w powietrzu
Dywizjony Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie 1940 1946 306 Dywizjon Myśliwski
04 referat Pieprzyk szczelność powietrzna
Ochrona Powietrza 2[P] MagdalenaG TEMAT
pieniadze jak powietrze 1
05 obslugiwanie statkow powietrznych systemy i organizacja obslug technicznych statkow powietrznych
Zalecane predkosci powietrza w przewodach, Pomoce naukowe, Wentylacja i klimatyzacja
jakość powietrza, Higiena, higiena od III roku czesc 2
OCHRONA POWIETRZA, inżynieria ochrony środowiska kalisz, a pwsz kalisz ioś, IV ochrona powietrza
Badanie nagrzewnicy powietrza, Technika cieplna
powietrze
11 Główne zanieczyszczenia powietrza atmosferycznego klasyfikacja, źródł

więcej podobnych podstron