Zelwerowicz Aleksander GAWĘDY STAREGO KOMEDIANTA

Zelwerowicz Aleksander

GAWĘDY STAREGO KOMEDIANTA




ZELWEROWICZ

Był artystą teatru, pedagogiem, społecznikiem. Nie­zapomniany w każdym z tych wcieleń. 1 w każdym niezastąpiony do tego stopnia, że mógłby się jedynie czemuś jednemu poświęcać, a już zaskarbiłby sobie dobrą pamięć u współczesnych i potomnych. Ale ogra­niczanie siebie było obce naturze Zelwerowicza. Chciał zawsze robić więcej, nizli robił; lubił piekielnie mieć tę świadomość, iż są dziedziny, w których do niego należy prymat. Wydawało się, że sprawia mu to dzie­cięcą satysfakcję, ale tak było tylko z pozoru: Zelwe­rowicz po prostu wiedział, co może z siebie dać wi­dzom, uczniom, społeczeństwu. Mogło sprawiać wraże­nie, że czasem walczy o prywatę — on walczył o pra­wo samospalania się w pracy dla innych. I spalił się wreszcie w tej pracy. Jego śmierć niewątpliwie przed­wczesna stanowiła rezultat nadmiernych, a łapczywie przyjmowanych zajęć profesjonalnych i denerwacji osobistych w okresie choroby, kiedy winien był się zająć przede wszystkim troską o zdrowie. A on tę cho­robę chciał włączyć w strefę doświadczeń aktorskich, opierając ostatnią swoją rolę (starego Jaskrowicza w „Grzechu” Żeromskiego, granego w 1951 roku na deskach Teatru Kameralnego w Warszawie) na psy­chicznych zbieżnościach postaci i samego siebie, na po­dobieństwie fizycznej niemocy, na bliźniaczej wspól­nocie smutków i buntów. Do ostatnich swoich dni pracowal, śmierć zabrała go niemal z prób. Próbowany dramat nosił tytuł symboliczny: „Śmierć Pazuchina”. Miał grać Pazuchina, z postacią nb. tu łączyło go zresztą chyba tylko jedno: zwierzęca wprost wital- ność — z jadem choroby potrafił się zmagać przecież aż lat sześć...

I taki był zawsze. Dwudziestotrzyletni młokos zdobywa szturmem wybitną pozycję w słynnym ze­spole krakowskim, któremu wtedy dyrektorował Józef Kotarbiński: gra Czepca w prapremierowej obsadzie „Wesela”, gra Grabca w „Balladynie”, gra Księcia Kon­stantego w „Kordianie”. Nowy dyrektor, Ludwik Sol­ski jeszcze mu zadania mnoży. I właśnie wtedy, w 1908 roku ryzykuje Zelwerowicz wspaniale zaczętą karierę, by tworzyć własny teatr w robotniczej Łodzi. Ambicja samodzielności artystycznej? — zapewne i ta miała tu rolę. Ale przede wszystkim grała tu świado­mość funkcji teatru w mieście, gdzie polska klasa ro­botnicza potrzebowała opiekuna, który by uczył ją abecadła sztuki. Przypomnijmy łódzkie pejzaże z „Zie­mi obiecanej” Reymonta, nie był to krajobraz arty­stycznym poczynaniom przychylny; przemnóżmy te­raz Reymonta przez lekturę „Gawęd o dawnej Łodzi” Heleny Duninówny, która notuje, jak to publiczność tamtejsza nawykła swój głód sztuki zaspokajać głów­nie przy tinglowych kupletach w „Aquarium” bądź ńa krwiożerczym melodramacie w kinomatografie „The Bio Express”. Zelwerowicz potrafił tych ludzi zdobyć dla Wyspiańskiego, Szekspira, Moliera. W tych latach łódzkiego dyrektorowania miał się też skonkretyzować artystyczny i społeczny program młodego aktora: w dziedzinie sztuki stał się nim realizm, w dziedzinie życia — świadomość emocjonalnego związania z kla­są robotniczą.

Po pierwszej wojnie światowej, gdy los złączył go z warszawskim Teatrem Polskim, współdziała Zelwe

-


V\

Ul 'ffikfi

$#3* $?ww£5|

I vit jifS mV »J f f t

[w mI

mmmm

( &>■ ,»» w >5» %J1vw'> jp'

M.y* t ##j

-■»%,i *>4 § *.? Mb p *

.■?•* iSf a'11 Tięid

Ki

rowicz z komunizującą Sceną Robotniczą, kierowaną przez Antoninę Sokolicz; potem, ucieka znów do Łodzi, gdzie w sezonie 1920/21 daje serią premier, podpo­rządkowanych wielkiej idei upowszechniania klasyki: gra Fredrę, Wyspiańskiego, Blizińskiego, obok nich Plautusa i Moliera (porywającą kreację tworzy jako Argan w „Chorym z urojenia”). W roku 1925 inicjuje wespół z Leonem Schillerem i Wilamem Horzycą bu­dowę w Warszawie teatru popularnego, który wkrótce miał stać się także kuźnią nowych form widowisko­wych — Teatr im. Bogusławskiego. Sam daje tam kil­ka premier znaczących, m. in. „Intrygę i miłość”.

Teatrem, z którym najmocniej związał swój los aktorski, miał się przecież okazać wspomniany tu już Teatr Polski. Rządził tu po dyktatorsku Arnold Szyf­man, godząc umiejętnie ambicje menażerskie z ekspo­nowaniem tych indywidualności aktorskich, które mo­gły na sławę jego kartelu zarabiać. Zelwerowicz mógł, a wzajemny stosunek tych dwóch ludzi (jego echa ledwie się odzywają w pamiętnikach obydwóch) za­sługiwałby na osobne studium. Cenili się i nie cier­pieli, znali wzajemną zależność, bo znali wzajemne zalety, ale lubowali się i w wyliczaniu sobie wad. Coś podobnego występowało zresztą i w stosunkach Zel­werowicza z Schillerem, Zelwerowicza z Osterwą. Go­dzi się przecież podkreślić, że wszyscy ci wielcy umieli się połączyć i odnaleźć we wspólnym zrozumieniu dla nadrzędności sztuki. Tę stawiali ponad sobą. A ośmie­liłbym się podejrzewać, że Zelwerowicz był w tej po­korze najbardziej szczery. Może dlatego, iż życie po­przez sztukę stanowiło dlań potrzebę organiczną, rozu­miał je zresztą jako nieustanną potrzebę szukania. Nie chciał spoczywać na laurach, weryfikował nowe for­my i nowe mody. Nie tracił przy tym nigdy świado­mości, że takiemu poszukiwaniu towarzyszyć musi świadomość trwałych odniesień, taka była dlań tea-


traîna tradycja narodowa. Właśnie Leon Schiller zau­ważył trafnie: „Nowatorstwu Zelwerowicza zakreślał granice jego instynkt teatralny i coś, co brzmi jak paradoks, co nie licuje z postawą burzyciela i zwolen­nika reform — miłość starego teatru. To współbrzmie­nie przeszłości z tonami jeszcze nieznanymi, wydzie­ranymi jutru, najbardziej go charakteryzuje”.

Współbrzmienie przeszłości z jutrem dochodzi do głosu najmocniej w ostatnim okresie twórczości ar­tysty, w teatrze Polski Ludowej. Zgłosił do niego akces Zelwerowicz już w pierwszych dniach po wy­zwoleniu, grał w historycznej premierze „Wesela” w oswobodzonym Lublinie. Potem była Łódź, gdzie stawiał jedną z podpór Teatru Wojska Polskiego. W „Niespokojnej starości” Rachmanowa stworzył wzruszającą postać sędziwego naukowca, który włącza się aktywnie w proces rewolucyjnych przemian; w „Elektrze” Giraudoux był iście genialnym Żebra­kiem, pijanym bogiem-człowiekiem, któremu nieobca jest gorycz cierpień, ale w zamęcie klęsk i zbrodni stara się wychwycić wyższy porządek moralny. Od roku 1947 związał się już do końca z Warszawą, ze swoim Teatrem Polskim. Mieni się jeszcze w oczach barwa jego wspaniałych ról, brzmi jeszcze w uszach soczystość jego głosu, gdy bawił jako Szambelan w „Panu Jowialskim”, zmuszał do wzruszeń jako Ma­jor w „Fantazym”, niepokoił finezyjnościami dialogu jako Inspektor „co przyszedł” w sztuce Priestleya. Wreszcie Jaskrowicz w „Grzechu”, a jeszcze potem su­gestywny epizod Dziadka w „Sprawiedliwych ludziach” Brandysa...

Artysta wiemy życiu, człowiek sprzeciwiający się śmierci. W sposób może nie zamierzony przedłużał siebie przez ogień, którym porażał swych uczniów. A był Zelwerowicz faktycznym kreatorem nowoczes­nego szkolnictwa aktorskiego w Polsce, nawiązując tu


w sposób światły i kompleksowy do dawnych dokonań Bogusławskiego, Derynga i Trapszy. Jego to energii zawdzięcza swe powstanie Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej przekształcony po wojnie w obdarzoną już pełnymi prawami akademickimi Państwową Wyższą Szkołę Teatralną (noszącą ńb. Jego imię). Uczył swoich uczniów nie tylko trudnej profesji aktorskiej. Uczył także — a kto wie, czy nie przede wszystkim! — aktywności życiowej, uporu w zwalczaniu przeci­wieństw, wytrwałości w działaniu. Tu służył tołasnym przykładem. Dla jego wychowanków (piszący zaś te słowa miał szczęście znajdować się w ich gronie, gdzieś tam na szarym krańcu listy, otwieranej przez nazwi­ska tak głośne, jak Irena Eichlerówna, Elżbieta Bar­szczewska, Nina Andrycz, Danuta Szaflarska, Hanka Bielicka, Jan Kreczmar, Marian Wyrzykowski, Mie­czysław Milecki, a wśród powojennych — Ignacy Go­golewski, Wojciech Siemion, Mariusz Dmochowski, Ro­man Kłosowski) niezapomniane były gawędy Zelwerar w których zachwycająca rubaszność i barwność nar­racji łączyły się zawsze z jakimś głębszym znaczeniem. Uczył, jak poprzez sztukę służyć swemu narodowi, a zwłaszcza klasie robotniczej, z którą czuł się szcze­gólnie mocno związany. Wydawało się nawet, jakby miał wobec niej jakieś poczucie niższości: on — wspaniały i popularny artysta, wobec tych, co działali w trudzie jeszcze znojniejszym, w warunkach po wie- lekroć mniej komfortowych. Taki pozostał w mojej• pamięci. I chyba wszystkich tych, co go znali. Z życia i ze sceny, którą zaludniał krwistymi sylwetkami bo­haterów, kreowanych mocą swego przepysznego ta­lentu.

Teraz przychodzi do nas znowu, przychodzi na kar­tkach swego pamiętnika. Z lołaściwą mu, wyzywa­jącą skromnością nazwał się na karcie tytułowej „sta­rym komediantem’’. I choć tekst ten pisał właśnie


w dniach choroby, której koniec potrafił przewidzieć, ukazuje tam swe życie jako wielki serial pełen przy­gód i radości. Myślę, że nie była to poza. Już prędzej chęć skrycia twarzy za roześmianą po histriońsku ma­ską. Ale chyba także nie to. Zelwerowicz w tych ga­wędach, kiedy je najpierw przed mikrofonem radio­wym wygłaszał, a potem dla edycji książkowej wy­gładzał, widział po prostu kolejny wariant swojego życiowego posłannictwa: zdobywania ludzi dla piękna teatru. Na piękno i kolor kładł zatem reflektory; w cieniu zostawiał resztę, nawet własne zasługi, bo wiedział, że o wielu z nich nie mógłby mówić, nie ujawniając zarazem mechanizmów walki, która im to­warzyszyła. Był człowiekiem mądrym: miał gorzką świadomość, że gdy ktoś już zachłyśnie się pięknem, potem zaakceptuje również to, że musi o to piękno walczyć. On sam walczył. I wygrywał...

Witold Filier

m.


FM*

OD AUTORA

Człowiek może być kowalem swojego szczęścia.

Od dawien dawna utarł się zwyczaj, że wielcy ludzie — artyści, poeci, muzycy, naukowcy, wielcy od­krywcy, sławni wodzowie, a zwłaszcza politycy, kieru­jący losami społeczeństwa, propagujący nowe idee i no­wy porządek świata — obowiązkowo pisali swoje pa­miętniki. Chodziło im albo o pozostawienie potomności wiernych śladów ich egzystencji, albo też o utrwalenie i pokazanie światu, czym były wielkie ich ideały i jak ciężko niejednokrotnie walczyli o ich realizację.

Zawsze niezmiernie chętnie czytywałem takie pa­miętniki i doszedłem do przekonania, że nie tylko wiel­cy tego świata, ale właściwie każdy najprzeciętniejszy i najpospolitszy zjadacz chleba, niezależnie nawet od poziomu kulturalnego czy przynależności do klasy spo­łecznej, znalazłby w swoim żywocie rzeczy dość cie­kawe, aby je warto było w sposób całkowicie bezpo­średni, prawdziwy i uczciwy przekazać swoim bliźnim. Gdybym był wszechwładnym prawodawcą, to nawet nałożyłbym na wszystkich obywateli obowiązek pozo­stawiania po swoim życiu pamiętnika, który miałby być czymś w rodzaju testamentu, a z którego współobywa­tele mogliby niejednokrotnie czerpać wskazówki, jak w danej sytuacji należy albo nie należy postępować. Obok metryki urodzenia i dowodu osobistego każdy obywatel obowiązany byłby do świadectwa zgonu do­

ll

* \\\ \ \


łączyć taki właśnie spis swoich myśli, słów, a przede wszystkim uczynków.

Chcąc dać dobry przykład postanowiłem zacząć od siebie i po długim wahaniu, spowodowanym przede wszystkim skromnością i całkowitym brakiem kwalifi­kacji literackich, przystąpiłem do tego bądź co bądź mocno ryzykownego dzieła. Ale że, jak mówią łacińskie sentencje: fortes fortuna iuvat albo — ut desint vires, tarnen est laudanda voluntas, co w naszej mowie ozna­cza: „życie należy do śmiałych” i „choć brak ci sił, to już sama dobra wola wystarczy” — z pomocą dobrych ludzi, viribus unitis zabrałem się w końcu, lubo z du­żym lękiem, do dawno zamierzonego czynu.

Jestem bardzo przeciętnym, skromnym człowiecz­kiem; dożyłem późnej starości, a idąc przez życie spo­glądałem dociekliwie na spotykanych ludzi, którzy za­wsze interesowali mnie ogromnie i w których usiłowa­łem dostrzegać nie tylko ich przywary, ale i strony dobre, ciekawe i piękne. Kochałem naturę, ceniłem ra­dość życia i w historii swojego żywota miałem sporo niebanalnych węzłów dramatycznych, powiedział­bym — wyraźnie ibsenowskich. A że byłem zawsze gadatliwy i jowialny, więc łatwo udawało mi się tu i ówdzie opowiadać w sposób barwny i przekonywa­jący fragmenty mojego życia. Poza tym, ponieważ z zawodu, zamiłowania i natury (jeżeli tak można po­wiedzieć) jestem aktorem, a więc człowiekiem, którego funkcja polega na ciągłym wyłażeniu z własnej skóry i pakowaniu się w obcą, fikcyjną, przez autora stwo­rzoną skórę innej osobowości, toteż choćby już tylko na terenie mojego zawodu spotkałem i udawałem ol­brzymią ilość ludzi o najróżnorodniejszych tempera­mentach, obyczajach, kulturze i przynależności spo­łecznej.

Tak by właściwie wyglądały moje przyrodzone i za­wodowe kwalifikacje na kronikarza amatora.


Ale cel mojego przedsięwzięcia różni się bardzo od celu wszystkich tych autorów pamiętników, których naczelnym i jedynym zadaniem była chęć pozostawie­nia po sobie trwałej, dokumentalnej pamiątki — czegoś w rodzaju nagrobka, trwałego pomniczka.

Zabierając się do tej, może nawet bardzo pasjonu­jącej mnie, choć mocno dyletanckiej roboty — chcę, obok nakreślenia niefrasobliwej historii swojego ży­wota, niejako przemycić i na marginesie sprawy za­sadniczej poruszyć zarówno sprawę tego arcypoważne- go, a tak mało opracowanego zagadnienia, jakim jest problem teatru, pogwarzyć o istocie zawodu aktorskie­go, jego blaskach i cieniach, jak i spróbować w moich wspomnieniach ukazać cały szereg bądź wybitnych bardzo, bądź też tylko ciekawych i oryginalnych pra­cowników teatru, których na przestrzeni długiej, bo aż sześćdziesiąt lat trwającej, wędrówki po scenach Pol­ski spotkałem.

Zawsze bowiem niepokoił, a nawet wyraźnie iryto­wał mnie fakt, że ludzie spoza mojego zawodu, tzw. „cywile”, czy po prostu publiczność — niesłychanie mylnie i powierzchownie podchodzą zarówno do sa­mego zagadnienia teatru, jak i do jego ludzi. Tu na­wet muszę się przyznać, że dużą przykrość, a może i ból sprawił mi ten zdecydowanie poniechliwy, lekce­ważący stosunek społeczeństwa do aktora. I jakkol­wiek ponad wszelką wątpliwość już od wielu lat, to jest od chwili kiedy zacząłem uprawiać swój zawód, stosunek ten ulegał stale wyraźnej poprawie, a dziś w Polsce Ludowej nie tylko przestał być i dla nas, aktorów, obelżywy, nie tylko staliśmy się równou­prawnionymi i pełnowartościowymi obywatelami na równi z resztą społeczeństwa, ale wysunięto nas nie­jako na sam front, do pierwszego szeregu maszerującej i walczącej o postęp i szczęście całej ludzkości przodu­jącej klasy robotniczej — to jednak te cięgi moralne,

:/ I i \\\ I


które przez długie, długie lata odbierali moi poprzed­nicy w okresie, kiedy ludzkość dzieliła świat na ludzi porządnych i aktorów, wciąż jeszcze, jako wyraźna niesprawiedliwość, wywołują rumieniec protestu i po­trzebę odwetu, która może jest cząstką racji, dla któ­rej zabieram się do mojego pamiętnika.

A więc kości rzucone, śmiało naprzód!


Niepisane prawo zwyczajowe wyraźnie żąda, aby każdy jako tako szanujący się kronikarz rozpoczynał swoją pracę od efektownie skreślonej bio­grafii. Idąc tym śladem melduję, że ujrzałem światło dzienne w cudowny sierpniowy słoneczny poranek w sławetnym grodzie, chlubnie w dziejach Polski za­znaczonym zawarciem unii z Litwą, w roku pańskim... dawno... dawno, o, tak bardzo dawno, że aż wstyd o tym wspominać i jedynie chyba fakt, że działo się to już po epoce upadku Napoleona, ośmiela mnie do przyznania się, że ten znamienny w dziejach ludzkości fakt zaistniał w roku 1877.

Zaczynam nabierać przekonania, że data mojego przyjścia na ziemski padół, ów upalny rozsłoneczniony sierpniowy poranek zabarwił mego ducha optymiz­mem, wiarą w człowieka i głębokim odczuciem tego, co byśmy nazwali radością życia. I gdybym nie bał się, że mogę być posądzony o grubą zarozumiałość, zaryzykowałbym twierdzenie, że w małym Olutku (tym zdrobnieniem nazywała mnie zawsze kochana matka), że w tym pucołowatym, grubaśnym, swawol­nym kandydacie na człowieczka można by znaleźć niejakie zaszczytne pokrewieństwo z imć panem Colas Breugnon. Kamieniczka, w której spędziłem pierwsze chwile mojego życia, sąsiadowała z historyczną, zabyt­kową kamienicą Sebastiana Klonowicza, vis à vis miała

16

Jak w swawolnym Olutku budził się bakcyl teatru


wspaniały budynek trybunału, w którym to właśnie Zygmunt August wyciągnął szlachetną dłoń Polski, by gorąco uścisnąć krzepką dłoń Litwy. I lubo daleki je­stem od mniemania, że to aż podwójnie historyczne miejsce mojego przyjścia na świat już samo w sobie wystarczy, aby mniemać, że osoba w tym miejscu zro­dzona nie może być pospolitym zjadaczem chleba, a raczej przez zrządzenie losu jest predestynowana do odegrania wybitnej roli w świecie — to jednak myślę, że zarówno słoneczny poranek, jak i prastare mury Lublina walnie przyczyniły się do tego, że frywolny Olutek już w zaraniu swojego dzieciństwa nieopatrz­nie połknął groźnego bakcyla teatru i od najwcześniej­szych dni swojego bujnego żywota zdradzał niejakie dyspozycje na... komedianta.

Ojca straciłem bardzo wcześnie i wzrastałem pod okiem kochanej matki, niewiasty inteligentnej, o wy­raźnie postępowych zapatrywaniach, ale aż do bałwo­chwalstwa rozkochanej i całkowicie zaślepionej w swo­im jedynaku. Ród matki mojej wywodził się z praw­ników, a ród ojca z pedagogów i mogę twierdzić, że dość wyraźnie odzywająca się we mnie żyłka belfer­ska została mi ofiarowana przez moich protoplastów po mieczu jako jedyny spadek. W domu naszym nie było nędzy, ale też bardzo wiele brakowało do prze­pychu. Po śmierci ojca matka ciężko pracowała wy­dając obiady i utrzymując na stancji kilkoro dalekich moich kuzynów ze sfery ziemiańskiej, rozwijających swoje umysły w uczelniach lubelskich.

Matka moja była osobą wysoce towarzyską (wziąłem to po niej w cennym spadku), pięknie grała na forte­pianie i w skromnym domu naszym bywało sporo miejscowej inteligencji na tzw. herbatkach czy innych pogawędkach; wśród nich odznaczał się inteligencją, błyskotliwym umysłem, dowcipem i niezwykłą urodą młody księżulo, wikariusz katedralny, ksiądz K. Otóż


kiedyś w rozmowie z tym kapłanem padł zbożny i cał­kowicie niewinny z pozoru, a jakże brzemienny w skut­kach projekt, aby Olutek chciał ku chwale bożej słu­giwać do mszy świętej w tejże właśnie pięknej ka­tedrze lubelskiej. Projekt formalnie olśnił i zachwycił moją osobę: świadomość, że w śnieżnobiałej komży na oczach tłumu wiernych będę z godnością i namasz­czeniem pobrzękiwał dumnie trzymanym w ręku dzwonkiem i w odpowiednich momentach wygłaszał niezrozumiałe dla mnie (a myślę, że i dla reszty wier­nych) liturgiczne zwroty w języku łacińskim — napeł­niła mnie nieopisaną dumą i bezgranicznym szczę­ściem. Być wyróżnionym, działać na oczach zgroma­dzonego tłumu, ponosić pełną odpowiedzialność za ca­ły szereg wykonywanych czynności i sugestywnie, z wyrazem głębokiej pobożności, dobitnie wypowiadać niezrozumiałe wyrazy, czyli, mówiąc inaczej, żyć in­nym, niecodziennym życiem i wywierać, choćby tylko pośrednio, wpływ na nastrój zebranych — to, najwy­raźniej — być aktorem, udawać, grać.

Nowa rola, w jakiej się znalazłem, tak dalece odpo­wiadała moim tajonym tęsknotom, tak mnie pociągała, że kunszt służenia do mszy doprowadziłem do perfek­cji i doszedłem do niebywałych, wprost nie notowa­nych w kronikach katedry rezultatów: mianowicie po­trafiłem „odwalić” pięć, a nieraz nawet sześć nabo­żeństw dziennie. Szczytem zaś i kulminacją mojej służby bożej była uroczysta procesja w dniu Bożego Ciała, kiedy w białej komży i czerwonej pelerynce do­stąpiłem niebywałego zaszczytu i na czele procesji niosłem przez całe Krakowskie Przedmieście mocno przyciężkawy krzyż. Duma moja miała zresztą bardzo brzydkie cechy: ilekroć spotykałem w szpalerze sto­jących po obu stronach ulicy ludzi znajomych, a zwła­szcza moich rówieśników (spoglądających zresztą na mnie z wyrazem nie skrywanej zazdrości), wyłaziła ze


mnie, rosła i ogarniała mnie całego niezdrowa duma i poczucie całkowitej wyższości; jakiś zły głos szeptał mi: patrzcie, oto jaki jestem wielki, jak wyrastam po­nad was wszystkich i jak ja, tylko ja, jeden ja, potra­fię dojść do tak wybitnego i zaszczytnego stanowiska.

I to był pierwszy, jeszcze malutki, niekąśliwy i nie bardzo może zaraźliwy bakcyl teatru.

Z biegiem dni rozszerzyłem kult służby bożej i z ka­tedry przeniosłem go do domu. Mianowicie urządziłem w swoim pokoiku na półeczce wspaniały ołtarzyk z pięknym obrazem Matki Boskiej Gidelskiej, ozdobi­łem go bibułkowymi kwiatkami i kilkoma woskowymi świeczkami, a że rzecz się działa w maju, postanowi­łem codziennie przed wieczorem organizować uroczy­ste nieszpory majowe, różniące się jednak zasadniczo od odprawianych w sąsiadującym z naszym domem kościele Panien Wizytek; oto moje nabożeństwa uroz­maicone były kazaniami, które stanowiły największe moje zainteresowanie i sprawiały mi najwięcej ra­dości. (I tu właśnie połknąłem drugiego, już znacznie groźniejszego bakcyla teatru). Tłumy wiernych zdoby­łem bez kłopotu: pięcioro moich kuzynów (trzy dziew­czynki i dwóch chłopców) chętnie na klęczkach ucze­stniczyło w naszych majowych nabożeństwach. Tema­ty moich kazań czerpałem zawsze nie z Biblii i nie z Pisma Świętego, ale wyłącznie z potocznych spraw naszego żywota, jako to: przeciążenie nauką, niespra­wiedliwość nauczycieli, przykrości rannego wstawania i tym podobne bolączki naszego żywota. Kazania te improwizowałem, wybrawszy sobie tylko odpowiedni temat i dążąc za wszelką cenę do wywołania głębokie­go rozczulenia wśród wiernych. I rzeczywiście kuzyni moi niejednokrotnie na klęczkach bili się w piersi, głośno wzdychali, a kuzynki niejednokrotnie nawet popłakiwały. Czy był to tylko tendencyjny rewerans w moją stronę, czy może rzeczywiście potrafiłem ich


wzruszyć — tego niestety dziś, z perspektywy siedem­dziesięciu lat, nie potrafię odcyfrować.

Trzydziestego pierwszego maja postanowiłem urzą­dzić specjalne uroczyste (pożegnalne) nabożeństwo ma­jowe; dbając o stronę zewnętrzną i rozumiejąc, że działa ona na nastrój wiernych, postanowiłem tego dnia specjalnie jaskrawo oświetlić mój ołtarzyk: za­miast sześciu, jak co dzień, kolorowych świeczek, tym razem postanowiłem zapalić aż dziesięć. Ba! Ale skąd, | jakiego źródła wydobyć odpowiedni fundusz na ten wydatek ekstra. Rada w radę doszedłem do niezbitego pewnika, że tylko zręcznie zaimprowizowane kłamstwo może mnie z kłopotu wybawić. A że cel, do którego kłamstwo miało być jedyną drogą, był tak zbożny i wzniosły — nabrałem głębokiego przekonania, iż w tym wypadku bardziej niż w jakim bądź innym cel uświęca środki i że grzech popełnionego kłamstwa będzie mi poczytany za najwyższą, godną nagrody cnotę. Wobec tego, idąc po linii najmniejszego oporu, powiedziałem mamusi, że mój korepetytor, Staś, pole­cił mi, abym zakupił i dostarczył na najbliższą lekcję dwa zeszyty kratkowane: jeden do arytmetyki, drugi zaś do kaligrafii i że na ten cel muszę otrzymać aż dwanaście groszy. Poczciwe matczysko, nie dopuszcza­jąc wprost myśli, że kochany Olutek potrafi skalać się kłamstwem, z pełną dobrą wiarą wręczyło mi żądaną gotówkę, zaznaczając przy tym nie bez zdziwienia, że nie dalej jak przed trzema dniami nabywałem takie same dwa zeszyty. Podwójnie uszczęśliwiony: raz — z racji ofiarnego, zbożnego czynu w służbie bożej, a drugi raz — łatwością, z jaką potrafiłem zdobyć pie­niądze, co zdecydowanie przypisywałem swojej przed­siębiorczości i niepośledniej inteligencji, pobiegłem do pobliskiej mydlarni i za całe dwanaście groszy naby­łem cztery wspaniałe, mieniące się różnymi barwami świeczki. Tak więc ołtarzyk mój, specjalnie efektownie

19

i \ v\


przybrany, posłużył za godne tło do wypowiedzenia wspaniałego, wzruszająco pouczającego kazania na te­mat wstrzemięźliwości w spożywaniu posiłków i na­pojów.

Istotnie to uroczyste, ostatnie w miesiącu nabożeń­stwo majowe wypadło wprost imponująco; moi wierni w najwyższym wzruszeniu bijąc się w piersi kajali się pełni skruchy, ślubując najdalej idącą skromność w odżywianiu się i energiczne dławienie w sobie naj­mniejszych nawet objawów łakomstwa. Zły los zrzą­dził jednak, że w godzinę po moich nieszporach zjawił się nagle kochany Staś, co już natchnęło mnie odro­biną złego przeczucia. Jakoż, wiedziona instynktem, weszła w czasie lekcji matka i zapytała Stasia, czy istotnie Olutek potrzebował na dziś dwóch nowych ze­szytów? Tu bomba pękła: Staś się zaczerwienił, Olutek zbladł gwałtownie, a matka szeroko rozwarła przera­żone oczy. Kłamstwo się wydało. Kochana mateczka, mająca po raz pierwszy realny, rzeczywisty dowód, że jej gagatek nie jest taką znów idealną, wolną od wszelkich wad istotą, postanowiła działać energicznie i przedzierzgnąwszy się w surowego ojca, wydała po­lecenie naszej Karolinie, aby przyniosła od dozorcy wyciętą z miotły rózgę brzozową, a Stasiowi — aby był wykonawcą jej wyroku i bez pardonu wrzepił mi (i to koniecznie na goło) odpowiednią porcję razów. Coś we mnie zadrżało, zabulgotało i zagasło. Spełni­łem polecenie matki i pełen pokory, przypominającej idących na męczeńską śmierć pierwszych chrześcijan, ułożyłem się na krześle w całkowitym przeświadcze­niu, że dzieje mi się wielka, niczym nie powetowana krzywda, że pragnąc służyć szlachetnej idei, najnie- słuszniej otrzymują miast nagrody surową karę i że mój honor został splamiony... dożywotnio! I lubo ko­chany Staś machał brzozową rózgą raczę] symbolicz­nie, nie sprawiając mi właściwie żadnego bólu w sen­


sie fizycznym, to jednak ten moment, ta jedyna w ca­łej karierze mojego dzieciństwa chłosta wywarła na mojej psychice wstrząsające wrażenie. Oczywiście przede wszystkim radykalnie zerwałem ze służbą bo­żą; nie tylko zaniechałem służenia do mszy, ale sam widok katedry lub osoby duchownej wzbudzał we mnie prawie odrazę, gdyż rozumowałem, że wszystko, co dotyczy kultu religijnego, jest bezpośrednią przy­czyną mojej hańby i tego bezprzykładnego aktu nie­sprawiedliwości. Na razie w swoich upodobaniach prze­rzuciłem się do profesji całkowicie świeckiej, miano­wicie zapragnąłem zostać posiadaczem parokonnej do­rożki.

Następny moment, który mam prawo uważać za brzemienne w skutki nieopatrzne połknięcie niebez­piecznego bakcyla teatru, miał miejsce w trzy lata później, już na terenie Warszawy. Ponieważ dyrekto­rem lubelskiego gimnazjum był znany polakożerca, którego osoba i brutalne praktyki odstraszały wszyst­kich mogących wynieść się z Lublina rodziców, więc i moja matka, ulegając temu lękowi, postanowiła, chcąc uchronić Olutka od poważnych trudności, a mo­że i wręcz katastrofy, jakiej niechybnie uległby w lu­belskim gimnazjum, przenieść się do Warszawy i za­mieszkać u swego brata, jednego z najbardziej reno­mowanych adwokatów. W ten sposób więc terenem, na którym miał się odbywać misterny proces meblowania mojej łepetyny, było czwarte męskie filologiczne gim­nazjum, mieszczące się na rogu Alei Ujazdowskich i placu Trzech Krzyży, tam właśnie, gdzie później mieściło się gimnazjum im. Królowej Jadwigi.

Ponieważ każdy zawodowy kronikarz obowiązany jest do bezwzględnej szczerości, chcąc więc uchodzić za takiego właśnie, muszę stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że wyżej wzmiankowany proces meblowa­nia mojej głowy napotykał na poważne trudności i da-


wał, powiedzmy szczerze, dość nikłe rezultaty. Otóż tu właśnie, kiedy będąc uczniem II klasy zdradzałem wyraźną łatwość do języków, a całkowitą tępotę do przedmiotów matematycznych, zadano nam na lekcji języka rosyjskiego jedną ze świetnych bajek Kryłowa pt. „Żaba i wół”. Należało nauczyć się tekstu na pa­mięć i „dobrze” go wyrecytować. W domu, przy odra­bianiu lekcji uważałem, że skoro mam prowadzić dia­log dwóch mocno różniących się między sobą istot, obowiązkiem moim jest, mówiąc tekst żaby, naślado­wać głos człowieka mającego w sobie coś wspólnego ze skrzekliwym sposobem wydawania dźwięków starej ropuchy; kiedy zaś reprezentowałem wołu, powinie­nem był, moim zdaniem, mówić tak, jakby to robił ciężki, mocny, starszy pan. Wyrwany do odpowiedzi nie tylko z zupełnym spokojem i przekonaniem o cał­kowitej słuszności moich metod pracy, ale w pełni za­dowolony z możności popisania się i wywołania śmie­chu wśród moich słuchaczy, z całą plastyką i możli­wie największą sugestywnością „wyrzeźbiłem” ten dia­log, osiągając istotnie pełne powodzenie u moich ko­legów, którzy wprost ryczeli ze śmiechu, i — jak my­ślałem — co najmniej najwyższe zadowolenie u peda­goga. Skończywszy bajkę i zamaszyście szurnąwszy nogą, zerknąłem w kierunku mojego belfra i ku naj­wyższemu swojemu zdziwieniu ujrzałem jego z lekka tatarską fizjonomię, pełną wyrazu daleko idącego nie­zadowolenia, i drżącą ze zdenerwowania ręką, która, sięgnąwszy po pióro, z całym rozmachem wpisała mi w dzienniku pałę. Po czym dostojny pedagog wygłosił lapidarną sentencję, z którą do dziś dnia nie mogę się zgodzić i którą uważam za całkowity nonsens. Powie­dział mianowicie:

Pamiętaj, Zelwerowicz, że szkoła to nie teatr!

I dziś, z perspektywy sześćdziesięciu pięciu lat,


w najgłębszym moim przekonaniu mógłbym odpowie­dzieć dostojnemu pedagogowi:

Mój łaskawco, szkoła jest akurat na tyle teatrem, na ile teatr jest szkołą!

To moje sformułowanie do dziś dnia jest naczelną tezą i podstawową cechą tego cudownego i tak mało opracowanego problemu, jakim jest w zasadzie teatr, jego cele i zadania. I o tym właśnie w następnym roz­dziale.

. \w

»z ii///


II

Trochę o teatrze na serio

Boję się, aby cierpliwy i lekkomyślny czytelnik nie wyobraził sobie, że skromny kronikarz amator ma zamiar przedzierzgnąć się w poważnego naukowca. Nic takiego. Wszystko to, co w niniejszym rozdziale będę mówił, poza jednym małym wypadkiem nie ma nic wspólnego z nauką w ścisłym tego słowa znaczeniu. Wszystko to tak się ma do nauki, jak ma się znaćhorstwo do zawodowej medycyny, boć i tam przecież znajomość wielu ziół leczniczych czy oddzia­ływań poszczególnych stanów atmosferycznych na przebieg choroby, posiadana przez starego owczarza, ma jednak pewne cechy wspólnoty z dostojną nauką medycyny czy też higieny. Moje pomyślunki na temat teatru, wysuwane wnioski i budowane hipotezy (a nie pewniki-aksjomaty) płyną wyłącznie z sześćdziesięcio­letniego doświadczenia, opartego na życiu (scenicznym) długiego szeregu bardzo od siebie różnych, nieraz wręcz przeciwstawnych charakterów i stanów duszy ludzkiej.

Zacznijmy od A; spróbujmy zastanowić się nad po­chodzeniem i znaczeniem samego wyrazu „teatr”. Je­żeli w mowie polskiej znajdziemy wyraz „teatr”, to rozumiemy pod tym słowem dwie odrębne sprawy: teatr jest to budynek, w którym się odbywają wido­wiska teatralne; albo — teatr jest to wszystko to, co się w tym budynku odbywa. Nas oczywiście interesuje


raczej to drugie znaczenie wyrazu. Wyraz „teatr” jest wyrazem międzynarodowym: prawie wszystkie naro­dy, a już na pewno wszystkie narody europejskie używają tego wyrazu, który etymologicznie pochodzi od wielce szanownej mowy starożytnych Greków, za pomocą której genialny Homer udostępnił nam bez­mierne piękno swojej „Iliady” i „Odysei”. Po staro- grecku czasownik teomaj, teastaj — znaczy ty­le, co podziwiam, adoruję, ubóstwiam. Skoro więc sta­rożytni nazwali instytucję, z której zrodził się nasz współczesny teatr, aż tak chlubnie, widząc w niej coś ponadziemskiego i hierarchicznie wznoszącego się aż do regionów bóstwa, to najniezawodniej w założeniach i celach, w sposobach oddziaływania instytucja ta mu­siała mieć poważny ciężar gatunkowy, nieprzeciętne znaczenie, musiała budzić rzetelny szacunek i głęboki kult, nie niższy od kultu religijnego. I jakkolwiek po­przez długi łańcuch wielu stuleci losy i formy tego, co dziś nazywamy teatrem, ulegały niejednokrotnie wręcz karkołomnym przemianom i z wyżyn Parnasu staczały się w pospolitość codzienności — to jednak nie możemy nie twierdzić, że ta wielka, niezniszczalna, boska prawie siła może kiedyś, przy sprzyjających okolicznościach, wrócić do dawnego splendoru. I ta podstawowa pewność jest źródłem wiary w nieznisz- czalność, trwałość i najwyższą szlachetność celów i za­dań, jakie teatr w dniu dzisiejszym ma przed sobą. Gdybyśmy spróbowali zaryzykować domorosłą, wła­snego mojego pomysłu hipotezę, że źródłem teatru w ogóle, a tym samym aktorstwa, jako jego najaktyw­niejszego czynnika, są dwa podstawowe, u samego dna psychiki każdego żywego stworzenia istniejące nakazy, a mianowicie: potrzeba udawania i potrzeba manife­stowania na zewnątrz każdego mocniejszego wstrząsu psychiki (tak in plus, jak in minus — w możliwie licz­nym gronie), to, opierając się na tej, choć może nazbyt


kruchej podstawie, znaleźlibyśmy drzwi, które potrafią zaprowadzić nasze rozumowanie do dalszych, na razie jeszcze niewyraźnych, raczej mrocznych izb, w któ­rych tają się elementy samego naczelnego zagadnienia, czym jest teatr.

O tym, jak głęboko istota teatru zakorzeniona jest w naturze, jak bardzo rządzi się jej świętymi prawa­mi, jak dalece istnienie jej jest niezniszczalne i wiecz­notrwałe, może potrafią przekonać nas zacytowane ni­żej przykłady, które w sumie stwierdzają, że to, co nazywamy widowiskiem teatralnym, rozgrywa się w całym prawie świecie przyrody. Oto przykłady.

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w lesie; na małej po­lance, u jej skrajów stoją dwa dęby. Na liściu jednego z nich wygrzewa się na słońcu nieduża, jaskrawo ubar­wiona liszka, o pięćdziesiąt metrów dalej zaś, na dru­gim brzegu polanki, również na dębie, siedzi poważny, leciwy dzięcioł. Jest ranek. Obdarzony wydatnym brzuszkiem i wszystkimi cechami późnego wieku, w którym słabnące zapędy erotyczne z wolna ustępują miejsca smakoszowskim apetytom gastronomicznym, głodny dzięcioł, dla którego młoda, tłuściutka liszka jest takim samym przysmaczkiem jak dla naszych smakoszów kawior albo befsztyk tatarski, spostrzega biedną liszkę, która ma stanowić przekąseczkę do jego śniadania. Dzięcioł podrywa się i oblizując się po dro­dze (niestety nie ręczę, czy dzięcioły potrafią się obli­zywać), i połykając ślinkę (no, to na pewno potrafią), zbliża się do upragnionego celu. Kiedy już tylko prze­strzeń dziesięciu metrów dzieli go od wymarzonej zdo­byczy, spostrzega przerażony, że liszki nie ma, jest tylko pusty liść. Cóż się więc stało z pstrokatą liszką? Oto na podstawie znanego w historii naturalnej prawa, zwanego „prawem mimikry”, działając na podstawie instynktu zachowawczego, w obawie przed grożącą jej zagładą liszka radykalnie zmienia swoje jaskrawe


ubarwienie, przystosowując się całkowicie do po­wierzchni zielonego liścia, tak że o kilka kroków tylko bardzo bystre oko potrafi ją dostrzec i zdemaskować. Przerażony dzięcioł w przeświadczeniu, że ta fatamor­gana jest niezawodną oznaką ogarniającej go sklerozy, dyskretnie wycofa się i na gwałt zacznie szukać rady u dobrego neurologa. Oczywiście, że liszka — czyniąc ten akt przecharakteryzowania się, czy może raczej zmieniając kostium z bardzo jaskrawo pstrokatego na skromny, jednolicie zielony — działa nieświadomie, ale może właśnie dlatego, że jej czynność nie wypły­wa z jej woli, a jest raczej nieubłaganym nakazem matki natury, a więc najwyższego trybunału świata, stanowi ona cenny dowód, że w tym wypadku między liszką i dzięciołem rozgrywa się taka sama tragikome­dia, jaką bardzo łatwo moglibyśmy oglądać w formie skeczu np. na scenie naszej „Syreny”, gdzie liszką byłaby moja koleżanka, Stefcia Górska, a podtatusia- łym, sklerotycznym starszym panem — kolega Olsza. Widzimy więc, że identyczne widowisko sceniczne, które z pełną świadomością jego wykonawców odby­wa się na scenie „Syreny”, bezwiednie, bo z najwyż­szego nakazu natury, dzieje się w lesie.

A teraz spróbujmy wynaleźć nie nazbyt skompliko­wany, typowy przykład drugiego podstawowego naka­zu psychiki, a mianowicie potrzeby manifestowania na zewnątrz w możliwie licznym gronie wszystkich moc­niejszych wstrząsów psychicznych, tak u ludzi, jak i u zwierząt. Przenieśmy się na ubogą odludną poleską wioskę, gdzie na wiejskim cmentarzyku jesteśmy świadkami pogrzebu jednego z obywateli, małorolnego gospodarza miejscowej gromady. Spróbujmy niepo­strzeżenie obserwować zachowanie się pozostałej po nim wdowy. Oto w momencie opuszczania sosnowej trumienki do grobowego dołu nieutulona w żalu wdo­wa zacznie krzykliwie, manifestacyjnie desperować,

07


w ataku histerii będzie zwracać się do tłumu sąsiadów żądając od nich pomocy i ulgi niezbędnej do przeżycia tego okropnego ciosu, jakim ją złośliwy los nawiedził. Ta biedna, szczera i głęboko kochająca duszyczka pro­stego człowieka nie może udźwignąć tego ciężaru, ja­kim jest bezgraniczny smutek wywołany śmiercią jej dozgonnego towarzysza życia, i pragnie wciągnąć w orbitę swojego cierpienia krąg życzliwych sobie istot w tym najprostszym, najlogiczniejszym rozumowaniu, że jakoś razem łatwiej da się przezwyciężyć i ukoić to wielkie, przerastające siły jednostki cierpienie.

Tu może jednak należałoby dokonać małego omówie­nia. Bo idzie o to, że jeżeli ktoś spośród ludzi kultu­ralnych straci bliskiego sobie i drogiego człowieka, to niezawodnie w pierwszym okresie bólu będzie dążył raczej do samotności, do całkowitego odseparowania się od świata, chcąc w skupieniu, w zupełnej izolacji przetrawić w sobie gorycz bólu. Ale nawet najtward­sze, najbardziej wyrobione i najmocniejsze jednostki po pewnym, krótszym lub dłuższym czasie zaczną od­czuwać nieprzepartą potrzebę, wprost konieczność po­rozumienia się i niejako wspólnego przeżycia swego cierpienia, oczywiście nie w gromadzie, jak nasza wiej­ska wdowa, ale z jedną czy kilkorgiem bliskich sobie istot. A teraz drugi przykład: tym razem ze świata zwierzęcego. Jesteśmy w lipcowe, upalne południe na gromadzkim pastwisku, gdzie szuka pożywienia mnó­stwo tych czworonogów, które, może całkiem niesłusz­nie, określamy pogardliwym mianem bydła. Są tam i cielęta, i urodziwe jałoszki, i poważne, leciwe ma- trony-krowy. Wśród pospolitych owadów istnieje ga­tunek dokuczliwego bąka, który w gwarze ludowej na­zywa się gzem. Jest to owad niezwykle kąśliwy, spra­wiający wiele przykrości i rzetelnego bólu wszelakiego rodzaju czworonogom. W upalny, przedburzowy czas gzy działają najaktywniej: oto jedna z dostojnych, po­


ważnych, starszych krów została w tej chwili boleśnie ukłuta w podudzie przez złośliwego wroga. Spróbuj­my znowu z ukrycia obserwować zachowanie się ca­łego zgromadzonego na łące towarzystwa. Ofiara złego owada raptownie zadziera ogon, pochyla łeb i w naj­zabawniejszych podrygach, stanowiących doskonałą parodię baletowych pas, zaczyna skakać po całym pa­stwisku. Reszta zgromadzenia bez realnego powodu zo­staje jak gdyby zarażona dolegliwością, jaką odczuwa delikwentka, i rozpoczyna w ten sam — dla naszego oka arcykomiczny — sposób manifestować swój stan, tworząc niejako zespół karykaturalnych taneczników. Po chwili równie nagle i bez realnego powodu całe to­warzystwo pogrąża się w idealnym spokoju, oddając się szczypaniu rzadkiej trawki. W tym masowym włą­czaniu się w sferę dokuczliwych przeżyć nieszczęsnej krowy czai się właśnie potrzeba gromadnego manife­stowania mocnych wstrząsów psychicznych, choć w żadnym razie nie należy mniemać, że tak prostodusz­ne i nieskomplikowane zwierzątko jak krówka nie do­znaje żadnych przeżyć, stanów czy uczuć mocno zbli­żonych do tego, co u człowieka nazywamy działaniem psychiki.

Wracając na chwilę, jeszcze raz do pierwszego na­kazu, tj. do potrzeby udawania, myślę, że z najwyższą łatwością możemy stwierdzić całkowitą słuszność istnie­nia tego prawa, jeżeli pod mikroskop naszej obserwa­cji weźmiemy sobie istotę ludzką i przeprowadzimy ją od wczesnego dzieciństwa aż po moment śmierci w po­deszłym wieku. Wszakże małe dziecko w momencie, kiedy słabiutki jego umysł zaczyna z wolna i niedo­kładnie obserwować otaczające je zjawiska, słowem, już w okresie, który zwykliśmy nazywać „dochodze­niem do rozumu”, nie przestaje udawać. W tym wieku mała dziewczynka, sycąc budzący się w niej podświa­domie instynkt macierzyństwa, będzie bawiła się lalką


udając bądź jej mamusię, bądź też czułą opiekunkę nianię, misternie wykonywając na osobie lalki szereg tych samych funkcji, jakie wypełniają jej rzeczywiste życie, podczas gdy chłopczyk będzie udawał albo koni­ka, albo woźnicę, a w naszej epoce, w okresie nieusta­jących wojen i krwawych zbrodni — żołnierza albo wodza. Z chwilą, gdy nasi mali bohaterowie znajdą się w lokalu szkoły, notabene ze źle przygotowanymi za­daniami, to wyrwani do odpowiedzi, będą wobec maje­statu nauczyciela gwałtownie udawać albo niesłycha­nie, niezachwianie pewnych swoich tekstów, albo też nieprawdopodobnie roztargnionych, nie mogących for­malnie zebrać myśli i zdobyć się na ich sformułowanie, usiłując w obydwu wypadkach ukryć swoją niesumien- ność czy lenistwo. Po upływie mniej więcej dziesięciu lat, w piękny, majowy, księżycowy wieczór, ów mło­dzieniec, siedząc na ławeczce w ustroniu łazienkow­skiego parku i figlarnie żartując z młodą swoją roz­mówczynią przy akompaniamencie słowiczych treli, na pewno nie uniknie niegroźnego zresztą przejaskra­wienia, określając skromną swoją sympatię czy tylko normalny pociąg słowami, które wyraźnie nadadzą je­go intencjom znaczenie rzetelnego, wielkiego i ponad wszelką wątpliwość dozgonnego uczucia.

Kiedy zaś po ukończeniu szkoły nasz romantyk, pra­cujący już w charakterze urzędnika w jakimś biurze, zostanie wydelegowany do złożenia zbiorowych powin- szowań imieninowych czcigodnemu swemu szefowi, złośliwy los sprawić może, że tego właśnie dnia z lek­ka nadpsuty trzonowy ząbek wywoła w buzi tegoż delegata maleńkie zapalenie okostnej i nie tyle nawet ból, ile tzw. ćmienie. Jednakże w tej podniosłej chwili wejścia do gabinetu pryncypała radykalnie zapomni on o swojej chwilowej dolegliwości i przy składaniu życzeń przybierze tzw. „przyjemny wyraz twarzy”, by w podniosłych, patetycznych zdaniach powiedzieć


f / **» Y*»

jrwnwCRal#

? S^\' VŚ jWn

%Vj' a

ri m **1$» % **r^vl I v* P?$

. .'V- "'\

:f| R)hnK| ł#*fwj f rłftpi f*ł iSrrat* "* *• •«¿¿■^¿¿«4 i «Si i«.

*-v •

flfflfttlfM

ftl#9|4f^| f'*■»

więcej, aniżeli należało, a wychodząc, zaraz po za­mknięciu drzwi, znowu przemieni się w zbolałą, cier­piącą istotę. Na pewno można by przytoczyć więcej tego rodzaju przykładów, towarzyszących człowiekowi przez cały okres doczesnej jego wędrówki po tym pa­dole łez i dopiero śmierć, prawdziwa, obca wszelkiemu udawaniu śmierć uwolni go od przyrodzonej każdej żywej istocie potrzeby udawania. Śmiało więc może­my stwierdzić, że twórczy aktor, wczuwając się cał­kowicie w psychikę odgrywanej, stworzonej przez autora postaci, ma obowiązek „udawania”. Chodzi tyl­ko o to, aby aktor arysta udawał tak szczerze i głębo­ko, żeby sam był przekonay, że fikcyjna postać i jej przeżycia stały się nim samym i przeżyciami, które faktycznie w jego życiu zaistniały. Innymi słowy: udający aktor musi uwierzyć, że jego udawanie jest rzetelną prawdą i tylko w tym jednym wypadku po­trafi tę prawdę przekazać widzowi zgodnie z żądaniem autora—twórcy owej postaci. I dlatego ta cudowna możność życia niezliczoną ilością różnych istnień i od­czuwania całego bogactwa najróżnorodniejszych stanów i uczuć jest niezawodnie jednym z najciekawszych i najpiękniejszych przywilejów naszego zawodu. Tak zwany cywil musi cierpliwie czekać, aż los obdarzy go takim czy innym przeżyciem i w konsekwencji musi ponosić jego skutki, twórczy aktor zaś może peł­ną dłonią czerpać materiał dla swoich przeobrażeń i wciskać się w najgłębsze tajniki psychiki wielu osób, nie ponosząc żadnych stąd płynących konsekwencji. Przykład: gram na scenie człowieka, który stracił ko­goś ze swoich najbliższych i najdroższych. W okresie przygotowań (prób) i samego spektaklu jestem u szczy­tu rozpaczy, bo uwierzyłem, że to ja, a nie fikcyjna postać, którą odtwarzam, zostałem nawiedzony nie­szczęściem i pogrążony w odmęt rozpaczy; ale po skoń­czonym widowisku jestem znowu sobą i nie potrzebuję


czekać przez wiele długich dni, zanim dobrotliwa na­tura za pomocą jednego z najcudowniejszych swoich praw — dobrotliwego prawa zapomnienia — ukoi moje cierpienie i przywróci mojej duszy utracony spokój.

Faktem chyba jest, że nikomu z ludzi nie wystarcza bieg jego własnego życia; zawsze chcielibyśmy prze­żywać znacznie więcej i rzeczy ciekawszych, aniżeli te, którymi obdarza nas los czy przeznaczenie. Ten głód wrażeń jest tym potężniejszy, im bardziej kultu­ralny jest dany człowiek. I ta właśnie siła jest moto­rem, który pcha widza do teatru, do słuchania pięknej muzyki, do oglądania pięknych obrazów czy rzeźb, pięknych dzieł architektury czy piękna przyrody, albo do czytania interesujących książek, bo wszystkie te cudze przeżycia wzbogacają naszą fantazję, zaspoka­jają głód wrażeń, pozwalając żyć wyobraźnią czy fan­tazją, które — w realnym naszym życiu — albo wcale nie są reprezentowane, albo tylko w ilościach wręcz niedostatecznych.


III

Ciąg dalszy biografii podrastającego Olutka

Myślę, że nie tylko sam autor, ale może przede wszystkim najcierpliwszy nawet czytelnik ma już wyraźnie dosyć tych usiłowań psychologizo- wania i udawania bądź naukowca, bądź tylko estety, które aż po brzegi wypełniają poprzedni rozdział. Pragnąc nie nadużywać cierpliwości czytelnika, zejdź­my znowu | piedestału i spróbujmy powrócić do real­nych, konkretnych i zgoła przyziemnych perypetii autora niniejszego pamiętnika. Pozwoliłem sobie wska­zać na dwa momenty, które z perspektywy wielu, wielu lat wydają mi się być niezawodnymi symptoma­mi, zapowiadającymi budzące się już w dzieciństwie mojego żywota objawy dyspozycji przyszłego aktora.

Tu muszę choćby najdyskretniej (zważywszy na in­tymność tematu) zameldować, że w okresie leżącym na przełomie dzieciństwa i wieku młodzieńczego prze­żyłem bardzo głęboko, choć z początku zupełnie nie­świadomie, wielkie, najczystsze uczucie do kobiety, która z biegiem lat w sposób całkowicie nieoczekiwa­ny została moją żoną i matką moich dzieci. Ten wielki zryw miłości już w samym zarodku skazany był na śmierć (osoba, o której mówię, była o sześć lat starsza ode mnie i odznaczając się największymi zaletami umysłu i charakteru, jak również niezwykłą urodą i wdziękiem, nie mogła w najśmielszych nawet moich marzeniach być kandydatką na moją małżonkę). I cał­


kowite zwiędnięcie, na jakie a priori skazany był piękny kwiat mego uczucia, stało się źródłem głęboko tkwiącej w mojej psychice melancholii i cierpienia, jakie przez wiele lat, i to w okresie bujnego wieku młodzieńczego, przeżywałem, wzbogaciło rejestr moich odczuć beznadziejnej tęsknoty i głębokiego smutku. Te ciężkie doświadczenia posłużyły mi niejednokrotnie w moim aktorstwie do prawdziwego i sugestywnego ukazywania tęsknoty i beznadziejnego smutku, jakimi autorzy obdarzyli grane przeze mnie postacie. Poza tym osoba, o której mówię, rozmiłowana w teatrze i literaturze rosyjskiej (zwłaszcza zaś w twórczości Czechowa i w świetności moskiewskiego Teatru Arty­stycznego i jego twórcy, Stanisławskim), była tym ostatecznym i najenergiczniejszym bodźcem, który fi­nalnie skierował i utrwalił we mnie pewność, że jedy­nie teatr, a w nim zawód aktora jest świętym moim powołaniem.

Od tego okresu aż po iście ibsenowskie w swoim tragizmie przeżycie, jakie spadło na mnie w dwudzie­stym drugim roku mego żywota, walczyło we mnie jak gdyby dwóch ludzi: smętny, melancholijny samot­nik i pełen temperamentu, werwy i słonecznego roz­machu, lekkomyślny młodzieniec. Można by powie­dzieć, że na scenie (a grywałem w tym czasie w kra­kowskim teatrze samych prawie tzw. lekkich amantów w wesołych komediach i francuskich farsach) byłem tym rozbrykanym lekkoduchem, a poza teatrem, w ży­ciu prywatnym, zrezygnowanym, cierpiącym Filonem.

Rozumiejąc, ile winienem staraniom i trudom, jakie kochana moja matka włożyła w moje wychowanie, za­pragnąłem jako dorosły już mężczyzna spłacić ten wielki dług, jaki wobec niej zaciągnąłem. Postanowi­łem sprowadzić ją z Warszawy do Krakowa i założyć własny dom, w którym mogłaby wypoczywać radując się szczęściem swojego ubóstwianego wciąż Olutka.


Pełen dumy z tego mojego przedsięwzięcia wynają­łem trzypokojowe mieszkanie, starannie je umeblowa­łem, zgodziłem pomocnicę domową i niecierpliwie cze­kałem na dzień, w którym biedne, spracowane moje matczysko zacznie królować we własnym moim domu. Pełen najwyższej radości, któregoś wrześniowego po­południa przywiozłem matkę z dworca kolejowego i triumfalnie wprowadziłem ją do mojego gniazda. Zwróciło moją uwagę, że matka, ta radosna zazwyczaj kobieta, niezwykle rozmowna, towarzyska, żywo inte­resująca się światem i ludźmi, wydała mi się dziwnie skupiona, pełna jakiegoś z wysiłkiem zwalczanego nie­pokoju, a w jej oczach dostrzegłem jak gdyby błyski jakiegoś przerażenia. Tego wieczoru grałem radosnego, pełnego ruchu młodego chłopca w lekkiej komedii francuskiej, a po spektaklu musiałem być obecny na pożegnalnym bankiecie urządzanym dla jednej z wiel­kich krakowskich aktorek, która usuwała się ze sceny, przechodząc w zacisze domowego życia. Uprzedziłem matkę, że postaram się możliwie prędko wymknąć z bankietu i około dwunastej będę już w domu - i prosiłem, aby domownicy nie czekali na mnie z wie­czerzą, lecz udali się na spoczynek. Dotrzymałem mo­jego przyrzeczenia. Udało mi się przed północą po an­gielsku wynieść się z bankietu i z radosnym biciem serca pobiec do domu. Kiedy zbliżałem się do naszej kamienicy, zastanowiło mnie, że przez szpary w okien­nicach (mieszkaliśmy na parterze) widać pełne światło w obydwóch frontowych pokojach. Nie przeczuwając nic złego, otworzyłem z zatrzasku drzwi i zrozumiałem od razu z wyglądu domowników, że stało się coś tra­gicznego. Matkę moją zastałem związaną w łóżku w ataku furii. Nazajutrz rano odbyło się konsylium lekarzy psychiatrów, w rezultacie którego poinformo­wano mnie, że drogie moje matczysko cierpi na tzw. czarną melancholię, chorobę nieuleczalną, mogącą

«■■■■■■Hi


trwać wiele lat, i że najgroźniejszym jej atrybutem będzie mania samobójcza. Ten tragiczny cios, który spadł na mnie w tak skomplikowanych okolicznościach i tak zgoła nieoczekiwanie, zabił we mnie lekkomyśl­nego, rozkapryszonego i rozbawionego lekkoducha i w ciągu kilku zaledwie krótkich chwil przeistoczył mnie w dojrzałego, niezmiernie solidnego i obowiązko­wego, poważnego mężczyznę.

Następne dni mojego życia w ciągu całego roku upływały w dwóch najwyraźniej ze sobą kolidujących nastrojach. W domu byłem tragicznym synem i facho­wym pielęgniarzem umysłowo chorej, najbliższej mi istoty (a grozę sytuacji powiększał jeszcze fakt, że mat­ka moja miała wiele momentów pełnej świadomości i że zapowiedziana przez psychiatrów mania samobój­cza zaczęła występować z nieubłaganą konsekwencją, która doprowadziła do tego, że musiałem chorą zamy­kać w pokoju, z którego usunięto wszystkie meble, pozostawiwszy tylko otomanę, a ze ścian wszystkie gwoździe), na scenie zaś co wieczór musiałem przez cztery godziny być radosnym, wesołym, błyskotliwym, lekkim, komicznym amantem w błahych pod wzglę­dem literackim francuskich farsidłach, krańcowo koli­dujących z moim stanem wewnętrznym.

Nawet dzisiaj, po tylu latach, nie umiałbym zdać sobie sprawy, czy to, co w konsekwencji nastąpiło w najbliższym roku, należałoby nazwać złośliwym fi­glem losu, czy też — transponując sprawę na płasz­czyznę teatru — dziwnym splotem tragicznych po­wikłań psychologicznych, w które tak obfitują drama­ty Ibsena. Tu muszę zaznaczyć, że z moją przyszłą żoną, która w tym czasie bawiła bądź w Rosji, bądź też we Francji, utrzymywałem stałą, choć niezbyt czę­stą, przyjacielską korespondencję. I oto dowiedziawszy się z mojego listu o wielkim nieszczęściu, jakie mnie nawiedziło, osoba ta głęboko wzruszona moją niedolą


zaczęła stopniowo zmieniać swoją głęboką sympatię i nawet przyjaźń w budzące się pod wpływem współ­czucia wyraźne i pełne ciepła uczucie. Słowem, naj­większe nieszczęście, jakie mnie w osobistym życiu spotkało, stało się źródłem największego mojego szczę­ścia. Ten pozorny paradoks był jednak realnym fak­tem i rzekomo obojętne serce mojej przyszłej żony pod wpływem groźnych powikłań i wypływających stąd cierpień, jakie mnie nawiedziły, drgnęło i zaczęło bić wielkim, pełnym uczuciem.

Może to, co teraz powiem, będzie miało (wbrew mo­jej woli) posmak prawie cynizmu, ale cały kompleks tych tragicznych perypetii wzbogacił mnie duchowo i dał poważny materiał, z którego niejednokrotnie ko­rzystałem w mojej pracy zawodowej, kiedy przycho­dziło mi oddawać różne stany uczuciowe, gwałtowne przeskoki od szczytów szczęścia do mroków bezna­dziejnej rozpaczy. Mogę wprost powiedzieć, że wszyst­kie te przeżycia były niejako treningiem, zaprawą, ja­ką zdobywałem na samym sobie. A że aktor jest jed­nocześnie i instrumentem, i wirtuozem, który na nim koncertuje — miałem więc do rozporządzenia poważną porcję zdobytej praktyki.

Tutaj nie mogę jeszcze nie podzielić się jednym wy­soce tragicznym momentem związanym z chorobą mo­jej matki. Stale pogarszający się stan jej zdrowia i równolegle wzrastająca mania samobójcza doprowa­dziła do tego, że lekarze polecili mi, abym bezwarun­kowo umieścił chorą w szpitalu. Okazało się to nie­zbędne także dlatego, że żona moja oczekiwała w tym okresie rozwiązania i panująca w domu atmosfera wy­bitnie niekorzystnie wpływała na jej stan psychiczny, a tym samym na losy spodziewanego dziecka. Załat­wiwszy wszelkie formalności z umieszczeniem chorej w szpitalu psychiatrycznym, w piękne majowe przed­południe ulokowałem matkę w dorożce (krakowskim


fiakrze) i zawiozłem ją na miejsce, z którego już nigdy nie powróciła. I tu arcyzłośliwy, a ajschylosowsko-ib- senowski splot wydarzeń sprawił, że w tej zaledwie kwadrans trwającej podróży matka moja była całko­wicie przytomna i oświadczyła mi wręcz:

Wiem, że żywcem wieziesz mnie do grobu, ale rozumiem zupełnie, że nie masz innego wyjścia!

Wątpię, czy najbardziej nawet życzliwy mi czytelnik potrafi ocenić i zrozumieć to, co się musiało dziać w tym momencie w mojej duszy.

Ta najgroźniejsza w moim długim życiu noc doko­nała więc zasadniczej zmiany mojego wnętrza; stałem się innym człowiekiem, diametralnie różnym od tego, którym byłem przedtem; moja psychika, moralność, pogląd na świat, stosunek do ludzi — wszystko to uległo radykalnej zmianie. I może zaciekawi mojego czytelnika, jeżeli mu powiem, że analogiczna przemia­na, tylko odbywająca się w ciągu trzech miesięcy, mia­ła miejsce w życiu mojego syna. Boć jest rzeczą nie­zwykle ciekawą, że natura potrafi zmienić kształty ludzkiego wnętrza, dając jednocześnie rekompensatę za odchylenia i braki, tkwiące w dawnym, nie prze­mienionym jeszcze wewnętrznie człowieku.

Postaram się teraz z punktu widzenia możliwie obiektywnego i bezstronnego określić charakter i dy­spozycje, jakimi obdarzony był mój syn. Chłopiec nie­zwykle inteligentny, bystry, z lekka sarkastyczny, iro­nicznie spoglądający na swoje otoczenie, dość wcześnie, bo w wieku dziesięciu lat, zdradzać zaczął wyraźne tendencje do egoizmu, a w każdym razie co najmniej do wygody. Może podświadomie tylko, ale zdecydowa­nie wyzyskiwał uczuciowość, przywiązanie starszej siostry, co wyraźnie zaczynało mnie niepokoić jako objaw oschłości i skłonności do wygodnego korzysta­nia z cudzej dobroci. Usiłowałem walczyć z tym złem, choć nie wydaje mi się, abym w tym przypadku był


dobrym pedagogiem. Sprawa pogarszała się z roku na rok dość wyraźnie.

W przededniu matury głęboko zastanawiałem się nad pytaniem, jaki zawód odpowiadający jego stanowi i upodobaniom należałoby mu zaproponować. Usiłowa­łem wynaleźć coś, co byłoby względnie wygodne, mi­nimalnie wymagające walki, borykań i trudności, coś, co by odpowiadało rodzajowi jego inteligencji i ewen­tualnym zamiłowaniom. Myślałem o prawie (zawód administratora), o leśnictwie bądź ogrodnictwie (jako

o zawodach dających możność obcowania z przyrodą), choć zdawałem sobie dokładnie sprawę, że wszystkie te zawody wymagają jednak dużej pracy, poczucia od­powiedzialności i mocnej dyscypliny, tego właśnie, cze­go najbardziej brakowało mojemu synowi. I właśnie w chwili mojego niezdecydowania i pełnego niepokoju wyszukiwania przyszłej drogi dla mojego syna — de­likwent zjawił się w moim pokoju z zapytaniem, czy nie miałbym nic przeciwko temu, żeby złożył podanie do szkoły morskiej, znajdującej się w owym czasie jeszcze nie w Gdyni, a w Tczewie. Pomyślałem sobie, że może jakieś przeczytane książki podróżnicze czy też oglądane filmy podsunęły mu ten wręcz najnierozsąd- niejszy wybór. Zresztą byłem przekonany, że jest to wyraźnie tzw. słomiany ogień, który po paru dniach, a w najlepszym razie — tygodniach minie bez śladu. Chętnie więc podpisałem jego podanie nie żywiąc naj­mniejszej nadziei, iżby mój syn wytrwał w swoim, jak sądziłem, chwilowym, srodze nierozważnym postano­wieniu. Niestety, jak się okazało, byłem całkowicie w błędzie. Tu muszę zaznaczyć, że ówczesna metoda szkolenia przyszłych naszych marynarzy miała zupeł­nie inną formę niż obecnie. A mianowicie w sierpniu załadowywano przyszłych kandydatów na wilków mor­skich na szkolny statek żaglowy i odbywano z nimi dwumiesięczną dalekomorską wyprawę do dalekich,

3A

4 lii 1 Hi


egzotycznych krajów. I dopiero ten element, który wy­trzymał i zwycięsko przeszedł przez tę trudną próbę, wymagającą zdrowia, hartu, odwagi i wrodzonego po­czucia najmocniejszej dyscypliny, wcielano do szkoły. Byłem święcie przekonany, że mój potomek, którego przecież znałem najdokładniej, jest najtypowszym przykładem młodego człowieka, wyraźnie pozbawione­go wszystkich tych cech charakteru. A że należę do ludzi, których pieniądz nigdy jakoś nie chciał się trzymać, postanowiłem przezornie, mając na względzie, że w najbliższym czasie będę musiał telegraficznie po­słać nieszczęsnemu kandydatowi na „pogromcę fal morskich” trochę pieniędzy do najbliższego portu za­granicznego na sromotny powrót już ściśle lądową for­mą komunikacji — złożyć na ten cel w PKO trzysta złotych.

Jako stały czytelnik popularnego w swoim czasie „Kuriera Warszawskiego” pilnie przeglądałem jego szpalty, szukając, czy nie znajdzie się wśród nich ja­kaś wzmianka o wyprawie naszych zuchów. Jakoż po paru dniach przeczytałem, że statek szkolny zawinął do portu w Kopenhadze. Z drżeniem czekałem na de­peszę, wzywającą pomocy. Nie nadeszła jednak. Po dziesięciu dniach dowiedziałem się, że nasi młodzi ma­rynarze wpłynęli do Brestu. Pobiegłem do PKO i do­łożyłem jeszcze sto złotych, rozumiejąc, że im dalej, tym więcej podróż będzie kosztować. Upływały dni, a potem tygodnie, w czasie których nie znalazłem w „Kurierku” żadnych wiadomości o naszym statku szkolnym.

Któregoś dnia w końcu września siedziałem z moją córką przy śniadaniu, gdy zadzwoniono do naszych drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem przed sobą wysokiego draba o śniadej, wręcz cygańskiej cerze, głęboko osa­dzonych oczach, wyrażających wolę i odwagę. Oczy­wiście, skłamałbym, gdybym utrzymywał, że nie po-


znałem mojego potomka, niemniej jednak człowiek, który stał przede mną i dosłownie usiłował zgruchotać moje gnaty w pełnym temperamentu i nadludzkiej siły uścisku, był i zewnętrznie, i wewnętrznie zupełnie inną istotą, niż ten wygodnicki, sarkastycznie zimny, złośliwy raczej obserwator, niż aktywista życia, któ­rego żegnałem przed dwoma miesiącami. Od tego dnia miałem w moim synu człowieka pięknie odważnego, posiadającego mocny charakter, silną wolę, głębokie poczucie obowiązku i wręcz nieprawdopodobnie rozmi­łowanego w żywiole morza. Te cudowne zalety nie opuściły go aż do momentu, w którym dnia 28 sierp­nia 1939 r. rozstaliśmy się — jak się później okazało — na zawsze. Jako prawdziwy „wilk morski”, pracując z wielką ofiarnością i najwyższym zamiłowaniem, i z lekka pogardzając stałym lądem i wszystkim tym, co się na nim dzieje, syn mój niezmiernie szybko prze­skakiwał wszystkie służbowe stopnie i po trzech latach borykania się ze sztormami uzyskał najwyższy tytuł i szarżę kapitana dalekiego pływania. W tym czasie został też odznaczony orderem państwowym za oca­lenie (z wyraźnym narażeniem życia) handlowego stat­ku niemieckiego „Horst Wessel”, wzywającego S.O.S. w czasie wielkiego sztormu. Tu nie mogę pominąć arcyzabawnego zbiegu okoliczności, a mianowicie: sta­tek, na którym pływał mój syn, marynarka nasza otrzymała od marynarki rosyjskiej, gdzie okręt ten nosił nazwę „Carica”, a pod naszą banderą został ochrzczony mianem „Kościuszki”. Słowem, „Carica- -Kościuszko” uratowała „Horsta Wessela”, którego ka­pitan nosił nazwisko von Olszewsky.

A więc po raz drugi w życiu mojej najbliższej rodzi­ny zaistniał ten cudowny akt natury, która, chcąc dać rekompensatę i odszkodowanie za poczynione braki, nagle i gwałtownie poddała gruntownej zmianie psy­chikę dwóch swoich tworów (ja uległem tej metamor-


fozie pod wpływem głębokiego wstrząsu duchowego, groźne] katastrofy uczuciowej, a mój syn — pod wpływem zbratania się i całkowitego zespolenia z prze­potężnym żywiołem morza). Ponieważ jednak na moim potomku kończy się sławetny ród Zelwerowiczów, nie ma więc już najmniejszej obawy, aby to pasmo cudow­nych przemian trwało nadal w naszej rodzinie.


IV

Pierwszy mój „występek"

Będąc w piątej klasie czwartego mę­skiego gimnazjum w Warszawie i posiadając niezłomne przekonanie, że przez samą matkę naturę jestem pre­dysponowany na znakomitego aktora, jedynie dla świę­tego spokoju mojej matki usiłowałem (nie bez trudu zresztą) przepychać się corocznie (oczywiście co naj­mniej z kilkoma poprawkami) z klasy do klasy. Wśród licznych moich znajomych miałem wielu aspirantów do tego samego zawodu, którzy, będąc o kilka lat ode mnie starsi, uczęszczali już do dość zresztą lichej szko­ły dramatycznej przy Warszawskim Towarzystwie Mu­zycznym. Byli to moi najbliżsi koledzy i przyjaciele, z którymi za parę lat miałem (oczywiście w swoich marzeniach) stanowić czoło polskiego aktorstwa, ko­chana zaś matka moja, w gruncie rzeczy już całkowicie zrezygnowana i gotowa ofiarować swoje bóstwo na po­żarcie Melpomenie, usiłowała jedynie misternie odwle­kać dzień klęski, żądając, nie bez racji, aby jej jedynak ukończył co najmniej szkołę średnią.

W owym okresie (bez mała jeszcze w epoce Bolesła­wa Prusa) zjeżdżały na letnie miesiące do Warszawy co ciekawsze zespoły teatrów prowincjonalnych i w tzw. „ogródkach” w kilku punktach śródmieścia da­wały swoje przedstawienia. Akcja ta miała potrójny sens: przede wszystkim była dopingiem, pobudzającym aktywność wspaniałego skądinąd Teatru Rozmaitości,


który jednak dufny w swoje siły i wielkie błyszczące na jego horyzoncie gwiazdy aktorskie (Marcello-Paliń- ska, Irena i Tekla Trapszówny, Jadwiga Czaki, Maria Wisnowska, Aleksandra baronowa Lude-Żmurkowa oraz Wincenty Rapacki, Bolesław Leszczyński, Mieczy­sław Frenkiel, Władysław Wojdałowicz, Szymanowski, Tatarkiewicz, Prażmowski, Wolski, Wostrowski i wie­lu, wielu innych), zbyt łatwo usadowił się na laurach, popadając niejednokrotnie w miłą drzemkę; po wtóre ogródki dostarczały Rozmaitościom nowych kadr, no­wego narybku, który wykazawszy się uzdolnieniem na swoich scenkach ogródkowych, uzyskiwał tzw. debiut w Rozmaitościach i w razie pomyślnego rezultatu zo­stawał wcielony do zespołu pierwszego w Polsce teatru dramatycznego; i wreszcie po trzecie — ogródki, dzięki popularnemu repertuarowi i niskim cenom, oddawały usługi licznym rzeszom słomianych wdowców, któ­rzy — wyprawiwszy dostojne swe połowice do wód lub na podmiejskie letniska — nie zawsze wiedzieli, w jaki sposób mogą wesoło spędzić miłe wieczory wol­ności. Regulamin szkolny najostrzej zabraniał młodzie­ży gimnazjalnej uczęszczać do tych przybytków sztuki; jeden z paragrafów szkolnego kodeksu wydrukowany w uczniowskiej legitymacji głosił kategorycznie: „Od­wiedzania tzw. «ogródków» zakazuje się najsurowiej pod rygorem wydalenia z uczelni z tzw. wilczym bile­tem”. A że zakazany owoc bywa najsmaczniejszy, więc ambicją wszystkich sztubaków było właśnie jak naj­częstsze odwiedzanie teatrzyków ogródkowych, oczy­wiście po cywilnemu, co czyniło przestępstwo tym groźniejszym.

Tak zwana giełda aktorska mieściła się w owym czasie w cukierni Bliklego na Nowym Swiecie. W czer­wcu, tj. w okresie kiedy rozpoczynała się akcja ogród­kowa i prowincjonalni dyrektorzy teatrów formowali i dopełniali swoje zespoły, Blikle od rana do późnego


yj

fn mm]

wieczoru wypełniony był po brzegi samym prawie aktorstwem. Nie potrzebuję chyba zaznaczać, że i ja, jako przyszły sławny artysta, wszystkie wolne chwile spędzałem przy stoliku w gronie moich kolegów, już wtedy kandydatów na zawodowych pracowników sceny.

Rok szkolny i egzaminy przejściowe skończyły się dwudziestego drugiego czerwca, przy czym niżej pod­pisany po ciężkiej i mozolnej walce z przeciwnościami uzyskał promocję do klasy VI, niestety z dwiema pi­śmiennymi poprawkami po wakacjach (z algebry i geo­metrii). Jako tzw. zdolny leniuch specjalnie nie miałem serca do matematyki, a że termin poprawek przypadał dopiero na dzień dwudziestego trzeciego sierpnia, po­stanowiłem — mając w perspektywie długie dwa mie­siące dolce far niente — przebrawszy się oczywiście z punktu po cywilnemu, oddawać się wyłącznie i jedy­nie rozkoszom przyszłego życia wielkiego artysty tea­tru. Nazajutrz zaraz po dziesiątej rano dyżurowałem przy stoliku u Bliklego w błogim oczekiwaniu, aż wielcy wtajemniczeni, wszechwładni dyrektorowie zgłoszą się na targowisko celem dokonania wyboru i zakupu żywego towaru. Tym razem siedziałem tyłem do drzwi wejściowych, frontem zaś do wystawowego okna wychodzącego na Nowy Świat; przy tym samym stoliku siedziało jeszcze trzech moich kolegów, którzy właśnie przed tygodniem ukończyli studia w szkole dramatycznej przy Warszawskim Towarzystwie Mu­zycznym. Wszyscy trzej, jak przystało na prawdziwych amantów, mieli własne bądź też pożyczone lakierki, czyściutkie kołnierze i mankiety, solidnie wyskrobane gęby i wytworne pierniczkowego koloru rękawiczki. W cukierni wrzało co najmniej jak w ulu w okresie wybierania królowej. Po długim oczekiwaniu w drzwiach ukazał się dyrektor teatru łódzkiego, znany literat Michał Wołowski, i najbezceremonialniej zaczął

tak

>


oglądać i taksować zgromadzony towar; co chwilę oko jego zatrzymywało się na jakimś ciekawszym obiekcie, po czym szeptał coś do ucha swojemu sekretarzowi, który najdemokratyczniejszym kiwnięciem paluszka przywoływał do dyrektorskiego majestatu szczęśliwą wybrankę lub wybrańca.

W ciągu godziny odbyły się trzy czy cztery tego rodzaju transakcje, przy czym serca moich sąsiadów przy stoliku biły coraz gwałtowniej, a moje — w po­czuciu koleżeństwa i zawodowej solidarności — po­stanowiło im wtórować. W pewnej chwili oczy dyrek­tora i sekretarski paluszek zatrzymały się obiecująco na naszym stoliku. Kolejno wszyscy trzej moi sąsiedzi podrywali się z krzeseł, ale w tejże chwili z uczuciem klęski lokowali się z powrotem na krzesłach pod wpły­wem złowróżbnego, a bardzo wytwornego gestu se­kretarskiej ręki, zdającego się mówić: Ależ nie, nie pan, skądże znowu!

Po trzech identycznych tragikomicznych momen­tach nastąpiło czwarte kiwnięcie palcem sekretarza, wobec czego wszyscy moi trzej zdruzgotani losem są­siedzi zwrócili się do mnie z pełnymi żalu i nie tajonej zawiści słowami:

No, jazda, idźże! Ciebie najwyraźniej woła!

Gdyby mój talent pisarski urósł do dziesiątej potęgi, to i wtedy nawet nie potrafiłbym opisać, co się działo w oszalałej mojej duszyczce. Zerwałem się jak z procy, przewracając tacę, wylewając dwie czarne na piernicz­kowe rękawiczki i lakierowane pantofle kolegi S., potrącając trzy (oczywiście przyszłe) koleżanki i dwa krzesła, po czym czerwony jak burak znalazłem się wobec samego pana dyrektora. W piętnaście minut potem kładłem swój cenny podpis na blankiecie kon­traktowym, opiewającym, że od pierwszego lipca do pierwszego września jestem zatrudniony w charakte­rze aktora w teatrze łódzkim, grającym pod dyrekcją


Michała Wołowskiego w ad hoc przerobionym gma­chu cyrkowym przy ul. Ordynackiej i za swoją pracą otrzymywać będę czterdzieści rubli miesięcznie, płatne w dwóch półmiesięcznych ratach. Podpisałem się z nie­prawdopodobnie zamaszystym zakrętasem, wytwornie szurgnąłem nogami i krokiem pełnym majestatu i olimpijskiej dumy wróciłem do mego stolika, powi­tany ponurymi spojrzeniami trzech moich sromotnie „przegranych” przyjaciół.

A kiedy wyszedłem na ulicę i owionął mnie przed­wieczorny zefirek, stanęło przede mną straszliwe py­tanie: No, co teraz?! Dwa problemy: matka i gimna­zjum. Sytuacja zdawała się bez wyjścia. Długo błą­dziłem nad brzegami Wisły, szukając w jej nurtach zbawczej myśli, aż wreszcie tuż pod mostem Kierbe­dzia najprawdopodobniej któraś z litościwych syren wskazała mi jedyną, ale zupełnie pewną drogę. Oczy­wiście kłamstwo, kochane, zbawcze kłamstwo, które kiedyś uratowało splendor majowego nabożeństwa i tym razem posłużyło mi (przynajmniej na razie) za deskę ratunku. Idąc do domu ułożyłem następującą tragifarsę. Za dwa dni miałem wyjeżdżać, oczywiście z matką, na okres dwumiesięcznych wakacji do Klu- kówka, majątku leżącego na pograniczu między łom­żyńską a grodzieńską gubernią, dzierżawionego przez dalekich kuzynów mojej matki, panów B., u których od przyjazdu do Warszawy stale spędzaliśmy wakacje oraz ferie świąteczne. Litościwy los sprawił, że wśród moich kolegów piątoklasistów znalazł się jeden, je­szcze większy tępak w dziedzinie matematyki, mający tak jak ja dwie powakacyjne poprawki. Przyszedłszy do domu miałem już misternie ułożony plan działania, tudzież całkowicie opracowany tekst z załącznikami i argumentami, popierającymi moją tezę, i z pełnym spokojem (tu znowu widziałbym przejaw dyspozycji

AJL


aktorskich) wyrecytowałem poczciwej mateczce nastę­pującą anegdotę:

Wyobraź sobie, droga mamo, że jeden z najbliż­szych moich przyjaciół i kolegów w klasie, Ryszard W., mający tak jak ja dwie poprawki z tych samych przedmiotów, zaproponował mi poprzez swoich rodzi­ców, abym przez miesiąc pozostał w Warszawie i za­mieszkał w ich domu, przeznaczając cały czas na wspólne przygotowywanie się do egzaminów. Idzie tylko o twoją aprobatę, a po miesiącu przyjadę na resztę wakacji do ciebie, do Klukówka.

Pomysł mojego kłamstwa był przekonywający, lo­giczny, prosty i nie pozbawiony nawet pewnych rysów szlachetnego altruizmu. Łatwowierne matczysko i tym razem bez cienia podejrzeń zaakceptowało mój genial­ny szekspirowsko-ibsenowski projekt i w dwa dni po­tem wyjechało solo do Klukówka, pozostawiając mnie rzekomo u państwa W., trawiącego dnie i kawałki nocy nad zawiłymi, a całkowicie mi obcymi równaniami algebraicznymi i geometrycznymi formułami. Pozosta­łem wolny jak ptak, całkowicie niezależny i pracujący za czterdzieści rubli miesięcznie w ukochanym moim zawodzie.

Teatr łódzki rozpoczynał swą gościnę w stolicy Szek­spirowską „Komedią omyłek”, w której otrzymałem do zreferowania malutki epizodzik w końcowej scenie ostatniego aktu. Miałem odtworzyć postać kilkunasto­letniego wyrostka, sługi tchórzliwego i przygłupawego. I wiek, i cechy umysłu i charakteru odpowiadały wa­runkom roli, tekst zaś obejmował zaledwie osiem wier­szy, które należało wyrecytować przed moją panią w stanie szczytowego przerażenia w obliczu katastrofy. Po wielu próbach, na których radziłem sobie jako tako, przyszedł dzień premiery — wielki, epokowy dzień w życiu przyszłego artysty, pierwszy „wystę­pek" na prawdziwej scenie, pośród prawdziwych, za­


wodowych aktorów, w prawdziwej szekspirowskiej komedii. Wrażenia tego wiekopomnego dnia z całą drobiazgowością utkwiły w mojej pamięci tak nieza- tarcie i mocno, tak ściśle i tak głęboko, że gdybym nawet miał przeżyć drugie siedemdziesiąt siedem lat, szczegóły tego dnia żywe i nienaruszone zeszłyby ze mną do grobu.

Widowisko rozpoczynało się o godzinie ósmej wie­czór, ponieważ zaś występowałem w ostatniej scenie ostatniego aktu, mój więc debiut miał się odbyć tuż przed godziną dziesiątą. Tego dnia nie jadłem ani śniadania, ani obiadu i od momentu obudzenia się ustawicznie powtarzałem w myśli swój ośmiowierszo- wy tekst z dziwnym, złowróżbnym przeczuciem, że: primo — spóźnię się na spektakl, secundo — prze­wrócę się, wbiegając na scenę, i tertio — w tłumie zebranych w tym momencie na scenie aktorów i sta­tystów nie potrafię odnaleźć mojej pani, przed którą mam tekst swój wykrzyczeć. Te trzy przeczuwane katastrofy opętały bez reszty moją świadomość i stały się formalną ideé fixe. O godzinie piątej i pół zna­lazłem się na ulicy Ordynackiej przed gmachem cyr­ku, niestety szczelnie zamkniętym, i nerwowo, jak rekrut szyldwach, odmierzałem kilkunastometrową przestrzeń chodnika, spacerując coraz szybszym kro­kiem tam i na powrót. A brama, stanowiąca wejście za kulisy, wciąż była na głucho zamknięta, no więc pierwsze przeczucie stało się już tragiczną rzeczy­wistością. Najwyraźniej jestem spóźniony. W pewnym szczęśliwym momencie, kiedy już nie chodziłem, a for­malnie biegałem po Ordynackiej, zamordowując spoty­kanych przechodniów pytaniem: — Psze pana, która to godzina?! — brama mojego sezamu otworzyła się, ukazując wyłaniającą się z niej postać dozorcy (czytaj: „pana stróża”) z konewką, służącą do polewania uli­cy. Momentalnie rekordowym tempem Zatopka prze­


biegłem na przeciwległy chodnik, zatrzymałem się przed rozwartymi wrotami do mojego szczęścia, udając, że czytam naklejony na ścianie afisz, i wykorzysta­wszy moment, w którym pan stróż, odwrócony do mnie tyłem, rozpoczął akcję skrapiania jezdni idąc w stronę Nowego Światu, nie postrzeżony przez ni­kogo błyskawicznie wśliznąłem się przez bramę na podwóreczko i misternie ukryłem się, w arcy zresztą niewygodnej pozie, przykucnięty w ciasnej szczelinie między dwoma nie najwytworniej woniejącymi śmiet­nikami. Po kwadransie pan stróż, nie zauważywszy mnie szczęśliwie, zniknął w czeluściach cyrkowego gmachu. Dla ścisłości i pełni obrazu muszę zaznaczyć, że był to dzień 6 lipca, niezwykle duszny i upalny przy całkowicie bezchmurnym — jak się to u nas zwykło mówić — iście italskim, rozpalonym niebie, że zaś złośliwe słońce skierowało palące swoje pro­mienie akurat na miejsce mojej kryjówki, pozycja moja z wolna stawała się prawdziwą torturą i nic nie zapowiadało nadziei zbawienia. Nie umiem powiedzieć, ile godzin „przekucałem” w błogim ukryciu wonnego śmietnika; faktem jest, że gdy już byłem bliski omdle­nia i w rozpaczy zdecydowany raczej na wyrzeczenie się kariery teatralnej, spostrzegłem drepczącego przez podwóreczko i zdążającego do garderoby poczciwego, starego naszego krawca teatralnego, z którym już w czasie prób zdążyłem nie tylko się poznać, ale na­wet zadzierzgnąć węzły niemal przyjaźni, co przyszło mi tym łatwiej, że starowina otaczał żywą sympatią młodzież teatralną i zawsze stawał po jej stronie w obronie przed złośliwymi figlami, jakimi starzy ak­torzy lubili udręczać neofitów, każąc im w ten spo­sób — ku uciesze całego zespołu — opłacać frycowe. Na razie więc byłem uratowany i wraz z krawcem pa­nem S. wkroczyłem do garderoby. Zegar wskazywał godzinę szóstą i pół. A więc może się jednak nie spóź-


nię, bo to, że się przewrócę przy wejściu i nie potra­fię odszukać mojej pani, było więcej niż pewne. W każ­dym bądź razie z trzech nieuniknionych katastrof po­zostały już w perspektywie tylko dwie, a trzecia zma­lała do połowy.

W garderobie oprócz nas dwóch nie było jeszcze nikogo i podczas gdy poczciwy pan S. zajął się roz­wieszaniem i sortowaniem kostiumów, zwróciłem się do niego z gorącą prośbą, aby zechciał mnie, nowi­cjuszowi, całkowicie nie obeznanemu z kostiumologią, łaskawie wskazać, co mam w tej dziedzinie uczynić, aby się przeistoczyć w głupawego, wystraszonego pa­chołka i odległej epoki Homera, którego fragmenty z „Iliady” i „Odysei” mogłem w każdej chwili recy­tować na pamięć. Pan S. dobrotliwie pouczył mnie, że muszę zdjąć ze siebie nie tylko ubranie i obuwie, ale wszystkie części bielizny, tak aby w stroju ada- mowym, w najdosłowniejszym tego słowa znaczeniu, móc włożyć cieliste trykoty (które oczywiście naj­szczelniej muszą przylegać do mego grzesznego, acz młodzieńczego ciała), sandały, krótkie kąpielowe spo­denki (gwoli moralności) i grecką dekoltowaną ko­szulkę z krótkimi rękawami, przepasaną białym pa­sem. Łapczywie chłonąłem te bezcenne instrukcje i tu przed moimi przerażonymi oczyma wyłoniły się dwie nowe hydry przeczucia. Oczywiście na scenie trykoty opadną ze mnie i zsuną się opasujące łydki rzemienie sandałów. A więc groza, która przed chwilą zdawała się już folgować, spotęgowała się jeszcze, stwarzając pew­ność nie trzech, jak przed dwiema godzinami, ale już całych pięciu nieodwołalnych kompromitacji! Chcąc się bronić przed przeznaczeniem i w każdym razie nie mieć sobie nic do wyrzucenia, prawie ze łzami w o- czach ubłagałem kochanego pana S., ażeby rzemienny pasek, którym na brzuszku opasał mi trykoty, zechciał zacisnąć tak mocno, aby żadna siła nigdy już nie po-

ŁŁ


trafiła go odpiąć; to samo należało zrobić z rzemyka­mi sandałów: trzeba je tak mocno zacisnąć, aby w żad­nym razie nie mogły się rozluźnić. Po czym przystąpi­łem po raz pierwszy w swoim życiu do przeistaczania się z kulturalnego młodzieńca w głupawego, prymi­tywnego pachołka greckiego. Ile mnie to kosztowało zdrowia i cierpień, okaże się za chwilę.

Dobrotliwy pan S., pomagając sobie kolanem, za­cisnął rzemienny pas z całej siły i zapiął go na ostatnią najdalszą dziurkę, a ja, niegodny sługa Melpomeny, po raz ostatni zaczerpnąłem powietrza na długie, brze­mienne w skutki godziny. Mniej więcej to samo działo się z rzemykami od sandałów. Kiedy pan S. ostatecz­nie je naciągnął i zawiązał na moich łydkach, mogłem, uniósłszy się z taboretu, pozostawać jedynie w pozycji konika polnego ze stale zgiętymi i podanymi naprzód kolanami. To były dwa pierwsze ofiarne haracze, któ­re młody adept składał na ołtarzu żarłocznej i bez­względnej bogini. Po półgodzinie (bez wdechu) zaczęli się schodzić starsi koledzy i rozsiadłszy się przed usta­wionymi lustrami wśród jarzącego światła elektrycz­nych lampek, w najgrubszych negliżach lub zgoła półnago jęli nakładać peruki i obsmarowywać twarze tłustymi szminkami najrozmaitszych kolorów. Przed adeptem stanął nowy problem: czym mam się usmaro- wać, aby zostać greckim pachołkiem? Z najuprzejmiej­szym zapytaniem zwróciłem się do siedzącego naj­bliżej starszego aktora, pana M., jak się później oka­zało — znanego anegdociarza, figlarza i wytrawnego kawalarza. Dostojny mój interlokutor (który w sezonie zimowym grał znakomicie rolę Kozodoja w Huaptman- nowskim dramacie pt. „Dzwon zatopiony”, przy czym twarz, kark i ręce swoje malował ciemnozieloną szmin­ką, idealnie harmonizującą z okalającym jego biodra kozim- futerkiem) najzupełniej poważnie polecił mi, abym posmarowawszy z lekka smalcem szyję, ramiona,


twarz i ręce, dość grubo natarł te części ciała ofiaro­waną mi do tego celu ciemnozieloną szminką. Jak­kolwiek nie miałem w owym okresie zbyt wygórowa­nego pojęcia o swojej inteligencji, to jednak zasko­czyła mnie wyraźnie ta instrukcja starszego kolegi, ale po chwili usiłowałem wytłumaczyć sobie, że ta ciemnozielona barwa w promieniach skondensowanego światła rampy i reflektorów prawdopodobnie dawać będzie złudzenie normalnej barwy ciała ludzkiego. Tak pokrzepiony na duchu, najsumienniej wykonałem zle­cenie i usmarowany na ciemnozielono, ze zgiętymi wciąż kolanami pokazałem się mojemu instruktorowi, który, zwróciwszy uprzednio uwagę wszystkich kole­gów na moją postać, ryknął głośnym, żywiołowym śmiechem, do którego niebawem dołączył się chóralny śmiech całego zespołu. Łzy zakręciły mi się w oczach, zadrżały wargi i kolana zgięły się jeszcze bardziej. Wtedy szanowny kolega M. bardzo serdecznie przepro­siwszy mnie oznajmił, że jest tradycyjnym obycza­jem, aby każdy debiutant musiał swoim udziałem w ja­kimś żarcie okupić przynależność do kasty artystów teatru. Po czym polecił mi zmazać smalcem całe mi­sterne malowidło i już normalną cielistą szminką uma­lować się na greckiego chudopachołka. Tym razem już z całym spokojem i pełną wiarą wykonałem swoje zadanie. W tym momencie zadźwięczał dzwonek zapo­wiadający rozpoczęcie pierwszego aktu. Dzwonek ten podziałał niezwykle pobudzająco na moje rozkołysane nerwy, co, jak wiadomo, powoduje wzmożone działanie nerek i pęcherza. Znalazłem się w obliczu potrzeby radykalnej decyzji: albo odpięcie pasa i zaznanie roz­kosznej samotności, albo kompromitacja i wieczna pla­ma nie tylko na trykotach, ale i na honorze przyszłego artysty. Poczciwy pan S. łaskawie uwzględnił moją prośbę, po czym na skutek najgorętszych moich zaklęć zaciągnął z powrotem pasek na trykotach w sposób


zdecydowanie wykluczający wszelką możność wdycha­nia i wydychania cudownej zakulisowej atmosfery. Byłem jednak uszczęśliwiony, bo katastrofalna ewen­tualność opadnięcia trykotów została raz na zawsze usunięta.

Zbliżała się kulminacja. Rozpoczęto właśnie ostatni akt, w końcowej scenie którego miałem dowodnie prze­konać niecierpliwie wyczekujących na moje zjawienie się na scenie widzów, jak wielki talent będą mieli szczęście własnoocznie oglądać i własnoręcznie oklas­kiwać. Na pół czołgając się, wciąż na najniewygod- niej zgiętych kolanach, udałem się za kulisy i stanąłem w rogu za sceną przed drzwiami, którymi właśnie mia­łem wbiec i dokonać jednego z najbardziej znamien­nych w moim życiu faktów: zagrać oszalałego ze stra­chu, pełnego najwyższej paniki, prymitywnego, głupa­wego pachołka. Inspicjent (tak się nazywa osobnik wpuszczający na scenę aktorów i wykonywający wszel­kie działania zakulisowe) położył ciężką łapę na moim ramieniu i szepnął złowróżbnie:

Uwaga!

W tym momencie wszystko dokoła mnie przestało istnieć. Nie chciałem słyszeć i nie słyszałem nikogo i nic. Zapomniałem pierwszych słów tekstu, nie wie­działem, do kogo mam się z nim zwrócić, i jedna tyl­ko myśl rozświecała mroki, zalegające moją mózgow­nicę: Mamusiu, czemu nie jestem w tej chwili z tobą w Klukówku?! Z najwyższym trudem uniosłem prawą nogę i postawiłem ją na schodku. I w tym właśnie decydującym momencie skutkiem naprężenia mięśni łydki — rzemyki od sandała nie wytrzymały, pękły i z wolna zaczęły opadać na schodek. Sztylety wszy­stkich morderców świata wraziły się w moje na cały głos bijące serce. Bo nie tylko przepowiadana kata­strofa zaistniała realnie, ale nie mogła w żadnym ra­zie nie pociągnąć za sobą całego łańcucha wypływa­


jących z niej nieszczęść: nie mogę oczywiście nie upaść, nie mogę nie zaplątać się w zwisające rzemyki, nie mogę nie zagubić się w tłumie zaludniających sce­nę postaci i nie mogę odnaleźć osoby, przed którą mam obowiązek wykrzyczeć swoje przerażenie. A więc je­stem zgubiony z kretesem. Debiut stanie się skanda­lem, sromotnie wyleją mnie z teatru (bo fakt, że oczy­wiście zostanę z wilczym biletem wypędzony z gim­nazjum, w tej chwili dla mnie nie istniał; to był de­tal, nad którym nie warto się było nawet zastana­wiać), no i na deser oczywiście będzie rozpacz mojej kochanej matki.

O tym, co się działo na przestrzeni najbliższych pię­ciu minut, dowiedziałem się jedynie ze szczegółowych relacji naocznych świadków mojego fiaska. W jaki sposób zdołano mnie odpasać, zdjąć sandały, których twarde rzemyki przebiegające między pierwszymi i drugimi palcami obydwu stóp dosłownie werżnęły się w ciało i boleśnie je raniły, kto i jakim rodzajem lokomocji dostarczył mnie do domu, rozebrał i ułożył, napoiwszy przedtem całą masą waleriany, bromu i in­nych kropli laurowych — wszystko to pozostanie naj­głębszą tajemnicą, nad którą przyszli moi biografowie, wspierani hipotezami naukowców (psychologów i psy­chiatrów), będą sobie przez wiele długich lat utrudzali swoje mózgownice. Pełen rozpaczy, w przeświadczeniu

o sromotnie poniesionej klęsce, zmęczony i osłabiony, zwlokłem się z łóżka dopiero po południu. Nie bez tru­du uporawszy się z toaletą, w stanie całkowitej du­chowej depresji udałem się na miasto. Na rogu No­wego Światu nabyłem wieczorne wydanie „Kuriera Warszawskiego” i wtulony w zagłębienie bramy z naj­wyższym niepokojem przebiegałem szpalty gazety w po­szukiwaniu recenzji teatralnej, opisującej wczorajszy mój skandal. Jakoż w oko moje wpadł nagłówek: Otwarcie sezonu, „Komedia omyłek” Szekspira, teatr


łódzki pod dyrekcją M. Wołowskiego. Celowo oczy­wiście pomijając część wstępną recenzji, dającą analizę sztuki, i szczegółowo omawiającą walory reżyserskie

i wykonawców głównych ról — oko moje zatrzymało się na końcowym fragmencie sprawozdania, które cy­tuję w dosłownym jego brzmieniu: „W maleńkiej epi­zodycznej rólce głupawego przerażonego sługi zadebiu­tował p. Werowicz (jest chyba rzeczą dla wszystkich zrozumiałą, że aspirant do zawodu aktorskiego nie mo­że nie mieć wykombinowanego pseudonimu; ta trady­cja, wsparta jeszcze koniecznością ukrywania się ze względu na władze szkolne, kazała mi skrócić moje nazwisko, odrzucając pierwszą jego sylabę i pozostać li tylko przy trzech następnych: stąd — Werowicz — przyp. autora). Młodzieniec ten rokuje najlepsze na­dzieje. Był tak naturalnie i przekonywająco wystra­szony, jak gdyby istotnie jego samego spotkała w ży­ciu jakaś brzemienna w skutki katastrofa. W jego przerażeniu było tyle sugestywnej prawdy, tyle szcze­rości, że te walory pozwalają twierdzić, że p. Wero­wicz ma wszelkie dane do poważnej kariery artystycz­nej. W każdym razie należy stwierdzić, że debiut był niezwykle udany”.

Całe zmęczenie, depresja i kacenjamer zamieniły się w huraganowy podmuch szczęścia. Wyskoczyłem z bra­my i niemal wyciągniętym kłusem, z „Kurierem” w rękach pobiegłem do Bliklego, gdzie już zastałem kilku moich dawnych kolegów i całą gromadkę no­wych, obecnych moich współtowarzyszy z zespołu tea­tru łódzkiego, naocznych świadków wczorajszego mo­jego triumfu.

Niestety rozkoszna ta idylla trwała zaledwie pięć tygodni. Matka moja, nie doczekawszy się po miesiącu powrotu Olutka, w poszukiwaniu zguby zjechała z Klu- kówka i drogą ustnych informacji, po szeregu zawi­łych poszukiwań, kierując się intuicją i metodami Sher-


locka Holmesa, odnalazła uciekiniera na scenie ad hoc przerobionego cyrku w czasie próby z jednoaktowej komedyjki swojskiego autora pt. „Wisus". Rozegrał się bezkrwawy wprawdzie, ale bardzo mroczny dramat. Matka, zrobiwszy najsłuszniejszą zresztą scenę dyrek­torowi Wołowskiemu za samowolne wyrwanie z ławy szkolnej obiecującego młodzieńca, dosłownie za rękę, w oczach całego zespołu „moich kolegów”, ostentacyj­nie wyprowadziła marnotrawnego syna na ulicę przez tę samą bramę i obok tegoż śmietnika, za którym przed pięciu tygodniami ukryty przeżywałem tragedię i mę­kę narodzin wielkiego artysty.

Tak się skończyły pierwsze moje umizgi do nie­wdzięcznej Melpomeny, na formalne zaślubiny z którą musiałem teraz czekać z górą aż pięć lat.

Miłe złego początki — ale koniec żałosny!”


V

Między pierwszym krótkotrwałym romansikiem a oficjalnym długoletnim małżeństwem z imć panią Melpomeną

Owe z górą pięć długich lat wyczeki­wania na rozkoszne, tym razem już całkowicie legalne współżycie z boginią sztuki teatralnej upłynęło mi na spełnianiu (całkowicie zresztą bez wielkiego entuzja­zmu) wielu stawianych mi przez matkę, a celowo od­wlekających ostateczny moment pogrążenia się w ży­cie ukochanego teatru warunków. A więc odrobiłem maturę aż w dalekim Orle w południowej Rosji, gdzie miałem możność zetknięcia się z inteligencją rosyjską (zwłaszcza zaś z kastą oficerstwa), zapoznania się ze wspaniałą literaturą tego narodu, z doskonałym tea­trem i z tym olbrzymim, szerokim tchnieniem wolno­ści, uwarunkowanym bezkresnymi przestrzeniami, ja­kie, zdaniem moim, przede wszystkim cechuje duszę rosyjską. Tam właśnie, w Orle, zrozumiałem przepas­tną różnicę, jaka istnieje pomiędzy szumowinami sfer urzędniczych, nasyłanych przez carski rząd na nasz kraj z wyraźnym, jedynym celem rusyfikowania wszy­stkich i wszystkiego, a tym szlachetnym liberalnym, wolnościowym duchem, jaki okazywał świat inteligen­cji rosyjskiej tam, w głębi kraju, zwłaszcza nam, Po­lakom, których niezwykle ceniono za ich wielką kul­turę, inteligencję, uczciwość i wysokie walory towa­rzyskie. Tam też zetknąłem się po raz pierwszy z ro­


syjską niewiastą i z tego kontaktu wyniosłem naj­lepsze wyobrażenie o Rosjankach.

Po powrocie do kraju chlubnie ukończyłem (wyraź­nie wbrew własnej woli) Wyższą Szkołę Handlową im. barona Kronenberga, która to uczelnia w owym czasie uchodziła za jedno z centrów, skupiających wyborową, aktywnie patriotyczną, świadomie walczącą z caratem grupę młodzieży. Niejako na marginesie, równocześnie ze szkołą handlową, zdążyłem w niezwykle szybkich skokach uporać się z bardzo nieszczególnie zresztą przedstawiającą się szkołą dramatyczną przy War­szawskim Towarzystwie Muzycznym, gdzie wykładow­cami byli: Wincenty Rapacki, Władysław Szymanow­ski, Józef Grubiński i znany pisarz Marian Gawale- wicz. Poza tym wciąż rosnące apetyty kochanej mojej matki na możliwie najwszechstronniejsze wykształce­nie ubóstwianego jedynaka skusiły mnie do zapropo­nowanego wyjazdu na studia uniwersyteckie do Ge­newy. Perspektywa zobaczenia „zagranicy”, zwłaszcza zaś wolnej Szwajcarii, która była już wtedy znanym centrum ogarniającego świat ruchu postępowego, a przede wszystkim socjalizmu, całkowita niezależność

i brak wszelkiej kontroli stanowiły wielką przynętę

i dlatego bez najmniejszego wahania, z pełnym ła­dunkiem radości i chęci wchłaniania podniosłych wra­żeń pojechałem nad Leman i zapisałem się na uniwer­sytecie genewskim na wydział nauk społecznych. Właś­ciwie cała akcja skończyła się prawie tylko na akcie zapisania się, bo przez cały czas mego dwuletniego pobytu w Szwajcarii najrzadziej chyba bywałem w gmachu uniwersytetu. Natomiast kontakty z wieloma reprezentantami młodzieży świata — Serbami, Bułga­rami, Rosjanami, Włochami, Francuzami i Niemcami oraz ze starszymi działaczami ruchu socjalistycznego skierowały moją myśl, a następnie świadomość i go­rące, żywiołowe zainteresowania ku postępowym ideom


społecznym, a zwłaszcza marksizmowi. Stałem się tzw. sympatykiem wielu kółek i organizacji ruchu socjali­stycznego. To osobiste zetknięcie się z ówczesną kuź­nią socjalizmu wraz z postępowością, jaka cechowała moich rodziców, pozwoliły mi szybciej niż innym moim rówieśnikom i bez większych wysiłków zrozumieć i oce­nić całą głębię szlachetności założeń socjalizmu i całą niedolę bezbronnego w owym czasie proletariatu. Za­szczepione na terenie wolnej Helwecji zainteresowanie się życiem społeczno-politycznym posłużyło mi za pod­stawę i pozwoliło z całym przekonaniem włączyć się w nurt dzisiejszej naszej rzeczywistości. Poza tym bli­skie obcowanie z wieloma przedstawicielami młodzieży różnych narodów, poznanie jej mentalności, charakte­rów i obyczajów oraz kultury niezmiernie rozszerzyło mój światopogląd, radykalnie pomogło wyzbyć się par­tykularnych spojrzeń i zrozumieć, że jedynie słuszne jest widzenie, interesowanie się i respektowanie czło­wieka, jako takiego, bez różnicy wyznań, przekonań politycznych i odrębności obyczajów. Zwłaszcza zaś po­ciągali mnie Słowianie w ogóle, a Serbowie w szcze­gólności i z jedną z serbskich rodzin (dwie siostry

i brat) zawarłem głęboką, piękną i do dziś dnia trwa­jącą przyjaźń.

Nigdy nie opuszczające mnie zainteresowanie się tea­trem trwało przez cały czas mego pobytu w Szwajca­rii i wyraziło się w tym, że jako temat pierwszej mo­jej pracy uniwersyteckiej na stopień tzw. bakalaureatu wybrałem sobie temat: „Teatr, jego pochodzenie, na­rodziny i stan pierwotny”. Ta moja praca, do której znalazłem obfite i niezwykle ciekawe materiały we wspaniałej bibliotece uniwersyteckiej, zyskała pozy­tywną ocenę senatu i zdecydowane zainteresowanie wśród młodzieży z grona moich współkolegów na wy­dziale nauk społecznych. Nie mogę nie wspomnieć, że wiele życzliwej pomocy przy załatwianiu formalnych


spraw, związanych z zapisaniem się na uniwersytet, okazał mi nasz rodak, znakomity profesor anatomii dr Kazimierz Laskowski, uczony światowej sławy, emi­grant 1863 roku. Jego dwie prześliczne córki, w owym czasie piętnasto- i siedemnastoletnie panny, stały się przedmiotem westchnień całej polskiej młodzieży i ob­darzanie obydwu panien Laskowskich platoniczną mi­łością było po prostu pewnego rodzaju obowiązkiem.

Złe licho podszepnęło mi fatalny w skutkach pro­jekt, aby po dwóch latach odwiedzić w czasie ferii wakacyjnych moją ojczyznę i kochaną matkę. Z naj­skromniejszym zasobem finansów (wręcz homeopatycz­nym) udałem się w podróż do kraju trasą na Turyn, Mediolan, Wenecję i Wiedeń w towarzystwie dwóch kolegów, przy czym tak wyłuskaliśmy się z arcy- skromnych naszych zasobów finansowych, że w Wied­niu, gdzieśmy bawili dwie doby, skonsumowaliśmy jedynie dziesięć pomarańcz, a do biletu 3 klasy od gra­nicy rosyjskiej do Warszawy zabrakło mi dwudziestu kopiejek, które pożyczyłem (i dotąd nie oddałem) od poczciwego starego Izraelity, stojącego przede mną w ogonku przy kasie. Matka moja była oczywiście uszczęśliwiona oglądaniem ubóstwianego jedynaka, choć radość jej nie trwała zbyt długo. Bo oto w kilka tygodni po przyjeździe, odwiedziwszy znowu cukiernię Bliklego, zostałem tym razem już legalnie i formalnie zaangażowany do teatru łódzkiego przez tego samego dyrektora Michała Wołowskiego. Pierwszego sierpnia najniespodziewaniej zawiadomiłem matkę, że w ostat­nich dniach tego miesiąca opuszczam Warszawę, uda­jąc się nie tyle do Genewy, ile raczej do znacznie bli­żej leżącej Łodzi, gdzie właśnie zostałem członkiem ze­społu miejscowego teatru.

Jakkolwiek ta wiadomość musiała wiele kosztować moją drogą mateczkę, to jednak nie tylko nie okazała mi ona skutków tego przeżycia, ale, wręcz przeciwnie,


bardzo gorliwie i ofiarnie zajęła się skompletowaniem mojej wyprawy aktorskiej. Otrzymałem mianowicie wielki kosz zamykany na kłódkę, a w nim poduszkę, kołdrę, prześcieradła, poszewki, ręczniki i bieliznę oraz garnitur frakowy, dwa garnitury marynarkowe (letni i zimowy), palto, kapelusz, lakierki, czarne i brązowe kamasze oraz laskę i modny w owym czasie, a ko­nieczny dla turystów przedmiot — sakwojaż (torba podróżna). Tak hojnie zaopatrzony przybyłem do Ło­dzi i na scenie Teatru „Victoria” przedstawiłem się zebranemu zespołowi, poprzedzany opinią młodego, zgrabnego, przystojnego(?!), dobrze wychowanego chłopczyka z wyższym uniwersyteckim wykształce­niem. Ta arcypochlebna opinia ułatwiła mi niezmier­nie przezwyciężenie wszelkich trudności i możliwie szybkie wyrobienie sobie w zespole przyjemnego i wy­godnego stanowiska, co przy mojej łatwości obcowania z ludźmi w ogóle pozwoliło mi w najkrótszym czasie zżyć się całkowicie i kompletnie wsiąknąć w nowe i zgoła nie znane mi środowisko.

Ówczesny zespół artystyczny teatru łódzkiego skła­dał się z trzech grup. Pierwszą stanowili ludzie wy­raźnie utalentowani, prawdziwie wykształceni i po­siadający pełną europejską kulturę; tych jednak było niewielu. Drugą grupę stanowiła liczebnie największa cząstka zespołu — ludzie zdecydowanie uzdolnieni, mniej inteligentni, tworzący przeciętny typ ówczesne­go prowincjonalnego aktora. Trzecia i najmniejsza gru­pa składała się ze zwykłych szmirusów, tu i owdzie alkoholików, z lekka kabotynów lub co najmniej ar- tystów-cyganów. Zwłaszcza dwaj nowi koledzy wzbu­dzili najwyższe moje zainteresowanie, a obydwaj sta­nowili najbardziej charakterystyczne, specyficzne dla tej kasty, oryginalne typy. A więc z pierwszej grupy kolega O., człowiek o rzetelnym talencie, wyrobionej technice, wyraźnej inteligencji i ogromnym poczuciu


humoru, niestety dotknięty w poważnym stopniu na­łogiem alkoholizmu. Kolega O. zaraz pierwszego dnia naszej znajomości zaproponował mi wypicie bruder­szaftu i odzywanie się do siebie per „ty”. Oczywiście mile połechtany tym wytwornym gestem, zgodziłem się na to jak najchętniej i w Edziu widziałem mego starszego kolegę i przyjaciela. Edzio polecił mi, abym nazajutrz na spektakl dostarczył do garderoby (a ubie­raliśmy się we wspólnej dużej garderobie w podzie­miu) całkowitą swoją wyprawę wraz ze wspaniałym koszem. Kiedy to posłusznie uskuteczniłem, Edzio po­lecił mi, abym porozwieszał wszystkie egzemplarze wspaniałej mojej garderoby, poustawiał na stole obu­wie i rozłożył bieliznę. Po czym zaczął z całym spo­kojem i systematycznością przymierzać kolejno po­szczególne obiekty. Po dokonanym przeglądzie oznajmił mi w sposób szczerze przyjacielski, że frak, jeden z garniturów marynarkowych, palto i lakierki będą stanowiły wspólną naszą własność i że starszy mój kolega wyświadczy mi tę uprzejmość, iż zechce uży­wać tych przedmiotów, ilekroć będzie tego wymagała grana przez niego rola. Dodał w końcu, że pragnie, abym w tej konfidencji, jaką mi okazuje, widział real­ny dowód jego przyjaźni i w żadnym razie nie trak­tował tej jego wspaniałomyślności jako czegoś wy­jątkowego, lecz widział w tym jedynie szczerze demo­kratyczny dowód całkowitej równości społecznej, jaka winna cechować dwóch przyjaciół.

Wielkim również ułatwieniem okazała się towarzy­sząca mi opinia człowieka nauki. Otrzymałem bowiem propozycję korepetycji w rodzinie niezmiernie poczci­wych i zacnych ludzi państwa C., którzy powierzyli mi meblowanie głów trojga ich potomków w wieku od ośmiu do czternastu lat. W zamian za to uczestni­czyłem codziennie we wspaniałych, niezwykle smacz­nych i w całym tego słowa znaczeniu domowych obia­


dach. misternie i własnoręcznie preparowanych przez znakomitą gospodynię, jaką była kochana pani C. Z tego pierwszego roku obcowania z nowym, a zna­nym mi jedynie z mocno niepochlebnych opinii śro­dowiskiem aktorów prowincjonalnych, wyniosłem wie­le ciekawych i wręcz obalających tę opinię spostrze­żeń. Mogę mianowicie z całą pewnością stwierdzić, że fakt całkowitej izolacji aktorstwa od społeczeństwa i nie pozbawione sensacyjności, ale w gruncie rzeczy zdecydowanie lekceważące ustosunkowanie się doń społeczeństwa wyrobiło wśród tzw. histrionów poczu­cie szlachetnej dumy, a w konsekwencji doprowadziło do połączenia się nawet wbrew osobistym zawiściom i animozjom. Myślę, że to całkowite zamknięcie się w sobie, a tym samym zawężenie pola widzenia, od­czuwania i ogólnoludzkich zainteresowań nie jest w za­sadzie czymś specjalnie ładnym, niemniej jednak sta­nowi dowód wysoko rozwiniętej ambicji i poczucia własnej godności. Miałem wiele najbardziej przekony­wających dowodów, że ta rozwinięta do najwyższych granic wspólnota i wyodrębnienie się kasty aktorstwa w olbrzymim stopniu przyczynia się do wyrobienia uczuć koleżeństwa, daleko idącej ofiarności i w całym tego słowa znaczeniu — braterstwa. Naocznie dane mi było widzieć, jak dwie osoby, rywalizujące ze sobą w sprawach zawodowych i wyraźnie nie pałające do siebie sympatią potrafiły z bezwzględnym oddaniem i całkowitym wyrzeczeniem się własnych spraw i in­teresów pielęgnować się wzajemnie w ciężkiej choro­bie lub zastępować w obowiązkach zawodowych. Za­sadniczo muszę stwierdzić, że ten pierwszy krok ob­cowania z nowym i całkowicie nie znanym mi społe­czeństwem prowincjonalnego aktorstwa, biorąc ogól­nie, dał mi dużo dodatnich, a nawet wzruszająco pięk­nych stwierdzeń i przeżyć, pozwolił mi też — nie wy-


IS ą ą ?


rzekając się w zasadzie krytycznego spojrzenia — pra­wie bez reszty włączyć się w nurt tego bogatego i cie­kawego życia i stać się wewnętrznie pełnoprawnym i pełnowartościowym członkiem tego nowego świata, w którym następnie przeżyłem całe sześćdziesiąt lat.


VI

Kraków — miasto pamiątek, pierwszych moich triumfów i najgłębszych przeżyć życiowych

Osiem kolejnych lat spędziłem w pod­wawelskim grodzie, gdzie odbył się mój chrzest tea­tralny, nastąpiły pierwsze triumfy, zetknięcie się z wielkimi talentami i najgroźniejsze w moim życiu kataklizmy. To piękne, starożytne miasto, to prawdzi­we narodowe muzeum, gdzie dosłownie na każdym kroku natykamy się na coś dokumentującego jakiś wspaniały moment z historii Polski, ten cichy, pełen kościołów, zabytków architektury, pomników i pamią­tek, skąpany w zieleni Plant prapolski gród, nazywany złośliwie, a nie bez racji może, miastem modlących się, uczących i kochających, stał się dla mnie terenem bodajże najmocniejszych wstrząsów, a pobyt w nim — najbogatszym okresem mojego życia. Wprawdzie nie modliłem się i nie uczyłem, ale za to kochałem się całą mocą serca, rozkochałem się przede wszystkim w swoim zawodzie, w jego pracy, w zagadnieniach sa­mego teatru, w praźródłach kultury narodowej i w... kobiecie.

Pierwsze pięć lat pracowałem w Teatrze Miejskim im. J. Słowackiego pod dyrekcją Józefa Kotarbińskiego, trzy następne zaś w tej samej instytucji, na czele której stał Ludwik Solski. Był to okres wielkiej świet­ności teatru krakowskiego, który rozporządzał takimi talentami, jak: Irena Solska, Wanda Siemaszkowa, Na­talia Siennicka, Maria Przybyłko-Potocka, Stanisława


Wysocka, Jadwiga Mrozowska, Władysława Ordon- -Sosnowska, Paulina Wojnowska, Wolska, Kazimierz Kamiński, Ferdynand Feldman, Andrzej Mielewski, Przybyłowicz, Tarasiewicz, Józef Sosnowski, Marian Jednowski, Zawierski i wielu, wielu innych. Na ten właśnie okres przypadł rozkwit twórczości teatralnej Stanisława Wyspiańskiego, premiera „Wesela” i wpro­wadzenie na scenę przez dyrektora Kotarbińskiego ni­gdy dotąd nie granych utworów z wielkiej naszej ro­mantyki, jak: „Dziady”, „Kordian”, „Ksiądz Marek”. „Nieboska komedia” i wiele innych utworów tej prze­bogatej epoki, które dotąd uchodziły za dzieła wyłącz­nie książkowe, nie mieszczące się jakby w formach teatralnych. W tak wspaniałym otoczeniu prawdziwej wielkiej sztuki czułem się niby w raju i dzięki tym prawie idealnym warunkom wzrost i dojrzewania mojego aktorstwa odbywały się dość szybko i cieka­wie. Mając wspaniałą szkołę, znakomite otoczenie i wy­jątkowo artystyczną atmosferę nie tylko samego tea­tru, ale i miasta, mogłem rozwijać się pomyślniej, niż­by to miało miejsce wśród jakichkolwiek innych oko­liczności. Słowem, wybór Krakowa po rocznym pobycie w teatrze łódzkim (a tu muszę zaznaczyć, że miałem do wyboru aż trzy nęcące oferty: — dyrektora Ta­deusza Pawlikowskiego we Lwowie, dyrektora Edmun­da Rygiera w Poznaniu i dyrektora Kotarbińskiego w Krakowie) był najszczęśliwszym posunięciem, któ­re miało brzemienne skutki dla dalszej mojej kariery i wydatnie ułatwiło mi przebycie tego pierwszego, bo­dajże najtrudniejszego i najryzykowniejszego okresu nabywania środków wyrazu, czyli techniki, i rozwija­nia swojej indywidualności pod batutą świetnych re­żyserów i w otoczeniu znakomitych aktorów. W Kra­kowie również poznałem i zbliżyłem się do wielu nie­zwykle ciekawych, przebogatych, choć może wyraźnie dziwacznych indywidualności, wręcz typów, które były


wytworem tej specyficznej, oryginalnej, swoistej ka­sty — dawnego aktorstwa.

Pod każdym względem wiodło mi się w podwawel­skim grodzie jak najlepiej. Od razu w ciągu pierwsze­go sezonu zyskałem wyraźną sympatię publiczności, uznanie krytyki, wielką życzliwość, a niekiedy wręcz przyjaźń kolegów, duże powodzenie u koleżanek, cały szereg doskonałych ról i pokaźną gażę. Kierownictwo teatru spoczywało w rękach dyrektora Józefa Kotar­bińskiego, człowieka wielkiej kultury, dużej wiedzy, wielostronnych zamiłowań literackich i interesującego aktora, typu raczej deklamacyjnego, z lekka może je­szcze tkwiącego w poprzednim okresie naszego roman­tyzmu. Poza tym ten o wyraźnym wdzięku osobistym człowiek znany był z niebywałej wprost dystrakcji i z tego powodu stał się bohaterem bardzo wielu au­tentycznych i wysoce zabawnych (a niekiedy wyraźnie na jego rachunek komponowanych) anegdot. Faktycz­nie zaś rządy teatru sprawowała jego małżonka, sza­nowna pani Lucyna, osoba nie tylko ogromnej wiedzy, kultury i doświadczeń życiowych, ale i przeogromnej, wręcz męskiej energii, spostrzegawczości i wielkich ta­lentów dyplomatycznych. Trzecią osobą rządzącą tea­trem był Kazimierz Kamiński, oficjalnie pierwszy re­żyser, obdarzony absolutną władzą i najdalej idącymi pełnomocnictwami, największy artysta teatru, jakiego w Polsce w życiu moim spotkałem, najznakomitszy aktor, obdarzony przez naturę mocnym charakterem i wszystkimi wręcz idealnymi danymi, które składają się na wielkiego, epokowego — na miarę co najmniej europejską — aktora artystę. Wspaniałe warunki ze­wnętrzne, wyraźny talent rzeźbiarsko-malarski (który się ujawniał w znakomitej charakteryzacji, zmieniają­cej jego twarz nie do poznania za pomocą szczegółów, których nie sposób wprost było odcyfrować), nieprze­ciętna inteligencja, intuicja najwyższego stopnia i nie­


spotykana wprost, konsekwentna, celowa, programowa praca, a wszystko to podbudowane żelaznym, nieugię­tym charakterem, stuprocentową bezkompromisowością.

I oto dobra wróżka sprawiła, że bez żadnych absolutnie z mojej strony zabiegów wpadłem w oko i potrafiłem skromną swoją osobą wyraźnie zainteresować tego artystą, który jednak, jak każdy nieidealny twór zie­mi, miał obok wyłuszczonych walorów i różne ułom­ności. A więc przede wszystkim był niezwykle kap­ryśnego i nierównego usposobienia. Niestety spraw­dziłem to na samym sobie. Bo tak jak bezwiednie i zu­pełnie nagle zostałem jego faworytem, tak samo nagle i bez wiadomej mi przyczyny po paru miesiącach utra­ciłem jego względy z przyczyn, których do dzisiejszego dnia mimo najskrzętniejszych wielostronnych dociekań odgadnąć nie jestem w stanie.

Pierwszą wielką rolą, jaką w trzecim miesiącu mo­jego pobytu w krakowskim teatrze otrzymałem, była postać starego, rozumnego, jowialnego mnicha kame- duły, wychowawcy i metra młodego włoskiego ksią­żątka z epoki renesansu, w dość błahej, a jedynie zręcznie i efektownie skleconej komedii wiedeńskiej, modnego podówczas autora Schonthana pt. „Odrodze­nie”. Mnich, pater Bentivoglio, miał lat 68, a ja tylko 23, pierwszą więc podstawową trudnością, na jaką się natknąłem, był mój wygląd i wręcz młodzieńczy wiek. I tu mistrz Kamiński w sposób nie mający precedensu odsłonił przede mną tajemnicę cudownej umiejętności charakteryzacji. Na próbie generalnej zawezwał mnie do swego gabinetu i w ciągu godziny misternej pracy malarsko-rzeźbiarskiej w sposób niezwykle artystycz­ny, a jednocześnie sugestywnie prawdziwy przeistoczył moją chłopczykowatą twarz w gębę starego, poczci­wego, nie gardzącego trunkiem i smakowitym jadłem, rozumnego sługę bożego. Premiera wypadła zdecydo­wanie pomyślnie i miejscowa prasa jednogłośnie przy-

69

n / I i V \ \ \ V v«ss

" , [ \ w \ \ w UL' i i / i


pięła mi, jak się to mówi, złote ostrogi rycerskie. Po tym pierwszym kroku wszystko poszło jak z płatka i z tygodnia na tydzień (bo premiery w owym czasie odbywały się dosłownie co sobotę), z roli do roli jecha­łem w górę w sympatii publiczności, uznaniu krytyki i władz teatralnych, w opinii naj życzliwiej dla mnie usposobionych kolegów. 1 wolna zacząłem pogrążać się w repertuar lekkich komedii i przeważnie mało- wartościowych z literackiego punktu widzenia fran­cuskich farsideł. Mając opinię chłopca niezwykle we­sołego, lekkomyślnego, pełnego temperamentu i ra­dości życia (coś ze źrebaczka hasającego po łące) na­dawałem się specjalnie do tego rodzaju repertuaru. Obdarzony wręcz fenomenalną pamięcią, z zasady nie tylko nie uczyłem się ról na pamięć, ale każdą świeżo otrzymaną — bez względu na jej objętość — wpuszcza­łem w szczelinę między deskami podłogi scenicznej, uważając (wiem, że nie mam się czym chwalić), że jej miejsce jest w podziemiach teatru i że mnie całkowi­cie wystarczy jednorazowe jej przeczytanie i sześcio­krotne wypowiedzenie w czasie sześciu dla każdej pre­miery przeznaczonych prób. Cały wolny od prób i spek­takli czas beztrosko spędzałem wśród dnia na space­rach, wycieczkach, flirtach i zalecankach, a całe wie­czory (i często noce) w otoczeniu gromady moich kolegów i przyjaciół z „cywila” — w knajpkach, gdzie byłem aktywnym propagatorem wysączania alkoholu, samemu w ogóle go nie używając, i mistrzem w wy­twarzaniu najweselszej, radosnej atmosfery wśród lu­dzi wyraźnie, ale z umiarem podnieconych alkoholem-. Na obserwatorze, który poprzez szybę oglądał te nasze cowieczorne bibki, robiłbym nieodparte wrażenie czło­wieka posiadającego w żołądku co najmniej tyleż kie­liszków alkoholu, co i reszta otoczenia, podczas gdy de facto żołądek mój wypełniał jeden kotlet wieprzo­wy, parę migdałów, rodzynków i trzy kufle wody so­


dowej z lodem. A gdy nad ranem, zmęczeni przecią­gającą się zabawą, objedzeni i opici alkoholem, słabsi moi towarzysze, mający o godzinie dziewiątej i pół obowiązkową próbę w teatrze, usiłowali opuścić roz­bawioną gromadę i udać się na tak bardzo zasłużony odpoczynek, ja apodyktycznie sprzeciwiałem się temu, nie wypuszczałem nikogo z knajpki i dopiero o go­dzinie dziewiątej rano wszyscy razem ze śpiewem ma­szerowaliśmy czwórkami do teatru. W stanie nie naj­świeższym może, ale zawsze punktualnie i obowiązko­wo przystępowaliśmy do próby, polecając się specjal­nym względom kolegów suflerów, którzy zresztą w owej epoce w ogóle mieli pełne ręce roboty i nie­jednokrotnie musieli nie tylko w czasie prób, ale na­wet spektakli powtarzać po kilka razy głośno i dobit­nie tekst roli słowo po słowie, po prostu zmuszając aktora do wypowiedzenia go. W ten sposób cierpliwi widzowie częstokroć słyszeli tekst sztuki o wiele wcześ­niej i dokładniej z budki suflera, zanim padł on z ust wykonawców. Wiem jednak z pewnością, że ta nie­dokładność, fatalnie obniżająca wykonanie, w żadnym razie nie była spowodowana lenistwem; był to raczej zupełnie naturalny objaw wyraźnego przemęczenia pa­mięci, trzeba bowiem wiedzieć, że prawie wszyscy pierwszoplanowi aktorzy grywali w każdej premierze. W ten sposób w ciągu jedenastomiesięcznego sezonu (miesiąc urlopu) każdy aktor musiał opanować tekst przeciętnie co najmniej czterdziestu sztuk, co w prze­cięciu uczyni czterysta arkuszy rękopisu. I tylko ludzie obdarzeni fenomenalną pamięcią (jak właśnie niżej podpisany) mogli się z tym olbrzymim materiałem upo­rać, nie uciekając się do wydajnej pomocy, a niekiedy nawet do zastępstwa w osobie suflera. Można tedy stwierdzić, że dola tzw. „podpowiadaczy” (w tłuma­czeniu z francuskiego bowiem słowo „sufler” znaczy: człowiek ukryty pod kwiatami) w żadnym razie nie

* \W \


mogła być uważana za nazbyt kwiecistą; zwłaszcza że bardziej nerwowi, a słabiej pamięcią władający moi koledzy mieli wieczną, nie kończącą się pretensję i żal do poczciwych istot z budy suflerskiej o nie dość głoś­ną, precyzyjną i w odpowiednim momencie podaną zbawczą pomoc.

Niezależnie jednak od przeciążenia materiałem i wręcz homeopatycznej ilości prób muszę stwierdzić, że entuzjazm w pracy, idealna sumienność i poczucie obowiązku z nawiązką wyrównywały te braki i to ar- cyważne „coś”, co nazywamy atmosferą, stało na bar­dzo wysokim poziomie, stanowczo nie niższym, niż to się dzieje dzisiaj.

A teraz wracam do rozważań nad wyjątkowym ta­lentem i szczytowymi osiągnięciami Kazimierza Ka- mińskiego. Ten wielki, moim zdaniem — największy z całego pokolenia ostatnich siedemdziesięciu pięciu lat artysta, niezależnie od tego, że umiał sobie wyrobić specjalne, wygodniejsze niż innych kolegów warunki pracy (grał bowiem nie częściej, niż w jednej premie­rze w ciągu miesiąca i sam mógł wybierać sobie odpo­wiadające jego indywidualności i smakom artystycz­nym role), był jednak istnym tytanem pracy. Budo­wanie każdej nowej postaci scenicznej rozpoczynał ra­czej od jakiegoś, zdawałoby się, mało ważnego szcze­gółu bądź w rysach charakteru, bądź we właściwoś­ciach dźwiękowych, bądź też w ruchach czy gestach, a nawet w jakimś drobiazgowym szczególe kostiumu. Wychodząc z takiego pozornie mało ważnego detalu, w miarę opracowywania dokładał szczegół po szcze­góle, tworząc w końcu postać tak plastyczną, tak su­gestywną, a za każdym razem tak odmienną, że za­wsze nieprawdopodobnie trudno było odnaleźć w tej postaci coś z samego Kamińskiego. Nie mogę na przy­kład zapomnieć tych dantejskich mąk, przez jakie oso­biście za każdym rązem musiałem przechodzić, grając


epizodyczną rólką kelnera hotelowego w błahej skąd­inąd sztuce wiedeńskiego autora (nazwiska nie pamię­tam) pt. „Bogaty wujaszek”, w której Kamiński kreo­wał rolę tytułową starego, całkowicie zramolałego wie­deńskiego mieszczucha. Był tak niebotycznie śmieszny, tak przerażająco inny niż Kamiński, że ja — kelner musiałem używać całej siły woli, całego poczucia od­powiedzialności, aby nie parsknąć śmiechem i utrzy­mać się w kelnerskiej powadze. Gra Kamińskiego w „Bogatym wujaszku” była tak plastyczna i suge­stywnie zaraźliwa, że my, młodzi, przez cały sezon mówiliśmy specyficznym, bezzębnym tonem tego ra­mola i nie zdając sobie z tego nawet sprawy, wszyscy i w mowie, i w ruchach staliśmy się, nieudolnymi zre­sztą, kopiami „Bogatego wujaszka”. W innej znowu roli, Margrabiego de Priola z wytwornej komedii fran­cuskiej, strój Kamińskiego, jego ruchy, najwykwin­tniejsze maniery i najwyszukańszy kostium były tak wiernie i plastycznie przynależne do najarystokratycz- niejszej sfery paryżan, że odbierało się nieodparte wrażenie, iż ma się do czynienia z jakimś z krwi i ko­ści niesamowicie błękitnokrewnym arystokratą zachod­nioeuropejskim. I kiedy w rok później przyjechał na występy do Krakowa ze swoim zespołem znakomity ówczesny artysta Komedii Francuskiej, Le Bargy, i grał tegoż Margrabiego de Priola, wszyscy (łącznie z krytyką i publicznością) doszliśmy do przekonania, że Kamiński był bardziej francuskim arystokratą niż prawdziwy francuski jego odtwórca.

Innym znowu razem, grając w „Rozbitkach” Bliziń- skiego doskonałą komiczną rolę Dzieńdzierzyńskiego, mieszczucha nuworysza, i mając kapitalną scenę dia­logową z Kamińskim, grającym rolę zrujnowanego arystokraty, barona Kotwicz-Dahlberg-Czarnoskal- skiego, żyjącego kredytem i nabijającego w butelkę całe swoje łatwowierne otoczenie, a między innymi

a 4 <

jjf ^

f i Mil

Kn i * fi

,*tl ff ł Włt*.

LULl |k_


i poczciwego Dzieńdzierzyńskiego — znowu musiałem odwoływać się do najwyższego napięcia woli, aby wy­trzymać ten atak wspaniale realistycznego komizmu, z jakim Kamiński-Dahlberg-Czarnoskalski „nabierał” mnie, Dzieńdzierzyńskiego, na sturublową pożyczkę.

Wspomniałem już o wielkim, cudownym darze i umiejętności charakteryzowania się, w którym to kunszcie Kazimierz Kamiński stanowił wyraźny feno­men i był — po Wincentym Rapackim — drugim ar­tystą sceny polskiej, który sztukę charakteryzacji udo­skonalił, uartystycznił i postawił wręcz na poziomie prawdziwej sztuki malarskiej (trzecim i następnym przedstawicielem tego kunsztu stał się po paru latach niezapomniany Kazimierz Junosza-Stępowski). Cha­rakteryzacja, zwłaszcza zaś dolepiane nosy, zarosty, peruki czy też tupeciki Kamińskiego były tak misterne i prawdziwe, że bardzo często podziwiając go z bliska za kulisami, robiliśmy zakłady, czy to peruka, czy też jego własne, specjalnie jakoś zaczesane włosy, czy to jego własny, czy też sztuczny dolepiony kawałek nosa.

I gdybym miał przeprowadzić porównanie między sztuką charakteryzowania się Solskiego i Kamińskie­go, to powiedziałbym, że Solski widziany z dystansu trzydziestu metrów był bardzo ciekawy, choć może nie najnaturalniejszy, podczas gdy Kamiński, gdyby w charakteryzacji wyszedł na ulicę, mógłby śmiało uchodzić za normalnego, żywego, tak właśnie wyglą­dającego człowieka. Jeżeli do tych wszystkich walo­rów artysty teatru dodamy głęboką znajomość psychi­ki i tajemnic natury ludzkiej, które to dary Kamiński posiadał w najwyższym stopniu, dorzucimy jeszcze do tego wysoką jego kulturę artystyczną, głęboką wrażli­wość na działanie muzyki i sztuk plastycznych oraz bardzo wszechstronne zamiłowania literackie — to zrozumiemy, z jakim fenomenem na miarę światową niezawodnie mieliśmy do czynienia. I gdyby ten wiel­


ki artysta teatru znał dokładnie któryś z języków europejskich (poza rodzimą polszczyzną) albo gdyby należał do któregoś z narodów zachodnioeuropejskich, byłby na pewno jednym z najsławniejszych artystów współczesności. W każdym bądź razie ta przeogromna indywidualność górowała wybitnie nad resztą współ­czesnego aktorstwa i Kamiński przeszedł do historii teatru jako jeden z najoryginalniejszych i najnowo­cześniejszych reprezentantów sztuki aktorskiej, stoją­cy w jednym szeregu z Żółkowskim, Królikowskim i Heleną Modrzejewską.

Wyraźną indywidualnością, o wiele jednak skrom­niejszą od Kazimierza Kamińskiego, był ówczesny dy­rektor teatru krakowskiego Józef Kotarbiński, czło­wiek głęboko wykształcony (kolega ze Szkoły Głównej Henryka Sienkiewicza), publicysta, literat i bardzo dobry aktor deklamator. Z wielkich jego postaci sce­nicznych głęboko utkwiły mi w pamięci dwie: senator Nowosilcow w Mickiewiczowskich „Dziadach”, w opra­cowaniu scenicznym Stanisława Wyspiańskiego, i za­maszysty Czepiec ze stanowiącej epokę w historii teatru prapremiery „Wesela” tegoż Stanisława Wy­spiańskiego.

Jak już wspomniałem, wielką zasługą tego artysty dyrektora było śmiałe zerwanie z tradycją, wedle któ­rej cały prawie, przeogromny dorobek naszej epoki romantyzmu nie mieścił się rzekomo w ramach sceny i mógł oddziaływać na czytelnika w formie lektury. Zerwanie z tą uszczuplającą promieniowanie teatru tradycją i kolejne wprowadzenie na scenę takich utwo­rów przewspaniałej naszej romantyki, jak choćby „Dziady”, „Kordian” i „Nieboska komedia”, nie mó­wiąc już o wielu innych utworach tej epoki, jest wiel­ką i ze wszech miar godną zanotowania zasługą Józefa Kotarbińskiego.

A teraz pragnąc pofolgować poważnemu nastrojowi

75

< \\\ \ \ \ *

... t m /h ii dJk-h : /C M /


i pozwolić cierpliwemu czytelnikowi odpocząć w atmo­sferze żartu i humoru, pozwolę sobie zacytować kilka najlypowszych anegdot (prawdziwych i zmyślonych), które w olbrzymiej ilości kursowały na temat niepraw­dopodobnej dystrakcji tego wielce szanownego czło­wieka teatru.

Zaczniemy od faktów prawdziwych, które działy się na moich oczach. Dyrektor Kotarbiński wyszedł z gma­chu Teatru im. Słowackiego i szedł do leżącego po przeciwległej stronie placu hotelu Pollera, przy które­go drzwiach umieszczona była skrzynka pocztowa. W ręku niósł świeżo napisany, zapieczętowany list, pragnąc wrzucić go do wyżej wzmiankowanej skrzyn­ki. Z okna naszej garderoby obserwowaliśmy dyrekto­ra, dość zabawnie wymijająpego drobne kałuże licznie reprezentowane na placu, i w głębokim zamyśleniu kroczącego ku hotelowi. Podszedłszy do skrzynki i wrzuciwszy doń swój list zawrócił, ale po paru kro­kach gwałtownie się zatrzymał i z powrotem skierował się ku skrzynce wyjmując z portmonetki znaczek pocztowy, który najwidoczniej zapomniał nakleić na swojej kopercie. Pośliniwszy go, długo wahał się, co by należało z nim zrobić, po czym, znalazłszy szczęśli­wą decyzję, z wielką stanowczością mocnym gestem nakleił go na namalowanej na skrzynce kopercie. Oczy­wiście ryknęliśmy śmiechem.

Drugi autentyczny fakt. O godzinie dziesiątej rano, któregoś czerwcowego słonecznego dnia, staliśmy z ko­legą Brydzińskim przed wejściem za kulisy Teatru Małego (gmach Filharmonii Warszawskiej), gdy podje­chał w dorożce zdążający również na próbę dyrektor Kotarbiński i wysiadłszy podał trzymaną w ręku srebrną monetę dwudziestokopiejkową zdziwionemu koledze Brydzińskiemu, a wolną dłonią uścisnął rękę nie mniej zdziwionego dorożkarza.

A teraz z dziedziny fantazji. Któregoś późnego, słot-


nego jesiennego wieczoru pan dyrektor wrócił do do­mu, gdzie jego małżonka, pani Lucyna, spoczywała już w małżeńskiej łożnicy w oczekiwaniu na powrót kochanego Józia. Dyrektor znalazłszy w przedpokoju używane w owym czasie żelazne naczynie, do którego zwykło się było wstawiać mokre parasole, stanął w nim sam, wsunąwszy uprzednio pod kołdrę mokry parasol.

Druga i ostatnia fantazja. Którejś letniej soboty pan dyrektor wyjechał na weekend do bliskich swoich przyjaciół, do majątku położonego o kilkadziesiąt ki­lometrów od Krakowa, a o piętnaście kilometrów od najbliższej stacji kolei żelaznej. Na miłej wizytce oprócz dyrektora był jeszcze zacny starowina, miejsco­wy proboszcz. Suta kolacja i miła pogawędka prze­ciągnęły się do późnej nocy, a że pan dyrektor grający nazajutrz w przedstawieniu popołudniowym musiał

o piątej rano wyjechać, aby na jedenastą stanąć w Krakowie, polecono więc staremu służącemu, aby

0 wpół do piątej obudził dyrektora, śpiącego w jed­nym z gościnnych pokoi na pięterku wraz z księdzem proboszczem. Stary sługa, ulokowawszy gości i za­brawszy do oczyszczenia ich obuwie i odzież, zaspał rano i zbudzony dopiero zajeżdżającą pod ganek brycz­ką, nie zapalając światła wszedł na górkę z obuwiem

1 odzieżą gości i radykalnie zbudził pana dyrektora nadmieniając, że jest późno i że konie już czekają. Pan dyrektor w poczuciu obowiązku ubrał się jak naj- śpieszniej, zbiegł na dół i otulony burką wskoczył na bryczkę, po czym konie ruszyły. W drodze do stacji kolejowej stopniowo zaczęło się rozwidniać i na szosie spotykano wielu wieśniaków zdążających na nabożeń­stwo do kościoła. Wszyscy ci ludkowie z ogromną re- werencją pochylali głowy, składając pełne respektu pokłony przed dyrektorską mością. Kotarbiński uczuł się mile połechtany świadomością, że jego dyrektor­ska i aktorska osoba ma tyle uznania wśród ludu i że

_ _ nn

^ M i \\\ \ W \

In

sl 4j * * i/

Ifj&k

(S|pif »1f

i? p'jł«ł 1 f.45 . i. -r; ■ i,i1 \

' ! | ' V’! ' V

PS™ TW" km -^4 v

Stv,

2% w* i f|)

fj •'i* »*-' '

W


jego sława zajrzała nawet pod wiejską strzechę. Za­jechawszy na dw’orzec, przywołał funkcjonariusza kolei i oddając mu ręczną walizeczkę, polecił kupić sobie bilet drugiej klasy do Krakowa. Tu był niepomiernie, ale nad wyraz przyjemnie zdziwiony, że kolejarz nie tylko obnażył przed nim głowę, ale z najwyższym re­spektem cmoknął go w rękaw. Krocząc po peronie w oczekiwaniu na nadejście pociągu, odebrał od służą­cego kupiony bilet i usłyszał od tegoż dość oryginalne zdanie:

Druga klasa, proszę księdza proboszcza, to będzie z samego przodu, zaraz za lokomotywą.

Tu kochany dyrektor spojrzał na siebie stwierdzając z przerażeniem, że tkwi w kapłańskich szatach, i zde­tonowany powiedział:

A to osioł, ten stary Onufry, zamiast mnie księ­dza obudził!

Mam lekkie wyrzuty sumienia, że w moim szkicu charakteryzującym tego nieprzeciętnego artystę po­zwoliłem sobie może na zbyt śmiałe posługiwanie się żartem i — nie krzywdzącą zresztą — anegdotą. W każdym jednak razie muszę najbezstronniej stwier­dzić, że Józef Kotarbiński był człowiekiem wysokiej kultury, dużego wykształcenia, nieprzeciętnego osobi­stego wdzięku, a jako włodarz sceny krakowskiej w okresie swego sześcioletniego panowania wybitnie zasłużył się kulturze narodowej i z wszelką pewnością w historii teatru jego działalność i osoba zajmie nie­przeciętne, zaszczytne miejsce.

Nie mogę nie nadmienić, że w okresie ośmioletniego mojego pobytu w podwawelskim grodzie dane mi było spotkać, poznać i zbliżyć się do czterech młodych, bar­dzo wybitnych osobistości z mojego, świata, mniej więcej moich jednolatków. Byli to: Stefan Jaracz, Ju­liusz Osterwa, Józef Węgrzyn i Jerzy Leszczyński. Wszyscy oni w ciągu kilku lat wyraźnie przeskoczyli


mnie w hierarchii aktorskiej i wszyscy stanęli w pier­wszym szeregu współczesnych mi artystów teatru. Tu­taj także zetknąłem się po raz pierwszy z Leonem Schillerem, wybitnym człowiekiem teatru, reżyserem i teatrologiem w najistotniejszym tego słowa znacze­niu. W Krakowie również poznałem i szczerze zaprzy­jaźniłem się z Ryszardem Ordyńskim i Teofilem Trzcińskim, świetnymi znawcami i miłośnikami teatru w ogóle, doskonałymi reżyserami, którzy również w hi­storii teatru zajęli potem wybitne i całkiem zasłużone miejsca. Słowem: mój, że się tak wyrażę, okwit i po­czątki owocowania odbywały się wśród ludzi i w atmo­sferze prawdziwej, wielkiej sztuki.

Jak już wzmiankowałem w jednym z poprzednich rozdziałów, dwa największe przeżycia duchowe — ka­tastrofa i związane z nią, a zgoła nieoczekiwane szczę­ście — nawiedziły mnie również w tym grodzie, w związku zaś z nimi i tutaj także odbył się cudowny fakt mojego wewnętrznego błyskawicznego przeobra­żenia się w człowieka o silnej woli, głębokim poczuciu obowiązku i zdecydowanie poważnym, całkowicie mę­skim spojrzeniu na świat i życie. I dlatego właśnie owe osiem lat muszę uważać za najbogatszy i najciekawszy okres długiego mojego żywota; stąd też Kraków pozo­stał na zawsze dla mnie zaczarowaną krainą najbogat­szych wspomnień i najcenniejszych osiągnięć, zarówno w mojej pracy zawodowej, jak i w życiu w ogóle.

Wreszcie w Krakowie znalazłem sposobność pozna­nia jednego z najdziwaczniejszych i najbardziej indy­widualnych typków z gatunku dawnych aktorów pro­wincjonalnych. Mniemam nawet, że dla naukowca psy­chologa (a kto wie nawet, czy i nie dla psychiatry) czło­wiek, o którym chcę teraz mówić, byłby przebogatym materiałem do badań i ustaleń wielu naukowych hipo­tez i odkryć. Kolega P., człowiek pięćdziesięciosześcio- letni o z lekka zdeformowanej, łysiejącej czaszce, z du-


żyra wgłębieniem czoła ponad brwiami i z lekka wysta­jącymi kośćmi policzkowymi, długie lata spędził w tea­trach prowincjonalnych, grając (jak sam zresztą o tym mówił) z ogromnym powodzeniem role amantów i li­rycznych bohaterów. Poza tym miał podobno wprost fenomenalne, zawrotne powodzenie u płci pięknej (wia­domości te czerpię wyłącznie z własnych jego opowia­dań), choć jego statura, twarz i głowa zdawały się z lekka kolidować z jego opowiadaniami o sobie. Był to człowiek wyraźnie — jak na prowincjonalnego akto­ra owych czasów — inteligentny i posiadający sporo wiadomości z różnych dziedzin życia; był też niezwy­kle prawy i uczciwy, a kłamstwo było mu wręcz obce. Po długoletniej tułaczce w zespołach prowincjonal­nych, gdzie podobno grywał z olbrzymim sukcesem pierwszorzędne role, już w okresie lekkiej dekadencji i ciężkiej sytuacji finansowej przytulił się do teatru krakowskiego, gdzie zajmował stanowisko na pół admi­nistracyjne (inspektora sceny), dogrywając stale małe, drugoplanowe rólki. Była w nim kropla goryczy wła­ściwa człowiekowi, który już przeżył szczytny mo­ment swoich wzlotów artystycznych, a obecnie żyje tylko przeszłością, wspomnieniami i niedolą dnia dzi­siejszego.

Z natury był niezwykle gadatliwy i zawsze z po­czątkiem sezonu tj. w pierwszych dniach września, kiedy w teatrze zjawiał się kontyngent nowo zaanga­żowanej młodzieży, łapczywie żerował wśród niej, tzn. wybierał sobie upatrzoną ofiarę i dosłownie zamęczał ją opowiadaniem niesamowitych, wyraźnie kompromi­tujących jego inteligencję, wręcz absurdalnych wyda­rzeń. Miałem szczęście (podtrzymuję to określenie) na­zajutrz po zjawieniu się w teatrze wpaść w jego ra­miona, z których nie bez trudu, w sposób jednak zupełnie polubowny, pozostając w wyraźnie przyjaz­nych | nim stosunkach (mimo bardzo poważnej różnicy


wieku), potrafiłem się uwolnić. Pierwsze nasze spotka­nie od razu zdumiało mnie i kazało widzieć w starym aktorusie dawnej daty przebogaty typ dziwaka; kiedy przedstawiając się wymieniłem swoje nazwisko mó­wiąc: — Jestem Zelwerowicz — kolega P., swoistym gestem pocierając czoło dwoma palcami, odpowiedział: — Ho, ho, ho, wiem, znałem żandarma tego nazwi­ska.

Oczywiście byłem pewien, że w mojej rodzinie ni­gdy żadnego carskiego żandarma nie było, zrozumia­łem więc, że mój miły, starszy kolega fantazjuje z ja­kiegoś wewnętrznego nakazu, nie licząc się zgoła z rze­czywistością i narażając się nawet na pośmiewisko. Tym wystrzałem tak mnie jednak zainteresował, że w ciągu najbliższych tygodni spędziłem wiele wolnych godzin między próbą a wieczornym spektaklem w jego towarzystwie (ku obopólnemu naszemu zadowoleniu).

Siedząc na ławeczce na Plantach pod Drzewem Wol­ności, kolega P. zasypywał mnie całą masą najnie­prawdopodobniejszych opowiadań. Zacytuję kilka z nich, które uważam za najbardziej charakterystyczne.

W pewien majowy wieczór, idąc po spektaklu do domu, usłyszeliśmy w krzakach na Plantach czarowne trele słowicze. Kolega P. zatrzymał się, zdjął szeroko- skrzydły kapelusz, przybrał pozę najromantyczniejsze­go z Filonów i zapytał:

Ho, ho, ho, a czy wiesz, kolego, w jakiej pozycji znajduje się samiec, kiedy wyśpiewuje kantaty na cześć swojej najdroższej?!

Odpowiedziałem:

Jak to w jakiej? No oczywiście siedzi na ga­łązce!

Ho, ho, ho, nic podobnego! Wisi na gałązce za­wieszony na niej do góry nogami!

Omal nie parsknąłem śmiechem, ale spojrzawszy na mego interlokutora i widząc z jego twarzy, że najświę-


ciej wierzy w ścisłość swoich wiadomości z historii naturalnej i że całą duszą przeżywa wzniosły nastrój trelującego samczyka, w porę opamiętałem się, a po chwili w skupionym milczeniu poszliśmy dalej. In­nym znowu razem, przy wspólnej kolacji w knajpce, któryś z siedzących przy naszym stoliku kolegów za­mówił śledzia w oliwie. Kolega P. łapczywie podchwy­cił nasuwający się temat i wyrzekł:

Ho, ho, ho, a czy wiecie, koledzy, że w Holandii (sam to zresztą widziałem) starzy rybacy mają treso­wane śledzie, które łażą za nimi jak u nas psy albo koty. Otóż gdy któregoś razu pewien stary rybak prze­chodził z włóczącym się za nim śledziem przez dziu­rawy mostek, śledź wpadł do wody i utonął!

Tu już nie wytrzymałem i przy akompaniamencie całego stolika wybuchnąłem serdecznym śmiechem. Kolega P. z lekka się nadąsał i mruknął:

Oj, młodzi, młodzi, co wy możecie wiedzieć o dzi­wach przyrody.

I jeszcze jedna, równie nieprawdopodobna historyj­ka. Któregoś dnia szliśmy w licznym gronie przez Kra­kowski Rynek. Kolega P. z najwyższym entuzjazmem opowiadał nam o niebywałych swoich sukcesach, jakie odniósł w czasie gościny polskiego teatru w ówczesnej stolicy Rosji Petersburgu, gdzie podobno, jak sam utrzymywał, dzielił powodzenie z Heleną Modrzejew­ską (która w rzeczywistości nigdy w życiu w Peters­burgu nie była):

Przechodzę sobie po spektaklu przez Newski Pro­spekt, kiedy nagle mija mnie kawalkada pędzących Kozaków, a za nią sanki z siedzącym w nich broda­tym dygnitarzem w jeneralskim uniformie. Osoba ta podnosi się władczo, kładzie rękę na ramieniu woźni­cy i mówi: „Halt!”, a do mnie: „Puchała, ja tiebie zna- ju! ja tiebie znaju!” I znowu do woźnicy: „Wio!”

Idąc dalej po linii humoru, trudno mi nie wspomnieć


o Zielonym Baloniku, tym wyjątkowym, a głęboko artystycznym tworze, który w kronikach kulturalnego życia Krakowa zapisał się tzw. złotymi zgłoskami i bez mała aż do dnia dzisiejszego przechował się w głębo­kiej tradycji. Na ulicy Floriańskiej w cukierni Jana Michalika, zwanej nie bez racji Jamą Michalikową, gdzie przy tradycyjnej czarnej kawie gromadziły się liczne rzesze najtypowszych przedstawicieli Młodej Polski, reprezentujących wszystkie gałęzie sztuki, a więc literatów, muzyków, plastyków, aktorów i dzien­nikarzy, urodziło się coś, co w owej epoce nazywano „kabaretem”. Po paru miesiącach ta forma raczej bez- planowej zabawy kilkunastu „wtajemniczonych” prze­rodziła się w znakomitą imprezę artystyczną (o cha­rakterze zamkniętym, dostępną wyłącznie dla ludzi zaproszonych ze świata artystycznego i miejscowej burżuazji) i zasłynęła na całą Polskę jako niezwykle oryginalna, śmiała, pełna jadowitej satyry na kołtu­nerię i snobizm forma literackiego widowiska. Promo­torami i głównymi działaczami Zielonego Balonika (tak w sensie literackim, jak i wychowawczym) byli: mło­dy lekarz Tadeusz Żeleński (przyszły nasz wielki Boy), Teofil Trzciński, Kazimierz Sichulski (jeden z najzdol­niejszych młodych malarzy), Kasper Żelechowski i Sta- sinek Sierosławski.

Zielony Balonik dawał swoje reprezentacje raz w ty­godniu, późnym wieczorem, i nocą z soboty na niedzie­lę. Po teatrze gromadzono się w Michalikowej Jamie i — po wysłuchaniu wręcz rewelacyjnego, za każdym razem aktualnego programu w atmosferze najwyższe­go rozbawienia — pozostawano aż do białego rana, przy nieskończonej ilości czarnych kaw, niezwykle suto zakrapianych alkoholem. Balonik miał tak za­wrotne powodzenie, a pojemność Michalikowej Jamy była tak niewielka (mogła pomieścić w największym tłoku nie więcej niż sto osób), że gdyby pokazy odby­


wały się w największej z istniejących na terenie Kra­kowa sal, to byłyby co sobotę z całą pewnością wy­pełnione aż do ostatniego miejsca. Poczciwe łyki (któ­rych niemiłosiernie tam wyszydzano i którzy byli pod­stawowym tematem satyry) formalnie zabijały się, aby dostąpić zaszczytu znalezienia się w Michalikowej Ja­mie. Zielony Balonik trwał niedługo i jak zgoła nagle zabłysnął, tak też równie nagle zgasł, pozostawiając jednak po sobie trwałe ślady i stanowiąc jeden z arcy- ciekawych dokumentów kulturalnego życia podwawel­skiego grodu.

Również w Krakowie odnalazłem w sobie początki wyraźnych zainteresowań pedagogicznych. Tak się ja­koś dziwnie złożyło, że wielu moich rówieśników, a niekiedy i starszych, już raczej dojrzałych aktorów konferowało ze mną i zasięgało mojej rady (o dziwo!) w sprawach związanych z ciekawszymi problemami opracowywanych przez nich ról. W cichości ducha my­ślę, że to aureola wyższego wykształcenia, która mi towarzyszyła przy moim zjawieniu się w teatrze kra­kowskim, dała początek temu ze wszech miar arcy- dziwnemu zaufaniu i powoli stugębną famą wyszła z murów teatru i rozbiegła się po mieście. Już w koń­cu pierwszego sezonu mojej krakowskiej ośmiolatki miałem wiele nieźle płatnych ofert na lekcje recytacji i gry scenicznej. Zasmakowałem w tym bardzo (nie ze względów materialnych oczywiście), a to znowu z kolei rzeczy zrodziło we mnie ambicje reżyserskie i — w stopniowo wzrastającej progresji — marzenia kierowania własnym teatrem. Od początku trzeciego roku pracy w Teatrze im. Juliusza Słowackiego byłem na etacie aktora i reżysera i miałem znaczną ilość nie­zgorszych rezultatów w tej arcyciekawej formie pracy teatralnej. Na krakowskiej również scenie dane mi było już w czwartym roku mojego na niej pobytu za­grać pierwszą wielką dramatyczną rolę i po raz pierw­


szy zaznać cierpień i rozkoszy tworzenia pełnowarto­ściowego, żywego, współczesnego człowieka; działo się to we wspomnianej sztuce ukochanego mojego autora, Czechowa. Dyrektor Kotarbiński zaryzykował powie­rzenie mi tytułowej roli w sztuce pt. „Wujaszek Wa­nia”. Wieczór premiery był w mojej karierze wydarze­niem epokowym. Nieszczęśliwy, beznadziejnie zako­chany w swojej kuzynce, poczciwy, zapracowany Wu­jaszek Wania obudził we mnie wszystkie doznane tę­sknoty i cierpienia, jakie przeżywałem w najwcześniej­szej młodości (w dzieciństwie nieledwie), a których refleks utajony w najgłębszych zakamarkach mojej duszy wciąż jeszcze istniał. Słowem, grając Wujaszka Wanię grałem niejako siebie i dzięki temu właśnie po­nad wszelką wątpliwość osiągnąłem najpełniejsze po­wodzenie w tej trudnej i psychologicznie skompliko­wanej roli. Wujaszek Wania właściwie wyprowadził mnie na szerokie i czyste wody, po których wartko już popłynęło moje aktorstwo. Wielką pomocą był dla mnie fakt, że jednocześnie reżyserowałem tę sztukę, a tym samym mogłem w pełni realizować moją kon­cepcję w ustawianiu ról zarówno moich partnerów, jak i swojej własnej. Muszę stwierdzić, że pomyślne wykonanie tego zadania niezmiernie ułatwiła mi wspa­niała moja partnerka, grająca rolę Heleny, w nieda­lekiej przyszłości wielka Stanisława Wysocka.

Kończąc z okresem krakowskim, chcę stwierdzić, że wedle osobistego mego przekonania dopiero od chwili zagrania tej roli stałem się prawdziwym aktorem.


Znowu Łódź, miasto dymiących kominów i wielkich moich ambicji dyrektorskich

Łódź od dość dawna miała dobrą tra­dycję w sensie posiadania przyzwoitego teatru drama­tycznego. To raczej typowo niemieckie środowisko wielkiego kapitału miało jednak — i nie tyle może wśród przemysłowców, ile wśród administracji, dyrek­torów i inżynierów — liczny zastęp aktywnych Pola­ków, którzy usiłowali przeciwstawić się zarówno rusy- fikatorskim tendencjom carskiego reżimu, jak i wy­raźnej supremacji elementu niemieckiego. To grono ludzi dobrej woli, usposobionych patriotycznie i rozu­miejących, jak poważną rolę w tak dziwacznej sy­tuacji polityczno-narodowościowej może odegrać ideo­wo prowadzony teatr, zawiązało się w tzw. Towarzy­stwo Teatralne, mające dwa aspekty: wydajną pomoc materialną i czułą opiekę nad artystycznym i społecz­nym poziomem imprezy, a więc nad repertuarem, do­borem zespołu i osobą kierownika.

Z całkowicie nie znanych mi powodów prezydium te­go Towarzystwa zwróciło się listownie do mnie, propo­nując mi na przeciąg dwóch lat ni mniej, ni więcej, tylko prowadzenie teatru łódzkiego. Zaskoczony, ale oczywiście niezmiernie mile połechtany tą ofertą, spa­dającą mi z nieba, i to właśnie w momencie, kiedy moje najśmielsze marzenia wybiegały w tym właśnie kierunku, znalazłem dwa dni wolne od zajęć w teatrze i pełen niewysłowionej dumy, już widząc się w roli


pana dyrektora”, pojechałem do Łodzi. Po dwóch dniach wróciłem do Krakowa z kontraktem, który mnie, dyrektorowi teatru łódzkiego, na bardzo po­myślnych warunkach finansowych oddawał w dzierżawą stary budynek teatralny, znany pod nazwą „Victoria”. Byłem tak oszołomiony tym awansem, a jednocześnie nagłym — jak gdyby przy pomocy jakiejś dobrej wróżki — urzeczywistnieniem wyśnionych moich ambi­cji, że zawiadomiwszy dyrektora Solskiego o swoim ustąpieniu z jego zespołu z początkiem następnego se­zonu, z najwyższą energią zabrałem się do układania repertuaru oraz tworzenia rozumnie i celowo pomy­ślanego zespołu artystycznego. I tu znowu cud! Naj­szczerzej mówię, że do dziś dnia nie umiałbym odpo­wiedzieć, czemu należało przypisać to dziwne, wręcz ryzykowne zaufanie, jakim obdarzali mnie, właściwie gołowąsa (miałem wówczas dwadzieścia osiem lat), moi koledzy, i to nie tylko młodzież, ale nawet zde­cydowanie dojrzali, wyrobieni aktorzy, posiadający notabene stałą i to dobrą zarówno artystycznie, jak i materialnie sytuację w teatrze krakowskim. Do koń­ca lipca miałem gotowiusieńki dwudziestokilkoosobo- wy zespół, z wszelką pewnością najlepszy i najaktyw­niejszy ze wszystkich prowincjonalnych teatrów wszy­stkich trzech zaborów. A więc wśród niewiast były takie nazwiska: Maria Dąbrowska, doskonała, dojrzała aktorka charakterystyczna, Zofia Wierzejska (wielki talent, jedna z najznakomitszych aktorek charaktery­stycznych), Alina Gryficz-Mielewska, Wanda Osterwi- na, Halina Starska, Iza Kozłowska i cały szereg in­nych, a z mężczyzn — Andrzej Mielewski (jeden | czołowych aktorów teatru krakowskiego), Leonard Bończa-Stępiński, Kazimierz Junosza-Stępowski, Wła­dysław Grabowski, Stefan Jaracz, Bolesław Rosłan, niżej podpisany i wielu, wielu innych.

Największą moją ambicją i głównym zadaniem było

i a i hhhbh WtSBMMk \ \W \ V'v

i


stworzenie teatru, specjalnie obsługującego klasę ro­botniczą. Łódź, to największe na naszych ziemiach centrum przemysłowe, skupiające ponad trzysta tysię­cy robotników, była wymarzonym terenem dla tego rodzaju imprezy teatralnej. Już w drugim miesiącu mojej dyrekcji (w końcu października) rozpocząłem stały cykl sobotnich i niedzielnych widowisk popołud­niowych (poprzedzanych zwięzłym wprowadzeniem, omawiającym danego autora i jego dzieło), po najniż­szych, najzupełniej dla proletariatu dostępnych cenach. Organizacje pepesowskie zajęły się rozprowadzaniem biletów i dostarczaniem prelegentów (wśród których najczęściej ja sam się znajdowałem). Widowiska te zyskały sobie najwyższą popularność i spotkały się z olbrzymim uznaniem całej postępowej opinii miasta. W repertuarze znalazły się takie utwory, jak: „Fanta- zy” i „Ksiądz Marek” Słowackiego, „Wesele” (po raz pierwszy na terenie Kongresówki bez żadnych skre­śleń), „Sędziowie” Wyspiańskiego, „Ponad siły” Bjo- ernsona, „Pan Jowialski" i „Damy i huzary” Fredry, „Nadzieja” Heijermannsa i wiele innych wartościo­wych pozycji repertuarowych. Powodzeniu artystycz­nemu towarzyszyły w równej mierze sukcesy mate­rialne. Poważna pożyczka, jaką zaciągnąłem na zorga­nizowanie zespołu, zakup kostiumów, sporządzenie de­koracji itp., zaczęła się wyraźnie amortyzować, tak że w połowie sezonu mogłem podnieść gażę wielu skro­mniej uposażonym kolegom. Toteż entuzjazm, zapał do pracy, czyli to, co w teatrze nazywamy atmosferą, a co właściwie jest czynnikiem decydującym — miało najwyższy, prawie idealny poziom.

W ogóle najbezstronniej muszę stwierdzić, że —

o ile chodzi o pozytywne rezultaty mojej pracy w tea­trze — ten okres mojej łódzkiej dyrekcji był bez­sprzecznie najbardziej płodnym okresem w ciągu mo­jej długoletniej wędrówki po scenach polskich. I gdy­


bym nie bał się, że będę pomówiony o zarozumiałość, to nie zawahałbym się stwierdzić, że był to może na­wet okres o nieprzemijającym znaczeniu, zasłużenie godzien zanotowania w historii teatru, a już co naj­mniej w dziejach sceny łódzkiej.

Niestety, tak pięknie rozpoczęty sezon u samego je­go końca (w ostatnich dniach kwietnia) zakończył się żywiołową katastrofą, która obróciła w perzynę cały tak misternie budowany gmach. Mieliśmy właśnie z całym teatrem wyjechać w najbliższych dniach na okres wielkiego postu do Petersburga. Wszyscy cieszy­liśmy się niewymownie na tę ciekawą, może nawet trochę ryzykowną, ale mocno frapującą podróż do sto­licy carskiej Rosji, gdzie zresztą od wielu już lat pol­skie zespoły teatralne zbierały laury i pokaźną go­tówkę. I oto w noc przed wyjazdem teatr „Victoria” z nie wyjaśnionej do dziś przyczyny spłonął doszczęt­nie, a że w myśl mojej przysłowiowej lekkomyślności i niedoceniania pieniądza cały majątek, kompletny inwentarz był nie zaasekurowany — pozostałem więc bez warsztatu pracy, bez kostiumów, dekoracji i re­kwizytów... notabene z poważnym zadłużeniem.

Przy sposobności trudno mi nie zaznaczyć, że w ca­łym życiu byłem wyraźnie związany z żywiołem ognia.

Kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem, pamiętam, jak spędzając wakacje na wsi, w Klukówku, lubiłem bardzo słuchać mądrych gawęd i wypowiedzi rozum­nego, choć niewykształconego i prostego owczarza zna­chora, Michała. Mówił mi on na przykład, że często zdarzają się ludzie opanowani przez jakiś żywioł, przy­wiązani do ognia czy wody. Żywioł towarzyszy im przez całe życie, prześladując stale, i w końcu wchła­nia ich w siebie. Jeżeli więc poczciwy Michał miał rację, to ja w takim razie zginę w ogniu, w jakimś wiel­kim, katastrofalnym pożarze. Na razie jednak nie opar­te na żadnych naukowych przesłankach, a jedynie wy­


snuwane z głębokiej intuicji i z bezpośredniego obco­wania z przyrodą teoryjki starego owczarza sprawdza­ją się w stu procentach. Nie znam bowiem człowieka, który by tylekroć razy co ja ulegał bezpośrednio klęsce pożaru. Zaczęło się od najwcześniejszego dzie­ciństwa. Kiedy miałem półtora roku (oczywiście wszy­stkie te wiadomości czerpię z opowiadań matki i do­mowników, a nie z własnej pamięci), rodzice moi mieszkali pod Chełmem o dwa kilometry od miasta, na skraju olbrzymich lasów państwowych, w samot­nie stojącym domu, należącym do niemieckiego kolo­nisty. Pół domu zajmowali moi rodzice, a drugą po­łowę rodzina gospodarzy. Dookoła na przestrzeni kilku kilometrów nie było ani wsi, ani żadnego osiedla, ani nawet chałupy. Któregoś listopadowego wieczoru ojciec mój powrócił z kilkudniowej męczącej podróży służbo­wej po całym powiecie. Tej właśnie nocy wybuchł u nas gwałtowny pożar (jak się potem okazało z pod­palenia, na tle nieporozumień materialnych wśród ro­dziny gospodarzy), który doszczętnie strawił dom mieszkalny i budynki gospodarskie. Między innymi spaliły się na węgiel dwa wspaniałe rasowe ogiery (należące do mojego ojca, zamiłowanego koniarza), a w ostatniej zaledwie chwili zdołano ocalić z płoną­cego domu rodzinę gospodarzy, moją matkę i mnie, którego zawinięto w ojcowskie futro i umieszczono następnie w rowie przy szosie, na skraju której stał nasz dom.

Nawet dzisiaj, po siedemdziesięciu pięciu latach od dnia faktycznego pożaru, widzę najdokładniej palący się dach, trzaskające i zawalające się krokwie, i bu­chające snopy iskier (padał mokry śnieg). Obok mnie stoi naftowa lampa, pudełko z włóczkami, dwa krze­sła, a pod jednym z nich siedzi kaczka z osmalonym pierzem. Ten obraz widzę tak realnie, tak dokładnie, że mógłbym przysiąc, iż w nim uczestniczyłem, pod-


czas gdy w rzeczywistości powstał on i zapadł w moją pamięć pod wpływem wielokrotnie powtarzanych, peł­nych wzruszającej prawdy opowiadań moich rodziców czy domowników. Bywa tak często, że pewne fakty z życia wczesnego dzieciństwa bierzemy za swoje oso­biste przeżycia, podczas gdy są to płody relacji i opo­wiadań, podawanych przez ludzi dorosłych.

Dość powiedzieć, że na przestrzeni czteroletniego mojego dyrektorstwa aż trzy razy płonął budynek, w którym mieścił się mój teatr, a pożar Rozmaitości wybuchł oczywiście w momencie, gdy znajdowałem się w gmachu teatru, załatwiając jakąś sprawę w kance­larii teatralnej. Stąd powstała szeroko w sferach teatralnych rozgałęziona opinia, że moja obecność w teatrze grozi zawsze niebezpieczeństwem pożaru. W związku | tym po pożarze Teatru Rozmaitości byłem nawet wzywany na przesłuchanie do policji, w czasie którego pan komisarz, choć bardzo oględnie i bardzo z daleka, usiłował widzieć we mnie psychopatę, do­tkniętego manią podpalania. Nawet dzisiaj zasłyszany sygnał syreny strażackiej budzi we mnie dziwne i- wręcz swoiste podniecenie, i gdyby nie moje kalec­two, na pewno biegłbym za strażą pożarną, aby przy­najmniej sycić wzrok widokiem szalejącego, wspania­łego zresztą żywiołu. I jeszcze jeden drobny przykład. Będąc przed siedmiu laty tylko cztery tygodnie na ku­racji w znanym uzdrowisku Świeradów, byłem świad­kiem dwóch poważnych pożarów w miejscowości, w której, jak mi opowiadali miejscowi obywatele, od dziewięciu lat nie było wypadku z ogniem.

A teraz wrócę do Łodzi i zdam dokładne sprawo­zdanie z pożaru, jaki doszczętnie strawił Teatr „Vic­toria”.

Będąc w wielkiej depresji duchowej po tragicznej śmierci mojej żony, cierpiałem na bezsenność. Po przedstawieniu, chcąc wywołać umożliwiające mi za-


śniecie szczytowe zmęczenie, musiałem odbywać dłu­gie spacery piesze. Tego wieczora (a było to, jak już wspominałem, w przeddzień naszej wyprawy arty­stycznej do Petersburga) po skończonym przedstawie­niu, po zgaszeniu świateł i pozamykaniu wszystkich drzwi (a robiłem to zawsze osobiście), pozostawiwszy jedynie rekwizytora i jego pomocnika, zajętych pako­waniem rekwizytów w lokalu pod sceną — wyszedłem na spacer. Jak wiadomo, Łódź posiada właściwie jedną tylko pryncypalną ulicę Piotrkowską, ciągnącą się na przestrzeni pięciu i pół kilometra od tzw. Bałut (przed­mieście) aż do początku szosy Pabianickiej. Poszedłem w kierunku Bałut i kiedy w drodze powrotnej zna­lazłem się mniej więcej na połowie trasy między Ba­łutami i Teatrem „Victoria”, usłyszałem za sobą pę­dzącą i wyprzedzającą mnie ochotniczą straż pożarną.

Jak zwykle podniecony świadomością pożaru mo­mentalnie otrząsnąłem się z krańcowego zmęczenia i pobiegłem za pędzącym taborem strażackim. Po chwi­li zauważyłem, że wozy zatrzymały się i skręciwszy, wjechały w podwórze hotelu „Victoria”. Od razu zro­zumiałem, że pali się mój teatr. Wydatnie przyśpie­szyłem kroku i po paru minutach wbiegłem na długie, wąskie podwóreczko, w szczytowej stronie którego stał właśnie stary budynek teatralny. Topografia wyglą­dała wręcz fatalnie: budynek teatru, umieszczony, jak mówiłem, w końcu wąskiego podwórka, nie miał żad­nego absolutnie dojazdu, w razie więc ognia, jak w tej właśnie chwili, miał dostęp jedynie od frontu. Całe podwórze wypełnione było kłębami gryzącego dymu, który wydobywał się z otworów w suterenach gma­chu. I słychać było jedynie złowieszczy, tak dokładnie znany mi hałas, syk i trzask, jaki wydaje szalejący żywioł. Oddział straży ochotniczej stał bezradnie, cze­kając na przybycie komendanta. Uderzyła mnie strasz­na myśl, że wewnątrz płonącego gmachu mogą się


znajdować ludzie i że moim obowiązkiem jest ratować nieszczęśliwców. Teatr miał z jednej strony drewnia­ną, skleconą z łat przybudówkę, wypełnioną meblami i wszelkiego rodzaju akcesoriami teatralnymi i stano­wiącą jedyne wejście na scenę i za kulisy. Wychodząc z teatru własnoręcznie zamknąłem te drzwi na kłódkę i klucz zaniosłem do mojego pokoju, w mieszczącym się na tejże posesji hotelu „Victoria”, którego okno wychodziło właśnie na owo nieszczęsne podwórko.

W tym właśnie momencie wjechała na ciasne po­dwórko miejska straż ogniowa; większą część jej człon­ków znałem osobiście, gdyż odbywali oni dyżury służ­bowe w czasie przedstawień. Starszy sierżant, Tomasz Fil, ogromnego wzrostu chłopisko spod Łowicza, pod­biegł do mnie z pochodnią w ręku i zapytał, czy tam są ludzie. Odpowiedziałem: — Możliwe. — Fil i kilku jeszcze strażaków podparło drzwi barami i zaczęło je wyważać. Słabe deski rychło ustąpiły i w wyważonych drzwiach pokazał się ku naszemu przerażeniu w stanie na pół przytomnym ze strachu pomocnik rekwizytora, który na moje pytanie: — A gdzie Józio? — (rekwizy- tor), zmatowiałym od dymu głosem wycharczał: — Pakował pod sceną. — Fil nie tracąc zimnej krwi od­dał na pół żywego pomocnika rekwizytora w ręce strażaków, którzy zanieśli go pod stojącą na środku podwórza pompę i tam zaczęli go trzeźwić, sam zaś włożył w usta chustkę, krzyknąwszy mi przedtem: — Prowadź, dyrektor! — wepchnąwszy mnie do szczelnie wypełnionego gryzącym dymem schowka na meble, położył lewą rękę na moim ramieniu, trzymając we wzniesionej prawicy płonącą naftową pochodnię. Dym był tak gęsty, że buchające światło pochodni wydało mi się z półmetrowego dystansu słabiutkim migocącym światłem zapałki; miałem przy tym wrażenie, że po raz ostatni udało mi się zaczerpnąć wypełnionego dymem powietrza, a z oczu popłynęły mi gęste łzy. Przez

/ ' V \ \ \ \ \ M

, / * \\\ \ \ \ \


chwilę walczyłem z poczuciem obowiązku. Instynkt samozachowawczy i paniczny lęk kazały mi na gwałt wycofać się z niebezpieczeństwa, z drugiej zaś strony poczucie obowiązku i świadomość, że może da się jesz­cze uratować życie jednego z moich pracowników, któ­rego zresztą bardzo lubiłem, i że to zależy wyłącznie ode mnie — walczyły we mnie przez chwilę. Na szczę­ście przemogło to drugie i ten moment decyzji był niezawodnie najwyższym bohaterstwem, na jakie się w długim swoim życiu kiedykolwiek potrafiłem zdobyć.

Szedłem z wyciągniętymi przed siebie rękami, po­pychany przez sierżanta, i po chwili namacałem drzwi prowadzące do ciasnego korytarzyka już w samym gmachu, z którego po prawej stronie wchodziło się na scenę; po lewej po schodkach było wejście do miesz­czącej się na półpiętrze kancelarii, a wprost po scho­dach — do garderób i innych pomieszczeń, znajdują­cych się w suterenie. Tu już ogarnęło mnie olbrzymie gorąco i dał się słyszeć wyraźnie spod sceny zbliżający się złowróżbny trzask i syk niszczącego po drodze wszystko, groźnego żywiołu. Siły opuściły mnie, osu­nąłem się na kolana i czułem, że tracę przytomność. Ostatni błysk świadomości, ostatni odruch silnej woli kazał mi za wszelką cenę przemóc ten stan omdlenia, podnieść się z klęczek, uchwycić się obiema rękami za klamkę prowadzących na scenę drzwi, wysunąć przed siebie wciąż nieustraszenie idącego naprzód sierżanta i szepnąć mu do ucha ostatkiem słabnącego głosu; — Na dół, potem na prawo i pierwsze drzwi na lewo. — Drżące światełko pochodni zniknęło sprzed moich oczu i postać sierżanta zakryły kłęby dymu, a dźwięk jego stóp, schodzących po kamiennych stopniach, całkowi­cie zagłuszył niesamowity ryk i wycie niszczącego, władczego ognia. Jak oszalały błyskawicznym ruchem wycofałem się do korytarza i, namacawszy pokrwawio­nymi rękami otwarte drzwi od przybudówki, wypad­


łem na teren, który przed trzema minutami wydal mi się nie do przebycia, a w tej chwili zrobił wrażenie idyllicznej podgórskiej miejscowości o cudownym ożywczym powietrzu. Stamtąd już bez większego wy­siłku dobrnąłem do drzwi wychodzących na podwórko, gdzie tłumnie zgromadzeni strażacy chwycili mnie na pół omdlałego pod ręce, usadowili na jakichś schod­kach i poczęli trzeźwić zimną wodą studzienną. Zna­lazł się również i sanitariusz, który podstawił mi pod nos flaszeczkę z eterem, a do ust wlał jakoweś trzeź- wiąco-orzeźwiające krople.

I teraz właśnie nadszedł moment najtragiczniejszy. Zaległo głuche milczenie, wypełnione pełnym trwogi oczekiwaniem, czy sierżant potrafi uratować nieszczę­śliwego Józia i czy sam nie padnie ofiarą swego obo­wiązku. I oto po chwili dostrzegliśmy migające świa­tełko pochodni i zbliżającego się ku nam w lśniącym hełmie sierżanta, niosącego na rękach jak złamaną zapałkę ciało nieprzytomnego rekwizytora. (Józio był wybitnie małego wzrostu i mimo swoich dwudziestu trzech lat z postawy i twarzy wyglądał na siedemna­stoletniego chłopca). Na szczęście okazało się, że de­likwent uległ tylko zaczadzeniu i lekkiemu powierz­chownemu oparzeniu dolnych kończyn. Otrzeźwionego odwieziono do szpitala, z którego wyszedł po tygodniu całkowicie zdrów i jedynie chrypliwy mat w głosie przez parę miesięcy kazał mu mówić drażniącym szep­tem.

Nazajutrz Tomasz Fil opowiadał mi szczegóły swo­jego bohaterstwa (za które otrzymał srebrny medal). Zszedłszy ze schodów zwrócił się na prawo do pod- scenia, gdzie już drogę zagradzały mu węże płomieni. Zdołał tylko wysunąć nogę i prawą ręką namacał klam­kę drzwi od rekwizytorni, które otworzył ostatnim wysiłkiem. Tam namacał nogą leżące ciało nieprzy­tomnego Józia. I tylko dzięki drobnej i mało ważącej


jego figurze potrafił, ująwszy go za kark, wynieść chłopca z płonącej izdebki, wziąć go na ręce i dosłow­nie w ostatniej chwili uciec przed ogarniającym go już ogniem. Moja radość, że pożar, który rujnuje mnie materialnie (jak mówiłem, nic nie było zaasekuro- wane), pozbawia warsztatu pracy i przekreśla piękny dorobek całego sezonu, ale nie pociąga za sobą żadnej ofiary w ludziach, była tak żywiołowa, tak przeogrom­na, że czułem się wyraźnie szczęśliwy i już z pełnym humorem dowcipkowałem z moimi kolegami, których liczna gromada zbiegła się na wieść o pożarze, aby opłakiwać stratę swoich osiągnięć i pożegnać krzepiącą nas wszystkich radosną nadzieję pięknej wyprawy ar­tystycznej do Petersburga. Trwałem na miejscu do momentu całkowitego dogasania zgliszcz i kiedy o go­dzinie ósmej rano podano do Komendy Straży Pożar­nej telefoniczną wiadomość, że w tej chwili wybuchł groźny pożar w składzie materiałów budowlanych przy ulicy Sienkiewicza — załadowałem się w nerwowym pośpiechu na wóz strażacki z całą jego obsługą i po­jechałem do pożaru, na którym „działałem” aż do dwu­nastej w południe. I wtedy dopiero, całkowicie wy­czerpany fizycznie i nerwowo, uświadomiłem sobie całą grozę katastrofy, jaka mnie i moich kolegów na­wiedziła, i straszną otchłań najbliższej przyszłości. W tym stanie wpadłem w długotrwałą depresję i po­grążyłem się w dwudziestogodzinny nieprzerwany cho­robliwy sen, z którego dopiero wyciągnęła mnie fa­chowa pomoc lekarska, wezwana przez zaniepokojo­nych kolegów.

Po otrząśnięciu się z pierwszego wrażenia klęski, po­stanowiliśmy ratować się dorywczo wyjazdem na pro­wincję (po całej Kongresówce) przede wszystkim z „Weselem” Wyspiańskiego. To dwumiesięczne tour­née miało olbrzymi sukces moralny i nie mniejsze powodzenie finansowe. W ten sposób mogłem wypła-


*>#yplxi!î ' imiGÏS

4Étt(14Ff^ ^V*v<M

¿a Mi- » ~ ufĘ

190*•Ül%»f fV9’Bl^jlfplj.^’»5 jjp09 H Jjj Jp¿4ltyánl*~l|

SVwM • *-*CSÍ<f?*yśpy'? 79>w ét*t* ‘Vt>* 4*^

j { 5» J: ; / *'■'*;■■. IT» > " — (fcKv.5.% :?»'ï,^'- T-lL ■«•JTF '*.>■• .' < ’ ■*. 'f * > v »

* » * * « A »■»*.» » -. t* j» » »** »»' ♦ » >»«»*..<' -.■ . . r " ■> »


cić się moim kolegom z kontraktowych zobowiązań do końca sezonu tj. do końca sierpnia. No ale co da­lej? Towarzystwo Teatralne za wszelką cenę chciało utrzymać mnie na stanowisku dyrektora teatru łódz­kiego i ofiarowało wydajną pomoc materialną na prze­robienie na teatr obszernej hali fabrycznej przy ulicy Cegielnianej. Prawie cały zespół wyraził życzenie, aby prowadzić teatr dalej, i zobowiązał się współpracować ze mną w tym samym składzie (z minimalnymi zmia­nami). Jak się później okazało (mądry Polak po szko­dzie), najniepotrzebniej dałem się skusić tym propo­zycjom i postanowiłem prowadzić teatr dalej, w tym bezonie w warunkach o wiele cięższych, bo z olbrzy­mim zadłużeniem i w bardzo niewygodnym lokalu, położonym w nie najlepszym punkcie miasta. Entu­zjazm i gorąca atmosfera pracy nie osłabła i pierwsze miesiące dały rezultat pozytywny i artystycznie, i fi­nansowo. Niestety sumy niezbędne dla pokrycia dłu­gów przerastały nasze możliwości budżetowe i nie­bawem zaczęła nam grozić wyraźna katastrofa. Chcąc się ratować postanowiliśmy pojechać do Warszawy i na ad hoc przerobionej scenie w gmachu Filharmonii dać dziesięć przedstawień „Klątwy” Wyspiańskiego. W kłopotliwej tej imprezie przezwyciężyliśmy wszy­stkie trudności i w stolicy osiągnęliśmy wprost feno­menalny, niebywały sukces. Ale była to chwilowa tyl­ko pomoc i doraźny ratunek. Sytuacja finansowa — mimo wytężonej pracy i szeregu gościnnych występów (Irena Solska, Wanda Siemaszkowa itd.) — wyglądała coraz groźniej. I oto znowu w kwietniu obudzono mnie w nocy z głuchego snu (a mieszkałem w pokoiku w bocznej oficynie przy teatrze) rozpaczliwymi krzy­kami, że pali się teatr. Wyskoczyłem w bieliźnie i uj­rzałem kłęby dymu i ogniste węże obejmujące całą scenę. Rozpacz moja zamieniła się w kamienny spokój: zrozumiałem, że jestem ostatecznie zrujnowany i o kon-

\ \<|


tynuowaniu pracy na terenie Łodzi nie może być mo­wy. Jakkolwiek budynek spłonął tylko w połowie i część inwentarza ocalała, to jednak — gdyby nawet Towarzystwo Teatralne miało możliwość przyjścia mi z pomocą i odrestaurowania lokalu — trzeba by na to najmniej trzech miesięcy. Pozostawałoby znowu do­raźne włóczenie się po prowincji z zespołem koncer­towym, zerwanie umów z kolegami i beznadziejne, groźne pytanie: co dalej?

W tym czasie w Warszawie, w dziwacznym lokalu przy ulicy Bielańskiej numer pięć, zawiązała się spół­ka celem prowadzenia teatru operowo-dramatycznego. Kierownictwo działu dramatu spoczywało w rękach Franciszka Rychłowskiego, który skwapliwie zwrócił się do mnie z konkretną propozycją, abym z całym prawie zespołem teatru łódzkiego zaangażował się do jego imprezy, działającej pod firmą Teatr Zjednoczony, obejmując stanowisko aktora i głównego reżysera. Nie mając żadnego wyboru, zgodziłem się i z całym zapa­łem (i zastrzykiem nowej energii) zabrałem się do dzieła. Rozpoczęliśmy sezon „Irydionem” Krasińskiego, który cieszył się dużym powodzeniem i, jak mówiono ogólnie, był rodzajem dopingu dla wspaniałego teatru Rozmaitości, 1 którym postępowa krytyka zaczęła nas chlubnie porównywać, podnosząc nasze wielkie ambicje repertuarowe i solidność wykonania. Drugą premierą było grane po raz pierwszy w stolicy bez żadnych skre­śleń „Wesele” Wyspiańskiego. Tu sukces był wręcz za­wrotny. Wyraźnie kulejący dział opery (nie dość energicznie i niefachowo prowadzony) przez dłuższy czas pokrywał swoje pokaźne niedobory kasowym powodze­niem „Wesela”. Potem poszło szekspirowskie „Ugłaska­nie sekutnicy”, a potem kapitalna satyra obyczajowa.

Jednakże interesy przedsiębiorstwa — głównie z po­wodu kulejącej opery — zaczęły się wyraźnie chwiać i w końcu czerwca Teatr Zjednoczony oficjalnie prze­


stał istnieć. Zbliżało się lato, pozostawałem bez pracy, a moje dzieci, które dotąd włóczyłem ze sobą i do Łodzi, i do Warszawy (przeważnie w okropnych wa­runkach mieszkaniowych i przy restauracyjnym od­żywianiu) — zaczęły wyraźnie wątleć i za poradą le­karzy należało na okres letni zawieźć je nad morze.

Któregoś dnia, przeglądając w „Kurierze Warszaw­skim” rubrykę drobnych ogłoszeń, znalazłem niezwy­kle obszerne, bardzo oryginalne w stylu i mocno od­powiadające moim zamiarom ogłoszenie tej mniej wię­cej treści: „Jeżeli chcesz spędzić lato w cudownej nad­morskiej okolicy (Połąga) i w atmosferze kulturalnej pracy artystycznej — zgłoś się pod adresem: Karol Hoffman, Nowogrodzka 43”. Najwyraźniej było to coś dla mnie. Kilku moich kolegów, którym pokazałem frapujące ogłoszenie, podniosło jeszcze moje zaintere­sowanie, opowiadając, że ogłaszający się pan Hoffman jest niezwykle ciekawym typem, dziwakiem, „nałogo­wym” amatorem i że teatr w Połądze jest źródłem tak niewyczerpanego humoru, iż choćby z tego względu warto się tam zaangażować. Nazajutrz w godzinach popołudniowych zgłosiłem się na Nowogrodzką 43, gdzie zostałem niezwykle mile przyjęty przez przyszłe­go mojego dyrektora, który zajmował stanowisko na­czelnego korektora „Kuriera Warszawskiego” (stąd możność gratisowego umieszczenia tak obfitego tekstu ogłoszenia), a jednocześnie był pół amatorem, a pół fachowym poetą, komediopisarzem, aktorem, reżyserem i kierownikiem teatru. Przed laty czterdziestu, jako młody obiecujący inteligent, rozpoczynał w Galicji ka­rierę aktorską kolegując w owym czasie między inny­mi z Ludwikiem Solskim. Nie znam dokładnie dziejów młodości najoryginalniejszego ze wszystkich moich dy­rektorów, ale zdaje się być faktem, że coś się tam wyraźnie nie udało i młody artysta zmuszony był opuścić teatr. Ale bakcyl teatru — ten najgroźniejszy


i najtrudniejszy do wytępienia ze wszystkich zarazków świata — pozostał w nim i towarzyszył mu aż do mo­giły, każąc w postaci paliatywu, jakim było prowadze­nie sezonowych teatrów w uzdrowiskach kraju, wyży­wać swe nie zrealizowane aspiracje i tęsknoty arty­styczne.


VIII

Teatr w Potędze

Właścicielem uzdrowiska morskiego Połąga był hrabia Tyszkiewicz, posiadacz całego klucza folwarków i pięknego pałacu, otoczonego wspaniałym parkiem (późniejsza rezydencja prezydenta Litwy). Rodzina Tyszkiewiczów znana była z bigoterii i ultra- katolickich zapatrywań. A że pan Karol jedyny bo­dajże tom swoich poezji zadedykował Najświętszej Marii Pannie, więc na tej drodze pan T. i pan K. ła­two się porozumieli i mój przyszły, a niezapomniany dyrektor otrzymał koncesję na bezpłatne użytkowanie budynku letniego teatru w Połądze, w miesiącach let­nich, z wydajną nawet subwencją, ale za to pod wa­runkiem, że repertuar będzie niezwykle religijny i pa­triotyczny. Obostrzenia szły tak daleko, że dyrekcja teatru zobowiązała się nie wystawiać sztuk posiadają­cych akcję zatrącającą o miłość, a na scenie osoby dwóch przeciwnych płci nie miały prawa całowania się, ściskania i w ogóle wypowiadania wyrazu „mi­łość”. Już ta nie tylko absurdalna, ale pełna niezwyk­łego komizmu klauzula była niezwykle zachęcająca i zapowiadała cudowną zabawę. Podpisany przeze mnie kontrakt, na mocy którego obowiązany byłem w ciągu dwóch letnich miesięcy pełnić czynności artystyczne w charakterze aktora w zespole dramatycznym pod dyrekcją Karola Hoffmana, był chyba najobszerniej­szym i najbardziej drobiazgowo omawiającym wszel-

4

\ \


kie możliwe ewentualności życiowe ze wszystkich kontraktów świata. Obejmował pięćdziesiąt osiem pa­ragrafów, wyłuszczających obowiązki i prawa aktora i dyrekcji. Nie jestem prawnikiem i nie znam Kodeksu Napoleona, ale pewny jestem, że ten wielki mąż stanu, wódz, prawodawca i organizator nie umywał się na­wet do inwencji, w jaką natura hojnie wyposażyła mojego dyrektora. W owym kontrakcie przewidziane było dosłownie wszystko, co może się zdarzyć człowie­kowi, rzuconemu na ten padół płaczu.

Sezon mieliśmy zacząć starą jak świat, obyczajową komedią Abrahamowicza pt. „Paragraf 64”. Treścią tej modnej sztuki (notabene doszczętnie wykastrowa­nej z elementu miłosnego przez naszą lokalną cenzurę) były wybory do wiedeńskiego parlamentu, rozgrywa­jące się w jakimś małym miasteczku, w zapadłym kącie Galicji wschodniej. Pierwszą próbę, na której poznałem cały nasz, składający się z jedenastu osób, zespół artystyczny, odbywaliśmy w mieszkaniu pana dyrektora. Reżyserował oczywiście on sam, grając jed­nocześnie główną rolę starego szlagona, główną zaś rolę kobiecą grała sama pani dyrektorowa, osoba ma­łego wzrostu i szczerze oryginalnego wyglądu. Nie wiem, w jakim była wieku, ale z twarzy, figury i ru­chów mogła mieć tak dobrze lat dwadzieścia pięć, jak i pięćdziesiąt. Naczelną zasadą jej interpretacji było założenie, że wszystkie kreowane przez nią po­stacie poWinny być jak najśmieszniejsze (bez względy na sytuację, w jakiej się w danej chwili znajdowały). Pan dyrektor znów hołdował zasadzie, wedle której aktor na scenie winien mówić co najmniej dwa do trzech razy głośniej, aniżeli ludzie normalnie w życiu mówią. A jako reżyser na próbach sytuacyjnych znał dwie tylko postawy swoich aktorów: a) sytuacja „w lu­fę” (mały szpalerek), albo b) sytuacja „w rządek” (wszyscy szeregiem na froncie sceny, twarzą do pu­


bliczności). Wśród przyszłych moich kolegów specjalną uwagą zarówno wyglądem, jak i zachowaniem zwra­cał mały, mocno łysy starszy pan w podwójnych oku­larach. Jak się okazało później, pan L. był kolegą pana dyrektora i Ludwika Solskiego sprzed trzydziestu lat i — tak jak pan dyrektor — po kilku latach niefor­tunnych prób, pełen goryczy i zawiedzionych ambicji, musiał porzucić służbę u Melpomeny i zostać skrom- niutkim archiwistą w jakimś galicyjskim miasteczku. Miał jednak zastrzeżone dwa letnie miesiące urlopu, w czasie którego wyżywał swoje tęsknoty w zespole naszego dyrektora. Pełnił tam szereg odpowiedzial­nych i bardzo różnorodnych funkcji: był fryzjerem i perukarzem (nigdy z tym fachem dotąd się nie sty­kał), był inspicjentem, bibliotekarzem, rozdawał świecz­ki do charakteryzacji, zwoływał aktorów (trawiących większą część dnia w falach morza, leżącego o pięć­dziesiąt kroków zaledwie od teatralnego budynku), rozklejał afisze (aż siedem na całą miejscowość), sło­wem: był adiutantem pana dyrektora i pani dyrekto- rowej, której nosił garderobę i pomagał przy ubiera­niu się. Inaczej mówiąc, był właściwie chłopcem do posług, a wykonywał wszystkie te czynności z taką gorliwością, z takim wręcz entuzjazmem, tak ściśle, punktualnie i pokornie, że zawsze wzruszał mnie głę­boko. Prócz wyżej wymienionych licznych zalet, był, jak mówiłem, niedościgłym krótkowidzem i najwyż­szej klasy astmatykiem. Jego paroksyzmy prawie ko­kluszowego kaszlu wybuchały co parę minut i trwały z minimalnymi przerwami aż do następnego ataku. Żałowałem tylko niezmiernie, że ten mój kolega tak był pochłonięty licznymi swoimi czynnościami, że nie uczestniczył w widowiskach w charakterze aktora.

Drugiego lipca naznaczony był wyjazd do Połągi. Punkt zborny — Dworzec Petersburski (na Pradze), godzina jedenasta trzydzieści wieczorem. Do Połągi


w one czasy jechało się nieskończenie długo i mocno kombinacyjnie. Naprzód dwadzieścia cztery godziny koleją przez Landwarowo do Libawy, a stamtąd żmudzkimi konikami, powożonymi przez żydowskich bałagułów, czterdzieści kilometrów na miejsce prze­znaczenia, przy czym pierwsze osiemnaście kilometrów od Libawy droga prowadziła przez morze po twar­dym dnie przy samym brzegu. Pozostała część trasy wiodła przez wspaniałe, niemal dziewicze lasy. Ponie­waż naczelną racją, dla której znalazłem się wśród uczestników tej jedynej chyba w historii teatru im­prezy, była możność dostarczenia moim dzieciom po­bytu nad morzem — jechały więc one oczywiście ze mną, w towarzystwie córki moich przyjaciół, którą udało mi się wkleić do naszego zespołu, gdzie miała statystować, ewentualnie grać najmniejsze, parowy- razowe, bezbarwne rólki. Po przyjeździe na dworzec i po ulokowaniu moich potomków i Izy (która zresztą nigdy przedtem ani potem nic wspólnego z teatrem nie miała), ułożywszy moje dzieciaki do snu, wygląda­łem przez okno na peron. Już po drugim dzwonku (w owych czasach przed odejściem pociągu dawano w pewnych odstępach aż trzy dzwonki, dwa gwizdki prowadzącego pociąg głównego konduktora, dwa gwiz­dki lokomotywy i daleki sygnał trąbki zwrotniczego; po takim dopiero żmudnym przygotowaniu pociąg miał prawo z wolna ruszyć w drogę), w jakieś trzy minuty przed odejściem pociągu, w drzwiach prowa­dzących z poczekalni na peron ukazała się arcykomicz- na grupa: pan dyrektor, obładowany mnóstwem naj­rozmaitszych akcesoriów teatralnych, pani dyrektoro- wa z niesamowitą ilością pudeł do kapeluszy, neseserów i innych niewieścich drobiazgów, pan L. dźwigający bibliotekę teatralną i pokaźną resztę atrybutów pani dyrektorowej i młodziutki, zaczynający zawód aktor­ski amancik, kolega N., zaprzysiężony asystent i bawi-


damek, którego jedna z funkcji polegała na dotrzy­mywaniu towarzystwa i bawieniu pani dyrektorowej. Cała ta grupka w panicznym pośpiechu usiłowała wtargnąć do szczelnie wypełnionych wagonów i w koń­cu szczęśliwie zniknęła w czeluściach jednego z nich.

Do Libawy przyjechaliśmy o północy, a o godzinie drugiej, po doraźnym posiłku i umyciu się, ulokowano nas w starym, rozklekotanym landzie, zaprzężonym w cztery żmudzkie koniki, z których każdy odznaczał się innym wzrostem, a wszystkie cztery miały zaledwie trzy okulawione nogi. Na koźle zaś zasiadł pan Abram- ko, starszy, korpulentny Izraelita, człowiek bywały, uczestnik wojny japońskiej i świadek zdobycia Port Arthur. Dzieci moje wraz z Izą pogrążone były w głę­bokim śnie, ja zaś bez reszty oddałem się zachwytowi nad urzekającym pejzażem, jaki dokoła nas się roz­taczał. Jechaliśmy bezszelestnie po twardym dnie mor­skim, a gładka toń morza srebrzyła się od promieni dogorywającego księżyca i z lekka zaczynała się różo­wić od zapowiadającej rychło swoje przybycie, mają­cej niebawem wychynąć zza horyzontu tarczy słonecz­nej. Nad nimi krążyły stale nas prowadzące chmary krzykliwych mew. Po pewnym czasie ujrzałem przed sobą stojący w morzu pojazd i brodzącego w wodzie, kręcącego się koło wehikułu woźnicę. Kiedyśmy mi­jali naszych towarzyszy, zmuszonych do tego przymu­sowego postoju przez jakiś defekt koła czy resoru, spo­strzegłem charakterystyczny obrazek, który pamiętam wybornie do dziś dnia. Na przednim siedzeniu spali kiwając się miarowo państwo dyrektorstwo, przy czym pani dyrektorowa ukryła głowę pod rozpiętą parasolką; przed nimi, na ławeczce, w najniewygod- niejszej pozycji, kolanami dotykając prawie brody, sie­dział obładowany stosem pakunków i pakuneczków, drżący z zimna i wpatrzony w drzemiącą panią dy- rektorową nasz amant, kolega N.; na koźle zaś, obok


woźnicy, tkwi! złamany we dwoje jak scyzoryk, drze­miący, malutki kolega L. Pojechaliśmy dalej i po chwi­li straciliśmy z oczu nieszczęsną grupę moich szefów. Zaczął się upalny, duszny lipcowy dzień. Wjechaliśmy w nie kończący się las w tumanie kurzu i niemiłosier­nie napastowani przez całe rzesze bąków, komarów, os i innych napastliwych owadów leśnych. Byliśmy formalnie popuchnięci (zwłaszcza zaś dzieci), niemiło­siernie zmęczeni pragnieniem, kurzem i nad wszelki wyraz wyboistą, pełną korzeni drogą. Przeklinałem świat, mojego dyrektora i całą nieszczęsną jego im­prezę. Po jakimś popasie w przydrożnej karczmie, gdzie oprócz grzybów i jagód nic nam do zjedzenia nie ofia­rowano, około szóstej po południu dowlekliśmy się do miejsca przeznaczenia. Nie tylko dzieci i Iza, ale na­wet ja sam byłem tak nieludzko zmordowany, obolały i zniechęcony, że zaraz po zakwaterowaniu się i jakim takim powierzchownym tylko obmyciu rozłożyliśmy się na różnego rodzaju i autoramentu łóżkach, tapcza­nach i kanapach i pogrążyliśmy się w kamiennym, bez przerwy do wczesnego ranka trwającym śnie.

Lipcowy ranek pełen krasy i ożywczego, pełnego ozonu tchnienia morza powołał nas do życia całkowi­cie wypoczętych, uwolnionych od śladów ukąszeń złoś­liwych owadów, wyspanych i gotowych do admiro- wania i sycenia się cudami przyrody, jakich zaznać można w uroczej, cichej miejscowości nadmorskiej. Wszystkie trudy niezwykle uciążliwej podróży wyna­grodziła nam z nawiązką wspaniała wprost rzeczywi­stość. Pierwszą moją czynnością, po zorientowaniu się w topografii, zawiłych alejkach wspaniałego natural­nego parku-lasu i rozsianych w nim skromniutkich, ale niezwykle estetycznych i schludnych will, było obejrzenie „gmachu” — warsztatu przyszłej naszej pra­cy. Gmach stojący o kilkadziesiąt zaledwie metrów od brzegu morza i wspaniałej plaży był co prawda tylko


wielką altaną, skleconą z heblowanych desek, pięknie zresztą polakierowanych, i składał się z niewielkiej sali widzów (na sto pięćdziesiąt osób) z prostymi drewnia­nymi ławkami zamiast lóż i foteli i małej, choć dziw­nie wysoko ponad widownię wzniesionej scenki, z dwie­ma po obydwu jej bokach garderóbkami dla aktorów. Publiczność odwiedzająca Połągę stanowiła wyłącznie inteligencja polska, przybyła zarówno z Kongresówki, jak i z całego nieomal terenu carskiej Rosji, inżynie­rowie, lekarze, przemysłowcy, literaci. Cicha Połąga była niejako w lipcu i sierpniu centralnym punktem zlotu kwiatu polskiej inteligencji przejętej gorącym pa­triotyzmem. Była to więc idealna wprost publiczność teatralna. Miejscowa ludność — przeważnie nie zna­jący języka polskiego Litwini i Łotysze, tłumnie jed­nak odwiedzający teatr w braku jakichkolwiek innych rozrywek kulturalnych — dopełniała kontyngentu pu­bliczności. Graliśmy we wtorki, czwartki, soboty i nie­dziele. W ten sposób spektakl wtorkowy miał dwie próby w poniedziałek (rano i wieczorem) i jedną — ostatnią, generalną w dzień spektaklu; czwartkowy — dwie we środy i generalną we czwartek; sobotni to samo, a niedzielny jedną jedyną: czytaną, sytuacyjną i generalną w niedzielę rano (o ile nie dawaliśmy tego dnia poranku dla dzieci i młodzieży). Ta rekordowa oszczędność w ofiarowywaniu czasu na próby (dykto­wana jednak koniecznością życiową) najdokładniej cha­rakteryzuje dorywczość naszej imprezy, polegającej przede wszystkim na inwencji i natchnieniu będących jej podstawą artystyczną.

Tym razem, ponieważ chcieliśmy się pokazać w jak najlepszym świetle, przedstawienie inauguracyjne mia­ło aż cztery dokładne próby (nie licząc dwóch odby­tych przed dwoma tygodniami w Warszawie). Grali­śmy ów nieszczęsny „Paragraf 64”. Sprawą rekwizy­tów zajmował się między innymi wspomniany już,

\ \


sprytny i niezwykle obrotny miody kolega amant pan N. (żyjący i działający dziś na terenie Warszawy dobry aktor charakterystyczny) zaprzysiężony attaché i cavaliere servante pani dyrektorowej. Mając w mojej roli sporą ilość rekwizytów, jak: zegarek, notes z ołów­kiem, pugilares, kilka paczek ze sprawunkami, torbę podróżną itd., dokładnie podyktowałem koledze N. mo­je zapotrzebowanie, prosząc go usilnie, abym na na­stępną próbę mógł już mieć wszystkie niezbędne re­kwizyty. Pełen wytwornej galanterii (no, amant!) ko­lega N. zapewnił mnie uroczyście, że wszystkie wy­mienione przedmioty będą mi na pewno doręczone. Nazajutrz otrzymałem tylko cząstkę moich rekwizy­tów z przeprosinami i wyjaśnieniami, że lokalne wa­runki utrudniają dostarczenie wskazanych przedmio­tów, na skutek czego kolega potrafił zebrać zaledwie cząstkę, a całość dostarczy mi z wszelką pewnością na jutrzejszej próbie. Następnego dnia powtórzyła się ta sama historia poprzedzona dość radykalnym oświad­czeniem kolegi rekwizytora, że wszystkich tych przed­miotów w Połądze znaleźć nie można i że wobec tego będę musiał radzić sobie własnym przemysłem, bądź samodzielnie starając się o wszystkie te akcesoria, bądź też całkowicie się ich wyrzekając. Tu muszę nadmie­nić, że kolega N. pobierał — minimalne wprawdzie, ale stałe — dodatkowe wynagrodzenie za pełnienie obowiązków rekwizytora. Ten system nie dostarcza­nych rekwizytów stał się normalnym obyczajem zy­skując sobie niejako prawo obywatelstwa. Przy spo­sobności nadmienię, że pan dyrektor Hoffman był człowiekiem niezwykle solidnym i za wszelkie usługi extra płacił, nie żądając od swoich pracowników wy­konywania bezinteresownie najmniejszej nawet czyn­ności, wykraczającej poza ich normalne zobowiązania. Wśród wielu innych funkcji poza dostarczeniem re­kwizytów (co, jak widzimy, nie sprawiało mu zbyt


wiele kłopotu) kolega N. miał obowiązek wypisywania i dozorowania dokładnego rozmieszczenia wszystkich siedmiu afiszów, rozlepianych na starych sosnach i ścianach will. Czynność ta polegała na tym, że ko­lega afiszer brał pół arkusza białego papieru i zao­strzonym w formie gęsiego pióra patykiem, umoczo­nym w czerwonej farbie, z rozmachem wypisywał: „Połąga, Teatr Artystyczny pod kierownictwem Karola Hoffmana. Dziś, dnia 8 lipca, inauguracja sezonu. Ode­grana zostanie znakomita aktualna komedia Abraha- mowicza pod tytułem »Paragraf 64«. Udział całego do­borowego zespołu. W rolach głównych wystąpią: pani H. Hoffmanowa i pan K. Hoffman. Początek o godzi­nie dziesiątej wieczorem. Bilety do nabycia na miej­scu”. Po wypisaniu tego jednego jedynego afisza, pan N. — porozumiawszy się przedtem z pewnym mło­dym człowiekiem, uczniem miejscowego progimnazjum (w odróżnieniu od gimnazjum tego rodzaju zakład nau­kowy miał tylko cztery klasy), autochtonem, całko­wicie nie znającym języka polskiego — polecał mu, za cenę małej części otrzymanego od dyrekcji wynagro­dzenia, wypisanie (na wzór otrzymanego egzemplarza) sześciu pozostałych afiszy, tudzież rozklejenie tako­wych we wskazanych punktach. Tu odwołuję się do bujnej wyobraźni czytelnika, którego proszę, aby wy­stawił sobie, jak mógł wyglądać taki elaborat, spło­dzony przez człowieka całkowicie nie umiejącego pisać po polsku, nie obeznanego z naszym alfabetem i nie rozumiejącego znaczenia wyrazów, które usiłował wy­pisywać. Toteż publiczność, zbierająca się grupkami przed takim co najmniej dziwacznym plakatem, zacho­dziła w głowę odgadując, co by też to mogło znaczyć, i robiąc między sobą zakłady z nagrodami za trafne i choć w przybliżeniu dokładne zrozumienie tej litew- sko-łotewsko-polskiej chińszczyzny.

Nadszedł upragniony dzień inauguracji tak świetnie

__________ IM

* \W


zapowiadającego się sezonu. Cala gromada moich ko­legów (ze mną włącznie) już o siódmej i pół wyłoniła się z fal cichego Bałtyku i udała do garderoby, bez wielkiego co prawda skupienia, pełna frywolnego ra­czej nastroju, przygotowując się do tej uczty arty­stycznej, jaką tego wieczoru mieliśmy zgotować sobie i tłumnie wypełniającej salę publiczności. Jak już mó­wiłem, przy scenie znajdowały się dwie garderoby: jedna, zaraz przy wejściu, przeznaczona dla mężczyzn i druga, przechodnia, po przeciwnej stronie sceny. By­ło nas sześciu reprezentantów płci brzydkiej, a garde- róbkę oświetlała jedynie tylko wątła, rachitycznie mru­gająca, zawieszona u sufitu lampka. Ale zapobiegliwy, skrzętny i niezwykle solidny dyrektor nadrabiał te zasadnicze braki niezbędnego do charakteryzacji oświe­tlenia obdarowując każdego aktora małą, przeciętą na dwie połówki stearynową świeczką (dostarczenie tego dopełnienia brakującego światła należało do licznych funkcji starego kolegi L.). Dwaj moi koledzy, którzy zaznali już niebiańskiej rozkoszy uczestniczenia w po- łągowej (nie czytaj: połogowej!) imprezie, polecili mi, ażebym zajął miejsce między nimi i cokolwiek bądź by się stało, nie odwracał się i nie patrzał na mojego pryncypała aż do czasu, kiedy otrzymam od nich umó­wiony znak. Przy dwóch świeczkach zająłem się więc przekształcaniem mojego oblicza na twarz starego, zwiędłego, zasuszonego palestranta z jakiejś prowin­cjonalnej dziury galicyjskiej. Proces ten przychodził mi zgoła niełatwo, gdyż au naturel byłem młody, zdrów, czerstwy, rumiany, raczej dość okrągławy i mo­cno ubrązowiony słońcem i nadmorskim wiatrem. Pan dyrektor grał główną rolę bardzo podstarzałego, ru­basznego szlachciury ziemianina, i o którym mówi się w sztuce, że jest już mocno łysy (tu nie bez złośliwości muszę stwierdzić, że ten szczegół roli był jedyną mego szefa kwalifikacją do jej grania, posiadał bowiem do­


t. '■¥*¥*fc>tV4ifc',fc#%.<M

1 Sf-%*

i»%vykiv*

j|i ff * < w> ii%

4^? Ftr

i» » TTj,?^,” *«. J i,-.,»-. 'v* <

W* n> vf litfWMf

|hVf l*Wi”I Y V*V ■" i t I

\* i '■ '-;. ■ V i **

BoMSI* 1^1

f t''9st wAinM 'P^WwEt

stojną, aż do karku prawie sięgającą łysinę). Wiadomą jest jednak rzeczą, że każdy aktor amator poniósłby wyraźny szwank na swoim honorze artystycznym, gdy­by grał bez peruki i bez wielu różnych sztuczności, gdyż zasadą takiego amatora było, jest i będzie (pod­stawowe zasady bowiem naszych amatorów są wiecz­notrwałe), aby nazajutrz po przedstawieniu wszystkie ciocie, kuzynki i znajomi witali go z najwyższym en­tuzjazmem i podziwem mówiąc: „Ależ się, Edziu, zmie­niłeś, dosłownie nie można cię było poznać! No i całą rolę mówiłeś na pamięć! Cóż to za talent! Podziwiam

i zazdroszczę!” Pan dyrektor, nieodrodny, typowy, dłu­goletni amator, nie mógł również grać bez peruki, usiłując stworzyć sobie łysinę sztuczną, choć dobrotli­wa matka natura hojnie obdarowała go własną, pier­wszorzędną, naturalną. Problem peruk i zarostów (wy­łączny resort kolegi L.) przedstawiał się mocno skom­plikowanie. Dyrekcja przed wyjazdem z Warszawy nabyła na Kercelaku cztery stare, wyranżerowane pe­ruki: jedną czarną (barwy kruka), drugą śnieżnobiałą

i dwie ultralechickie blond-konopiaste. Wszystkie te cztery nieudolne imitacje owłosienia ludzkiego miały grube, irchowe, bardzo trudne do zasmarowania szmin­ką czoła i niepomiernie długie, spadające aż do ramion włosy. Wszyscy moi koledzy oczywiście charakteryzo­wali się sami, jedynie pan dyrektor (nieodrodny, pra­wy amator) nie parał się tym wulgarnym zajęciem. Jego charakteryzacja była wyłącznym dziełem kunsztu kolegi L., który przystępował do tej wysoce arty­stycznej funkcji — ze względu chociażby na osobę samego szefa — z niezwykłym namaszczeniem i ol­brzymią tremą, którą powiększała jeszcze niesłychanie mocno rozwinięta krótkowzroczność starego kolegi.

Pogrążony całkowicie w dziele przekształcania włas­nego oblicza i nie mając prawa oglądania się, słysza­łem tylko od czasu do czasu pełne chrześcijańskiej


pokory i cierpliwości monosylaby z najwyższą rezygna­cją przez dyrektora wymawiane:

O jej, znowu? Jeszcze? O Boże!

Jak się później okazało, ta litania pobożnych wes­tchnień i ultrachrześcijańskiej pokory pochodziła stąd, że kolega L. — uzbrojony w kwacz maczany w dużej butli z fryzjerskim klejem (ten preparat nazywa się mastyks), przy swoim nieprawdopodobnym wręcz krótkowidztwie, spotęgowanym wagą funkcji i osobą, którą operował, pragnąc przykleić ją do wąsów — obsmarowywał biedną swoją ofiarę to za uchem, to pod okiem, w żaden sposób nie mogąc trafić na właś­ciwy teren pod nosem. Wreszcie moi sąsiedzi szepnęli mi:

No, teraz odwróć się i zobacz, ale uważaj, nie pęknij ze śmiechu!

Odwróciłem się i rzeczywiście omalże nie nastąpiła przepowiadana katastrofa. Wręcz oniemiałem. Dyrek­tor mój, jak już wspominałem, grał kilkudziesięcio­letniego, łysego galicyjskiego ziemianina. Ażeby uka­zać łysinę ( w tekście wyraźnie się o tym kilkakrotnie wspomina), musiał założyć perukę od połowy czaszki, wyraźnie zresztą oddzielającą się od twardego i bardzo trudno dającego się zarobić szminką irchowego czółka peruki. W ten sposób niezmiernie długie, kruczoczarne włosy sięgały mu niemal poniżej ramion. Równie kru­czoczarne wąsy, przewiązane w środku nitką i zakoń­czone ostrymi szpicami po obu stronach (istny węgier­ski terentete), czyniły z głowy i oblicza mojego szefa coś w rodzaju kukiełki, imitującej występującego w szopce Węgra. A że akcja sztuki rozgrywała się w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym, jego postać tym bardziej była nienaturalna i karykaturalnie śmiesz­na. Ukończywszy misterne swoje dzieło perukarsko- -charakteryzacyjne, poczciwy kolega L. przedzierzgi- wał się w postać suflera i udawał się z zapaloną świecz-


ką pod scenę. Tam, po małej, czteroszczeblowej dra­bince (przy jego krótkowidztwie był to wyczyn iście cyrkowy) usadawiał się na krzesełku w budce na fron­cie sceny, która, jak już wyżej wspominałem, była nie­zwykle wysoka w stosunku do widowni. Przylepiwszy

I boku świeczkę (światła elektrycznego w budce nie było), wyjmował z kieszeni malutki, nieoprawny, roz­trzęsiony egzemplarzyk „Paragrafu 64”, tanie wydaw­nictwo nakładu znanej w swoim czasie galicyjskiej firmy Zuckerkandla w Złoczowie. Spektakl się zaczął. Na ogół teksty — ze zrozumiałych powodów — były dość powierzchownie tylko znane wykonawcom. Wszy­scy całkowicie polegaliśmy na „fachowej” pomocy ko­legi L. Ten zacny skądinąd staruszek dotknięty był mocno rozwiniętą astmą i co parę minut miał ataki straszliwego kaszlu. Za każdym razem impet wysy­łanego z chorych jego płuc powietrza rozsypywał nie­oprawny egzemplarzyk i gasił świeczkę. Poczciwina po omacku zsuwał się po drabince i za pomocą za­palonej zapałki na czworakach zbierał rozsypane kar­tki egzemplarza. Uporawszy się z tym skomplikowa­nym i niezwykle trudnym zadaniem, zapalał znowu świeczkę i w panicznym pośpiechu układał rozsypane kartki, na próżno usiłując odnaleźć miejsce, na którym akcja utknęła. W ten sposób powstawała kilkuminu­towa, wysoce kłopotliwa pauza, w czasie której, po­zostawieni sami sobie, musieliśmy tekst dokompono- wywać, posługując się zazwyczaj pojedynczymi, że się tak wyrażę, ogólnie używanymi wyrazami, nie mają­cymi nic wspólnego z treścią sztuki, jak: „Tak! Praw­da? Co? Jak pan myśli? Co pan robi? No to chodźmy!” itd. Kiedy po paru minutach kolega L. doprowadził nareszcie egzemplarzyk do ładu i akcja powtarzania za nim właściwych zdań nabrała znowu pełni prawdy

i wyrazu, następowało błogie odprężenie, po czym przychodził nowy atak kaszlu itd. aż do momentu

'

mmmm

\


ukończenia pierwszego aktu i wybawiającego nas z przykrego kłopotu (nie bez lekkich zresztą wyrzutów sumienia), wyzwalającego zapadnięcia kurtyny. W przerwie między aktami wychodziliśmy oczywiście do parku i na plażę (zwłaszcza w piękne księżycowe wieczory, kiedy koncertowały słowiki) i proces zwo­łania wszystkich uczestników na scenę dla rozpoczęcia następnego aktu sprawiał wiele kłopotu młodemu na­szemu inspicjentowi-amantowi, koledze N., który mu­siał na cały głos i to wiele razy zwoływać nas tubal­nym głosem:

Panie Z. czekamy, zaczyna się drugi akt! No, chodźcie państwo, a prędzej, do licha, bo publiczność czeka i niecierpliwi się!

To namiętne zwoływanie dzieci Melpomeny było wśród wieczornej, idealnej ciszy doskonale słyszane przez publiczność, która — rozbawiona oryginalnymi incydentami pierwszego aktu — chóralnie pomagała we wzywaniu członków artystycznej drużyny. W ogó­le publiczność, już po pierwszym widowisku doskonale zorientowana w niespotykanej oryginalności całej im­prezy, bawiła się nie tyle sztuką, ile raczej tragiko­micznymi momentami spektaklu, jak na przykład szu­kaniem stroniczek rozsypanego egzemplarza pod sceną lub wyciąganiem z morskich fal w czasie przerwy ucze­stników tej wspólnej zabawy.

Dobra wróżka, czuwająca najwyraźniej nade mną w czasie całej imprezy połągowskiej, sprawiła, że w tym właśnie sezonie pan dyrektor H. obchodził jubileusz dwudziestopięciolecia swojej działalności artystyczno- -literackiej. Na to wyjątkowe święto postanowiono wydrukować w dalekiej Libawie aż dwadzieścia różno­barwnych afiszów, zapowiadających wielką uroczy­stość w postaci aż trzech utworów teatralnych pióra jubilata, w których dyrektor wykona trzy główne role. Na dwa dni przed terminem tego wielkiego święta


kultury polskiej rozlepione na poczciwych nadmorskich sosnach afisze ściągały tłumy autochtonów, którzy — nie znając mowy polskiej — najdziwaczniej tłumaczy­li sobie pojawienie tych obwieszczeń. Jedni (optymiści) twierdzili, że w parku odbędzie się bezpłatna zabawa ludowa; inni znowu (bardziej zgorzkniali) powiadali, że to ogłoszenie dotyczy nowych podatków; a jeszcze inni (skrajni pesymiści) utrzymywali z wszelką pewno­ścią, że jest to nakaz powołujący nowy kontygent re­kruta wobec nieuchronnie zbliżającej się wojny (był to rok 1912 i w powietrzu unosiły się już lekkie za­powiedzi istotnie zbliżającego się kataklizmu dziejo­wego). Na uroczysty wieczór składały się trzy utwory pióra dostojnego jubilata: 1) „Cykliści” — jednoakto- wa komedia napisana przed dwoma laty na otwarcie klubu cyklistów na Dynasach w Warszawie; 2) „Do Warszawy” — dwuaktowy współczesny dramat psy­chologiczny, wzorowany na modnych w owej epoce Młodej Polski dramatach Przybyszewskiego i 3) „Oda do młodości” — wstrząsający jednoaktowy dramat

o głębokim wydźwięku patriotycznym z życia polskiej młodzieży akademickiej w Petersburgu (ówczesnej sto­licy Rosji carskiej). Miałem szczęście występowania w dwóch pierwszych utworach. Kolejno postaram się w skrócie podać ich treść: 1) „Cykliści” — dworek wiejski; na ganku pod lipą siedzi sędziwy szlagon, po­pija kawę, czyta gazetę (akcja rozgrywa się na Wileń­szczyźnie) i prowadzi rozmowę ze swoim poczciwym totumfackim, starym zaufanym sługą Gerwazym. Mó­wią o teatrach warszawskich^?!), o niewłaściwym ich repertuarze i pożałowania godnym braku wartościo­wych współczesnych, oryginalnych utworów drama­tycznych. Z dworku wychodzi nadobna dziewoja, córa owego szlagona, z pieśnią na ustach: „Wilija, naszych strumieni rodzica”, po czym zasiada do kołowrotka, nucąc Moniuszkowską „Prząśniczkę”. W tym momen-


cle za sceną rozlega się gwałtowny dzwonek i z kulisy wypada na scenę na rowerze nadobny młodzieniec (oczywiście to ja go grałem), znany aktor warszawski, który przed chwilą uległ katastrofie i ma zranioną rę­kę. Młodzi spoglądają na siebie i oczywiście zakochują się od pierwszego spojrzenia. Dziewoja prowadzi mło­dziana do dworku, aby mu opatrzyć rękę. Na scenie zaś pojawia się Mosiek pachciarz, przygląda się rowe­rowi i po krótkim monologu siada nań i z dziarskim okrzykiem „Aj waj” (parafraza all right) wyjeżdża ze sceny. Młodzi wracają, klękają przed gospodarzem i proszą o błogosławieństwo. Przy chóralnym śpiewie „Jeszce Polska nie zginęła” wzruszona kurtyna zapa­da.

Pragnąc uczcić mojego szefa w dniu jego święta, po­stanowiłem zrobić dosłownie wszystko, aby objętościo­wo dość niewielką, ale jakże ważną w akcji rolę wy­prowadzić na plan pierwszy. Przede wszystkim ogo­liłem głowę, wyszukałem u moich znajomych możliwie ciasną, najbardziej dekoltowaną, o krótkich rękawkach pasiastą koszulkę trykotową. Założyłem najkrótsze, prawie do pachwin tylko sięgające majteczki kąpie­lowe, a na samym czubku ogolonej czaszki przykleiłem sobie lilipucią, miniaturową dżokejkę, na nogi zaś za­łożyłem filigranowe sandałki. Ponieważ w tym okresie mojego żywota zacząłem już wyraźnie hołdować ten­dencji zaokrąglania się, przedstawiałem więc pokaźną masę gołego (na szczęście doskonale w morzu wymo­czonego) mięsa. Miałem wjechać na rowerze. Rekwizy- tor-amant na wszystkich trzech próbach swoim zwy­czajem nie dostarczał mi niezbędnego rekwizytu, stale zapewniając, że ma już rower zapewniony, ale może mi go dostarczyć dopiero na premierę, żebym więc był całkowicie spokojny, bo wszystko będzie „jak zwykle" w porządku. Jakoż istotnie rower się znalazł. Nieszczę­ście tylko chciało, że była to maszyna z wolnym ko-


łem, a scena, ówczesnym zwyczajem, miała wyraźny spadek w kierunku widowni. Kiedy nadszedł moment mojego wjazdu na scenę, mocno pchnięty przez inspi­cjenta, w szalonym tempie ukazałem się zdziwionej widowni i nie mogąc w żaden sposób się zatrzymać, wjechałem z całą masą gołego ciała do orkiestry, wpa­dając w objęcia przerażonego kontrabasisty. Wątłe mo­je siły literackie nie pozwalają mi opisać tego entu­zjazmu, jaki zapanował na widowni i na scenie i stał się wręcz mimo woli (a może zresztą i troszkę za moją wolą) kulminacyjnym punktem uroczystości jubileu­szowej. Dopiero po długiej, kilkuminutowej przerwie rozentuzjazmowane tłumy zdołano uspokoić i zwarta akcja komedii mogła potoczyć się dalej. Po zapadnięciu kurtyny wywoływano mnie nieskończoną ilość razy, tak że w ten sposób stałem się centralną osobistością tego wielkiego święta, ale że za każdym razem brałem ze sobą rozrzewnionego dyrektora i wspólnie dzięko­waliśmy widowni za jej wyrazy uznania dla pięknego dzieła i doskonałych jego wykonawców, więc i wilk był syty, i owca ocalała.

Po długiej przerwie, niezbędnej dla doprowadzenia wzruszonych tłumów do równowagi i spokoju, rozpo­częto drugą sztukę, dwuaktowy współczesny dramat pt. „Do Warszawy”. Rzecz dzieje się w Piotrkowie, w rodzinie inteligenckiej, składającej się z czterech osób. Problem: jałowe życie, brak ruchu intelektual­nego, bezczynność i nuda pleśniejących w małomia­steczkowej atmosferze inteligentów. Tekst: stałe po­wtarzanie w różnych tonacjach przez poszczególnych członków rodziny zdań: „Do Warszawy!”, „Kiedyż do Warszawy!” „Oj, żeby już do Warszawy!”. Koniec aktu. Akt drugi, rzecz dzieje się w Warszawie. Te same osoby działające. Wszyscy są przemęczeni zawrotnym wirem życia stolicy, wielkomiejskim gwarem i wy­raźną pustką wewnętrzną. Tekst — wszyscy na różne

117

ł \\\ \ V'\ i


tony powtarzają „Do Piotrkowa!”, „Kiedyż do Piotrko­wa!”, „Oj, żeby już do Piotrkowa!”. Koniec. Kurtyna spada. Entuzjazm. Ogólne wzruszenie na sali. Po dłuż­szej przerwie (niezbędnej po tak do głębi wstrząsają­cych wrażeniach akcji tego modernistycznego utworu), nastąpiła trzecia i ostatnia sztuka pt. „Oda do mło­dości”. Akcja rozgrywa się w Petersburgu wśród mło­dzieży uniwersyteckiej, która po linii głębokich uczuć patriotycznych zajmuje się kształceniem małego chłop­ca, Michałka, syna całkowicie zrusyfikowanych emi­grantów polskich. W kulminacyjnej scenie tego wiel­kiego dramatu główna osoba działająca, student imie­niem Gustaw (grał go sam jubilat), zwraca się do ma­łego Michałka z zapytaniem: „Czego chcesz, Michał- ko?” — na co zapytany miał odpowiedzieć: „Wiedzy, niczego, tylko wiedzy, chcę być Polakiem”. Ponieważ nie dało się namówić rodziców żadnego z obecnych młodych chłopców polskich do objęcia i wykonania tej arcyważnej, choć nie obfitej w tekst roli, inspicjent- -amant, kolega N. podjął się (oczywiście za oddzielnym wynagrodzeniem) dostarczenia i wyćwiczenia w sztuce aktorskiej młodego autochtona Litwina, całkowicie nie znającego mowy polskiej, i zapewnił dyrekcję, że od­był z nim specjalne studia i że chłopiec jest idealnie przygotowany do odegrania Michałka. Wprawdzie wła­dze szkolne nie mogą go zwalniać w godzinach naszych prób, jednak możemy być najzupełniej spokojni, że Michałko jest gotowiusieńki „na blachę”. W szczyto­wym, pełnym najwyższego dramatycznego napięcia mo­mencie tej wzniosłej sztuki wystraszony Michałko, mi­mo najenergiczniejszych z jego strony sprzeciwów, został siłą wrzucony na scenę przez kolegę N. i wytrze­szczonymi z przerażenia oczyma zaczął rozglądać się po wyczekującej z zapartym oddechem publiczności, po czym przeniósł swoje ogłupiałe oczy na budę sufle­ra, wyraźnie zainteresowany pogrążonym w ataku ast-


ma tycznego kaszlu kolegą L. Jubilat gwałtownym ru­chem odwrócił chłopca do siebie i stentorowym głosem zapytał:

Powiedz, czego chcesz, Michałko?

Milczenie. Pytanie dyrektora pada po raz drugi, zno­wu całkowite milczenie, przy czym Michałko usiłuje dyskretnie wycofać się za kulisy, czemu jak najener­giczniej usiłuje przeszkodzić reszta zespołu, zastępując mu drogę. Pada po raz trzeci złowieszcze pytanie, tym razem już w formie groźnego krzyku. Osaczony ze wszech stron nieszczęśliwy Michałko bliski jest roz­paczy i pragnąc za wszelką cenę wydobyć się z tej nieszczęsnej sytuacji, usiłuje zeskoczyć do orkiestry. Wtedy wyłania się z budy twarz poczciwego naszego suflera, kolegi L., który zwraca się do publiczności i chcąc za wszelką cenę ratować sytuację — powiada:

Proszę państwa, on chce wiedzy, tylko wiedzy, bo on chce być Polakiem!!

Entuzjazm i wzruszenie doszły do zenitu. Publiczność zdjęła ze sceny szlochającego Michałka, a kurtyna w ogólnym zamieszaniu pokryła całą scenę grobowym milczeniem. Tak o północy skończył się wielki dzień niezapomnianego jubileuszu naszego szefa. Cały zespół z gromką pieśnią odprowadził swojego kierownika do domu, gdzie czekała go z utęsknieniem czcigodna mał­żonka, my zaś wszyscy udaliśmy się na wspaniały spa­cer brzegiem morza w kierunku granicy litewskiej. Wstrząśnięta Połąga powoli zapadała w ciszę i głęboki sen po doznanych potężnych wrażeniach artystycz-

Nie byłbym w porządku ze swoim sumieniem autor­skim, gdybym paru bodaj wierszy nie poświęci! opi­sowi specjalnego widowiska dla dzieci. (Autorem oczy­wiście był znowu sam pan dyrektor). Sztuczka nosiła tytuł „Maciuś muzykant” (dla odróżnienia od Sienkie­wiczowskiego „Janka muzykanta”). Utwór miał dwa

nych.


akty. W pierwszym ubogie i wątłe pacholę wycina fujary z wierzbiny i wygrywa najpiękniejsze melodie własnego wyrobu. Gra muzom a sobie. Okoliczne sło­wiki, nie mogąc wytrzymać tak wysokiej konkurencji, gremialnie opuszczają te strony, ale ambitny nasz mu­zyk marzy o posiadaniu prawdziwego fletu i możli­wości zagrania na tym instrumencie w wielkiej orkie­strze symfonicznej. Chcąc zrealizować te swoje twór­cze zamiary artystyczne, najmuje się w sąsiedniej gro­madzie do pasania bydła, pragnąc zebrać fundusik konieczny na wyjazd do stolicy. Drugi akt przenosi nas na wspaniałe, pełne wonnego kwiecia i soczystej trawy pastwisko, przecięte srebrną smugą wijącego się strumyka. Na scenie są same tylko krowy. Ukryty w kulisie Maciuś w twórczej ekstazie gra tak pięknie, że krowy rytmicznie machają ogonami w takt. W tym miejscu kurtyna nie wytrzymuje i opada (no, dzięki Bogu!). Wynalezienie i wyćwiczenie miejscowych krów było przedsięwzięciem zdecydowanie przerastającym możliwości i inwencję naszego inspicjenta-amanta, ko­legi N. A zresztą zachodziła usprawiedliwona wątpli­wość, czy najinteligentniejsze nawet krówki autoch- tonki potrafiłyby dojść do takiej perfekcji, aby ryt­micznie poruszać ogonkami. Kolega L. po naradzie z dyrekcją wysunął projekt, że Maciuś będzie grał na scenie, a krowa (jedna tylko, jako symbol bydła) wy­stawi zza kulisy najnieprzyzwoitszą część swojego cia­ła i będzie machała ogonem.

Nie umiem powiedzieć, jak ten głęboko realistyczny pomysł reżyserski wprowadzono w czyn aż na dwóch próbach, byłem natomiast obecny na spektaklu i akcja wyglądała w sposób następujący: grający Maciusia ko­lega siedział na sztucznym pagórku (kuchenny taboret nakryty zieloną kapą) i przebierał palcami trzymając ^ przy ustach jakąś kiszkę, imitującą zgoła nierealistycz­

nie instrument muzyczny słusznie zwany fujarą, przy


czym nie wydawał żadnego dźwięku, za to ukryty w kulisie kolega L. wykonywał jednocześnie dwie czynności: wygwizdywał jakiegoś wręcz modernistycz­nego fokstrota i wymachiwał — oczywiście, jak za­wsze, za specjalnym wynagrodzeniem — niezupełnie w rytmie wysuniętą zza kulisy, obnażoną aż po łokieć ręką, w której trzymał pęczek konopi (co wszystko świetnie imitowało krowi ogon). Zgromadzone na sali dzieci wręcz szalały, nie tyle z rozrzewnienia i entu­zjazmu dla wielkiego talentu Maciusia, ile ze zdziwie­nia, że krowi ogon ma na końcu aż pięć palców. Jak więc z tego widzimy, głęboka troska dyrekcji potra­fiła widzom każdego wieku i autoramentu dostarczyć godziwej, pouczającej i artystycznej rozrywki.

Aby mocnym akcentem zakończyć te obrazki pełne swojskiego, niewymuszonego humoru, pozwolę sobie zupełnie nie a propos zacytować jedno z powiedzeń bezwiednie niesłychanie komiczne, które spłodziła moja siedmioletnia córka. Szliśmy we troje na spacer. Syn mój, o rok i cztery miesiące młodszy od swojej sio­stry, był — jak zwykle chłopcy, zwłaszcza w pier­wszym okresie, znacznie wolniej rozwijający się umy­słowo — pełen najwyższego uznania i świętej, nie­wzruszalnej wiary w głęboką wiedzę i wszechstronną znajomość życia swojej starszej siostry. Idąc drogą ku wsi spotkaliśmy woźnicę prowadzącego trzy konie. Cór­ka moja, zawołana koniarka (co odziedziczyła i po matce, i po ojcu), z ogromnym zainteresowaniem, za­trzymawszy się, oglądała prowadzone czworonogi okiem fachowego znawcy. Braciszek odezwał się:

O, idą konie!

Siostra zaś ze spokojem doświadczonego pedagoga skorygowała nie dość ścisłą definicję braciszka:

Nie mówi się konie, bo to jest klacz i dwa wa­łachy.

Gdy, usłyszawszy po raz pierwszy w życiu o tej kla-

t

\


syfikacji i płciowym rozróżnieniu jednako z pozoru wyglądających zwierząt, pełen głębokiego wzruszenia braciszek zapytał: — Lenusiu, a co to znaczy klacz i wałach? — obdarzona jak widać już od najwcześniej­szego dzieciństwa wysokimi talentami pedagogicznymi (nic dziwnego — odziedziczyła to po mnie) córka moja odpowiedziała:

Widzisz, Stachu, to jest tak: klacz to jest pani domu, ogier to jest pan domu, a wałach to jest przy­jaciel domu!

Pozwoliłem sobie przyjść z pomocą i poprawić za­proponowany przez moją córkę podział gości w koń­skiej rodzinie, twierdząc, że raczej wałach jest panem domu, a ogier pono tego domu przyjacielem.

Kostyczny autor znowu doznaje wyrzutów sumienia z powodu zbyt satyrycznie ujętego opowiadania o im­prezie w Połądze i osobie dyrektora Hoffmana (tak samo zresztą, jak w swoim czasie zagalopowałem się w złośliwym, może wręcz karykaturalnym naszkico­waniu sylwetki kolegi P. w Krakowie i jak może nie­słusznie zacytowałem kilka prawdziwych i wręcz zmy­ślonych anegdot o przysłowiowej dystrakcji dyrektora Kotarbińskiego). Czuję potrzebę usprawiedliwienia się, tym bardziej że wszystkie te trzy osoby od dawna są już po tamtej stronie rzeki. Otóż muszę stwierdzić, że dyrektor Hoffman — poza wszystkimi śmiesznostkami, których motorem był jedynie nieszczęsny, a zawsze tak trudny do poskromienia bakcyl teatralny, obok wyraźnej inteligencji i aż przerostu entuzjastycznej pasji teatru — był człowiekiem niezwykle prawym i wysoce kulturalnym. O jego nieposzlakowanej uczci­wości świadczy chociażby fakt, że za każdą, nawet nie­wielką pracę nadprogramową wypłacał pracownikom choćby drobne sumki. Towarzysko był bardzo miły, niezwykle dbały o wygody całego zespołu, w obejściu


prosty, bez cienia dyrektorskiej fanfaronady i zarozu­miałości.

Mniemam, że te słowa złagodzą dawką satyry, którą przypisuję nie tyle wrodzonej mi złośliwości, ile może mojemu trudnemu do poskromienia temperamentowi.


IX

Niepozorny dyrektor i wielkie jego dzieło

Ku końcowi 1912 roku gruchnęła wśród aktorskiej braci sensacyjna wiadomość, że jakiś niedowarzony młokos z Krakowa przedsięwziął zbudo­wanie w stolicy wspaniałego, najnowocześniejszego gmachu teatralnego i pragnie zorganizować w nim artystyczną imprezę, która miałaby zakasować nawet wspaniały Teatr Rozmaitości. Ta mało prawdopodobna nowina została w świecie teatralnym przyjęta z peł­nym i zupełnie zresztą zrozumiałym sceptycyzmem. Po kilku jednak miesiącach ukazała się w stołecznych pismach wiadomość, że jakiś młody człowiek, krako­wianin, istotnie występuje z tymi nieprawdopodobny­mi zamiarami. Już samo uzyskanie w owej epoce ze­zwolenia carskich władz (których naczelnym zadaniem było gwałtowne rusyfikowanie wszystkiego co polskie) było wręcz marzeniem ściętej głowy. A poza tym stro­na finansowa? Nieznany bowiem młodzik był goły jak turecki święty, a olbrzymi fundusz, potrzebny na ku­pienie placu i wystawienie wspaniałego, monumental­nego gmachu teatralnego, miał zebrać drogą dobrowol­nych składek. Obydwa warunki tej wręcz dzikiej ini­cjatywy wyglądały absurdalnie. Tymczasem po upły­wie kilku miesięcy wiele wybitniejszych jednostek z polskiego aktorstwa otrzymało listowną propozycję zaangażowania się do nowej imprezy, podpisaną: dr Arnold Szyfman. Sprawa wyglądała już realnie.


Istotnie, dwudziestokilkoletni absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, mały, szczupły, pełen temperamentu i niezwykłej ruchliwości, o wielkich, marzących i jed­nocześnie niesłychanie bystro spoglądających sarnich oczach, potrafił, zgoła nikomu nie znany, w stolicy zorganizować towarzystwo budowy Teatru Polskiego i zebrać wśród miejscowej plutokracji i arystokracji pokaźną kwotą pieniędzy, pomimo że wobec tych ludzi nie reprezentował właściwie nic i nie mógł wykazać się żadnym czynem, który mógłby ujawnić jego admi­nistracyjny talent. A jednak po kilku miesiącach na zakupionym przy ulicy Karasia placu przystąpiono do budowy nowoczesnego, obszernego, wygodnego, stylo­wego gmachu teatralnego pod kierunkiem jednego z naszych czołowych w owej epoce architektów, profe­sora Przybylskiego.

Najtrudniejsze były oczywiście pierwsze kroki, bo kiedy mieszkańcy Warszawy zobaczyli wznoszące się mury nowego budynku, wtedy realność ambitnego za­mierzenia dyrektora Szyfmana nie budziła już żadnych wątpliwości. Prezesem towarzystwa i jego inspirato­rem był Tomasz hrabia Potocki, człowiek niezwykle rzutki, energiczny, szczerze rozmiłowany w teatrze i jego kulturalno-oświatowej roli. Dr Szyfman i hr. Po­tocki rozpoczęli podróż po ośrodkach teatralnych wszystkich trzech zaborów Polski, wyławiając co cie­kawszy i zdolniejszy element aktorski. Jednym z eta­pów tej organizacyjnej podróży, której celem było stworzenie zespołu artystycznego, okazała się Łódź. Otrzymałem pismo zapraszające, abym danego dnia po przedstawieniu zgłosił się do gabinetu jednej z reno­mowanych restauracji łódzkich dla omówienia z dr. A. Szyfmanem sprawy ewentualnego mojego zaanga­żowania się do nowo powstającej wielkiej imprezy artystycznej. Najstaranniej wygolony, w nowym gar­niturze, wszedłem o godzinie jedenastej do zacisznego

IłK

am I | I * \\\ \ \ \ \

' ' I i i I l


gabinetu, gdzie zastałem dwóch ludzi: poważnego, pięć­dziesięcioletniego, wąsatego jegomościa o marsowym spojrzeniu i wytwornych manierach i młodego, niedo- warzonego, niezmiernie ruchliwego i czynnego smar­kacza, którego wziąłem za jakiegoś sekretarzyka czy innego pomagiera dojrzałego jegomościa, w którym oczywiście widziałem przyszłego mojego dyrektora. Po dwóch godzinach musiałem radykalnie zmienić zdanie. Przekonałem się, że młody, smarkaczowaty kręcipięta, który przeprowadził ze mną niezmiernie rzeczową i gruntownie fachową konferencję, jest właśnie samym panem dyrektorem, podczas gdy ów drugi, dojrzały mężczyzna, był raczej jego pomocnikiem, a w najlep­szym razie współdziałaczem. Tego pamiętnego wie­czoru podpisałem kontrakt, na mocy którego stałem się członkiem zespołu artystycznego Teatru Polskiego w Warszawie z przyzwoitą gażą i z zapewnionym tzw. stanowiskiem. Odtąd przez długie lata byłem związany z dyrektorem Szyfmanem i zawodowo, i towarzysko i — poza kilkoma tylko krótkotrwałymi przerwami — przez czterdzieści prawie lat pracowałem w Teatrze Polskim. Wielkie i — jak się pierwotnie wydawało — wręcz niemożliwe do zrealizowania ambicje zostały w całości usprawiedliwione. Stolicy przybył kapitalny, wyposażony we wszystkie nowoczesne zdobycze tech­niczne (na ową epokę), obszerny, mieszczący tysiąc sto osób, bardzo stylowy, posiadający scenę obrotową (pierwszą na ziemiach polskich!), najnowocześniejsze oświetlenie, obszerne zaplecze, magazyny i pracow­nie — budynek teatralny. A w nim naprawdę doboro­wy zespół artystów, mogący pokusić się o szlachetną rywalizację z Rozmaitościami: Stanisława Wysocka, Maria Przybyłko-Potocka, Laura Dunin, Maria Dulęba, Seweryna Broniszówna, Edmund Wejchert, Józef i Ma­ksymilian bracia Węgrzynowie, Jerzy Leszczyński, Ste­fan Jaracz, Józef Sosnowski, Władysław Grabowski


i cała plejada wybitnych, dojrzałych artystów, obok dużego zastępu młodszych, świetnie się zapowiadają­cych kolegów.

Sezon rozpoczęto wspaniałym „Irydionem” Krasiń­skiego, w której to sztuce grałem maleńką, zdecydo­wanie drugoplanową postać dowódcy straży pałacowej. Wrażenia tego wieczoru pozostały niezatarte aż do końca życia. Niezwykle podniosły nastrój na widowni i wśród nas, wykonawców, sugerował nam pewność, że w dziejach kultury polskiej na odcinku sztuki tea­tralnej dzieje się coś niepowszedniego, wręcz wielkie­go, co przejdzie do historii teatru jako początek nowe­go, ciekawego okresu.

Teatr Polski poza tym, że dał stolicy w całym tego słowa znaczeniu nowoczesny teatr w świetnie do wy­magań tego rodzaju sztuki przystosowanym gmachu, spełnił jeszcze drugie, nie mniej ważne zadanie. Od­działywał wyraźnie podniecająco na drzemiący na laurach Teatr Rozmaitości. Dopiero od chwili powstania Teatru Polskiego kierownictwo Rozmaitości zrozumia­ło, że poza wspaniałym, najlepszym w Polsce zespołem artystycznym trzeba koniecznie podciągnąć i wszyst­kie inne, tzw. drugorzędne czynniki, które — może same w sobie nie decydujące, ale ważne dla całości — nie mogą reprezentować teatru sprzed stu lat.

Przyszedł rok 1914 i wybuch pierwszej wojny świa­towej. Zarówno dyrektor Szyfman, jak i część kolegów (Wysocka, Jaracz, Osterwa, Brydziński, Drabik itd.) jako poddani austriaccy zostali wysiedleni z Warszawy i skierowani w głąb Rosji. Oparli się w Moskwie, w której pozostawali przez dwa lata, sycąc się wspa­niałymi miejscowymi teatrami, a zwłaszcza przodują­cym, genialnym Moskiewskim Teatrem Artystycznym (MCHAT), wiekopomnym dziełem wielkiego reforma­tora i twórcy wspaniałej teorii gry aktorskiej, znanego artysty Konstantego Stanisławskiego. Ten długi pobyt


naszych czołowych ludzi teatru (a przede wszystkim Juliusza Osterwy) w Moskwie stał się źródłem naro­dzin idei stworzenia w Warszawie rewolucyjnej impre­zy teatralnej, połączonej ze szkoleniem i wychowywa­niem nowych kadr narybku aktorskiego. Innymi słowy, stał się sprawcą narodzin Reduty, która odegrała nie­zwykle ważną rolę w historii teatru polskiego. Główne zdobycze Reduty można sprowadzić do następujących osiągnięć: a) stworzenie pierwszego w Polsce teatru na zasadzie gry zespołowej (bez gwiazdorstwa); każdy bowiem „redutowiec”, niezależnie od tzw. stanowiska, grał zarówno pierwszorzędne, jak i mało ważne, epi­zodyczne role; b) wprowadzenie nie znanej dotąd u nas szczegółowej analizy tekstu granego utworu; c) nie- wymienianie na afiszach i w programach wykonaw­ców poszczególnych ról i nieukazywanie się aktorów przed kurtyną na brawa po zakończeniu aktu czy też sztuki; d) osiągnięcie najwyższego poziomu etyki za­wodowej. Niezależnie od wielu braków i niedociągnięć czy może nawet niekiedy śmiesznostek, Reduta — już chociażby przez wyraźne i konsekwentne hołdowanie czterem wyżej wymienionym zasadom — stworzyła całkowicie nowoczesny, zrywający z dotychczasowym szablonem i sztampą, naprawdę twórczy, postępowy teatr. A imiona jego twórców (bo Osterwa działał przy wyraźnej pomocy Mieczysława Limanowskiego) zosta­ły chlubnie zapisane wśród czołowych twórców teatru w Polsce.

Po wyjeździe dyrektora Szyfmana i wielu innych kolegów do Rosji, w teatrze rządziła tzw. działówka i te dwa lata (aż do momentu powrotu dyrektora) zu­pełnie nie obniżyły znaczenia i nie umniejszyły uzna­nia, jakim Teatr Polski, zasłużenie zresztą, cieszył się wśród publiczności i krytyki stolicy. W okresie rządów „działówki” Teatr Polski wystawił z dużym powodze­niem takie sztuki, jak: „Niebieski ptak” Maeterlincka,


Car Paweł” Mereżkowskiego, „Żywy trup" Tołstoja, „Pan Purceaugnac” Moliera itd. Na lata 1918—1930 mniej więcej przypada okres najbujniejszego rozkwitu i najwyższego poziomu osiągnięć Teatru Polskiego. W tym czasie niżej podpisany dwukrotnie opuszczał Teatr Polski (za każdym razem nie dłużej niż na jeden sezon), bawił na występach w teatrze krakowskim i zorganizował własny teatr w Wilnie, złożony wyłącz­nie niemal ze swoich uczniów (Eichlerówna, Małynicz, Niwińska, Jan Kreczmar, Wyrzykowski, Milecki, Cie­cierski i inni), chcąc w ten sposób jak gdyby wypróbo­wać gotowość bojową absolwentów swojej szkoły.

Ogólnie trzeba powiedzieć, że Teatr Polski, który miał wiele wielkich wzlotów i oczywiście kilka okre­sów stosunkowo mniejszej aktywności, odegrał zdecy­dowaną rolę w historii teatru w Polsce. A należy to przypisać w całości niemal osobie dyrektora Szyfmana. Ten człowiek, obdarzony fanatyczną pasją teatru i nie mniejszą praktyczną znajomością wszystkich zagadnień z nim związanych, nadludzko pracowity, pełen wiel­kiego talentu organizacyjno-administracyjnego, ogar­niający z równą łatwością wszystkie zagadnienia eko­nomiczne i artystyczne, rzetelny artysta, ciekawy re­żyser, przemiły w stosunkach ze swoimi współpracow­nikami i wysoce kulturalny szef, miał poza tym nie­prawdopodobne szczęście w doborze ludzi. Wszystkie te czynniki sprawiają, że jest on wręcz ideałem kie­rownika teatru.


Teatr im. Bogusławskiego, jego szczytne posłannictwo i niesławna śmierć

Trzej ludzie teatru, mianowicie Leon Schiller, Wiłam Horzyca i niżej podpisany (a zwłasz­cza dwaj pierwsi), wystąpili z ambitną inicjatywą stworzenia stołecznej placówki teatralnej, która by — dając najlepszy towar po najprzystępniejszej cenie — mogła obsługiwać klasę robotniczą, drobne mieszczań­stwo i postępową inteligencję. W roku 1925 objęli oni teatr przy ulicy Daniłowiczowskiej pod mocno obo­wiązującym imieniem Wojciecha Bogusławskiego. Schiller i Horzyca mieli kierować stroną artystyczną, gdy ja podjąłem się „czarnej roboty”, tzn. kierowania działem administracyjno-gospodarczym, będąc jedno­cześnie aktorem i reżyserem. Starannie dobrany zespół artystyczny, wysokiej klasy repertuar i na najwyż­szym poziomie stojąca, na wskroś nowoczesna, twórcza reżyseria Leona Schillera, przy olbrzymim entuzjazmie i pracowitości całego zespołu, dawały gwarancję stwo­rzenia ciekawej, twórczej imprezy teatralnej. Że zaś teatr ten, o niezwykle tanich cenach miejsc, miał słu­żyć przede wszystkim proletariatowi i postępowej in­teligencji i był pierwszą na terenie stolicy instytucją artystyczną wprowadzającą tzw. organizowanie wi­downi (rozdawnictwo biletów wśród zakładów pracy, fabryk, szkół, związków i stowarzyszeń), impreza ta z punktu uzyskała olbrzymią popularność i wielki rozgłos nie tylko w Warszawie, ale w całym kraju.


Pierwsze przedstawienia w zupełności usprawiedli­wiły tę dodatnią opinię i przyczyniły się do wręcz wyjątkowego powodzenia tak artystycznego, jak i ma­terialnego teatru. Repertuar tej ciekawej placówki składał się z tak ciekawych pod względem literackim i ściśle teatralnym sztuk, jak: „Achilleis” Wyspiańskie­go, „Nieboska komedia” Krasińskiego, „Róża” Żerom­skiego, „Rewizor” Gogola, „Jak wam się podoba” Szekspira i wielu innych, pierwszorzędnych dzieł sce­nicznych.

Dla zilustrowania stosunku ojców miasta do tej po­stępowej, wręcz rewolucyjnej imprezy artystycznej muszę powiedzieć, że na przykład dla uzyskania zgody na wystawienie „Achilleis” Wyspiańskiego musiałem odbyć aż pięć konferencji z Zarządem Miasta, na któ­rych wszelkimi sposobami usiłowałem udowodnić, że nie jest to bynajmniej sztuka rewolucyjna, zagrażają­ca ładowi i kwietystycznemu drzemaniu tak zwanej elity inteligenckiej, a tylko wielkie dzieło znakomitego poety i malarza, o najwyższym poziomie artystycznym. Ówczesny prezydent miasta nie znał tego dzieła z czy­tania czy słyszenia i odzywał się o nim wręcz lekce­ważąco, za każdym razem wymawiając jego tytuł nie „Achilleis”, a w sposób uproszczony: „Achilles”. Wresz­cie po długich debatach, przekonywaniach i namowach udało mi się wbrew opinii pana prezydenta uzyskać łaskawe zezwolenie „pod osobistą odpowiedzialnością”, jaką mnie obarczył p. Jabłoński. Nie mniejszą burzę, a już co najmniej wyraźną niechęć spowodował u oj­ców miasta projekt wystawienia „Nieboskiej” i „Róży”. Wszystkie jednak te sztuki rewelacyjnie wystawione w reżyserii Leona Schillera, a w dekoracjach Andrzeja i Zbigniewa Pronaszków oraz Wincentego Drabika („Nieboska komedia”) zyskały olbrzymie, wręcz rewe­lacyjne, fenomenalne powodzenie.

Niestety po dziewięciomiesięcznej działalności, pełnej


chwały i powodzenia tak artystycznego, jak i finanso­wego — Teatr im. Bogusławskiego zakończył swój chwalebny, choć tak bardzo krótki żywot, ponieważ sala okazała się niezbędnie potrzebna Zarządowi Miasta do zainstalowania w niej miejskiego kina. Nasi sprzy­mierzeńcy i protektorzy przehandlowali Teatr im. Bo­gusławskiego za jakieś koncesje otrzymane w dziale szkolnictwa. Słowem: ambitną, bardzo potrzebną i do­skonale prosperującą instytucję artystyczną przefry- marczono i sprzedano ku ogólnej uciesze większości radców miejskich, którzy zostali radykalnie uwolnieni od potrzeby zaznajamiania się z dziełami Krasińskie­go, Wyspiańskiego czy Żeromskiego. Nareszcie w dzie­dzinie teatru zapanował w łonie magistratu błogi spo­kój, wykluczający wszelkie niezdrowe, rzekomo rewo­lucyjne objawy, lansowane w tej dziedzinie sztuki! Ja sam po zlikwidowaniu wspaniałego Teatru im. Bo­gusławskiego powróciłem na łono Arnolda Szyfmana tj. do teatrów Polskiego i Małego, które zresztą w tym okresie zaczęły wchodzić w zdecydowane stadium de­kadencji, błyskając jeszcze od czasu do czasu jakimiś mocnymi, prawdziwie artystycznymi, udanymi wyda­rzeniami.

W tym właśnie okresie powstała inicjatywa stworze­nia nowej formy organizacyjnej dla teatrów drama­tycznych stolicy, której inicjatorami byli: minister spraw wewnętrznych Korsak i dyrektor Departamen­tu Kultury i Sztuki w Ministerstwie Wyznań Religij­nych i Oświecenia Publicznego, Władysław Zawistow­ski. Nowe państwowe konsorcjum, działające pod fir­mą T.KK.T. (Towarzystwo Krzewienia Kultury Tea­tralnej) miało prowadzić połączone teatry: Polski, Ma­ły, Nowy w Salach Redutowych i Letni, z których każdy miał mieć własną dyrekcję, zespoły zaś — arty­styczny, administracyjny i techniczny — miały być wspólne dla wszystkich, po ich dokompletowaniu i po-


większemu. Ta wielka machina, niezmiernie rozbudo­wana i tym samym skomplikowana, zajęta przede wszystkim sprawami organizacyjno-administracyjny­mi, już w samym założeniu była przedsięwzięciem mocno ryzykownym, jeżeli nie skazanym z góry na całkowite fiasko. Jakoż po roku swojej kulejącej egzy­stencji zaczęła zdecydowanie słabnąć, chwiać się i chy­lić ku upadkowi.

W tym czasie, w roku 1938, zostałem powołany na trudne stanowisko dyrektora Teatru Narodowego (na gruzach dawnego teatru Rozmaitości). Po roku kłopot­liwego i bardzo męczącego mojego urzędowania (kie­rownikiem artystyczno-literackim był Wiłam Horzyca) nadszedł katastrofalny rok 1939, radykalnie przesądza­jący losy nie tylko Teatru Narodowego czy teatru w ogóle, ale losy i egzystencję całego kraju, który po tragicznej katastrofie militarnej i ucieczce osobistości odpowiedzialnych za klęskę rozpoczął długi, tragiczny okres okupacji i bohaterskiej walki z hitleryzmem.


XI

Mroczny okres okupacji i bogate dzieje Domu Inwalidów Wojennych w Oryszewie

Pierwsze tygodnie tragicznego wrze­śnia — okres ostrzeliwania z dział i bombardowania z samolotów naszej stolicy — przebyłem z całą gro­madą moich kolegów i współtowarzyszy pracy w gma­chu Teatru Narodowego bądź też (w momentach nalo­tów) w podziemiach Teatru Wielkiego. Pierwsze dni przeżyliśmy dość spokojnie i raczej na wesoło, traktu­jąc całą sytuację i bieżące niebezpieczeństwo w myśl komunikatów radiowych — jako zło chwilowe, które niebawem przeminie i zamieni się w całkowity triumf naszej sprawy, a sromotną klęskę barbarzyńskiego wroga. Czas jednak upływał, a zniszczenie miasta i trudności aprowizacyjne, jak i wybuchające co wie­czora w różnych punktach stolicy groźne pożary stale wzrastały. Jedynie noce (przeważnie piękne, księżyco­we) przynosiły kilka godzin spokoju i niezbędnego wytchnienia. Ze świtem aż do zmroku następowały coraz częstsze alarmy radiowe ze złowrogim tekstem: „Uwaga, uwaga — nadchodzi!” Bombardowania utrud­niały wśród dnia chodzenie po ulicach miasta, a uszko­dzony przez celne bomby gmach Teatru Narodowe­go i Wielkiego miał coraz więcej otworów i szczerb, co zmuszało nas do coraz częstszego zmieniania miejsca chwilowego zamieszkania i coraz częstszego schodzenia do schronu, mieszczącego się w podzie­miach Teatru Wielkiego. Czternastego września sytua-

I


cja nasza okazała się wręcz groźna i zmusiła do prze­niesienia się do hallu i westybulu Teatru Nowego (sie­dziba Reduty), mieszczącego się od frontu, pod filara­mi placu Teatralnego. Fatalne warunki egzystencji (brak ciepłej strawy, niemożność porządnego umycia się, brak spokojnego, odżywczego snu i wzrastająca panika) osiągnęły swój szczytowy punkt w dniu dzie­więtnastego września, kiedy około godziny czternastej wpadła burząco-zapalająca bomba do hallu Teatru Na­rodowego, o trzydzieści metrów od naszego schronu, w którym już oprócz aktorów znajdowało się wielu przygodnych obywateli, reprezentujących różne klasy społeczne, różne zawody i różnie wyrażające się reakcje na niebezpieczeństwa sytuacji. Po wybuchu bomby, który śmiertelnie ranił kolegę Hnydzińskiego i zasypał nas pyłem i odłamkami gruzu, zmuszeni zostaliśmy z inicjatywy czuwających organów milicji obywatel­skiej do opuszczenia naszego schroniska, przebiegnięcia przez część placu Teatralnego i wejścia w otwarty kanał, prowadzący do podziemi Teatru Wielkiego. Po kilku dniach przebywania w mrocznych podziemiach bez światła i powietrza, zostaliśmy wypuszczeni na świat boży — oszołomieni powietrzem i powstałą szczytową paniką (bowiem nad placem Teatralnym w tym momencie dość nisko krążyły dwa samoloty, ostrzeliwując z broni pokładowej biegnące rzesze ucie­kinierów), musieliśmy w najwyższym pośpiechu dobiec do otworu kanału i odkrywając w sobie pod wpły­wem niebezpieczeństwa zdolności akrobatyczno-cyrko- we — zejść po klamrach kanału na jego dno, by w pełnej ciemności, popychani przez nacierający od tyłu tłum, przesuwać się w nieznanym kierunku, dep­cząc i potykając się o cały szereg leżących już tu i śpiących członków policji, zgromadzonej z całego województwa warszawskiego, którą tu rozlokowano przed paru godzinami. Wreszcie przeszło pół godziny


posuwając się po omacku w nieznanym kierunku do­szliśmy do obszernych pomieszczeń podziemnych wiel­kiej kotłowni, ogrzewającej cały kompleks budynków teatralnych od ulicy Trębackiej, Wierzbowej i placu Teatralnego. Tam bez światła i pożywienia przeby­liśmy aż do dnia kapitulacji, kiedy w całkowitym po­czuciu klęski wydostaliśmy się na ulicę, a ja z moją córką powędrowałem przez zwały gruzów, poprzewra­canych latarni i powyrywanych szyn tramwajowych Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, ulicą Obożną i Kopernika do naszego mieszkania na pią­tym piętrze w domu przy ulicy Szczyglej nr 9, która stanowiła jedno prawie olbrzymie rumowisko z zupeł­nie zablokowaną jezdnią i wąziutkim przejściem, wy­deptanym pod ścianami domów po nieparzystej stro­nie ulicy. Mieszkanie zastaliśmy nienaruszone, ale z powybijanymi przez wybuchy bomb szybami i po­wyrywanymi ramami okiennymi. Trzeba było syste­mem Robinsona i jego towarzysza Piętaszka zająć się przygotowaniem jakiego takiego noclegu, toaletą po­ranną i zdobyciem pożywienia, niezbędnego dla zmę­czonego i mocno osłabionego organizmu. Wodociągi nie funkcjonowały. Po wodę trzeba było chodzić z wia­drami bądź do działającej pompy w szpitaliku dziecię­cym przy zbiegu ul. Kopernika i Krakowskiego Przed­mieścia, bądź też do Wisły. Przyciągnięcie czterech wiader wody w dwóch porcjach i dostarczenie skra­dzionego po drodze drzewa opałowego było najtrud­niejszą i najbardziej męczącą czynnością w okresie skądinąd dość humorystycznie traktowanej robinsona- dy, a że po paru dniach zjawiła się pomocnica domo­wa, nieodżałowana pani Natalia, więc w pięcioro (moja córka, synowa, siostra mojego zięcia, pani Natalia i ja) łatwiej nam przyszło przezwyciężyć główne trudności, polegające, jak już wspominałem, na dostarczeniu wo­dy i skradzionego opału, i mogliśmy się zabrać do za­


bezpieczenia okien, zdobycia ile działającej i wciąż grożącej wybuchem lampki acetylenowej i nawet zgo­towania jakiejś strawy, przytąchłej, wywleczonej z za­kamarków spiżarni kaszy jaglanej z kawałkiem naby­tego w sklepiku chleba spreparowanego z otrąb, kasz­tanów i innych zgoła nieznanych i całkowicie nieja­dalnych ingrediencji.

Muszę teraz na chwilę cofnąć się o tydzień wstecz i opisać jedyny w swoi mrodzaju pogrzeb śp. kolegi Hnydzińskiego. Udało się nam przy pomocy stolarzy teatralnych spreparować skrzynkę-trumnę i na wozie łaskawie udzielonym przez komendanta straży pożar­nej (bliskich moich sojuszników i przyjaciół, działa­jących — lubo w przeciwnym do mnie kierunku — w żywiole ognia), usadowiwszy na nim obok trumny żonę nieboszczyka i kilku naszych kolegów, zawieźć ten oryginalny kondukt na cmentarz Bródnowski. Ale na dobre czterysta metrów przed bramami cmentarza trzeba było zatrzymać się, ulica bowiem była zakorko­wana i szczelnie zapchana kilkudziesięcioma najróżno­rodniejszego typu pojazdami (dorożki, bryczki, plat­formy, riksze i ręczne dwukołowe wózki), wiozącymi najróżnorodniejszego kształtu i wielkości trumienki z ofiarami wojny. Trzeba było ponad godzinę czekać w kolejce, gdyż te zaimprowizowane karawany kolejno wpuszczano w cmentarną bramę, gdzie znowu dłuższy czas trzeba było czekać na jednego z trzech kapłanów, permanentnie odbywających egzekwie nad przywiezio­nymi na stałe „mieszkańcami” Bródnowskiego cmen­tarza.

Wracamy znów na ulicę Szczyglą i do powoli kształ­tującego się trybu dnia codziennego złowrogiej okupa­cyjnej rzeczywistości. Po uporaniu się z najpilniejszy­mi potrzebami bytowania w najprymitywniejszych warunkach oraz po zorientowaniu się, jak zaczyna wy­glądać okupacyjna rzeczywistość, po dokładnym zrozu­


mieniu, że zamierzeniem najeźdźcy jest nie liczące się z jakimikolwiek względami ludzkości radykalne wy­tępienie Żydów, a w następstwie zabranie się do li­kwidowania społeczeństwa polskiego — należało przy­stąpić albo do akcji przeciwdziałania tej polityce, albo przynajmniej do wynalezienia jakiegokolwiek poży­tecznego w danej chwili zajęcia, byleby nie pozostać w całkowitej bezczynności i nie przyglądać się biernie szalejącemu hitleryzmowi. Znalazłem dość pożyteczne, jak myślę, i względnie ciekawe zajęcie, służąc za łącz­nika między rannymi a ich rodzinami i bliskimi, na te­renie szpitala Ujazdowskiego, gdzie w danym momen­cie znajdowało się ponad trzystu rannych lub chorych naszych żołnierzy i z górą dwustu oficerów. Cały dzień spędzałem na odwiedzinach w wyznaczonych mi sa­lach i pawilonach, gdzie pisałem dyktowane przez ran­nych listy do ich rodzin, które to listy albo roznosiłem po mieście, albo wysyłałem pocztą na prowincję. Jed­nocześnie organizowałem coś w rodzaju małych, lot­nych koncercików albo wreszcie załatwiałem z władza­mi okupacyjnymi sprawy przetransportowania rannych (przeważnie kalek bezrękich lub beznogich) do ich ro­dzin mieszkających na prowinęji. Taki stan trwał od grudnia do maja. W tym miesiącu zaczęła się stopnio­wa ewakuacja chorych i rannych bądź do ich stałego miejsca zamieszkania (w wypadku wyzdrowienia) lub też do różnych szpitali na terenie całego kraju. Po­nieważ osoba moja stała się w tej charytatywnej akcji całkowicie zbędna, postanowiłem za namową mojego przyjaciela, ziemianina z kaliskiego, udać się na wieś w Grójeckie, do majątku jego przyjaciół, gdzie nie chcąc być tylko bezużytecznym balastem, objąłem po­sadę dozorcy obory. Majątek, nazywający się Uleniec, należał do państwa H. Mąż znajdował się poza grani­cami kraju, a na miejscu pozostawała jego żona z ośmioletnią córeczką i całą gromadą (czternaście


osób) takich jak ja, przytulonych uciekinierów różnych stanów, profesji i autoramentu. Funkcje mojego zawo­du polegały na: wstawaniu kwadrans przed czwartą rano, dozorowaniu udoju, kontrolowaniu i mierzeniu otrzymanego mleka i wysyłaniu go do pobliskiej zlew­ni gminnej. Muszę z całą otwartością przyznać, że tzw. życie „oborowe” — obcowanie z pastuchami, ich psa­mi i krowami — które, jak się naocznie przekonałem, są zdecydowanie inteligentne, wbrew opinii, jaką mają u ludzi, wyraźnie myślące i bardzo łatwo zżywające się z pracującymi koło nich ludźmi — głęboko mnie interesowało i po kilku tygodniach potrafiłem czuć się między tymi czworonogami i ich progeniturą znacznie lepiej, aniżeli niejednokrotnie czułem się wśród ludzi. I wtedy przyszła mi na myśl głęboka i mocno praw­dziwa wypowiedź jednego z bardzo popularnych na terenie carskiej Rosji artystów cyrkowych. Mianowicie ten filozof w cyrkowym stroju, nazwiskiem Durów (było dwóch reprezentantów tego nazwiska: Durów ojciec i Durów syn; obaj byli znanymi treserami zwie­rząt domowych: osłów, psów, świnek, gęsi, kaczek, kur, gołębi, królików itd.), twierdził: „Im bliżej poznaję lu­dzi, tym goręcej kocham konie i krowy!” Istotnie życie wśród krów, całkowicie bezpośrednie i szczere, pozba­wione wszelkiego zakłamania i udawania, może stwo­rzyć atmosferę o wiele ciekawszą i dostojniejszą, ani­żeli dzieje się to wśród ludzi. Na lato, z chwilą kiedy bydełko wychodzi na paszę, zmieniłem funkcję, prze- dzierzgając się w tzw. polowego, tj. człowieka, który pilnuje plonów rolnych, by nie niszczyli ich i nie kradli poczciwi nasi kmiotkowie. Ten rodzaj zajęcia był zde­cydowanie przykry i pilnując na przykład w nocy sko­szonej koniczyny, niejednokrotnie głęboko żałowałem, że muszę mieć do czynienia z ludźmi, a nie z kochany­mi krówkami.

Na początku zimy, wobec zbliżającego się najazdu


hord hitlerowskich na Związek Radziecki, władze oku­pacyjne zaczęły budować w całym parku ulenieckim baraki, które niebawem zaczęły się zaludniać oddziała­mi frontowymi, przerzucanymi z zachodu i szykujący­mi się do mającej niebawem nastąpić agresji na Kraj Rad. Sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz nie- wygodniejsza i przykrzejsza, wobec czego w ostatnich dniach lutego postanowiłem opuścić gościnny Uleniec i poszukać sobie nowego schronienia w jakimś zapad­łym kącie ojczystego kraju. Do Warszawy w żadnym razie nie chciałem powracać ze względu choćby na to, że okupant zdołał już zorganizować dwa czynne teatry i do pracy w nich mogłem być łatwo zmuszony, co by­łoby wbrew wyraźnej, tajnej decyzji naszego związku (Związek Artystów Scen Polskich), która stanowczo zakazywała jakiegokolwiek udziału w imprezach tea­tralnych, organizowanych przez okupanta. Wtedy to właśnie większa część moich koleżanek i kolegów (zwłaszcza z młodszych roczników) gremialnie rozpo­częła uprawiać kelnerstwo w powstających w licznych punktach stolicy nowych kawiarniach i restauracjach. Za radą i pomocą życzliwych mi czynników miarodaj­nych uzyskałem posadę w PCK, w znajdującym się pod Żyrardowem wielkim Domu Inwalidów Wojen­nych w Oryszewie. Był to duży, dwupiętrowy gmach, w którym można było umieścić ponad dwustu dwu­dziestu podopiecznych, do którego należały: dwunasto- morgowy, świetnie prowadzony ogród warzywno-owo­cowy, dziesięć ha ornego gruntu, dwie krowy, trzy ko­nie, kilkanaście świnek i pokaźna gromada kur. Umie­jętne gospodarowanie tym majątkiem sprawiało, że Oryszew był samowystarczalny, a nawet niejednokrot­nie — przynosił pokaźny zysk. Poza tym ze względu na swój charakter instytucja charytatywna stosunko­wo mniej była narażona na odwiedziny kontrolerów ze strony okupanta i niejednokrotnie całymi tygodnia­


mi nie oglądaliśmy umundurowanego wroga. Dyrekcja zakładu (pierwotnie p. Łopatto, a po roku — bardzo ciekawy człowiek, utalentowany organizator i admini­strator, do dziś dnia jeden z najserdeczniejszych i naj­bliższych moich przyjaciół — p. Ewaryst Czarnecki) obdarzyła mnie dwoma funkcjami: byłem kasjerem, przy czym to zajęcie sprawiało mi wiele przykrości, gdyż tygodniowe czy miesięczne bilansy nigdy się nie zgadzały; ale wszystkie przykrości związane z funkcją kasjera z nawiązką wynagradzała mi druga funkcja — kwestarza, który co tydzień na obszernej resorówce, zaprzężonej w dwa nasze konie i powożonej przez woź­nicę przyjaciela, Zajkowskiego, w ciągu trzech dni objeżdżał okoliczne dwory i zwoził do naszego zakładu liczne i cenne dary w naturze, jak: mąka, kasza, sło­nina, olej rzepakowy, cukier, owies i koniczyna dla koni, i wiele innych cennych produktów dla naszej kuchni. Ponieważ nazwisko i osoba moja znane były ze sceny całemu ziemiaństwu, byłem więc wszędzie mile witany, obficie obdarowywany dla zakładu i go­ścinnie podejmowany dworskimi, nad wyraz smakowi­tymi i obfitymi obiadami czy też wieczerzami. Jakkol­wiek pożywienie w Oryszewie — jak na ową epokę — było wcale smaczne i obfite, to nigdy jednak nie wy­magało używania noża i widelca, podawano nam bo­wiem w dużych miseczkach obfite porcje smakowitej, suto okraszonej, ugotowanej na kościach zupy, pełnej kaszy, ziemniaków i klusek, we dworach zaś poza zu­pą mogłem z apetytem pałaszować różne dania mięsne, mączne i jarzynowe, z całą pasją używając noża i wi­delca. Poza tym przynajmniej dwa razy w tygodniu jeździłem do powiatowego miasta Sochaczewa dla za­łatwiania wielu sprawunków i różnych spraw admini­stracyjnych z władzami okupacyjnymi Każda taka wi­zyta dostarczała mi — a za moim pośrednictwem i na­szemu zakładowi — wielu nowin i sensacji politycz-

_ . 1A1

/ . L\ v l V * *> \ \


nych, zasłyszanych od konspiracyjnie działających na­szych ludzi. Od czasu do czasu trafiała mi się okazja do lekkiego zażartowania z naszych władz okupacyj­nych czy wyższych urzędników hitlerowskich. Pewne­go razu przyłapano nas na nagminnie praktykowanym szwindlu w dziedzinie uboju nierogacizny. Wolno było bowiem zabić tzw. świniaka na własny użytek tylko w tym wypadku, jeżeli równoważnik tej istoty odsta­wiło się do urzędu powiatowego. Działający na naszą korzyść miejscowi lekarze weterynarii (oczywiście Po­lacy) dość łatwo szli na rękę ludności, wystawiając fałszywe dokumenty, stwierdzające zgon świńskiej mo­ści, podczas gdy w rzeczywistości ów rzekomo zmarły świniak był wyraźnie uszlachtowany i na miejscu spo­żyty. Otóż jeden z takich szwindlów wywąchał naj­bliższy nasz sąsiad i rzekomy przyjaciel, młynarz (naj­zwyklejszy reichsdeutsch, posiadający wyraźne pole­cenie władz szpiegowania nas i pilnowania naszej pra­worządności), i doniósł o nim najwyższemu miejscowe­mu potentatowi tzw. Kreislandwirtowi, przed którego groźne oblicze zostałem wezwany w czasie najbliższego mego przyjazdu do Sochaczewa. Nasz pan i władca z ogłuszającym krzykiem i waleniem pięścią w biurko zaczął wytykać nam groźny akt niepraworządności, za­powiadając, że wyciągnie z tej zbrodni wszelkie kon­sekwencje i grożąc zarówno naszemu dyrektorowi, jak i, z nie znanych mi powodów, mojej osobie zdecy­dowaną perspektywą zamknięcia nas w kryminale. Po wysłuchaniu całej burzy z pełnym spokojem wydoby­łem z kieszeni sfałszowany dokument weterynarza po­wiatowego, stwierdzający wyraźnie, że wyżej wzmian­kowana świnka zmarła śmiercią naturalną wskutek panującej czerwonki i została skrzętnie pogrzebana w miejscowym ogrodzie (czytaj w naszych żołądkach). Pan Niassyn momentalnie ostygł i wobec tak przeko­nywającego argumentu przestał grozić mi konsekwen­


cjami, momentalnie przechodząc na inny, bardziej po­godny temat. Za następnym moim pobytem u Kreis- landwirta wręczyłem mu wspaniały bukiet tureckiego bzu ze słowami:

To, panie Kreislandwircie, w darze od zmarłej świnki, której honor raczył pan podać w niemiłą wąt­pliwość!

Innym znowu razem podczas rekwizycji koni, odby­wającej się na wielkim placu obok rzeźni miejskiej i przeprowadzanej przez tegoż Kreislandwirta, wobec polecenia, że każdy koń musi być oddzielnie przepro­wadzony przed zgromadzonymi dostojnikami, p. Zaj- kowski prowadził jednego naszego konia, przygodnie spotkany kmiotek — drugiego, a ja musiałem prowa­dzić trzeciego naszego czworonoga, kochanego Siwka. Zauważywszy mnie, pan Niassyn zauważył z uśmie­chem:

Oho, sie spielen heute die Rolle eines Bauers?!

Na co ja z punktu odpaliłem:

Heute jeder spielt eine Rolle, Herr Kreislandwirt!

Całe otoczenie pana Kreislandwirta wybuchnęło re-

chotliwym śmiechem i poczciwy nasz Siwek uniknął rekwizycji.

A teraz ciekawy paradoks. Na ogół warunki wojenne wpływały zdecydowanie niekorzystnie na zdrowie mo­ich bliźnich. Otóż ja — zdawałoby się, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi — prywacjom i trudnościom życia okupacyjnego zawdzięczam zdecydowaną popra­wę mojego z lekka już chwiejącego się zdrowia. Rady­kalna zmiana trybu życia, wycofanie się z wielkomiej­skiego gwaru, przebywanie przeważnie na świeżym powietrzu, bezpośredni kontakt z przyrodą — wszyst­ko to przyczyniło się do całkowitego prawie zlikwido­wania licznych moich niedomogów zdrowia, pospolicie zwanych złą przemianą materii. W stolicy żyłem prze­ważnie nerwami i zawód mój czynił ze mnie „pracow­


nika nocy", pozwalając udawać się na spoczynek po gruntownym napełnieniu żołądka nie wcześniej niż

0 dwunastej, względnie pół do pierwszej w nocy, a wstawać nie wcześniej niż o dziewiątej względnie pół godziny później. Cały dzień zaś miałem szczelnie obstawiony różnymi terminowymi sprawami, zmusza­jącymi mnie przeważnie do przenoszenia się z miejsca na miejsce, a kolacja stanowiła — podstawowy posiłek dnia. W Oryszewie wstawałem o godzinie szóstej i pół, a układałem się do snu nie później niż o dwudziestej drugiej i pół, jadłem przede wszystkim śniadanie

1 obiad (i to bardzo skromne zarówno ilościowo, jak i jakościowo), większość dnia spędzałem w ruchu i na świeżym powietrzu, zaznając ożywczego, bezpośrednie­go kontaktu z przyrodą, słowem: prowadziłem raczej spokojny, higieniczny tryb życia. Podstawowy męczą­cy objaw złej przemiany materii, jakim była u mnie niezmiernie często występująca, wyraźnie utrudniają­ca mi i pracę w moim fachu, i w ogóle życie, ponad sześć godzin zazwyczaj trwająca migrena z zawrotami głowy i wieloma innymi mocno niemiłymi sensacja­mi — po dwóch miesiącach pobytu w Oryszewie znik­nęła radykalnie, aby do dnia dzisiejszego nigdy mnie nie nawiedzać. Wraz z nią ustąpiły wszystkie inne kłopotliwe niedyspozycje, jak: ociężałość po przebu­dzeniu się, trudność zaśnięcia, niesłychanie męczące, prawie nie ustające pragnienie, stany całkowitej apatii itd., itp. Radykalnie traciłem na wadze i w pół roku przeobraziłem się w smukłego, gibkiego i fertycznego młodzieniaszka. Ten stan błogości fizycznej, względ­nego spokoju i cennej świadomości, że pracując w Ory­szewie spełniam pożyteczną funkcję społeczną, przy znakomitym współżyciu zarówno z dyrektorem zakła­du, panem Czarneckim, jak i z jego zastępcą, kocha­nym Stanisławem Krajewskim, z całym personelem służbowym i ze wszystkimi bez wyjątku podopieczny­


mi,, trwał nieprzerwanie do roku 1942. W połowie 1941 roku ukazał się na łamach gadzinowej „War­schauer Zeitung” opatrzony licznymi fotografiami artykuł, wskazujący na niesłychane „zażydzenie” pol­skiego aktorstwa. Pośród podobizn szesnastu moich kolegów istotnie semickiego pochodzenia jak: Broni- szówna, Halska, Szyfman, Węgierko, Borowski, Kru­kowski, Lawiński i wielu innych figurowała i mo­ja, notabene złośliwie zaczerpnięta z granej przed dwoma laty wiedeńskiej komedii pt. „Raz, dwa, trzy!”, gdzie z przyprawionym nosem, koźlą bródką i moc­no łysą czaszką istotnie wyglądałem na rzetelne­go semitę. Poza tym autor artykułu twierdził, że na­zwisko moje brzmi faktycznie nie Zelwerowicz, ale Zilberowicz. Na razie nie przypisywałem żadnego zna­czenia tej zdecydowanie złośliwej bzdurze, o której po kilku miesiącach całkowicie zapomniałem. Siódmego listopada (artykuł w „Warschauer Zeitung” ukazał się w połowie maja) późnym wieczorem, kiedy solidnie zmęczony całodzienną podróżą do Sochaczewa i do nit­ki przemoczony od dwóch dni nieustannie padającym jesiennym kapuśniaczkiem, najspokojniej wypoczywa­łem w swoim pokoju, susząc ubranie i bieliznę, gwał­townie zapukano do moich drzwi, a na moje przyjazne „proszę!” ukazał się znany na terenie Oryszewa volks­deutsch w towarzystwie granatowego policjanta. Pe­łen nonszalancji i ironicznej wyższości zapytał, czy je­stem katolikiem, na co z całym spokojem (mimo iż ro­zumiałem, że sytuacja wcale nie jest wesoła) odpowie­działem:

Prawdą jest, że jestem katolikiem, jak jest praw­dą, że pan jest Volksdeutschem.

Mój spokój i radykalne odparowanie złośliwej in­synuacji zdecydowanie wpłynęło na sposób postępowa­nia mojego — jak zrozumiałem w tej chwili — władcy i pana, który stał się wręcz arogancki i brutalny.


Z najwyższą energią począł robić rewizję w jednej mojej walizce wyrzucając jej zawartość na podłogę, a nie znalazłszy absolutnie nic godnego podejrzenia, władczo zakomenderował:

Proszę się ubrać i iść za mną.

Naciągnąłem palto, włożyłem czapkę i w stanie zde­cydowanej depresji i wyraźnego niepokoju poprosi­łem tylko mojego ironistę o pozwolenie odprowadzenia mojego psa — wiernego przyjaciela, a z pozorów groź­nego wilczura, jedynej zresztą istoty, której mój volks- deutsch okazywał zdecydowany respekt, mocno pod­szyty strachem. Moja prośba miała dwa cele, jednym było zabezpieczenie losu mego czworonożnego druha, a drugim — zawiadomienie najbliższego sąsiada, za­stępcy dyrektora, pana Krajewskiego, że jestem aresz­towany. Przy akompaniamencie jesiennego wiaterku i zacinającego w twarz deszczu ze śniegiem, nie spoty­kając nikogo, dostaliśmy się przez ogród na szosę, gdzie już oczekiwał zarekwirowany jednokonny wóz z nie znanym mi woźnicą. Zasiadłem na zaimprowizo­wanym siedzeniu obok mojego volksdeutscha (będące­go notabene w stanie mocno podchmielonym), a obok woźnicy usadowił się Bogu ducha winien, najobojętniej ustosunkowany do całej akcji, podstarzały „granato­wieć”. I ruszyliśmy w nieznanym kierunku. Byłem święcie przekonany, że jadę na rozstrzelanie, volks- deutsch bowiem miał do tego formalne prawo, gdyż zabicie Zyda poczytywane było za czyn nie tylko wy­raźnie praworządny, ale wręcz wskazany i zabójca nie miał najmniejszej potrzeby legitymowania się ze swe­go postępku, mogąc raczej liczyć na wyróżnienie i na­grodę. Muszę przyznać, że dominantą moich myśli i do­ciekań była chęć dowiedzenia się, dokąd jedziemy i gdzie nastąpi finał tej czarującej wycieczki. Myśl

o ucieczce była mi całkowicie obca. Przed chatą jed­nego z zamożniejszych gospodarzy (niejakiego Guzika,


właściciela dwudziestohektarowego gospodarstwa) mój „właściciel” kazał woźnicy zatrzymać się, zsiadł z wo­zu i udał się do oświetlonej zagrody. Po półgodzinnym czekaniu, już przemoczony i zziębnięty, oddawałem się najczarniejszym myślom i twierdzę, że ten krótki okres czasu był najcięższym momentem w całym tym tury­stycznym wydarzeniu. Wreszcie „granatowieć” oświad­czył mi, że pójdzie na poszukiwanie volksdeutscha, za­dając dość ciekawe retoryczne pytanie:

Ale czy mogę być spokojny, że pan nie drapnie?

Zapewniłem mojego konwojenta, że mogę zaręczyć słowem i wszelkiego rodzaju najświętszymi zaklęciami, że idea „drapnięcia” jest mi całkowicie obca i że z wszelką pewnością będę tkwił na miejscu, choćby to miało trwać wieczność całą. Uspokojony granatowy udał się do chaty, gdzie, jak się później dowiedziałem, odbywała się suta libacja zakrapiana alkoholem. Drogi mój opiekun bowiem — pod pozorem, że w chacie Gu­zika znajduje się broń i że on przeprowadzi natych­miast gruntowną rewizję w całym obejściu — łaskawie zaznaczył, że byłby skłonny odstąpić od swojego za­mierzenia, o ile otrzyma dla siebie i towarzyszącego mu granatowego policjanta obfitą i smaczną kolację zakropioną pokaźną ilością alkoholu. Libacja trwała z górą godzinę, ja zaś wyzyskałem ten czas na poinfor­mowanie się u woźnicy, jaki jest cel naszej wyprawy, i dowiedziałem się, że jedziemy do sąsiadującego z Oryszewem, oddalonego o pięć kilometrów niewielkie­go osiedla Wiskitki, do miejsca zamieszkania czcigod­nego volksdeutscha, i że w tym grodzie mam być za­bezpieczony od wszelkich krzywd, obrażeń cielesnych i słownych złorzeczeń w rozkosznym miejscowym areszcie policyjnym. Świadomość, dokąd jadę, wyklu­czająca na razie ewentualność rozstania się z życiem, wpłynęła zdecydowanie uspokajająco na moje rozdy­gotane nerwy i tu jeden jedyny raz przeszła moją


mózgownicę idea ucieczki. Dodatnią jej stroną była idealna znajomość terenu, który setki razy wśród peł­nego dnia przemierzałem wzdłuż i wszerz, znając naj­dokładniej każde wzniesienie, każdy dołek, krzaczek, miedzę lub kamień. Elementy negatywne stanowiło: bardzo długie jesienne, całkowicie przemoczone, a więc niepomiernie ciężkie palto, wyraźna troska o losy mo­jego woźnicy, który jednak byłby niezawodnie odpo­wiadał za zniknięcie groźnego przestępcy, ale przede wszystkim świadomość całkowitej bezcelowości tej akcji, bo właściwie dokąd mogłem się udać? Ani po­wrót do Oryszewa, ani dotarcie do Warszawy, gdzie miałem mieszkanie, w którym żyła moja córka z mę­żem, ani dłuższe ukrywanie się w gęsto zaludnionej i bardzo ruchliwej okolicy nie dawało żadnych abso­lutnie szans wydostania się z tej srodze niemiłej sy­tuacji. Pragnąłem jedynie, aby moi przyjaciele z Ory­szewa chcieli zawiadomić pozostającą w Warszawie moją żonę*, z którą byłem wprawdzie w separacji, ale z którą łączył mnie bliski, przyjacielski stosunek, i aby powiadomiono o moim aresztowaniu córkę, no i zaopiekowano się moim czworonożnym przyjacielem, którego pozostawiłem w Oryszewie.

Po godzinie ukazał się mój opiekun w stanie całko­witego zamroczenia alkoholowego i podtrzymywany przez usłużnego granatowca z trudem wgramolił się na siedzenie, po czym, wyjąwszy z kieszeni rewolwer, pełen jowialnego, żywiołowego, iście germańskiego hu­moru, bardzo mocno klepnął mnie po ramieniu i za­pytał:

No, panie mistrzu, co tam słychać? Jak się czu­jemy, panie katolik?!

Ruszyliśmy w dalszą drogę i po kwadransie spotka­liśmy na szosie podążające^^nrzeciwnym kierunku furmanki, wyładowane wo- ^:,V*asza. Groź-

* Krystyna Sewerlnówna-ZeiwlHfl


ny volksdeutsch kazał woźnicy zatrzymać się, stoczył się z wozu i, z rewolwerem gotowym do strzału, roz­począł w ojczystej mowie indagację: kto jedzie, dokąd i co wiezie? Bałem się, że to małe intermezzo w naszej podróży może się skończyć jakąś ofiarą, gdyż uroczy volksdeutsch był szczelnie wypełniony niezwykłą aktywnością i całkowicie przejęty swoją rolą wysłan­nika hitlerowców, obdarzonego nakazem robienia po­rządku i zaprowadzania ładu w barbarzyńskim kraju polskich warchołów. Na szczęście okazało się, że spot­kane furmanki wiozły zarekwirowane produkty na po­sterunek żandarmerii w Sochaczewie. Wykrzyczawszy się do woli i zagroziwszy rozstrzelaniem ludziom, ko­niom i workom, mój opiekun z trudem wgramolił się na wóz i szczęśliwie dowlókł schwytanego zbrodniarza do posterunku granatowej policji w Wiskitkach. Po zdaniu ofiary dwom zaspanym granatowym przedsta­wicielom miejscowej władzy szczęśliwie udał się do domu, mnie zaś zamknięto w ciasnej, okratowanej ko­mórce, w której, pogrążony w ciężkich rozmyślaniach, przesiedziałem do rana na tapczanie. Nazajutrz zgłosił się na posterunek zastępca dyrektora w Oryszewie, pan Krajewski, któremu poleciłem możliwie najrych­lejsze zawiadomienie mojej żony i córki o bieżących zdarzeniach. Wręczyłem mu pamiątkowy zegarek, któ­ry miałem na ręku, i dowiedziałem się, że los mojego czworonożnego przyjaciela został zabezpieczony. Na­stępnie na świeżej zarekwirowanej podwodzie, w asy­ście nowego „granatowca”. odwieziono mnie do aresztu w Żyrardowie. Znalazłem się w maleńkiej, prawie cał­kowicie pozbawionej światła celce o dwóch tapczanach, gdzie już zastałem czterech towarzyszy niedoli: dwóch robociarzy i dwóch inteligentów. Po zaznajomieniu się, wyjaśnieniu powodów mego aresztowania i załatwieniu zespołowej akcji umycia się na więziennym podwórecz- ku, młody granatowieć o wymownym nazwisku Jed­


wabny zaprowadził mnie do miejscowej komendy żan­darmerii, gdzie miał się odbyć decydujący akt mojej tragikomedii. Po długim czekaniu zjawił się pan ober- lojtnant i począł niemiłosiernie wrzeszczeć wytykając mi całkowicie jakoby uwidocznione na mojej twarzy semickie pochodzenie. Doczekawszy się momentu, kie­dy „władza” dostatecznie wykrzyczała się i wytłukła pięściami w stół, odpowiedziałem, że jakkolwiek pan oberlojtnant może ze mną zrobić, co uzna za wskazane, to jednak w żadnym razie nie mogę przyznać się do przynależności do rasy semickiej, czego zresztą każdej chwili, jeżeli tego zażąda, mogę dowieść fizjologicznie. To wywarło w znacznym stopniu uspokajający wpływ na bujny temperament przedstawiciela władzy okupa­cyjnej, który polecił tłumaczowi sporządzenie protoko­łu. W zeznaniach stwierdziłem, że lubo posiadam cały szereg semitów wśród moich kolegów i znajomych, z którymi łączą mnie węzły głębokiej przyjaźni, to jednak sam pochodzę ze rdzennie polskiej rodziny, tak po matce (pochodzącej z suwalszczyzny), jak i po ojcu, z dziada pradziada autentycznym wilnianinie. Pan oberlojtnant po długiej naradzie ze swoimi pod­władnymi polecił mojemu konwojentowi odstawienie aresztowanego do więzienia w Grodzisku. Odetchną­łem, zrozumiałem bowiem, że sprawa w każdym ra­zie ulegnie zwłoce i że w tej chwili nic osta­tecznego mi nie grozi. Mój towarzysz, zgodnie z brzmieniem swojego nazwiska, okazał się całkowicie jedwabny. W oczekiwaniu na nadejście pociągu uda­liśmy się do moich znajomych, gdzie nas uraczono su­tym śniadaniem (pierwszy mój posiłek po trzydziestu sześciu godzinach), po czym zatopieni w miłym dia­logu, na gapę (państwo płaci) wyruszyliśmy do nie­zwykle ciekawego więzienia w Grodzisku. Jest to nie­duży lokal, w którym przed wojną dekonspirowano aresztantów symulujących choroby umysłowe. Dyrek­


torem tego zakładu był znany psychiatra dr Sz. Wię­zienie to mocno przypominało wysoce humorystyczny zakład figurujący w ostatnim akcie klasycznej Straus- sowskiej operetki „Zemsta nietoperza”. Do tej istnej beocji zostałem wprowadzony przez mojego jedwab­nego konwojenta. Tu po raz pierwszy przekonałem się, jak poważną rolę odgrywa popularność aktorska (skąd­inąd dawniej zawsze mnie irytująca) w wielu spra­wach życiowych. Byłem wręcz zaskoczony niezwykłą życzliwością, z jaką przywitał mnie cały personel biu­ra więziennego. Tytułowano mnie „mistrzem” i — wbrew nakazom służbowym — umieszczono w popu­larnej jedenastce (cela numer 11), przeznaczonej dla wybrańców losu, szczytowej elity wszelkich krymina­listów. Wprowadzony niemal ostentacyjnie do owej je­denastki, zastałem w niej trzech panów, którzy na łóż­kach zasłanych najautentyczniejszą pościelą łącznie ze strażnikiem więziennym zapamiętale rżnęli w brydża. Przedstawiłem się (co jednak bynajmniej nie przerwa­ło gry) i skromniutko usadowiłem się na czwartym, wolnym, a więc wyraźnie dla mnie przeznaczonym łóżku. Byłem święcie przekonany, że w osobach trzech moich towarzyszy niedoli spotkam wielkich bojowni­ków i patriotów, cierpiących za sprawę wolności, pa­triotyzmu i bohaterskiej walki z okupantem. Jakież było moje zdziwienie, gdy po kilku dniach dowiedzia­łem się, że jeden z moich towarzyszy odsiadywał karę za chroniczne uprawianie szantażu, do czego miał spo­sobność jako urzędnik kontrolujący dostawy mleka i rzeźnego mięsa od miejscowych chłopów. Drugi cze­kał na wyrok za sprzedawanie „na boku” kartek żyw­nościowych, a trzeci odbywał karę dwuletniego „cięż­kiego” więzienia za zdefraudowanie czterech tysięcy marek w grodziskim PKO. A więc znalazłem się w otoczeniu nie tyle bohaterskich ofiar hitlerowskiego reżimu, ile raczej wśród najzwyklejszych, najtypow-


szych kryminalistów. Tryb życia osławionej jedenastki minimalnie przypominał surowe zarządzenia obowią­zujące w kryminałach. I tak o godzinie siódmej rano stawał we drzwiach dyżurny dozorca, ale podopieczni nie potrzebowali bynajmniej zrywać się i stawać na baczność, mogli natomiast spod kołdry wymamrotać oficjalną formułkę: „W celi numer 11 wszystko w po­rządku, ilość więźniów 4”. Po czym powolutku, prze­ciągając się i ziewając, zaczynali leniwie opuszczać wygodne łóżka, udając się kolejno do umywalni, a po powrocie zasiadając do smakowitego śniadania złożo­nego z herbaty i obfitych zapasów, które każdy z mo­ich towarzyszy niedoli przechowywał w walizeczce pod łóżkiem. Były tam jaja na twardo, kiełbasa, świeże masło i ser, tudzież całe stosy domowego pieczywa. Jako nowicjusz zostałem uczęstowany tymi specjałami, po czym moi sublokatorzy zasiadali do brydża, przy którym trwali — z przerwami na obiad, wieczerzę i przepisowy piętnastominutowy spacer na podwórzu — aż do późnego wieczoru. Jedenastka miała specjalną obsługę. Mianowicie czternastoletni Żyd, popularnie zwany Chaimkiem, był specjalnie desygnowany do obsługiwania arystokracji w celi numer 11, której drzwi — w odróżnieniu od wszystkich innych cel — zawsze były otwarte, Chaimek mógł więc zjawiać się na każde zawołanie. Dowiedziałem się w rok później, że nieszczęsny Chaimek po odsiedzeniu dwu lat wię­zienia za kradzież owoców — został zlikwidowany.

Na obiad, zamiast więziennego kotła, pełnego wod­nistej zupy z brukwi i pływających po powierzchni karaluchów, wjeżdżała taca z zupą, pieczonym mię­siwem, ziemniakami, jarzynami i kompotem, dostar­czana bezinteresownie przez właściciela sąsiadującego z więzieniem zakładu gastronomicznego, który w ten sposób manifestował swój patriotyzm i chęć przyjścia z braterską pomocą nieszczęśliwym ofiarom hitleryz­


mu. Prócz kwadransowego spaceru po podwórku, wy­raźnie faworyzowani mieszkańcy jedenastki mieli pra­wo spacerować po dość długim korytarzu więziennym kiedy i jak długo chcieli. Ta dziwna beocja, do której zagnały mnie dobre losy pod znamienną eskortą pana Jedwabnego, skończyła się po pięciu dniach radosnym oświadczeniem dyżurującego strażnika, że jestem wol­ny i mogę opuścić grodziskie więzienie, ten naprawdę operetkowy kryminał z „Zemsty nietoperza”. Wróciłem tegoż wieczoru do Oryszewa serdecznie witany przez cały zespół służby Domu Inwalidów i mojego czworo­nożnego przyjaciela, który po tygodniowej rozłące nie mógł nacieszyć się powrotem swego pana. W trzy dni potem, jadąc służbowo do Sochaczewa i przejeżdżając obok kościoła parafialnego w Mikołajewie, dostrzegłem przez otwarte drzwi kościoła rzęsiście oświetlony ołtarz i odprawiane przed nim nabożeństwo żałobne, a w ko­ścielnej nawie gromadę doskonale znanej mi szlago- nerii, zaś na placyku przed kościołem cały szereg rów­nie mi znajomych ekwipaży, koni i woźniców. W ty­dzień potem dowiedziałem się, że odbywało się tam właśnie uroczyste nabożeństwo żałobne, zakupione przez miłych moich znajomych za spokój grzesznej mojej duszyczki. Przy następnym pobycie w okolicz­nych dworach jako zmartwychwstały kwestarz otrzy­małem wyraźnie zwiększoną porcję łaskawych datków.

Wiosną 1944 roku wojskowe władze okupacyjne na­kazały opuszczenie Oryszewa, rekwirując gmach, ogród i cały majątek na rzecz wojskowości. Podopiecznych i administrację ulokowano w pobliskim starym, zruj­nowanym budynku poklasztornym, w odległych o sześć kilometrów Niedźwiedzicach. Nie chcąc być balastem, co — wobec kolosalnego braku miejsca i potrzeby wy­datnego zmniejszenia członków administracji — mogło łacno nastąpić, ze szczerym żalem pożegnałem po trzy­letnim pobycie kochany Oryszew i pracę w PCK,


i zainstalowałem się w leżącym za Sochaczewem Strzy­żewie u obywatela 7,., gdzie znowu — wywdzięczając się za milą gościnę — wszedłem w obowiązki dozorcy obory. Był to okres warszawskiego powstania i co noc 7. okien dworu widać było łuny pożarów, a wśród dnia — woale dymu nad odległą o czterdzieści kilo­metrów stolicą. Jednocześnie do Sochaczewa i okolicz­nych wsi zaczęła stopniowo napływać fala bezdomnych uciekinierów i zaczął działać komitet RGO (Rada Główna Opiekuńcza), której palącym zadaniem było zakwaterowywanie napływających z Warszawy i do­starczanie im żywności oraz odzieży i obuwia. Skwa­pliwie zapisałem się do tej organizacji i zostałem wy­znaczony na opiekuna w miejscowej gromadzie. Była to praca niezwykle uciążliwa i kłopotliwa, gdyż RGO rozporządzało wręcz minimalnymi sumami pieniędzy, a jeszcze mniejszą możliwością dostarczenia bielizny, odzieży i obuwia dla nieszczęśliwych ofiar powstania warszawskiego. Sytuację pogarszał niejednokrotnie egoistyczny i wręcz złośliwy nastrój niektórych zie­mian i chłopów, odmawiających udzielenia uciekinie­rom choćby najbardziej prymitywnego schronienia. W to wszystko ofiary powstania nie chciały wierzyć, zarzucając mi wręcz brak dobrej woli, a często nawet protekcjonalizm. Uświadomienie im rzeczywistego sta­nu rzeczy nie było łatwe i przeważnie nie umiałem osiągnąć w tym względzie pozytywnych rezultatów. Musiałem całymi dniami wędrować od wsi do wsi, ma­jąc poza dobrym słowem jedynie parę podartych trze­wików i trzy liche wystrzępione koszuliny, podczas gdy kandydatów do obdzielania było, powiedzmy, stu. Ustawiczne nieporozumienia między niechętnymi go­spodarzami a przymusowymi gośćmi musiałem łago­dzić, wynajdując jakąś kompromisową formę wyjścia, zawsze niewygodną dla gospodarzy i zawsze krzyw­dzącą — w ich mniemaniu — dla gości. Przy tym wy­


tykano mi, że w sąsiednich gromadach opiekunowie obdarzają wszystkich uciekinierów olbrzymią jakoby ilością odzieży, bielizny i pieniężnych zapomóg, a ja jeden przynoszę tylko słowa i nic więcej.

W tym okresie powstał — z inicjatywy sochaczew- skiego oddziału RGO, na czele którego stał niezwykle ofiarny i dzielny patriota, człowiek wysoce uspołecz­niony, pan Zygmunt R., współwłaściciel młynów w Chodakowie (o trzy kilometry od Sochaczewa) — projekt zorganizowania w bezwzględnie najbardziej do tego celu odpowiednim budynku szkolnym (szkoły w tym okresie były nieczynne) przytułku dla kilku­dziesięciu bezdomnych i całkowicie samotnych star­ców, gnieżdżących się w najokropniejszych warunkach po różnych chatach, stodołach i komórkach na terenie całej gromady. Wybór padł na szkołę we wsi Mockas (dziwna nazwa, brzmiąca chyba z węgierska!) i ja zo­stałem wyznaczony na kierownika tej przedziwnej, wręcz makabrycznej instytucji. Razem ze mną kiero­wała przytułkiem mieszkająca w tym samym budynku wdowa po zamordowanym przez okupantów nauczy­cielu i kierowniku szkoły w Mockasie. Dzięki niestru­dzonej i ofiarnej pomocy pana Zygmunta, który w cią­gu dwóch dni potrafił dostarczyć nam odpowiednią ilość drzewa i słomy (z której skonstruowaliśmy naj- prowizoryczniejsze łóżka tapczany) i pewien zapas ziemniaków, tłuszczu, mąki, kaszy i cukru — ulokowa­liśmy w zaimprowizowanym lokalu, złożonym z trzech przestronnych izb na parterze, dwudziestu starych, samotnych uciekinierów, z których jedna osoba była całkowicie niewidoma, a trzy znajdowały się w stanie szczytowego, lada chwila grożącego śmiercią wyczer­pania. Ten okres mojej pracy w Mockasie był nieza­wodnie najcięższy ze wszystkich, jakie przeżywałem w latach okupacji. Dwoje podopiecznych umarło na­zajutrz po ich zainstalowaniu i stanęliśmy wobec ko­


nieczności sklecenia czegoś mgliście przypominającego trumny i pogrzebania ciał obok przydrożnej kapliczki, stojącej naprzeciw szkoły. Niewidomą należało ubierać i rozbierać, myć i karmić, gdyż ta osiemdziesięcio- sześcioletnia starowinka — skądinąd inteligentna nau­czycielka — była całkowicie niedołężna. Poza tymi charakterystycznymi i bardzo ciężkimi obowiązkami, musiałem co dwa dni przedsiębrać pieszo — po niemi­łosiernie błotnistych bocznych drogach — ośmiokilo- metrowe wyprawy do Sochaczewa, skąd w plecaku przynosiłem ponad 15 kilogramów chleba, cukru, nafty i innych produktów spożywczych. W ciągu dwóch miesięcy w naszym przytułku zmarło sześć ofiar war­szawskiego powstania, a i wszyscy pozostali, niepraw­dopodobnie słabo odżywiani i umieszczeni w zimnym lokalu (paliliśmy w piecach jedynie słomą), zdawali się być skazani na rychłe wymarcie. I oto dnia jedena­stego stycznia usłyszeliśmy od północnego wschodu głuche detonacje, a nocą ujrzeliśmy na horyzoncie groźne łuny. W nocy z jedenastego na dwunastego stycznia 1945 roku zostałem zbudzony silnym kołata­niem do drzwi. Wyszedłem do sionki i uchyliwszy drzwi zobaczyłem trzech żołnierzy niemieckich, pyta­jących o drogę do Sochaczewa. Byli wyraźnie ogarnię­ci paniką, ścigani przez przednie oddziały Armii Ra­dzieckiej. Wskazałem im kierunek i tej nocy już nie zasnąłem, gdyż strzały armatnie zbliżały się z każdą godziną i lichy budynek szkolny formalnie dygotał. Rano widziałem przez okno mojego pokoju, jak na nie osiodłanym koniu pędzi w kierunku Sochaczewa prze­rażony żołnierz niemiecki, a w kilka minut potem uka­zała się tyraliera ubranej w białe płaszcze ochronne piechoty radzieckiej, gęsto ostrzeliwującej uciekające­go Niemca. Cała wieś wyległa na drogę, owacyjnie witając czołgi w szybkim tempie zdążające w stronę szosy, prowadzącej do Sochaczewa. Jednocześnie roz­


legły się liczne detonacje i wybuchy bomb, którymi lotnictwo radzieckie niemiłosiernie prażyło gromady Niemców uciekających głównym traktem, leżącym

0 trzysta metrów od naszej wsi, zmierzających w bez­ładnej panice i całkowitej dezorganizacji w kierunku Bzury. Kiedy po kilku godzinach kanonada ustała

1 wyszliśmy na trakt — oczom naszym przedstawił się potworny, makabryczny widok. Cała szeroka droga na przestrzeni kilkunastu kilometrów dosłownie zataraso­wana była niezliczoną ilością trupów ludzkich, pozabi­janych koni, potrzaskanych podwód, czołgów, dział artyleryjskich i wszelkiego sprzętu wojennego. Tegoż dnia przed wieczorem zajęty został przez Czerwoną Armię Sochaczew, Łowicz i cała fala wojsk radziec­kich kontynuowała niszczycielską pogoń za nie sta­wiającym żadnego prawie oporu i w panice uciekają­cym wrogiem. Okupacja skończyła się, byliśmy wy­zwoleni. W szkole zainstalował się sztab jednej z Armii Radzieckich pod dowództwem pułkownika, z którym rychło nawiązałem osobisty kontakt. Słysząc przez drzwi mojego pokoju dźwięki nadawczo-odbiorczego aparatu radiowego, w ciągu najbliższych trzech dni ku mej najwyższej radości dowiedziałem się o zajęciu Kutna, Włocławka, Łodzi, Torunia itd., itd. Zaczęły nadchodzić pierwsze wiadomości z Warszawy, w któ­rych z najwyższym niepokojem usiłowałem odszukać jakąś wieść o losach mojej córki, a w kilka dni później dowiedziałem się już z gazet, że w Lublinie powstał rząd polski i że w tym mieście gra teatr. Te wieści zelektryzowały mnie i zrodziły definitywny projekt opuszczenia Mockasa (gdyż nasi podopieczni rozpełzli się po całej gromadzie, usiłując udać się do stolicy)

i przedostania się do Lublina.


Bakcyl się odezwał. Cudowna wyprawa po złote runo do Lublina.

Znów zapachniał mi nęcąco teatr, pod­czas gdy przez całe lata pobytu w Oryszewie miałem głębokie przeświadczenie, że nigdy już na scenę nie powrócę i że zarówno psychicznie, jak i fizycznie je­stem całkowicie niezdolny do wykonywania ukocha­nego mojego zawodu. I wystarczył jeden sygnał trąbki, jedna wiadomość, że w Lublinie jest teatr, aby — jak w owym przysłowiowym starym koniu artyleryjskim, który usłyszawszy trąbkę bojową wyrywa się od ciąg­nionej przez siebie beczki z wodą i z rozdętymi nozdrzami cwałuje w stronę, skąd rozlega się jej głos — i we mnie odżyła momentalnie cała energia i poczucie pełnej gotowości wykonywania ukochanego zawodu. Przedsięwzięcie jednak podróży do Lublina nie było wcale rzeczą tak łatwą, jakby się to na pozór wydawać mogło. Do tego zamiaru niezbędne było uzy­skanie przepustki od urzędujących już w Sochaczewie radzieckich władz wojskowych i dobrnięcie do Lubli­na, co wcale nie było łatwe ze względu na wielkie przerwy w kursowaniu pociągów. Stowarzyszyłem się z jednym z licznych moich sąsiadów, ukrywającym się pod przybranym nazwiskiem (jak się okazało, wyższym urzędnikiem kolejnictwa) i razem, po szczerze czułym pożegnaniu Mockasa,' spreparowaną przez mojego to­warzysza i prowodyra furmanką dotarliśmy 15 stycz­nia około trzeciej po południu do szczątków dworca


kolejowego w Sochaczewie. Przed budynkiem stacyj­nym i wewnątrz porozbijanego gmachu tłoczyły się bezładnie setki takich jak my, pragnących dostać się przede wszystkim do stolicy. Władzę w kolejnictwie sprawowali radzieccy urzędnicy wojskowi i tzw. ruch osobowy nie istniał. Można było jedynie drogą protek­cji dostać się ewentualnie do jakiegoś — złożonego wyłącznie z wagonów towarowych — pociągu wojsko­wego, jakie od czasu do czasu w dowolnych terminach zdążały w kierunku Warszawy. Po porozumieniu się z urzędującym dyżurnym ruchu dowiedzieliśmy się, że najbliższy pociąg w kierunku Warszawy może na­dejść w nocy. Stanęliśmy więc wobec perspektywy co najmniej dwunastogodzinnego czekania w rozbitym budynku stacyjnym, najszczelniej zatłoczonym takimi jak my amatorami jazdy na gapę. Ustaliliśmy dyżury, na mocy których trzy godziny spałem na ladzie rozbi­tego bufetu, a trzy następne robił to samo mój towa­rzysz, ja zaś dyżurowałem, gdyż zbawczy pociąg mógł nadejść tak dobrze o godzinie siódmej wieczorem, jak i o siódmej nad ranem. Tu muszę podkreślić niezwykle ludzki stosunek miejscowych kolejarzy do ciężko do­świadczonej przez los gromady podróżnych. Wczesnym wieczorem np. zostaliśmy zaproszeni do zgoła nie zna­nego nam dozorcy drogowego, w którego mieszkaniu,

o kilkaset metrów od budynku stacyjnego, z najwyższą gościnnością nakarmiono nas wspaniałym gorącym krupnikiem, suto zagryzanym sążnistymi pajdami gru­bo nasmarowanego masłem razowca, i napojono gorą­cą, dobrze ocukrzoną herbatą. Po tej sutej wieczerzy (oczywiście bezpłatnej) i gorących dziękczynieniach dla kochanych gospodarzy wróciliśmy na zarezerwowane miejsce na ladzie bufetowej i rozpoczęliśmy bezna­dziejne, kolejne dyżurowanie. Kiedy w drugiej turze z kolei ja smacznie chrapałem na twardej desce bufe­towej, zostałem mile zbudzony przez mojego towarzy­


sza czarowną wieścią, głoszącą, że nadszedł jakoDy oczekiwany, zbawczy pociąg i stoi o trzysta metrów przed stacją w oczekiwaniu na chętnych pasażerów. Dworzec był oczywiście nie oświetlony, a noc ciemn«, jak... noc. Po omacku ruszyliśmy gęsiego długim łań­cuchem do pociągu widma, mile ostrzeżeni przez straż kolejową, że należy stąpać z najwyższą ostrożnością, gdyż cały teren pokryty jest przeciwczołgowymi mi­nami i każde nieostrożne nadeptanie takiego klejno­cika grozi bezpłatnym dostaniem się nie tyle do War­szawy czy Lublina, ile wręcz do błogiej wieczności. Po kwadransie takiej najprzyjemniejszej rodróży do­brnęliśmy wreszcie do rozkosznego celu. Pociąg skła­dał się wyłącznie prawie z otwartych platform. Pierw­sza, do której dobrnęliśmy z moim towarzyszem, była najszczelniej zatłoczona leżącymi lub siedzącymi w kucki ludzkimi widmami, okrytymi wszelkiego rodzaju szmatami, brezentami, chustami, mającymi rzekomo chronić ich ciała przed padającym nieustannie od po­łudnia deszczem. Tu znowu zostałem mile zaskoczony ciekawym objawem ofiarności, z jakim przyjęto naszą intromisję. Nawet nie pogrążone we śnie widma ludz­kie nie tylko nie protestowały przeciwko wtargnięciu dwóch nowych pasażerów, których ciała musiały za­jąć pewną, choćby najminimalniejszą przestrzeń na szczelnie wyładowanej platformie, ale wyraźnie oka­zały nam wydajną pomoc przy cyrkowo-akrobatycz- nych wyczynach, koniecznych do wygramolenia się z ziemi na mocno wysoką powierzchnię przyszłego na­szego sypialnego wagonu. Nasz „express” w idyllicz­nym milczeniu i w żadnym światełkiem nie zakłóconej ciemności, smagany strugami obfitego deszczu, tkwił na stacji Sochaczew prawie dwie godziny, aż wreszcie po różnych nawoływaniach, gwizdkach i trąbkach zde­cydował się na opuszczenie stacyjnych ruin i wolniut­kim kroczkiem, sapiąc i dysząc, z najwyższą rezerwą


£m éi

aítifíhi

wífmAffét . * ■* ('


i pełną ostrożnością począł z wolna sunąć w nieznane. Człowiek był tak wytrenowany i przyzwyczajony do zaznawania błogiego snu we wszelkich możliwych i całkowicie niemożliwych pozycjach, że siedząc w kuc­ki na mojej walizeczce, skrapiany rzęsiście deszczy­kiem i oparty ramieniem o nie znanego mi towarzy­sza widmo, pogrążyłem się w błogi sen, z którego obu­dził mnie dziwny hałas, bieganina i poruszenie, panu­jące w naszym sleepingu. Okazało się, że jest godzina ósma i że znajdujemy się o dwadzieścia kilometrów przed Warszawą, a zatrzymał nas bagatelny wypade- czek, jakim jest wykolejenie się lokomotywy. Czyli że przestrzeń od Sochaczewa do peryferii Warszawy (pięć­dziesiąt jeden kilometrów) przebyliśmy w dwanaście godzin! Rekord żółwi pobity! Wspólnym wysiłkiem żołnierzy, kolejarzy i pasażerów po przeszło godzin­nym postoju udało się nastawić niesforną lokomotywę na właściwe miejsce i ruszyć ku stolicy. Od tzw. War­szawy Zachodniej sunęliśmy wolniutko torem objazdo­wym ku Dworcowi Gdańskiemu i mostowi kolejowe­mu na Wiśle. Między pasażerami naszej platformy, z którymi już zdążyłem wejść w bliski, przyjacielski kontakt, znajdowało się dwóch Serbów, żołnierzy, po­wracających do swego kraju z hitlerowskiej niewoli. Byli to ludzie w wieku około czterdziestu lat, pomimo to, kiedy przejeżdżając obok Powązek patrzyliśmy na pustynną przestrzeń getta, jeden z dziarskich skądinąd Serbów zapłakał. Zapytałem go, co go tak wzruszyło. Odpowiedział, że jest przekonany, iż jego stolica, Bel­grad, wygląda prawdopodobnie tak samo. Serdecznie uścisnąłem bratnią dłoń mojego sotii doloris. Na Pra­dze opuściliśmy gościnną platformę i zacnych jej pa­sażerów w nadziei, że z Dworca Wileńskiego potrafi­my udać się w dalszą drogę do Lublina. Istotnie, dy­żurny ruchu (tym razem już Polak) oświadczył nam, że o godzinie dwudziestej jest zaplanowane odejście


pociągu osobowo-towarowego do Łukowa. Porobiwszy skromne zapasy żywności, już tęgo zmordowani, o go­dzinie dziewiętnastej i pól zajęliśmy miejsca w niezbyt zatłoczonym wagonie starego typu. Rozłożywszy się na lawach, oddaliśmy się wypoczynkowi w objęciach utę­sknionego Morfeusza, gdy nagle gwałtownie zahamo­wany pociąg zatrzymał się w szczerym polu i do drzwi naszego wagonu poczęli silnie i aż nazbyt radykalnie dobijać się radzieccy żołnierze. Wdarłszy się do wnę­trza, brutalnie i krzykliwie oświadczyli nam, że mamy się natychmiast wynosić, gdyż wagon będzie zajęty dla konwojowanych jeńców. Żadne perswazje nie po­mogły i pod groźbą karabinowych kolb, w najwyż­szym pośpiechu, rozespani musieliśmy opuścić nasz wagon, zeskakując na rozkopany nasyp, w odległości przeszło kilometra od zniszczonego budynku stacji Rembertów. Była godzina dziesiąta, a noc niezwykle ciemna, przy zachmurzonym niebie. Dźwigając w zwa­łach piachu nasze walizy dobrnęliśmy z resztą pasaże­rów do ruin zniszczonej stacyjki, gdzie żaden z kole­jarzy nie potrafił nam powiedzieć, czy istnieją jakieś szanse na odbycie dalszej podróży. Stłoczyliśmy się w malutkiej salce bufetowej, wśród nieprawdopo­dobnego gwaru, płaczu dzieci i w całkowitej niepew­ności dalszych naszych losów. W każdym razie przed nadejściem dnia nie było mowy o ruszeniu dalej. Na szczęście w osobie bufetowej poznałem dawną moją uczennicę, Stasię K., która, używając swojej protekcji, potrafiła mnie i mojemu towarzyszowi dostarczyć po szklance gorącej herbaty i po wielkiej pajdzie razowe­go chleba. O spaniu nie można było nawet marzyć, a w salce panował tak niebywały zaduch, dym i gorą­co, że całą prawie noc przesiedziałem na jakimś schod­ku na dworze. Z nadejściem dnia sytuacja poprawiła się o tyle, że mogliśmy się zorientować w topografii

i rozpoznawać naszych towarzyszy niedoli. Znowu


zetknąłem się z bardzo interesującym Serbem, leka­rzem majorem; ucięliśmy sobie z nim kilkugodzinny dyskurs na temat Jugosławii (którą nieźle znałem)

o kształtującej się obecnie jej sytuacji politycznej. Upływały długie godziny beznadziejnego wyczekiwa­nia na możność posunięcia się dalej. Wreszcie o godzi­nie trzynastej rozeszła się głucha wieść, że dwa kilo­metry za stacją stoi towarowy pociąg wojskowy, który niebawem ma ruszyć w kierunku Łukowa. Cała olbrzymia fala podróżnych z dziećmi, starcami i licz­nymi bagażami rzuciła się gwałtownie we wskazanym kierunku w czarownej nadziei uzyskania jakiegoś środ­ka lokomocji. Potrafiliśmy wyprzedzić znaczną część biegnących i jedni z pierwszych dopadliśmy wagonu, w którym, jak nas poinformowano, znajdował się ko­mendant pociągu. Po długich targach, próbach i zakli- naniach pozwolono nam — zgoła bez ochoty — uloko­wać się w całkowicie zresztą zapchanym wagonie. Argumentem, który przeważył szalę i skłonił komen­danta do przychylnej dla nas decyzji, było moje oświadczenie, że jestem aktorem! Wyraźnie kiedy in­dziej męcząca popularność tym razem okazała się zba­wienna.

Całe nowe towarzystwo, wśród którego się znaleź­liśmy, rozłożyło się na obficie wysłanej słomą podło­dze. Był tu komendant, młody oficerek, około dziesię­ciu szeregowych, trzy siostry miłosierdzia i ponad dziewięciu świeżo zainstalowanych pasażerów. W tym nowym „sleepingu” panowała niczym nie skrępowana swoboda, całkowita równość i najdalej idące nielicze­nie się z konwenansem. Wszystkie trzy siostry miło­sierdzia najbezceremonialniej wkroczyły w fazę ni­czym nie krępowanej swobody i z nastaniem mroku rozpoczęły już na całego harcować z młodym komen­dantem i dwoma z jego podwładnych. Wszystkie te trzy pary usiłowały z pełnym powodzeniem pozostać


nie zauważone przez resztę uczestników tej dość orygi­nalnej podróży. Ponieważ była to już trzecia noc nie przespana, pomimo więc jaskrawości sytuacji po chwili pogrążyłem się w długi, kamienny sen. I znowu wczes­nym rankiem (mogła być godzina siódma) pociąg gwał­townie zatrzymał się w lesie, a pan komendant wraz te swymi podwładnymi zażądał momentalnego opróż­nienia wozu, gdyż pociąg, jak się później okazało, miał wjechać na tajemną bocznicę, prowadzącą do ukrytego w głębi lasu składu amunicji. Znowu musieliśmy, dźwigając nasze walizy, brnąć przez podmokły teren brzozowo-olchowego lasu, aby po godzinie dostać się do „p.o.” kolejowego przystanku, gdzie nam w miłej konspiracji powiedziano, że za godzinę nasz pociąg powróci i już z ładunkiem amunicji uda się do Łuko­wa. Mój kompan przedsięwziął ryzykowną podróż do położonej o kilometr wioski, skąd po półgodzinie po­wrócił z cudownym ładunkiem złożonym z sześciu świeżych jaj, pół bochenka razowego chleba i solidnej osełki świeżego, iście wiejskiego masła. Po spożyciu tego bodajże najsmaczniejszego i najwytworniejszego w moim życiu śniadania doczekaliśmy się niebawem powrotu naszego pociągu i już bez trudu, jako stali, uprawnieni do podróży pasażerowie, powróciliśmy do naszego wagonu. Wśród śmiechu, przy akompania­mencie bałałajek, koło godziny piątej po południu, już

o zmroku, zatrzymaliśmy się przy sygnale o półtora kilometra od węzłowej stacji Łuków. Zanosiło się na solidny przymrozek i prószył suchy śnieżek. W zdemo­lowanym budynku stacyjnym zastaliśmy kilkutysięcz­ny tłum takich, jak my, nieboraków, usiłujących prze­dostać się w kierunku Siedlec, Warszawy czy Lublina. Tłok był tak olbrzymi, że szczytem marzeń było zna­lezienie kawałka wolnego miejsca na posadzce pod ścianą, gdzie by można było przysiąść na własnej wa­lizce. Mój kompan, jak już mówiłem — wyższy urzęd­


nik kolejowy, udał się na poszukiwanie swojego przy­jaciela, jednego z zawiadowców stacji Luków. Jakoż po godzinie zjawił się przemiły, arcygościnny pan P., który wyzwolił nas z tej Wieży Babel, w jakiej utknę­liśmy, i zaprowadził do oddalonego o trzysta metrów od głównego budynku stacyjnego jakiegoś biura kole­jowego, gdzie ofiarował nam nocleg na zestawionych stołach, obiecując ponadto za godzinę przysłać trans­port gorącej kawy i świeżego pieczywa. Na pół żywy rozłożyłem się na stole, podkładając sobie poczciwe moje palto, a za poduszkę mając własną, dość twardą walizkę. Jak dalece byliśmy wyczerpani, może świad­czyć fakt, że kiedy po godzinie przyniesiono istotnie wielki czajnik gorącej kawy z cukrem i ponad tuzin świeżych kajzerek, żaden z nas nie chciał skorzystać z tych przysmaków, byleby tylko nie przerywać ka­miennego snu. Rano obudziliśmy się rozbici i obolali, ale za to rzetelnie wyspani i całkowicie przygotowani do spędzenia kilku nowych bezsennych nocy. Spotkała też nas najmilsza siurpryza: oto dostarczono nam misę ciepłej wody, mydło, ręcznik i żyletkę do golenia. By­ło nas czterech kandydatów do mycia (dwóch wojsko­wych — powracających z niewoli oficerów Wojska Polskiego, którzy, widząc wyjątkową zaradność moje­go kompana i wysokie jego związki z miejscowymi dygnitarzami kolejnictwa, przylgnęli do nas, tak że tworzyliśmy już czteroosobową, zżytą i mocno związa­ną ze sobą ekipę). I jakkolwiek czwarty spośród nas, myjący się w tej wspólnej miednicy, miał już tylko czarną, smolistą ciecz zamiast wody, to jednak nawet

i ta możność zmycia z twarzy i szyi całych pokładów brudu, tłuszczu i sadzy — stanowiła rzetelną rozkosz. Ale szczytem wszystkiego było pojawienie się na stole dużego sagana, z którego buchał autentyczny, gorący krupnik, suto zasilony obfitą ilością smakowitych ziemniaków i niezgorzej okraszony skwareczkami.

i


w ciągu dziesięciu minut wykończyliśmy całą zawar­tość tego cudownego naczynia i wspaniale nakarmieni i nieco odświeżeni ogoleniem się i umyciem, zaczęliśmy snuć strategiczne plany dalszej podróży do odległego już tylko o sto jedenaście kilometrów, utęsknionego Lublina (notabene miasta, w którym miałem zaszczyt przyjść na ten padół płaczu). Wśród głębokiej, mroź­nej nocy zjawił się nasz gospodarz oznajmiając, że za kwadrans ma być wysłany w drogę do Lublina pociąg towarowy, i proponując, abyśmy się ulokowali na ma­łej platformie naładowanego sianem wagonu, sytuacja bowiem wygląda tak, że wątpliwe było, aby przed po­łudniem następnego dnia mógł być wyprawiony w kie­runku Lublina pociąg osobowy. W zupełnej ciszy, wśród martwego bezludzia udaliśmy się po ciemku za naszym zbawcą do wskazanego wagonu, przy czym — z racji całkowitych ciemności i powstałej gołoledzi — dwukrotńie jak długi rozłożyłem się na kolejowych torach, omal nie rozwaliwszy doszczętnie mojej wali­zy, mieszczącej .wówczas cały mój doczesny majątek. Wreszcie wgramoliliśmy się na wskazaną platformę

i osłonięci' brezentową plandeką, w pozycji stojącej, ściśle przywarci jeden do drugiego i oparci plecami

o wonhe siano — wyczekiwaliśmy, aż pociąg ruszy w drogę, pełni groźnych wątpliwości, czy w tej pozy­cji, przy szalejącym wietrze potrafimy przetrwać — wedle obliczeń fachowców — około ośmiu godzin. Smętny nasz pesymizm rozwiał nieoceniony gospodarz, który po godzinie przyniósł nam w danym momencie raczej pomyślną wiadomość, że odejście naszego po­ciągu zostało w ostatniej chwili odwołane, wobec cze­go należy : wrócić do budynku stacyjnego. Przyznam się, żfr na mnie ten z pozoru niepomyślny zwrot wy­warł raczej dodatnie wrażenie, zdecydowanie bowiem wątpiłem,- ozy. w pozycji stojącej, okryci skromnymi jesiennymi okryciami i zabezpieczeni od wiatru jedy­


nie brezentową zasłoną, potrafilibyśmy wytrzymać wielogodzinną jazdę i czy nie skończyłaby się ona ja­kąś poważną katastrofą. Zapadliśmy znowu w roz­koszną drzemkę, z której po godzinie wyrwał nas zno­wu przedsiębiorczy gospodarz, tym razem autoryta­tywną wiadomością, że za godzinę jedzie stąd do Lu­blina osobowy ogrzany (o cudzie nad cudy!) pasażerski pociąg. Niezwłocznie udaliśmy się na wskazane miej­sce, gdzie zostaliśmy ulokowani w przedziale konduk- torskim, w którym oprócz nas czterech znajdował się kolejarz prowadzący pociąg, drugi kolejarz i jakaś pani, której ani wieku, ani wyglądu nie można było rozpoznać wobec panującej w przedziale całkowitej ciemności. Na wszelki wypadek ulokowałem -się między ścianą a niewiastą w przewidywaniu, że w wagonie będzie mocno zimno, a lekka przytulanka zawsze może podnieść temperaturę. Tym razem zawiodłem się, gdyż, jak się niebawem okazało, baba była stara i mocno szpetna, a w wagonie panował upał nie do zniesienia. Pogrążyliśmy się w błogim śnie (ja na ramieniu wy­obrażonej Venus z Milo) i wolniutko ruszyliśmy mając nadzieję dobrnięcia wreszcie do upragnionego Lublina, po pięciu dniach i sześciu nocach przebywając trasę, wynoszącą dwieście osiemdziesiąt trzy kilomètry! My­ślę, że jest to najwolniejsze tempo, jakie kiedykolwiek udało się uzyskać kolei żelaznej od momentu jej wy­nalezienia.

Nareszcie Lublin, mój rodzinny, kochany, od dziesię­ciu lat nie widziany, drogi Lublin! Jest punktualnie godzina ósma wieczorem, tzw. godzina policyjna. Na wyładowanie się z wagonu, przebrnięcie przez peron

i przepchnięcie się przez halę bufetową do głównego wyjścia zużyliśmy co najmniej piętnaście minut. Po­nad tysiąc stłoczonych istnień ludzkich, usiłujących, jak mój towarzysz i ja, wydostać się do miasta, stanęło wobec dylematu: albo wyjść na plac przeddworcowy


i skierować się ulicami do miasta, co groziło jeżeli nie obstrzałem, to w każdym razie zaaresztowaniem i spę­dzeniem nocy w arcyniemiłych warunkach, albo pozo­stać w gmachu stacyjnym i spędzić noc w pozycji sto­jącej, w tej ciżbie ludzkiej bowiem nie było mowy

0 tym, aby można było usiąść. Przyjaciele mojego to­warzysza i opiekuna podróży mieszkali po drugiej stronie placu dworcowego i przestrzeń dzieląca dwo­rzec od ich kamienicy wynosiła nie więcej jak sto me­trów. Postanowiliśmy zaryzykować i udać się do nie znanych mi wprawdzie, ale — sądząc z opowiadań mojego towarzysza — niezmiernie miłych i gościnnych ludzi, z zawodu również kolejarzy. Przebycie owych stu metrów w całkowitej ciemności wywołało nie naj­przyjemniejszy dreszczyk, w każdej bowiem chwili należało oczekiwać wezwania: „Stój, bo strzelam!” a w następstwie — karabinowej salwy. Powstały na­wet dwie sprzeczne ze sobą koncepcje: ja proponowa­łem przebiegnięcie placu możliwie w najszybszym tem­pie, mój kompan zaś twierdził, że należy iść normal­nym, wolnym krokiem, gdyż bieg w oczach patrolują­cych posterunków mógł uchodzić za coś podejrzanego

1 tym łatwiej sprowokować strzał. Poddałem się lo­gice i doświadczeniu mojego patrona i po dwu minu­tach znaleźliśmy się w zacisznej wnęce błogiej kamie­nicy. Niewysłowione rozkosze w postaci przewidzianej możliwości zdjęcia obuwia, spodni, wykąpania się i po zawiesistej kolacji — udania się na spoczynek w wy­godnym łóżku ze świeżą pościelą — były jednymi z najbardziej idealistycznych marzeń, jakie moja wy­obraźnia snuła kiedykolwiek w życiu. Po dwu minu­tach znaleźliśmy się w objęciach (dosłownie) przemi­łych gospodarzy, którzy akurat siedzieli przy stole

i spożywali gorącą wieczerzę. Kaszana kiszka ze sma­żoną cebulką, kartofle purée i kiszone ogórki oraz go­rąca herbata i pszenna strucla ze świeżutkim, iście


wiejskim masłem stanowiły rozkosz, której smak do dziś dnia pozostał na moim podniebieniu. Po kąpieli, rozbierając się i układając do snu na wygodnej otoma­nie, oddałem się głębokim rozmyślaniom filozoficznym na temat: jak — tak błaha w istocie i co dnia bez wra­żenia dokonywana czynność zdejmowania obuwia i ścią­gania spodni może dostarczyć tylu niebiańskich rozko­szy, i to nie tylko fizycznych, ale wręcz duchowych. Uczyniłem śluby, że odtąd co wieczór zdejmując obu­wie i spodnie będę te czynności wykonywał z należy­tym pietyzmem, odtwarzając za każdym razem choć­by przez parę sekund ten stan niewysłowionej błogo­ści, jakiego doznałem w rodzimym moim grodzie póź­nym wieczorem dnia 17 lutego 1945 roku.

Nazajutrz siarczyście wyspany, wykąpany i wyszo­rowany, odziany w czystą bieliznę i drugi garnitur, po sutym śniadaniu wybiegłem na ulicę rodzinnego grodu. Lublin był w tych dniach właściwie stolicą wskrzeszonej Polski. Ze wszystkich stron kraju zjeż­dżali się doń ludziska jako do centralnego ośrodka, w którym działał nasz rząd i w którym zaczynał fun­kcjonować państwowy aparat administracyjny. Na każ­dym kroku można było spotkać jakiegoś znajomka z Wilna, Gdańska czy Lwowa i całe rzesze przepływa­jących przez Lublin jeńców wojennych najróżniej­szych nacji. Miasto wprost kipiało nieprawdopodob­nym ruchem i ożywieniem. We wszystkich witrynach sklepów z produktami spożywczymi, a nawet na każ­dym niemal rogu ulicy na stolikach umieszczonych na chodnikach nęciły oczy stosy apetycznego, świeżut­kiego pszennego pieczywa, jaj, serów, wędlin, masła

i kuszących ciastek oraz tortów. Obiegłszy południową część miasta, zajrzałem oczywiście do teatru, w któ­rym odbywała się próba jakiejś komedii i w którym już zainstalowała się sklecona z wciąż napływających z różnych stron aktorów trupa teatralna pod wodzą


dyrektora kolegi K. i kierownika administracyjnego kolegi M. Wpadłem w samo centrum życia teatralnego

i z otwartymi rękoma momentalnie zostałem włączony do zespołu. Jedna z miejscowych koleżanek (kiedyś moja uczennica) ofiarowała mi z taką serdecznością po­kój w swoim trzyizbowym mieszkaniu, że nie mogłem odmówić. Momentalnie zjawiło się zaproszenie do Ra­dia i zorganizowano wielki koncert na dochód kilku świeżo przybyłych aktorusów, wśród których znalaz­łem się i ja. Koncert ów, który musieliśmy po pięciu dniach powtórzyć, dał nam dwukrotne komplety, dzię­ki czemu otrzymałem pokaźną sumę pieniędzy, jakiej od czterech lat nie gościła moja, zresztą pod tym względem raczej dziurawa kieszeń. Prócz tego poleco­no mi zameldować się w urzędującym Ministerstwie Kultury i Sztuki, gdzie kierownik resortu teatrów, mój kolega i przyjaciel, Lolek B., wręczył mnie i każ­demu z moich towarzyszy po trzy tysiące złotych za­pomogi na tzw. pierwsze potrzeby.

Z portfelem wypchanym banknotami udałem się na miasto, pragnąc obejrzeć wszystkie tak bardzo drogie mi miejsca, w których spędziłem bez mała osiem lat mojego dzieciństwa. Tu nie mogę nie wspomnieć

o arcycharakterystycznym fakcie, jakiego byłem świad­kiem na targowisku w dolnej części miasta, przy ulicy Lubartowskiej. Poza produktami spożywczymi wszel­kiego rodzaju, wiele ludzi najrozmaitszych narodowo­ści sprzedawało najrozmaitsze przedmioty, oferując je miejscowym autochtonom i prowadząc z nimi dialog w swoim własnym języku, nie mówiąc ani słowa po polsku. I tu właśnie byłem świadkiem następującej transakcji, którą przeprowadzili dwaj studenci fran­cuscy, usiłujący z niewoli wrócić do rodzinnego kraju; kupującymi zaś była para rodzimych naszych kmiot­ków ze wsi lubelskiej. Przedmiot handlu stanowił wspaniały płasżcz gumowy. Kontrahenci — sprzedaw­


cy po francusku, a kupujący z chłopska po polsku — | najwyższym trudem usiłowali porozumieć się. Wieś­niacy stale powtarzali:

- No dobrze, ale ile to kosztuje? Ile chceta za te gume?

Sprzedający stale zachwalali towar, powtarzając:

Mais c’est très bon, ce-n’est pas, cher!

A kmiotek swoje:

No dobrze, ale ile tak cenita?

Mais c’est très bon, regardez donc, c’est excellent.

t No, ale ile chceta za to?

Nacieszywszy się tym arcykomicznym nieporozumie­niem, postanowiłem zostać rozjemcą i włączyłem się do rozmowy, tłumacząc słowa sprzedających cudzo­ziemców i kupujących kmiotków. Po długich. targach, wielu przymierzaniach, oglądaniach towaru pod słońce

i innych zabiegach transakcja szczęśliwie doszła do skutku. Francuzi otrzymali stuzłotówkę, a nasi kmiot­kowie z niewysłowioną radością zabrali wytworny płaszcz gumowy..

Wędrując po moim ukochanym Lublinie na każdym kroku wyczuwałem mocne tętno; nowego ¿ycia. Wi­działo się najwyraźniej, że coś starego,, zmurszałego zostało zwalone, a na jego miejscu powstaje jakaś no­wa, całkowicie odmienna, trwała, nowoczesna budowla, wznoszona wśród niebywałego entuzjazmu, radosnego wysiłku i wspólnego dążenia do jakiegoś idealnego celu. Najwyraźniej powstawało nowe życie. Nawet przyroda sprzyjała temu odrodzeniu; pomimo dwudzie­stego lutego słońce grzało iście wiosennie, tocząc się po bezchmurnym niebie i zaglądając filuternie w oczy śpieszącym, pełnym najwyższej radości przechodniom. Zwłaszcza dla mnie, człowieka, który cztery lata tkwił w zapadłym kącie, daleki od wszelkiego ruchu i roz- gwaru, ten nowy obraz poruszonego społeczeństwa wy­wierał potężne, niezwykle radosne i wprost wstrząsa­


jące wrażenie. Nawet w teatrze dawał się wyczuć trykający z mroków ziemi nowy jakiś, ożywczo-rewo- lucyjny, potężny nurt. W ukochanej mojej dziedzinie, w życiu teatru, najwyraźniej zaczynało się coś nowego, i to zarówno na widowni, jak i na scenie. Zespół, do którego zostałem wcielony, miał za kilka dni, uzy­skawszy możność transportu, udać się do Łodzi, pra­wie zupełnie nie tkniętej niszczycielską akcją wojenną, i tam pod firmą Państwowego Teatru Wojska Polskie­go rozpocząć stałą, normalną pracę. Byłem uradowany z dwóch powodów: przede wszystkim dlatego, że mogę dorwać się do grania, powrócić do aktywności po pra­wie pięcioletniej przerwie, a po drugie — że zobaczę Łódź, miasto, z którym byłem bardzo silnie związany uczuciowo, tam właśnie przeżywszy wiele zarówno z dziedziny teatru, jak i z życia osobistego. Tęsknie wyczekiwałem na dzień wyjazdu, który stale odwleka­no z racji nie opanowanego jeszcze, bardzo chaotycznie działającego transportu. Wreszcie któregoś dnia zawia­domiono mnie, że mogę — dołączony do wyjeżdżają­cego z Lublina do Warszawy całego działu Minister­stwa Kolei — przedostać się do stolicy. Wyjazd miał nastąpić o godzinie ósmej rano. Od godziny siódmej krążyłem już z walizeczką przed domem, mieszczącym prowizorycznie zainstalowane biura Ministerstwa Ko­lei. Przed gmachem stały cztery wielkie ciężarowe auta. Po chwili zaczęto z lokali biurowych wynosić nieskończone ilości akt, biurek, szaf, krzeseł i wszel­kiego rodzaju mebli oraz innych biurowych uten­syliów. Jednocześnie na ulicy pojawiła się około dwu­dziestoosobowa gromada urzędników z żonami, dziećmi i innymi członkami rodziny, obładowanych tobołami pościeli, wszelkich gratów i innych klejnotów rodzin­nych. Po długim oczekiwaniu wskazano mi miejsce w ostatnim samochodzie, gdzie już tkwiło około trzy­dziestu osób różnej płci i wieku, porozmieszczanych


na szafach, biurkach, walizach i tobołach. Znalazłem minimalny kącik, gdzie usiadłem na swojej walizce, oparty o wielką szafę wyładowaną aktami i wszelkie­go rodzaju papierzyskami. Koło trzynastej ruszyliśmy w drogę i sytuacja, w jakiej się znalazłem, mocno przypominała mi odbytą przed kilkunastu dniami nie­zapomnianą podróż na trasie Sochaczew-Lublin. Był przymrozek, prószył drobniutki śnieżek i na szosie szkliła się niebezpieczna gołoledż. W pewnej chwili, na czternastym zaledwie kilometrze od Lublina, wóz nasz raptownie skręcił w prawo i — staczając się z czterometrowego nasypu szosy — zaczął systema­tycznie i miarowo pochylać się na prawy bok, robiąc zdecydowanego kozła. Ponieważ cała ta, dość orygi­nalna, akcja odbywała się prawie rytmicznie, bez nie­spodziewanych drgań i wstrząsów, w pierwszej więc fazie tego cyrkowego piruetu właściwie nie dozna­liśmy przerażenia. I dopiero kiedy po dokonaniu cał­kowitego kozła znalazłem się w pozycji leżącej, przy­walony ową przeklętą szafą, trzymając w ręku z nie znanych mi przyczyn jakąś, dość zresztą kształtną łyd­kę kobiecą, uświadomiłem sobie, że nasz samochód uległ katastrofie. Po chwili dopiero wokoło wywróco­nego wozu zaczęli krążyć towarzysze podróży z pierw­szych trzech samochodów i szoferzy, usiłujący stłumić powstałą panikę, którzy nawołując pasażerów do za­chowania spokoju powtarzali ustawicznie:

Spokojnie, państwo, spokojne, tylko bez nerwów!

Spod szafy i kilku towarzyszek podróży odezwałem

się stłumionym głosem:

Najchętniej będę bez nerwów, jeżeli zdejmiecie ze mnie szafę i dwie niewiasty!

W moim odezwaniu się brzmiała najczystsza nuta humoru, gdyż w pierwszej chwili — dzięki idealnej rytmiczności, z jaką zmieniał pozycję nasz samo­chód — całkowicie nie zdawałem sobie sprawy z groź­na


rlych następstw tej katastrofy. Lecz gdy po kilku mi­nutach zdjęto ze mnie szafę i dwie sąsiadki i kiedy wyniesiono z wnętrza leżącego do góry nogami samo­chodu wszystkich pasażerów i wszystkie graty — oka­zało się, że jakiś żołnierz ma złamaną nogę, mój znajo­my, dziennikarz W. — złamane dwa żebra, jedna z nie­wiast — mocno pokancerowany lewy policzek, a ja, tkwiący w pozycji na wpół zamkniętego scyzoryka i doświadczający potężnego bólu przy najmniejszym usiłowaniu wyprostowania się, mam uszkodzony jakiś wewnętrzny organ, który, na zwołanym doraźnie kon­sylium całego grona uczestników wyprawy, określono mianem „lewego nadnercza”. Upłynęła ponad godzina, zanim z pomocą sąsiadujących z szosą mieszkańców najbliższej wsi zdołano podnieść, przywrócić do nor­malnej postawy i wciągnąć na szosę na szczęście, jak się okazało, nie uszkodzony samochód. Całej tej akcji przyglądałem się w pozycji na pół zamknię-tego scyzo­ryka, ciesząc się niepomiernie, że jestem posiadaczem lewego nadnercza i z lekka tylko żałując, że zostało ono uszkodzone i że w ten sposób straciłem możność ustawienia swojego szacownego cielska w pozycji pio­nowej, oraz powracając tęsknymi myślami do tych chwil mojego życia, w których ta właśnie pozycja była mi bardzo wygodna i miła. Z trudem włożono mnie wraz ż innymi ofiarami katastrofy do naszego figlar­nego, ale mocno rytmicznego auta i w najwolniejszym tempie, wśród zapadającej nocy ruszyliśmy w stronę — znowu — Lublina. Około dziewiątej wieczorem zna­leźliśmy się znowu przed domem opustoszałych biur Ministerstwa Kolei i rozlokowani na kilku szczęśli­wym trafem pozostawionych krzesłach czekaliśmy zbawczego poranku. Pozycja, w jakiej znajdowałem się od trzeciej godziny, zabiła we mnie istniejącą od uro­dzenia radość życia i poczucie humoru, tym bardziej że kilku poważnie poszwankowanych moich sąsiadów


cierpiało niewymownie, wydając rozpaczliwe jęki i stę­kania. Dopiero o ósmej rano zjawili się jacyś anoni­mowi, ale niezmiernie uczynni mieszkańcy sąsiednich domów, którzy napoili nas herbatą i wezwali pogoto­wie. Poważniej uszkodzonych moich sąsiadów odwie­ziono do szpitala, ja zaś, wciąż w pozycji na wpół zamkniętego scyzoryka, wywołując sensację na ulicy począłem posuwać się pod ścianami domów pragnąc dotrzeć do opuszczonego dziś rano mieszkania kole­żanki A. Na szczęście na najbliższym rogu zetknąłem się z jednym z członków naszego zespołu, przyszłym rektorem PWST, kolegą K., który, zawoławszy doroż­kę, przy pomocy dorożkarza włożył mnie do jej wnę­trza, odstawił do mojego mieszkania, wyjął z dryndy i wciągnął na pierwsze piętro. Tu po raz drugi w ży­ciu doświadczyłem, jakim szczęściem jest łóżko, na­wet jeżeli można na nim tkwić li tylko w pozycji zła­manego scyzoryka. Wezwany nazajutrz lekarz oświad­czył mi, że nie ma nic groźnego i że po paru dniach ,,leżenia”(?!) wszystko wróci bez śladu do normy. Je­żeli chodzi o to „bez śladu”, to czcigodny eskulap grubo się pomylił, bo do tej chwili odczuwam wyraźną niedokładność w krzyżu powyżej lewego biodra i sta­nowczo tkwi tam jakieś uszkodzone „lewe nadnercze”.

Po tygodniu przymusowego pobytu w moim rodzin­nym mieście, już w towarzystwie całego zespołu, pię­cioma samochodami ciężarowymi udaliśmy się do sto­licy. Podróż miała przebieg raczej normalny, z tym tylko maleńkim wyjątkiem, że — ulokowany w głębi samochodu tuż za kabiną kierowcy — wdychałem z powodu jakiegoś defektu mocno dokuczliwy, a spo­wodowany ulatniającą się nie najlepszego gatunku benzyną, wyraźnie odurzający mnie czad, sprowadza­jący nieznośny ból głowy, a — jak się po paru godzi­nach okazało — i fatalny rozstrój żołądka. Do Łodzi dobrnęliśmy o godzinie dziesiątej wieczór i zakwate­


rowano nas na nocleg w prywatnym, czteropokojowym mieszkaniu naszego dyrektora, kolegi K., który za dwa dni dopiero miał już koleją wraz ze swoją małżonką przyjechać do Łodzi. Czekały na nas rozkosznie nęcące oko wszelkiego kalibru posłania: łóżka, tapczany, ka­napy i pozestawiane fotele, tudzież gorąca kolacja w postaci smakowitej, cudnie woniejącej pieczonej kiełbasy z ziemniakami i herbatą. Nieludzko głodny, bo od rana nie miałem nic w ustach, przechodziłem męki Tantala patrząc, jak moi koledzy z godną lepszej sprawy energią zmiatali dwa półmichy pieczonej kieł­basy, zapijając to herbatą i zagryzając olbrzymimi kromami pszennego chleba, grubo posmarowanego świeżym masłem.

Nazajutrz oglądałem cudem nie naruszone wielkie miasto (którego zresztą nigdy specjalnie nie kocha­łem). Nazywałem zawsze to miasto „chwilowym”. Zja­wiali się tu ludzie, aby robić interesy, gromadzić pie­niądze; budowali fabryki i kamienice bez ładu i planu po obu stronach głównej, ciągnącej się na przestrzeni pięciu i pół kilometra ulicy Piotrkowskiej, aby po kil­kunastu latach wytężonej pracy nabić kabzę i po­wrócić do swoich stron rodzinnych. Na każdym kroku spotykało się potężne, nowoczesne gmachy, obok ma­lutkich, staroświeckich, czterookiennych chałupek, na­leżących do dawnych mieszczan i chałupników, a wszy­stko to razem — fabryki, luksusowe pałace ich właści­cieli i parterowe chałupiny proletariackie — owiane było smugami czarnego, tłustego dymu i nasycone spe­cyficznym odorem, miłym chyba tylko olbrzymim sta­dom bezkarnie wędrujących po ulicach obrzydłych szczurów. Tak właśnie wyglądała, jak ją nazwał Rey­mont, „Ziemia obiecana”.


XIII

Znowu Łódź■ Cudowne poczynania odrodzonego teatru w Polsce Ludowej

Z głębokim wzruszeniem spoglądałem na budynek teatru przy ulicy Cegielnianej (obecnie Stefana Jaracza). Tu mój żywioł — ogień strawił ambitną pracę mojej młodości i przerwał dość cieka­wie rozpoczętą działalność artystyczno-społeczną. Tu, na tym cuchnącym podwóreczku, przechadzałem się kiedyś snując marzenia i budując wielkie plany przy­szłego swojego dyrektorstwa; tu również spoglądałem na buchające płomienie i kłęby dymu, które w ciągu pół godziny obróciły w perzynę nie tylko gmach tea­tru, ale i gmach cudownych moich zamysłów i śmia­łych planów. Trudno! Fortuna toczy się kołem i życie bez żadnych przestoi biegnie niepowstrzymaną falą. Tym razem znalazłem się w mieście, które było cen­trum odradzającej się ojczyzny, gdzie się zgrupowały wszystkie naczelne instytucje państwowe i gdzie, mię­dzy innymi, zaczynał bić żywym, mocnym pulsem no­wy teatr. Czuło się wyraźnie ożywczy podmuch rewo­lucyjnego wichru, który brutalnie, ale z całą konsek­wencją obracał koło historii, tworząc nowe wartości i nowych ludzi. To pobudzało do czynu, to napełniało energią i niezwykłym entuzjazmem. Najwyraźniej ro­zumiałem, że i mój ukochany teatr bezpowrotnie za­mknął jeden tom swojej historii, aby na nie zapisa­nych kartkach nowej rzeczywistości budować nowy teatr rewolucyjny, służący całemu narodowi, teatr,


który by nie tylko bawił, ale uczył, wzruszał i był jed ­nym z najpopularniejszych współtwórców nowej kul­tury. Ogarnęło nas, ludzi teatru, poczucie jakiejś prze­ogromnej odpowiedzialności i pełnej świadomości no­wych zadań, jakie przed nami i przed naszym teatrem stawia chwila dziejowa. Z całym entuzjazmem rzuci­liśmy się w wir pracy. Po paru tygodniach prób wy­stąpiliśmy z „Weselem” Wyspiańskiego; z utworem, który tak wielką rolę odegrał w mojej karierze tea­tralnej i który stanowił bodaj szczytowe osiągnięcie w pierwszym okresie mojego dyrektorstwa w tym pro­letariackim mieście. Tym razem grałem skromniutką rolę Księdza, ale grałem ją z najwyższym pietyzmem i wzruszeniem, dobrze pamiętając, jak „Wesele” do­cierało do świadomości klasy robotniczej. I obecnie na widowni mieliśmy stale wzrastającą ilość widzów ro­botników. Teatr miał olbrzymie powodzenie: widziało się najwyraźniej olbrzymi głód, tę żywiołową potrzebę, która pchała najszersze warstwy naszego społeczeń­stwa do teatru.

W tym czasie nadeszła tragiczna wieść o śmierci naj­większego z naszych kolegów, niezapomnianego Stefa­na Jaracza. Znałem go od czasów krakowskich, kiedy jako student wydziału filologicznego rozpoczynał wraz z Osterwą i Dulębianką pracę w Teatrze Ludowym pod dyrekcją Gabrielskiego. Potem współpracowałem z nim w Teatrze im. Słowackiego, a później, za czasów mojej pierwszej łódzkiej dyrekcji, Stefan Jaracz był prawdziwą ozdobą naszego zespołu artystycznego. I tu w ciągu dwóch lat wyrósł na wielkiego artystę, którym słusznie szczyciła się Polska Ludowa. A oto złamany kilkumiesięcznym pobytem w Oświęcimiu, trawiony gruźlicą, wielki ten aktor tak wcześnie odszedł od nas, w chwili najwyższego rozkwitu swego bujnego talentu i głębokiego zrozumienia roli teatru i aktorstwa w wielkim dziele budowania nowej rzeczywistości. By-


ła to strata wręcz niepowetowana, ale życie jest nie­ubłagane, historia toczy się wartkim kołem, nie zatrzy­mując się ani na sekundę i nie licząc się wcale ze śmiercią nawet najpotrzebniejszych, zgoła niezastąpio­nych jednostek. Odszedł Jaracz, odeszło tylu innych znakomitych naszych kolegów, ale teatr istnieje nadal, rozwija się i spełnia wielką rolę wyznaczoną mu prżez historię.

Jednocześnie z teatrem rzuciłem się w wir tak bar­dzo przeze mnie umiłowanej pracy pedagogicznej. Z polecenia ówczesnego ministra kultury i sztuki Ko­walskiego miałem powołać do życia na terenie Łodzi instytucję, będącą kontynuacją Państwowego Instytu­tu Sztuki Teatralnej. Robota była bardzo ciężka i na­jeżona wieloma, zdawało się, nieprzezwyciężonymi trudnościami. Pierwotnie gnieździliśmy się w trzech małych, brudnych, ciemnych, wilgotnych pokoikach w mrocznej oficynie gmachu teatralnego. Skompleto­wanie zespołu nauczycielskiego przedstawiało także przeogromne trudności. Wstępny egzamin licznie zgła­szającej się młodzieży odbywał się w malarni teatral­nej na poddaszu za sceną, dokąd prowadziły niemiło­siernie strome, kręcone schodki żelazne. Zręczne prze­bycie tej drabinki kwalifikowało ludzi raczej do cyrku niż do teatru. Wszystkie te braki wynagradzał jednak entuzjazm młodzieży i jako tako skompletowanego ze­społu wykładowców, wśród których znalazła się nieza­pomniana, nieodżałowana Jadwiga Turowicz, jeden z najwybitniejszych pedagogów w tej dziedzinie i naj­serdeczniejsza przyjaciółka naszej młodzieży. Po roku tego tułaczego żywota otrzymaliśmy — tym razem piękny, w pełni odpowiadający swoim zadaniom — lo­kal na parterze wspaniałego pałacu Poznańskich, nie­gdyś siedziby wielkich fabrykantów łódzkich. Tu mie­liśmy wspaniałą salę gimnastyczną, cztery obszerne audytoria, przestronne p>omieszczenie na kancelarię,

179

m i i ite i


obszerny hall, w którym zorganizowaliśmy stołówkę, i kilka pojedynczych, niewielkich pokoi; słowem — lokal niemal idealny. W tym czasie powrócił z oflagu kolega Leon Schiller i objął kierownictwo powstające­go wydziału reżyserskiego. Teatr i szkoła wypełniały mi życie bez reszty. W teatrze w tym czasie wysta­wialiśmy wspaniałą „Elektrę” Giraudoux w reżyserii Edmunda Wiercińskiego. Grałem trudną i niezmiernie skomplikowaną, niezwykle bogatą rolę Żebraka. Dwu­miesięczna praca nad „Elektrą” i z górą sześćdziesiąt jej przedstawień były — obok roli Majora w „Fan- tazym”, którą w dwa lata później grałem na scenie Teatru Polskiego w Warszawie, również w reżyserii Edmunda Wiercińskiego — najgłębszymi moimi prze­życiami teatralnymi po wojnie. Niezwykle mądra, wnikliwa, twórcza reżyseria, idealny stosunek Wierciń­skiego do aktorów, wspaniałe dekoracje i kostiumy Teresy Roszkowskiej — złożyły się na widowisko wy­jątkowo ciekawe i stanowiące jedno z najwyższych osiągnięć artystycznych teatru w okresie powojennym.


XIV

Odradzająca się stolica i nowe życie w Polsce Ludowej

Po trzyletniej pracy w teatrze i w PWST w Łodzi zostałem zaproszony przez dyrektora Bronisława Dąbrowskiego na występy gościnne do Ka­towic, gdzie zjawił się najniespodziewaniej długoletni mój dyrektor i serdeczny przyjaciel Arnold Szyfman i w ciągu piętnastu minut zaangażował mnie na bardzo dobrych warunkach do objętego znowu przez niego Teatru Polskiego. Opuściłem Łódź i przeniosłem się z całą kupą z różnych źródeł pozbieranych gratów do mojej kochanej Warszawy, w której już zaczęło tętnić nowe życie. Z tygodnia na tydzień — ba! z minuty na minutę — widać było kolosalną różnicę: jezdnie Śród­mieścia zostały całkowicie uprzątnięte z gruzów, na ulicach płonęły latarnie; tu i ówdzie kursowały tram­waje, dorożki i najróżnorodniejszego typu prywatne, powstałe z konieczności chwili pojazdy, jak: riksze, ciężarowe platformy, podmiejskie bryczuszki, resorów- ki i najzwyklejsze, ordynarne wozy, tak zwane gno­jówki. Woźnice tych przedziwnych wehikulików głośno wykrzykiwali kierunek jazdy i cenę. Na przykład podróż spod pomnika Kopernika na Pragę przez drew­niany most pontonowy kosztowała 10 zł od łebka i trwała około trzydziestu minut. Na każdym kroku widać było powracających do stolicy jej mieszkańców, z tobołkami, mantelzakami, dziećmi, psami, kotami i kanarkami, osiedlających się w piwnicach i sutere-

181


nach rozwalonych domów — byle w stolicy, byle w ukochanej Warszawie. Szeroko brzmiało ich hasło: „Odbudujemy Warszawę jeszcze piękniejszą, niż była!” To szczytne hasło zostało już w dużej mierze i z naj­wyższym entuzjazmem zrealizowane.

Gmach Teatru Polskiego był dość poważnie uszko­dzony dwiema bombami, które przebiwszy dach nad sceną naruszyły wiele urządzeń scenicznych. Ocalenie tego gmachu od kompletnego zniszczenia zawdzięcza­my w pierwszym rzędzie niezmordowanej pracy i bo­haterskiej odwadze jednego z najstarszych pracowni­ków tej instytucji, odźwiernego Stanisława Romań­czuka. W ostatnich dniach powstania, kiedy ucieka­jące hordy hitlerowców usiłowały w myśl zapowiedzi, że w Warszawie nie pozostawią kamienia na kamie­niu — zniszczyć całe miasto, Romańczuk z narażeniem życia tkwił na dachu, gasząc — niejednokrotnie wy­buchające u jego stóp — bomby zapalające.

Pod wodzą dyrektora Szyfmana zabrano się z nie­prawdopodobną energią do łatania wszelkich zniszczeń i w. niezwykle krótkim czasie doprowadzono piękny gmach do stanu całkowitej używalności. Zebrany ze wszystkich stron, pierwszorzędny zespół artystyczny, złożony przeważnie z dawnych pracowników Teatru Polskiego i stale powiększany przez napływających z różnych stron świata, spieszących do macierzystego warsztatu pracy uciekinierów, niezwłocznie przystąpił do pracy i niebawem Teatr Polski wznowił chlubną swą działalność wystawiając „Lilię Wenedę” Słowac­kiego w reżyserii Juliusza Osterwy z Elżbietą Barsz­czewską w roli tytułowej. Głód teatru wśród zbiedzo- nych, głodnych i obdartych gnieżdżących się w podzie­miach warszawiaków okazał się tak potężny, że mimo braku gazu, wody, produktów spożywczych i lokomo­cji teatr co dnia wypełniony był tłumami żądnych wrażeń, bohaterskich synów stolicy. Równocześnie za­


częły ściągać do Warszawy z Łodzi, Krakowa i innych niesproszkowanych ośrodków naszego kraju wszelkie­go rodzaju urzędy państwowe i instytucje społeczne oraz dziesiątki tysięcy stałych mieszkańców Warsza­wy. Raźno przystąpiono do odbudowy i rozbudowy stolicy. Kiedy we wrześniu czterdziestego siódmego roku zaangażowany przez dyrektora Szyfmana zjecha­łem do stolicy, zastałem ją, dość prowizorycznie wprawdzie, ale w sposób całkowicie możliwy, przygo­towaną do pomieszczenia, wyżywienia i zaspokojenia podstawowych potrzeb mieszkańców. Prawie wszędzie kursowały na całkowicie już oczyszczonych i wyre­montowanych jezdniach tramwaje, autobusy i nawet kilka dostarczonych z Kraju Rad trolejbusów; wszę­dzie płonęły światła, a na całej długości ulicy Marszał­kowskiej w parterowych pomieszczeniach (piętra do­mów zostały całkowicie wypalone i zniszczone) wid­niało już wiele eleganckich sklepów i magazynów wszelkiego rodzaju i branży. Już działało kilka kin, czynne było Radio w skromnym, niezmiernie ciasnym pomieszczeniu w Al. Ujazdowskich, a w Łodzi działała obszerna, nowocześnie wyposażona wytwórnia filmo­wa. Słowem: życie już kipiało i pulsowało najżywszym tętnem. Niebawem zjechała z Łodzi i PWST z rekto­rem Leonem Schillerem.


W tym okresie najgorętszej walki

o nowe istnienie, o nowe formy bytu i nowego czło­wieka, słowem, o ustrój socjalistyczny — w moim ży­ciu zaszedł arcysmutny wypadek, brzemienny konsek­wencjami, nie dającymi się już nigdy naprawić. Zosta­łem złożony ciężką nieuleczalną chorobą i fatalnym jej następstwem — kalectwem. To zło uderzyło mnie nie nagle, ale raczej z wolna, krok za krokiem, a pierwot­nie poczynało mnie ogarniać całkowicie niepostrzeże­nie. Oto po prostu wstając którego dnia z łóżka i do­tknąwszy bosymi stopami dywanika, leżącego przed moim tapczanem, doznałem niewypowiedzianie dziw­nego, a mocno trudnego do określenia wrażenia wy­raźnej obcości i zdecydowanej różnicy w odczuwaniu lewej i prawej stopy. Oczywiście, nie zdając sobie najzupełniej sprawy z czyhającej złowrogiej choroby, całkowicie zlekceważyłem tę sensację, powtarzającą się zresztą ze stopniowym nieznacznym nasileniem do­słownie każdego ranka. Pracowałem dużo i z wielkim entuzjazmem: grałem i reżyserowałem w teatrze, mia­łem wykłady i pełniłem funkcję dziekana wydziału aktorskiego PWST, często miewałem audycje w radio itd., itp. Na ogół chodziłem szybko i dużo, bo z natury byłem zawsze niezmiernie żywy i ruchliwy. I oto któ­regoś dnia poruszenie lewą nogą, podnoszenie i sta­wianie jej na płytach chodnika poczęło sprawiać mi


pierwotnie ledwo dostrzegalną, a po miesiącu coraz wi­doczniejszą trudność. Ten defekt po dwóch miesiącach zamienił się w wyraźne raczej posuwanie niż podno­szenie i stawianie lewej stopy. Ponieważ zasadniczo byłem wrogiem medycyny (mój Boże! jakże gorąco dziś tego żałują!), lekceważyłem i ten stan wyraźnie już czyhającej na mnie choroby. Przekonany byłem, że to jakiś refleks przebytego przed pięciu laty zapale­nia stawu kolanowego lewej nogi. Wciąż pracowałem i wciąż dużo chodziłem. Zasadniczo jednak czułem się zupełnie dobrze: miałem normalny apetyt, sen i hu­mor. I to właśnie jeszcze bardziej uśpiło moją czuj­ność.

W niedzielę jedenastego lutego 1950 r. wybrałem się w towarzystwie małżonki* z wizytą do serdecznych moich przyjaciół jeszcze z okresu młodości, mieszkają­cych przy bocznej uliczce Żoliborza w dolnej, ku Wiśle zbliżonej jego części. Najwyraźniej pociągając lewą nogą i trzymając się ramienia mojej połowicy, długo maszerowałem ku celowi podróży. Wreszcie skręci­liśmy na boczną, prawie jeszcze nie zabudowaną ulicz­kę, z której należało stromą ścieżyną, po gliniastym, rozmiękłym i pełnym kałuż zboczu, zejść do willi, w której, na drugim piętrze, mieszkali moi przyja­ciele. Na bardzo stromym zakręcie pośliznąłem się, upadłem i cały umazany lepką gliną absolutnie nie mogłem się podnieść. Poczciwi przechodnie dźwignęli mnie wreszcie i raczej znieśli niż sprowadzili ze zło­wrogiego pagórka. Z najwyższym trudem wwindowa- łem się na drugie piętro, gdzie mnie oczyszczono, obmyto i posadzono do nie tyle luksusowej, ile pełnej serdecznej gościnności wieczerzy. Oczywiście usiłowa­łem udawać, że nic mi nie dolega i że czuję się nor­malnie. Niemniej jednak poważne trudności sprawiało


mi trzymanie w lewej ręce widelca, który jak gdyby pod podmuchem wiatru ustawicznie chwiał się to w le­wo, to w prawo. Ten objaw mocno mnie zaniepokoił, gdyż zrozumiałem, że za trudnością poruszania lewą nogą jawi się nowa trudność władania palcami lewej ręki i że te dwa skoordynowane objawy świadczą

o mózgowym pochodzeniu schorzenia. Wytrwałem jed­nak po bohatersku do końca wizyty, zgramoliłem się ze schodów i pieszo, wśród ciemności, przy wydajnej pomocy żony dobrnąłem, idąc wciąż notabene pod górę, do placu Wilsona, gdzie z najwyższym trudem wwindowano mnie do autobusu. Na placu Zbawiciela (końcowa stacja autobusu) zamiast wsiąść do taksówki, uparłem się, aby całą resztę dzielącej mnie od mieszka­nia przestrzeni, wynoszącej około pięciuset metrów, przebyć pieszo. Poruszanie się sprawiało mi z minuty na minutę większą trudność, formalnie zmuszając do wleczenia za sobą całkowicie nie działającej lewej koń­czyny. W domu zwołano konsylium, złożone z moich kolegów, mieszkam bowiem w domu, w którym na wszystkich czterech piętrach po obu stronach miesz­kają aktorzy Teatru Polskiego. Rozpoczęto gwałtowne usiłowania zmierzające do telefonicznego wezwania jakiegokolwiek eskulapa. Czas był najwyraźniej nie­sprzyjający: niedziela, godzina dwudziesta pierwsza. Żadnego lekarza nie było w domu, a jeden obecny w domu (notabene dobry mój znajomy Ryszard Hertz) oświadczył, że ma bridge’a i nie może mi służyć. (Ży­czę mu szczerze, aby kiedykolwiek znalazł się w po­dobnej do mojej sytuacji). Dopiero około godziny dwudziestej drugiej trzydzieści udało się żonie mo­jej natrafić — niezmiernie szczęśliwie dla dalszych moich losów — na profesora Zdzisława Askanasa, któ­ry w pół godziny, pomimo fatalnej pogody, zjawił się u mego łóżka. Po krótkim zbadaniu stwierdził, że jest to najtypowszy ataczek apoplektyczny, czyli' tzw. po


staropolsku „szlag”, wymagający natychmiastowej i najenergiczniejszej kuracji, i zażądał kategorycznie, abym jutro rano został przewieziony do lecznicy Mini­sterstwa Zdrowia (dawna lecznica św. Józefa), gdzie będę pod osobistą jego opieką. Po różnych perypetiach i licznych trudnościach w uzyskaniu zezwolenia Mini­sterstwa Zdrowia, dzięki niezmordowanej energii mo­jej małżonki nazajutrz o godzinie jedenastej, przewie­ziony samochodem Pogotowia Ratunkowego, znalazłem się w zacisznej separatce na czwartym piętrze, na arcywygodnym, pełnym poduszek i wałków łożu, na którym przeleżałem równe dziewięćdziesiąt dni. Z tych trzech miesięcy mam tyle bolesnych wspomnień, że pozwolę je sobie ominąć i przejdę do okresu, kiedy po dziesięciodniowym pobycie w domu, potem sześcio­tygodniowej kuracji w Iwoniczu, a następnie takiej samej w Ciechocinku, jako tzw. rekonwalescent zaczą­łem „działać”, począwszy od męczącego, aktywnego udziału w odbywającym się w auli Politechniki połą­czeniowym Zjeździe PZPR.

Nie mogę jednak nie wspomnieć o jednym przeroz- kosznym przeżyciu, które zresztą ma i swój głęboko filozoficzny aspekt. Mnóstwo rzeczy lub czynności wy­konujemy odruchowo przez wiele lat, lecz gdy je utrudni lub całkowicie zahamuje choroba, jaką nie- wysłowioną rozkosz sprawia nam móc je wykonywać normalnie na nowo.

Nigdy nie zapomnę tego wręcz epokowego przeżycia, kiedy, po pięćdziesięciu dniach leżenia na wznak w cał­kowitym bezruchu, pozwolono mi usiąść na łóżku na przeciąg dwu minut. Tych dwóch minut nieziemskiej błogości nie oddałbym za żadne skarby świata: stano­wiły one momenty pełnej rozkoszy, których przeżycie zapadło mi najgłębiej w pamięci i w całej pełni będzie w niej żyło aż do ostatniego tchnienia. A już kiedy po sześćdziesięciu dniach pozwolono mi, przy pomocy nie­


zapomnianego, kochanego pana Józefa, felczera-pie- lęgniarza. przesunąć się do toalety i zasiąść na sede­sie — czułem się najwyraźniej szczęśliwy w najistot­niejszym tego słowa znaczeniu. Przedłużałem swój pobyt w tej sytuacji prawie w nieskończoność i w naj­usilniejszych poszukiwaniach przeszłości nie mogłem odnaleźć podobnego momentu szczęścia. Te chwile na­zwałem „kwadransem dla duszy” albo „szczęście moż­na znaleźć i na sedesie”.


XVI

Groźne objawy starczej indolencji i bohaterska walka z chorobą

Przy moim wyjściu z lecznicy Mini­sterstwa Zdrowia po trzymiesięcznym pobycie mający mnie w troskliwej opiece lekarze oświadczyli, że pew­ne minimalne objawy schorzenia prawdopodobnie nie dadzą się zlikwidować całkowicie. Oczywiście zrozu­miałem, że jest to diagnoza wyraźnie komplimentacyj- nie-optymistyczna. Zresztą mój profesor Askanas tak określił przyszłe moje losy:

Jeżeli pan nie będzie pracował, zabezpieczy się od wszelkich wzruszeń i emocji, słowem, całkowicie wyłączy się z życia, przynajmniej cztery godziny wśród dnia spędzając w łóżku — to mogę panu zagwa­rantować dziesięć lat egzystencji na tym padole pła­czu.

Na to odpowiedziałem:

W takim razie muszę panu profesorowi oświad­czyć, że jego propozycja całkowicie mi nie dogadza. Muszę pracować, a w związku z tym nie mogę całko­wicie odgrodzić się od różnego rodzaju wzruszeń i emo­cji, nawet gdyby mi pozostawało jedynie sześć mie­sięcy do przeniesienia się na Powązki.

I od tego dnia rozpoczęła się moja zażarta, nieustęp­liwa, naprawdę zdecydowanie bohaterska walka z cho­robą, jej konsekwencją — kalectwem i pośrednio z medycyną w osobie profesora Askanasa. Wróciłem do pracy w teatrze, w PWST i w Radio, mając cały


dzień szczelnie zajęty wykonywaniem moich obowiąz­ków. Profesor Askanas, nie tylko świetny lekarz, ale jak się później okazało, znakomity psycholog, zaczął z wolna ustępować ze swego stanowiska. Pozwolił mi na kontynuow-anie pracy zawodowej, oczywiście z za­strzeżeniem, abym to robił w znacznie szczuplejszym zakresie, rozumiejąc, że zarówno mój wiek, jak i skut­ki wciąż jeszcze tkwiącej we mnie, choć raczej zale­czonej poważnej choroby — mogą nie wytrzymać zbyt wielkiej ekspansji sił. Teatr i szkoła przyszły mi z wy­dajną pomocą, ułatwiając transport do pracy i z pracy szkolnym i teatralnymi samochodami. Studenci PWST skonstruowali dla mnie specjalny fotel o dwóch dłu­gich poręczach, na którym do dziś dnia jestem wno­szony na górne piętra i wynoszony z gmachu szkoły. Rychło zrozumiałem, że zasadniczo czuję się lepiej (i to nie tylko w samopoczuciu, ale wręcz fizycznie), jeżeli mam absorbujące mnie zajęcie, jeżeli choć cząstkowo spełniam moje zobowiązania, słowem, jeżeli nie jestem całkowicie „na łaskawym chlebie”. Po pół roku zna­lazła się nawet dla mnie wspaniała rola w sztuce Ste­fana Żeromskiego „Grzech”. Człowiek, którego miałem interpretować, odpowiadał mi zarówno fizycznie, jak i duchowo. Miał to być siedemdziesięcioletni, schoro­wany (wprawdzie bez określenia rodzaju schorzenia), ramolowaty, zrujnowany eks-szlagon, niegdyś wielki obszarnik, pozostający dziś na łasce swojej starszej córki, niewiasty i gatunku córek Szekspirowskiego i,Króla Leara”. Jedynym promieniem jego życia jest wielka miłość, jaką otacza młodszą swoją córkę Anulę- Wyrzucony całkowicie poza nawias, zaledwie tolero­wany — i to z wyraźną niechęcią — w domu starszej córki, jest świadkiem, jak ukochana jego Anula po ciężkiej katastrofie moralnej pada ofiarą uwodziciela i zostaje brutalnie wygnana z domu przez starszą sio­strę. Ten cios dosłownie miażdży starego nieszczęśliw­


ca, tym bardziej że rozjuszona córka czarownica i je­mu również grozi wypędzeniem na ulicę. A więc cięż­ko, nieuleczalnie chory starzec, wskutek zbiegu oko­liczności i fatalnych stosunków rodzinnych wyrzuco­ny poza nawias życia, traci kontakt z ukochanym swo­im dzieckiem. I kiedym te podstawowe rysy postaci scenicznej zestawił ze sobą samym, przekonałem się naocznie, że między starym Jaskrowiczem i starym Zelwerowiczem jest wiele zbieżności. Obaj starzy, obaj ciężko chorzy, obaj pozbawieni pełnej aktywności i obaj tracący ukochane dziecko (ja nawet dwoje dzie­ci, które mieszkają w New Yorku i bezwarunkowo, pod żadnym pozorem nie chcą powrócić do kraju). To bliskie podobieństwo i fizyczne, i moralne, jakie za­chodzi między Jaskrowiczem na scenie i Zelwerowi­czem w życiu, w olbrzymim stopniu pomogło mi do całkowitego bez reszty wżycia się w losy odtwarzanego przeze mnie człowieka. Grałem właściwie „siebie” i choć to co wieczór bardzo wiele mnie kosztowało i mocno szarpało nerwy, to jednak ponad wszelką wątpliwość walnie przyczyniło się do tego, że rolę tę grałem raczej dobrze, w każdym razie przy pełnym uznaniu krytyki, kolegów i przyjaciół, i głębokim wzruszeniu widowni. Jaskrowicz pomógł mi ostatecz­nie przekonać profesora Askanasa, że pracując tyleż tracę fizycznie, ile zyskuję moralnie we własnym sa­mopoczuciu. Jak się niebawem okazało, los jest zdecy­dowanie przychylny dla paralityków i zgoła o nich nie zapomina. Po dwóch latach po Jaskrowiczu znalazł się drugi poczciwina, jakby zdjął skórę ze mnie — dzięki talentowi i wyobraźni Kazimierza Brandysa w jego pierwocinach teatralnych, sztuce „Sprawiedli­wi ludzie”. Tym razem był to osiemdziesięcioletni pro­letariusz, niegdyś aktywista partyjny (pracował z Wa­ryńskim, który stał się jego ideałem), pozornie całko­wicie zramolały, ze sparaliżowanymi nogami, pędzący


w pół śnie, pół drzemce resztkę dni swoich na lichym łóżeczku w suterenie, w rodzinie swojej synowej. Stale mruczy jakieś niezrozumiałe wyrazy i tylko z rzadka, w przebłyskach świadomości, wypowiada jakieś kon­kretne i logiczne zdania. Była to rola pasjonująco trudna. Polegała bowiem na całkowicie realnym, pra­wie klinicznym pokazaniu niedołężnego i na pół przy­tomnego dementyka, budzącego się tylko niekiedy (rzadkie chwile świadomości tzw. lucida intervalla) w poczuciu pełnej aktywności i rwącego się do poli­tycznego życia starego eks-działacza partyjnego. W fi­nale sztuki, w momencie wybuchu rewolucji 1905 r. na ulicach Lodzi, kiedy wszyscy mieszkańcy sutereny i sąsiednich domów robotniczych na hasło alarmowej syreny fabrycznej wybiegli na ulicę, aby stoczyć wal­kę z caratem — starzec nadludzkim wysiłkiem dźwiga się z łóżka, do którego od lat jest przykuty. Nie jest jednak w stanie zrobić ani jednego kroku; staje tylko na baczność, zdejmuje czapkę, w której tkwił przez całą noc przygotowany do akcji, i słysząc triumfalną pieśń chóralną walczącego proletariatu, bezradny, a jednak moralnie biorący najżywszy udział w walce, szlocha, rozszerzonymi źrenicami wpatrując się łap­czywie w małe, wychodzące na ulicę okienko sutereny. I tu znowu zestawienie zarówno zewnętrzności, jak i w wnętrza scenicznego Dziadka ze mną, Zelwerowi­czem, okazało mi wiele podstawowych wspólnych cech. I Dziadek, i ja jesteśmy zgrzybiałymi starcami, skaza­nymi, choć może nie w równej mierze, na poważne ograniczenie możności poruszania się i przenoszenia z miejsca na miejsce. Obaj, z tych samych powodów, mamy mocno ograniczone możliwości uczestniczenia w życiu w ogóle, a w akcji politycznej — w szczegól­ności. 1 obaj wreszcie mamy możliwości przeżywania bezmiaru radości; Dziadek — na skutek zwycięstwa proletariatu, a ja — na skutek zwycięstwa socjalizmu


w mojej ojczyźnie i związanej z tym nowej, wielkiej, zaszczytnej, twórczej roli, jaką odgrywa teatr i jego pracownicy w rozwoju Polski Ludowej.

I jakkolwiek obie wymienione role kosztowały mnie wiele trudu i nerwowej szarpaniny właśnie wskutek tego, że w obydwóch wypadkach grałem siebie, obie dały mi wiele radości, a nawet, mówiąc całkowicie bez patosu, szczęścia, gdyż pozwoliły mi się łudzić, że wciąż jeszcze, mimo choroby, jestem na powierzchni i płynę z prądem, czyli innymi słowy mogę jeszcze być uży­teczny i odgrywać, choćby tylko od czasu do czasu, ro­lę istoty w teatrze i jego pracy potrzebnej. A ta znowu świadomość dawała mi doskonałe samopoczucie i wpły­wała pomyślnie na mój stan fizyczny. To samo zresztą działo się na terenie PWST i Radia. Jakkolwiek osobisty mój wpływ na bieg życia szkoły i na decyzje we wszyst­kich ważnych, dotyczących tego życia kwestiach został mocno uszczuplony, to jednak mogłem mieć pełne przekonanie, że moja praca w szkole daje jeszcze pew­ne pozytywne rezultaty, a tym samym nie jest całko­wicie bezużyteczna. Poza tym zarówno praca dla mło­dzieży, jak przebywanie wśród niej było mi zawsze tak potrzebne, jak woda rybie. Skonstruowałem sobie nawet takie powiedzonko, określające moją użytecz­ność na terenie szkoły w sposób następujący: „Jeżeli nie potrafię nauczyć młodzieży sztuki aktorskiej, to jednak z wszelką pewnością potrafię wzbudzić i roz­niecić w niej, a jeżeli ona już tam tkwi, to rozpło­mienić, rozpalić do czerwoności — wielką, wszech­ogarniającą miłość do teatru i głęboką świadomość no­wych celów i zadań, jakie Polska Ludowa postawiła przed dzisiejszym aktorem". I jeżeli to istotnie potra­fię, to wolno mi z całym spokojem i czystym sumie­niem powiedzieć sobie odchodząc: „oto zrobiłem kawał niezłej roboty”.


XVII

Clenie i blaski choroby oraz starość — wiek podsumowywania i bezstronnego przeglądu całej drogi żywota

Jeden z największych aktorów świata, artysta radziecki Wasyli Kaczałow, pisze w swoich pa­miętnikach, że zupełnie inaczej wyobrażał sobie swoją starość. Był głęboko przekonany, że wraz z nią nadej­dzie całkowity spokój, okraszony błogim uśmiechem wyrozumiałości, zupełna cisza i kojące, beznamiętne, najobiektywniejsze przyglądanie się wzburzonemu nurtowi życia przez okno zacisznego pokoju. Tymcza­sem stwierdził, że im bardziej ogarniała go starość, tym mocniej, tym łapczywiej pragnął tkwić we Współ­czesnym nurcie życia; nie tylko nie tęsknił, ale myśl

o spokoju i ciszy wyraźnie mu nie odpowiadała i by­najmniej nie czekał na wszechwyzwalającą śmierć. Mówił sobie: „Diabelnie chce mi się żyć, myśl o śmier­ci jest mi z dnia na dzień bardziej obca, niż była nią przed dziesięciu czy dwudziestu laty!” W tym stosun­ku Kaczałowa do starości i zbliżającej się śmierci zna­lazłem (jedyne zresztą) podobieństwo duchowe do tego wielkiego artysty. I ja również z roku na rok, pomimo ograniczonej aktywności, pomimo dokuczliwej starości i cierpień mojej choroby absolutnie nie pragnę spoko­ju. Wręcz przeciwnie — czuję niesłabnącą w moim wnętrzu, żywiołową wprost potrzebę ruchu, aktywno­ści, pracy, wzruszeń, słowem: tego wszystkiego, co jest wręcz przeciwstawne pojęciom ciszy, spokoju i bier­ności.


Bo jeżeli władze umysłowe starzejącego się człowie­ka działają raczej sprawnie, jeżeli jego wrażliwość nie podlega zdecydowanemu stępieniu, słowem, jeżeli dzia­łanie umysłu nie poddaje się osłabionemu, zwiotczałe­mu ciału, jeżeli jego myśl potrafiła zachować ostrość spojrzenia, jeżeli i rozumuje, i czuje logicznie, jeżeli potrafi oceniać zdarzenia dnia trzeźwo i zgodnie z ich sensem — to starość, nawet zgrzybiała, wcale nie jest taką okrutną, przerażającą sprawą. Ma ona, jak każdy zresztą medal, i stronę odwrotną, stronę wręcz pozy­tywną. Mianowicie pozbawiona młodzieńczej impul­sy wności działa wolniej, spokojniej i zdecydowanie obiektywniej. Poza tym, mając długoletnią praktykę, a tym samym tak cenne doświadczenie, może nawet trafniej i głębiej od młodych oceniać fakty i zdarzenia dnia. Wydaje mi się także, że — w przypadku jedno­stek obdarzonych większym temperamentem, silniej­szą impulsywnością — starość zabezpiecza od przero­stów wspomnianych właściwości, które w pierwotnej formie niejednokrotnie stają się przesadne i wyraźnie pozbawione obiektywnej bezstronności. Wraz ze staro­ścią ogafnia nas większa wyrozumiałość i tolerancja dla ułomności naszych bliźnich i dla ich nie zawsze naj­właściwszych posunięć. I w końcu obfitość własnej praktyki służy nam za cenną przestrogę przy wyko­nywaniu wielu posunięć życiowych. Jednym słowem, starość przy pełnej świeżości władz umysłowych (jest to warunek sine qua non) — jak każdy w ogóle me­dal — ma dwie strony: jedną względnie przykrą i dru­gą — dość pożyteczną i wcale przyjemną. Trzeba tylko umieć się do niej przystosować. Należy zrozumieć, że jest to konieczność nieodwołalna, od której zabezpie­czyć się w żadnym wypadku nie można; w tym prze­świadczeniu należy z pełnym spokojem witać jej zja­wienie się, nie obawiać się rzekomo groźnych skutków jej działania, a w żadnym razie nie szarpać się, usiłu­


jąc wydobyć się z jej uścisków, nie walczyć z koniecz­nością jej nadejścia, ale przyjmować ją z pełnym spo­kojem i przyjaznym uśmiechem jako coś, co wcześniej czy później przyjść musi i co jest wszechwładnym pra­wem natury, od którego nie ma żadnej apelacji. Moc­no i z całą świadomością należy jedynie przeciwdzia­łać procesowi tzw. zgorzknienia, ta bowiem typowa i bardzo częsta przywara starości jest równie przykra i dla otoczenia, i dla samego starca. Inna rzecz, że to zgorzknienie, ta, jakbym powiedział, nadkwasota du­szy, często bywa rezultatem całkowicie od nas nieza­leżnych warunków życia. Ale ludzie mojego typu tj. z natury pogodni, jowialni i nastawieni do życia z gruntu optymistycznie dość łatwo potrafią uniknąć tej ciężkiej niedomogi, zatruwającej późną starość i czyniącej owładniętych tą chorobą ludzi wprost nie­znośnymi dla otoczenia. Osobiście uważam się za wy­brańca losu, gdyż nawet wyraźne dokuczliwości późnej starości, wzmożone jeszcze konsekwencjami nieuleczal­nej choroby, jak dotąd ani trochę nie skwasiły jowial­nej pogody mojego wnętrza i nie zatruły mi możności dopatrywania się w życiu pełni słonecznej radości. Jak już wspomniałem, bardzo wiele w tym względzie zawdzięczam możności obcowania z młodzieżą i pracy z nią i dla niej.

Następnym filozoficznym spostrzeżeniem, jakie wy­łuskałem z mojej choroby, była dziwna, bezsilna złość, po prostu oburzenie, jakie czułem w stosunku do oby­dwu moich lewych kończyn przede wszystkim za to, że nie chciały działać normalnie, podczas gdy przez 72 lata z rzędu zachowywały się całkiem przyzwoicie. A najbardziej gniewało mnie to, że kiedy przez te 72 lata podnosiłem lewą nogę lub rękę albo brałem jakiś przedmiot w palce lewej ręki, to robiłem to cał­kowicie bezmyślnie i machinalnie, podczas gdy teraz musiałem użyć dłuższego i mocno fatygującego wy­


siłku myśli, aby choć nieudolnie i częściowo wykonać każdą z tych funkcji. Okazuje się tedy, że myśl skon­centrowana w mózgu człowieka jest nieodzownie ko­nieczna dla wykonania najpospolitszego nawet — zda­wałoby się, nie mającego nic z umysłowością wspólne­go — odruchu czy funkcji. Tym się właśnie tłumaczy, że choroba moja w języku medycyny ma miano wręcz obraźliwe, nazywa się bowiem „angiotrombosis fosse Sil- vii, sub seąuente hemiparesis sinistra”. Źródło jej tkwi więc w mózgu i dlatego wymaga wyraźnego natężenia myśli, aby w części przynajmniej i bardzo tylko niedo­kładnie wykonać jakiś ruch czy odruch lewymi koń­czynami. Jednym z niezwykle ciekawych środków le­czenia takiego schorzenia jest stosowanie tzw. „jonto- forezy”. Sprawa wygląda następująco: na prawe oko kładzie się zwilżony w roztworze jodu płatek gazy przykrywając go mosiężnym kwadracikiem, zaś na kark po lewej stronie — płatek zwilżony w roztworze zwykłej wody z solą, również przykryty mosiężnym kwadracikiem. Do obydwu tych płatków za pośrednic­twem drucików włącza się prąd za pomocą specjalnego aparatu. Obydwa mosiężne kwadraciki rozgrzewają się i roztwór jodu bezpośrednio przez powiekę i oczodół dostaje się do samego miejsca schorzenia tj. do owego rowka Sylwiusza, zasilając go jodem. Taki zabieg trwający od 10 do 40 minut powtarza się przeciętnie około 30 razy. Jest rzeczą niezwykle ciekawą, że chory nie doznaje przy tym najmniejszych sensacji i że jod przenika przez tkankę i dostaje się do miejsca schorze­nia całkowicie bez udziału świadomości chorego. Po zdjęciu krążka mosiężnego z prawego oka silnie uprzednio zwilżony płatek jest całkowicie suchy.

Następną przeogromną radością w tej niedoli są mo­menty, kiedy pacjent zaczyna — zrazu w całkowitej panice i tym samym niechętnie — uczyć się jak małe dziecko tak pospolitego procesu, jakim jest chodzenie.


Pierwsze dwa dni tej nauki (zawsze pod komendą ko­chanego pana Józefa) wypełnia problem utrzymania się w pozycji stojącej bez pomocy rąk. Następna lekcja polega na przejściu czterech kroków dzielących łóżko od fotela obejmując prawą ręką szyję i bark kocha­nego mistrza-nauczyciela. Dalszy etap polega na prze­kroczeniu progu, dzielącego separatkę od korytarza. To już jest sensacja najwyższego typu. Ma się bowiem żywy i bezpośredni kontakt ze światem, widzi się krą­żących po korytarzu lekarzy, pielęgniarki i posługacz- ki, no po prostu jest się w Paryżu na Avenue de 1’Ope- ra. Później, pewnego dnia, w czasie posuwania się po korytarzu pan Józef najnieoczekiwaniej zdejmuje rękę chorego ze swego ramienia i dając mu laskę do prawej ręki, zostawia własnemu losowi. Wtedy zazwyczaj wy­cieczka kończy się na pełnym niewypowiedzianego strachu dobrnięciu do najbliższej ściany, od której już pan Józef musi odprowadzić spoconego z przerażenia pacjenta w stanie zdecydowanej degrengolady i ułożyć go na utęsknionym (a przed niedawnym czasem tak żywiołowo znienawidzonym) łóżku.

Kiedyś pozwoliłem sobie nazwać lecznicę Minister­stwa Zdrowia, z którą zresztą jestem zżyty niemal jak z własnym domem — czymś pośrednim między wy­twornym pensjonatem a najnowocześniejszym krymi­nałem. W tym pensjonacie kryminale niejednokrotnie wśród pacjentów każdego piętra bujnie rozwija się i kipi życie towarzyskie. W czasie mojego trzymie­sięcznego pobytu, zwłaszcza w ostatnim miesiącu, kie­dy już dane mi było poruszać się i, cyrkulując po ko­rytarzu, odwiedzać cele moich sociorum doloris — życie towarzyskie stało (muszę przyznać, że wybitnie dzięki moim usiłowaniom) u szczytu swego rozwoju. Po godzinie dziewiętnastej, po kolacji i skończonych wszelkich zabiegach, zbieraliśmy się zazwyczaj w mo­jej separatce na dość frywolnych rozmówkach, niekie­


dy jednak — na dyskusjach o wyraźnie głębszym, bez mała naukowym charakterze. W czasie jednego z ta­kich seansów zaproponowałem moim sąsiadom założe­nie międzynarodowego towarzystwa „Miłośników Le­watywy” (jedna z genialnych specjalności kochanego pana Józefa). Jednocześnie zostałem obdarzony za­szczytną godnością prezesa tego związku, a wicepreze­sem została pani ministrowa W. Sprawa miała charak­ter wyraźnie poważny, a nawet wręcz naukowy. Pierwszy referat miał wygłosić poseł na sejm pan J. Tytuł referatu brzmiał: „Historyczny rozwój lewatywy od molierowskiej syrengi — do płukania jelit syste­mem profesora Brocha”. Po referacie następowała dyskusja. Te i tym podobne figielki urozmaicały nam najcięższe godziny dnia od godz. 19 do 22, kiedy to zazwyczaj życie lecznicy zamiera i kiedy wszyscy po­chowani w swoich celach bądź biadają nad swoim lo­sem, bądź też pieszczą się nadzieją rychłego opuszcze­nia pensjonatu kryminału.


XVIII

Pełne stoicyzmu przygotowanie się do śmierci — czyli jubileusz sześćdziesięciolecia pracy scenicznej

Tak się jakoś dziwnie i całkiem nie­spodziewanie złożyło, że rok pański 1954 najwyraźniej okazał się 61 rokiem mojego komedianctwa i trzydzie­stym szóstym samozwańczego parania się tzw. działal­nością pedagogiczną. Słowem, wyłonił się makabryczny projekt zorganizowania podwójnego jubileuszu, z któ­rego wykręcić się nie było żadnej możliwości. A cho­ciaż w tej sprawie jestem recydywistą, mocno w god­ności jubilata „oblatanym”, obchodziłem bowiem już dwudziestopięciolecie, trzydziestopięciolecie i pięćdzie­sięciolecie swojej kariery aktorskiej, to jednak ocze­kujący mnie jubileusz sześćdziesięciolecia — zważyw­szy na mój bardziej aniżeli podeszły wiek i gnębiącą mnie ciężką chorobę — miał wszelkie cechy ostatniej, pożegnalnej, pogrzebowo-uroczystej imprezy. Wielo­krotnie odkładana jej data została finalnie ustalona na dzień 16 lutego 1954 roku. Miałem grać ukochanego mego Jaskrowicza, a po spektaklu — utartym od da­wien dawna zwyczajem — poddać się normalnemu obrządkowi, z mowami, delegacjami, wieńcami i gra­tulacyjnymi depeszami, jak każe tradycja i dobry ton. Myślę więc, że nie bez racji nazwałem to moje święto generalną próbą własnego pogrzebu. I muszę z całą najbezwzględniejszą szczerością przyznać, że o ile na poprzednich trzech jubileuszach byłem najgłębiej wzruszony i obficie popłakiwałem, to tym razem


wprost idealny spokój, zwłaszcza od chwili wejścia na scenę, nie opuścił mnie ani na chwilę. Jaskrowicza grałem tym razem gorzej niż zwykle, byłem bowiem święcie przekonany, że nie wytrzymam wzruszającego nastroju samej uroczystości trwającej bez mała około dwóch godzin. W ostatniej zaledwie chwili powiedzia­łem sobie: „Musisz być, bracie, idealnie spokojny, już cię nigdy podobna historia nie spotka, spróbuj spoj­rzeć na nią tak, jak by to uczynił nieboszczyk, wychy­liwszy głowę z trumienki i pobłażliwie spoglądając na kroczących w kondukcie najbliższych, bliskich i tro­chę dalszych i słuchając ich patetycznych, przeważnie raczej szablonowych przemówień”. Zacząłem sprawę od rewolucyjnego żądania, abym przy podniesieniu kurtyny już siedział na krzesełku, na tle zgromadzo­nego zespołu aktorów z macierzystego mojego teatru, tudzież licznych delegacji z teatrów stolicy i prowincji, a nie został wprowadzony przez dwie najstarsze wie­kiem koleżanki. I to zastrzeżenie zrobiło mi bardzo dobrze. Uniknąłem całkowicie tego wzruszającego mo­mentu, jaki musi prawdopodobnie przeżywać biskup w czasie ingresu do katedry. I jedynie rzęsiste oklaski powstałej | miejsc, a szczelnie wypełniającej całą wi­downię publiczności z lekka zachwiały moją równowa­gę. Z całym wręcz stoickim spokojem wysłuchałem szeregu mówców, którzy z lekka tylko odmiennymi wyrazami wypowiadali (przeważnie zresztą odczytując je z kartek papieru) te same frazesy, wychwalając mój talent, pracę i zamiłowanie. I jedynie niedługie, zwarte przemówienie jednego ze studentów PWST, kol. L., pełne głębokiej prostoty i szczerego wzruszenia, zmu­siło mnie do rzetelnego wysiłku w celu zahamowania napływających do oczu łez i osadzenia z lekka drgają­cej dolnej szczęki. Nawet w momencie, kiedy mini­ster kultury i sztuki ozdabiał stojącą na baczność mo­ją osobę biało-czerwoną szarfą orderu Polonia Resti-


tuta I klasy z gwiazdą, byłem prawie tak spokojny, jak gdy leżąc w trumience, będę świadkiem pośmiertnego dekorowania mojej osoby jakimś wysokim odznacze­niem państwowym. Różni delegaci ze stołecznych i pro­wincjonalnych teatrów z mniejszymi lub większymi wiązaneczkami kwiatów powtarzali te same prawie słowa, których treścią było życzenie, abym w zdrowiu i chwale doczekał jeżeli nie setnego, to przynajmniej siedemdziesiątego jubileuszu. Ludzie ci — oczywiście całkowicie bezwiednie — zachowywali się po prostu tak, jakby byli pozbawieni wszelkiej wobec mnie ży­czliwości. Ale wspaniałomyślnie potrafiłem im to da­rować. Wreszcie zabrałem głos i z całym spokojem i niezmąconą równowagą złożyłem wyrazy podzięko­wania wszystkim — za wszystko. Jak się potem dowie­działem, moje dziękczynienie trwało przeszło półtorej godziny. Istotnie nie zapomniałem o nikim, począwszy od najwyższych dostojników państwowych, poprzez kolegów, dyrekcję, administrację i personel technicz­ny naszych teatrów, poprzez pt. publiczność, fachową krytykę, mojego lekarza, który wbrew prawom natury i kanonom medycyny już od czterech lat trzyma mnie przy życiu i którego pozwoliłem sobie nazwać właści­cielem mego dożywocia. I dopiero kiedy o godzinie wpół do pierwszej w nocy znalazłem się w wygodnym łóżku mojego pokoju w kochanej lecznicy, zacząłem odczuwać lekką reakcję jako następstwo poważnego zmęczenia fizycznego i nerwowego. Właściwie najcen­niejszą zdobyczą generalnej próby własnego pogrzebu była świadomość, że jestem jeszcze dość silny i potra­fię opanować rozkołysane nerwy, by z pełną świado­mością i całkowitym spokojem wypowiedzieć to wszy­stko, co było moim zamiarem. W zakończeniu oświad­czyłem uroczyście, że w żadnym razie nie jest moim zamiarem spoczęcie na laurach i pędzenie niefrasobli­wego żywota dostojnego emeryta, wygrzewającego


swoje gnatki na słoneczku i karmiącego wróbelki. Przeciwnie, zapewniłem, że nigdy nie zaznam błogiego kwietyzmu i bezczynności, ale dopóki starczy sił, do­póki w żyłach moich choćby w najbardziej żółwim tempie bić będzie puls (a przecież arytmia jest jedną z moich specjalności), dopóty aż do ostatniego tchnie­nia pracować będą w jakiejkolwiek bądź formie i po­staci dla teatru i szkolnictwa teatralnego. Tego bo­wiem, co ukochałem na równi z życiem i co dało mi tyle najwyższego szczęścia — tego nie chcę się pozby­wać i temu pragnę służyć dosłownie aż do mogiły.

Tak się tedy odbył jubileusz „sześćdziesięciolecia pracy artystycznej i trzydziestosześciolecia pracy pe­dagogicznej Aleksandra Zelwerowicza”, który ogląda­łem własnoocznie i przeżyłem własnym czuciem i ner­wami. Był to raczej jednak smętny dzień mojego ofi­cjalnego pożegnania się ze sceną. Te żałosne przeżycia pożegnalnych uroczystości nastawiły myśli moje na ton wyraźnie filozoficzny (co u mnie jest niezaprze­czalnie rzadkością). Mam lat siedemdziesiąt siedem i jestem ciężko, nieuleczalnie chory. Zycie moje gaśnie, siły bardzo wyraźnie wyczerpują się, słowem: zbliża się moment śmierci. I oto ta świadomość, ta nieodwra­calność tego faktu nie przeraża mnie właściwie. I mi­mo mego całego bezgranicznego przywiązania do ży­cia, do trwania i sycenia się radością istnienia, nie bu­dzi się we mnie panika, której zawsze tak bardzo się obawiałem i która zdawała mi się być nieuchronną. Tkwiący we mnie najwyraźniej instynkt wiecznotrwa- nia, a jednocześnie nieuchronna konieczność odejścia z tego padołu radości i szczęścia wytworzyły we mnie formułkę niejako kompromisową. Jestem głęboko prze­konany, że w momencie śmierci duch mój zostanie ulokowany w ciele rodzącego się w tym samym mo­mencie innego człowieka i znowu przez dłuższy lub krótszy szereg lat będzie w nim obcować, przeżywa-

g V V ■ .1 t f


jąc wszystkie jego radości i bóle, aby po pewnym cza­sie zamieszkać w ciele innego znowu człowieka i w ten sposób trwać nieskończenie w całym szeregu coraz no­wych formek, które teologicznie nazywa się nieśmier­telnością. Tę moją formułkę ofiaruję jako dar imieni­nowy wszystkim moim bliźnim, których gnębi, płoszy i którym zrywa sen z powiek nieubłagana myśl

o śmierci. '


XIX

Jeszcze trochę o sprawach ważnych, a w pośpiechu zapomnianych

Ponieważ najwyraźniej zbliżam się ku końcowi mego wiekopomnego dzieła literackiego, sło­wem, starcze moje gawędy wypowiedziały już wszyst­ko, co się względnie ciekawego w długim moim żywo­cie przytrafiło, postanowiłem raz jeszcze skrzętnie skontrolować wszystkie dni mojego arcydługiego ży­wota i wyłuskać z nich sprawy ważne, w twórczej gorączce literackiej nieopatrznie pominięte. Grzebiąc skrzętnie w zamierzchłej przeszłości, uprzytomniłem sobie, że wszystkie cztery odbyte ostatnio przeze mnie podróże zagraniczne godne byłyby przypomnienia i opisania ich pobłażliwym czytelnikom.

W lecie 1938 roku odbyłem dwumiesięczną podróż, objeżdżając całą prawie Rzeszę Niemiecką w okresie gorączkowych jej przygotowań do mającej wkrótce na­stąpić zaborczej, imperialistycznej drugiej wojny świa­towej. W kwietniu 1946 roku spędziłem dwadzieścia trzy dni w Moskwie, którą widziałem wówczas po raz trzeci, a w lipcu 1947 roku odbyłem arcyciekawą podróż do Brukseli (gdzie po siedmiu bez mała latach niewidzenia spotkałem się z moją córką) i wreszcie w lecie 1948 roku spędziłem trzy tygodnie w Paryżu, gdzie znowu cieszyłem się spotkaniem z córką i jej mężem.

Zaczynamy więc od roku trzydziestego ósmego, kiedy w pierwszych dniach lipca, zaopatrzony w pasz-

yw i v '

L ' im L / idUMilMHHni


port zagraniczny, tudzież w listy polecające od amba­sadora Niemiec, pana von Moltke, objechałem Berlin, Bayreuth, Regensburg, Norymbergę, Stuttgart, Kolo­nię i Hamburg, potem byłem w Danii i znowu w Rze­szy. W Berlinie, który zawsze przypominał mi dawny uroczy Petersburg, zostałem w Ministerstwie Propa­gandy zaopatrzony w mnóstwo polecających listów od różnych dyrektorów teatrów z prośbą o dokładne po­kazanie mi zarówno gmachów teatrów, jak i repertua­ru, planu i stylu ich pracy. Nazajutrz o godz. 11 wyje­chałem do Bayreuth. W przedziale drugiej klasy, w któ­rym się ulokowałem, siedziały dwie starsze damy i dwie młode panienki podlotki. Towarzystwo miejsco­we, zdecydowanie mieszczańskie. Z chwilą ruszenia pociągu jedna z panienek zdjęła z półki potężnych roz­miarów łubiankę i poczęła wydobywać z niej najroz­maitsze gatunki pożywienia. A więc: jaja na twardo, pieczoną kurę, kilka gatunków sera, pieczywo różnego rodzaju, masło, truskawki, czereśnie, dwie butelki pi­wa i torcik. Wszystkie cztery niewiasty w ciągu dwu­godzinnej jazdy, aż do momentu opuszczenia wagonu, formalnie zażerały się tymi specjałami i na zakończe­nie, po truskawkach, czereśniach i torciku, wydudlały dwie butelki piwa. Ponieważ pociąg odchodził z Ber­lina o godz. 11 minut 5, nie sposób pomyśleć, aby te wyraźnie zamożne reprezentantki germańskiej rasy nie spożyły normalnego śniadania, a że jechały (co z ich rozmowy łacno wywnioskowałem) z wizytą do swoich kuzynów, również ludzi zamożnych, gdzie, jak mówiły, można specjalnie smacznie zjeść i gdzie znajdą się o godz. 13, nie należało więc wątpić, że gościnni kuzyni przyjmą je, jeżeli nie obfitym obiadem, to przynajmniej solidnym drugim śniadaniem. Z tego spotkania wyciągnąłem wniosek, że współcześni oby­watele państwa „idealnie” zorganizowanego przez imć pana Adolfa odżywiają się raczej nie najgorzej i że


ze wszystkich organów swojego ciała najwięcej trosk i zabiegów poświęcają swoim rozdętym żołądkom. Tę moją supozycję niejednokrotnie potem potwierdzały obserwacje z okresu okupacji.

W Bayreuth lało jak z cebra, formalnie nie było żad­nej możliwości oglądania wielu ciekawych historycz­nych pamiątek po wielkim Wagnerze i trzeba było bezczynnie i jałowo spędzić resztę dnia i wieczór w ty­powej małomieszczańskiej oberży, dość zresztą cieka­wej ze względu na tłoczących się w niej drobnomiesz- czan — obywateli tego małego miasteczka. Ilość spo­żywanego piwa, różnych zresztą gatunków, doprowa­dziła mnie do formalnej paniki, nie mogłem bowiem zrozumieć, w jaki sposób normalny ludzki żołądek jest w stanie pomieścić taką ilość płynu i jak normal­ny pęcherz ludzki przy współpracy nerek potrafi prze­robić tę ilość cieczy. Co chwila zdawało mi się, że każdy z moich sąsiadów po dwunastej czy dziewiętna­stej „bombie” nie może nie pęknąć. A jednak muszę przyznać, że wszyscy moi przygodni kompani niesły­chanie rzadko oddalali się do zacisznych miejsc loka­lu, a w każdym razie powracali z nich pełni błogiego uśmiechu i olbrzymiej nadziei na nowe bombki, nie robiąc bynajmniej wrażenia ludzi, którzy by doznali kardynalnego defektu jakiegoś organu. Najczęściej konsumowaną potrawą, którą i ja zostałem obdarzony, był gulasz obłożony olbrzymimi i twardymi jak opoka kładzionymi kluskami i wręcz zatopiony nieskończoną ilością ciemnego, mocno napaprykowanego (co najwi­doczniej pobudzało pragnienie), ostrego sosu. Poza tym spożywano wielką ilość chleba i szwajcarskiego sera. Natomiast pokoiczek na poddaszu, w którym miałem spędzić noc, był malutki, ale, muszę przyznać, wprost idealnie czysty, a bielizna pościelowa, ręcznik i za­słonki u okien robiły nieodparte wrażenie, że przed chwilą dopiero zostały zainstalowane. Przerażała mnie

207

, u u i ... \ i

a . , /l fi : /... i j k }

_ t j j j ! , i1


I

i

z lekka nieskończona ilość coraz mniejszych poduszek i olbrzymia, wyraźnie przytłaczająca moje (dość zresztą obfite) kształty pierzyna, którą zresztą rano znalazłem na środku pokoju — ku wyraźnemu zgorszeniu schlud­nej i miłej Gretchen, która mnie obsługiwała. Na dwo­rze lał nieustannie siarczysty, typowo górski deszcz. Po spożyciu porannej kawy ze świeżymi, ciepłymi jeszcze Brotchenami, tęgim kłusem, usiłując biec pod ściana­mi schludnych domków, dostałem się na dworzec ko­lejowy, skąd o godzinie wpół do ósmej miałem pociąg do Ratyzbony (Regensburga). I tu właśnie byłem świad­kiem zjawiska wręcz nadprzyrodzonego, tu bowiem pojemność żołądków miejscowych obywateli i wytrzy­małość ich pęcherzy osiągnęła swój szczytowy punkt. W ciągu mego półgodzinnego czekania na nadejście pociągu mój sąsiad, czterdziestokilkoletni, zażywny,

0 mocno czerwonym karku, dwóch podgardlach i iście falstaffowskim brzuchu pan, wchłonął w siebie siedem bomb Pilznera, niczym tej uczty nie przegryzając.

1 czułem najwyraźniej, że w momencie kiedy opusz­czałem izbę bufetu kolejowego, aby usadowić się w moim pociągu, a mój piwosz pozostał na sali, ten germański Falstaff w dalszym ciągu będzie wpuszczał do bezdennego miecha swego brzucha całe strumienie Gambrynusowego płynu. Po drodze do Regensburga oglądałem wspaniałą świątynię Walhalli, mitologiczne­go miejsca, w którym narodził się, nabierał sił i roz­pędu pogański mit, stanowiący filozoficzną i religijną bazę idei hitleryzmu.

Następnym postojem w mojej podróży (po Regens­burgu, gdzie właściwie nie znalazłem nic szczególnie ciekawego) była wspaniała starożytna Norymberga, w której zatrzymałem się dłużej i ciekawie spędziłem kilka dni. Starożytne miasto, ze wspaniałym zabytko­wym domem wielkiego mistrza Diirera, piękny staro­żytny zamek na wysokim, dominującym nad miastem


wzgórzu, legendarna złota studnia, dwa wspaniałe cmentarze (nowy w stylu hitlerowskim), wielka ilość zabytkowych gmachów i wąziutkich uliczek, wszystko to robiło wrażenie mocno zbliżone do tego, jakie na cudzoziemcach musi wywierać nasz Kraków. Wyraźnie miasto starożytne, skupisko pamiątek. Poza wizytą we wspaniale urządzonym i idealnie zaopatrzonym w najnowocześniejsze urządzenia świetlne teatrze, dwa znamienne wydarzenia dnia utkwiły mi w pamięci i najwyraźniej świadczyły o budzącej się i planowo, systematycznie przygotowywanej akcji, której celem miała być imperialistyczna wojna zaborcza.

Ile razy znajdę się w obcym mi terenie bądź nawet w obcym kraju, lubię oglądać miejscowe cmentarze, twierdzę bowiem, że kult dla zmarłych bardzo wiele mówi o psychice i filozofii miejscowego społeczeństwa. Dowiedziawszy się, że w Norymberdze daleko za mia­stem jest nowy, wyraźnie na modłę i w stylu hitlerow­skim zbudowany cmentarz, wsiadłem w odpowiedni tramwaj i pojechałem w kierunku owego Friedhofu. Obok mnie na platformie tramwajowej stał niskiego wzrostu starszy pan w czarnym surducie, takimż kra­wacie i cylindrze na głowie (oficjalny strój żałobny), a u jego nóg znajdowała się mała mosiężna armatka na sznurku, którego koniec staruszek trzymał w ręku. Oczywiście byłem niepomiernie zdziwiony, dlaczego ten jegomość w uroczystym stroju żałobnym ma przy sobie dziecięcą — jak mniemałem — zabawkę, a już w żadnym razie nie mogłem dociec, dlaczego wiezie ją akurat na cmentarz. Na krańcowym przystanku, właśnie przy głównej bramie cmentarnej, wysiedliśmy obydwaj i mój sąsiad pociągnął za sobą ów oryginalny przedmiot, przy czym nikt oprócz mnie nie zwracał na to specjalnej uwagi. Za cmentarną bramą drogi nasze się rozeszły. Zastanowiło mnie niezwykłe roz­planowanie cmentarnego terenu: przede wszystkim


uderzała nieprawdopodobnie rozległa przestrzeń same­go cmentar/a (coś, co niezwykle przypominało prze­ogromne przestrzenie wersalskiego parku pod Pary­żom), wielkie, nad miarę szerokie, prostopadłe aleje, obsadzone po obu stronach wspaniałymi krzewami (niestety nie znam się na botanice i nie umiem podać nazwy tych kwitnących krzewów), poza którymi, jak gdyby od tyłu, dyskretnie schowane, wyzierały tu i owdzie mniej lub bardziej wspaniałe grobowce, lubo przeważały jednego typu kamienne płyty grobowco­we, tak że idąc aleją miało się nieodparte wrażenie, że jest się w jakimś wspaniałym parku wypoczynko­wym, a nie na cmentarzu. Naspacerowawszy się do syta po nieskończonych alejach cmentarza, pobiegłem, zwabiony odgłosem dętej orkiestry i kilkoma wyraź­nymi detonacjami, które wyglądały na coś pośredniego między strzałem z dubeltówki o silnym naboju a ma­łym granacikiem ręcznym, w kierunku kaplicy cmen­tarnej (był to cmentarz katolicki), aby ujrzeć nieza­pomniane, potwornie makabryczne widowisko. W takt niezwykle szybkiego, bojowego marsza wojskowego sześciu starszych panów w żałobnych strojach niosło na barkach trumnę, za którą nie szła, ale wyraźnie biegła najbliższa rodzina: trzy siwiutkie staruszki, z których jedna najwyraźniej nie mogła przy najlep­szych chęciach dorównać temu wariackiemu tempu. Z informacji będącego tam na służbie policjanta do­wiedziałem się, że jest to pogrzeb jednego z wetera­nów pierwszej wojny światowej i że w nowym ustroju pogrzeb żołnierza musi być utrzymany w charakterze pełnej sprawności bojowej i stąd to iście kawaleryjskie tempo marsza. A sześć salw na cześć zmarłego bojow­nika oddała właśnie ta podziwiana przeze mnie mała armatka, stały atrybut związku weteranów, obsługu­jący za pomocą honorowej salwy śmierć dzielnych sy­nów Marsa. Z najwyższym niesmakiem opuszczałem


wspaniały cmentarz, przeświadczony, że wychowawczy system Adolfa, kształtującego nowego człowieka swe­go reżimu, obowiązuje nawet po śmierci. Aż do chwili spoczęcia w ziemi, a nawet po śmierci obywatel Trze­ciej Rzeszy zmuszony jest bezapelacyjnie poddać się istniejącym rozporządzeniom. Befehl ist Befehl.

Drugim znamiennym i aż nazbyt wymownym przy­kładem, świadczącym o .powszechnym przygotowywa­niu się do agresywnej wojny, było to, co widziałem na wyścigach motocyklowych, odbywających się za mia­stem, na wspaniałym, równie przeogromnym, obszer­nym torze motocyklowym. Mimo iż cały dzień mżył kapuśniaczek, ilość widzów obojga płci, wszelakiego wieku i różnych klas społeczeństwa na pewno prze­wyższała 10 000 osób, gdyż na całej przestrzeni trzy­kilometrowego toru panował tłok wręcz nieopisany. Widzowie w większej części mieli nieprzemakalne płaszcze lub parasole. Uplasowałem się — schroniwszy się pod olbrzymi, familijny parasol jakiejś burżujskiej rodziny — na jednym z zakrętów toru, gdzie nie­zwykle zdziwiły mnie najwszechstronniejsze i najróż­norodniejsze przygotowania do niesienia pomocy ewen­tualnym ofiarom katastrofy. Poza tym mniej więcej co 100 m rozstawione były wojskowe kuchnie polowe, które rozdawały zziębłej i zmokłej publiczności jakąś gorącą zupę z kawałkiem wieprzowiny w specjalnych miseczkach. Co 50 mniej więcej metrów stał dwuoso­bowy posterunek straży pożarnej, a w odstępach mniej więcej co 200 metrów uplasowały się namioty szpitala polowego, w których kilku lekarzy z zakasanymi jak do operacji rękawami i kilkanaście pielęgniarek, wszyscy w bieli z antyseptycznymi maskami na ustach i gotowi do ataku, otaczali rozstawione stoły, pokryte niepokalanej bieli obrusami, na których błyszczały set­ki wszelakiego rodzaju lancetów, noży, nożyczek, szczypców i innych przyborów chirurgicznych. Wyści­


gi trwały ponad trr^ godziny, przy czym zaszedł jeden tylko nieszczęśliwy wypadek, mianowicie złamanie obojczyka. Zrozumiałem, że całe to pogotowie wojenne pod pretekstem niesienia pomocy w razie wypadku, k tor om u mógłby ulec któryś z uczestników wyścigu, dało. dość grubym zresztą szwem szyty, pretekst do zorganizowania czegoś w rodzaju manewrów wojen­nych. Słowem: była to propagandowa „próba gene­ralna”.

W dalszej podróży, po Karlsruhe, Moguncji, Kolonii i Dusseldorfie, pozwolę sobie zatrzymać się na chwilę w Hamburgu, gdzie miałem niezwykle oryginalne przeżycie. Zamieszkałem w poleconym mi jeszcze w Kolonii hotelu „Schweizerischerhof” na szóstym (ostat­nim) piętrze, gdzie były tylko cztery numery. Obsłu­gujący te numery hotelowy sypiał na piątym piętrze. W dniu, w którym zjawiłem się w tym hotelu, na szó­stym piętrze mieszkała oprócz mnie jakaś nauczyciel­ka, Francuzka, a dwa pozostałe pokoje były wolne. Był koniec lipca i panowały nieprawdopodobne upały. Biegając cały dzień po niezwykle zresztą ciekawym mieście, wieczorami ulegałem zrozumiałemu zmęcze­niu, a że zażywałem w ogóle niezwykle małej ilości snu, wracając zazwyczaj do hotelu koło 12 w nocy, a wstając przed siódmą, sypiałem przeto niezwykle mocnym, twardym snem. Panował, jak już wspomnia­łem, nieznośny upał, przeto zasadniczo sypiałem ro­zebrany jak się to mówi „do rosołu”, bez bielizny, przy na oścież otwartym oknie. Otóż któregoś wczes­nego ranka (była godzina piąta) zbudziło mnie z ka­miennego snu wielokrotne, coraz natarczywsze puka­nie, które po chwili przeszło w zdecydowane walenie w drzwi. Przeświadczony, że może to być jedynie te­legram, którego zresztą bynajmniej się nie spodziewa­łem, na pół przytomny zwlokłem się z łóżka i uchy­liłem drzwi. Zaspanym okiem dostrzegłem jakiegoś


czterdziestoletniego pana, trzymającego w ręku plik papierów i twierdzącego w nieskazitelnym języku nie­mieckim, że widzi w mojej osobie „swojego Fiihrera” i prosi o audiencję i przejrzenie jego dokumentów. Oczywiście zrazu, zaskoczony tym zaszczytnym mnie­maniem, nie zrozumiałem, o co chodzi. I dopiero po kilkakrotnym zapewnieniu petenta, że nie jestem Adol­fem Hitlerem, ale cudzoziemcem, polskim aktorem, zrozumiałem, że mam do czynienia z wariatem, który zresztą poczynał sobie coraz gwałtowniej i nieustępli­wie żądał, abym udzielił mu posłuchania i przejrzał jego dokumenty. Widząc, że sprawa zaczyna przybie­rać kształty zupełnie poważne, wymogłem na moim gościu, aby zechciał pozwolić mi na jakie takie przy­odzianie grzesznego ciała, po czym dopiero udzielę mu audiencji. Zamknąwszy drzwi na klucz, zacząłem gwał­townie dzwonić na służącego hotelowego, który o tej godzinie oczywiście spał snem sprawiedliwego, nota­bene o piętro niżej. Kiedy wreszcie po kwadransie przykrego oczekiwania zjawił się, opowiedziałem mu całe zajście, żądając, aby ulokował chorego klienta w jego pokoju i zawezwał policję. Z niemałym trudem mój rozmówca dał się zaprowadzić do swego numeru, gdzie został zamknięty na klucz, a ja tymczasem z po­śpiechu ubrałem się i zbiegłem do hallu, czekając roz­wiązania tej aż nazbyt oryginalnej przygody. Od dy­żurnego portiera dowiedziałem się, że mój sąsiad, z zawodu nauczyciel, wczoraj wieczorem przybył z prowincji i całkowicie nie zdradzając rozstroju ner­wowego, złożył dokumenty i zajął wolny numer na szóstym piętrze. Upłynęło zaledwie trzydzieści minut, kiedy w hallu zjawił się policjant i miejski lekarz, no­tabene specjalista psychiatra. Lekarz i policjant udali się na górę i po kwadransie powrócili w towarzystwie chorego pana, którego odwieziono do szpitala. Odcho­dząc, lekarz podszedł do mnie i w sposób niezmiernie

_____ 213

AXVA \ *V\ \


grzeczny przeprosił za przykry incydent, za który nie mógł odpowiadać hotel, gdyż chory gość przy zjawie­niu się nie ujawniał żadnych symptomatów nienor­malnego stanu umysłu.

W wielu miastach spotykałem niezwykle liczne wy­cieczki, złożone zarówno z Niemców, jak i Włochów, zwiedzające poszczególne rejony i ośrodki kulturalne Niemiec. Z mojej podróży wyciągnąłem niezbity do­wód, że moi sąsiedzi przygotowują się do olbrzymiego, wszechogarniającego, pośpiesznego marszu i są w peł­nej gotowości bojowej. Po roku dopiero przekonałem się, jaki jest cel tego powszechnego marszu. Był to najtypowszy „Drang nach Osten!”


XX

Wycieczka do Moskwy i oglądanie stolicy Kraju Rad

W połowie kwietnia 1946 roku zjawił się u mnie w Łodzi miły pan, urzędnik naszego Mini­sterstwa Spraw Zagranicznych, z milszą jeszcze propo­zycją, abym wybrał się w podróż do Moskwy na za­proszenie WOKS-u (instytucja organizująca w ZSRR wymianę kulturalną z zagranicą). Oczarowany tą pro­pozycją nie mogłem doczekać się dnia wyjazdu, który wreszcie nastąpił w pierwszych dniach maja. Uzbro­jony w paszport zagraniczny i polecające pismo od ambasady radzieckiej w Warszawie i naszego Mini­sterstwa Spraw Zagranicznych, udałem się w daleką podróż. Do Brześcia przybyłem około dziesiątej rano i musiałem czekać na odejście pospiesznego pociągu do Moskwy aż do godziny 21 na niewielkiej, acz nie­zwykle ruchliwej stacji kolejowej. Przedstawiciel orga­nizacji „Inturist” (odpowiednik naszego „Orbisu”) za­jął się sprawą załatwienia formalności granicznych i rewizji mojego skromniutkiego bagażu, zostawiając mi całkowicie wolny czas, z którym właściwie nie bar­dzo wiedziałem, co mam robić. Nieciekawy spacer w okolicach dworca, trochę interesujących rozmów z nieznajomymi mi, a bardzo chętnymi do pogwarki tubylcami (z których większość znała polską mowę), nie bardzo smaczny i nie najwytworniej podany w hali restauracyjnej obiad — wypełniły mi całkowicie dzień. Wieczorem zaczął padać deszczyk. W końcu ulokowa-


łcm się w arcywygodnym przedziale drugiej klasy podstawionego pociągu pośpiesznego do Moskwy, Oprócz mnie w moim przedziale mieli swoje lokum małżonkowie Rybników (on — wyższy urzędnik Ko­misji Okupacyjnej radzieckiej strefy Niemiec w Ber­linie), jadący do Rostowa nad Donem, i młody oficer radziecki, którego nazwiska już nie pamiętam. Jak zwykle w Rosji (zarówno carskiej, jak i radzieckiej) bardzo szybko zawarliśmy oficjalną znajomość, która po paru godzinach przerodziła się w najintymniejszą zażyłość, a po dobie wspólnej podróży — prawie że w stosunek rodzinny. Jak w dawnej carskiej Rosji, państwo Rybników wieźli ze sobą niezliczone zapasy najróżniejszych smakołyków (pieczone kurczęta, wę­dliny, masło, śmietanę, kilka gatunków pieczywa, plac­ki, mazurki i torty, chałwę, czekoladę i orzechy — sło­wem cały nasz warszawski WSS, wyjątkowo świetnie zaopatrzony). Konwojent (raczej konwojentka) ob. Woj- nowska, najwidoczniej polskiego pochodzenia, podała piękny mosiężny samowarek z wrzątkiem, cukier

i szklanki. I ta lukullusowa uczta, przerywana kilku dawkami parogodzinnego snu, trwała w permanencji aż do samej Moskwy. Tu mogłem stwierdzić wielką rosyjską (a dziś radziecką) gościnność i nieprawdopo­dobną łatwość zbliżania do siebie ludzi całkiem obcych. Po drodze miałem możność stwierdzenia, że zarówno z Mińska Litewskiego, Smoleńska, Orszy, jak i z wielu innych miast na szlaku Brześć—Moskwa zostały jedy­nie sterczące mury, mocno przypominające północne dzielnice Warszawy. Natomiast uderzała niezwykle rozbudowana sieć komunikacji telegraficzno-telefonicz- nej i anteny radiowe sterczące na najlichszych nawet chałupinach wiejskich. Na jakieś 30 kilometrów przed Moskwą rozpoczął się długi szereg letniskowych miej­scowości podstołecznych i wszędzie widać było mnó­stwo ludzi w różnym wieku z łopatami i grabiami, wy-


korzystających wolny od pracy dzień (była niedziela) dla przeprowadzenia wiosennych robót w ogródkach działkowych. Wreszcie pociąg wtoczył się na peron Dworca Białoruskiego. Tu czekały na mnie dwie ro­daczki: attaché kulturalny naszej ambasady, pani Zofia Lissa (znany muzykolog), i bawiąca w tym samym czasie w Moskwie pani Modzelewska, żona naszego ówczesnego ministra spraw zagranicznych. Ulokowa­ny we wspaniałej limuzynie, z rozdziawioną gębą mknąłem przez szereg wspaniałych ulic stolicy Kraju Rad, w której zresztą byłem po raz trzeci w życiu. Pierwszy raz byłem w Moskwie w roku 1908, gdy jako dyrektor teatru łódzkiego przyjechałem na cały ty­dzień, aby zobaczyć wspaniały Moskiewski Teatr Arty­styczny (MCHAT). Po raz drugi miałem możność od­wiedzić Moskwę w 1922 roku, kiedy to wraz z nieod­żałowanej pamięci Leonem Schillerem byliśmy delega­tami aktorstwa polskiego na uroczystościach jubileu­szu dwudziestopięciolecia MCHAT-u. I dziś oto zna­lazłem się po raz trzeci w tym przeogromnym, nie­zmiernie rozległym mieście, które w ciągu minionych lat tak dalece zmieniło swój wygląd i nastrój, że zgo­ła nie mogłem poznać żadnej z dobrze mi niegdyś zna­nych ulic, a nawet gmachów. Wreszcie limuzyna za­trzymała się przed portalem wspaniałego hotelu „Con­tinental”. Szereg boyów począł wysadzać obie moje towarzyszki, mnie i moją walizkę z honorami należ­nymi korpusowi dyplomatycznemu. Przez wspaniałe marmurowe schody i otoczony również marmurowymi kolumnami hall przeszedłem do windy, gdzie pożegna­łem się z towarzyszącymi mi rodaczkami, otrzymawszy zapowiedź, że o godzinie 18 przyjedzie po mnie auto naszej ambasady, aby mnie tam zawieźć dla złożenia oficjalnej wizyty. Zawieziony na czwarte piętro, długo wędrowałem szerokimi korytarzami do przeznaczone­go dla mnie pokoju z królewskim łożem pod baldachi-

l

w\ a nüË


mcm i z sąsiadującą z moją sypialnią wspaniałą ła­zienką. Po kąpieli i ogoleniu się zjechałem na pierwsze piętro do apartamentów jadalni. Zająwszy skromnie miejsce przy małym bocznym stoliku pod ścianą, i wy­raźnym niepokojem czekałem na pierwsze zetknięcie się z podającą służbą restauracyjną. Pod ścianą stał cały szereg starszych, przeważnie zażywnych, świeżo ogolonych panów w śnieżnobiałych kitlach z takimiż serwetkami pod pachą. Jeden z nich zmierzał ku mnie. Ponieważ nie znałem lokalnych zwyczajów, nie bardzo wiedziałem, w jakiej formie należało zwracać się do podających kelnerów, czy per „wy”, czy też per „oby­watel”, wraz z podaniem ręki. Sytuację radykalnie rozwiązał przybyły kelner. Pochylił się w dostojnym ukłonie i rzekł: — Czto prikażitie, wasza swietłost’? (co pan rozkaże, wasza dostojność?).

Byłem w domu. Na razie — jak tutaj — nic się nie zmieniło. I równie nie uległo zmianie menu obiadowe. Wszelkiego rodzaju przystawki, sałatki, majonezy, wę­dzone rybki, grzybki, korniszonki, potem wspaniała zawiesista zupa (ucha albo szczi) z cudownie pachną­cym kulebiakiem wypełnionym kapustą, ryżem i mie­lonym mięsem, jeden z niezliczonych gatunków prze- cudownych słono-słodkowodnych ryb (łosoś, bieługa, siewruga, forele itd.), z kolei dziczyzna: sarnina, pie­czeń z dzika, jarząbki, kuropatwy, bażanty itd., potem wytworna legumina — składały się na ten „skromny”, oczekujący mnie co dnia obiadek. Jedynie trunki (wódka, wina, piwo i lemoniady) należało opłacać od­dzielnie. Pomyślałem sobie, że przy tego rodzaju ascetycznym odżywianiu się będę musiał nieuchronnie przed wyjazdem sprawić sobie nowe porcięta, gdyż w żadnym razie nie potrafiłbym nosić mego niewspół­miernie powiększonego brzuszka w rozmiarach dzisiej­szych moich ineksprymabli! Na sali restauracyjnej spotkałem dwóch rodaków — artystów, uczestników


tej samej wycieczki: kolegą Wiłkomirskiego, znanego wiolonczelistą, i Jana Ekiera, wspaniałego pianistą. Ponieważ obydwaj przyjechali przed dwoma dniami

i byli już z grubsza wżyci w miejscowe obyczaje, udzielili mi wiąc chątnie wielu bezcennych rad i wska­zówek.

Niezmiernie obżarty, zjawiłem sią o oznaczonej go­dzinie | wizytą w naszej ambasadzie. Zarówno wspa­niały lokal, jak i niezwykła uprzejmość całego per­sonelu, z ambasadorem panem prof. Raabe na czele, wywarły na mnie nader miłe wrażenie i walnie po­mogły do łatwego zadomowienia sią w nowym otocze­niu. Otrzymałem wspaniałe polecające pismo do wszy­stkich teatrów, do Wszechzwiązkowego Towarzystwa Teatralnego (WTO) i do GITIS-u (Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej), które w olbrzymim stopniu ułatwi­ło mi niezmiernie w zasadzie trudne dostanie się do tych instytucji. Zaopatrzony solidnie w miejscową walutę, w owo magiczne pismo i w słój wspaniałego mrożonego kompotu i mandarynek, zostałem zapro­szony na wielki bankiet, mający się odbyć nazajutrz w salonach polskiej ambasady z racji przyjazdu naszej delegacji rządowej.

Po opuszczeniu ambasady okólnymi ulicami wędro­wałem do mego wspaniałego hotelu, usiłując oswoić się z atmosferą Moskwy, z wyglądem wspaniałych ulic i z typem spotykanych przechodniów. Wszystko to razem robiło wręcz oszałamiające wrażenie. Główna arteria komunikacyjna, ulica Gorkiego, mająca szeroką na pięćdziesiąt metrów, asfaltową jezdnię i dwa nie­zwykłe szerokie trotuary, była wypełniona niezliczo­nym tłumem kierujących się w obie strony moskwi- czan. Uderzał niezwykle pogodny, wręcz wesoły na­strój przeciętnego przechodnia i mile uśmiechnięte twarze. Przy czym na każdym kroku, z kimkolwiek wszczynałem przelotną rozmowę, gdy tylko wspomnia-

219

v »vn


leni, że przyjeżdżam z Warszawy i jestem Polakiem, wśród moich interlokutorów wybuchał formalny en­tuzjazm. Zasypywano mnie komplementami i propo­nowano wszelkiego rodzaju pomoc lub interwencję. Poza tym prawie wszyscy przygodni moi rozmówcy wspominali nazwisko bawiącej w tym czasie na wy­stępach wielkiej naszej śpiewaczki, koleżanki Ewy Bandrowskiej-Turskiej. Po spożyciu równie wspania­łej i obfitej jak obiad wieczerzy, zasypiałem ukołysany rozkosznymi wrażeniami i przemiłym stosunkiem do Polski, który pozwolił czuć się najdroższym honoro­wym gościem w tym cudownym, wciąż jeszcze pełnym niewiarygodnych kontrastów, kipiącym życiem i ra­dością tworzenia mieście.

Nazajutrz rano pięć przed dziewiątą z bijącym ser­cem wkraczałem w mury ponurego starego pałacu, w którym mieścił się GITIS. Po zameldowaniu się u dyżurnego sekretarza zostałem zaprowadzony do ga­binetu dyrektora tow. Makulskiego, który z całą roz­lewną gościnnością ofiarował mi sporo czasu na na­szkicowanie zarówno systemu pracy, jak i budowy sa­mej instytucji, jej wydziałów, dziekanatów, składu wykładowców i zawezwawszy dziekana wydziału aktorskiego, tow. Olgę Andriejewnę, niewiastę o feno­menalnej wprost, południowej urodzie, polecił jej opie­ce zachwyconą moją osobę i upoważnił mnie do ucze­stnictwa we wszystkich bez wyjątku wykładach i ćwi­czeniach, które tylko będę uważał za interesujące.

W szkole, kształcącej ponad czterysta pięćdziesiąt studentek i studentów na wydziale aktorskim i reży­serskim, poruszył mnie, a nawet wręcz wstrząsnął mną nieopisany entuzjazm, jaki wprost żywiołowo bu­chał z tej różnorodnej i nawet różnojęzycznej młodzie­ży, która np. na dźwięk dzwonka oznaczającego rozpo­częcie wykładu biegła wprost do danego audytorium. (Tu przypomniałem sobie to wielokrotne, nie wywiera­


jące pożądanego rezultatu namawianie naszej młodzie­ży szkolnej, którą formalnie często trzeba wręcz wpy­chać do sali wykładowej i systemem pogromcy zwie­rząt, całym wysiłkiem napiętego wzroku utrzymywać w niezbędnym skupieniu).

Byłem na wykładzie gimnastyki w studio Mordwi- nów (grupa etniczna, zamieszkująca północne krańce Rosji europejskiej). Wyrobienie cielesne tej młodzieży kazało mi odnosić wrażenie, że jestem w cyrku i mam przed sobą fachowych akrobatów. Ćwiczenia na drąż­kach, trapezie, ściennych drabinkach i nawet chodze­nie po linie wprowadziły mnie w zachwyt. Ich wyniki nie dały się porównać z naszymi osiągnięciami w tej dziedzinie. Następną godzinę spędziłem w gronie je­denastu studentów I roku na wykładzie pt. „Mówie­nie prozą”. Tu muszę zaznaczyć tę podstawową róż­nicę, jaka w ogóle zachodzi między GITIS-em a na­szymi uczelniami. Na pierwszym roku studiów GITIS-u wydział aktorski liczył dziewięćdziesięciu czterech stu­dentów, podzielonych w czasie wykładów przedmiotów tzw. praktycznych na dziewięć poszczególnych grup, z których żadna nie liczyła więcej nad jedenastu słu­chaczów. Natomiast wszystkie wykłady teoretyczne

i praktyczne odbywają się gromadnie, w pełnym skła­dzie kursu. Podczas gdy my, mając na roku pierwszym wydziału aktorskiego dwadzieścia trzy osoby, musimy wykłady takich przedmiotów, jak: stawianie głosu, wymowa, mówienie prozą, mówienie wierszem i naj­prostsze zadania aktorskie — odbywać w pełnym skła­dzie słuchaczów, nie mogąc pozwolić sobie na zrobienie powiedzmy trzech klas równoległych; w ten sposób możemy zająć się poszczególnym słuchaczem zaledwie trzy, a niekiedy tylko dwa razy w miesiącu.

Opiekunem moskiewskiego GITIS-u był w okresie mojej wizyty jeden z wielkich aktorów MCHAT-u — Tarchanow, rodzony brat nieżyjącego już niestety

^ 221

H|| ppy ji i a \

/'| . /1 . -• - IL / i Ł i - L i I m I I


wspaniałego Moskwina. Miałem możność kilkakrotne­go przeprowadzenia długich, fachowych i niezmiernie dla mnie pouczających rozmów z tym wspaniałym aktorem i równie świetnym pedagogiem. Osoba Tar- chanowa była otoczona przez GITIS-ową młodzież nieporównanym entuzjazmem i najgorętszym uwiel­bieniem, przy cudownym zachowaniu całkowitej bez­pośredniości i prostoty obcowania. To był „wielki wódz armii” bratający się ze swymi szeregowymi.

Imponująco również wyglądała zbiorowa lekcja tań­ca studentów trzeciego kursu. W specjalnych strojach roboczych, odpowiednio zmienianych zależnie od wy­konywanego tańca, młodzież pokazała mi: narodowy taniec gruziński, ukraińskiego hopaka, wytwornego menueta i siarczystego, z iście sarmackim tempera­mentem wykonanego mazura.

Opuszczałem GITIS głęboko wzruszony i szczerze zachwycony tym tak trudnym do stworzenia nastrojem olbrzymiego entuzjazmu i obustronnego zaufania — wykładowców do studentów i studentów do profeso­rów. Żegnano mnie bardzo gorąco, powiedziałbym wręcz owacyjnie.

Następnego dnia udałem się na najwspanialszy cmentarz moskiewski na tzw. Dziewiczym Monasterze, leżącym o dobre sześć kilometrów poza granicami miasta, przy czym najwygodniejszym dojazdem jest moskiewskie metro. Ja, który znam dokładnie metra Paryża i Berlina, muszę stwierdzić, że byłem wprost zachwycony wysoce artystycznym ujęciem wszystkich stacji, przy czym każda z nich reprezentuje odrębny, jakby własny styl architektoniczny. Człowiek ma wra­żenie, że jest na wspaniałej wystawie architektury

i rzeźby. Niezmierne bogactwo przy najwytworniej­szym smaku, niezwykła szerokość peronów, rzęsiste oświetlenie — wszystko to razem dawało pełne wra­


żenie, że jest sią w jakimś wspaniałym, stylowym pa­łacu magnackim.

Kiedyś już wspomniałem z okazji mojej podróży do Trzeciej Rzeszy, że lubię zwiedzać cmentarze i z kultu dla umarłych wnioskować o psychice i kulturze miesz­kańców danego kraju czy miasta. Otóż wiedziałem, że w pierwszych latach, kiedy władza radziecka, że się tak wyrażę, zaledwie „zainstalowała się” szukając od­powiednich form i kształtując nowego człowieka — jej stosunek do religii, a zwłaszcza duchowieństwa, zdecydowanych reprezentantów wstecznictwa, był wręcz negatywny. Obecnie jednak, kiedy nowy ustrój okrzepł, wzmocnił się, kiedy nowe pokolenie obywa­teli, przesiąkniętych szczerze postępowymi, demokra­tycznymi ideami, samo z widoczną rezerwą odsunęło się od cerkwi — stosunek władz do tego zagadnienia stał się całkowicie tolerancyjny. Dziś wiele zamknię­tych świątyń otwarto znowu dla wykonywania prak­tyk religijnych i sprawa wyznaniowa została pozosta­wiona wyłącznie sumieniu obywateli.

Aby dostać się na cmentarz w Dziewiczym Mona- sterze, należało w kancelarii otrzymać przepustkę. Kie­dy zameldowałem, że jestem Polakiem, i pokazałem moje pisma polecające, nie tylko niezwłocznie otrzy­małem pozwolenie na zwiedzenie cmentarza, ale na­wet sam jego kierownik ofiarował mi się za cicerone. Cmentarz jest niezwykle rozległy i najstaranniej utrzymany. Podzielony jest na szereg kwater, z któ­rych każda ma, jeżeli się tak można wyrazić, swoją specjalność. Jest więc kwatera wyższych dostojników, gdzie spotkałem grób żony Stalina i piękny grobo­wiec hr. Cziczerina, ministra spraw zagranicznych; jest kwatera pisarzy, w której odwiedziłem grób Ma­jakowskiego, kwatera lotników itd. itd. Mój przewod­nik na zakończenie zwiedzania zachował mi wzrusza­jącą niespodziankę. Pokazał rozległą kwaterę artystów


teatru. Tu, obok pomnika Moskwina i Kaczałowa, z głę­bokim wzruszeniem zatrzymałem się przed grobow­cem wielkiego mistrza, nauczyciela i reformatora tea­tru, Konstantego Sergiejewicza Stanisławskiego. Ale najgłębszego wzruszenia doznałem oglądając dość jesz­cze świeżą mogiłę niezapomnianego Antoniego Czecho­wa, na której nie ma jeszcze pomnika, a dokoła której, na maleńkim placyku w czworobok obsadzonym mło­dymi drzewkami, kwitły właśnie wiśnie. Nazajutrz wieczorem w MCHAT-cie oglądałem „Wiśniowy sad”, jedną z najwspanialszych sztuk tego mojego ukocha­nego autora. Ten „Wiśniowy sad” na scenie MCHAT-u

i ten wiśniowy sadzik dookoła mogiły wspaniałego pisarza zespoliły się w mojej wyobraźni w akord i za­padły we mnie jako jedno z najgłębszych wrażeń, do­minujące nad tysiącem innych, wywiezionych z Kra­ju Rad.

Nazajutrz miałem zaszczyt być obecny wraz z całym zespołem naszej ambasady i trzema delegatami rządu Polski Ludowej na uroczystym, ad hoc wydanym przy­jęciu u ówczesnego ministra spraw zagranicznych ZSRR Mołotowa w jego wspaniałej willi, położonej zresztą o trzysta zaledwie metrów od gmachu naszej ambasady. Ponieważ jednak na tego rodzaju uroczyste przyjęcie nie należy iść pieszo, usadowiono więc nas w szeregu wspaniałych limuzyn, które długim rzędem wjeżdżały do parku okalającego willę radzieckiego dyplomaty. Na tym przyjęciu — poza straszną gafą, jaką palnąłem, cmoknąwszy w łapkę panią Mołotow (w dyplomatycznym savoir vivre nie całuje się kobiet w rękę), za co zostałem sowicie zestrofowany przez pierwszego sekretarza naszej ambasady, choć stwier­dzam, że sama pani Mołotow nie czuła się ani odrobinę dotknięta tą moją zaściankową nieznajomością dobrych obyczajów — właściwie nie zauważyłem nic odmień-


nego od znanych mi uroczystych przyjąć dyplomatycz­nych.

W ciągu dwudziestotrzydniowego pobytu w stolicy Kraju Rad odwiedziłem sześć dramatycznych teatrów radzieckich, Narodowy Teatr Cygański i znakomity Teatr Lalek genialnego Obrazcowa. Łącznie widziałem trzynaście widowisk. Sumarycznie muszę stwierdzić, że, w odróżnieniu na przykład od teatrów warszawskich, każdy teatr moskiewski ma bardzo wyraźne, indywi­dualne, całkowicie odrębne oblicze artystyczne. Nie­stety dostanie się na widowisko do któregokolwiek bądź z teatrów Moskwy nie jest rzeczą łatwą. Ja na przykład, posiadający najgłębsze poparcie naszej am­basady i WTO, za każdym wprawdzie razem otrzymy­wałem wygodne miejsce w cenie dwudziestu rubli (w ZSRR absolutnie nie ma biletów bezpłatnych; co za przepastna różnica pomiędzy tym zwyczajem a zwy­czajami naszych teatrów, w których sprawozdawcy, krytycy, wysocy urzędnicy, ich rodziny, dalecy krew­ni, a często nawet pomocnice domowe zajmują bez­płatnie z reguły pierwsze rzędy), ale za każdym razem tego dnia, w którym chciałem odwiedzić dany teatr, musiałem przed południem, w ściśle ograniczonym cza­sie (11—13), zjawić się w sekretariacie teatru i tu do­piero, otrzymawszy podpisany przez sekretarza i opa­trzony urzędową pieczątką kwit, mogłem udać się do kasy teatru, aby wykupić sobie bilet na wieczorne widowisko.

Na pytanie, który z widzianych teatrów uważałbym za najdoskonalszy i który zrobił na mnie najlepsze wrażenie, naprawdę nie umiałbym odpowiedzieć. Za­sadniczo może MCHAT — dzięki tradycjom, jakie mnie z nim łączyły (oglądałem ten teatr w czasie jego prze­jazdu przez Warszawę na tournée po Ameryce, potem widziałem go w r. 1908, kiedy specjalnie przyjecha­łem go zobaczyć, i po raz trzeci wreszcie, kiedy


w r. 1922 byłem na jubileuszu dwudziestopięciolecia tej wspanialej instytucji), dzięki niezapomnianym, nie­zatartym wrazeniomj jakie odniosłem z wizyty u Sta­nisławskiego i dwóch rozmów przeprowadzonych z nim w jego garderobie, i wreszcie dzięki osobistemu pozna­niu Tarchanowa, kilku przeciekawych, niesłychanie bezpośrednio przeprowadzonych rozmów z nim i dzięki oglądaniu go w roli Firsa w czarownym „Wiśniowym sadzie” — zająłby czołowe miejsce, ale tu grałoby rolę raczej uczuciowe niż bezstronne, fachowe spojrzenie.

Teatr Armii Czerwonej to najwspanialszy nowoczes­ny gmach Moskwy z oryginalną amfiteatralną widow­nią, bez lóż, balkonów i galerii, mieszczącą dwa tysią­ce osób, z przeogromnymi kieszeniami (dwiema bocz­nymi i jedną tylną), sceną o szerokości dwudziestu ośmiu metrów i głębokości pięćdziesięciu metrów,

0 najnowocześniejszym oświetleniu, ze wspaniałymi, wręcz luksusowymi garderobami dla aktorów, ozdobio­nymi marmurami, stiukami, alabastrami, kryształami

1 wspaniałymi kobiercami. Oglądałem tam sztukę Lope de Vegi pt. „Nauczyciel tańca”, w której główną rolę owego nauczyciela grał młody, zaledwie ósmy rok pra­cujący na scenie aktor Zelkin. W sztuce tej główny jej bohater przez dziewięć obrazów prawie ani na chwilę nie schodzi ze sceny, przy czym mówi wierszem, gra na gitarze, śpiewa kilka pieśni i tańczy wiele najróżno­rodniejszych tańców. Byłem zdumiony wszechstronno­ścią jego talentów. Byłem przekonany, że przynaj­mniej w grze na gitarze zastępuje go ktoś, grający na tym instrumencie za sceną. Okazało się, że grał „wła­snoręcznie” sam Zelkin. Po szóstym obrazie (najfor- sowniejszym dla niego) poszedłem do garderoby, aby ucałować mojego kapitalnego kolegę. I, o dziwo, zasta­łem go całkowicie niezmęczonego, bez kropli potu na czole, bez chrypki i bez ociężałości w ruchach. Co za wspaniała technika, jaki imponujący trening, jaka nie­


prawdopodobna wszechstronność w opanowaniu środ­ków wyrazu! Gdybyż można było to samo powiedzieć

0 wielu moich polskich kolegach!

Od dawna z wyraźną rezerwą odnosiłem się do tea­tru lalek. Może jest to normalny objaw wstecznictwa, jako nieodłącznego atrybutu starości, ale zawsze wy­dawało mi się, że żadna, najbardziej nawet artystycz­na lalka nie może zastąpić żywego, utalentowanego, fachowego aktora. Tak samo zresztą, jak żaden film przy najświetniejszym nawet udźwiękowieniu nie jest w stanie dać mi tak pełnego wrażenia, jakie bym ode­brał patrząc w teatrze na akcję kilku żywych, utalen­towanych, twórczych aktorów. I dopiero obejrzenie teatru lalek Obrazcowa zmieniło mój pogląd. Patrząc na sztukę pt. „Król-jeleń", ani przez chwilę nie za­tęskniłem za żywymi wykonawcami i wyszedłem z tea­tru pełen wzruszeń tak głębokich, jakich nieczęsto do­znawałem wychodząc z teatru, w którym działali żywi aktorzy. Poza tym pełna nieprawdopodobnego czaru, osobistego wdzięku i idealnej bezpośredniości osoba sa­mego Obrazcowa w znacznej mierze przyczyniła się do zmiany mego stosunku do teatru lalek. Obrazcowa mogę porównać jedynie z trzema spotkanymi w życiu ludźmi, którzy wdziękiem, a jednocześnie prostotą

1 najszczerszą bezpośredniością mogliby mu dorównać. Tymi ludźmi byli: Konstanty Stanisławski, Maksym Gorki i nasz Juliusz Osterwa. Będąc na spotka­niu u Obrazcowa, zostałem przez niego oprowadzony po niezwykle ciekawym i przebogatym muzeum, da­jącym pełne wyobrażenie o historycznym rozwoju tego odrębnego, a tak bardzo — jak się okazuje — ciekawe­go działu sztuki widowiskowej. I dopiero poznawszy historię powstania i rozwoju teatru lalek oraz widząc szczytowe niezawodnie jego osiągnięcia u Obrazco­wa, nabrałem pełnego respektu dla tej gałęzi sztuki

227

W i V 'V\


i dziś wstydzę się mojego zacofania w ocenie teatru lalek.

W Moskwie jest także znakomity Teatr Żydowski, na czele którego stał wówczas niestety nieżyjący już wielki aktor Michoels (słynny wykonawca roli Szekspi­rowskiego „Króla Leara”) i wysoce oryginalny Teatr Cygański. W tym ostatnim oglądałem bardzo ciekawy spektakt. Zwłaszcza wysoce dramatyczna główna rola kobieca (coś w rodzaju Kati Masłowej ze „Zmartwych­wstania” Tołstoja) grana była znakomicie. Poza tym wszystkie role charakterystyczne, zarówno męskie, jak i rodzajowe role starych Cyganek, stanowiły małe arcydzieło kunsztu aktorskiego. Specjalnie zaś wspa­niale brzmiały chóry cygańskie i śpiewy solowe, pełne specyficznego dla romansów cygańskich senty­mentalizmu.

Poza MCHAT-em i Teatrem Czerwonej Armii oglą­dałem tradycyjnie świetny Teatr Mały, gdzie widzia­łem dwie nie znane mi komedie Ostrowskiego, a w jed­nej z nich słynną, wprost olśniewającą temperamentem i czarem osiemdziesięciodwuletnią staruszkę, znakomitą aktorkę Jabłoczkinę. U wachtangowców widziałem Priestleya „Pan inspektor przyszedł”, sztukę bardzo mądrą i zręcznie zbudowaną, którą w dwa lata potem wystawiłem na scenie Teatru Polskiego grając w niej główną rolę. Wyjątkowo nie byłem olśniony tym wi­dowiskiem, choć jestem pewien, że gdyby wachtan- gowcy widzieli tę sztukę w mojej reżyserii i ze mną w głównej roli, byliby mniej jeszcze zachwyceni. W studio operowym im. Niemirowicza-Danczenki oglą­dałem znakomicie wykonaną klasyczną operetkę Le- cocque’a „Córka pani Angot”. Oczywiście wrażenia teatralne dominowały nad wszystkimi innymi. I opu­szczając z żalem stolicę Kraju Rad, najgoręcej żało­wałem, że tak mało spektakli w tak krótkim czasie potrafiłem obejrzeć i do syta nakarmić wrażeniami


moją aktorską duszyczkę. Nie usiłuję też nawet prze­prowadzać jakiegoś porównania między teatrami mo­skiewskimi a naszymi.

Wszyscy pracownicy artystyczni teatrów w Związku Radzieckim są zrzeszeni w olbrzymiej, potężnej, nie­słychanie rozbudowanej organizacji WTO (Wszech- związkowe Towarzystwo Teatralne). Organizacja ta posiada własny, wspaniały pięciopiętrowy gmach przy ulicy Gorkiego. W gmachu tym mieści się tzw. Dom Aktora (rodzaj hotelu dla przyjeżdżających z pro­wincji aktorów), duża i mała sala odczytowa, olbrzy­mie sale recepcyjne, w których odbywają się bankiety, jubileusze i inne uroczystości okolicznościowe, oraz szereg tzw. gabinetów, czyli zakładów naukowo-ba­dawczych, poświęconych specjalnym pracom nad pro­blemami, rozwojem i stanem kultury teatralnej po­szczególnych narodów. Istnieje więc gabinet szekspi­rowski, molierowski, hiszpański, starogrecki, narodów słowiańskich itd. Na czele naukowego działu WTO stał człowiek o tyle przeogromnej wiedzy (coś w rodzaju naszego niezapomnianej pamięci Leona Schillera), ile nieprawdopodobnej skromności i łatwości w obejściu, tow. Ignatiew. Kilka rozmów, jakie miałem możność z nim przeprowadzić, postawiło mnie w sytuacji wręcz tragicznej. Człowiek ten wiedział o dramatycznej lite­raturze polskiej smacznie więcej niż ja i musiałem z całym wysiłkiem trzymać się na baczności, aby się nie zbłaźnić. Jego sekretarką była tow. Chotimska, której specjalnością jest... Słowacki. I znowu znalaz­łem się w dość trudnej sytuacji, kiedy rozmawiając potrącaliśmy o działalność wielkiego naszego roman­tyka. Tow. Chotimska zaprosiła mnie na herbatkę do siebie, a mieszkała wraz z rodzicami w starej dzielnicy Moskwy, przy ulicy, której sama nazwa trąci anachro­nizmem, ma w sobie jakby patynę przeszłości. Ulica bowiem nazywa się ni mniej, ni więcej, tylko Krowi


Wał. W starym zgrzybiałym domu, o niewspółmiernie grubych murach, ze skarpami (coś w rodzaju staro­świeckiego klasztoru), w trzech ciasnych, ciemnych pokoikach, zastawionych nieskończoną ilością staro­świeckich mebli i gratków, pani Ch. mieszkała ze swoi­mi rodzicami, poczciwymi staruszkami, i z trzema ko­tami. Pomimo że zjawiłem się z wizytą o godzinie pią­tej po południu, a więc w porze najmniej do jakiego­kolwiek jedzenia stosownej, zostałem uczęstowany wspaniałą herbatą z olbrzymiego rodzinnego samowa­ra, czterema czy pięcioma gatunkami rozmaitych kon­fitur, kilku gatunkami placków, podpłomyków i obwa­rzanków własnego wypieku, sorbetami, chałwą, czeko­ladą i włoskimi orzechami. Gdybym spożył dziesiątą tylko część tego, co mi aż do zmęczenia gościnni go­spodarze proponowali, musiałbym z pewnością prosto z tej wizyty pojechać do najbliższej kliniki, żądając natychmiastowego płukania żołądka. Przy pożegnaniu matka pani Ch. usiłowała ofiarować mi dwa słoiki kon­fitur i torebkę z obwarzankami. Mało brakowało, aże­by gościnni gospodarze — pragnąc mnie uraczyć „po królewsku” — ofiarowali mi jeszcze jednego z trzech kotów. I tylko dzięki temu, że o siódmej miałem spektakl w Teatrze Czerwonej Armii, udało mi się wy­dobyć cało i nienaruszenie z tego arcygościnnego, sta­roświeckiego gniazda moskwiczan.

Korzystając ze wspaniałej, wręcz upalnej pogody drugiej dekady maja, udałem się pieszo do położonego po drugiej stronie rzeki Moskwy rozległego Parku Kultury i Odpoczynku im. M. Gorkiego. Wśród całego szeregu najróżnorodniejszych pawilonów (mleczarnie, kawiarnie, cukiernie, czytelnie itd.) uwagę moją spe­cjalnie zwrócił położony na obszernej polance obszer­ny parkiet, na którym wiele par zarówno młodzieży, jak i ludzi zdecydowanie dorosłych niefrasobliwie tań­czyło przy akompaniamencie doskonałej orkiestry jaz­


zowej. W samym środku tego tanecznego koła na wy­sokiej trybunie stała młoda niewiasta, jak się rychło przekonałem, instruktorka, która, widząc nieporadność jakiejś tańczącej pary, pytała, czy tańczący nie ze­chciałby usłuchać jej rad i uwag, po czym, zastępując odpowiednio tancerza albo tancerkę, pokazywała, jak należy wykonywać dany taniec. Większość tańczących bardzo skwapliwie korzystała z tej fachowej pomocy i tylko w dwóch wypadkach (a obserwowałem to zja­wisko przez dobre pół godziny) instruktorka spotkała się z odmową — i to za każdym razem ze strony nie­wiasty wyraźnie nadąsanej i obrażonej w poczuciu nieskazitelności swojego talentu choreograficznego. W ten sposób mile łączono przyjemne z pożytecznym. Można się było wytańczyć do woli i jednocześnie nau­czyć należytego wykonywania danego tańca.

Zarówno w Parku Kultury i Odpoczynku, jak i na ulicach miasta zwrócił moją uwagę fatalny brak gustu, specjalnie rzucający się w oczy w strojach zgrabnych i miłych skądinąd niewiast. Jaskrawe kontrasty barw całkowicie ze sobą nie harmonizujących (np. żółta bluzka, zielona spódniczka, białe pantofelki i jaskrawo czerwona chusteczka na głowie albo zielona bluzka, kraciasta spódniczka, żółte pantofelki i granatowa chu­steczka na głowie) tworzyły nieznośną kakofonię: coś w rodzaju jajecznicy rozlanej na zielonej łące. Ten kardynalny brak gustu uderzał nie tylko w strojach moskwiczanek, ale bił w oczy ze wszystkich prawie reklam kinowych. Transparenty pozawieszane u wej­ścia do poszczególnych kin przeważnie były niepraw­dopodobne w rysunku i dziko jaskrawe w barwach.

Jakkolwiek stolica Kraju Rad uległa radykalnej, wprost niebywałej metamorfozie, od czasu kiedy oglą­dałem to miasto po raz pierwszy w roku 1908, to jed­nak i teraz nawet można było napotkać nieprawdopo­dobnie jaskrawe kontrasty. Skręcając z głównej,


olbrzymiej, niesłychanie ładnej i zabudowanej sześcio- i ośmiopiętrowymi gmachami ulicy Gorkiego i prze­chodząc przez plac Puszkina na lewo w Twerski Bul­war, przechodzień wpadał nagle ze stolicy europejskiej metropolii do małego patriarchalnego miasteczka w za­padłym kącie Europy. Dostrzegał szeregi parterowych, staroświeckich domków rodzinnych (tzw. osobniaków), poprzegradzanych tu i ówdzie olbrzymimi nowoczesny­mi kamienicami z fatalnym brukiem i bawiącymi się na nim gromadami bachorów, z wystającymi przed domkami psami i wychylonymi z parterowych okien staroświeckimi twarzami byłych patrycjuszy Moskwy. Na tym samym Twerskim Bulwarze przeczytałem szyld zapowiadający gościnnie, że w tym lokalu moż­na otrzymać mleko, kawę i herbatę. Ponieważ koniec maja w tym roku był w Moskwie nieprawdopodobnie upalny, a ja większą część dnia spędzałem w ustawicz­nym ruchu, byłem więc mocno zmęczony i doznawa­łem dokuczliwego pragnienia. Przeczytawszy tedy ów wspaniały szyld, obiecujący, że będę mógł wypić szklankę zimnego mleka, pieszcząc się rozkoszną nadzie­ją, wszedłem do przestronnego lokalu, gdzie jednak, ku najwyższemu memu rozczarowaniu, zastałem długi szereg mechanicznych magli. Na uprzejme moje zapy­tanie, dlaczego szyld zapowiada coś wręcz odmiennego, maglujące niewiasty oświadczyły mi, że już przed pół rokiem wyprowadziła się z lokalu kawiarnia, a zainsta­lowały się magle. Jak dotąd jednak nikt nie pomyślał

o zmianie szyldu. I działo się to w olbrzymiej, sześcio- milionowej stolicy olbrzymiego Kraju Rad, o trzysta zaledwie metrów od pryncypalnej dzielnicy, kipiącej życiem i nieprawdopodobnym ruchem wielotysięcznej rzeszy obywateli oraz pełnej iście amerykańskiego tempa i ruchu setek najwspanialszych limuzyn i in­nych pojazdów mechanicznych. Wiele takich „mało­miasteczkowych”, „sielskoanielskich” prowincjonalnych


zakątków, jako to: Krowi Wal czy Twerski Bulwar w 1940 roku czekało jeszcze na europeizację.

W czasie mego pobytu zmarł jeden z najstarszych i najbardziej zasłużonych członków partii, jeden z naj­dawniejszych bojowników o komunizm, osiemdziesię­cioletni Kalenników, otaczany najwyższym szacunkiem i gorącą miłością partii, rządu i całego społeczeństwa. Przyglądałem się uroczystemu konduktowi pogrzebo­wemu, kiedy ciało wielkiego działacza partyjnego prze­noszono z sali kolumnowej Domu Związków (gdzie przez dwie doby wystawione było na widok publiczny) na Placu Czerwonym i złożono w katakumbach w ścianie pałacu kremlowskiego, obok Mauzoleum Le­nina. W kondukcie wzięło udział ponad trzysta tysięcy obywateli od dzieci ze szkół podstawowych, poprzez młodzież szkolną i uniwersytecką, delegacje Komso- mołu, związki zawodowe, świat nauki, kultury i sztuki, przedstawicieli partii i rządu, olbrzymi zastęp chło­pów z okolic Moskwy, aż po weteranów i niedołężnych starców z przytułków. Cały ten olbrzymi tłum kroczył karnie zwartymi czwórkami i z wyrazem niekłamane­go żalu na twarzach odprowadzał zwłoki powszech­nie uwielbianego działacza partyjnego, wielkiego bo­jownika o wyzwolenie klas pracujących. Jak wiemy, w Kraju Rad panuje zwyczaj palenia ciał zmarłych w krematoriach. Ponieważ jednak Kalennikow, czło­wiek starej daty, mimo najwyższej postępowości swo­ich przekonań i zapatrywań wyraził w testamencie życzenie, aby ciało jego nie było palone, tym razem odstąpiono od powszechnego zwyczaju i z wielką tole­rancją uszanowano ostatnią wolę jednego z najstar­szych i najbardziej zasłużonych członków partii.

Niestety zbliżał się koniec mojego pobytu we wspa­niałej Moskwie, którą opuszczałem z głębokim i szcze­rym żalem. W okresie mojej wizyty bawiła również w Moskwie świetna nasza śpiewaczka Ewa Bandrow-


ska-Turska. Zgodnie z zapowiedzią programu miała dać trzy koncerty w wielkiej sali Konserwatorium. Osiągnęła na nich tak nieprawdopodobne powodzenie, wzbudziła taki entuzjazm wśród krytyki i fachowców, że musiała pozostać dwa tygodnie dłużej i dać jeszcze cztery koncerty w Moskwie i trzy w Leningradzie. Nazwisko Bandrowskiej-Turskiej było dosłownie na ustach całej Moskwy. Na ulicach, w kawiarniach i re­stauracjach, w parkach i nad brzegami rzeki Moskwy można było usłyszeć jej nazwisko i superlatywy, jaki­mi określano jej wspaniały głos i wysoką kulturę mu­zyczną. Nawet powracając do kraju, w przedziale dru­giej klasy poznałem się z dwoma urzędnikami kolejo­wymi, ludźmi raczej skromnymi, jadącymi służbowo do Mińska Litewskiego, którzy, dowiedziawszy się, że jestem Polakiem, użalali się przede mną, że w żaden sposób nie mogli otrzymać biletów na któryś z kon­certów wielkiej polskiej śpiewaczki. Byłem niezwykle rad i dumny z wielkiego sukcesu koleżanki Ewy i w tym miejscu zadrgała nawet we mnie dość rzadko zjawiająca się nutka dumy narodowej. Wracałem z Kraju Rad z olbrzymim bagażem najgłębszych wzru­szeń i najciekawszych spostrzeżeń. I jeżeli mówi się ogólnie, że nic tak nie kształci jak podróże, to ponad wszelką wątpliwość ta podróż dała mi najwięcej ko­rzyści i wzbogaciła najwyraźniej moje doświadczenie życiowe.


XXI

Belgia, Bruksela i spotkanie z córką po latach rozłąki

W lecie 1947 roku udało mi się otrzy­mać trzytygodniowy paszport zagraniczny do Belgii, gdzie, po kilkuletnim niewidzeniu się, miałem spotkać się z moją córką, mieszkającą obecnie ze swoim mężem w Londynie. A że poza tym nie znałem wcale Belgii, więc te dwa motywy — zobaczenia się z córką i oglą­dania nie znanego mi kraju — dostarczały mi niewy- słowionej emocji. Od Pragi czeskiej jechało kilka mło­dych Czeszek i starszy emigrant z Polski, górnik pra­cujący w kopalniach Belgii, który właśnie powracał z Polski po tzw. próbnym wywiadzie, po którym za­mierzał (oczywiście o ile próba wypadnie pomyślnie) wraz z całą rodziną — a miał żonę i trzech dorosłych synów — powrócić na stałe do ojczystego kraju. Czesz- ki były niezwykle gadatliwe i ogromnie wesołe, mój emigrant natomiast dosłownie nie otwierał ust. Tak się jakoś złożyło, że nie miałem ani grosza miejscowej waluty i żadnego zapasu jakiegokolwiek bądź płynu. Upał był wprost nieznośny (pierwsze dni lipca), a mo­je Czeszki nie przestawały opychać się winogronami, brzoskwiniami i bananami. Za każdym razem połyka­łem ślinkę i marzyłem, by moje sąsiadki dostrzegły męki Tantala, jakie przechodziłem, i ulitowały się spie­czonym moim wargom, częstując mnie smakowitymi owocami, których miały po prostu nieskończoną ilość. Niestety Czeszki trajkotały, jadły, chichotały nie zwra-

i »ys

ś


cając na mnie najmniejszej uwagi. W pewnym mo­mencie mój milczący starszy pan wyjął z walizki łu­biankę. a z niej kilka wielkich soczystych gruszek i zaczął obierać jedną z nich scyzorykiem. Tu już nie wytrzymałem. Wszcząłem normalny, typowy dialog wagonowy, pragnąc zyskać względy sąsiada i w naj­gorszym razie przymówić się o jedną bodajby gruszkę. Zapytałem, dokąd i skąd jedzie. A kiedy dowiedziałem się. że wraca z Warszawy i jedzie do Belgii, gdzie mieszka wraz z rodziną, i kiedy wyjawił mi cel swo­jej podróży do Polski, rozgadałem się z nim na dobre. Po polsku mówił nie najlepiej, ale w każdym razie dość przyzwoicie. Powiedział mi, że od trzydziestu sześciu lat mieszka w Belgii, dokąd wyemigrował bę­dąc młodym chłopcem, że jest z zawodu górnikiem i że ma w Belgii żonę i trzech dorosłych synów, z któ­rych dwóch jest lekarzami, a jeden inżynierem gór­nictwa. W czasie tej miłej pogawędki z rodakiem nie­słychanie łatwo przyszło mi umizgnąć się już nie

0 jedną tylko, ale aż o trzy kolejno gruszki, które na­reszcie zaspokoiły dręczące mnie pragnienie. Mój ro­dak opowiadał mi, że między stopą życiową górnika belgijskiego a górnika w Polsce zachodzi wprost nie­prawdopodobna różnica na korzyść Belgii. On np. po­siada w Liège czteropokojowe nowoczesne mieszkanie, pięknie umeblowane, z fortepianem firmy Steinway

1 najnowszym odbiornikiem radiowym, dywanami, obrazami, że zatrudnia u siebie pomocnicę domową i że przynajmniej raz w miesiącu bywa w teatrze, na koncercie i w kinie. Zrobiło mi się z lekka „niemiło”, kiedy pomyślałem sobie, ile to jeszcze lat upłynie, za­nim biedna moja ojczyzna będzie mogła stworzyć wa­runki egzystencji dla świata pracy, jakie można by po­równać ze stopą życiową belgijskiego górnika.

Do Brukseli przyjechałem o godzinie dwunastej w południe, nie znając zupełnie miasta i nie mając


w kieszeni najmniejszej nawet sumy w miejscowej wa­lucie. Wyszedłem z walizeczką z olbrzymiego, pełnego niesamowitego ruchu dworca kolejowego na wielki plac w centrum śródmieścia, zwróciłem się do najbliż­szego policjanta w śnieżnobiałych niepokalanych ręka­wiczkach i czarnym mundurze, któremu pokazałem swój paszport i powiedziałem, że jestem po raz pierw­szy w Brukseli, nie mam przy sobie miejscowej wa­luty, a pragnę dostać się do polskiego konsulatu, który, jak myślę, zechce łaskawie zająć się moją osobą, za­kwateruje mnie i ułatwi mi spędzenie pierwszych chwil w nieznanym mieście i kraju. Niesłychanie uprzejmy policjant wyjął z kieszeni grubą książkę adresową, w której odnalazł adres konsulatu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, wypisał mi ten adres na wydartej z notesu kartce, gwizdkiem wezwał taksów­kę, usadowił mnie w niej i dokładnie powtórzył szofe­rowi adres, nadmieniając, że pasażer nie posiada wa­luty belgijskiej, ale że jedzie do ojczystego konsulatu, który go na pewno z opresji wydobędzie, i że wobec tęgo kierowca musi być cierpliwy i wyrozumiały. Zaje­chawszy pod konsulat, zostawiłem swoją walizkę i pal­to w taksówce, zdyszany wbiegłem do biura konsulatu, gdzie przy biurkach siedziało kilku panów i parę pa­nienek, i krzyknąłem:

Rodacy, ratujcie! Jestem Zelwerowicz, przyjecha­łem z Warszawy, nie znam Brukseli, gdzie mam się spotkać z moją córką, posiadam tylko i jedynie czek ną bank państwa.

I tym razem jak w wielu innych wypadkach w mo­im życiu, magiczne słowo: „aktor, teatr” zrobiło swoje. Momentalnie otrzymałem za pokwitowaniem tysiąc franków belgijskich, zaczęto telefonować do najroz­maitszych pensjonatów o pokój dla mnie, a pani kon- sulowa pod nieobecność małżonka zaprosiła mnie do prywatnych swoich apartamentów i ufetowała wspa­


niałym obiadem, z którego utkwiła mi tylko w pamięci (ale nie w gardle) wspaniała potrawka z kury z ryżem i świetny szpinak z jajem, suto zakrapiane kapitalnym czerwonym winem. Gorąco przepraszałem panią konsu- lową za mój mało dystyngowany, raczej koński apetyt, ale objaśniłem ją, że prócz trzech gruszek od chwili wyjazdu z Pragi czeskiej, tj, od trzydziestu sześciu go­dzin nic w ustach nie miałem. Pani konsulowa, zresztą mocno smakowita i dystyngowana kobietka, wybaczyła mi mój srodze demokratyczny apetyt i solidnie obżarte­go oddała znowu pod opiekę personelu konsulatu, gdzie oświadczono mi, że mam zapewniony pensjonat, i wrę­czono karteczkę z jego adresem. Mając zasadniczo za­łatwione podstawowe elementy pobytu w Brukseli i czując w kieszeni tysiąc franków belgijskich, pełen błogiego spokoju, rozgadałem się w drodze z konsulatu do mojego miejsca zamieszkania z bardzo zresztą inte­ligentnym kierowcą mojej taksówki i żarłocznie oglą­dałem miasto i jego mieszkańców. Od chwili wyjścia z dworca kolejowego na wielki plac zrozumiałem, że Brukselę słusznie nazwano „małym Paryżem”. To arcyeuropejskie miasto ma istotnie bardzo dużo wspól­nego z najcudowniejszym miastem świata, za jaki uważam (zresztą nie tylko ja) kochany, niezapomniany Paryż. Wspaniałe gmachy, szerokie ulice, zawrotny ruch pieszych i niezliczonych limuzyn z kierowcami w śnieżnobiałych kitlach, takichże czapkach i ręka­wiczkach, przewspaniałe sklepy, moc kawiarni i re­stauracji urzędujących pod markizami na szerokich trotuarach, niezliczona ilość lokali kinowych i rozryw­kowych, morze neonowych reklam, wreszcie typ nie­zmiernie eleganckich, swobodnie-zadziornych, pięknych kobiet i arcywytwomie (iście po parysku) wystrojo­nych panów — wszystko to razem wywoływało złu­dzenie, że jest się w jednej z dzielnic Paryża. I pew­ny jestem, że gdyby jaki mieszkaniec Marsa lub innej


nie znanej nam, tajemniczej planety znalazł się był obok mnie w lecie 1947 roku w stolicy Belgii, to przez myśl nawet nie mogłoby mu przejść (o ile obywatele Marsa potrafią w ogóle myśleć), że jest to metropolia państwa, które przeżyło aż dwie doszczętnie miażdżące fale wojenne, z których druga huraganem przeszła przez ten niesłychanie gęsto zaludniony i wysoce uprzemysłowiony kraj zaledwie przed trzema laty. Nie tylko najmniejszego śladu zniszczeń, ale wygląd ludzi, ich zachowanie, ich niefrasobliwy, wygodny tryb ży­cia, ich stroje i uśmiechnięte twarze mogłyby w nie­świadomym mieszkańcu Marsa wzbudzić przeświadcze­nie, że oto znalazł się w wielkim centrum kwitnącego, bogatego kraju, który nigdy nie doznał żadnego ka­taklizmu dziejowego, który wprost opływa w dostatki, pełen samolubnego, wytwornego dolce far niente. Na­wet kochany Paryż, ze swoją odrębnością mocno zróż­nicowanych dzielnic, nie dawał wrażenia takiej ideal­nej beztroski i bezgranicznej niefrasobliwości, jak to czyniła stolica Belgii. Przynajmniej w dzielnicach śródmiejskich. Chociaż absolutnie to samo, w mniej­szym może tylko nasileniu, zauważyłem w tych dziel­nicach peryferyjnych, które dane mi było oglądać.

Ulica (nie pamiętam nazwy, a to z tego przede wszystkim względu, że w Belgii równolegle obowiązu­ją dwa języki, francuski i flamandzki, i nazwy ulic również uwidocznione są w obydwóch językach), na której mieścił się mój arcywygodny i zaciszny pensjo­nat, lubo znajdowała się w centrum miasta, była jed­nak dziwnie zaciszna, posiadała nieznaczną tylko liczbę sklepów i wielkich kamienic, prawie cała zaś zabudo­wana była jednopiętrowymi, trzy- albo nawet dwu- okiennymi kamieniczkami (coś w rodzaju naszego Sta­rego Miasta, tylko bez tej patyny staroświeckości), na­leżącymi do patrycjuszowskich, mieszczańskich rodzin.

Na parterze zwykle rezydowali tzw. starsi państwo,


a trr.v pokoje na pierwszym piętrze zajmowała albo córka z mężem, albo syn z żoną. Dzięki temu ulica by­ła niewspółmiernie cicha, z minimalnym ruchem koło­wym i bardzo skromnym — pieszym, choć o pięćset metrów od niej na obu jej krańcach kipiały wielko­miejskim ruchem i gwarem nie kończące się arterie komunikacyjne, pełne wytwornych sklepów, restaura­cji. kawiarni, music-hallów i różnych zakładów roz­rywkowych.

Niesłychanie piękna jest dzielnica staromiejska z cu­downym, wprost koronkowym ratuszem w najczy­stszym stylu gotyckim i z okalającymi nieduży ryne­czek staroświeckimi kamieniczkami o spiczastych stro­mych dachach. Imponujące również wrażenie czyni monumentalny gmach Pałacu Sprawiedliwości (Palais de Justice), sprzed którego roztacza się wspaniały wi­dok na położone znacznie niżej i ciągnące się w nie­skończoność olbrzymie dzielnice miasta (widok ten znowu mocno przypomina dzielnice rozłożone u stóp wspaniałej nowoczesnej świątyni Sacré Coeur w Pa­ryżu). Ale może najpiękniejszym budynkiem Brukseli (przynajmniej z tych, które widziałem) jest katedra pod wezwaniem św. Guduli, niestety wtłoczona mię­dzy ciasne, zbiegające w dół uliczki, wskutek czego całkowicie pozbawiona niezbędnej perspektywy. Do­wiedziałem się, że istnieje projekt zburzenia kilku tych uliczek i stworzenia wspaniałej perspektywy dla fasady tej imponująco pięknej budowli.

Mówiąc o wyglądzie Brukseli nie można nie wspo­mnieć o historycznym już pomniczku, przedstawiają­cym małego, gołego chłopczyka, niedyskretnie wyko- nywającego jedną z mniej drażliwych funkcji fizjolo­gicznych, zwanego Manequin Pice, wzniesionym na miejscu, w którym ongiś odnaleziono zabłąkanego w mieście małego synka któregoś z pradawnych wład­ców Brukseli. Manequin Pice otoczony jest tak dalece


szacunkiem i troskliwością obywateli, że co miesiąc kolejno mieszkańcy którejś z dzielnic stolicy, ewen­tualnie jakiś cech rzemieślniczy, korporacja czy sto­warzyszenie, przystraja nagusa w jakiś bajkowy strój, ozdabiają go kwiatami i przez trzy doby ten nieprzy­zwoity smarkacz jest odwiedzany i podziwiany przez niezliczone tłumy mieszkańców Brukseli. Ciasne ulicz­ki, otaczające mały placyk, na którym stoi posążek te­go berbecia, wypełniają całkowicie sklepy, w których sprzedaje sią wyłącznie pamiątki, a więc: karty pocz­towe, figurki gipsowe różnych rozmiarów, obrazki przedstawiające tę dziwaczną statuetkę.

Bruksela zrobiłaby na mnie jeszcze większe wraże­nie, gdyby w mojej duszy wyraźnie nie dominowała niewypowiedziana radość z możności zobaczenia, uści­skania i nagadania się do syta z moją córką, która — wedle otrzymanej z Londynu depeszy — miała przy­być w dwa dni po moim przyjeździe. Co chwila jakieś nowe, mocne, głębokie przeżycie z racji oglądanych cudów wspaniałego miasta przysłaniała mi oczekiwa­na chwila spotkania mojego dziecka. Wyobrażałem so­bie dokładnie, jak ona wygląda, jak jest ubrana, gdzie i w jakich okolicznościach nastąpi spotkanie i co sobie powiemy. I jak to zwykle bywa, rozbujana wyobraźnia wręcz odmiennie przewidywała moment spotkania i okoliczności, wśród których ono nastąpi, niż sprawiła to realna rzeczywistość. W dniu, w którym, zgodnie i treścią otrzymanej depeszy, moja córka miała przy­jechać z mężem z Londynu i zatrzymać się w wymie­nionym hoteliku, postanowiłem spotkać ją na dworcu. I właśnie kiedy pełen najgłębszej ojcowskiej radości maszerowałem w kierunku dworca którąś z dość spa­dzistych ulic miasta, zajęty wyłącznie myślą, czy zdo­łam w tłumie podróżnych, przy nieskończonej ilości drzwi budynku dworcowego, odszukać i poznać moje dziecko po latach niewidzenia — nagle z przeciwległe­


go chodnika rozległ Się radosny krzyk: — Tato, tato! — i moja Lena w błękitnej, letniej sukience, z wyciąg­niętymi rękoma biegła przez jezdnię, nie zważając na nadjeżdżający wóz tramwajowy i z bezmiarem tęskno­ty (ku wyraźnemu zgorszeniu przechodniów) wpadła w moje objęcia. Dłuższy czas ściskaliśmy się i zada­wali bezładne pytania, bełkocąc jakieś niezrozumiałe wyrazy i wydając dźwięki raczej nieartykułowane, otoczeni całą gromadą obserwującej to dość oryginalne zjawisko publiczności, która miała pełne prawo poczy­tać nas za wariatów w najdosłowniejszym tego wy­razu znaczeniu. Witając moje ukochane dziecko nie przypuszczałem ani przez chwilę, że widzę je i trzy­mam w swoich objęciach po raz przedostatni w życiu.

Następny dzień upłynął pod znakiem zażywania roz­koszy rodzicielskich. Córkę moją i jej męża udało mi się ulokować w tym samym pensjonacie o piętro wy­żej. Cały ten tydzień spędziliśmy razem, oglądając miasto, robiąc piękne wycieczki w okolice Brukseli, nie mogąc dosłownie nasycić się wzajem swoją obec­nością i nagadać do woli na wszystkie interesujące nas tematy (a było ich bez liku i trochę), prócz jednego, dotyczącego ewentualnie powrotu moich dzieci do kra­ju. Ten właśnie niezawodnie najistotniejszy dla mnie temat skazany był bezapelacyjnie na całkowite wyłą­czenie. Umówiliśmy się tylko, że obustronnie postara­my się, aby w przyszłym roku, również w lipcu, spot­kać się w Paryżu. Pełen radosnej nadziei, że może za rok znowu będę mógł uścisnąć jedno z moich dzieci, odjeżdżałem z Belgii głęboko wstrząśnięty spotkaniem z córką i wypełniony wrażeniami z nowego dla mnie, ciekawego kraju.


XXII

Paryż, Paryż, znowu Paryż, tym razem opromieniony spotkaniem z Leną

W następnym roku 1948 znowu bez trudu i protekcji udało mi się uzyskać zagraniczny paszport i wizę do Francji (skąd takie względy?) nie tylko dla siebie, ale i dla żony, która ani Francji, ani jej stolicy nigdy nie widziała. Miałem więc trzy emo­cje najwyższego stopnia: spotkanie z córką, oglądanie Paryża (po raz piąty w życiu) oraz pokazywanie go małżonce i sycenie się wrażeniami, jakie ona przeży­wać będzie. W Pradze czeskiej stanęliśmy o ósmej ra­no, gdzie czekał na mnie jeden z moich czeskich przy­jaciół, dr Miechl, zasłużony działacz na polu przyjaźni polsko-czechosłowackiej. Po przywitaniach i serii nor­malnych w tym wypadku komplementów zapragnę­liśmy po nocnej podróży napić się dobrej, gorącej ka­wy z chrupiącymi, świeżymi bułeczkami rannego wy­pieku. Na gorącą naszą propozycję w tym względzie pan Miechl odpowiedział pytająco:

No, a kartki żywnościowe państwo macie? Bo bez nich ani kawy, ani niczego w ogóle w restauracji dworcowej państwo nie otrzymają.

Rzecz oczywista, że prócz czeskiej wizy tranzytowej w naszych paszportach oraz dwudziestu koron cze­skich w kieszeni żadnych innych upoważnień do wy­picia kawy z bułeczką nie posiadaliśmy. Trzeba więc było snute w marzeniach śniadanie odesłać w krainę nieziszczalnych tęsknot i kawę z bułeczkami zastąpić


równie gorącą i smaczną konwersacją z naszym cze­skim przyjacielem. Muszę zaznaczyć, że Czechosłowa­cja w tym okresie przeżywała ciężki kryzys ekono­miczny, pogłębiony jeszcze niebywałą suszą, która, wobec dotkliwego braku produktów żywnościowych, zmusiła rząd do wprowadzenia w życie najsurowszych obostrzeń, tak że bez kartek żywnościowych (które zresztą otrzymywali i cudzoziemcy, o ile posiadali wi­zy pobytowe) w „złotej Pradze” dosłownie niczego nigdzie nie można było otrzymać. Głodni i przykro za­wiedzeni udaliśmy się w dalszą podróż i po dwudzie­stu sześciu godzinach znaleźliśmy się na terytorium Francji. Była niedziela. Na mniejszych stacyjkach wsiadały do pociągu całe gromadki rodzinne z potom­stwem, wózeczkami, koszyczkami pełnymi prowiantów i campingowymi namiotami. Wszystkie dzieciaki były niezwykle czysto i wręcz elegancko poubierane, dziew­czynki w króciutkich spódniczkach i z gołymi, już mocno opalonymi i przeważnie zapowiadającymi się bardzo ciekawie, zgrabnymi nóżkami. Maleństwa —

o ile nie mieściły się w wózeczkach — lokowano w spe­cjalnych małych siatkach hamakach i przyczepiano do półeczek przeznaczonych na umieszczenie bagażu. Dłuższy czas jechaliśmy wzdłuż jakiejś pięknej rzeczki, której brzegi, ocienione wspaniałymi platanami i całą masą krzewów, dosłownie upstrzone były różnokoloro­wymi namiotami campingowymi, dokoła których ha­sały na golasa dzieci tudzież dorośli. Obraz ten, mó­wiący dobitnie o docenianiu uzdrawiających właściwo­ści promieni słonecznych i potrzebie bezpośredniego obcowania z naturą, radował nasze oczy na przestrze­ni kilkudziesięciu kilometrów. Wreszcie o godzinie je­denastej, przy bezchmurnym niebie i mocno piekących promieniach słońca, wjechaliśmy na peron Dworca Wschodniego.

A więc znowu znalazłem się w Paryżu. W Paryżu —


najcudowniejszym mieście świata, którego nie można nie pokochać i do którego nie można nie tęsknić, jeżeli się choć raz w nim było. Miasto kipiące najbujniejszą radością życia, miasto wielkiego kultu zabawy, a jed­nocześnie miasto Sorbony, wielkie centrum nauki i najgłębszej myśli człowieka, miasto kabaretów i naj­wspanialszych muzeów, miasto wspaniałych świątyń i rozszalałych music-hallów, miasto najwytworniej­szych restauracji, magazynów z kosmetykami i biżu­terią, a jednocześnie miasto bukinistów, ulicznych han­dlarzy księgarskich, oblepiających obydwa brzegi wi­jącej się przez miasto Sekwany, miasto wyuzdanej, wprost orgiastycznej zabawy i miasto tytanicznej pra­cy, miasto wspaniałych pałaców należących do multi- miliarderów i miasto bezdomnych, nocujących pod mo­stami, miasto przepychu, dosytu, użycia i miasto gło­du, nędzy fizycznej i moralnej oraz nagminnych samobójstw, miasto z ponurym, monumentalnym gro­bowcem Napoleona w Kościele Inwalidów, ze wspania­łym Łukiem Triumfalnym na Placu Gwiazdy — i mia­sto małych, brudnych, ciemnych kamieniczek i krę­tych, wąziutkich ulic w peryferyjnych dzielnicach. Słowem, Paryż, nie dający się porównać z niczym, je­dyny na świecie, wspaniały, kochany, utęskniony Paryż.

Zamieszkaliśmy u mojego przyjaciela, w samym centrum miasta, na bulwarze Montparnasse.

Można by powiedzieć, że Paryż wszystkie siły zużył na zyskanie efektu zewnętrznego, że jego ulice, skwe­ry, parki wyglądają wspaniale, natomiast przeciętne mieszkania obywateli stolicy świata i klatki schodowe są bardziej niż skromne. Pokoiki zazwyczaj niesłycha­nie małe, ciasne, kuchenki — wprost mikroskopijne, schody kręte, ciasne i niewygodne, to zaś, co my na­zywamy „wygódką”, mieści się zazwyczaj na półpiętrze klatki schodowej, na jej zakręcie, i jest pozbawione (proszę mi darować niedyskrecję i drażliwość porusza­


nego tematu, ale naprawdę jest 011 niezmiernie typowy dla tego miasta) tego, co my z zażenowaniem nazywa­my sedesem, ma natomiast po obu stronach dwa drąż­ki uchwyty, za które „urzędujący’’ obywatel musi się uchwycić rękoma, jeżeli nie chce się znaleźć w głębi muszli. Przy tym pomieszczenia te są tak malutkie, ze człowiek mojego wzrostu musi wystawiać stopy poza drzwi lokalu, co znowu niezmiernie przeszkadza prze­chodzącym przez klatkę schodową sąsiadom. Lubo nie jestem sybarytą i nie uznaję specjalnych udogodnień w normalnym życiu codziennym, nie mogę jednak nie przyznać się, że po tygodniu tych akrobatycznych wy­czynów żywiołowo zatęskniłem do możności odbycia jednego bodaj seansu w normalnej pozycji i całkowitej samotności. W tym celu udałem się specjalnie do jed­nej z najwspanialszych kawiarni stolicy świata, Café de la Paix, tuż obok Wielkiej Opery. Jakież było mo­je rozczarowanie, gdy zobaczyłem, że ten przybytek w najbardziej luksusowym lokalu, ozdobiony wspania­łą i zachęcającą tablicą z napisem: „Toilette Mes­sieurs”, dozorowany przez odzianą w śnieżną biel nie­wiastę, różnił się od przeznaczonego dla tych samych celów lokalu przy bulwarze Montparnasse jedynie wspaniałą kafelkową posadzką i lśniącymi idealnie wyczyszczonym brązem drążkami uchwytami.

Te moje intymne zwierzenia dotyczą jedynego, ma­lutkiego, ciemnego punkcika na tle wszystkich przebo­gatych wrażeń, jakich zaznałem w Paryżu.

W najbliższą niedzielę wybraliśmy się całą gromadą, a więc moja córka z mężem, moja żona i nasz przyja­ciel, koleją na całodzienną wycieczkę do wspaniałego Wersalu, tego najtypowszego, najbardziej charaktery­stycznego pod względem architektonicznym zabytku, wzniesionego przez Ludwika XIV. Podmiejski nasz po­ciąg znowu naładowany był po brzegi mieszczańskimi rodzinami, które wraz z przychówkiem wyjeżdżały na


cały dzień za miasto, aby odetchnąć świeżym lipco­wym powietrzem, nasycić się przestrzenią i w beztro­skim stanie ducha zaznać w gronie najbliższych zasłu­żonego odpoczynku po całotygodniowej, ciężkiej pracy. W Wersalu uderza przede wszystkim nieprawdopodob­na rozrzutność przestrzeni. Zarówno olbrzymi plac przed pałacem, jak i sam pałac, posiadający po czter­dzieści dwa olbrzymie okna na parterze, obydwóch piętrach fasady od strony wjazdu i w ścianie przeciw­ległej od strony parku, wreszcie przeogromne, wprost zawrotne przestrzenie ciągnącego się w nieskończoność wspaniałego parku, którego końca, spoglądając z pa­łacowego tarasu, prawie nie można dostrzec — najdo­bitniej mówią o tym, że „Ludwiki” i ich współcześni nie kłopotali się bynajmniej o brak terenu. Zawziąłem się i własnymi krokami zmierzyłem przestrzeń od ścia­ny pałacu do końca wielkiej, nieprawdopodobnie sze­rokiej alei, prowadzącej do stawu, który w tym kie­runku stanowi koniec parku. Przestrzeń ta wynosiła, wedle moich dość ścisłych obliczeń, tysiąc trzysta me­trów, a więc przeszło kilometr i ćwierć. Nie mówiąc już o tym, że na prawo od głównej alei niezmiernie gęsto zadrzewiony park, poprzecinany ścieżkami, ulicz­kami i asfaltowymi, szerokimi ulicami, ciągnął się co najmniej na takiejże przestrzeni (tego już nie miałem ani siły, ani ochoty wymierzyć). U krańców parku w tej stronie mieści się słynny pałacyk Petit Trianon ze wspaniałym muzeum, zawierającym kolekcję wszel­kiego rodzaju pojazdów i uprzęży. Są tu wspaniałe złocone karoce, wielkie powozy, sanki, saneczki i nie­przebrana ilość najróżnorodniejszej, lśniącej mosią­dzem i wszelkiego rodzaju ozdobami uprzęży i rzędów jeździeckich. Na placu przed pałacem ustawiono wspa­niały wagon kolejowy, w którym marszałek Foch pod­pisywał w roku 1918 kapitulację Niemiec, a w jednej z najwspanialszych sal pałacu, mogącej pomieścić po-


nad osiemset osób, odbył się uroczysty akt tejże ka­pitulacji.

Jedno z najgłębszych wrażeń, jakie za każdym po­bytem wywożę z Paryża, wywiera na mnie zawsze grobowiec Napoleona w Kościele Inwalidów. Mroczne, utrzymane w nastrojowym półcieniu wnętrze kościoła, w którym, oglądany z góry, widnieje wspaniały, mo­numentalny, choć niesłychanie skromny w liniach, wykuty w ciemnobrązowym marmurze olbrzymi sar­kofag bez żadnych napisów i ozdób. Jedynie na dole, na kolistej ścianie, otaczającej sarkofag, umieszczono nazwy tych miejscowości, w których „mały kapral” odniósł najwspanialsze zwycięstwa swego oręża.

Tuż obok Kościoła Inwalidów znajduje się drugie cudo. To muzeum Rodina. Przy cichej, wąziutkiej uliczce, w parku otoczonym wysokim raurem stoi skromna, choć dość obszerna willa, w której żył i pra­cował genialny rzeźbiarz, twórca nieśmiertelnego „My­śliciela” i „Obywateli z Calais”. W piętrowej willi i w alei parku mieszczą się najsłynniejsze dzieła tego wielkiego mistrza dłuta bądź w oryginałach, bądź też w gipsowych odlewach. I tutaj, tak jak w kościele z grobem Napoleona, panuje idealna, choć raczej roz- słoneczniona, ale równie dostojna cisza. Zwiedzają­cych muzeum jest zazwyczaj, zwłaszcza w godzinach porannych, niezmiernie dużo. Poza tym dzięki roz­ległemu terenowi są oni rozproszeni i tym sposobem nie zakłócają panującej ciszy. Dzięki temu ten arty­styczny zakątek robi wrażenie, jak gdyby był komplet­nie odizolowany od reszty nie tylko kipiącego życiem Paryża, ale całego świata. Jest sam w sobie. W tym względzie, u mnie przynajmniej, wywołuje wrażenie mocno zbliżone do tego, jakiego doznaję za każdym razem znalazłszy się na dziedzińcu Biblioteki Jagiel­lońskiej w Krakowie. I tu, i tam rozsnuwa się nadziem­ska cisza, jakby zgoła z innego pochodząca świata.


Jakże dobrze jest zanurzyć się czasem w takim do­stojnym spokoju. Daje to nie tylko odpoczynek, ale wyraźnie podnosi człowieka w jakieś górne, wręcz podniebne regiony. A o sto metrów od tej świątyni sztuki znów wre życie, przewala się niezliczony tłum ludzki w najróżnorodniejszych, nieraz nieprawdopo­dobnie dziwacznych strojach, na co, o dziwo, nikt dosłownie nie zwraca najmniejszej uwagi. Oto dwóch młodych studentów (obywateli Ameryki Południowej) w jaskrawych, bladoniebieskich, upstrzonych granato­wymi kwiatami olbrzymich rozmiarów, jakowychś chi­tonach albo pan w koszuli a la Słowacki i w chińskim, słomkowym kapeluszu z olbrzymim rondem. A kobie­ty! Nie ma nigdzie takich, jak w Paryżu! Mała, zgrab­na, fertyczna, zawsze zalotnie uśmiechnięta, głośno mówiąca, swobodna, śmiała a wytworna. Tylko kiedyś Wiedeń, a u nas Lwów i oczywiście zawsze Warszawa miały coś z tego najwyższego gatunku niewiasty.

Każdy paryżanin, bez różnicy płci i wieku, zawsze skłonny jest do rozmowy ze spotkanym przechodniem. Jest u paryżan jakaś dziwna, niespotykana łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi przygodnie spotka­nymi. Na ulicy, w parku, w autobusie z konduktorem albo z szoferem w taksówce czy policjantem na skrzy­żowaniu ulic zawsze można uciąć sobie niefrasobliwy dialożek i otrzymać niezmiernie uprzejmie podane i zawsze wyczerpujące informacje na zadane pytanie. Dzięki temu cudzoziemiec władający choć odrobinę miejscowym językiem już po kilku godzinach czuje się w Paryżu tak dobrze, tak jakoś „swojo”, bez mała jakby tu mieszkał od roku albo nawet jakby się wałę­sał po Nowym Świecie czy innej jakiej Marszałkow­skiej. Wymijając w tłoku olbrzymią falę ludzką, zwłaszcza w godzinach porannych, należy baczną zwracać uwagę, aby nie nadziać się jak na rożen na szpiczasto zakończoną, dwumetrowej długości, cieniut­


ką bułkę, niesioną w koszyku lub po prostu pod pachą przez fertyczną pokojóweczkę czy poważną gosposię.

Spośród licznych parków Paryża zawsze czułem naj­większy sentyment do Ogrodu Luksemburskiego, miej­sca centralnego zlotu różnowiecznej dzieciarni z całej Łacińskiej Dzielnicy stolicy świata. Nad olbrzymim basenem roje dziewczynek, chłopczyków, tudzież pa­nów niejednokrotnie łysawych i brzuchatych zabawia­ją się puszczaniem na wodę małych żaglówek, które gnane podmuchem wiatru szybują ku nieprawdopo­dobnej radości zarówno dzieci, jak i dorosłych do prze­ciwległego brzegu basenu, po drodze zderzając się i za­czepiając jedne o drugie. Nie opodal basenu, w este­tycznym drewnianym budynku, nęci dzieciarnię druga atrakcja: teatr kukiełkowy, a w bardziej odludnych zakątkach parku, na przykład przy fontannie Medy- ceuszy, na ławeczkach najswobodniej gruchają czułe parki, które przechodząca publiczność otacza niepraw­dopodobną wprost dyskrecją, omijając je z daleka i udając, że ich zgoła nie zauważa w myśl przysłowia: „Co tobie dziś, to mnie jutro”. Ta piękna, acz może dla nas, wciąż jeszcze purytanów, dość dziwaczna swo­boda bynajmniej nie szokuje. Nie jest to bowiem brak moralności czy rozwiązłość, ale proste, szczere hołdo­wanie prawom natury i wszechwładnemu instynktowi. To samo zresztą można zaobserwować w paryskich teatrach, music-hallach, kinematografach i wszelkiego rodzaju miejscach publicznych zebrań.

Wspominałem już, że mam zwyczaj zwiedzania cmentarzy zarówno w kraju, jak i za granicą. Pod tym względem i Paryż nie stanowił wyjątku. Zwłasz­cza upodobałem sobie i chętnie za każdym pobytem odwiedzam najwspanialszy cmentarz nadsekwańskiego grodu, miejsce wiecznego spoczynku najwybitniejszych osobistości Francji — prześlicznie położony na dużym


wzniesieniu, wspaniale zadrzewiony cmentarz Père La- chaise z nowoczesnym krematorium i wprost niezmie­rzoną ilością grobów najznakomitszych ludzi świata. Obok prezydentów Feliksa Faure’a i Casimira Periera leży Sarah Bernhardt, kiedyś teatralne bożyszcze, wszechwładna królowa niepodzielnie władająca świa­tem teatralnym całej Francji i bodaj całego świata. (Jedynie tylko boska Eleonora Duse potrafiła swoją bezpośredniością i, jak byśmy dziś powiedzieli, współ­czesnością interpretowania postaci scenicznych nie tyl­ko dorównać, ale wręcz przewyższyć nie znającą dotąd konkurencji mistrzynię techniki, wdzięku i umiejętno­ści życia — wielką Sarę). Cmentarz ten odegrał wie­kopomną rolę w okresie Komuny Paryskiej i wsławił się wybitnymi wyczynami generała Galiffet, pogrom­cy komunardów, co zresztą znajdujemy w pięknym poemacie Władysława Broniewskiego pt. „Komuna Pa­ryska”.

W głębi cmentarza wznosi się wspaniały architek­tonicznie gmach najnowocześniejszego krematorium. Dzięki uprzejmości dyżurnego inspektora pozwolono mi wejść do wnętrza i pokazano, jak wygląda palenie zwłok. W tym czasie właśnie odbywało się w asyście rodziny żałobne nabożeństwo za duszę zmarłego na obczyźnie znanego obywatela Szwecji. Wielki piec kre- matoryjny umieszczony jest oczywiście w podziemiach, gdzie zainstalowano palenisko rozgrzewane prądem elektrycznym do temperatury nieprawdopodobnej wy­sokości. Żar jest tak olbrzymi, że spuszczone pochy­łym łożyskiem kamiennym ciało w ciągu dwóch minut zmienia się w kupkę maleńkich szarostalowych, lśnią­cych łusek i drobniutkich, na mączkę sproszkowanych pyłków. Po półgodzinie ta już ostudzona kupka szcząt­ków ludzkich powraca drugim kamiennym łożyskiem w górę i jest zsypywana do niewielkich skrzynek lub

251

/ 'III i .\\ \


urn najrozmaitszych kształtów, mniej lub bardziej o- zdobnie inkrustowanych, po czym taką urnę lub skrzyn­kę wstawia się do jednej z małych wnęk otaczających ze wszystkich stron gmach krematorium kilkupiętro­wych katakumb lub też zabiera się ją do domu. Wy­chodząc z gmachu widziałem właśnie rodzinę zmarłego Szweda, która wsiadła do oczekującego na nich ża­łobnego auta, umieściwszy pośrodku ozdobną szkatułę, zawierającą prochy zmarłego członka rodziny. Cały proces spalenia zwłok i odbycia żałobnego nabożeństwa trwał 35 minut.

Opuszczając Paryż, i tym razem, jak zwykle, zada­wałem sobie pełne niepokoju pytanie, czy wolno mi będzie jeszcze raz powrócić do tego cudownego mia­sta. Czy ten mój pobyt nie jest już ostatnim i czy aż do końca dni moich będę mógł li tylko w marzeniach odwiedzać majestatyczny grób Napoleona, „eksteryto­rialne” muzeum Rodina, Pola Elizejskie, Ogród Luk­semburski, Halé Targowe, Wersal, Panteon, mieszać się z obcym mi, a tak bliskim tłumem na Montmar- trze, gwarzyć z konduktorem w autobusie lub z prze­kupniem bananów, prowadzić filozoficzno-społeczny dialog z zamiataczem ulic na temat rażącej niespra­wiedliwości socjalnej, która pobudowała na ulicach stolicy (nie wyłączając fasad świątyń) nieprzebrane ilości cichych zakątków dla reprezentantów płci brzyd­kiej i ani jednego miejsca, w którym mogłaby znaleźć ulgę i chwilę samotności całymi godzinami wędrująca ulicami wspaniałego miasta biedna, cudzoziemska nie­wiasta. Mój interlokutor (rzetelny socjalista) przyznał mi pełną rację i splunąwszy zakonkludował:

Tak, panie, nie ma i nigdy nie będzie na świecie sprawiedliwości!

Byłbym grubo nie w porządku ze swoim ojcowskim sumieniem, gdybym nie zdał relacji z głębokich wra-


żeń i przeżyć, jakich doznałem w czasie ponownego spotkania z moją córką. Obcując z nią po całych pra­wie dniach, miałem możność stwierdzić, ku wielkiej mojej radości, że dziecko moje obdarzone jest nieprze­ciętną zgoła inteligencją i posiada znaczny zapas wie­dzy. Odwiedzając wspólnie Louvre, Trocadero i wiele muzeów czy galerii obrazów, zachwycony byłem traf­nością i dojrzałością sądów mojej Leny, która zgoła nie wrodziwszy się pod tym względem w swego ojca, posiada gruntowną wiedzę z zakresu historii sztuki i umie niesłychanie ciekawie, żywo, a zarazem intere­sująco, zrozumiale i bezpośrednio formułować swoje zdanie o danym dziele sztuki. Przy tym włada ciętym, pełnym satyrycznej ostrości dowcipem i ma wyraźne poczucie humoru (to może trochę z ojca). Wszystkie te dodatnie cechy jej intelektu harmonizują z wielką, subtelną wrażliwością i bardzo dużą dozą uczuciowości, którą hojnie obdarowuje zarówno ludzi, jak zwierzęta (zwariowana „koniara”) i całą przyrodę. Poza tym jest to człowiek na wskroś nowoczesny, szczerze postępo­wy, o szerokim horyzoncie myślowym, całkowicie po­zbawiony najmniejszej nawet dawki egoizmu, bez resz­ty rozdający siebie swoim najbliższym. W ciągu tego spędzonego razem tygodnia Lena otoczyła mnie bez­granicznym morzem najsubtelniejszej miłości córki, starając się w ten sposób jak gdyby wynagrodzić dłu­gie lata naszej rozłąki i dyskretnie przygotować do okropnej konieczności pozostawania w beznadziejnej, nieskończonej tęsknocie, mającej trwać aż do końca dni moich.

Niestety wszystkie jej usiłowania w tym względzie z góry skazane były na niepowodzenie. Skończył się Paryż, skończyło się ostatnie w życiu spotkanie z uko­chanym moim dzieckiem (reprezentującym w tym wy­padku nie tylko siebie, ale i mojego syna). I dztó już z całym spokojem potrafię powiedzieć sobie: ostatni

UJUV'VS


raz zobaczyłem moje ukochanie, słyszałem jej głos, roz­pierała mnie duma ojcowska, gdy widziałem piękno jej charakteru, jasny, postępowy umysł, wielki zapas wiedzy. Odtąd pozostała mi tylko fotografia, list, smu­tek i starcza samotność.


XXIII

Koniec dzieło chwali

A więc czy koniec? — Niezawodnie tak. To jest realny, stwierdzony fakt; a teraz czy „dzieło”? Tu rodzi się w autorze niejaka wątpliwość. Czyż ten chaotyczny, dyletancki elaboracik może pretendować do nazwy „dzieła”? Na pewno nie. A jedyne uspra­wiedliwienie można znaleźć w tym, że niżej podpisany, z całą skromnością i pełnym poczuciem całkowitego braku kwalifikacji literackich przystępując do swego pamiętnika, wyraźnie i całkiem niedwuznacznie za­znaczył, że nie rości sobie bynajmniej żadnych praw do tworzenia „dzieła literackiego”, co zresztą znalazło swój wyraz chociażby w tytule brzmiącym: „Gawędy starego komedianta”.

A teraz sprawa najważniejsza. Czy „chwali”? To znaczy, czy ta robota ma jakąkolwiek wartość i czy zasługuje na najbardziej bodaj pobłażliwą pochwałę? Tu należy zaznaczyć dwa aspekty: czy „chwali” dla mnie — autora i czy „chwali” dla moich bliźnich? Je­żeli chodzi o mnie, to stanowczo „chwali” i to nawet bardzo. Bo jakże miło jest w późnej starości, o lilio­wym zmierzchu wiosennego dnia zasiąść w wygodnym fotelu „własnego kina” i przepuścić przed oczami, zmę­czonymi długoletnim, uporczywym wpatrywaniem się w ponętne barwy życia, w ludzi i zdarzenia, na fil­mowej taśmie, całą kronikę pełnego zawiłych zwrotów, zakrętów, pochyłości i wzniesień własnego żywota od


pierwszych niemal dni beztroskiego dzieciństwa po­przez wszystkie kolejne etapy dojrzałej męskości, buj­nej aktywności, aż po samotną, lubo „niespokojną sta­rość”. Jakże miło jest wpatrywać się w te obrazy swo­jej własnej historii, które pozostawiają niezatarte ślady i ze specjalną jaskrawością odzywają się w perspekty­wie wielu, wielu lat. Cisza, samotność i rozpamiętywa­nie tego, co było i co już nigdy nie powróci. Wsłuchiwa­nie się w tętno własnego pulsu, tym radośniejsze, że w historii moich dni w większości wypadków świeciło ra­dosne słońce i wiały pomyślne wiatry, z rzadka tylko uderzały pioruny, wywołujące wielkie wstrząsy i po­ważne cierpienia, i tylko czasem w pierwszym okresie młodzieńczości i na finiszu życia powiewały posępne, stepowe wiatry melancholii i nieukojonej tęsknoty. To dla mnie. A teraz co dla moich czytelników.

Kiedy z możliwym obiektywizmem usiłuję dziś, koń­cząc tę bardzo zresztą dla mnie miłą robotę, ogarnąć okiem jej całość, to jednak dochodzę do wniosku, że zarówno w historii mego bytowania na naszej plane­cie, jak w jej odbiciu na kartkach tego bezpretensjo­nalnego pamiętniczka można by jednak odszukać pew­ne momenty, sytuacje i zdarzenia wyraźnie zasługujące na uwagę, a może nawet na głębsze zastanowienie się i wyciągnięcie pewnych konsekwencji, typu wyraźnie pedagogicznego. Spróbuję wybrać i uszeregować te zja­wiska, które uważam (przy całej skromności spogląda­nia na nie) za zgoła nieprzeciętne i nieczęsto wśród moich bliźnich spotykane.

Pierwszą sprawą będzie ta jakaś klamra, spinająca ciekawy okres budzącego się w młodzieńcu pierwszego głębokiego uczucia tzw. pierwszej miłości z okresem obecnego mojego duchowego stanu, w jakim znalazłem się dobiegając do mety. I tu, i tam dominantą jest beznadziejna tęsknota, jest ten sam fakt zamrożenia budzącego się do życia wspaniałego kwiatu, który już


a priori zdecydowanie skazany był na niemożność prze­kształcenia się w piękny, dojrzały owoc. Beznadziej­nym smutkiem, pełnym rezygnacji, zaczął się (chociaż psotny los przyniósł mi w następstwie radosną nie­spodziankę) i kończy mój żywot. Ten sam akcent, ta sama melodia towarzyszą i mojemu wejściu w życie, i zejściu ze świata. Panuje idealna, niezmącona har­monia pomiędzy pierwszymi i ostatnimi dniami mojej egzystencji. A w tej jednobrzmiącej, powiedziałbym, jednokolorowej klamrze, spinającej długi ciąg moich dni, można by również znaleźć wiele niepowszednich, nie najpospolitszych przeżyć.

Za najważniejsze spośród nich muszę uważać dwie: powtarzającą się zarówno w moim życiu, jak w życiu mojego syna gwałtowną, radykalną przemianę naszych wnętrz; u mnie — pod wpływem moralnego ciosu, a u niego — pod działaniem potężnego żywiołu morza, w którym potrafił, kierowany instynktem, odnaleźć pełnię siebie. I drugą, tkwiącą w tym złowieszczym zbrataniu się mojego „ja” z groźnym żywiołem ognia, który przez długie lata szedł za mną w sposób wyraź­nie zastanawiający.

Jeżeliby zaś chodziło o tzw. „działalność artystycz­ną”, o rezultaty mojej pracy w teatrze, to i tu również dwa okresy w sześćdziesięcioletniej wędrówce po sce­nach polskich mogę uważać za najtypowsze i względ­nie godne zastanowienia: pierwszy mój pobyt w Łodzi i usiłowanie stworzenia teatru dla klasy robotniczej, i okres ostatni, obejmujący cztery i pół roku mojej cho­roby, która — przez wyrzucenie mnie niejako „poza burtę” intensywnego życia w teatrze i napięcie bez­nadziejnej tęsknoty za utraconymi dziećmi — pozwoliła mi dość sugestywnie odtworzyć dwie postacie scenicz­ne, których losy mocno zbliżone były do własnych moich prywatnych przeżyć: Jaskrowicza w „Grzechu” Żeromskiego i Dziadka w „Sprawiedliwych ludziach”


Brandysa. Obydwu tych ról na pewno nie potrafiłbym zagrać z takim przejęciem, gdybym sam nie doznawał bolesnego uczucia beznadziejnej tęsknoty i osamotnie­nia. Słowem, obydwa te moje względne sukcesy aktor­skie stały się produktem głębokiego cierpienia i naj­smutniejszych przeżyć mego życia. W obydwu tych sprawach wyraźną pomoc okazała mi wnikliwa i całko­wicie współczesna metoda reżyserii Bohdana Korze­niewskiego — w „Grzechu” i Aleksandra Bardiniego w „Sprawiedliwych ludziach”. Obydwaj czuwali nad moim wciąż jeszcze galopującym temperamentem, któ­ry tak często w mojej karierze aktorskiej kazał mi „przegrywać” rolę i wpadać w niedopuszczalny dziś naturalizm. Obydwaj za każdym razem w momencie takiego potknięcia radykalnie wyciągali mnie (niekiedy nawet w sposób wyraźnie dla mnie przykry) z fałszy­wej ścieżki, ukazując mi prawdziwą drogę do tego, co nazywamy realizmem. Dla nich obydwóch żywię głę­boką wdzięczność, którą na tym miejscu pragnę pod­kreślić. I jedynie niezapomniana praca z Edmundem Wiercińskim przy wystawianiu w Łodzi „Elektry” Gi­raudoux i „Fantazego” w Warszawie da się porównać z tymi osiągnięciami, do jakich potrafili doprowadzić mnie Korzeniewski i Bardini.

I jeszcze z jednego mola, który ustawicznie gryzie moje sumienie, muszę, w myśl obowiązującej mnie szczerości, zdać dokładną sprawę. Rozłąka z moimi dziećmi i ich nieobecność w kraju, dziś zwłaszcza tak bardzo potrzebującym gorących serc, otwartych umy­słów i ludzi nowoczesnych, postępowych zapatrywań, sprawia mi podwójne cierpienie i przyznam się, że nie potrafiłbym powiedzieć, które z nich więcej mnie kosz­tuje: czy tęsknota ojca za utraconymi ukochanymi dziećmi, czy wyrzuty sumienia ojca obywatela, odpo­wiedzialnego za wychowanie i wskazanie roli, jaką mło­


de pokolenie winno odegrać w służbie społeczeństwa własnego narodu.

Sądzę, że bez przesady wolno mi powiedzieć o sobie, iż największą pasją mojego życia (choć nie jedyną, nie wyłączną i nie zacieśniającą horyzontu patrzenia i czu­cia do jej granic) była pasja teatru. I dlatego właśnie chciałbym zakończyć moje sprawozdanie nie jakimś patetycznym, górnolotnym, dydaktycznym testamen­tem dla moich następców w zawodzie aktorskim, ale bardzo skromnym i bezpośrednim stwierdzeniem tego, co dziś, zamykając książkę mego życia, czuję w sto­sunku do teatru, co mnie w jego przeobrażeniach i przemianach specjalnie raduje, z czego jestem dumny, a co znowu rzuca na mnie przy odejściu cień lekkiego smutku.

Dumny jestem przede wszystkim, że obecnie teatr stał się bodajże naczelnym nauczycielem najszerszych mas społeczeństwa, stał się jednym z narzędzi, jakimi partia i rząd posługuje się przy wielkim dziele prze­budowania człowieka, usiłując stworzyć typ uświado­mionego, współodpowiedzialnego za losy swojego pań­stwa obywatela. Dumny jestem, że mój „fach”, tak bardzo lekceważony i poniewierany przez wiele stuleci, doczekał się pełnej rehabilitacji i że dane mi jest koń­czyć moją wędrówkę bez rumieńca wstydu i goryczy pogardzanego histriona, ale w pełnej godności praw­dziwego artysty obywatela. Raduje mnie nieskończenie świadomość, że sztuka teatru potrafiła poczynić tak wielkie postępy zarówno organizacyjne, jak i artystycz­ne, że wyraźnie wznosi się coraz wyżej i że ma przed sobą wspaniałą, twórczą drogę do najwyższych szczy­tów ideału. Niepokoi mnie zaś z lekka to dyskretne jak gdyby uciekanie od uczucia, od wzruszeń, jakie daje się zauważyć w ostatnich czasach zarówno w twór­czości naszych współczesnych dramaturgów, reżyserów, jak i twórczych aktorów najmłodszego pokolenia.


Bo pewny jestem, że naczelnym zadaniem teatru by­ło, jest i wiecznie będzie — niezależnie od biegu hi­storii, od przemian socjalnych i panującego w danej chwili ustroju państwowego — przede wszyst­kim wzruszać i przez wzruszenie uczyć. Bo żeby nauczyć, trzeba koniecznie kochać zarówno przed­miot nauczania, jak i samego ucznia. Przez wiele lat usiłując nauczyć młodzież opanowania naszej skom­plikowanej sztuki aktorskiej, zawsze i wszędzie stara­łem się uczyć ich przede wszystkim — kochać. Kochać wielką ideę, kochać człowieka, kochać przyrodę, współ­czuć ludzkiemu cierpieniu. Bronić człowieka od krzyw­dy i umieć uszanować bezwzględną wolność jego su­mienia. Tę naukę starałem się zadokumentować włas­nym przykładem. A jeżeli nie zawsze mi się to uda­wało, to musicie mi wybaczyć, gdyż jestęm człowie­kiem, tylko słabym, ułomnym człpwiekiem!

Kochajcie teatr i służcie mu wiernie, a będziecie szczęśliwi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Śluby panieńskie Aleksandra Fredry obyczajowa komedia o narodzinach i zwycięstwie miłości
Gawędy starego leśniczego i inne opowiadania Józef Chociszewski ebook
Sokołowska Gwizdka J Ze wspomnień starego lokaja wspomnienia Aleksandra Świątoniowskiego
KOMEDIE ALEKSANDRA FREDRY Trzy Odczyty St Tarnowski
Fredro Aleksander NIEZNANA KOMEDIA
Bosmans Phil Błogosławieństwa starego człowieka
Aleksandra Wnuk elaborat, moje, specjalna, różne umcs
Powrót posła - komedia polityczna powstała w atmosferze Sejmu, Oświecenie(4)
17 Nie boska komedia Krasińskiego
Nie boska Komedia problematyka
komedia ludzka t 1 balzac h I25YXTEQIFMPF4AORYPXEVSTZF6RP7Y7HWJSWFA
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Pulkownik Chabert
krasinski nie boska komedia(1)
ANTYSEMICKA LEKTURA STAREGO TESTAMENTU, Biblistyka
Aleksanderr Świętochowski Dumania pesymisty, Filologia polska, Młoda Polska
Polska do śmierci Mieszka Starego, na podstawie Wyrozumskiego
Nie boska komedia [opracowanie]

więcej podobnych podstron