Zelwerowicz Aleksander
GAWĘDY STAREGO KOMEDIANTA
ZELWEROWICZ
Był artystą teatru, pedagogiem, społecznikiem. Niezapomniany w każdym z tych wcieleń. 1 w każdym niezastąpiony do tego stopnia, że mógłby się jedynie czemuś jednemu poświęcać, a już zaskarbiłby sobie dobrą pamięć u współczesnych i potomnych. Ale ograniczanie siebie było obce naturze Zelwerowicza. Chciał zawsze robić więcej, nizli robił; lubił piekielnie mieć tę świadomość, iż są dziedziny, w których do niego należy prymat. Wydawało się, że sprawia mu to dziecięcą satysfakcję, ale tak było tylko z pozoru: Zelwerowicz po prostu wiedział, co może z siebie dać widzom, uczniom, społeczeństwu. Mogło sprawiać wrażenie, że czasem walczy o prywatę — on walczył o prawo samospalania się w pracy dla innych. I spalił się wreszcie w tej pracy. Jego śmierć niewątpliwie przedwczesna stanowiła rezultat nadmiernych, a łapczywie przyjmowanych zajęć profesjonalnych i denerwacji osobistych w okresie choroby, kiedy winien był się zająć przede wszystkim troską o zdrowie. A on tę chorobę chciał włączyć w strefę doświadczeń aktorskich, opierając ostatnią swoją rolę (starego Jaskrowicza w „Grzechu” Żeromskiego, granego w 1951 roku na deskach Teatru Kameralnego w Warszawie) na psychicznych zbieżnościach postaci i samego siebie, na podobieństwie fizycznej niemocy, na bliźniaczej wspólnocie smutków i buntów. Do ostatnich swoich dni pracowal, śmierć zabrała go niemal z prób. Próbowany dramat nosił tytuł symboliczny: „Śmierć Pazuchina”. Miał grać Pazuchina, z postacią nb. tu łączyło go zresztą chyba tylko jedno: zwierzęca wprost wital- ność — z jadem choroby potrafił się zmagać przecież aż lat sześć...
I taki był zawsze. Dwudziestotrzyletni młokos zdobywa szturmem wybitną pozycję w słynnym zespole krakowskim, któremu wtedy dyrektorował Józef Kotarbiński: gra Czepca w prapremierowej obsadzie „Wesela”, gra Grabca w „Balladynie”, gra Księcia Konstantego w „Kordianie”. Nowy dyrektor, Ludwik Solski jeszcze mu zadania mnoży. I właśnie wtedy, w 1908 roku ryzykuje Zelwerowicz wspaniale zaczętą karierę, by tworzyć własny teatr w robotniczej Łodzi. Ambicja samodzielności artystycznej? — zapewne i ta miała tu rolę. Ale przede wszystkim grała tu świadomość funkcji teatru w mieście, gdzie polska klasa robotnicza potrzebowała opiekuna, który by uczył ją abecadła sztuki. Przypomnijmy łódzkie pejzaże z „Ziemi obiecanej” Reymonta, nie był to krajobraz artystycznym poczynaniom przychylny; przemnóżmy teraz Reymonta przez lekturę „Gawęd o dawnej Łodzi” Heleny Duninówny, która notuje, jak to publiczność tamtejsza nawykła swój głód sztuki zaspokajać głównie przy tinglowych kupletach w „Aquarium” bądź ńa krwiożerczym melodramacie w kinomatografie „The Bio Express”. Zelwerowicz potrafił tych ludzi zdobyć dla Wyspiańskiego, Szekspira, Moliera. W tych latach łódzkiego dyrektorowania miał się też skonkretyzować artystyczny i społeczny program młodego aktora: w dziedzinie sztuki stał się nim realizm, w dziedzinie życia — świadomość emocjonalnego związania z klasą robotniczą.
Po pierwszej wojnie światowej, gdy los złączył go z warszawskim Teatrem Polskim, współdziała Zelwe
-
V\
( &>■ ,»» w >5» %J1vw'> jp'
Ki
rowicz z komunizującą Sceną Robotniczą, kierowaną przez Antoninę Sokolicz; potem, ucieka znów do Łodzi, gdzie w sezonie 1920/21 daje serią premier, podporządkowanych wielkiej idei upowszechniania klasyki: gra Fredrę, Wyspiańskiego, Blizińskiego, obok nich Plautusa i Moliera (porywającą kreację tworzy jako Argan w „Chorym z urojenia”). W roku 1925 inicjuje wespół z Leonem Schillerem i Wilamem Horzycą budowę w Warszawie teatru popularnego, który wkrótce miał stać się także kuźnią nowych form widowiskowych — Teatr im. Bogusławskiego. Sam daje tam kilka premier znaczących, m. in. „Intrygę i miłość”.
Teatrem, z którym najmocniej związał swój los aktorski, miał się przecież okazać wspomniany tu już Teatr Polski. Rządził tu po dyktatorsku Arnold Szyfman, godząc umiejętnie ambicje menażerskie z eksponowaniem tych indywidualności aktorskich, które mogły na sławę jego kartelu zarabiać. Zelwerowicz mógł, a wzajemny stosunek tych dwóch ludzi (jego echa ledwie się odzywają w pamiętnikach obydwóch) zasługiwałby na osobne studium. Cenili się i nie cierpieli, znali wzajemną zależność, bo znali wzajemne zalety, ale lubowali się i w wyliczaniu sobie wad. Coś podobnego występowało zresztą i w stosunkach Zelwerowicza z Schillerem, Zelwerowicza z Osterwą. Godzi się przecież podkreślić, że wszyscy ci wielcy umieli się połączyć i odnaleźć we wspólnym zrozumieniu dla nadrzędności sztuki. Tę stawiali ponad sobą. A ośmieliłbym się podejrzewać, że Zelwerowicz był w tej pokorze najbardziej szczery. Może dlatego, iż życie poprzez sztukę stanowiło dlań potrzebę organiczną, rozumiał je zresztą jako nieustanną potrzebę szukania. Nie chciał spoczywać na laurach, weryfikował nowe formy i nowe mody. Nie tracił przy tym nigdy świadomości, że takiemu poszukiwaniu towarzyszyć musi świadomość trwałych odniesień, taka była dlań tea-
traîna tradycja narodowa. Właśnie Leon Schiller zauważył trafnie: „Nowatorstwu Zelwerowicza zakreślał granice jego instynkt teatralny i coś, co brzmi jak paradoks, co nie licuje z postawą burzyciela i zwolennika reform — miłość starego teatru. To współbrzmienie przeszłości z tonami jeszcze nieznanymi, wydzieranymi jutru, najbardziej go charakteryzuje”.
Współbrzmienie przeszłości z jutrem dochodzi do głosu najmocniej w ostatnim okresie twórczości artysty, w teatrze Polski Ludowej. Zgłosił do niego akces Zelwerowicz już w pierwszych dniach po wyzwoleniu, grał w historycznej premierze „Wesela” w oswobodzonym Lublinie. Potem była Łódź, gdzie stawiał jedną z podpór Teatru Wojska Polskiego. W „Niespokojnej starości” Rachmanowa stworzył wzruszającą postać sędziwego naukowca, który włącza się aktywnie w proces rewolucyjnych przemian; w „Elektrze” Giraudoux był iście genialnym Żebrakiem, pijanym bogiem-człowiekiem, któremu nieobca jest gorycz cierpień, ale w zamęcie klęsk i zbrodni stara się wychwycić wyższy porządek moralny. Od roku 1947 związał się już do końca z Warszawą, ze swoim Teatrem Polskim. Mieni się jeszcze w oczach barwa jego wspaniałych ról, brzmi jeszcze w uszach soczystość jego głosu, gdy bawił jako Szambelan w „Panu Jowialskim”, zmuszał do wzruszeń jako Major w „Fantazym”, niepokoił finezyjnościami dialogu jako Inspektor „co przyszedł” w sztuce Priestleya. Wreszcie Jaskrowicz w „Grzechu”, a jeszcze potem sugestywny epizod Dziadka w „Sprawiedliwych ludziach” Brandysa...
Artysta wiemy życiu, człowiek sprzeciwiający się śmierci. W sposób może nie zamierzony przedłużał siebie przez ogień, którym porażał swych uczniów. A był Zelwerowicz faktycznym kreatorem nowoczesnego szkolnictwa aktorskiego w Polsce, nawiązując tu
w sposób światły i kompleksowy do dawnych dokonań Bogusławskiego, Derynga i Trapszy. Jego to energii zawdzięcza swe powstanie Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej przekształcony po wojnie w obdarzoną już pełnymi prawami akademickimi Państwową Wyższą Szkołę Teatralną (noszącą ńb. Jego imię). Uczył swoich uczniów nie tylko trudnej profesji aktorskiej. Uczył także — a kto wie, czy nie przede wszystkim! — aktywności życiowej, uporu w zwalczaniu przeciwieństw, wytrwałości w działaniu. Tu służył tołasnym przykładem. Dla jego wychowanków (piszący zaś te słowa miał szczęście znajdować się w ich gronie, gdzieś tam na szarym krańcu listy, otwieranej przez nazwiska tak głośne, jak Irena Eichlerówna, Elżbieta Barszczewska, Nina Andrycz, Danuta Szaflarska, Hanka Bielicka, Jan Kreczmar, Marian Wyrzykowski, Mieczysław Milecki, a wśród powojennych — Ignacy Gogolewski, Wojciech Siemion, Mariusz Dmochowski, Roman Kłosowski) niezapomniane były gawędy Zelwerar w których zachwycająca rubaszność i barwność narracji łączyły się zawsze z jakimś głębszym znaczeniem. Uczył, jak poprzez sztukę służyć swemu narodowi, a zwłaszcza klasie robotniczej, z którą czuł się szczególnie mocno związany. Wydawało się nawet, jakby miał wobec niej jakieś poczucie niższości: on — wspaniały i popularny artysta, wobec tych, co działali w trudzie jeszcze znojniejszym, w warunkach po wie- lekroć mniej komfortowych. Taki pozostał w mojej• pamięci. I chyba wszystkich tych, co go znali. Z życia i ze sceny, którą zaludniał krwistymi sylwetkami bohaterów, kreowanych mocą swego przepysznego talentu.
Teraz przychodzi do nas znowu, przychodzi na kartkach swego pamiętnika. Z lołaściwą mu, wyzywającą skromnością nazwał się na karcie tytułowej „starym komediantem’’. I choć tekst ten pisał właśnie
w dniach choroby, której koniec potrafił przewidzieć, ukazuje tam swe życie jako wielki serial pełen przygód i radości. Myślę, że nie była to poza. Już prędzej chęć skrycia twarzy za roześmianą po histriońsku maską. Ale chyba także nie to. Zelwerowicz w tych gawędach, kiedy je najpierw przed mikrofonem radiowym wygłaszał, a potem dla edycji książkowej wygładzał, widział po prostu kolejny wariant swojego życiowego posłannictwa: zdobywania ludzi dla piękna teatru. Na piękno i kolor kładł zatem reflektory; w cieniu zostawiał resztę, nawet własne zasługi, bo wiedział, że o wielu z nich nie mógłby mówić, nie ujawniając zarazem mechanizmów walki, która im towarzyszyła. Był człowiekiem mądrym: miał gorzką świadomość, że gdy ktoś już zachłyśnie się pięknem, potem zaakceptuje również to, że musi o to piękno walczyć. On sam walczył. I wygrywał...
Witold Filier
m.
OD AUTORA
Człowiek może być kowalem swojego szczęścia.
Od dawien dawna utarł się zwyczaj, że wielcy ludzie — artyści, poeci, muzycy, naukowcy, wielcy odkrywcy, sławni wodzowie, a zwłaszcza politycy, kierujący losami społeczeństwa, propagujący nowe idee i nowy porządek świata — obowiązkowo pisali swoje pamiętniki. Chodziło im albo o pozostawienie potomności wiernych śladów ich egzystencji, albo też o utrwalenie i pokazanie światu, czym były wielkie ich ideały i jak ciężko niejednokrotnie walczyli o ich realizację.
Zawsze niezmiernie chętnie czytywałem takie pamiętniki i doszedłem do przekonania, że nie tylko wielcy tego świata, ale właściwie każdy najprzeciętniejszy i najpospolitszy zjadacz chleba, niezależnie nawet od poziomu kulturalnego czy przynależności do klasy społecznej, znalazłby w swoim żywocie rzeczy dość ciekawe, aby je warto było w sposób całkowicie bezpośredni, prawdziwy i uczciwy przekazać swoim bliźnim. Gdybym był wszechwładnym prawodawcą, to nawet nałożyłbym na wszystkich obywateli obowiązek pozostawiania po swoim życiu pamiętnika, który miałby być czymś w rodzaju testamentu, a z którego współobywatele mogliby niejednokrotnie czerpać wskazówki, jak w danej sytuacji należy albo nie należy postępować. Obok metryki urodzenia i dowodu osobistego każdy obywatel obowiązany byłby do świadectwa zgonu do
ll
łączyć taki właśnie spis swoich myśli, słów, a przede wszystkim uczynków.
Chcąc dać dobry przykład postanowiłem zacząć od siebie i po długim wahaniu, spowodowanym przede wszystkim skromnością i całkowitym brakiem kwalifikacji literackich, przystąpiłem do tego bądź co bądź mocno ryzykownego dzieła. Ale że, jak mówią łacińskie sentencje: fortes fortuna iuvat albo — ut desint vires, tarnen est laudanda voluntas, co w naszej mowie oznacza: „życie należy do śmiałych” i „choć brak ci sił, to już sama dobra wola wystarczy” — z pomocą dobrych ludzi, viribus unitis zabrałem się w końcu, lubo z dużym lękiem, do dawno zamierzonego czynu.
• Jestem bardzo przeciętnym, skromnym człowieczkiem; dożyłem późnej starości, a idąc przez życie spoglądałem dociekliwie na spotykanych ludzi, którzy zawsze interesowali mnie ogromnie i w których usiłowałem dostrzegać nie tylko ich przywary, ale i strony dobre, ciekawe i piękne. Kochałem naturę, ceniłem radość życia i w historii swojego żywota miałem sporo niebanalnych węzłów dramatycznych, powiedziałbym — wyraźnie ibsenowskich. A że byłem zawsze gadatliwy i jowialny, więc łatwo udawało mi się tu i ówdzie opowiadać w sposób barwny i przekonywający fragmenty mojego życia. Poza tym, ponieważ z zawodu, zamiłowania i natury (jeżeli tak można powiedzieć) jestem aktorem, a więc człowiekiem, którego funkcja polega na ciągłym wyłażeniu z własnej skóry i pakowaniu się w obcą, fikcyjną, przez autora stworzoną skórę innej osobowości, toteż choćby już tylko na terenie mojego zawodu spotkałem i udawałem olbrzymią ilość ludzi o najróżnorodniejszych temperamentach, obyczajach, kulturze i przynależności społecznej.
Tak by właściwie wyglądały moje przyrodzone i zawodowe kwalifikacje na kronikarza amatora.
Ale cel mojego przedsięwzięcia różni się bardzo od celu wszystkich tych autorów pamiętników, których naczelnym i jedynym zadaniem była chęć pozostawienia po sobie trwałej, dokumentalnej pamiątki — czegoś w rodzaju nagrobka, trwałego pomniczka.
Zabierając się do tej, może nawet bardzo pasjonującej mnie, choć mocno dyletanckiej roboty — chcę, obok nakreślenia niefrasobliwej historii swojego żywota, niejako przemycić i na marginesie sprawy zasadniczej poruszyć zarówno sprawę tego arcypoważne- go, a tak mało opracowanego zagadnienia, jakim jest problem teatru, pogwarzyć o istocie zawodu aktorskiego, jego blaskach i cieniach, jak i spróbować w moich wspomnieniach ukazać cały szereg bądź wybitnych bardzo, bądź też tylko ciekawych i oryginalnych pracowników teatru, których na przestrzeni długiej, bo aż sześćdziesiąt lat trwającej, wędrówki po scenach Polski spotkałem.
Zawsze bowiem niepokoił, a nawet wyraźnie irytował mnie fakt, że ludzie spoza mojego zawodu, tzw. „cywile”, czy po prostu publiczność — niesłychanie mylnie i powierzchownie podchodzą zarówno do samego zagadnienia teatru, jak i do jego ludzi. Tu nawet muszę się przyznać, że dużą przykrość, a może i ból sprawił mi ten zdecydowanie poniechliwy, lekceważący stosunek społeczeństwa do aktora. I jakkolwiek ponad wszelką wątpliwość już od wielu lat, to jest od chwili kiedy zacząłem uprawiać swój zawód, stosunek ten ulegał stale wyraźnej poprawie, a dziś w Polsce Ludowej nie tylko przestał być i dla nas, aktorów, obelżywy, nie tylko staliśmy się równouprawnionymi i pełnowartościowymi obywatelami na równi z resztą społeczeństwa, ale wysunięto nas niejako na sam front, do pierwszego szeregu maszerującej i walczącej o postęp i szczęście całej ludzkości przodującej klasy robotniczej — to jednak te cięgi moralne,
które przez długie, długie lata odbierali moi poprzednicy w okresie, kiedy ludzkość dzieliła świat na ludzi porządnych i aktorów, wciąż jeszcze, jako wyraźna niesprawiedliwość, wywołują rumieniec protestu i potrzebę odwetu, która może jest cząstką racji, dla której zabieram się do mojego pamiętnika.
A więc kości rzucone, śmiało naprzód!
Niepisane prawo zwyczajowe wyraźnie żąda, aby każdy jako tako szanujący się kronikarz rozpoczynał swoją pracę od efektownie skreślonej biografii. Idąc tym śladem melduję, że ujrzałem światło dzienne w cudowny sierpniowy słoneczny poranek w sławetnym grodzie, chlubnie w dziejach Polski zaznaczonym zawarciem unii z Litwą, w roku pańskim... dawno... dawno, o, tak bardzo dawno, że aż wstyd o tym wspominać i jedynie chyba fakt, że działo się to już po epoce upadku Napoleona, ośmiela mnie do przyznania się, że ten znamienny w dziejach ludzkości fakt zaistniał w roku 1877.
Zaczynam nabierać przekonania, że data mojego przyjścia na ziemski padół, ów upalny rozsłoneczniony sierpniowy poranek zabarwił mego ducha optymizmem, wiarą w człowieka i głębokim odczuciem tego, co byśmy nazwali radością życia. I gdybym nie bał się, że mogę być posądzony o grubą zarozumiałość, zaryzykowałbym twierdzenie, że w małym Olutku (tym zdrobnieniem nazywała mnie zawsze kochana matka), że w tym pucołowatym, grubaśnym, swawolnym kandydacie na człowieczka można by znaleźć niejakie zaszczytne pokrewieństwo z imć panem Colas Breugnon. Kamieniczka, w której spędziłem pierwsze chwile mojego życia, sąsiadowała z historyczną, zabytkową kamienicą Sebastiana Klonowicza, vis à vis miała
16
Jak w swawolnym Olutku budził się bakcyl teatru
wspaniały budynek trybunału, w którym to właśnie Zygmunt August wyciągnął szlachetną dłoń Polski, by gorąco uścisnąć krzepką dłoń Litwy. I lubo daleki jestem od mniemania, że to aż podwójnie historyczne miejsce mojego przyjścia na świat już samo w sobie wystarczy, aby mniemać, że osoba w tym miejscu zrodzona nie może być pospolitym zjadaczem chleba, a raczej przez zrządzenie losu jest predestynowana do odegrania wybitnej roli w świecie — to jednak myślę, że zarówno słoneczny poranek, jak i prastare mury Lublina walnie przyczyniły się do tego, że frywolny Olutek już w zaraniu swojego dzieciństwa nieopatrznie połknął groźnego bakcyla teatru i od najwcześniejszych dni swojego bujnego żywota zdradzał niejakie dyspozycje na... komedianta.
Ojca straciłem bardzo wcześnie i wzrastałem pod okiem kochanej matki, niewiasty inteligentnej, o wyraźnie postępowych zapatrywaniach, ale aż do bałwochwalstwa rozkochanej i całkowicie zaślepionej w swoim jedynaku. Ród matki mojej wywodził się z prawników, a ród ojca z pedagogów i mogę twierdzić, że dość wyraźnie odzywająca się we mnie żyłka belferska została mi ofiarowana przez moich protoplastów po mieczu jako jedyny spadek. W domu naszym nie było nędzy, ale też bardzo wiele brakowało do przepychu. Po śmierci ojca matka ciężko pracowała wydając obiady i utrzymując na stancji kilkoro dalekich moich kuzynów ze sfery ziemiańskiej, rozwijających swoje umysły w uczelniach lubelskich.
Matka moja była osobą wysoce towarzyską (wziąłem to po niej w cennym spadku), pięknie grała na fortepianie i w skromnym domu naszym bywało sporo miejscowej inteligencji na tzw. herbatkach czy innych pogawędkach; wśród nich odznaczał się inteligencją, błyskotliwym umysłem, dowcipem i niezwykłą urodą młody księżulo, wikariusz katedralny, ksiądz K. Otóż
kiedyś w rozmowie z tym kapłanem padł zbożny i całkowicie niewinny z pozoru, a jakże brzemienny w skutkach projekt, aby Olutek chciał ku chwale bożej sługiwać do mszy świętej w tejże właśnie pięknej katedrze lubelskiej. Projekt formalnie olśnił i zachwycił moją osobę: świadomość, że w śnieżnobiałej komży na oczach tłumu wiernych będę z godnością i namaszczeniem pobrzękiwał dumnie trzymanym w ręku dzwonkiem i w odpowiednich momentach wygłaszał niezrozumiałe dla mnie (a myślę, że i dla reszty wiernych) liturgiczne zwroty w języku łacińskim — napełniła mnie nieopisaną dumą i bezgranicznym szczęściem. Być wyróżnionym, działać na oczach zgromadzonego tłumu, ponosić pełną odpowiedzialność za cały szereg wykonywanych czynności i sugestywnie, z wyrazem głębokiej pobożności, dobitnie wypowiadać niezrozumiałe wyrazy, czyli, mówiąc inaczej, żyć innym, niecodziennym życiem i wywierać, choćby tylko pośrednio, wpływ na nastrój zebranych — to, najwyraźniej — być aktorem, udawać, grać.
Nowa rola, w jakiej się znalazłem, tak dalece odpowiadała moim tajonym tęsknotom, tak mnie pociągała, że kunszt służenia do mszy doprowadziłem do perfekcji i doszedłem do niebywałych, wprost nie notowanych w kronikach katedry rezultatów: mianowicie potrafiłem „odwalić” pięć, a nieraz nawet sześć nabożeństw dziennie. Szczytem zaś i kulminacją mojej służby bożej była uroczysta procesja w dniu Bożego Ciała, kiedy w białej komży i czerwonej pelerynce dostąpiłem niebywałego zaszczytu i na czele procesji niosłem przez całe Krakowskie Przedmieście mocno przyciężkawy krzyż. Duma moja miała zresztą bardzo brzydkie cechy: ilekroć spotykałem w szpalerze stojących po obu stronach ulicy ludzi znajomych, a zwłaszcza moich rówieśników (spoglądających zresztą na mnie z wyrazem nie skrywanej zazdrości), wyłaziła ze
mnie, rosła i ogarniała mnie całego niezdrowa duma i poczucie całkowitej wyższości; jakiś zły głos szeptał mi: patrzcie, oto jaki jestem wielki, jak wyrastam ponad was wszystkich i jak ja, tylko ja, jeden ja, potrafię dojść do tak wybitnego i zaszczytnego stanowiska.
I to był pierwszy, jeszcze malutki, niekąśliwy i nie bardzo może zaraźliwy bakcyl teatru.
Z biegiem dni rozszerzyłem kult służby bożej i z katedry przeniosłem go do domu. Mianowicie urządziłem w swoim pokoiku na półeczce wspaniały ołtarzyk z pięknym obrazem Matki Boskiej Gidelskiej, ozdobiłem go bibułkowymi kwiatkami i kilkoma woskowymi świeczkami, a że rzecz się działa w maju, postanowiłem codziennie przed wieczorem organizować uroczyste nieszpory majowe, różniące się jednak zasadniczo od odprawianych w sąsiadującym z naszym domem kościele Panien Wizytek; oto moje nabożeństwa urozmaicone były kazaniami, które stanowiły największe moje zainteresowanie i sprawiały mi najwięcej radości. (I tu właśnie połknąłem drugiego, już znacznie groźniejszego bakcyla teatru). Tłumy wiernych zdobyłem bez kłopotu: pięcioro moich kuzynów (trzy dziewczynki i dwóch chłopców) chętnie na klęczkach uczestniczyło w naszych majowych nabożeństwach. Tematy moich kazań czerpałem zawsze nie z Biblii i nie z Pisma Świętego, ale wyłącznie z potocznych spraw naszego żywota, jako to: przeciążenie nauką, niesprawiedliwość nauczycieli, przykrości rannego wstawania i tym podobne bolączki naszego żywota. Kazania te improwizowałem, wybrawszy sobie tylko odpowiedni temat i dążąc za wszelką cenę do wywołania głębokiego rozczulenia wśród wiernych. I rzeczywiście kuzyni moi niejednokrotnie na klęczkach bili się w piersi, głośno wzdychali, a kuzynki niejednokrotnie nawet popłakiwały. Czy był to tylko tendencyjny rewerans w moją stronę, czy może rzeczywiście potrafiłem ich
wzruszyć — tego niestety dziś, z perspektywy siedemdziesięciu lat, nie potrafię odcyfrować.
Trzydziestego pierwszego maja postanowiłem urządzić specjalne uroczyste (pożegnalne) nabożeństwo majowe; dbając o stronę zewnętrzną i rozumiejąc, że działa ona na nastrój wiernych, postanowiłem tego dnia specjalnie jaskrawo oświetlić mój ołtarzyk: zamiast sześciu, jak co dzień, kolorowych świeczek, tym razem postanowiłem zapalić aż dziesięć. Ba! Ale skąd, | jakiego źródła wydobyć odpowiedni fundusz na ten wydatek ekstra. Rada w radę doszedłem do niezbitego pewnika, że tylko zręcznie zaimprowizowane kłamstwo może mnie z kłopotu wybawić. A że cel, do którego kłamstwo miało być jedyną drogą, był tak zbożny i wzniosły — nabrałem głębokiego przekonania, iż w tym wypadku bardziej niż w jakim bądź innym cel uświęca środki i że grzech popełnionego kłamstwa będzie mi poczytany za najwyższą, godną nagrody cnotę. Wobec tego, idąc po linii najmniejszego oporu, powiedziałem mamusi, że mój korepetytor, Staś, polecił mi, abym zakupił i dostarczył na najbliższą lekcję dwa zeszyty kratkowane: jeden do arytmetyki, drugi zaś do kaligrafii i że na ten cel muszę otrzymać aż dwanaście groszy. Poczciwe matczysko, nie dopuszczając wprost myśli, że kochany Olutek potrafi skalać się kłamstwem, z pełną dobrą wiarą wręczyło mi żądaną gotówkę, zaznaczając przy tym nie bez zdziwienia, że nie dalej jak przed trzema dniami nabywałem takie same dwa zeszyty. Podwójnie uszczęśliwiony: raz — z racji ofiarnego, zbożnego czynu w służbie bożej, a drugi raz — łatwością, z jaką potrafiłem zdobyć pieniądze, co zdecydowanie przypisywałem swojej przedsiębiorczości i niepośledniej inteligencji, pobiegłem do pobliskiej mydlarni i za całe dwanaście groszy nabyłem cztery wspaniałe, mieniące się różnymi barwami świeczki. Tak więc ołtarzyk mój, specjalnie efektownie
19
przybrany, posłużył za godne tło do wypowiedzenia wspaniałego, wzruszająco pouczającego kazania na temat wstrzemięźliwości w spożywaniu posiłków i napojów.
Istotnie to uroczyste, ostatnie w miesiącu nabożeństwo majowe wypadło wprost imponująco; moi wierni w najwyższym wzruszeniu bijąc się w piersi kajali się pełni skruchy, ślubując najdalej idącą skromność w odżywianiu się i energiczne dławienie w sobie najmniejszych nawet objawów łakomstwa. Zły los zrządził jednak, że w godzinę po moich nieszporach zjawił się nagle kochany Staś, co już natchnęło mnie odrobiną złego przeczucia. Jakoż, wiedziona instynktem, weszła w czasie lekcji matka i zapytała Stasia, czy istotnie Olutek potrzebował na dziś dwóch nowych zeszytów? Tu bomba pękła: Staś się zaczerwienił, Olutek zbladł gwałtownie, a matka szeroko rozwarła przerażone oczy. Kłamstwo się wydało. Kochana mateczka, mająca po raz pierwszy realny, rzeczywisty dowód, że jej gagatek nie jest taką znów idealną, wolną od wszelkich wad istotą, postanowiła działać energicznie i przedzierzgnąwszy się w surowego ojca, wydała polecenie naszej Karolinie, aby przyniosła od dozorcy wyciętą z miotły rózgę brzozową, a Stasiowi — aby był wykonawcą jej wyroku i bez pardonu wrzepił mi (i to koniecznie na goło) odpowiednią porcję razów. Coś we mnie zadrżało, zabulgotało i zagasło. Spełniłem polecenie matki i pełen pokory, przypominającej idących na męczeńską śmierć pierwszych chrześcijan, ułożyłem się na krześle w całkowitym przeświadczeniu, że dzieje mi się wielka, niczym nie powetowana krzywda, że pragnąc służyć szlachetnej idei, najnie- słuszniej otrzymują miast nagrody surową karę i że mój honor został splamiony... dożywotnio! I lubo kochany Staś machał brzozową rózgą raczę] symbolicznie, nie sprawiając mi właściwie żadnego bólu w sen
sie fizycznym, to jednak ten moment, ta jedyna w całej karierze mojego dzieciństwa chłosta wywarła na mojej psychice wstrząsające wrażenie. Oczywiście przede wszystkim radykalnie zerwałem ze służbą bożą; nie tylko zaniechałem służenia do mszy, ale sam widok katedry lub osoby duchownej wzbudzał we mnie prawie odrazę, gdyż rozumowałem, że wszystko, co dotyczy kultu religijnego, jest bezpośrednią przyczyną mojej hańby i tego bezprzykładnego aktu niesprawiedliwości. Na razie w swoich upodobaniach przerzuciłem się do profesji całkowicie świeckiej, mianowicie zapragnąłem zostać posiadaczem parokonnej dorożki.
Następny moment, który mam prawo uważać za brzemienne w skutki nieopatrzne połknięcie niebezpiecznego bakcyla teatru, miał miejsce w trzy lata później, już na terenie Warszawy. Ponieważ dyrektorem lubelskiego gimnazjum był znany polakożerca, którego osoba i brutalne praktyki odstraszały wszystkich mogących wynieść się z Lublina rodziców, więc i moja matka, ulegając temu lękowi, postanowiła, chcąc uchronić Olutka od poważnych trudności, a może i wręcz katastrofy, jakiej niechybnie uległby w lubelskim gimnazjum, przenieść się do Warszawy i zamieszkać u swego brata, jednego z najbardziej renomowanych adwokatów. W ten sposób więc terenem, na którym miał się odbywać misterny proces meblowania mojej łepetyny, było czwarte męskie filologiczne gimnazjum, mieszczące się na rogu Alei Ujazdowskich i placu Trzech Krzyży, tam właśnie, gdzie później mieściło się gimnazjum im. Królowej Jadwigi.
Ponieważ każdy zawodowy kronikarz obowiązany jest do bezwzględnej szczerości, chcąc więc uchodzić za takiego właśnie, muszę stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że wyżej wzmiankowany proces meblowania mojej głowy napotykał na poważne trudności i da-
wał, powiedzmy szczerze, dość nikłe rezultaty. Otóż tu właśnie, kiedy będąc uczniem II klasy zdradzałem wyraźną łatwość do języków, a całkowitą tępotę do przedmiotów matematycznych, zadano nam na lekcji języka rosyjskiego jedną ze świetnych bajek Kryłowa pt. „Żaba i wół”. Należało nauczyć się tekstu na pamięć i „dobrze” go wyrecytować. W domu, przy odrabianiu lekcji uważałem, że skoro mam prowadzić dialog dwóch mocno różniących się między sobą istot, obowiązkiem moim jest, mówiąc tekst żaby, naśladować głos człowieka mającego w sobie coś wspólnego ze skrzekliwym sposobem wydawania dźwięków starej ropuchy; kiedy zaś reprezentowałem wołu, powinienem był, moim zdaniem, mówić tak, jakby to robił ciężki, mocny, starszy pan. Wyrwany do odpowiedzi nie tylko z zupełnym spokojem i przekonaniem o całkowitej słuszności moich metod pracy, ale w pełni zadowolony z możności popisania się i wywołania śmiechu wśród moich słuchaczy, z całą plastyką i możliwie największą sugestywnością „wyrzeźbiłem” ten dialog, osiągając istotnie pełne powodzenie u moich kolegów, którzy wprost ryczeli ze śmiechu, i — jak myślałem — co najmniej najwyższe zadowolenie u pedagoga. Skończywszy bajkę i zamaszyście szurnąwszy nogą, zerknąłem w kierunku mojego belfra i ku najwyższemu swojemu zdziwieniu ujrzałem jego z lekka tatarską fizjonomię, pełną wyrazu daleko idącego niezadowolenia, i drżącą ze zdenerwowania ręką, która, sięgnąwszy po pióro, z całym rozmachem wpisała mi w dzienniku pałę. Po czym dostojny pedagog wygłosił lapidarną sentencję, z którą do dziś dnia nie mogę się zgodzić i którą uważam za całkowity nonsens. Powiedział mianowicie:
— Pamiętaj, Zelwerowicz, że szkoła to nie teatr!
I dziś, z perspektywy sześćdziesięciu pięciu lat,
w najgłębszym moim przekonaniu mógłbym odpowiedzieć dostojnemu pedagogowi:
— Mój łaskawco, szkoła jest akurat na tyle teatrem, na ile teatr jest szkołą!
To moje sformułowanie do dziś dnia jest naczelną tezą i podstawową cechą tego cudownego i tak mało opracowanego problemu, jakim jest w zasadzie teatr, jego cele i zadania. I o tym właśnie w następnym rozdziale.
Trochę o teatrze na serio
Boję się, aby cierpliwy i lekkomyślny czytelnik nie wyobraził sobie, że skromny kronikarz amator ma zamiar przedzierzgnąć się w poważnego naukowca. Nic takiego. Wszystko to, co w niniejszym rozdziale będę mówił, poza jednym małym wypadkiem nie ma nic wspólnego z nauką w ścisłym tego słowa znaczeniu. Wszystko to tak się ma do nauki, jak ma się znaćhorstwo do zawodowej medycyny, boć i tam przecież znajomość wielu ziół leczniczych czy oddziaływań poszczególnych stanów atmosferycznych na przebieg choroby, posiadana przez starego owczarza, ma jednak pewne cechy wspólnoty z dostojną nauką medycyny czy też higieny. Moje pomyślunki na temat teatru, wysuwane wnioski i budowane hipotezy (a nie pewniki-aksjomaty) płyną wyłącznie z sześćdziesięcioletniego doświadczenia, opartego na życiu (scenicznym) długiego szeregu bardzo od siebie różnych, nieraz wręcz przeciwstawnych charakterów i stanów duszy ludzkiej.
Zacznijmy od A; spróbujmy zastanowić się nad pochodzeniem i znaczeniem samego wyrazu „teatr”. Jeżeli w mowie polskiej znajdziemy wyraz „teatr”, to rozumiemy pod tym słowem dwie odrębne sprawy: teatr jest to budynek, w którym się odbywają widowiska teatralne; albo — teatr jest to wszystko to, co się w tym budynku odbywa. Nas oczywiście interesuje
raczej to drugie znaczenie wyrazu. Wyraz „teatr” jest wyrazem międzynarodowym: prawie wszystkie narody, a już na pewno wszystkie narody europejskie używają tego wyrazu, który etymologicznie pochodzi od wielce szanownej mowy starożytnych Greków, za pomocą której genialny Homer udostępnił nam bezmierne piękno swojej „Iliady” i „Odysei”. Po staro- grecku czasownik teomaj, teastaj — znaczy tyle, co podziwiam, adoruję, ubóstwiam. Skoro więc starożytni nazwali instytucję, z której zrodził się nasz współczesny teatr, aż tak chlubnie, widząc w niej coś ponadziemskiego i hierarchicznie wznoszącego się aż do regionów bóstwa, to najniezawodniej w założeniach i celach, w sposobach oddziaływania instytucja ta musiała mieć poważny ciężar gatunkowy, nieprzeciętne znaczenie, musiała budzić rzetelny szacunek i głęboki kult, nie niższy od kultu religijnego. I jakkolwiek poprzez długi łańcuch wielu stuleci losy i formy tego, co dziś nazywamy teatrem, ulegały niejednokrotnie wręcz karkołomnym przemianom i z wyżyn Parnasu staczały się w pospolitość codzienności — to jednak nie możemy nie twierdzić, że ta wielka, niezniszczalna, boska prawie siła może kiedyś, przy sprzyjających okolicznościach, wrócić do dawnego splendoru. I ta podstawowa pewność jest źródłem wiary w nieznisz- czalność, trwałość i najwyższą szlachetność celów i zadań, jakie teatr w dniu dzisiejszym ma przed sobą. Gdybyśmy spróbowali zaryzykować domorosłą, własnego mojego pomysłu hipotezę, że źródłem teatru w ogóle, a tym samym aktorstwa, jako jego najaktywniejszego czynnika, są dwa podstawowe, u samego dna psychiki każdego żywego stworzenia istniejące nakazy, a mianowicie: potrzeba udawania i potrzeba manifestowania na zewnątrz każdego mocniejszego wstrząsu psychiki (tak in plus, jak in minus — w możliwie licznym gronie), to, opierając się na tej, choć może nazbyt
kruchej podstawie, znaleźlibyśmy drzwi, które potrafią zaprowadzić nasze rozumowanie do dalszych, na razie jeszcze niewyraźnych, raczej mrocznych izb, w których tają się elementy samego naczelnego zagadnienia, czym jest teatr.
O tym, jak głęboko istota teatru zakorzeniona jest w naturze, jak bardzo rządzi się jej świętymi prawami, jak dalece istnienie jej jest niezniszczalne i wiecznotrwałe, może potrafią przekonać nas zacytowane niżej przykłady, które w sumie stwierdzają, że to, co nazywamy widowiskiem teatralnym, rozgrywa się w całym prawie świecie przyrody. Oto przykłady.
Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w lesie; na małej polance, u jej skrajów stoją dwa dęby. Na liściu jednego z nich wygrzewa się na słońcu nieduża, jaskrawo ubarwiona liszka, o pięćdziesiąt metrów dalej zaś, na drugim brzegu polanki, również na dębie, siedzi poważny, leciwy dzięcioł. Jest ranek. Obdarzony wydatnym brzuszkiem i wszystkimi cechami późnego wieku, w którym słabnące zapędy erotyczne z wolna ustępują miejsca smakoszowskim apetytom gastronomicznym, głodny dzięcioł, dla którego młoda, tłuściutka liszka jest takim samym przysmaczkiem jak dla naszych smakoszów kawior albo befsztyk tatarski, spostrzega biedną liszkę, która ma stanowić przekąseczkę do jego śniadania. Dzięcioł podrywa się i oblizując się po drodze (niestety nie ręczę, czy dzięcioły potrafią się oblizywać), i połykając ślinkę (no, to na pewno potrafią), zbliża się do upragnionego celu. Kiedy już tylko przestrzeń dziesięciu metrów dzieli go od wymarzonej zdobyczy, spostrzega przerażony, że liszki nie ma, jest tylko pusty liść. Cóż się więc stało z pstrokatą liszką? Oto na podstawie znanego w historii naturalnej prawa, zwanego „prawem mimikry”, działając na podstawie instynktu zachowawczego, w obawie przed grożącą jej zagładą liszka radykalnie zmienia swoje jaskrawe
ubarwienie, przystosowując się całkowicie do powierzchni zielonego liścia, tak że o kilka kroków tylko bardzo bystre oko potrafi ją dostrzec i zdemaskować. Przerażony dzięcioł w przeświadczeniu, że ta fatamorgana jest niezawodną oznaką ogarniającej go sklerozy, dyskretnie wycofa się i na gwałt zacznie szukać rady u dobrego neurologa. Oczywiście, że liszka — czyniąc ten akt przecharakteryzowania się, czy może raczej zmieniając kostium z bardzo jaskrawo pstrokatego na skromny, jednolicie zielony — działa nieświadomie, ale może właśnie dlatego, że jej czynność nie wypływa z jej woli, a jest raczej nieubłaganym nakazem matki natury, a więc najwyższego trybunału świata, stanowi ona cenny dowód, że w tym wypadku między liszką i dzięciołem rozgrywa się taka sama tragikomedia, jaką bardzo łatwo moglibyśmy oglądać w formie skeczu np. na scenie naszej „Syreny”, gdzie liszką byłaby moja koleżanka, Stefcia Górska, a podtatusia- łym, sklerotycznym starszym panem — kolega Olsza. Widzimy więc, że identyczne widowisko sceniczne, które z pełną świadomością jego wykonawców odbywa się na scenie „Syreny”, bezwiednie, bo z najwyższego nakazu natury, dzieje się w lesie.
A teraz spróbujmy wynaleźć nie nazbyt skomplikowany, typowy przykład drugiego podstawowego nakazu psychiki, a mianowicie potrzeby manifestowania na zewnątrz w możliwie licznym gronie wszystkich mocniejszych wstrząsów psychicznych, tak u ludzi, jak i u zwierząt. Przenieśmy się na ubogą odludną poleską wioskę, gdzie na wiejskim cmentarzyku jesteśmy świadkami pogrzebu jednego z obywateli, małorolnego gospodarza miejscowej gromady. Spróbujmy niepostrzeżenie obserwować zachowanie się pozostałej po nim wdowy. Oto w momencie opuszczania sosnowej trumienki do grobowego dołu nieutulona w żalu wdowa zacznie krzykliwie, manifestacyjnie desperować,
07
w ataku histerii będzie zwracać się do tłumu sąsiadów żądając od nich pomocy i ulgi niezbędnej do przeżycia tego okropnego ciosu, jakim ją złośliwy los nawiedził. Ta biedna, szczera i głęboko kochająca duszyczka prostego człowieka nie może udźwignąć tego ciężaru, jakim jest bezgraniczny smutek wywołany śmiercią jej dozgonnego towarzysza życia, i pragnie wciągnąć w orbitę swojego cierpienia krąg życzliwych sobie istot w tym najprostszym, najlogiczniejszym rozumowaniu, że jakoś razem łatwiej da się przezwyciężyć i ukoić to wielkie, przerastające siły jednostki cierpienie.
Tu może jednak należałoby dokonać małego omówienia. Bo idzie o to, że jeżeli ktoś spośród ludzi kulturalnych straci bliskiego sobie i drogiego człowieka, to niezawodnie w pierwszym okresie bólu będzie dążył raczej do samotności, do całkowitego odseparowania się od świata, chcąc w skupieniu, w zupełnej izolacji przetrawić w sobie gorycz bólu. Ale nawet najtwardsze, najbardziej wyrobione i najmocniejsze jednostki po pewnym, krótszym lub dłuższym czasie zaczną odczuwać nieprzepartą potrzebę, wprost konieczność porozumienia się i niejako wspólnego przeżycia swego cierpienia, oczywiście nie w gromadzie, jak nasza wiejska wdowa, ale z jedną czy kilkorgiem bliskich sobie istot. A teraz drugi przykład: tym razem ze świata zwierzęcego. Jesteśmy w lipcowe, upalne południe na gromadzkim pastwisku, gdzie szuka pożywienia mnóstwo tych czworonogów, które, może całkiem niesłusznie, określamy pogardliwym mianem bydła. Są tam i cielęta, i urodziwe jałoszki, i poważne, leciwe ma- trony-krowy. Wśród pospolitych owadów istnieje gatunek dokuczliwego bąka, który w gwarze ludowej nazywa się gzem. Jest to owad niezwykle kąśliwy, sprawiający wiele przykrości i rzetelnego bólu wszelakiego rodzaju czworonogom. W upalny, przedburzowy czas gzy działają najaktywniej: oto jedna z dostojnych, po
ważnych, starszych krów została w tej chwili boleśnie ukłuta w podudzie przez złośliwego wroga. Spróbujmy znowu z ukrycia obserwować zachowanie się całego zgromadzonego na łące towarzystwa. Ofiara złego owada raptownie zadziera ogon, pochyla łeb i w najzabawniejszych podrygach, stanowiących doskonałą parodię baletowych pas, zaczyna skakać po całym pastwisku. Reszta zgromadzenia bez realnego powodu zostaje jak gdyby zarażona dolegliwością, jaką odczuwa delikwentka, i rozpoczyna w ten sam — dla naszego oka arcykomiczny — sposób manifestować swój stan, tworząc niejako zespół karykaturalnych taneczników. Po chwili równie nagle i bez realnego powodu całe towarzystwo pogrąża się w idealnym spokoju, oddając się szczypaniu rzadkiej trawki. W tym masowym włączaniu się w sferę dokuczliwych przeżyć nieszczęsnej krowy czai się właśnie potrzeba gromadnego manifestowania mocnych wstrząsów psychicznych, choć w żadnym razie nie należy mniemać, że tak prostoduszne i nieskomplikowane zwierzątko jak krówka nie doznaje żadnych przeżyć, stanów czy uczuć mocno zbliżonych do tego, co u człowieka nazywamy działaniem psychiki.
Wracając na chwilę, jeszcze raz do pierwszego nakazu, tj. do potrzeby udawania, myślę, że z najwyższą łatwością możemy stwierdzić całkowitą słuszność istnienia tego prawa, jeżeli pod mikroskop naszej obserwacji weźmiemy sobie istotę ludzką i przeprowadzimy ją od wczesnego dzieciństwa aż po moment śmierci w podeszłym wieku. Wszakże małe dziecko w momencie, kiedy słabiutki jego umysł zaczyna z wolna i niedokładnie obserwować otaczające je zjawiska, słowem, już w okresie, który zwykliśmy nazywać „dochodzeniem do rozumu”, nie przestaje udawać. W tym wieku mała dziewczynka, sycąc budzący się w niej podświadomie instynkt macierzyństwa, będzie bawiła się lalką
udając bądź jej mamusię, bądź też czułą opiekunkę nianię, misternie wykonywając na osobie lalki szereg tych samych funkcji, jakie wypełniają jej rzeczywiste życie, podczas gdy chłopczyk będzie udawał albo konika, albo woźnicę, a w naszej epoce, w okresie nieustających wojen i krwawych zbrodni — żołnierza albo wodza. Z chwilą, gdy nasi mali bohaterowie znajdą się w lokalu szkoły, notabene ze źle przygotowanymi zadaniami, to wyrwani do odpowiedzi, będą wobec majestatu nauczyciela gwałtownie udawać albo niesłychanie, niezachwianie pewnych swoich tekstów, albo też nieprawdopodobnie roztargnionych, nie mogących formalnie zebrać myśli i zdobyć się na ich sformułowanie, usiłując w obydwu wypadkach ukryć swoją niesumien- ność czy lenistwo. Po upływie mniej więcej dziesięciu lat, w piękny, majowy, księżycowy wieczór, ów młodzieniec, siedząc na ławeczce w ustroniu łazienkowskiego parku i figlarnie żartując z młodą swoją rozmówczynią przy akompaniamencie słowiczych treli, na pewno nie uniknie niegroźnego zresztą przejaskrawienia, określając skromną swoją sympatię czy tylko normalny pociąg słowami, które wyraźnie nadadzą jego intencjom znaczenie rzetelnego, wielkiego i ponad wszelką wątpliwość dozgonnego uczucia.
Kiedy zaś po ukończeniu szkoły nasz romantyk, pracujący już w charakterze urzędnika w jakimś biurze, zostanie wydelegowany do złożenia zbiorowych powin- szowań imieninowych czcigodnemu swemu szefowi, złośliwy los sprawić może, że tego właśnie dnia z lekka nadpsuty trzonowy ząbek wywoła w buzi tegoż delegata maleńkie zapalenie okostnej i nie tyle nawet ból, ile tzw. ćmienie. Jednakże w tej podniosłej chwili wejścia do gabinetu pryncypała radykalnie zapomni on o swojej chwilowej dolegliwości i przy składaniu życzeń przybierze tzw. „przyjemny wyraz twarzy”, by w podniosłych, patetycznych zdaniach powiedzieć
f / **» Y*»
. .'V- "'\
:f| R)hnK| ł#*fwj f rłftpi f*ł iSrrat* "* *• •«¿¿■^¿¿«4 i «Si i«.
*-v •
więcej, aniżeli należało, a wychodząc, zaraz po zamknięciu drzwi, znowu przemieni się w zbolałą, cierpiącą istotę. Na pewno można by przytoczyć więcej tego rodzaju przykładów, towarzyszących człowiekowi przez cały okres doczesnej jego wędrówki po tym padole łez i dopiero śmierć, prawdziwa, obca wszelkiemu udawaniu śmierć uwolni go od przyrodzonej każdej żywej istocie potrzeby udawania. Śmiało więc możemy stwierdzić, że twórczy aktor, wczuwając się całkowicie w psychikę odgrywanej, stworzonej przez autora postaci, ma obowiązek „udawania”. Chodzi tylko o to, aby aktor arysta udawał tak szczerze i głęboko, żeby sam był przekonay, że fikcyjna postać i jej przeżycia stały się nim samym i przeżyciami, które faktycznie w jego życiu zaistniały. Innymi słowy: udający aktor musi uwierzyć, że jego udawanie jest rzetelną prawdą i tylko w tym jednym wypadku potrafi tę prawdę przekazać widzowi zgodnie z żądaniem autora—twórcy owej postaci. I dlatego ta cudowna możność życia niezliczoną ilością różnych istnień i odczuwania całego bogactwa najróżnorodniejszych stanów i uczuć jest niezawodnie jednym z najciekawszych i najpiękniejszych przywilejów naszego zawodu. Tak zwany cywil musi cierpliwie czekać, aż los obdarzy go takim czy innym przeżyciem i w konsekwencji musi ponosić jego skutki, twórczy aktor zaś może pełną dłonią czerpać materiał dla swoich przeobrażeń i wciskać się w najgłębsze tajniki psychiki wielu osób, nie ponosząc żadnych stąd płynących konsekwencji. Przykład: gram na scenie człowieka, który stracił kogoś ze swoich najbliższych i najdroższych. W okresie przygotowań (prób) i samego spektaklu jestem u szczytu rozpaczy, bo uwierzyłem, że to ja, a nie fikcyjna postać, którą odtwarzam, zostałem nawiedzony nieszczęściem i pogrążony w odmęt rozpaczy; ale po skończonym widowisku jestem znowu sobą i nie potrzebuję
czekać przez wiele długich dni, zanim dobrotliwa natura za pomocą jednego z najcudowniejszych swoich praw — dobrotliwego prawa zapomnienia — ukoi moje cierpienie i przywróci mojej duszy utracony spokój.
Faktem chyba jest, że nikomu z ludzi nie wystarcza bieg jego własnego życia; zawsze chcielibyśmy przeżywać znacznie więcej i rzeczy ciekawszych, aniżeli te, którymi obdarza nas los czy przeznaczenie. Ten głód wrażeń jest tym potężniejszy, im bardziej kulturalny jest dany człowiek. I ta właśnie siła jest motorem, który pcha widza do teatru, do słuchania pięknej muzyki, do oglądania pięknych obrazów czy rzeźb, pięknych dzieł architektury czy piękna przyrody, albo do czytania interesujących książek, bo wszystkie te cudze przeżycia wzbogacają naszą fantazję, zaspokajają głód wrażeń, pozwalając żyć wyobraźnią czy fantazją, które — w realnym naszym życiu — albo wcale nie są reprezentowane, albo tylko w ilościach wręcz niedostatecznych.
Ciąg dalszy biografii podrastającego Olutka
Myślę, że nie tylko sam autor, ale może przede wszystkim najcierpliwszy nawet czytelnik ma już wyraźnie dosyć tych usiłowań psychologizo- wania i udawania bądź naukowca, bądź tylko estety, które aż po brzegi wypełniają poprzedni rozdział. Pragnąc nie nadużywać cierpliwości czytelnika, zejdźmy znowu | piedestału i spróbujmy powrócić do realnych, konkretnych i zgoła przyziemnych perypetii autora niniejszego pamiętnika. Pozwoliłem sobie wskazać na dwa momenty, które z perspektywy wielu, wielu lat wydają mi się być niezawodnymi symptomami, zapowiadającymi budzące się już w dzieciństwie mojego żywota objawy dyspozycji przyszłego aktora.
Tu muszę choćby najdyskretniej (zważywszy na intymność tematu) zameldować, że w okresie leżącym na przełomie dzieciństwa i wieku młodzieńczego przeżyłem bardzo głęboko, choć z początku zupełnie nieświadomie, wielkie, najczystsze uczucie do kobiety, która z biegiem lat w sposób całkowicie nieoczekiwany została moją żoną i matką moich dzieci. Ten wielki zryw miłości już w samym zarodku skazany był na śmierć (osoba, o której mówię, była o sześć lat starsza ode mnie i odznaczając się największymi zaletami umysłu i charakteru, jak również niezwykłą urodą i wdziękiem, nie mogła w najśmielszych nawet moich marzeniach być kandydatką na moją małżonkę). I cał
kowite zwiędnięcie, na jakie a priori skazany był piękny kwiat mego uczucia, stało się źródłem głęboko tkwiącej w mojej psychice melancholii i cierpienia, jakie przez wiele lat, i to w okresie bujnego wieku młodzieńczego, przeżywałem, wzbogaciło rejestr moich odczuć beznadziejnej tęsknoty i głębokiego smutku. Te ciężkie doświadczenia posłużyły mi niejednokrotnie w moim aktorstwie do prawdziwego i sugestywnego ukazywania tęsknoty i beznadziejnego smutku, jakimi autorzy obdarzyli grane przeze mnie postacie. Poza tym osoba, o której mówię, rozmiłowana w teatrze i literaturze rosyjskiej (zwłaszcza zaś w twórczości Czechowa i w świetności moskiewskiego Teatru Artystycznego i jego twórcy, Stanisławskim), była tym ostatecznym i najenergiczniejszym bodźcem, który finalnie skierował i utrwalił we mnie pewność, że jedynie teatr, a w nim zawód aktora jest świętym moim powołaniem.
Od tego okresu aż po iście ibsenowskie w swoim tragizmie przeżycie, jakie spadło na mnie w dwudziestym drugim roku mego żywota, walczyło we mnie jak gdyby dwóch ludzi: smętny, melancholijny samotnik i pełen temperamentu, werwy i słonecznego rozmachu, lekkomyślny młodzieniec. Można by powiedzieć, że na scenie (a grywałem w tym czasie w krakowskim teatrze samych prawie tzw. lekkich amantów w wesołych komediach i francuskich farsach) byłem tym rozbrykanym lekkoduchem, a poza teatrem, w życiu prywatnym, zrezygnowanym, cierpiącym Filonem.
Rozumiejąc, ile winienem staraniom i trudom, jakie kochana moja matka włożyła w moje wychowanie, zapragnąłem jako dorosły już mężczyzna spłacić ten wielki dług, jaki wobec niej zaciągnąłem. Postanowiłem sprowadzić ją z Warszawy do Krakowa i założyć własny dom, w którym mogłaby wypoczywać radując się szczęściem swojego ubóstwianego wciąż Olutka.
Pełen dumy z tego mojego przedsięwzięcia wynająłem trzypokojowe mieszkanie, starannie je umeblowałem, zgodziłem pomocnicę domową i niecierpliwie czekałem na dzień, w którym biedne, spracowane moje matczysko zacznie królować we własnym moim domu. Pełen najwyższej radości, któregoś wrześniowego popołudnia przywiozłem matkę z dworca kolejowego i triumfalnie wprowadziłem ją do mojego gniazda. Zwróciło moją uwagę, że matka, ta radosna zazwyczaj kobieta, niezwykle rozmowna, towarzyska, żywo interesująca się światem i ludźmi, wydała mi się dziwnie skupiona, pełna jakiegoś z wysiłkiem zwalczanego niepokoju, a w jej oczach dostrzegłem jak gdyby błyski jakiegoś przerażenia. Tego wieczoru grałem radosnego, pełnego ruchu młodego chłopca w lekkiej komedii francuskiej, a po spektaklu musiałem być obecny na pożegnalnym bankiecie urządzanym dla jednej z wielkich krakowskich aktorek, która usuwała się ze sceny, przechodząc w zacisze domowego życia. Uprzedziłem matkę, że postaram się możliwie prędko wymknąć z bankietu i około dwunastej będę już w domu - i prosiłem, aby domownicy nie czekali na mnie z wieczerzą, lecz udali się na spoczynek. Dotrzymałem mojego przyrzeczenia. Udało mi się przed północą po angielsku wynieść się z bankietu i z radosnym biciem serca pobiec do domu. Kiedy zbliżałem się do naszej kamienicy, zastanowiło mnie, że przez szpary w okiennicach (mieszkaliśmy na parterze) widać pełne światło w obydwóch frontowych pokojach. Nie przeczuwając nic złego, otworzyłem z zatrzasku drzwi i zrozumiałem od razu z wyglądu domowników, że stało się coś tragicznego. Matkę moją zastałem związaną w łóżku w ataku furii. Nazajutrz rano odbyło się konsylium lekarzy psychiatrów, w rezultacie którego poinformowano mnie, że drogie moje matczysko cierpi na tzw. czarną melancholię, chorobę nieuleczalną, mogącą
trwać wiele lat, i że najgroźniejszym jej atrybutem będzie mania samobójcza. Ten tragiczny cios, który spadł na mnie w tak skomplikowanych okolicznościach i tak zgoła nieoczekiwanie, zabił we mnie lekkomyślnego, rozkapryszonego i rozbawionego lekkoducha i w ciągu kilku zaledwie krótkich chwil przeistoczył mnie w dojrzałego, niezmiernie solidnego i obowiązkowego, poważnego mężczyznę.
Następne dni mojego życia w ciągu całego roku upływały w dwóch najwyraźniej ze sobą kolidujących nastrojach. W domu byłem tragicznym synem i fachowym pielęgniarzem umysłowo chorej, najbliższej mi istoty (a grozę sytuacji powiększał jeszcze fakt, że matka moja miała wiele momentów pełnej świadomości i że zapowiedziana przez psychiatrów mania samobójcza zaczęła występować z nieubłaganą konsekwencją, która doprowadziła do tego, że musiałem chorą zamykać w pokoju, z którego usunięto wszystkie meble, pozostawiwszy tylko otomanę, a ze ścian wszystkie gwoździe), na scenie zaś co wieczór musiałem przez cztery godziny być radosnym, wesołym, błyskotliwym, lekkim, komicznym amantem w błahych pod względem literackim francuskich farsidłach, krańcowo kolidujących z moim stanem wewnętrznym.
Nawet dzisiaj, po tylu latach, nie umiałbym zdać sobie sprawy, czy to, co w konsekwencji nastąpiło w najbliższym roku, należałoby nazwać złośliwym figlem losu, czy też — transponując sprawę na płaszczyznę teatru — dziwnym splotem tragicznych powikłań psychologicznych, w które tak obfitują dramaty Ibsena. Tu muszę zaznaczyć, że z moją przyszłą żoną, która w tym czasie bawiła bądź w Rosji, bądź też we Francji, utrzymywałem stałą, choć niezbyt częstą, przyjacielską korespondencję. I oto dowiedziawszy się z mojego listu o wielkim nieszczęściu, jakie mnie nawiedziło, osoba ta głęboko wzruszona moją niedolą
zaczęła stopniowo zmieniać swoją głęboką sympatię i nawet przyjaźń w budzące się pod wpływem współczucia wyraźne i pełne ciepła uczucie. Słowem, największe nieszczęście, jakie mnie w osobistym życiu spotkało, stało się źródłem największego mojego szczęścia. Ten pozorny paradoks był jednak realnym faktem i rzekomo obojętne serce mojej przyszłej żony pod wpływem groźnych powikłań i wypływających stąd cierpień, jakie mnie nawiedziły, drgnęło i zaczęło bić wielkim, pełnym uczuciem.
Może to, co teraz powiem, będzie miało (wbrew mojej woli) posmak prawie cynizmu, ale cały kompleks tych tragicznych perypetii wzbogacił mnie duchowo i dał poważny materiał, z którego niejednokrotnie korzystałem w mojej pracy zawodowej, kiedy przychodziło mi oddawać różne stany uczuciowe, gwałtowne przeskoki od szczytów szczęścia do mroków beznadziejnej rozpaczy. Mogę wprost powiedzieć, że wszystkie te przeżycia były niejako treningiem, zaprawą, jaką zdobywałem na samym sobie. A że aktor jest jednocześnie i instrumentem, i wirtuozem, który na nim koncertuje — miałem więc do rozporządzenia poważną porcję zdobytej praktyki.
Tutaj nie mogę jeszcze nie podzielić się jednym wysoce tragicznym momentem związanym z chorobą mojej matki. Stale pogarszający się stan jej zdrowia i równolegle wzrastająca mania samobójcza doprowadziła do tego, że lekarze polecili mi, abym bezwarunkowo umieścił chorą w szpitalu. Okazało się to niezbędne także dlatego, że żona moja oczekiwała w tym okresie rozwiązania i panująca w domu atmosfera wybitnie niekorzystnie wpływała na jej stan psychiczny, a tym samym na losy spodziewanego dziecka. Załatwiwszy wszelkie formalności z umieszczeniem chorej w szpitalu psychiatrycznym, w piękne majowe przedpołudnie ulokowałem matkę w dorożce (krakowskim
fiakrze) i zawiozłem ją na miejsce, z którego już nigdy nie powróciła. I tu arcyzłośliwy, a ajschylosowsko-ib- senowski splot wydarzeń sprawił, że w tej zaledwie kwadrans trwającej podróży matka moja była całkowicie przytomna i oświadczyła mi wręcz:
— Wiem, że żywcem wieziesz mnie do grobu, ale rozumiem zupełnie, że nie masz innego wyjścia!
Wątpię, czy najbardziej nawet życzliwy mi czytelnik potrafi ocenić i zrozumieć to, co się musiało dziać w tym momencie w mojej duszy.
Ta najgroźniejsza w moim długim życiu noc dokonała więc zasadniczej zmiany mojego wnętrza; stałem się innym człowiekiem, diametralnie różnym od tego, którym byłem przedtem; moja psychika, moralność, pogląd na świat, stosunek do ludzi — wszystko to uległo radykalnej zmianie. I może zaciekawi mojego czytelnika, jeżeli mu powiem, że analogiczna przemiana, tylko odbywająca się w ciągu trzech miesięcy, miała miejsce w życiu mojego syna. Boć jest rzeczą niezwykle ciekawą, że natura potrafi zmienić kształty ludzkiego wnętrza, dając jednocześnie rekompensatę za odchylenia i braki, tkwiące w dawnym, nie przemienionym jeszcze wewnętrznie człowieku.
Postaram się teraz z punktu widzenia możliwie obiektywnego i bezstronnego określić charakter i dyspozycje, jakimi obdarzony był mój syn. Chłopiec niezwykle inteligentny, bystry, z lekka sarkastyczny, ironicznie spoglądający na swoje otoczenie, dość wcześnie, bo w wieku dziesięciu lat, zdradzać zaczął wyraźne tendencje do egoizmu, a w każdym razie co najmniej do wygody. Może podświadomie tylko, ale zdecydowanie wyzyskiwał uczuciowość, przywiązanie starszej siostry, co wyraźnie zaczynało mnie niepokoić jako objaw oschłości i skłonności do wygodnego korzystania z cudzej dobroci. Usiłowałem walczyć z tym złem, choć nie wydaje mi się, abym w tym przypadku był
dobrym pedagogiem. Sprawa pogarszała się z roku na rok dość wyraźnie.
W przededniu matury głęboko zastanawiałem się nad pytaniem, jaki zawód odpowiadający jego stanowi i upodobaniom należałoby mu zaproponować. Usiłowałem wynaleźć coś, co byłoby względnie wygodne, minimalnie wymagające walki, borykań i trudności, coś, co by odpowiadało rodzajowi jego inteligencji i ewentualnym zamiłowaniom. Myślałem o prawie (zawód administratora), o leśnictwie bądź ogrodnictwie (jako
o zawodach dających możność obcowania z przyrodą), choć zdawałem sobie dokładnie sprawę, że wszystkie te zawody wymagają jednak dużej pracy, poczucia odpowiedzialności i mocnej dyscypliny, tego właśnie, czego najbardziej brakowało mojemu synowi. I właśnie w chwili mojego niezdecydowania i pełnego niepokoju wyszukiwania przyszłej drogi dla mojego syna — delikwent zjawił się w moim pokoju z zapytaniem, czy nie miałbym nic przeciwko temu, żeby złożył podanie do szkoły morskiej, znajdującej się w owym czasie jeszcze nie w Gdyni, a w Tczewie. Pomyślałem sobie, że może jakieś przeczytane książki podróżnicze czy też oglądane filmy podsunęły mu ten wręcz najnierozsąd- niejszy wybór. Zresztą byłem przekonany, że jest to wyraźnie tzw. słomiany ogień, który po paru dniach, a w najlepszym razie — tygodniach minie bez śladu. Chętnie więc podpisałem jego podanie nie żywiąc najmniejszej nadziei, iżby mój syn wytrwał w swoim, jak sądziłem, chwilowym, srodze nierozważnym postanowieniu. Niestety, jak się okazało, byłem całkowicie w błędzie. Tu muszę zaznaczyć, że ówczesna metoda szkolenia przyszłych naszych marynarzy miała zupełnie inną formę niż obecnie. A mianowicie w sierpniu załadowywano przyszłych kandydatów na wilków morskich na szkolny statek żaglowy i odbywano z nimi dwumiesięczną dalekomorską wyprawę do dalekich,
3A
egzotycznych krajów. I dopiero ten element, który wytrzymał i zwycięsko przeszedł przez tę trudną próbę, wymagającą zdrowia, hartu, odwagi i wrodzonego poczucia najmocniejszej dyscypliny, wcielano do szkoły. Byłem święcie przekonany, że mój potomek, którego przecież znałem najdokładniej, jest najtypowszym przykładem młodego człowieka, wyraźnie pozbawionego wszystkich tych cech charakteru. A że należę do ludzi, których pieniądz nigdy jakoś nie chciał się trzymać, postanowiłem przezornie, mając na względzie, że w najbliższym czasie będę musiał telegraficznie posłać nieszczęsnemu kandydatowi na „pogromcę fal morskich” trochę pieniędzy do najbliższego portu zagranicznego na sromotny powrót już ściśle lądową formą komunikacji — złożyć na ten cel w PKO trzysta złotych.
Jako stały czytelnik popularnego w swoim czasie „Kuriera Warszawskiego” pilnie przeglądałem jego szpalty, szukając, czy nie znajdzie się wśród nich jakaś wzmianka o wyprawie naszych zuchów. Jakoż po paru dniach przeczytałem, że statek szkolny zawinął do portu w Kopenhadze. Z drżeniem czekałem na depeszę, wzywającą pomocy. Nie nadeszła jednak. Po dziesięciu dniach dowiedziałem się, że nasi młodzi marynarze wpłynęli do Brestu. Pobiegłem do PKO i dołożyłem jeszcze sto złotych, rozumiejąc, że im dalej, tym więcej podróż będzie kosztować. Upływały dni, a potem tygodnie, w czasie których nie znalazłem w „Kurierku” żadnych wiadomości o naszym statku szkolnym.
Któregoś dnia w końcu września siedziałem z moją córką przy śniadaniu, gdy zadzwoniono do naszych drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem przed sobą wysokiego draba o śniadej, wręcz cygańskiej cerze, głęboko osadzonych oczach, wyrażających wolę i odwagę. Oczywiście, skłamałbym, gdybym utrzymywał, że nie po-
znałem mojego potomka, niemniej jednak człowiek, który stał przede mną i dosłownie usiłował zgruchotać moje gnaty w pełnym temperamentu i nadludzkiej siły uścisku, był i zewnętrznie, i wewnętrznie zupełnie inną istotą, niż ten wygodnicki, sarkastycznie zimny, złośliwy raczej obserwator, niż aktywista życia, którego żegnałem przed dwoma miesiącami. Od tego dnia miałem w moim synu człowieka pięknie odważnego, posiadającego mocny charakter, silną wolę, głębokie poczucie obowiązku i wręcz nieprawdopodobnie rozmiłowanego w żywiole morza. Te cudowne zalety nie opuściły go aż do momentu, w którym dnia 28 sierpnia 1939 r. rozstaliśmy się — jak się później okazało — na zawsze. Jako prawdziwy „wilk morski”, pracując z wielką ofiarnością i najwyższym zamiłowaniem, i z lekka pogardzając stałym lądem i wszystkim tym, co się na nim dzieje, syn mój niezmiernie szybko przeskakiwał wszystkie służbowe stopnie i po trzech latach borykania się ze sztormami uzyskał najwyższy tytuł i szarżę kapitana dalekiego pływania. W tym czasie został też odznaczony orderem państwowym za ocalenie (z wyraźnym narażeniem życia) handlowego statku niemieckiego „Horst Wessel”, wzywającego S.O.S. w czasie wielkiego sztormu. Tu nie mogę pominąć arcyzabawnego zbiegu okoliczności, a mianowicie: statek, na którym pływał mój syn, marynarka nasza otrzymała od marynarki rosyjskiej, gdzie okręt ten nosił nazwę „Carica”, a pod naszą banderą został ochrzczony mianem „Kościuszki”. Słowem, „Carica- -Kościuszko” uratowała „Horsta Wessela”, którego kapitan nosił nazwisko von Olszewsky.
A więc po raz drugi w życiu mojej najbliższej rodziny zaistniał ten cudowny akt natury, która, chcąc dać rekompensatę i odszkodowanie za poczynione braki, nagle i gwałtownie poddała gruntownej zmianie psychikę dwóch swoich tworów (ja uległem tej metamor-
fozie pod wpływem głębokiego wstrząsu duchowego, groźne] katastrofy uczuciowej, a mój syn — pod wpływem zbratania się i całkowitego zespolenia z przepotężnym żywiołem morza). Ponieważ jednak na moim potomku kończy się sławetny ród Zelwerowiczów, nie ma więc już najmniejszej obawy, aby to pasmo cudownych przemian trwało nadal w naszej rodzinie.
Pierwszy mój „występek"
Będąc w piątej klasie czwartego męskiego gimnazjum w Warszawie i posiadając niezłomne przekonanie, że przez samą matkę naturę jestem predysponowany na znakomitego aktora, jedynie dla świętego spokoju mojej matki usiłowałem (nie bez trudu zresztą) przepychać się corocznie (oczywiście co najmniej z kilkoma poprawkami) z klasy do klasy. Wśród licznych moich znajomych miałem wielu aspirantów do tego samego zawodu, którzy, będąc o kilka lat ode mnie starsi, uczęszczali już do dość zresztą lichej szkoły dramatycznej przy Warszawskim Towarzystwie Muzycznym. Byli to moi najbliżsi koledzy i przyjaciele, z którymi za parę lat miałem (oczywiście w swoich marzeniach) stanowić czoło polskiego aktorstwa, kochana zaś matka moja, w gruncie rzeczy już całkowicie zrezygnowana i gotowa ofiarować swoje bóstwo na pożarcie Melpomenie, usiłowała jedynie misternie odwlekać dzień klęski, żądając, nie bez racji, aby jej jedynak ukończył co najmniej szkołę średnią.
W owym okresie (bez mała jeszcze w epoce Bolesława Prusa) zjeżdżały na letnie miesiące do Warszawy co ciekawsze zespoły teatrów prowincjonalnych i w tzw. „ogródkach” w kilku punktach śródmieścia dawały swoje przedstawienia. Akcja ta miała potrójny sens: przede wszystkim była dopingiem, pobudzającym aktywność wspaniałego skądinąd Teatru Rozmaitości,
który jednak dufny w swoje siły i wielkie błyszczące na jego horyzoncie gwiazdy aktorskie (Marcello-Paliń- ska, Irena i Tekla Trapszówny, Jadwiga Czaki, Maria Wisnowska, Aleksandra baronowa Lude-Żmurkowa oraz Wincenty Rapacki, Bolesław Leszczyński, Mieczysław Frenkiel, Władysław Wojdałowicz, Szymanowski, Tatarkiewicz, Prażmowski, Wolski, Wostrowski i wielu, wielu innych), zbyt łatwo usadowił się na laurach, popadając niejednokrotnie w miłą drzemkę; po wtóre ogródki dostarczały Rozmaitościom nowych kadr, nowego narybku, który wykazawszy się uzdolnieniem na swoich scenkach ogródkowych, uzyskiwał tzw. debiut w Rozmaitościach i w razie pomyślnego rezultatu zostawał wcielony do zespołu pierwszego w Polsce teatru dramatycznego; i wreszcie po trzecie — ogródki, dzięki popularnemu repertuarowi i niskim cenom, oddawały usługi licznym rzeszom słomianych wdowców, którzy — wyprawiwszy dostojne swe połowice do wód lub na podmiejskie letniska — nie zawsze wiedzieli, w jaki sposób mogą wesoło spędzić miłe wieczory wolności. Regulamin szkolny najostrzej zabraniał młodzieży gimnazjalnej uczęszczać do tych przybytków sztuki; jeden z paragrafów szkolnego kodeksu wydrukowany w uczniowskiej legitymacji głosił kategorycznie: „Odwiedzania tzw. «ogródków» zakazuje się najsurowiej pod rygorem wydalenia z uczelni z tzw. wilczym biletem”. A że zakazany owoc bywa najsmaczniejszy, więc ambicją wszystkich sztubaków było właśnie jak najczęstsze odwiedzanie teatrzyków ogródkowych, oczywiście po cywilnemu, co czyniło przestępstwo tym groźniejszym.
Tak zwana giełda aktorska mieściła się w owym czasie w cukierni Bliklego na Nowym Swiecie. W czerwcu, tj. w okresie kiedy rozpoczynała się akcja ogródkowa i prowincjonalni dyrektorzy teatrów formowali i dopełniali swoje zespoły, Blikle od rana do późnego
fn mm]
wieczoru wypełniony był po brzegi samym prawie aktorstwem. Nie potrzebuję chyba zaznaczać, że i ja, jako przyszły sławny artysta, wszystkie wolne chwile spędzałem przy stoliku w gronie moich kolegów, już wtedy kandydatów na zawodowych pracowników sceny.
Rok szkolny i egzaminy przejściowe skończyły się dwudziestego drugiego czerwca, przy czym niżej podpisany po ciężkiej i mozolnej walce z przeciwnościami uzyskał promocję do klasy VI, niestety z dwiema piśmiennymi poprawkami po wakacjach (z algebry i geometrii). Jako tzw. zdolny leniuch specjalnie nie miałem serca do matematyki, a że termin poprawek przypadał dopiero na dzień dwudziestego trzeciego sierpnia, postanowiłem — mając w perspektywie długie dwa miesiące dolce far niente — przebrawszy się oczywiście z punktu po cywilnemu, oddawać się wyłącznie i jedynie rozkoszom przyszłego życia wielkiego artysty teatru. Nazajutrz zaraz po dziesiątej rano dyżurowałem przy stoliku u Bliklego w błogim oczekiwaniu, aż wielcy wtajemniczeni, wszechwładni dyrektorowie zgłoszą się na targowisko celem dokonania wyboru i zakupu żywego towaru. Tym razem siedziałem tyłem do drzwi wejściowych, frontem zaś do wystawowego okna wychodzącego na Nowy Świat; przy tym samym stoliku siedziało jeszcze trzech moich kolegów, którzy właśnie przed tygodniem ukończyli studia w szkole dramatycznej przy Warszawskim Towarzystwie Muzycznym. Wszyscy trzej, jak przystało na prawdziwych amantów, mieli własne bądź też pożyczone lakierki, czyściutkie kołnierze i mankiety, solidnie wyskrobane gęby i wytworne pierniczkowego koloru rękawiczki. W cukierni wrzało co najmniej jak w ulu w okresie wybierania królowej. Po długim oczekiwaniu w drzwiach ukazał się dyrektor teatru łódzkiego, znany literat Michał Wołowski, i najbezceremonialniej zaczął
tak
>
oglądać i taksować zgromadzony towar; co chwilę oko jego zatrzymywało się na jakimś ciekawszym obiekcie, po czym szeptał coś do ucha swojemu sekretarzowi, który najdemokratyczniejszym kiwnięciem paluszka przywoływał do dyrektorskiego majestatu szczęśliwą wybrankę lub wybrańca.
W ciągu godziny odbyły się trzy czy cztery tego rodzaju transakcje, przy czym serca moich sąsiadów przy stoliku biły coraz gwałtowniej, a moje — w poczuciu koleżeństwa i zawodowej solidarności — postanowiło im wtórować. W pewnej chwili oczy dyrektora i sekretarski paluszek zatrzymały się obiecująco na naszym stoliku. Kolejno wszyscy trzej moi sąsiedzi podrywali się z krzeseł, ale w tejże chwili z uczuciem klęski lokowali się z powrotem na krzesłach pod wpływem złowróżbnego, a bardzo wytwornego gestu sekretarskiej ręki, zdającego się mówić: Ależ nie, nie pan, skądże znowu!
Po trzech identycznych tragikomicznych momentach nastąpiło czwarte kiwnięcie palcem sekretarza, wobec czego wszyscy moi trzej zdruzgotani losem sąsiedzi zwrócili się do mnie z pełnymi żalu i nie tajonej zawiści słowami:
— No, jazda, idźże! Ciebie najwyraźniej woła!
Gdyby mój talent pisarski urósł do dziesiątej potęgi, to i wtedy nawet nie potrafiłbym opisać, co się działo w oszalałej mojej duszyczce. Zerwałem się jak z procy, przewracając tacę, wylewając dwie czarne na pierniczkowe rękawiczki i lakierowane pantofle kolegi S., potrącając trzy (oczywiście przyszłe) koleżanki i dwa krzesła, po czym czerwony jak burak znalazłem się wobec samego pana dyrektora. W piętnaście minut potem kładłem swój cenny podpis na blankiecie kontraktowym, opiewającym, że od pierwszego lipca do pierwszego września jestem zatrudniony w charakterze aktora w teatrze łódzkim, grającym pod dyrekcją
Michała Wołowskiego w ad hoc przerobionym gmachu cyrkowym przy ul. Ordynackiej i za swoją pracą otrzymywać będę czterdzieści rubli miesięcznie, płatne w dwóch półmiesięcznych ratach. Podpisałem się z nieprawdopodobnie zamaszystym zakrętasem, wytwornie szurgnąłem nogami i krokiem pełnym majestatu i olimpijskiej dumy wróciłem do mego stolika, powitany ponurymi spojrzeniami trzech moich sromotnie „przegranych” przyjaciół.
A kiedy wyszedłem na ulicę i owionął mnie przedwieczorny zefirek, stanęło przede mną straszliwe pytanie: No, co teraz?! Dwa problemy: matka i gimnazjum. Sytuacja zdawała się bez wyjścia. Długo błądziłem nad brzegami Wisły, szukając w jej nurtach zbawczej myśli, aż wreszcie tuż pod mostem Kierbedzia najprawdopodobniej któraś z litościwych syren wskazała mi jedyną, ale zupełnie pewną drogę. Oczywiście kłamstwo, kochane, zbawcze kłamstwo, które kiedyś uratowało splendor majowego nabożeństwa i tym razem posłużyło mi (przynajmniej na razie) za deskę ratunku. Idąc do domu ułożyłem następującą tragifarsę. Za dwa dni miałem wyjeżdżać, oczywiście z matką, na okres dwumiesięcznych wakacji do Klu- kówka, majątku leżącego na pograniczu między łomżyńską a grodzieńską gubernią, dzierżawionego przez dalekich kuzynów mojej matki, panów B., u których od przyjazdu do Warszawy stale spędzaliśmy wakacje oraz ferie świąteczne. Litościwy los sprawił, że wśród moich kolegów piątoklasistów znalazł się jeden, jeszcze większy tępak w dziedzinie matematyki, mający tak jak ja dwie powakacyjne poprawki. Przyszedłszy do domu miałem już misternie ułożony plan działania, tudzież całkowicie opracowany tekst z załącznikami i argumentami, popierającymi moją tezę, i z pełnym spokojem (tu znowu widziałbym przejaw dyspozycji
AJL
aktorskich) wyrecytowałem poczciwej mateczce następującą anegdotę:
— Wyobraź sobie, droga mamo, że jeden z najbliższych moich przyjaciół i kolegów w klasie, Ryszard W., mający tak jak ja dwie poprawki z tych samych przedmiotów, zaproponował mi poprzez swoich rodziców, abym przez miesiąc pozostał w Warszawie i zamieszkał w ich domu, przeznaczając cały czas na wspólne przygotowywanie się do egzaminów. Idzie tylko o twoją aprobatę, a po miesiącu przyjadę na resztę wakacji do ciebie, do Klukówka.
Pomysł mojego kłamstwa był przekonywający, logiczny, prosty i nie pozbawiony nawet pewnych rysów szlachetnego altruizmu. Łatwowierne matczysko i tym razem bez cienia podejrzeń zaakceptowało mój genialny szekspirowsko-ibsenowski projekt i w dwa dni potem wyjechało solo do Klukówka, pozostawiając mnie rzekomo u państwa W., trawiącego dnie i kawałki nocy nad zawiłymi, a całkowicie mi obcymi równaniami algebraicznymi i geometrycznymi formułami. Pozostałem wolny jak ptak, całkowicie niezależny i pracujący za czterdzieści rubli miesięcznie w ukochanym moim zawodzie.
Teatr łódzki rozpoczynał swą gościnę w stolicy Szekspirowską „Komedią omyłek”, w której otrzymałem do zreferowania malutki epizodzik w końcowej scenie ostatniego aktu. Miałem odtworzyć postać kilkunastoletniego wyrostka, sługi tchórzliwego i przygłupawego. I wiek, i cechy umysłu i charakteru odpowiadały warunkom roli, tekst zaś obejmował zaledwie osiem wierszy, które należało wyrecytować przed moją panią w stanie szczytowego przerażenia w obliczu katastrofy. Po wielu próbach, na których radziłem sobie jako tako, przyszedł dzień premiery — wielki, epokowy dzień w życiu przyszłego artysty, pierwszy „występek" na prawdziwej scenie, pośród prawdziwych, za
wodowych aktorów, w prawdziwej szekspirowskiej komedii. Wrażenia tego wiekopomnego dnia z całą drobiazgowością utkwiły w mojej pamięci tak nieza- tarcie i mocno, tak ściśle i tak głęboko, że gdybym nawet miał przeżyć drugie siedemdziesiąt siedem lat, szczegóły tego dnia żywe i nienaruszone zeszłyby ze mną do grobu.
Widowisko rozpoczynało się o godzinie ósmej wieczór, ponieważ zaś występowałem w ostatniej scenie ostatniego aktu, mój więc debiut miał się odbyć tuż przed godziną dziesiątą. Tego dnia nie jadłem ani śniadania, ani obiadu i od momentu obudzenia się ustawicznie powtarzałem w myśli swój ośmiowierszo- wy tekst z dziwnym, złowróżbnym przeczuciem, że: primo — spóźnię się na spektakl, secundo — przewrócę się, wbiegając na scenę, i tertio — w tłumie zebranych w tym momencie na scenie aktorów i statystów nie potrafię odnaleźć mojej pani, przed którą mam tekst swój wykrzyczeć. Te trzy przeczuwane katastrofy opętały bez reszty moją świadomość i stały się formalną ideé fixe. O godzinie piątej i pół znalazłem się na ulicy Ordynackiej przed gmachem cyrku, niestety szczelnie zamkniętym, i nerwowo, jak rekrut szyldwach, odmierzałem kilkunastometrową przestrzeń chodnika, spacerując coraz szybszym krokiem tam i na powrót. A brama, stanowiąca wejście za kulisy, wciąż była na głucho zamknięta, no więc pierwsze przeczucie stało się już tragiczną rzeczywistością. Najwyraźniej jestem spóźniony. W pewnym szczęśliwym momencie, kiedy już nie chodziłem, a formalnie biegałem po Ordynackiej, zamordowując spotykanych przechodniów pytaniem: — Psze pana, która to godzina?! — brama mojego sezamu otworzyła się, ukazując wyłaniającą się z niej postać dozorcy (czytaj: „pana stróża”) z konewką, służącą do polewania ulicy. Momentalnie rekordowym tempem Zatopka prze
biegłem na przeciwległy chodnik, zatrzymałem się przed rozwartymi wrotami do mojego szczęścia, udając, że czytam naklejony na ścianie afisz, i wykorzystawszy moment, w którym pan stróż, odwrócony do mnie tyłem, rozpoczął akcję skrapiania jezdni idąc w stronę Nowego Światu, nie postrzeżony przez nikogo błyskawicznie wśliznąłem się przez bramę na podwóreczko i misternie ukryłem się, w arcy zresztą niewygodnej pozie, przykucnięty w ciasnej szczelinie między dwoma nie najwytworniej woniejącymi śmietnikami. Po kwadransie pan stróż, nie zauważywszy mnie szczęśliwie, zniknął w czeluściach cyrkowego gmachu. Dla ścisłości i pełni obrazu muszę zaznaczyć, że był to dzień 6 lipca, niezwykle duszny i upalny przy całkowicie bezchmurnym — jak się to u nas zwykło mówić — iście italskim, rozpalonym niebie, że zaś złośliwe słońce skierowało palące swoje promienie akurat na miejsce mojej kryjówki, pozycja moja z wolna stawała się prawdziwą torturą i nic nie zapowiadało nadziei zbawienia. Nie umiem powiedzieć, ile godzin „przekucałem” w błogim ukryciu wonnego śmietnika; faktem jest, że gdy już byłem bliski omdlenia i w rozpaczy zdecydowany raczej na wyrzeczenie się kariery teatralnej, spostrzegłem drepczącego przez podwóreczko i zdążającego do garderoby poczciwego, starego naszego krawca teatralnego, z którym już w czasie prób zdążyłem nie tylko się poznać, ale nawet zadzierzgnąć węzły niemal przyjaźni, co przyszło mi tym łatwiej, że starowina otaczał żywą sympatią młodzież teatralną i zawsze stawał po jej stronie w obronie przed złośliwymi figlami, jakimi starzy aktorzy lubili udręczać neofitów, każąc im w ten sposób — ku uciesze całego zespołu — opłacać frycowe. Na razie więc byłem uratowany i wraz z krawcem panem S. wkroczyłem do garderoby. Zegar wskazywał godzinę szóstą i pół. A więc może się jednak nie spóź-
nię, bo to, że się przewrócę przy wejściu i nie potrafię odszukać mojej pani, było więcej niż pewne. W każdym bądź razie z trzech nieuniknionych katastrof pozostały już w perspektywie tylko dwie, a trzecia zmalała do połowy.
W garderobie oprócz nas dwóch nie było jeszcze nikogo i podczas gdy poczciwy pan S. zajął się rozwieszaniem i sortowaniem kostiumów, zwróciłem się do niego z gorącą prośbą, aby zechciał mnie, nowicjuszowi, całkowicie nie obeznanemu z kostiumologią, łaskawie wskazać, co mam w tej dziedzinie uczynić, aby się przeistoczyć w głupawego, wystraszonego pachołka i odległej epoki Homera, którego fragmenty z „Iliady” i „Odysei” mogłem w każdej chwili recytować na pamięć. Pan S. dobrotliwie pouczył mnie, że muszę zdjąć ze siebie nie tylko ubranie i obuwie, ale wszystkie części bielizny, tak aby w stroju ada- mowym, w najdosłowniejszym tego słowa znaczeniu, móc włożyć cieliste trykoty (które oczywiście najszczelniej muszą przylegać do mego grzesznego, acz młodzieńczego ciała), sandały, krótkie kąpielowe spodenki (gwoli moralności) i grecką dekoltowaną koszulkę z krótkimi rękawami, przepasaną białym pasem. Łapczywie chłonąłem te bezcenne instrukcje i tu przed moimi przerażonymi oczyma wyłoniły się dwie nowe hydry przeczucia. Oczywiście na scenie trykoty opadną ze mnie i zsuną się opasujące łydki rzemienie sandałów. A więc groza, która przed chwilą zdawała się już folgować, spotęgowała się jeszcze, stwarzając pewność nie trzech, jak przed dwiema godzinami, ale już całych pięciu nieodwołalnych kompromitacji! Chcąc się bronić przed przeznaczeniem i w każdym razie nie mieć sobie nic do wyrzucenia, prawie ze łzami w o- czach ubłagałem kochanego pana S., ażeby rzemienny pasek, którym na brzuszku opasał mi trykoty, zechciał zacisnąć tak mocno, aby żadna siła nigdy już nie po-
ŁŁ
trafiła go odpiąć; to samo należało zrobić z rzemykami sandałów: trzeba je tak mocno zacisnąć, aby w żadnym razie nie mogły się rozluźnić. Po czym przystąpiłem po raz pierwszy w swoim życiu do przeistaczania się z kulturalnego młodzieńca w głupawego, prymitywnego pachołka greckiego. Ile mnie to kosztowało zdrowia i cierpień, okaże się za chwilę.
Dobrotliwy pan S., pomagając sobie kolanem, zacisnął rzemienny pas z całej siły i zapiął go na ostatnią najdalszą dziurkę, a ja, niegodny sługa Melpomeny, po raz ostatni zaczerpnąłem powietrza na długie, brzemienne w skutki godziny. Mniej więcej to samo działo się z rzemykami od sandałów. Kiedy pan S. ostatecznie je naciągnął i zawiązał na moich łydkach, mogłem, uniósłszy się z taboretu, pozostawać jedynie w pozycji konika polnego ze stale zgiętymi i podanymi naprzód kolanami. To były dwa pierwsze ofiarne haracze, które młody adept składał na ołtarzu żarłocznej i bezwzględnej bogini. Po półgodzinie (bez wdechu) zaczęli się schodzić starsi koledzy i rozsiadłszy się przed ustawionymi lustrami wśród jarzącego światła elektrycznych lampek, w najgrubszych negliżach lub zgoła półnago jęli nakładać peruki i obsmarowywać twarze tłustymi szminkami najrozmaitszych kolorów. Przed adeptem stanął nowy problem: czym mam się usmaro- wać, aby zostać greckim pachołkiem? Z najuprzejmiejszym zapytaniem zwróciłem się do siedzącego najbliżej starszego aktora, pana M., jak się później okazało — znanego anegdociarza, figlarza i wytrawnego kawalarza. Dostojny mój interlokutor (który w sezonie zimowym grał znakomicie rolę Kozodoja w Huaptman- nowskim dramacie pt. „Dzwon zatopiony”, przy czym twarz, kark i ręce swoje malował ciemnozieloną szminką, idealnie harmonizującą z okalającym jego biodra kozim- futerkiem) najzupełniej poważnie polecił mi, abym posmarowawszy z lekka smalcem szyję, ramiona,
twarz i ręce, dość grubo natarł te części ciała ofiarowaną mi do tego celu ciemnozieloną szminką. Jakkolwiek nie miałem w owym okresie zbyt wygórowanego pojęcia o swojej inteligencji, to jednak zaskoczyła mnie wyraźnie ta instrukcja starszego kolegi, ale po chwili usiłowałem wytłumaczyć sobie, że ta ciemnozielona barwa w promieniach skondensowanego światła rampy i reflektorów prawdopodobnie dawać będzie złudzenie normalnej barwy ciała ludzkiego. Tak pokrzepiony na duchu, najsumienniej wykonałem zlecenie i usmarowany na ciemnozielono, ze zgiętymi wciąż kolanami pokazałem się mojemu instruktorowi, który, zwróciwszy uprzednio uwagę wszystkich kolegów na moją postać, ryknął głośnym, żywiołowym śmiechem, do którego niebawem dołączył się chóralny śmiech całego zespołu. Łzy zakręciły mi się w oczach, zadrżały wargi i kolana zgięły się jeszcze bardziej. Wtedy szanowny kolega M. bardzo serdecznie przeprosiwszy mnie oznajmił, że jest tradycyjnym obyczajem, aby każdy debiutant musiał swoim udziałem w jakimś żarcie okupić przynależność do kasty artystów teatru. Po czym polecił mi zmazać smalcem całe misterne malowidło i już normalną cielistą szminką umalować się na greckiego chudopachołka. Tym razem już z całym spokojem i pełną wiarą wykonałem swoje zadanie. W tym momencie zadźwięczał dzwonek zapowiadający rozpoczęcie pierwszego aktu. Dzwonek ten podziałał niezwykle pobudzająco na moje rozkołysane nerwy, co, jak wiadomo, powoduje wzmożone działanie nerek i pęcherza. Znalazłem się w obliczu potrzeby radykalnej decyzji: albo odpięcie pasa i zaznanie rozkosznej samotności, albo kompromitacja i wieczna plama nie tylko na trykotach, ale i na honorze przyszłego artysty. Poczciwy pan S. łaskawie uwzględnił moją prośbę, po czym na skutek najgorętszych moich zaklęć zaciągnął z powrotem pasek na trykotach w sposób
zdecydowanie wykluczający wszelką możność wdychania i wydychania cudownej zakulisowej atmosfery. Byłem jednak uszczęśliwiony, bo katastrofalna ewentualność opadnięcia trykotów została raz na zawsze usunięta.
Zbliżała się kulminacja. Rozpoczęto właśnie ostatni akt, w końcowej scenie którego miałem dowodnie przekonać niecierpliwie wyczekujących na moje zjawienie się na scenie widzów, jak wielki talent będą mieli szczęście własnoocznie oglądać i własnoręcznie oklaskiwać. Na pół czołgając się, wciąż na najniewygod- niej zgiętych kolanach, udałem się za kulisy i stanąłem w rogu za sceną przed drzwiami, którymi właśnie miałem wbiec i dokonać jednego z najbardziej znamiennych w moim życiu faktów: zagrać oszalałego ze strachu, pełnego najwyższej paniki, prymitywnego, głupawego pachołka. Inspicjent (tak się nazywa osobnik wpuszczający na scenę aktorów i wykonywający wszelkie działania zakulisowe) położył ciężką łapę na moim ramieniu i szepnął złowróżbnie:
— Uwaga!
W tym momencie wszystko dokoła mnie przestało istnieć. Nie chciałem słyszeć i nie słyszałem nikogo i nic. Zapomniałem pierwszych słów tekstu, nie wiedziałem, do kogo mam się z nim zwrócić, i jedna tylko myśl rozświecała mroki, zalegające moją mózgownicę: Mamusiu, czemu nie jestem w tej chwili z tobą w Klukówku?! Z najwyższym trudem uniosłem prawą nogę i postawiłem ją na schodku. I w tym właśnie decydującym momencie skutkiem naprężenia mięśni łydki — rzemyki od sandała nie wytrzymały, pękły i z wolna zaczęły opadać na schodek. Sztylety wszystkich morderców świata wraziły się w moje na cały głos bijące serce. Bo nie tylko przepowiadana katastrofa zaistniała realnie, ale nie mogła w żadnym razie nie pociągnąć za sobą całego łańcucha wypływa
jących z niej nieszczęść: nie mogę oczywiście nie upaść, nie mogę nie zaplątać się w zwisające rzemyki, nie mogę nie zagubić się w tłumie zaludniających scenę postaci i nie mogę odnaleźć osoby, przed którą mam obowiązek wykrzyczeć swoje przerażenie. A więc jestem zgubiony z kretesem. Debiut stanie się skandalem, sromotnie wyleją mnie z teatru (bo fakt, że oczywiście zostanę z wilczym biletem wypędzony z gimnazjum, w tej chwili dla mnie nie istniał; to był detal, nad którym nie warto się było nawet zastanawiać), no i na deser oczywiście będzie rozpacz mojej kochanej matki.
O tym, co się działo na przestrzeni najbliższych pięciu minut, dowiedziałem się jedynie ze szczegółowych relacji naocznych świadków mojego fiaska. W jaki sposób zdołano mnie odpasać, zdjąć sandały, których twarde rzemyki przebiegające między pierwszymi i drugimi palcami obydwu stóp dosłownie werżnęły się w ciało i boleśnie je raniły, kto i jakim rodzajem lokomocji dostarczył mnie do domu, rozebrał i ułożył, napoiwszy przedtem całą masą waleriany, bromu i innych kropli laurowych — wszystko to pozostanie najgłębszą tajemnicą, nad którą przyszli moi biografowie, wspierani hipotezami naukowców (psychologów i psychiatrów), będą sobie przez wiele długich lat utrudzali swoje mózgownice. Pełen rozpaczy, w przeświadczeniu
o sromotnie poniesionej klęsce, zmęczony i osłabiony, zwlokłem się z łóżka dopiero po południu. Nie bez trudu uporawszy się z toaletą, w stanie całkowitej duchowej depresji udałem się na miasto. Na rogu Nowego Światu nabyłem wieczorne wydanie „Kuriera Warszawskiego” i wtulony w zagłębienie bramy z najwyższym niepokojem przebiegałem szpalty gazety w poszukiwaniu recenzji teatralnej, opisującej wczorajszy mój skandal. Jakoż w oko moje wpadł nagłówek: Otwarcie sezonu, „Komedia omyłek” Szekspira, teatr
łódzki pod dyrekcją M. Wołowskiego. Celowo oczywiście pomijając część wstępną recenzji, dającą analizę sztuki, i szczegółowo omawiającą walory reżyserskie
i wykonawców głównych ról — oko moje zatrzymało się na końcowym fragmencie sprawozdania, które cytuję w dosłownym jego brzmieniu: „W maleńkiej epizodycznej rólce głupawego przerażonego sługi zadebiutował p. Werowicz (jest chyba rzeczą dla wszystkich zrozumiałą, że aspirant do zawodu aktorskiego nie może nie mieć wykombinowanego pseudonimu; ta tradycja, wsparta jeszcze koniecznością ukrywania się ze względu na władze szkolne, kazała mi skrócić moje nazwisko, odrzucając pierwszą jego sylabę i pozostać li tylko przy trzech następnych: stąd — Werowicz — przyp. autora). Młodzieniec ten rokuje najlepsze nadzieje. Był tak naturalnie i przekonywająco wystraszony, jak gdyby istotnie jego samego spotkała w życiu jakaś brzemienna w skutki katastrofa. W jego przerażeniu było tyle sugestywnej prawdy, tyle szczerości, że te walory pozwalają twierdzić, że p. Werowicz ma wszelkie dane do poważnej kariery artystycznej. W każdym razie należy stwierdzić, że debiut był niezwykle udany”.
Całe zmęczenie, depresja i kacenjamer zamieniły się w huraganowy podmuch szczęścia. Wyskoczyłem z bramy i niemal wyciągniętym kłusem, z „Kurierem” w rękach pobiegłem do Bliklego, gdzie już zastałem kilku moich dawnych kolegów i całą gromadkę nowych, obecnych moich współtowarzyszy z zespołu teatru łódzkiego, naocznych świadków wczorajszego mojego triumfu.
Niestety rozkoszna ta idylla trwała zaledwie pięć tygodni. Matka moja, nie doczekawszy się po miesiącu powrotu Olutka, w poszukiwaniu zguby zjechała z Klu- kówka i drogą ustnych informacji, po szeregu zawiłych poszukiwań, kierując się intuicją i metodami Sher-
locka Holmesa, odnalazła uciekiniera na scenie ad hoc przerobionego cyrku w czasie próby z jednoaktowej komedyjki swojskiego autora pt. „Wisus". Rozegrał się bezkrwawy wprawdzie, ale bardzo mroczny dramat. Matka, zrobiwszy najsłuszniejszą zresztą scenę dyrektorowi Wołowskiemu za samowolne wyrwanie z ławy szkolnej obiecującego młodzieńca, dosłownie za rękę, w oczach całego zespołu „moich kolegów”, ostentacyjnie wyprowadziła marnotrawnego syna na ulicę przez tę samą bramę i obok tegoż śmietnika, za którym przed pięciu tygodniami ukryty przeżywałem tragedię i mękę narodzin wielkiego artysty.
Tak się skończyły pierwsze moje umizgi do niewdzięcznej Melpomeny, na formalne zaślubiny z którą musiałem teraz czekać z górą aż pięć lat.
„Miłe złego początki — ale koniec żałosny!”
Między pierwszym krótkotrwałym romansikiem a oficjalnym długoletnim małżeństwem z imć panią Melpomeną
Owe z górą pięć długich lat wyczekiwania na rozkoszne, tym razem już całkowicie legalne współżycie z boginią sztuki teatralnej upłynęło mi na spełnianiu (całkowicie zresztą bez wielkiego entuzjazmu) wielu stawianych mi przez matkę, a celowo odwlekających ostateczny moment pogrążenia się w życie ukochanego teatru warunków. A więc odrobiłem maturę aż w dalekim Orle w południowej Rosji, gdzie miałem możność zetknięcia się z inteligencją rosyjską (zwłaszcza zaś z kastą oficerstwa), zapoznania się ze wspaniałą literaturą tego narodu, z doskonałym teatrem i z tym olbrzymim, szerokim tchnieniem wolności, uwarunkowanym bezkresnymi przestrzeniami, jakie, zdaniem moim, przede wszystkim cechuje duszę rosyjską. Tam właśnie, w Orle, zrozumiałem przepastną różnicę, jaka istnieje pomiędzy szumowinami sfer urzędniczych, nasyłanych przez carski rząd na nasz kraj z wyraźnym, jedynym celem rusyfikowania wszystkich i wszystkiego, a tym szlachetnym liberalnym, wolnościowym duchem, jaki okazywał świat inteligencji rosyjskiej tam, w głębi kraju, zwłaszcza nam, Polakom, których niezwykle ceniono za ich wielką kulturę, inteligencję, uczciwość i wysokie walory towarzyskie. Tam też zetknąłem się po raz pierwszy z ro
syjską niewiastą i z tego kontaktu wyniosłem najlepsze wyobrażenie o Rosjankach.
Po powrocie do kraju chlubnie ukończyłem (wyraźnie wbrew własnej woli) Wyższą Szkołę Handlową im. barona Kronenberga, która to uczelnia w owym czasie uchodziła za jedno z centrów, skupiających wyborową, aktywnie patriotyczną, świadomie walczącą z caratem grupę młodzieży. Niejako na marginesie, równocześnie ze szkołą handlową, zdążyłem w niezwykle szybkich skokach uporać się z bardzo nieszczególnie zresztą przedstawiającą się szkołą dramatyczną przy Warszawskim Towarzystwie Muzycznym, gdzie wykładowcami byli: Wincenty Rapacki, Władysław Szymanowski, Józef Grubiński i znany pisarz Marian Gawale- wicz. Poza tym wciąż rosnące apetyty kochanej mojej matki na możliwie najwszechstronniejsze wykształcenie ubóstwianego jedynaka skusiły mnie do zaproponowanego wyjazdu na studia uniwersyteckie do Genewy. Perspektywa zobaczenia „zagranicy”, zwłaszcza zaś wolnej Szwajcarii, która była już wtedy znanym centrum ogarniającego świat ruchu postępowego, a przede wszystkim socjalizmu, całkowita niezależność
i brak wszelkiej kontroli stanowiły wielką przynętę
i dlatego bez najmniejszego wahania, z pełnym ładunkiem radości i chęci wchłaniania podniosłych wrażeń pojechałem nad Leman i zapisałem się na uniwersytecie genewskim na wydział nauk społecznych. Właściwie cała akcja skończyła się prawie tylko na akcie zapisania się, bo przez cały czas mego dwuletniego pobytu w Szwajcarii najrzadziej chyba bywałem w gmachu uniwersytetu. Natomiast kontakty z wieloma reprezentantami młodzieży świata — Serbami, Bułgarami, Rosjanami, Włochami, Francuzami i Niemcami oraz ze starszymi działaczami ruchu socjalistycznego skierowały moją myśl, a następnie świadomość i gorące, żywiołowe zainteresowania ku postępowym ideom
społecznym, a zwłaszcza marksizmowi. Stałem się tzw. sympatykiem wielu kółek i organizacji ruchu socjalistycznego. To osobiste zetknięcie się z ówczesną kuźnią socjalizmu wraz z postępowością, jaka cechowała moich rodziców, pozwoliły mi szybciej niż innym moim rówieśnikom i bez większych wysiłków zrozumieć i ocenić całą głębię szlachetności założeń socjalizmu i całą niedolę bezbronnego w owym czasie proletariatu. Zaszczepione na terenie wolnej Helwecji zainteresowanie się życiem społeczno-politycznym posłużyło mi za podstawę i pozwoliło z całym przekonaniem włączyć się w nurt dzisiejszej naszej rzeczywistości. Poza tym bliskie obcowanie z wieloma przedstawicielami młodzieży różnych narodów, poznanie jej mentalności, charakterów i obyczajów oraz kultury niezmiernie rozszerzyło mój światopogląd, radykalnie pomogło wyzbyć się partykularnych spojrzeń i zrozumieć, że jedynie słuszne jest widzenie, interesowanie się i respektowanie człowieka, jako takiego, bez różnicy wyznań, przekonań politycznych i odrębności obyczajów. Zwłaszcza zaś pociągali mnie Słowianie w ogóle, a Serbowie w szczególności i z jedną z serbskich rodzin (dwie siostry
i brat) zawarłem głęboką, piękną i do dziś dnia trwającą przyjaźń.
Nigdy nie opuszczające mnie zainteresowanie się teatrem trwało przez cały czas mego pobytu w Szwajcarii i wyraziło się w tym, że jako temat pierwszej mojej pracy uniwersyteckiej na stopień tzw. bakalaureatu wybrałem sobie temat: „Teatr, jego pochodzenie, narodziny i stan pierwotny”. Ta moja praca, do której znalazłem obfite i niezwykle ciekawe materiały we wspaniałej bibliotece uniwersyteckiej, zyskała pozytywną ocenę senatu i zdecydowane zainteresowanie wśród młodzieży z grona moich współkolegów na wydziale nauk społecznych. Nie mogę nie wspomnieć, że wiele życzliwej pomocy przy załatwianiu formalnych
spraw, związanych z zapisaniem się na uniwersytet, okazał mi nasz rodak, znakomity profesor anatomii dr Kazimierz Laskowski, uczony światowej sławy, emigrant 1863 roku. Jego dwie prześliczne córki, w owym czasie piętnasto- i siedemnastoletnie panny, stały się przedmiotem westchnień całej polskiej młodzieży i obdarzanie obydwu panien Laskowskich platoniczną miłością było po prostu pewnego rodzaju obowiązkiem.
Złe licho podszepnęło mi fatalny w skutkach projekt, aby po dwóch latach odwiedzić w czasie ferii wakacyjnych moją ojczyznę i kochaną matkę. Z najskromniejszym zasobem finansów (wręcz homeopatycznym) udałem się w podróż do kraju trasą na Turyn, Mediolan, Wenecję i Wiedeń w towarzystwie dwóch kolegów, przy czym tak wyłuskaliśmy się z arcy- skromnych naszych zasobów finansowych, że w Wiedniu, gdzieśmy bawili dwie doby, skonsumowaliśmy jedynie dziesięć pomarańcz, a do biletu 3 klasy od granicy rosyjskiej do Warszawy zabrakło mi dwudziestu kopiejek, które pożyczyłem (i dotąd nie oddałem) od poczciwego starego Izraelity, stojącego przede mną w ogonku przy kasie. Matka moja była oczywiście uszczęśliwiona oglądaniem ubóstwianego jedynaka, choć radość jej nie trwała zbyt długo. Bo oto w kilka tygodni po przyjeździe, odwiedziwszy znowu cukiernię Bliklego, zostałem tym razem już legalnie i formalnie zaangażowany do teatru łódzkiego przez tego samego dyrektora Michała Wołowskiego. Pierwszego sierpnia najniespodziewaniej zawiadomiłem matkę, że w ostatnich dniach tego miesiąca opuszczam Warszawę, udając się nie tyle do Genewy, ile raczej do znacznie bliżej leżącej Łodzi, gdzie właśnie zostałem członkiem zespołu miejscowego teatru.
Jakkolwiek ta wiadomość musiała wiele kosztować moją drogą mateczkę, to jednak nie tylko nie okazała mi ona skutków tego przeżycia, ale, wręcz przeciwnie,
bardzo gorliwie i ofiarnie zajęła się skompletowaniem mojej wyprawy aktorskiej. Otrzymałem mianowicie wielki kosz zamykany na kłódkę, a w nim poduszkę, kołdrę, prześcieradła, poszewki, ręczniki i bieliznę oraz garnitur frakowy, dwa garnitury marynarkowe (letni i zimowy), palto, kapelusz, lakierki, czarne i brązowe kamasze oraz laskę i modny w owym czasie, a konieczny dla turystów przedmiot — sakwojaż (torba podróżna). Tak hojnie zaopatrzony przybyłem do Łodzi i na scenie Teatru „Victoria” przedstawiłem się zebranemu zespołowi, poprzedzany opinią młodego, zgrabnego, przystojnego(?!), dobrze wychowanego chłopczyka z wyższym uniwersyteckim wykształceniem. Ta arcypochlebna opinia ułatwiła mi niezmiernie przezwyciężenie wszelkich trudności i możliwie szybkie wyrobienie sobie w zespole przyjemnego i wygodnego stanowiska, co przy mojej łatwości obcowania z ludźmi w ogóle pozwoliło mi w najkrótszym czasie zżyć się całkowicie i kompletnie wsiąknąć w nowe i zgoła nie znane mi środowisko.
Ówczesny zespół artystyczny teatru łódzkiego składał się z trzech grup. Pierwszą stanowili ludzie wyraźnie utalentowani, prawdziwie wykształceni i posiadający pełną europejską kulturę; tych jednak było niewielu. Drugą grupę stanowiła liczebnie największa cząstka zespołu — ludzie zdecydowanie uzdolnieni, mniej inteligentni, tworzący przeciętny typ ówczesnego prowincjonalnego aktora. Trzecia i najmniejsza grupa składała się ze zwykłych szmirusów, tu i owdzie alkoholików, z lekka kabotynów lub co najmniej ar- tystów-cyganów. Zwłaszcza dwaj nowi koledzy wzbudzili najwyższe moje zainteresowanie, a obydwaj stanowili najbardziej charakterystyczne, specyficzne dla tej kasty, oryginalne typy. A więc z pierwszej grupy kolega O., człowiek o rzetelnym talencie, wyrobionej technice, wyraźnej inteligencji i ogromnym poczuciu
humoru, niestety dotknięty w poważnym stopniu nałogiem alkoholizmu. Kolega O. zaraz pierwszego dnia naszej znajomości zaproponował mi wypicie bruderszaftu i odzywanie się do siebie per „ty”. Oczywiście mile połechtany tym wytwornym gestem, zgodziłem się na to jak najchętniej i w Edziu widziałem mego starszego kolegę i przyjaciela. Edzio polecił mi, abym nazajutrz na spektakl dostarczył do garderoby (a ubieraliśmy się we wspólnej dużej garderobie w podziemiu) całkowitą swoją wyprawę wraz ze wspaniałym koszem. Kiedy to posłusznie uskuteczniłem, Edzio polecił mi, abym porozwieszał wszystkie egzemplarze wspaniałej mojej garderoby, poustawiał na stole obuwie i rozłożył bieliznę. Po czym zaczął z całym spokojem i systematycznością przymierzać kolejno poszczególne obiekty. Po dokonanym przeglądzie oznajmił mi w sposób szczerze przyjacielski, że frak, jeden z garniturów marynarkowych, palto i lakierki będą stanowiły wspólną naszą własność i że starszy mój kolega wyświadczy mi tę uprzejmość, iż zechce używać tych przedmiotów, ilekroć będzie tego wymagała grana przez niego rola. Dodał w końcu, że pragnie, abym w tej konfidencji, jaką mi okazuje, widział realny dowód jego przyjaźni i w żadnym razie nie traktował tej jego wspaniałomyślności jako czegoś wyjątkowego, lecz widział w tym jedynie szczerze demokratyczny dowód całkowitej równości społecznej, jaka winna cechować dwóch przyjaciół.
Wielkim również ułatwieniem okazała się towarzysząca mi opinia człowieka nauki. Otrzymałem bowiem propozycję korepetycji w rodzinie niezmiernie poczciwych i zacnych ludzi państwa C., którzy powierzyli mi meblowanie głów trojga ich potomków w wieku od ośmiu do czternastu lat. W zamian za to uczestniczyłem codziennie we wspaniałych, niezwykle smacznych i w całym tego słowa znaczeniu domowych obia
dach. misternie i własnoręcznie preparowanych przez znakomitą gospodynię, jaką była kochana pani C. Z tego pierwszego roku obcowania z nowym, a znanym mi jedynie z mocno niepochlebnych opinii środowiskiem aktorów prowincjonalnych, wyniosłem wiele ciekawych i wręcz obalających tę opinię spostrzeżeń. Mogę mianowicie z całą pewnością stwierdzić, że fakt całkowitej izolacji aktorstwa od społeczeństwa i nie pozbawione sensacyjności, ale w gruncie rzeczy zdecydowanie lekceważące ustosunkowanie się doń społeczeństwa wyrobiło wśród tzw. histrionów poczucie szlachetnej dumy, a w konsekwencji doprowadziło do połączenia się nawet wbrew osobistym zawiściom i animozjom. Myślę, że to całkowite zamknięcie się w sobie, a tym samym zawężenie pola widzenia, odczuwania i ogólnoludzkich zainteresowań nie jest w zasadzie czymś specjalnie ładnym, niemniej jednak stanowi dowód wysoko rozwiniętej ambicji i poczucia własnej godności. Miałem wiele najbardziej przekonywających dowodów, że ta rozwinięta do najwyższych granic wspólnota i wyodrębnienie się kasty aktorstwa w olbrzymim stopniu przyczynia się do wyrobienia uczuć koleżeństwa, daleko idącej ofiarności i w całym tego słowa znaczeniu — braterstwa. Naocznie dane mi było widzieć, jak dwie osoby, rywalizujące ze sobą w sprawach zawodowych i wyraźnie nie pałające do siebie sympatią potrafiły z bezwzględnym oddaniem i całkowitym wyrzeczeniem się własnych spraw i interesów pielęgnować się wzajemnie w ciężkiej chorobie lub zastępować w obowiązkach zawodowych. Zasadniczo muszę stwierdzić, że ten pierwszy krok obcowania z nowym i całkowicie nie znanym mi społeczeństwem prowincjonalnego aktorstwa, biorąc ogólnie, dał mi dużo dodatnich, a nawet wzruszająco pięknych stwierdzeń i przeżyć, pozwolił mi też — nie wy-
IS ą ą ?
rzekając się w zasadzie krytycznego spojrzenia — prawie bez reszty włączyć się w nurt tego bogatego i ciekawego życia i stać się wewnętrznie pełnoprawnym i pełnowartościowym członkiem tego nowego świata, w którym następnie przeżyłem całe sześćdziesiąt lat.
Kraków — miasto pamiątek, pierwszych moich triumfów i najgłębszych przeżyć życiowych
Osiem kolejnych lat spędziłem w podwawelskim grodzie, gdzie odbył się mój chrzest teatralny, nastąpiły pierwsze triumfy, zetknięcie się z wielkimi talentami i najgroźniejsze w moim życiu kataklizmy. To piękne, starożytne miasto, to prawdziwe narodowe muzeum, gdzie dosłownie na każdym kroku natykamy się na coś dokumentującego jakiś wspaniały moment z historii Polski, ten cichy, pełen kościołów, zabytków architektury, pomników i pamiątek, skąpany w zieleni Plant prapolski gród, nazywany złośliwie, a nie bez racji może, miastem modlących się, uczących i kochających, stał się dla mnie terenem bodajże najmocniejszych wstrząsów, a pobyt w nim — najbogatszym okresem mojego życia. Wprawdzie nie modliłem się i nie uczyłem, ale za to kochałem się całą mocą serca, rozkochałem się przede wszystkim w swoim zawodzie, w jego pracy, w zagadnieniach samego teatru, w praźródłach kultury narodowej i w... kobiecie.
Pierwsze pięć lat pracowałem w Teatrze Miejskim im. J. Słowackiego pod dyrekcją Józefa Kotarbińskiego, trzy następne zaś w tej samej instytucji, na czele której stał Ludwik Solski. Był to okres wielkiej świetności teatru krakowskiego, który rozporządzał takimi talentami, jak: Irena Solska, Wanda Siemaszkowa, Natalia Siennicka, Maria Przybyłko-Potocka, Stanisława
Wysocka, Jadwiga Mrozowska, Władysława Ordon- -Sosnowska, Paulina Wojnowska, Wolska, Kazimierz Kamiński, Ferdynand Feldman, Andrzej Mielewski, Przybyłowicz, Tarasiewicz, Józef Sosnowski, Marian Jednowski, Zawierski i wielu, wielu innych. Na ten właśnie okres przypadł rozkwit twórczości teatralnej Stanisława Wyspiańskiego, premiera „Wesela” i wprowadzenie na scenę przez dyrektora Kotarbińskiego nigdy dotąd nie granych utworów z wielkiej naszej romantyki, jak: „Dziady”, „Kordian”, „Ksiądz Marek”. „Nieboska komedia” i wiele innych utworów tej przebogatej epoki, które dotąd uchodziły za dzieła wyłącznie książkowe, nie mieszczące się jakby w formach teatralnych. W tak wspaniałym otoczeniu prawdziwej wielkiej sztuki czułem się niby w raju i dzięki tym prawie idealnym warunkom wzrost i dojrzewania mojego aktorstwa odbywały się dość szybko i ciekawie. Mając wspaniałą szkołę, znakomite otoczenie i wyjątkowo artystyczną atmosferę nie tylko samego teatru, ale i miasta, mogłem rozwijać się pomyślniej, niżby to miało miejsce wśród jakichkolwiek innych okoliczności. Słowem, wybór Krakowa po rocznym pobycie w teatrze łódzkim (a tu muszę zaznaczyć, że miałem do wyboru aż trzy nęcące oferty: — dyrektora Tadeusza Pawlikowskiego we Lwowie, dyrektora Edmunda Rygiera w Poznaniu i dyrektora Kotarbińskiego w Krakowie) był najszczęśliwszym posunięciem, które miało brzemienne skutki dla dalszej mojej kariery i wydatnie ułatwiło mi przebycie tego pierwszego, bodajże najtrudniejszego i najryzykowniejszego okresu nabywania środków wyrazu, czyli techniki, i rozwijania swojej indywidualności pod batutą świetnych reżyserów i w otoczeniu znakomitych aktorów. W Krakowie również poznałem i zbliżyłem się do wielu niezwykle ciekawych, przebogatych, choć może wyraźnie dziwacznych indywidualności, wręcz typów, które były
wytworem tej specyficznej, oryginalnej, swoistej kasty — dawnego aktorstwa.
Pod każdym względem wiodło mi się w podwawelskim grodzie jak najlepiej. Od razu w ciągu pierwszego sezonu zyskałem wyraźną sympatię publiczności, uznanie krytyki, wielką życzliwość, a niekiedy wręcz przyjaźń kolegów, duże powodzenie u koleżanek, cały szereg doskonałych ról i pokaźną gażę. Kierownictwo teatru spoczywało w rękach dyrektora Józefa Kotarbińskiego, człowieka wielkiej kultury, dużej wiedzy, wielostronnych zamiłowań literackich i interesującego aktora, typu raczej deklamacyjnego, z lekka może jeszcze tkwiącego w poprzednim okresie naszego romantyzmu. Poza tym ten o wyraźnym wdzięku osobistym człowiek znany był z niebywałej wprost dystrakcji i z tego powodu stał się bohaterem bardzo wielu autentycznych i wysoce zabawnych (a niekiedy wyraźnie na jego rachunek komponowanych) anegdot. Faktycznie zaś rządy teatru sprawowała jego małżonka, szanowna pani Lucyna, osoba nie tylko ogromnej wiedzy, kultury i doświadczeń życiowych, ale i przeogromnej, wręcz męskiej energii, spostrzegawczości i wielkich talentów dyplomatycznych. Trzecią osobą rządzącą teatrem był Kazimierz Kamiński, oficjalnie pierwszy reżyser, obdarzony absolutną władzą i najdalej idącymi pełnomocnictwami, największy artysta teatru, jakiego w Polsce w życiu moim spotkałem, najznakomitszy aktor, obdarzony przez naturę mocnym charakterem i wszystkimi wręcz idealnymi danymi, które składają się na wielkiego, epokowego — na miarę co najmniej europejską — aktora artystę. Wspaniałe warunki zewnętrzne, wyraźny talent rzeźbiarsko-malarski (który się ujawniał w znakomitej charakteryzacji, zmieniającej jego twarz nie do poznania za pomocą szczegółów, których nie sposób wprost było odcyfrować), nieprzeciętna inteligencja, intuicja najwyższego stopnia i nie
spotykana wprost, konsekwentna, celowa, programowa praca, a wszystko to podbudowane żelaznym, nieugiętym charakterem, stuprocentową bezkompromisowością.
I oto dobra wróżka sprawiła, że bez żadnych absolutnie z mojej strony zabiegów wpadłem w oko i potrafiłem skromną swoją osobą wyraźnie zainteresować tego artystą, który jednak, jak każdy nieidealny twór ziemi, miał obok wyłuszczonych walorów i różne ułomności. A więc przede wszystkim był niezwykle kapryśnego i nierównego usposobienia. Niestety sprawdziłem to na samym sobie. Bo tak jak bezwiednie i zupełnie nagle zostałem jego faworytem, tak samo nagle i bez wiadomej mi przyczyny po paru miesiącach utraciłem jego względy z przyczyn, których do dzisiejszego dnia mimo najskrzętniejszych wielostronnych dociekań odgadnąć nie jestem w stanie.
Pierwszą wielką rolą, jaką w trzecim miesiącu mojego pobytu w krakowskim teatrze otrzymałem, była postać starego, rozumnego, jowialnego mnicha kame- duły, wychowawcy i metra młodego włoskiego książątka z epoki renesansu, w dość błahej, a jedynie zręcznie i efektownie skleconej komedii wiedeńskiej, modnego podówczas autora Schonthana pt. „Odrodzenie”. Mnich, pater Bentivoglio, miał lat 68, a ja tylko 23, pierwszą więc podstawową trudnością, na jaką się natknąłem, był mój wygląd i wręcz młodzieńczy wiek. I tu mistrz Kamiński w sposób nie mający precedensu odsłonił przede mną tajemnicę cudownej umiejętności charakteryzacji. Na próbie generalnej zawezwał mnie do swego gabinetu i w ciągu godziny misternej pracy malarsko-rzeźbiarskiej w sposób niezwykle artystyczny, a jednocześnie sugestywnie prawdziwy przeistoczył moją chłopczykowatą twarz w gębę starego, poczciwego, nie gardzącego trunkiem i smakowitym jadłem, rozumnego sługę bożego. Premiera wypadła zdecydowanie pomyślnie i miejscowa prasa jednogłośnie przy-
69
n / I i V \ \ \ V v«ss
pięła mi, jak się to mówi, złote ostrogi rycerskie. Po tym pierwszym kroku wszystko poszło jak z płatka i z tygodnia na tydzień (bo premiery w owym czasie odbywały się dosłownie co sobotę), z roli do roli jechałem w górę w sympatii publiczności, uznaniu krytyki i władz teatralnych, w opinii naj życzliwiej dla mnie usposobionych kolegów. 1 wolna zacząłem pogrążać się w repertuar lekkich komedii i przeważnie mało- wartościowych z literackiego punktu widzenia francuskich farsideł. Mając opinię chłopca niezwykle wesołego, lekkomyślnego, pełnego temperamentu i radości życia (coś ze źrebaczka hasającego po łące) nadawałem się specjalnie do tego rodzaju repertuaru. Obdarzony wręcz fenomenalną pamięcią, z zasady nie tylko nie uczyłem się ról na pamięć, ale każdą świeżo otrzymaną — bez względu na jej objętość — wpuszczałem w szczelinę między deskami podłogi scenicznej, uważając (wiem, że nie mam się czym chwalić), że jej miejsce jest w podziemiach teatru i że mnie całkowicie wystarczy jednorazowe jej przeczytanie i sześciokrotne wypowiedzenie w czasie sześciu dla każdej premiery przeznaczonych prób. Cały wolny od prób i spektakli czas beztrosko spędzałem wśród dnia na spacerach, wycieczkach, flirtach i zalecankach, a całe wieczory (i często noce) w otoczeniu gromady moich kolegów i przyjaciół z „cywila” — w knajpkach, gdzie byłem aktywnym propagatorem wysączania alkoholu, samemu w ogóle go nie używając, i mistrzem w wytwarzaniu najweselszej, radosnej atmosfery wśród ludzi wyraźnie, ale z umiarem podnieconych alkoholem-. Na obserwatorze, który poprzez szybę oglądał te nasze cowieczorne bibki, robiłbym nieodparte wrażenie człowieka posiadającego w żołądku co najmniej tyleż kieliszków alkoholu, co i reszta otoczenia, podczas gdy de facto żołądek mój wypełniał jeden kotlet wieprzowy, parę migdałów, rodzynków i trzy kufle wody so
dowej z lodem. A gdy nad ranem, zmęczeni przeciągającą się zabawą, objedzeni i opici alkoholem, słabsi moi towarzysze, mający o godzinie dziewiątej i pół obowiązkową próbę w teatrze, usiłowali opuścić rozbawioną gromadę i udać się na tak bardzo zasłużony odpoczynek, ja apodyktycznie sprzeciwiałem się temu, nie wypuszczałem nikogo z knajpki i dopiero o godzinie dziewiątej rano wszyscy razem ze śpiewem maszerowaliśmy czwórkami do teatru. W stanie nie najświeższym może, ale zawsze punktualnie i obowiązkowo przystępowaliśmy do próby, polecając się specjalnym względom kolegów suflerów, którzy zresztą w owej epoce w ogóle mieli pełne ręce roboty i niejednokrotnie musieli nie tylko w czasie prób, ale nawet spektakli powtarzać po kilka razy głośno i dobitnie tekst roli słowo po słowie, po prostu zmuszając aktora do wypowiedzenia go. W ten sposób cierpliwi widzowie częstokroć słyszeli tekst sztuki o wiele wcześniej i dokładniej z budki suflera, zanim padł on z ust wykonawców. Wiem jednak z pewnością, że ta niedokładność, fatalnie obniżająca wykonanie, w żadnym razie nie była spowodowana lenistwem; był to raczej zupełnie naturalny objaw wyraźnego przemęczenia pamięci, trzeba bowiem wiedzieć, że prawie wszyscy pierwszoplanowi aktorzy grywali w każdej premierze. W ten sposób w ciągu jedenastomiesięcznego sezonu (miesiąc urlopu) każdy aktor musiał opanować tekst przeciętnie co najmniej czterdziestu sztuk, co w przecięciu uczyni czterysta arkuszy rękopisu. I tylko ludzie obdarzeni fenomenalną pamięcią (jak właśnie niżej podpisany) mogli się z tym olbrzymim materiałem uporać, nie uciekając się do wydajnej pomocy, a niekiedy nawet do zastępstwa w osobie suflera. Można tedy stwierdzić, że dola tzw. „podpowiadaczy” (w tłumaczeniu z francuskiego bowiem słowo „sufler” znaczy: człowiek ukryty pod kwiatami) w żadnym razie nie
mogła być uważana za nazbyt kwiecistą; zwłaszcza że bardziej nerwowi, a słabiej pamięcią władający moi koledzy mieli wieczną, nie kończącą się pretensję i żal do poczciwych istot z budy suflerskiej o nie dość głośną, precyzyjną i w odpowiednim momencie podaną zbawczą pomoc.
Niezależnie jednak od przeciążenia materiałem i wręcz homeopatycznej ilości prób muszę stwierdzić, że entuzjazm w pracy, idealna sumienność i poczucie obowiązku z nawiązką wyrównywały te braki i to ar- cyważne „coś”, co nazywamy atmosferą, stało na bardzo wysokim poziomie, stanowczo nie niższym, niż to się dzieje dzisiaj.
A teraz wracam do rozważań nad wyjątkowym talentem i szczytowymi osiągnięciami Kazimierza Ka- mińskiego. Ten wielki, moim zdaniem — największy z całego pokolenia ostatnich siedemdziesięciu pięciu lat artysta, niezależnie od tego, że umiał sobie wyrobić specjalne, wygodniejsze niż innych kolegów warunki pracy (grał bowiem nie częściej, niż w jednej premierze w ciągu miesiąca i sam mógł wybierać sobie odpowiadające jego indywidualności i smakom artystycznym role), był jednak istnym tytanem pracy. Budowanie każdej nowej postaci scenicznej rozpoczynał raczej od jakiegoś, zdawałoby się, mało ważnego szczegółu bądź w rysach charakteru, bądź we właściwościach dźwiękowych, bądź też w ruchach czy gestach, a nawet w jakimś drobiazgowym szczególe kostiumu. Wychodząc z takiego pozornie mało ważnego detalu, w miarę opracowywania dokładał szczegół po szczególe, tworząc w końcu postać tak plastyczną, tak sugestywną, a za każdym razem tak odmienną, że zawsze nieprawdopodobnie trudno było odnaleźć w tej postaci coś z samego Kamińskiego. Nie mogę na przykład zapomnieć tych dantejskich mąk, przez jakie osobiście za każdym rązem musiałem przechodzić, grając
epizodyczną rólką kelnera hotelowego w błahej skądinąd sztuce wiedeńskiego autora (nazwiska nie pamiętam) pt. „Bogaty wujaszek”, w której Kamiński kreował rolę tytułową starego, całkowicie zramolałego wiedeńskiego mieszczucha. Był tak niebotycznie śmieszny, tak przerażająco inny niż Kamiński, że ja — kelner musiałem używać całej siły woli, całego poczucia odpowiedzialności, aby nie parsknąć śmiechem i utrzymać się w kelnerskiej powadze. Gra Kamińskiego w „Bogatym wujaszku” była tak plastyczna i sugestywnie zaraźliwa, że my, młodzi, przez cały sezon mówiliśmy specyficznym, bezzębnym tonem tego ramola i nie zdając sobie z tego nawet sprawy, wszyscy i w mowie, i w ruchach staliśmy się, nieudolnymi zresztą, kopiami „Bogatego wujaszka”. W innej znowu roli, Margrabiego de Priola z wytwornej komedii francuskiej, strój Kamińskiego, jego ruchy, najwykwintniejsze maniery i najwyszukańszy kostium były tak wiernie i plastycznie przynależne do najarystokratycz- niejszej sfery paryżan, że odbierało się nieodparte wrażenie, iż ma się do czynienia z jakimś z krwi i kości niesamowicie błękitnokrewnym arystokratą zachodnioeuropejskim. I kiedy w rok później przyjechał na występy do Krakowa ze swoim zespołem znakomity ówczesny artysta Komedii Francuskiej, Le Bargy, i grał tegoż Margrabiego de Priola, wszyscy (łącznie z krytyką i publicznością) doszliśmy do przekonania, że Kamiński był bardziej francuskim arystokratą niż prawdziwy francuski jego odtwórca.
Innym znowu razem, grając w „Rozbitkach” Bliziń- skiego doskonałą komiczną rolę Dzieńdzierzyńskiego, mieszczucha nuworysza, i mając kapitalną scenę dialogową z Kamińskim, grającym rolę zrujnowanego arystokraty, barona Kotwicz-Dahlberg-Czarnoskal- skiego, żyjącego kredytem i nabijającego w butelkę całe swoje łatwowierne otoczenie, a między innymi
a 4 <
LULl |k_
i poczciwego Dzieńdzierzyńskiego — znowu musiałem odwoływać się do najwyższego napięcia woli, aby wytrzymać ten atak wspaniale realistycznego komizmu, z jakim Kamiński-Dahlberg-Czarnoskalski „nabierał” mnie, Dzieńdzierzyńskiego, na sturublową pożyczkę.
Wspomniałem już o wielkim, cudownym darze i umiejętności charakteryzowania się, w którym to kunszcie Kazimierz Kamiński stanowił wyraźny fenomen i był — po Wincentym Rapackim — drugim artystą sceny polskiej, który sztukę charakteryzacji udoskonalił, uartystycznił i postawił wręcz na poziomie prawdziwej sztuki malarskiej (trzecim i następnym przedstawicielem tego kunsztu stał się po paru latach niezapomniany Kazimierz Junosza-Stępowski). Charakteryzacja, zwłaszcza zaś dolepiane nosy, zarosty, peruki czy też tupeciki Kamińskiego były tak misterne i prawdziwe, że bardzo często podziwiając go z bliska za kulisami, robiliśmy zakłady, czy to peruka, czy też jego własne, specjalnie jakoś zaczesane włosy, czy to jego własny, czy też sztuczny dolepiony kawałek nosa.
I gdybym miał przeprowadzić porównanie między sztuką charakteryzowania się Solskiego i Kamińskiego, to powiedziałbym, że Solski widziany z dystansu trzydziestu metrów był bardzo ciekawy, choć może nie najnaturalniejszy, podczas gdy Kamiński, gdyby w charakteryzacji wyszedł na ulicę, mógłby śmiało uchodzić za normalnego, żywego, tak właśnie wyglądającego człowieka. Jeżeli do tych wszystkich walorów artysty teatru dodamy głęboką znajomość psychiki i tajemnic natury ludzkiej, które to dary Kamiński posiadał w najwyższym stopniu, dorzucimy jeszcze do tego wysoką jego kulturę artystyczną, głęboką wrażliwość na działanie muzyki i sztuk plastycznych oraz bardzo wszechstronne zamiłowania literackie — to zrozumiemy, z jakim fenomenem na miarę światową niezawodnie mieliśmy do czynienia. I gdyby ten wiel
ki artysta teatru znał dokładnie któryś z języków europejskich (poza rodzimą polszczyzną) albo gdyby należał do któregoś z narodów zachodnioeuropejskich, byłby na pewno jednym z najsławniejszych artystów współczesności. W każdym bądź razie ta przeogromna indywidualność górowała wybitnie nad resztą współczesnego aktorstwa i Kamiński przeszedł do historii teatru jako jeden z najoryginalniejszych i najnowocześniejszych reprezentantów sztuki aktorskiej, stojący w jednym szeregu z Żółkowskim, Królikowskim i Heleną Modrzejewską.
Wyraźną indywidualnością, o wiele jednak skromniejszą od Kazimierza Kamińskiego, był ówczesny dyrektor teatru krakowskiego Józef Kotarbiński, człowiek głęboko wykształcony (kolega ze Szkoły Głównej Henryka Sienkiewicza), publicysta, literat i bardzo dobry aktor deklamator. Z wielkich jego postaci scenicznych głęboko utkwiły mi w pamięci dwie: senator Nowosilcow w Mickiewiczowskich „Dziadach”, w opracowaniu scenicznym Stanisława Wyspiańskiego, i zamaszysty Czepiec ze stanowiącej epokę w historii teatru prapremiery „Wesela” tegoż Stanisława Wyspiańskiego.
Jak już wspomniałem, wielką zasługą tego artysty dyrektora było śmiałe zerwanie z tradycją, wedle której cały prawie, przeogromny dorobek naszej epoki romantyzmu nie mieścił się rzekomo w ramach sceny i mógł oddziaływać na czytelnika w formie lektury. Zerwanie z tą uszczuplającą promieniowanie teatru tradycją i kolejne wprowadzenie na scenę takich utworów przewspaniałej naszej romantyki, jak choćby „Dziady”, „Kordian” i „Nieboska komedia”, nie mówiąc już o wielu innych utworach tej epoki, jest wielką i ze wszech miar godną zanotowania zasługą Józefa Kotarbińskiego.
A teraz pragnąc pofolgować poważnemu nastrojowi
75
... t m /h ii dJk-h : /C M /
i pozwolić cierpliwemu czytelnikowi odpocząć w atmosferze żartu i humoru, pozwolę sobie zacytować kilka najlypowszych anegdot (prawdziwych i zmyślonych), które w olbrzymiej ilości kursowały na temat nieprawdopodobnej dystrakcji tego wielce szanownego człowieka teatru.
Zaczniemy od faktów prawdziwych, które działy się na moich oczach. Dyrektor Kotarbiński wyszedł z gmachu Teatru im. Słowackiego i szedł do leżącego po przeciwległej stronie placu hotelu Pollera, przy którego drzwiach umieszczona była skrzynka pocztowa. W ręku niósł świeżo napisany, zapieczętowany list, pragnąc wrzucić go do wyżej wzmiankowanej skrzynki. Z okna naszej garderoby obserwowaliśmy dyrektora, dość zabawnie wymijająpego drobne kałuże licznie reprezentowane na placu, i w głębokim zamyśleniu kroczącego ku hotelowi. Podszedłszy do skrzynki i wrzuciwszy doń swój list zawrócił, ale po paru krokach gwałtownie się zatrzymał i z powrotem skierował się ku skrzynce wyjmując z portmonetki znaczek pocztowy, który najwidoczniej zapomniał nakleić na swojej kopercie. Pośliniwszy go, długo wahał się, co by należało z nim zrobić, po czym, znalazłszy szczęśliwą decyzję, z wielką stanowczością mocnym gestem nakleił go na namalowanej na skrzynce kopercie. Oczywiście ryknęliśmy śmiechem.
Drugi autentyczny fakt. O godzinie dziesiątej rano, któregoś czerwcowego słonecznego dnia, staliśmy z kolegą Brydzińskim przed wejściem za kulisy Teatru Małego (gmach Filharmonii Warszawskiej), gdy podjechał w dorożce zdążający również na próbę dyrektor Kotarbiński i wysiadłszy podał trzymaną w ręku srebrną monetę dwudziestokopiejkową zdziwionemu koledze Brydzińskiemu, a wolną dłonią uścisnął rękę nie mniej zdziwionego dorożkarza.
A teraz z dziedziny fantazji. Któregoś późnego, słot-
nego jesiennego wieczoru pan dyrektor wrócił do domu, gdzie jego małżonka, pani Lucyna, spoczywała już w małżeńskiej łożnicy w oczekiwaniu na powrót kochanego Józia. Dyrektor znalazłszy w przedpokoju używane w owym czasie żelazne naczynie, do którego zwykło się było wstawiać mokre parasole, stanął w nim sam, wsunąwszy uprzednio pod kołdrę mokry parasol.
Druga i ostatnia fantazja. Którejś letniej soboty pan dyrektor wyjechał na weekend do bliskich swoich przyjaciół, do majątku położonego o kilkadziesiąt kilometrów od Krakowa, a o piętnaście kilometrów od najbliższej stacji kolei żelaznej. Na miłej wizytce oprócz dyrektora był jeszcze zacny starowina, miejscowy proboszcz. Suta kolacja i miła pogawędka przeciągnęły się do późnej nocy, a że pan dyrektor grający nazajutrz w przedstawieniu popołudniowym musiał
o piątej rano wyjechać, aby na jedenastą stanąć w Krakowie, polecono więc staremu służącemu, aby
0 wpół do piątej obudził dyrektora, śpiącego w jednym z gościnnych pokoi na pięterku wraz z księdzem proboszczem. Stary sługa, ulokowawszy gości i zabrawszy do oczyszczenia ich obuwie i odzież, zaspał rano i zbudzony dopiero zajeżdżającą pod ganek bryczką, nie zapalając światła wszedł na górkę z obuwiem
1 odzieżą gości i radykalnie zbudził pana dyrektora nadmieniając, że jest późno i że konie już czekają. Pan dyrektor w poczuciu obowiązku ubrał się jak naj- śpieszniej, zbiegł na dół i otulony burką wskoczył na bryczkę, po czym konie ruszyły. W drodze do stacji kolejowej stopniowo zaczęło się rozwidniać i na szosie spotykano wielu wieśniaków zdążających na nabożeństwo do kościoła. Wszyscy ci ludkowie z ogromną re- werencją pochylali głowy, składając pełne respektu pokłony przed dyrektorską mością. Kotarbiński uczuł się mile połechtany świadomością, że jego dyrektorska i aktorska osoba ma tyle uznania wśród ludu i że
_ _ nn
i? p'jł«ł 1 f.45 . i. -r; ■ i,i1 \
' ! | ' V’! ' V
Stv,
2% w* i f|)
fj •'i* »*-' '
W
jego sława zajrzała nawet pod wiejską strzechę. Zajechawszy na dw’orzec, przywołał funkcjonariusza kolei i oddając mu ręczną walizeczkę, polecił kupić sobie bilet drugiej klasy do Krakowa. Tu był niepomiernie, ale nad wyraz przyjemnie zdziwiony, że kolejarz nie tylko obnażył przed nim głowę, ale z najwyższym respektem cmoknął go w rękaw. Krocząc po peronie w oczekiwaniu na nadejście pociągu, odebrał od służącego kupiony bilet i usłyszał od tegoż dość oryginalne zdanie:
— Druga klasa, proszę księdza proboszcza, to będzie z samego przodu, zaraz za lokomotywą.
Tu kochany dyrektor spojrzał na siebie stwierdzając z przerażeniem, że tkwi w kapłańskich szatach, i zdetonowany powiedział:
— A to osioł, ten stary Onufry, zamiast mnie księdza obudził!
Mam lekkie wyrzuty sumienia, że w moim szkicu charakteryzującym tego nieprzeciętnego artystę pozwoliłem sobie może na zbyt śmiałe posługiwanie się żartem i — nie krzywdzącą zresztą — anegdotą. W każdym jednak razie muszę najbezstronniej stwierdzić, że Józef Kotarbiński był człowiekiem wysokiej kultury, dużego wykształcenia, nieprzeciętnego osobistego wdzięku, a jako włodarz sceny krakowskiej w okresie swego sześcioletniego panowania wybitnie zasłużył się kulturze narodowej i z wszelką pewnością w historii teatru jego działalność i osoba zajmie nieprzeciętne, zaszczytne miejsce.
Nie mogę nie nadmienić, że w okresie ośmioletniego mojego pobytu w podwawelskim grodzie dane mi było spotkać, poznać i zbliżyć się do czterech młodych, bardzo wybitnych osobistości z mojego, świata, mniej więcej moich jednolatków. Byli to: Stefan Jaracz, Juliusz Osterwa, Józef Węgrzyn i Jerzy Leszczyński. Wszyscy oni w ciągu kilku lat wyraźnie przeskoczyli
mnie w hierarchii aktorskiej i wszyscy stanęli w pierwszym szeregu współczesnych mi artystów teatru. Tutaj także zetknąłem się po raz pierwszy z Leonem Schillerem, wybitnym człowiekiem teatru, reżyserem i teatrologiem w najistotniejszym tego słowa znaczeniu. W Krakowie również poznałem i szczerze zaprzyjaźniłem się z Ryszardem Ordyńskim i Teofilem Trzcińskim, świetnymi znawcami i miłośnikami teatru w ogóle, doskonałymi reżyserami, którzy również w historii teatru zajęli potem wybitne i całkiem zasłużone miejsca. Słowem: mój, że się tak wyrażę, okwit i początki owocowania odbywały się wśród ludzi i w atmosferze prawdziwej, wielkiej sztuki.
Jak już wzmiankowałem w jednym z poprzednich rozdziałów, dwa największe przeżycia duchowe — katastrofa i związane z nią, a zgoła nieoczekiwane szczęście — nawiedziły mnie również w tym grodzie, w związku zaś z nimi i tutaj także odbył się cudowny fakt mojego wewnętrznego błyskawicznego przeobrażenia się w człowieka o silnej woli, głębokim poczuciu obowiązku i zdecydowanie poważnym, całkowicie męskim spojrzeniu na świat i życie. I dlatego właśnie owe osiem lat muszę uważać za najbogatszy i najciekawszy okres długiego mojego żywota; stąd też Kraków pozostał na zawsze dla mnie zaczarowaną krainą najbogatszych wspomnień i najcenniejszych osiągnięć, zarówno w mojej pracy zawodowej, jak i w życiu w ogóle.
Wreszcie w Krakowie znalazłem sposobność poznania jednego z najdziwaczniejszych i najbardziej indywidualnych typków z gatunku dawnych aktorów prowincjonalnych. Mniemam nawet, że dla naukowca psychologa (a kto wie nawet, czy i nie dla psychiatry) człowiek, o którym chcę teraz mówić, byłby przebogatym materiałem do badań i ustaleń wielu naukowych hipotez i odkryć. Kolega P., człowiek pięćdziesięciosześcio- letni o z lekka zdeformowanej, łysiejącej czaszce, z du-
żyra wgłębieniem czoła ponad brwiami i z lekka wystającymi kośćmi policzkowymi, długie lata spędził w teatrach prowincjonalnych, grając (jak sam zresztą o tym mówił) z ogromnym powodzeniem role amantów i lirycznych bohaterów. Poza tym miał podobno wprost fenomenalne, zawrotne powodzenie u płci pięknej (wiadomości te czerpię wyłącznie z własnych jego opowiadań), choć jego statura, twarz i głowa zdawały się z lekka kolidować z jego opowiadaniami o sobie. Był to człowiek wyraźnie — jak na prowincjonalnego aktora owych czasów — inteligentny i posiadający sporo wiadomości z różnych dziedzin życia; był też niezwykle prawy i uczciwy, a kłamstwo było mu wręcz obce. Po długoletniej tułaczce w zespołach prowincjonalnych, gdzie podobno grywał z olbrzymim sukcesem pierwszorzędne role, już w okresie lekkiej dekadencji i ciężkiej sytuacji finansowej przytulił się do teatru krakowskiego, gdzie zajmował stanowisko na pół administracyjne (inspektora sceny), dogrywając stale małe, drugoplanowe rólki. Była w nim kropla goryczy właściwa człowiekowi, który już przeżył szczytny moment swoich wzlotów artystycznych, a obecnie żyje tylko przeszłością, wspomnieniami i niedolą dnia dzisiejszego.
Z natury był niezwykle gadatliwy i zawsze z początkiem sezonu tj. w pierwszych dniach września, kiedy w teatrze zjawiał się kontyngent nowo zaangażowanej młodzieży, łapczywie żerował wśród niej, tzn. wybierał sobie upatrzoną ofiarę i dosłownie zamęczał ją opowiadaniem niesamowitych, wyraźnie kompromitujących jego inteligencję, wręcz absurdalnych wydarzeń. Miałem szczęście (podtrzymuję to określenie) nazajutrz po zjawieniu się w teatrze wpaść w jego ramiona, z których nie bez trudu, w sposób jednak zupełnie polubowny, pozostając w wyraźnie przyjaznych | nim stosunkach (mimo bardzo poważnej różnicy
wieku), potrafiłem się uwolnić. Pierwsze nasze spotkanie od razu zdumiało mnie i kazało widzieć w starym aktorusie dawnej daty przebogaty typ dziwaka; kiedy przedstawiając się wymieniłem swoje nazwisko mówiąc: — Jestem Zelwerowicz — kolega P., swoistym gestem pocierając czoło dwoma palcami, odpowiedział: — Ho, ho, ho, wiem, znałem żandarma tego nazwiska.
Oczywiście byłem pewien, że w mojej rodzinie nigdy żadnego carskiego żandarma nie było, zrozumiałem więc, że mój miły, starszy kolega fantazjuje z jakiegoś wewnętrznego nakazu, nie licząc się zgoła z rzeczywistością i narażając się nawet na pośmiewisko. Tym wystrzałem tak mnie jednak zainteresował, że w ciągu najbliższych tygodni spędziłem wiele wolnych godzin między próbą a wieczornym spektaklem w jego towarzystwie (ku obopólnemu naszemu zadowoleniu).
Siedząc na ławeczce na Plantach pod Drzewem Wolności, kolega P. zasypywał mnie całą masą najnieprawdopodobniejszych opowiadań. Zacytuję kilka z nich, które uważam za najbardziej charakterystyczne.
W pewien majowy wieczór, idąc po spektaklu do domu, usłyszeliśmy w krzakach na Plantach czarowne trele słowicze. Kolega P. zatrzymał się, zdjął szeroko- skrzydły kapelusz, przybrał pozę najromantyczniejszego z Filonów i zapytał:
— Ho, ho, ho, a czy wiesz, kolego, w jakiej pozycji znajduje się samiec, kiedy wyśpiewuje kantaty na cześć swojej najdroższej?!
Odpowiedziałem:
— Jak to w jakiej? No oczywiście siedzi na gałązce!
— Ho, ho, ho, nic podobnego! Wisi na gałązce zawieszony na niej do góry nogami!
Omal nie parsknąłem śmiechem, ale spojrzawszy na mego interlokutora i widząc z jego twarzy, że najświę-
ciej wierzy w ścisłość swoich wiadomości z historii naturalnej i że całą duszą przeżywa wzniosły nastrój trelującego samczyka, w porę opamiętałem się, a po chwili w skupionym milczeniu poszliśmy dalej. Innym znowu razem, przy wspólnej kolacji w knajpce, któryś z siedzących przy naszym stoliku kolegów zamówił śledzia w oliwie. Kolega P. łapczywie podchwycił nasuwający się temat i wyrzekł:
— Ho, ho, ho, a czy wiecie, koledzy, że w Holandii (sam to zresztą widziałem) starzy rybacy mają tresowane śledzie, które łażą za nimi jak u nas psy albo koty. Otóż gdy któregoś razu pewien stary rybak przechodził z włóczącym się za nim śledziem przez dziurawy mostek, śledź wpadł do wody i utonął!
Tu już nie wytrzymałem i przy akompaniamencie całego stolika wybuchnąłem serdecznym śmiechem. Kolega P. z lekka się nadąsał i mruknął:
— Oj, młodzi, młodzi, co wy możecie wiedzieć o dziwach przyrody.
I jeszcze jedna, równie nieprawdopodobna historyjka. Któregoś dnia szliśmy w licznym gronie przez Krakowski Rynek. Kolega P. z najwyższym entuzjazmem opowiadał nam o niebywałych swoich sukcesach, jakie odniósł w czasie gościny polskiego teatru w ówczesnej stolicy Rosji Petersburgu, gdzie podobno, jak sam utrzymywał, dzielił powodzenie z Heleną Modrzejewską (która w rzeczywistości nigdy w życiu w Petersburgu nie była):
— Przechodzę sobie po spektaklu przez Newski Prospekt, kiedy nagle mija mnie kawalkada pędzących Kozaków, a za nią sanki z siedzącym w nich brodatym dygnitarzem w jeneralskim uniformie. Osoba ta podnosi się władczo, kładzie rękę na ramieniu woźnicy i mówi: „Halt!”, a do mnie: „Puchała, ja tiebie zna- ju! ja tiebie znaju!” I znowu do woźnicy: „Wio!”
Idąc dalej po linii humoru, trudno mi nie wspomnieć
o Zielonym Baloniku, tym wyjątkowym, a głęboko artystycznym tworze, który w kronikach kulturalnego życia Krakowa zapisał się tzw. złotymi zgłoskami i bez mała aż do dnia dzisiejszego przechował się w głębokiej tradycji. Na ulicy Floriańskiej w cukierni Jana Michalika, zwanej nie bez racji Jamą Michalikową, gdzie przy tradycyjnej czarnej kawie gromadziły się liczne rzesze najtypowszych przedstawicieli Młodej Polski, reprezentujących wszystkie gałęzie sztuki, a więc literatów, muzyków, plastyków, aktorów i dziennikarzy, urodziło się coś, co w owej epoce nazywano „kabaretem”. Po paru miesiącach ta forma raczej bez- planowej zabawy kilkunastu „wtajemniczonych” przerodziła się w znakomitą imprezę artystyczną (o charakterze zamkniętym, dostępną wyłącznie dla ludzi zaproszonych ze świata artystycznego i miejscowej burżuazji) i zasłynęła na całą Polskę jako niezwykle oryginalna, śmiała, pełna jadowitej satyry na kołtunerię i snobizm forma literackiego widowiska. Promotorami i głównymi działaczami Zielonego Balonika (tak w sensie literackim, jak i wychowawczym) byli: młody lekarz Tadeusz Żeleński (przyszły nasz wielki Boy), Teofil Trzciński, Kazimierz Sichulski (jeden z najzdolniejszych młodych malarzy), Kasper Żelechowski i Sta- sinek Sierosławski.
Zielony Balonik dawał swoje reprezentacje raz w tygodniu, późnym wieczorem, i nocą z soboty na niedzielę. Po teatrze gromadzono się w Michalikowej Jamie i — po wysłuchaniu wręcz rewelacyjnego, za każdym razem aktualnego programu w atmosferze najwyższego rozbawienia — pozostawano aż do białego rana, przy nieskończonej ilości czarnych kaw, niezwykle suto zakrapianych alkoholem. Balonik miał tak zawrotne powodzenie, a pojemność Michalikowej Jamy była tak niewielka (mogła pomieścić w największym tłoku nie więcej niż sto osób), że gdyby pokazy odby
wały się w największej z istniejących na terenie Krakowa sal, to byłyby co sobotę z całą pewnością wypełnione aż do ostatniego miejsca. Poczciwe łyki (których niemiłosiernie tam wyszydzano i którzy byli podstawowym tematem satyry) formalnie zabijały się, aby dostąpić zaszczytu znalezienia się w Michalikowej Jamie. Zielony Balonik trwał niedługo i jak zgoła nagle zabłysnął, tak też równie nagle zgasł, pozostawiając jednak po sobie trwałe ślady i stanowiąc jeden z arcy- ciekawych dokumentów kulturalnego życia podwawelskiego grodu.
Również w Krakowie odnalazłem w sobie początki wyraźnych zainteresowań pedagogicznych. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że wielu moich rówieśników, a niekiedy i starszych, już raczej dojrzałych aktorów konferowało ze mną i zasięgało mojej rady (o dziwo!) w sprawach związanych z ciekawszymi problemami opracowywanych przez nich ról. W cichości ducha myślę, że to aureola wyższego wykształcenia, która mi towarzyszyła przy moim zjawieniu się w teatrze krakowskim, dała początek temu ze wszech miar arcy- dziwnemu zaufaniu i powoli stugębną famą wyszła z murów teatru i rozbiegła się po mieście. Już w końcu pierwszego sezonu mojej krakowskiej ośmiolatki miałem wiele nieźle płatnych ofert na lekcje recytacji i gry scenicznej. Zasmakowałem w tym bardzo (nie ze względów materialnych oczywiście), a to znowu z kolei rzeczy zrodziło we mnie ambicje reżyserskie i — w stopniowo wzrastającej progresji — marzenia kierowania własnym teatrem. Od początku trzeciego roku pracy w Teatrze im. Juliusza Słowackiego byłem na etacie aktora i reżysera i miałem znaczną ilość niezgorszych rezultatów w tej arcyciekawej formie pracy teatralnej. Na krakowskiej również scenie dane mi było już w czwartym roku mojego na niej pobytu zagrać pierwszą wielką dramatyczną rolę i po raz pierw
szy zaznać cierpień i rozkoszy tworzenia pełnowartościowego, żywego, współczesnego człowieka; działo się to we wspomnianej sztuce ukochanego mojego autora, Czechowa. Dyrektor Kotarbiński zaryzykował powierzenie mi tytułowej roli w sztuce pt. „Wujaszek Wania”. Wieczór premiery był w mojej karierze wydarzeniem epokowym. Nieszczęśliwy, beznadziejnie zakochany w swojej kuzynce, poczciwy, zapracowany Wujaszek Wania obudził we mnie wszystkie doznane tęsknoty i cierpienia, jakie przeżywałem w najwcześniejszej młodości (w dzieciństwie nieledwie), a których refleks utajony w najgłębszych zakamarkach mojej duszy wciąż jeszcze istniał. Słowem, grając Wujaszka Wanię grałem niejako siebie i dzięki temu właśnie ponad wszelką wątpliwość osiągnąłem najpełniejsze powodzenie w tej trudnej i psychologicznie skomplikowanej roli. Wujaszek Wania właściwie wyprowadził mnie na szerokie i czyste wody, po których wartko już popłynęło moje aktorstwo. Wielką pomocą był dla mnie fakt, że jednocześnie reżyserowałem tę sztukę, a tym samym mogłem w pełni realizować moją koncepcję w ustawianiu ról zarówno moich partnerów, jak i swojej własnej. Muszę stwierdzić, że pomyślne wykonanie tego zadania niezmiernie ułatwiła mi wspaniała moja partnerka, grająca rolę Heleny, w niedalekiej przyszłości wielka Stanisława Wysocka.
Kończąc z okresem krakowskim, chcę stwierdzić, że wedle osobistego mego przekonania dopiero od chwili zagrania tej roli stałem się prawdziwym aktorem.
Znowu Łódź, miasto dymiących kominów i wielkich moich ambicji dyrektorskich
Łódź od dość dawna miała dobrą tradycję w sensie posiadania przyzwoitego teatru dramatycznego. To raczej typowo niemieckie środowisko wielkiego kapitału miało jednak — i nie tyle może wśród przemysłowców, ile wśród administracji, dyrektorów i inżynierów — liczny zastęp aktywnych Polaków, którzy usiłowali przeciwstawić się zarówno rusy- fikatorskim tendencjom carskiego reżimu, jak i wyraźnej supremacji elementu niemieckiego. To grono ludzi dobrej woli, usposobionych patriotycznie i rozumiejących, jak poważną rolę w tak dziwacznej sytuacji polityczno-narodowościowej może odegrać ideowo prowadzony teatr, zawiązało się w tzw. Towarzystwo Teatralne, mające dwa aspekty: wydajną pomoc materialną i czułą opiekę nad artystycznym i społecznym poziomem imprezy, a więc nad repertuarem, doborem zespołu i osobą kierownika.
Z całkowicie nie znanych mi powodów prezydium tego Towarzystwa zwróciło się listownie do mnie, proponując mi na przeciąg dwóch lat ni mniej, ni więcej, tylko prowadzenie teatru łódzkiego. Zaskoczony, ale oczywiście niezmiernie mile połechtany tą ofertą, spadającą mi z nieba, i to właśnie w momencie, kiedy moje najśmielsze marzenia wybiegały w tym właśnie kierunku, znalazłem dwa dni wolne od zajęć w teatrze i pełen niewysłowionej dumy, już widząc się w roli
„pana dyrektora”, pojechałem do Łodzi. Po dwóch dniach wróciłem do Krakowa z kontraktem, który mnie, dyrektorowi teatru łódzkiego, na bardzo pomyślnych warunkach finansowych oddawał w dzierżawą stary budynek teatralny, znany pod nazwą „Victoria”. Byłem tak oszołomiony tym awansem, a jednocześnie nagłym — jak gdyby przy pomocy jakiejś dobrej wróżki — urzeczywistnieniem wyśnionych moich ambicji, że zawiadomiwszy dyrektora Solskiego o swoim ustąpieniu z jego zespołu z początkiem następnego sezonu, z najwyższą energią zabrałem się do układania repertuaru oraz tworzenia rozumnie i celowo pomyślanego zespołu artystycznego. I tu znowu cud! Najszczerzej mówię, że do dziś dnia nie umiałbym odpowiedzieć, czemu należało przypisać to dziwne, wręcz ryzykowne zaufanie, jakim obdarzali mnie, właściwie gołowąsa (miałem wówczas dwadzieścia osiem lat), moi koledzy, i to nie tylko młodzież, ale nawet zdecydowanie dojrzali, wyrobieni aktorzy, posiadający notabene stałą i to dobrą zarówno artystycznie, jak i materialnie sytuację w teatrze krakowskim. Do końca lipca miałem gotowiusieńki dwudziestokilkoosobo- wy zespół, z wszelką pewnością najlepszy i najaktywniejszy ze wszystkich prowincjonalnych teatrów wszystkich trzech zaborów. A więc wśród niewiast były takie nazwiska: Maria Dąbrowska, doskonała, dojrzała aktorka charakterystyczna, Zofia Wierzejska (wielki talent, jedna z najznakomitszych aktorek charakterystycznych), Alina Gryficz-Mielewska, Wanda Osterwi- na, Halina Starska, Iza Kozłowska i cały szereg innych, a z mężczyzn — Andrzej Mielewski (jeden | czołowych aktorów teatru krakowskiego), Leonard Bończa-Stępiński, Kazimierz Junosza-Stępowski, Władysław Grabowski, Stefan Jaracz, Bolesław Rosłan, niżej podpisany i wielu, wielu innych.
Największą moją ambicją i głównym zadaniem było
■ i a i hhhbh WtSBMMk \ \W \ V'v
stworzenie teatru, specjalnie obsługującego klasę robotniczą. Łódź, to największe na naszych ziemiach centrum przemysłowe, skupiające ponad trzysta tysięcy robotników, była wymarzonym terenem dla tego rodzaju imprezy teatralnej. Już w drugim miesiącu mojej dyrekcji (w końcu października) rozpocząłem stały cykl sobotnich i niedzielnych widowisk popołudniowych (poprzedzanych zwięzłym wprowadzeniem, omawiającym danego autora i jego dzieło), po najniższych, najzupełniej dla proletariatu dostępnych cenach. Organizacje pepesowskie zajęły się rozprowadzaniem biletów i dostarczaniem prelegentów (wśród których najczęściej ja sam się znajdowałem). Widowiska te zyskały sobie najwyższą popularność i spotkały się z olbrzymim uznaniem całej postępowej opinii miasta. W repertuarze znalazły się takie utwory, jak: „Fanta- zy” i „Ksiądz Marek” Słowackiego, „Wesele” (po raz pierwszy na terenie Kongresówki bez żadnych skreśleń), „Sędziowie” Wyspiańskiego, „Ponad siły” Bjo- ernsona, „Pan Jowialski" i „Damy i huzary” Fredry, „Nadzieja” Heijermannsa i wiele innych wartościowych pozycji repertuarowych. Powodzeniu artystycznemu towarzyszyły w równej mierze sukcesy materialne. Poważna pożyczka, jaką zaciągnąłem na zorganizowanie zespołu, zakup kostiumów, sporządzenie dekoracji itp., zaczęła się wyraźnie amortyzować, tak że w połowie sezonu mogłem podnieść gażę wielu skromniej uposażonym kolegom. Toteż entuzjazm, zapał do pracy, czyli to, co w teatrze nazywamy atmosferą, a co właściwie jest czynnikiem decydującym — miało najwyższy, prawie idealny poziom.
W ogóle najbezstronniej muszę stwierdzić, że —
o ile chodzi o pozytywne rezultaty mojej pracy w teatrze — ten okres mojej łódzkiej dyrekcji był bezsprzecznie najbardziej płodnym okresem w ciągu mojej długoletniej wędrówki po scenach polskich. I gdy
bym nie bał się, że będę pomówiony o zarozumiałość, to nie zawahałbym się stwierdzić, że był to może nawet okres o nieprzemijającym znaczeniu, zasłużenie godzien zanotowania w historii teatru, a już co najmniej w dziejach sceny łódzkiej.
Niestety, tak pięknie rozpoczęty sezon u samego jego końca (w ostatnich dniach kwietnia) zakończył się żywiołową katastrofą, która obróciła w perzynę cały tak misternie budowany gmach. Mieliśmy właśnie z całym teatrem wyjechać w najbliższych dniach na okres wielkiego postu do Petersburga. Wszyscy cieszyliśmy się niewymownie na tę ciekawą, może nawet trochę ryzykowną, ale mocno frapującą podróż do stolicy carskiej Rosji, gdzie zresztą od wielu już lat polskie zespoły teatralne zbierały laury i pokaźną gotówkę. I oto w noc przed wyjazdem teatr „Victoria” z nie wyjaśnionej do dziś przyczyny spłonął doszczętnie, a że w myśl mojej przysłowiowej lekkomyślności i niedoceniania pieniądza cały majątek, kompletny inwentarz był nie zaasekurowany — pozostałem więc bez warsztatu pracy, bez kostiumów, dekoracji i rekwizytów... notabene z poważnym zadłużeniem.
Przy sposobności trudno mi nie zaznaczyć, że w całym życiu byłem wyraźnie związany z żywiołem ognia.
Kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem, pamiętam, jak spędzając wakacje na wsi, w Klukówku, lubiłem bardzo słuchać mądrych gawęd i wypowiedzi rozumnego, choć niewykształconego i prostego owczarza znachora, Michała. Mówił mi on na przykład, że często zdarzają się ludzie opanowani przez jakiś żywioł, przywiązani do ognia czy wody. Żywioł towarzyszy im przez całe życie, prześladując stale, i w końcu wchłania ich w siebie. Jeżeli więc poczciwy Michał miał rację, to ja w takim razie zginę w ogniu, w jakimś wielkim, katastrofalnym pożarze. Na razie jednak nie oparte na żadnych naukowych przesłankach, a jedynie wy
snuwane z głębokiej intuicji i z bezpośredniego obcowania z przyrodą teoryjki starego owczarza sprawdzają się w stu procentach. Nie znam bowiem człowieka, który by tylekroć razy co ja ulegał bezpośrednio klęsce pożaru. Zaczęło się od najwcześniejszego dzieciństwa. Kiedy miałem półtora roku (oczywiście wszystkie te wiadomości czerpię z opowiadań matki i domowników, a nie z własnej pamięci), rodzice moi mieszkali pod Chełmem o dwa kilometry od miasta, na skraju olbrzymich lasów państwowych, w samotnie stojącym domu, należącym do niemieckiego kolonisty. Pół domu zajmowali moi rodzice, a drugą połowę rodzina gospodarzy. Dookoła na przestrzeni kilku kilometrów nie było ani wsi, ani żadnego osiedla, ani nawet chałupy. Któregoś listopadowego wieczoru ojciec mój powrócił z kilkudniowej męczącej podróży służbowej po całym powiecie. Tej właśnie nocy wybuchł u nas gwałtowny pożar (jak się potem okazało z podpalenia, na tle nieporozumień materialnych wśród rodziny gospodarzy), który doszczętnie strawił dom mieszkalny i budynki gospodarskie. Między innymi spaliły się na węgiel dwa wspaniałe rasowe ogiery (należące do mojego ojca, zamiłowanego koniarza), a w ostatniej zaledwie chwili zdołano ocalić z płonącego domu rodzinę gospodarzy, moją matkę i mnie, którego zawinięto w ojcowskie futro i umieszczono następnie w rowie przy szosie, na skraju której stał nasz dom.
Nawet dzisiaj, po siedemdziesięciu pięciu latach od dnia faktycznego pożaru, widzę najdokładniej palący się dach, trzaskające i zawalające się krokwie, i buchające snopy iskier (padał mokry śnieg). Obok mnie stoi naftowa lampa, pudełko z włóczkami, dwa krzesła, a pod jednym z nich siedzi kaczka z osmalonym pierzem. Ten obraz widzę tak realnie, tak dokładnie, że mógłbym przysiąc, iż w nim uczestniczyłem, pod-
czas gdy w rzeczywistości powstał on i zapadł w moją pamięć pod wpływem wielokrotnie powtarzanych, pełnych wzruszającej prawdy opowiadań moich rodziców czy domowników. Bywa tak często, że pewne fakty z życia wczesnego dzieciństwa bierzemy za swoje osobiste przeżycia, podczas gdy są to płody relacji i opowiadań, podawanych przez ludzi dorosłych.
Dość powiedzieć, że na przestrzeni czteroletniego mojego dyrektorstwa aż trzy razy płonął budynek, w którym mieścił się mój teatr, a pożar Rozmaitości wybuchł oczywiście w momencie, gdy znajdowałem się w gmachu teatru, załatwiając jakąś sprawę w kancelarii teatralnej. Stąd powstała szeroko w sferach teatralnych rozgałęziona opinia, że moja obecność w teatrze grozi zawsze niebezpieczeństwem pożaru. W związku | tym po pożarze Teatru Rozmaitości byłem nawet wzywany na przesłuchanie do policji, w czasie którego pan komisarz, choć bardzo oględnie i bardzo z daleka, usiłował widzieć we mnie psychopatę, dotkniętego manią podpalania. Nawet dzisiaj zasłyszany sygnał syreny strażackiej budzi we mnie dziwne i- wręcz swoiste podniecenie, i gdyby nie moje kalectwo, na pewno biegłbym za strażą pożarną, aby przynajmniej sycić wzrok widokiem szalejącego, wspaniałego zresztą żywiołu. I jeszcze jeden drobny przykład. Będąc przed siedmiu laty tylko cztery tygodnie na kuracji w znanym uzdrowisku Świeradów, byłem świadkiem dwóch poważnych pożarów w miejscowości, w której, jak mi opowiadali miejscowi obywatele, od dziewięciu lat nie było wypadku z ogniem.
A teraz wrócę do Łodzi i zdam dokładne sprawozdanie z pożaru, jaki doszczętnie strawił Teatr „Victoria”.
Będąc w wielkiej depresji duchowej po tragicznej śmierci mojej żony, cierpiałem na bezsenność. Po przedstawieniu, chcąc wywołać umożliwiające mi za-
śniecie szczytowe zmęczenie, musiałem odbywać długie spacery piesze. Tego wieczora (a było to, jak już wspominałem, w przeddzień naszej wyprawy artystycznej do Petersburga) po skończonym przedstawieniu, po zgaszeniu świateł i pozamykaniu wszystkich drzwi (a robiłem to zawsze osobiście), pozostawiwszy jedynie rekwizytora i jego pomocnika, zajętych pakowaniem rekwizytów w lokalu pod sceną — wyszedłem na spacer. Jak wiadomo, Łódź posiada właściwie jedną tylko pryncypalną ulicę Piotrkowską, ciągnącą się na przestrzeni pięciu i pół kilometra od tzw. Bałut (przedmieście) aż do początku szosy Pabianickiej. Poszedłem w kierunku Bałut i kiedy w drodze powrotnej znalazłem się mniej więcej na połowie trasy między Bałutami i Teatrem „Victoria”, usłyszałem za sobą pędzącą i wyprzedzającą mnie ochotniczą straż pożarną.
Jak zwykle podniecony świadomością pożaru momentalnie otrząsnąłem się z krańcowego zmęczenia i pobiegłem za pędzącym taborem strażackim. Po chwili zauważyłem, że wozy zatrzymały się i skręciwszy, wjechały w podwórze hotelu „Victoria”. Od razu zrozumiałem, że pali się mój teatr. Wydatnie przyśpieszyłem kroku i po paru minutach wbiegłem na długie, wąskie podwóreczko, w szczytowej stronie którego stał właśnie stary budynek teatralny. Topografia wyglądała wręcz fatalnie: budynek teatru, umieszczony, jak mówiłem, w końcu wąskiego podwórka, nie miał żadnego absolutnie dojazdu, w razie więc ognia, jak w tej właśnie chwili, miał dostęp jedynie od frontu. Całe podwórze wypełnione było kłębami gryzącego dymu, który wydobywał się z otworów w suterenach gmachu. I słychać było jedynie złowieszczy, tak dokładnie znany mi hałas, syk i trzask, jaki wydaje szalejący żywioł. Oddział straży ochotniczej stał bezradnie, czekając na przybycie komendanta. Uderzyła mnie straszna myśl, że wewnątrz płonącego gmachu mogą się
znajdować ludzie i że moim obowiązkiem jest ratować nieszczęśliwców. Teatr miał z jednej strony drewnianą, skleconą z łat przybudówkę, wypełnioną meblami i wszelkiego rodzaju akcesoriami teatralnymi i stanowiącą jedyne wejście na scenę i za kulisy. Wychodząc z teatru własnoręcznie zamknąłem te drzwi na kłódkę i klucz zaniosłem do mojego pokoju, w mieszczącym się na tejże posesji hotelu „Victoria”, którego okno wychodziło właśnie na owo nieszczęsne podwórko.
W tym właśnie momencie wjechała na ciasne podwórko miejska straż ogniowa; większą część jej członków znałem osobiście, gdyż odbywali oni dyżury służbowe w czasie przedstawień. Starszy sierżant, Tomasz Fil, ogromnego wzrostu chłopisko spod Łowicza, podbiegł do mnie z pochodnią w ręku i zapytał, czy tam są ludzie. Odpowiedziałem: — Możliwe. — Fil i kilku jeszcze strażaków podparło drzwi barami i zaczęło je wyważać. Słabe deski rychło ustąpiły i w wyważonych drzwiach pokazał się ku naszemu przerażeniu w stanie na pół przytomnym ze strachu pomocnik rekwizytora, który na moje pytanie: — A gdzie Józio? — (rekwizy- tor), zmatowiałym od dymu głosem wycharczał: — Pakował pod sceną. — Fil nie tracąc zimnej krwi oddał na pół żywego pomocnika rekwizytora w ręce strażaków, którzy zanieśli go pod stojącą na środku podwórza pompę i tam zaczęli go trzeźwić, sam zaś włożył w usta chustkę, krzyknąwszy mi przedtem: — Prowadź, dyrektor! — wepchnąwszy mnie do szczelnie wypełnionego gryzącym dymem schowka na meble, położył lewą rękę na moim ramieniu, trzymając we wzniesionej prawicy płonącą naftową pochodnię. Dym był tak gęsty, że buchające światło pochodni wydało mi się z półmetrowego dystansu słabiutkim migocącym światłem zapałki; miałem przy tym wrażenie, że po raz ostatni udało mi się zaczerpnąć wypełnionego dymem powietrza, a z oczu popłynęły mi gęste łzy. Przez
/ ' V \ \ \ \ \ M
chwilę walczyłem z poczuciem obowiązku. Instynkt samozachowawczy i paniczny lęk kazały mi na gwałt wycofać się z niebezpieczeństwa, z drugiej zaś strony poczucie obowiązku i świadomość, że może da się jeszcze uratować życie jednego z moich pracowników, którego zresztą bardzo lubiłem, i że to zależy wyłącznie ode mnie — walczyły we mnie przez chwilę. Na szczęście przemogło to drugie i ten moment decyzji był niezawodnie najwyższym bohaterstwem, na jakie się w długim swoim życiu kiedykolwiek potrafiłem zdobyć.
Szedłem z wyciągniętymi przed siebie rękami, popychany przez sierżanta, i po chwili namacałem drzwi prowadzące do ciasnego korytarzyka już w samym gmachu, z którego po prawej stronie wchodziło się na scenę; po lewej po schodkach było wejście do mieszczącej się na półpiętrze kancelarii, a wprost po schodach — do garderób i innych pomieszczeń, znajdujących się w suterenie. Tu już ogarnęło mnie olbrzymie gorąco i dał się słyszeć wyraźnie spod sceny zbliżający się złowróżbny trzask i syk niszczącego po drodze wszystko, groźnego żywiołu. Siły opuściły mnie, osunąłem się na kolana i czułem, że tracę przytomność. Ostatni błysk świadomości, ostatni odruch silnej woli kazał mi za wszelką cenę przemóc ten stan omdlenia, podnieść się z klęczek, uchwycić się obiema rękami za klamkę prowadzących na scenę drzwi, wysunąć przed siebie wciąż nieustraszenie idącego naprzód sierżanta i szepnąć mu do ucha ostatkiem słabnącego głosu; — Na dół, potem na prawo i pierwsze drzwi na lewo. — Drżące światełko pochodni zniknęło sprzed moich oczu i postać sierżanta zakryły kłęby dymu, a dźwięk jego stóp, schodzących po kamiennych stopniach, całkowicie zagłuszył niesamowity ryk i wycie niszczącego, władczego ognia. Jak oszalały błyskawicznym ruchem wycofałem się do korytarza i, namacawszy pokrwawionymi rękami otwarte drzwi od przybudówki, wypad
łem na teren, który przed trzema minutami wydal mi się nie do przebycia, a w tej chwili zrobił wrażenie idyllicznej podgórskiej miejscowości o cudownym ożywczym powietrzu. Stamtąd już bez większego wysiłku dobrnąłem do drzwi wychodzących na podwórko, gdzie tłumnie zgromadzeni strażacy chwycili mnie na pół omdlałego pod ręce, usadowili na jakichś schodkach i poczęli trzeźwić zimną wodą studzienną. Znalazł się również i sanitariusz, który podstawił mi pod nos flaszeczkę z eterem, a do ust wlał jakoweś trzeź- wiąco-orzeźwiające krople.
I teraz właśnie nadszedł moment najtragiczniejszy. Zaległo głuche milczenie, wypełnione pełnym trwogi oczekiwaniem, czy sierżant potrafi uratować nieszczęśliwego Józia i czy sam nie padnie ofiarą swego obowiązku. I oto po chwili dostrzegliśmy migające światełko pochodni i zbliżającego się ku nam w lśniącym hełmie sierżanta, niosącego na rękach jak złamaną zapałkę ciało nieprzytomnego rekwizytora. (Józio był wybitnie małego wzrostu i mimo swoich dwudziestu trzech lat z postawy i twarzy wyglądał na siedemnastoletniego chłopca). Na szczęście okazało się, że delikwent uległ tylko zaczadzeniu i lekkiemu powierzchownemu oparzeniu dolnych kończyn. Otrzeźwionego odwieziono do szpitala, z którego wyszedł po tygodniu całkowicie zdrów i jedynie chrypliwy mat w głosie przez parę miesięcy kazał mu mówić drażniącym szeptem.
Nazajutrz Tomasz Fil opowiadał mi szczegóły swojego bohaterstwa (za które otrzymał srebrny medal). Zszedłszy ze schodów zwrócił się na prawo do pod- scenia, gdzie już drogę zagradzały mu węże płomieni. Zdołał tylko wysunąć nogę i prawą ręką namacał klamkę drzwi od rekwizytorni, które otworzył ostatnim wysiłkiem. Tam namacał nogą leżące ciało nieprzytomnego Józia. I tylko dzięki drobnej i mało ważącej
jego figurze potrafił, ująwszy go za kark, wynieść chłopca z płonącej izdebki, wziąć go na ręce i dosłownie w ostatniej chwili uciec przed ogarniającym go już ogniem. Moja radość, że pożar, który rujnuje mnie materialnie (jak mówiłem, nic nie było zaasekuro- wane), pozbawia warsztatu pracy i przekreśla piękny dorobek całego sezonu, ale nie pociąga za sobą żadnej ofiary w ludziach, była tak żywiołowa, tak przeogromna, że czułem się wyraźnie szczęśliwy i już z pełnym humorem dowcipkowałem z moimi kolegami, których liczna gromada zbiegła się na wieść o pożarze, aby opłakiwać stratę swoich osiągnięć i pożegnać krzepiącą nas wszystkich radosną nadzieję pięknej wyprawy artystycznej do Petersburga. Trwałem na miejscu do momentu całkowitego dogasania zgliszcz i kiedy o godzinie ósmej rano podano do Komendy Straży Pożarnej telefoniczną wiadomość, że w tej chwili wybuchł groźny pożar w składzie materiałów budowlanych przy ulicy Sienkiewicza — załadowałem się w nerwowym pośpiechu na wóz strażacki z całą jego obsługą i pojechałem do pożaru, na którym „działałem” aż do dwunastej w południe. I wtedy dopiero, całkowicie wyczerpany fizycznie i nerwowo, uświadomiłem sobie całą grozę katastrofy, jaka mnie i moich kolegów nawiedziła, i straszną otchłań najbliższej przyszłości. W tym stanie wpadłem w długotrwałą depresję i pogrążyłem się w dwudziestogodzinny nieprzerwany chorobliwy sen, z którego dopiero wyciągnęła mnie fachowa pomoc lekarska, wezwana przez zaniepokojonych kolegów.
Po otrząśnięciu się z pierwszego wrażenia klęski, postanowiliśmy ratować się dorywczo wyjazdem na prowincję (po całej Kongresówce) przede wszystkim z „Weselem” Wyspiańskiego. To dwumiesięczne tournée miało olbrzymi sukces moralny i nie mniejsze powodzenie finansowe. W ten sposób mogłem wypła-
*>#yplxi!î ' imiGÏS
190*•Ül%»f fV9’Bl^jlfplj.^’»5 jjp09 H Jjj Jp¿4ltyánl*~l|
SVwM • *-*CSÍ<f?*yśpy'? 79>w ét*t* ‘Vt>* 4*^
j { 5» J: ; / *'■'*;■■. IT» > " — (fcKv.5.% :?»'ï,^'- T-lL ■«•JTF '*.>■• .' < ’ ■*. 'f * > v »
* » * * « A »■»*.» » -. t* j» » »** »»' ♦ » >»«»*..<' -.■ . . r " ■> »
cić się moim kolegom z kontraktowych zobowiązań do końca sezonu tj. do końca sierpnia. No ale co dalej? Towarzystwo Teatralne za wszelką cenę chciało utrzymać mnie na stanowisku dyrektora teatru łódzkiego i ofiarowało wydajną pomoc materialną na przerobienie na teatr obszernej hali fabrycznej przy ulicy Cegielnianej. Prawie cały zespół wyraził życzenie, aby prowadzić teatr dalej, i zobowiązał się współpracować ze mną w tym samym składzie (z minimalnymi zmianami). Jak się później okazało (mądry Polak po szkodzie), najniepotrzebniej dałem się skusić tym propozycjom i postanowiłem prowadzić teatr dalej, w tym bezonie w warunkach o wiele cięższych, bo z olbrzymim zadłużeniem i w bardzo niewygodnym lokalu, położonym w nie najlepszym punkcie miasta. Entuzjazm i gorąca atmosfera pracy nie osłabła i pierwsze miesiące dały rezultat pozytywny i artystycznie, i finansowo. Niestety sumy niezbędne dla pokrycia długów przerastały nasze możliwości budżetowe i niebawem zaczęła nam grozić wyraźna katastrofa. Chcąc się ratować postanowiliśmy pojechać do Warszawy i na ad hoc przerobionej scenie w gmachu Filharmonii dać dziesięć przedstawień „Klątwy” Wyspiańskiego. W kłopotliwej tej imprezie przezwyciężyliśmy wszystkie trudności i w stolicy osiągnęliśmy wprost fenomenalny, niebywały sukces. Ale była to chwilowa tylko pomoc i doraźny ratunek. Sytuacja finansowa — mimo wytężonej pracy i szeregu gościnnych występów (Irena Solska, Wanda Siemaszkowa itd.) — wyglądała coraz groźniej. I oto znowu w kwietniu obudzono mnie w nocy z głuchego snu (a mieszkałem w pokoiku w bocznej oficynie przy teatrze) rozpaczliwymi krzykami, że pali się teatr. Wyskoczyłem w bieliźnie i ujrzałem kłęby dymu i ogniste węże obejmujące całą scenę. Rozpacz moja zamieniła się w kamienny spokój: zrozumiałem, że jestem ostatecznie zrujnowany i o kon-
tynuowaniu pracy na terenie Łodzi nie może być mowy. Jakkolwiek budynek spłonął tylko w połowie i część inwentarza ocalała, to jednak — gdyby nawet Towarzystwo Teatralne miało możliwość przyjścia mi z pomocą i odrestaurowania lokalu — trzeba by na to najmniej trzech miesięcy. Pozostawałoby znowu doraźne włóczenie się po prowincji z zespołem koncertowym, zerwanie umów z kolegami i beznadziejne, groźne pytanie: co dalej?
W tym czasie w Warszawie, w dziwacznym lokalu przy ulicy Bielańskiej numer pięć, zawiązała się spółka celem prowadzenia teatru operowo-dramatycznego. Kierownictwo działu dramatu spoczywało w rękach Franciszka Rychłowskiego, który skwapliwie zwrócił się do mnie z konkretną propozycją, abym z całym prawie zespołem teatru łódzkiego zaangażował się do jego imprezy, działającej pod firmą Teatr Zjednoczony, obejmując stanowisko aktora i głównego reżysera. Nie mając żadnego wyboru, zgodziłem się i z całym zapałem (i zastrzykiem nowej energii) zabrałem się do dzieła. Rozpoczęliśmy sezon „Irydionem” Krasińskiego, który cieszył się dużym powodzeniem i, jak mówiono ogólnie, był rodzajem dopingu dla wspaniałego teatru Rozmaitości, 1 którym postępowa krytyka zaczęła nas chlubnie porównywać, podnosząc nasze wielkie ambicje repertuarowe i solidność wykonania. Drugą premierą było grane po raz pierwszy w stolicy bez żadnych skreśleń „Wesele” Wyspiańskiego. Tu sukces był wręcz zawrotny. Wyraźnie kulejący dział opery (nie dość energicznie i niefachowo prowadzony) przez dłuższy czas pokrywał swoje pokaźne niedobory kasowym powodzeniem „Wesela”. Potem poszło szekspirowskie „Ugłaskanie sekutnicy”, a potem kapitalna satyra obyczajowa.
Jednakże interesy przedsiębiorstwa — głównie z powodu kulejącej opery — zaczęły się wyraźnie chwiać i w końcu czerwca Teatr Zjednoczony oficjalnie prze
stał istnieć. Zbliżało się lato, pozostawałem bez pracy, a moje dzieci, które dotąd włóczyłem ze sobą i do Łodzi, i do Warszawy (przeważnie w okropnych warunkach mieszkaniowych i przy restauracyjnym odżywianiu) — zaczęły wyraźnie wątleć i za poradą lekarzy należało na okres letni zawieźć je nad morze.
Któregoś dnia, przeglądając w „Kurierze Warszawskim” rubrykę drobnych ogłoszeń, znalazłem niezwykle obszerne, bardzo oryginalne w stylu i mocno odpowiadające moim zamiarom ogłoszenie tej mniej więcej treści: „Jeżeli chcesz spędzić lato w cudownej nadmorskiej okolicy (Połąga) i w atmosferze kulturalnej pracy artystycznej — zgłoś się pod adresem: Karol Hoffman, Nowogrodzka 43”. Najwyraźniej było to coś dla mnie. Kilku moich kolegów, którym pokazałem frapujące ogłoszenie, podniosło jeszcze moje zainteresowanie, opowiadając, że ogłaszający się pan Hoffman jest niezwykle ciekawym typem, dziwakiem, „nałogowym” amatorem i że teatr w Połądze jest źródłem tak niewyczerpanego humoru, iż choćby z tego względu warto się tam zaangażować. Nazajutrz w godzinach popołudniowych zgłosiłem się na Nowogrodzką 43, gdzie zostałem niezwykle mile przyjęty przez przyszłego mojego dyrektora, który zajmował stanowisko naczelnego korektora „Kuriera Warszawskiego” (stąd możność gratisowego umieszczenia tak obfitego tekstu ogłoszenia), a jednocześnie był pół amatorem, a pół fachowym poetą, komediopisarzem, aktorem, reżyserem i kierownikiem teatru. Przed laty czterdziestu, jako młody obiecujący inteligent, rozpoczynał w Galicji karierę aktorską kolegując w owym czasie między innymi z Ludwikiem Solskim. Nie znam dokładnie dziejów młodości najoryginalniejszego ze wszystkich moich dyrektorów, ale zdaje się być faktem, że coś się tam wyraźnie nie udało i młody artysta zmuszony był opuścić teatr. Ale bakcyl teatru — ten najgroźniejszy
i najtrudniejszy do wytępienia ze wszystkich zarazków świata — pozostał w nim i towarzyszył mu aż do mogiły, każąc w postaci paliatywu, jakim było prowadzenie sezonowych teatrów w uzdrowiskach kraju, wyżywać swe nie zrealizowane aspiracje i tęsknoty artystyczne.
Teatr w Potędze
Właścicielem uzdrowiska morskiego Połąga był hrabia Tyszkiewicz, posiadacz całego klucza folwarków i pięknego pałacu, otoczonego wspaniałym parkiem (późniejsza rezydencja prezydenta Litwy). Rodzina Tyszkiewiczów znana była z bigoterii i ultra- katolickich zapatrywań. A że pan Karol jedyny bodajże tom swoich poezji zadedykował Najświętszej Marii Pannie, więc na tej drodze pan T. i pan K. łatwo się porozumieli i mój przyszły, a niezapomniany dyrektor otrzymał koncesję na bezpłatne użytkowanie budynku letniego teatru w Połądze, w miesiącach letnich, z wydajną nawet subwencją, ale za to pod warunkiem, że repertuar będzie niezwykle religijny i patriotyczny. Obostrzenia szły tak daleko, że dyrekcja teatru zobowiązała się nie wystawiać sztuk posiadających akcję zatrącającą o miłość, a na scenie osoby dwóch przeciwnych płci nie miały prawa całowania się, ściskania i w ogóle wypowiadania wyrazu „miłość”. Już ta nie tylko absurdalna, ale pełna niezwykłego komizmu klauzula była niezwykle zachęcająca i zapowiadała cudowną zabawę. Podpisany przeze mnie kontrakt, na mocy którego obowiązany byłem w ciągu dwóch letnich miesięcy pełnić czynności artystyczne w charakterze aktora w zespole dramatycznym pod dyrekcją Karola Hoffmana, był chyba najobszerniejszym i najbardziej drobiazgowo omawiającym wszel-
4
kie możliwe ewentualności życiowe ze wszystkich kontraktów świata. Obejmował pięćdziesiąt osiem paragrafów, wyłuszczających obowiązki i prawa aktora i dyrekcji. Nie jestem prawnikiem i nie znam Kodeksu Napoleona, ale pewny jestem, że ten wielki mąż stanu, wódz, prawodawca i organizator nie umywał się nawet do inwencji, w jaką natura hojnie wyposażyła mojego dyrektora. W owym kontrakcie przewidziane było dosłownie wszystko, co może się zdarzyć człowiekowi, rzuconemu na ten padół płaczu.
Sezon mieliśmy zacząć starą jak świat, obyczajową komedią Abrahamowicza pt. „Paragraf 64”. Treścią tej modnej sztuki (notabene doszczętnie wykastrowanej z elementu miłosnego przez naszą lokalną cenzurę) były wybory do wiedeńskiego parlamentu, rozgrywające się w jakimś małym miasteczku, w zapadłym kącie Galicji wschodniej. Pierwszą próbę, na której poznałem cały nasz, składający się z jedenastu osób, zespół artystyczny, odbywaliśmy w mieszkaniu pana dyrektora. Reżyserował oczywiście on sam, grając jednocześnie główną rolę starego szlagona, główną zaś rolę kobiecą grała sama pani dyrektorowa, osoba małego wzrostu i szczerze oryginalnego wyglądu. Nie wiem, w jakim była wieku, ale z twarzy, figury i ruchów mogła mieć tak dobrze lat dwadzieścia pięć, jak i pięćdziesiąt. Naczelną zasadą jej interpretacji było założenie, że wszystkie kreowane przez nią postacie poWinny być jak najśmieszniejsze (bez względy na sytuację, w jakiej się w danej chwili znajdowały). Pan dyrektor znów hołdował zasadzie, wedle której aktor na scenie winien mówić co najmniej dwa do trzech razy głośniej, aniżeli ludzie normalnie w życiu mówią. A jako reżyser na próbach sytuacyjnych znał dwie tylko postawy swoich aktorów: a) sytuacja „w lufę” (mały szpalerek), albo b) sytuacja „w rządek” (wszyscy szeregiem na froncie sceny, twarzą do pu
bliczności). Wśród przyszłych moich kolegów specjalną uwagą zarówno wyglądem, jak i zachowaniem zwracał mały, mocno łysy starszy pan w podwójnych okularach. Jak się okazało później, pan L. był kolegą pana dyrektora i Ludwika Solskiego sprzed trzydziestu lat i — tak jak pan dyrektor — po kilku latach niefortunnych prób, pełen goryczy i zawiedzionych ambicji, musiał porzucić służbę u Melpomeny i zostać skrom- niutkim archiwistą w jakimś galicyjskim miasteczku. Miał jednak zastrzeżone dwa letnie miesiące urlopu, w czasie którego wyżywał swoje tęsknoty w zespole naszego dyrektora. Pełnił tam szereg odpowiedzialnych i bardzo różnorodnych funkcji: był fryzjerem i perukarzem (nigdy z tym fachem dotąd się nie stykał), był inspicjentem, bibliotekarzem, rozdawał świeczki do charakteryzacji, zwoływał aktorów (trawiących większą część dnia w falach morza, leżącego o pięćdziesiąt kroków zaledwie od teatralnego budynku), rozklejał afisze (aż siedem na całą miejscowość), słowem: był adiutantem pana dyrektora i pani dyrekto- rowej, której nosił garderobę i pomagał przy ubieraniu się. Inaczej mówiąc, był właściwie chłopcem do posług, a wykonywał wszystkie te czynności z taką gorliwością, z takim wręcz entuzjazmem, tak ściśle, punktualnie i pokornie, że zawsze wzruszał mnie głęboko. Prócz wyżej wymienionych licznych zalet, był, jak mówiłem, niedościgłym krótkowidzem i najwyższej klasy astmatykiem. Jego paroksyzmy prawie kokluszowego kaszlu wybuchały co parę minut i trwały z minimalnymi przerwami aż do następnego ataku. Żałowałem tylko niezmiernie, że ten mój kolega tak był pochłonięty licznymi swoimi czynnościami, że nie uczestniczył w widowiskach w charakterze aktora.
Drugiego lipca naznaczony był wyjazd do Połągi. Punkt zborny — Dworzec Petersburski (na Pradze), godzina jedenasta trzydzieści wieczorem. Do Połągi
w one czasy jechało się nieskończenie długo i mocno kombinacyjnie. Naprzód dwadzieścia cztery godziny koleją przez Landwarowo do Libawy, a stamtąd żmudzkimi konikami, powożonymi przez żydowskich bałagułów, czterdzieści kilometrów na miejsce przeznaczenia, przy czym pierwsze osiemnaście kilometrów od Libawy droga prowadziła przez morze po twardym dnie przy samym brzegu. Pozostała część trasy wiodła przez wspaniałe, niemal dziewicze lasy. Ponieważ naczelną racją, dla której znalazłem się wśród uczestników tej jedynej chyba w historii teatru imprezy, była możność dostarczenia moim dzieciom pobytu nad morzem — jechały więc one oczywiście ze mną, w towarzystwie córki moich przyjaciół, którą udało mi się wkleić do naszego zespołu, gdzie miała statystować, ewentualnie grać najmniejsze, parowy- razowe, bezbarwne rólki. Po przyjeździe na dworzec i po ulokowaniu moich potomków i Izy (która zresztą nigdy przedtem ani potem nic wspólnego z teatrem nie miała), ułożywszy moje dzieciaki do snu, wyglądałem przez okno na peron. Już po drugim dzwonku (w owych czasach przed odejściem pociągu dawano w pewnych odstępach aż trzy dzwonki, dwa gwizdki prowadzącego pociąg głównego konduktora, dwa gwizdki lokomotywy i daleki sygnał trąbki zwrotniczego; po takim dopiero żmudnym przygotowaniu pociąg miał prawo z wolna ruszyć w drogę), w jakieś trzy minuty przed odejściem pociągu, w drzwiach prowadzących z poczekalni na peron ukazała się arcykomicz- na grupa: pan dyrektor, obładowany mnóstwem najrozmaitszych akcesoriów teatralnych, pani dyrektoro- wa z niesamowitą ilością pudeł do kapeluszy, neseserów i innych niewieścich drobiazgów, pan L. dźwigający bibliotekę teatralną i pokaźną resztę atrybutów pani dyrektorowej i młodziutki, zaczynający zawód aktorski amancik, kolega N., zaprzysiężony asystent i bawi-
damek, którego jedna z funkcji polegała na dotrzymywaniu towarzystwa i bawieniu pani dyrektorowej. Cała ta grupka w panicznym pośpiechu usiłowała wtargnąć do szczelnie wypełnionych wagonów i w końcu szczęśliwie zniknęła w czeluściach jednego z nich.
Do Libawy przyjechaliśmy o północy, a o godzinie drugiej, po doraźnym posiłku i umyciu się, ulokowano nas w starym, rozklekotanym landzie, zaprzężonym w cztery żmudzkie koniki, z których każdy odznaczał się innym wzrostem, a wszystkie cztery miały zaledwie trzy okulawione nogi. Na koźle zaś zasiadł pan Abram- ko, starszy, korpulentny Izraelita, człowiek bywały, uczestnik wojny japońskiej i świadek zdobycia Port Arthur. Dzieci moje wraz z Izą pogrążone były w głębokim śnie, ja zaś bez reszty oddałem się zachwytowi nad urzekającym pejzażem, jaki dokoła nas się roztaczał. Jechaliśmy bezszelestnie po twardym dnie morskim, a gładka toń morza srebrzyła się od promieni dogorywającego księżyca i z lekka zaczynała się różowić od zapowiadającej rychło swoje przybycie, mającej niebawem wychynąć zza horyzontu tarczy słonecznej. Nad nimi krążyły stale nas prowadzące chmary krzykliwych mew. Po pewnym czasie ujrzałem przed sobą stojący w morzu pojazd i brodzącego w wodzie, kręcącego się koło wehikułu woźnicę. Kiedyśmy mijali naszych towarzyszy, zmuszonych do tego przymusowego postoju przez jakiś defekt koła czy resoru, spostrzegłem charakterystyczny obrazek, który pamiętam wybornie do dziś dnia. Na przednim siedzeniu spali kiwając się miarowo państwo dyrektorstwo, przy czym pani dyrektorowa ukryła głowę pod rozpiętą parasolką; przed nimi, na ławeczce, w najniewygod- niejszej pozycji, kolanami dotykając prawie brody, siedział obładowany stosem pakunków i pakuneczków, drżący z zimna i wpatrzony w drzemiącą panią dy- rektorową nasz amant, kolega N.; na koźle zaś, obok
woźnicy, tkwi! złamany we dwoje jak scyzoryk, drzemiący, malutki kolega L. Pojechaliśmy dalej i po chwili straciliśmy z oczu nieszczęsną grupę moich szefów. Zaczął się upalny, duszny lipcowy dzień. Wjechaliśmy w nie kończący się las w tumanie kurzu i niemiłosiernie napastowani przez całe rzesze bąków, komarów, os i innych napastliwych owadów leśnych. Byliśmy formalnie popuchnięci (zwłaszcza zaś dzieci), niemiłosiernie zmęczeni pragnieniem, kurzem i nad wszelki wyraz wyboistą, pełną korzeni drogą. Przeklinałem świat, mojego dyrektora i całą nieszczęsną jego imprezę. Po jakimś popasie w przydrożnej karczmie, gdzie oprócz grzybów i jagód nic nam do zjedzenia nie ofiarowano, około szóstej po południu dowlekliśmy się do miejsca przeznaczenia. Nie tylko dzieci i Iza, ale nawet ja sam byłem tak nieludzko zmordowany, obolały i zniechęcony, że zaraz po zakwaterowaniu się i jakim takim powierzchownym tylko obmyciu rozłożyliśmy się na różnego rodzaju i autoramentu łóżkach, tapczanach i kanapach i pogrążyliśmy się w kamiennym, bez przerwy do wczesnego ranka trwającym śnie.
Lipcowy ranek pełen krasy i ożywczego, pełnego ozonu tchnienia morza powołał nas do życia całkowicie wypoczętych, uwolnionych od śladów ukąszeń złośliwych owadów, wyspanych i gotowych do admiro- wania i sycenia się cudami przyrody, jakich zaznać można w uroczej, cichej miejscowości nadmorskiej. Wszystkie trudy niezwykle uciążliwej podróży wynagrodziła nam z nawiązką wspaniała wprost rzeczywistość. Pierwszą moją czynnością, po zorientowaniu się w topografii, zawiłych alejkach wspaniałego naturalnego parku-lasu i rozsianych w nim skromniutkich, ale niezwykle estetycznych i schludnych will, było obejrzenie „gmachu” — warsztatu przyszłej naszej pracy. Gmach stojący o kilkadziesiąt zaledwie metrów od brzegu morza i wspaniałej plaży był co prawda tylko
wielką altaną, skleconą z heblowanych desek, pięknie zresztą polakierowanych, i składał się z niewielkiej sali widzów (na sto pięćdziesiąt osób) z prostymi drewnianymi ławkami zamiast lóż i foteli i małej, choć dziwnie wysoko ponad widownię wzniesionej scenki, z dwiema po obydwu jej bokach garderóbkami dla aktorów. Publiczność odwiedzająca Połągę stanowiła wyłącznie inteligencja polska, przybyła zarówno z Kongresówki, jak i z całego nieomal terenu carskiej Rosji, inżynierowie, lekarze, przemysłowcy, literaci. Cicha Połąga była niejako w lipcu i sierpniu centralnym punktem zlotu kwiatu polskiej inteligencji przejętej gorącym patriotyzmem. Była to więc idealna wprost publiczność teatralna. Miejscowa ludność — przeważnie nie znający języka polskiego Litwini i Łotysze, tłumnie jednak odwiedzający teatr w braku jakichkolwiek innych rozrywek kulturalnych — dopełniała kontyngentu publiczności. Graliśmy we wtorki, czwartki, soboty i niedziele. W ten sposób spektakl wtorkowy miał dwie próby w poniedziałek (rano i wieczorem) i jedną — ostatnią, generalną w dzień spektaklu; czwartkowy — dwie we środy i generalną we czwartek; sobotni to samo, a niedzielny jedną jedyną: czytaną, sytuacyjną i generalną w niedzielę rano (o ile nie dawaliśmy tego dnia poranku dla dzieci i młodzieży). Ta rekordowa oszczędność w ofiarowywaniu czasu na próby (dyktowana jednak koniecznością życiową) najdokładniej charakteryzuje dorywczość naszej imprezy, polegającej przede wszystkim na inwencji i natchnieniu będących jej podstawą artystyczną.
Tym razem, ponieważ chcieliśmy się pokazać w jak najlepszym świetle, przedstawienie inauguracyjne miało aż cztery dokładne próby (nie licząc dwóch odbytych przed dwoma tygodniami w Warszawie). Graliśmy ów nieszczęsny „Paragraf 64”. Sprawą rekwizytów zajmował się między innymi wspomniany już,
sprytny i niezwykle obrotny miody kolega amant pan N. (żyjący i działający dziś na terenie Warszawy dobry aktor charakterystyczny) zaprzysiężony attaché i cavaliere servante pani dyrektorowej. Mając w mojej roli sporą ilość rekwizytów, jak: zegarek, notes z ołówkiem, pugilares, kilka paczek ze sprawunkami, torbę podróżną itd., dokładnie podyktowałem koledze N. moje zapotrzebowanie, prosząc go usilnie, abym na następną próbę mógł już mieć wszystkie niezbędne rekwizyty. Pełen wytwornej galanterii (no, amant!) kolega N. zapewnił mnie uroczyście, że wszystkie wymienione przedmioty będą mi na pewno doręczone. Nazajutrz otrzymałem tylko cząstkę moich rekwizytów z przeprosinami i wyjaśnieniami, że lokalne warunki utrudniają dostarczenie wskazanych przedmiotów, na skutek czego kolega potrafił zebrać zaledwie cząstkę, a całość dostarczy mi z wszelką pewnością na jutrzejszej próbie. Następnego dnia powtórzyła się ta sama historia poprzedzona dość radykalnym oświadczeniem kolegi rekwizytora, że wszystkich tych przedmiotów w Połądze znaleźć nie można i że wobec tego będę musiał radzić sobie własnym przemysłem, bądź samodzielnie starając się o wszystkie te akcesoria, bądź też całkowicie się ich wyrzekając. Tu muszę nadmienić, że kolega N. pobierał — minimalne wprawdzie, ale stałe — dodatkowe wynagrodzenie za pełnienie obowiązków rekwizytora. Ten system nie dostarczanych rekwizytów stał się normalnym obyczajem zyskując sobie niejako prawo obywatelstwa. Przy sposobności nadmienię, że pan dyrektor Hoffman był człowiekiem niezwykle solidnym i za wszelkie usługi extra płacił, nie żądając od swoich pracowników wykonywania bezinteresownie najmniejszej nawet czynności, wykraczającej poza ich normalne zobowiązania. Wśród wielu innych funkcji poza dostarczeniem rekwizytów (co, jak widzimy, nie sprawiało mu zbyt
wiele kłopotu) kolega N. miał obowiązek wypisywania i dozorowania dokładnego rozmieszczenia wszystkich siedmiu afiszów, rozlepianych na starych sosnach i ścianach will. Czynność ta polegała na tym, że kolega afiszer brał pół arkusza białego papieru i zaostrzonym w formie gęsiego pióra patykiem, umoczonym w czerwonej farbie, z rozmachem wypisywał: „Połąga, Teatr Artystyczny pod kierownictwem Karola Hoffmana. Dziś, dnia 8 lipca, inauguracja sezonu. Odegrana zostanie znakomita aktualna komedia Abraha- mowicza pod tytułem »Paragraf 64«. Udział całego doborowego zespołu. W rolach głównych wystąpią: pani H. Hoffmanowa i pan K. Hoffman. Początek o godzinie dziesiątej wieczorem. Bilety do nabycia na miejscu”. Po wypisaniu tego jednego jedynego afisza, pan N. — porozumiawszy się przedtem z pewnym młodym człowiekiem, uczniem miejscowego progimnazjum (w odróżnieniu od gimnazjum tego rodzaju zakład naukowy miał tylko cztery klasy), autochtonem, całkowicie nie znającym języka polskiego — polecał mu, za cenę małej części otrzymanego od dyrekcji wynagrodzenia, wypisanie (na wzór otrzymanego egzemplarza) sześciu pozostałych afiszy, tudzież rozklejenie takowych we wskazanych punktach. Tu odwołuję się do bujnej wyobraźni czytelnika, którego proszę, aby wystawił sobie, jak mógł wyglądać taki elaborat, spłodzony przez człowieka całkowicie nie umiejącego pisać po polsku, nie obeznanego z naszym alfabetem i nie rozumiejącego znaczenia wyrazów, które usiłował wypisywać. Toteż publiczność, zbierająca się grupkami przed takim co najmniej dziwacznym plakatem, zachodziła w głowę odgadując, co by też to mogło znaczyć, i robiąc między sobą zakłady z nagrodami za trafne i choć w przybliżeniu dokładne zrozumienie tej litew- sko-łotewsko-polskiej chińszczyzny.
Nadszedł upragniony dzień inauguracji tak świetnie
__________ IM
zapowiadającego się sezonu. Cala gromada moich kolegów (ze mną włącznie) już o siódmej i pół wyłoniła się z fal cichego Bałtyku i udała do garderoby, bez wielkiego co prawda skupienia, pełna frywolnego raczej nastroju, przygotowując się do tej uczty artystycznej, jaką tego wieczoru mieliśmy zgotować sobie i tłumnie wypełniającej salę publiczności. Jak już mówiłem, przy scenie znajdowały się dwie garderoby: jedna, zaraz przy wejściu, przeznaczona dla mężczyzn i druga, przechodnia, po przeciwnej stronie sceny. Było nas sześciu reprezentantów płci brzydkiej, a garde- róbkę oświetlała jedynie tylko wątła, rachitycznie mrugająca, zawieszona u sufitu lampka. Ale zapobiegliwy, skrzętny i niezwykle solidny dyrektor nadrabiał te zasadnicze braki niezbędnego do charakteryzacji oświetlenia obdarowując każdego aktora małą, przeciętą na dwie połówki stearynową świeczką (dostarczenie tego dopełnienia brakującego światła należało do licznych funkcji starego kolegi L.). Dwaj moi koledzy, którzy zaznali już niebiańskiej rozkoszy uczestniczenia w po- łągowej (nie czytaj: połogowej!) imprezie, polecili mi, ażebym zajął miejsce między nimi i cokolwiek bądź by się stało, nie odwracał się i nie patrzał na mojego pryncypała aż do czasu, kiedy otrzymam od nich umówiony znak. Przy dwóch świeczkach zająłem się więc przekształcaniem mojego oblicza na twarz starego, zwiędłego, zasuszonego palestranta z jakiejś prowincjonalnej dziury galicyjskiej. Proces ten przychodził mi zgoła niełatwo, gdyż au naturel byłem młody, zdrów, czerstwy, rumiany, raczej dość okrągławy i mocno ubrązowiony słońcem i nadmorskim wiatrem. Pan dyrektor grał główną rolę bardzo podstarzałego, rubasznego szlachciury ziemianina, i o którym mówi się w sztuce, że jest już mocno łysy (tu nie bez złośliwości muszę stwierdzić, że ten szczegół roli był jedyną mego szefa kwalifikacją do jej grania, posiadał bowiem do
t. '■¥*¥*fc>tV4ifc',fc#%.<M
1 Sf-%*
i»%vykiv*
j|i ff * < w> ii%
4^? Ftr
i» » TTj,?^,” *«. J i,-.,»-. 'v* <
W* n> vf litfWMf
|hVf l*Wi”I Y V*V ■" i t I
\* i '■ '-;. ■ V i **
BoMSI* 1^1
f t''9st wAinM 'P^WwEt
stojną, aż do karku prawie sięgającą łysinę). Wiadomą jest jednak rzeczą, że każdy aktor amator poniósłby wyraźny szwank na swoim honorze artystycznym, gdyby grał bez peruki i bez wielu różnych sztuczności, gdyż zasadą takiego amatora było, jest i będzie (podstawowe zasady bowiem naszych amatorów są wiecznotrwałe), aby nazajutrz po przedstawieniu wszystkie ciocie, kuzynki i znajomi witali go z najwyższym entuzjazmem i podziwem mówiąc: „Ależ się, Edziu, zmieniłeś, dosłownie nie można cię było poznać! No i całą rolę mówiłeś na pamięć! Cóż to za talent! Podziwiam
i zazdroszczę!” Pan dyrektor, nieodrodny, typowy, długoletni amator, nie mógł również grać bez peruki, usiłując stworzyć sobie łysinę sztuczną, choć dobrotliwa matka natura hojnie obdarowała go własną, pierwszorzędną, naturalną. Problem peruk i zarostów (wyłączny resort kolegi L.) przedstawiał się mocno skomplikowanie. Dyrekcja przed wyjazdem z Warszawy nabyła na Kercelaku cztery stare, wyranżerowane peruki: jedną czarną (barwy kruka), drugą śnieżnobiałą
i dwie ultralechickie blond-konopiaste. Wszystkie te cztery nieudolne imitacje owłosienia ludzkiego miały grube, irchowe, bardzo trudne do zasmarowania szminką czoła i niepomiernie długie, spadające aż do ramion włosy. Wszyscy moi koledzy oczywiście charakteryzowali się sami, jedynie pan dyrektor (nieodrodny, prawy amator) nie parał się tym wulgarnym zajęciem. Jego charakteryzacja była wyłącznym dziełem kunsztu kolegi L., który przystępował do tej wysoce artystycznej funkcji — ze względu chociażby na osobę samego szefa — z niezwykłym namaszczeniem i olbrzymią tremą, którą powiększała jeszcze niesłychanie mocno rozwinięta krótkowzroczność starego kolegi.
Pogrążony całkowicie w dziele przekształcania własnego oblicza i nie mając prawa oglądania się, słyszałem tylko od czasu do czasu pełne chrześcijańskiej
pokory i cierpliwości monosylaby z najwyższą rezygnacją przez dyrektora wymawiane:
— O jej, znowu? Jeszcze? O Boże!
Jak się później okazało, ta litania pobożnych westchnień i ultrachrześcijańskiej pokory pochodziła stąd, że kolega L. — uzbrojony w kwacz maczany w dużej butli z fryzjerskim klejem (ten preparat nazywa się mastyks), przy swoim nieprawdopodobnym wręcz krótkowidztwie, spotęgowanym wagą funkcji i osobą, którą operował, pragnąc przykleić ją do wąsów — obsmarowywał biedną swoją ofiarę to za uchem, to pod okiem, w żaden sposób nie mogąc trafić na właściwy teren pod nosem. Wreszcie moi sąsiedzi szepnęli mi:
— No, teraz odwróć się i zobacz, ale uważaj, nie pęknij ze śmiechu!
Odwróciłem się i rzeczywiście omalże nie nastąpiła przepowiadana katastrofa. Wręcz oniemiałem. Dyrektor mój, jak już wspominałem, grał kilkudziesięcioletniego, łysego galicyjskiego ziemianina. Ażeby ukazać łysinę ( w tekście wyraźnie się o tym kilkakrotnie wspomina), musiał założyć perukę od połowy czaszki, wyraźnie zresztą oddzielającą się od twardego i bardzo trudno dającego się zarobić szminką irchowego czółka peruki. W ten sposób niezmiernie długie, kruczoczarne włosy sięgały mu niemal poniżej ramion. Równie kruczoczarne wąsy, przewiązane w środku nitką i zakończone ostrymi szpicami po obu stronach (istny węgierski terentete), czyniły z głowy i oblicza mojego szefa coś w rodzaju kukiełki, imitującej występującego w szopce Węgra. A że akcja sztuki rozgrywała się w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym, jego postać tym bardziej była nienaturalna i karykaturalnie śmieszna. Ukończywszy misterne swoje dzieło perukarsko- -charakteryzacyjne, poczciwy kolega L. przedzierzgi- wał się w postać suflera i udawał się z zapaloną świecz-
ką pod scenę. Tam, po małej, czteroszczeblowej drabince (przy jego krótkowidztwie był to wyczyn iście cyrkowy) usadawiał się na krzesełku w budce na froncie sceny, która, jak już wyżej wspominałem, była niezwykle wysoka w stosunku do widowni. Przylepiwszy
I boku świeczkę (światła elektrycznego w budce nie było), wyjmował z kieszeni malutki, nieoprawny, roztrzęsiony egzemplarzyk „Paragrafu 64”, tanie wydawnictwo nakładu znanej w swoim czasie galicyjskiej firmy Zuckerkandla w Złoczowie. Spektakl się zaczął. Na ogół teksty — ze zrozumiałych powodów — były dość powierzchownie tylko znane wykonawcom. Wszyscy całkowicie polegaliśmy na „fachowej” pomocy kolegi L. Ten zacny skądinąd staruszek dotknięty był mocno rozwiniętą astmą i co parę minut miał ataki straszliwego kaszlu. Za każdym razem impet wysyłanego z chorych jego płuc powietrza rozsypywał nieoprawny egzemplarzyk i gasił świeczkę. Poczciwina po omacku zsuwał się po drabince i za pomocą zapalonej zapałki na czworakach zbierał rozsypane kartki egzemplarza. Uporawszy się z tym skomplikowanym i niezwykle trudnym zadaniem, zapalał znowu świeczkę i w panicznym pośpiechu układał rozsypane kartki, na próżno usiłując odnaleźć miejsce, na którym akcja utknęła. W ten sposób powstawała kilkuminutowa, wysoce kłopotliwa pauza, w czasie której, pozostawieni sami sobie, musieliśmy tekst dokompono- wywać, posługując się zazwyczaj pojedynczymi, że się tak wyrażę, ogólnie używanymi wyrazami, nie mającymi nic wspólnego z treścią sztuki, jak: „Tak! Prawda? Co? Jak pan myśli? Co pan robi? No to chodźmy!” itd. Kiedy po paru minutach kolega L. doprowadził nareszcie egzemplarzyk do ładu i akcja powtarzania za nim właściwych zdań nabrała znowu pełni prawdy
i wyrazu, następowało błogie odprężenie, po czym przychodził nowy atak kaszlu itd. aż do momentu
'
\
ukończenia pierwszego aktu i wybawiającego nas z przykrego kłopotu (nie bez lekkich zresztą wyrzutów sumienia), wyzwalającego zapadnięcia kurtyny. W przerwie między aktami wychodziliśmy oczywiście do parku i na plażę (zwłaszcza w piękne księżycowe wieczory, kiedy koncertowały słowiki) i proces zwołania wszystkich uczestników na scenę dla rozpoczęcia następnego aktu sprawiał wiele kłopotu młodemu naszemu inspicjentowi-amantowi, koledze N., który musiał na cały głos i to wiele razy zwoływać nas tubalnym głosem:
— Panie Z. czekamy, zaczyna się drugi akt! No, chodźcie państwo, a prędzej, do licha, bo publiczność czeka i niecierpliwi się!
To namiętne zwoływanie dzieci Melpomeny było wśród wieczornej, idealnej ciszy doskonale słyszane przez publiczność, która — rozbawiona oryginalnymi incydentami pierwszego aktu — chóralnie pomagała we wzywaniu członków artystycznej drużyny. W ogóle publiczność, już po pierwszym widowisku doskonale zorientowana w niespotykanej oryginalności całej imprezy, bawiła się nie tyle sztuką, ile raczej tragikomicznymi momentami spektaklu, jak na przykład szukaniem stroniczek rozsypanego egzemplarza pod sceną lub wyciąganiem z morskich fal w czasie przerwy uczestników tej wspólnej zabawy.
Dobra wróżka, czuwająca najwyraźniej nade mną w czasie całej imprezy połągowskiej, sprawiła, że w tym właśnie sezonie pan dyrektor H. obchodził jubileusz dwudziestopięciolecia swojej działalności artystyczno- -literackiej. Na to wyjątkowe święto postanowiono wydrukować w dalekiej Libawie aż dwadzieścia różnobarwnych afiszów, zapowiadających wielką uroczystość w postaci aż trzech utworów teatralnych pióra jubilata, w których dyrektor wykona trzy główne role. Na dwa dni przed terminem tego wielkiego święta
kultury polskiej rozlepione na poczciwych nadmorskich sosnach afisze ściągały tłumy autochtonów, którzy — nie znając mowy polskiej — najdziwaczniej tłumaczyli sobie pojawienie tych obwieszczeń. Jedni (optymiści) twierdzili, że w parku odbędzie się bezpłatna zabawa ludowa; inni znowu (bardziej zgorzkniali) powiadali, że to ogłoszenie dotyczy nowych podatków; a jeszcze inni (skrajni pesymiści) utrzymywali z wszelką pewnością, że jest to nakaz powołujący nowy kontygent rekruta wobec nieuchronnie zbliżającej się wojny (był to rok 1912 i w powietrzu unosiły się już lekkie zapowiedzi istotnie zbliżającego się kataklizmu dziejowego). Na uroczysty wieczór składały się trzy utwory pióra dostojnego jubilata: 1) „Cykliści” — jednoakto- wa komedia napisana przed dwoma laty na otwarcie klubu cyklistów na Dynasach w Warszawie; 2) „Do Warszawy” — dwuaktowy współczesny dramat psychologiczny, wzorowany na modnych w owej epoce Młodej Polski dramatach Przybyszewskiego i 3) „Oda do młodości” — wstrząsający jednoaktowy dramat
o głębokim wydźwięku patriotycznym z życia polskiej młodzieży akademickiej w Petersburgu (ówczesnej stolicy Rosji carskiej). Miałem szczęście występowania w dwóch pierwszych utworach. Kolejno postaram się w skrócie podać ich treść: 1) „Cykliści” — dworek wiejski; na ganku pod lipą siedzi sędziwy szlagon, popija kawę, czyta gazetę (akcja rozgrywa się na Wileńszczyźnie) i prowadzi rozmowę ze swoim poczciwym totumfackim, starym zaufanym sługą Gerwazym. Mówią o teatrach warszawskich^?!), o niewłaściwym ich repertuarze i pożałowania godnym braku wartościowych współczesnych, oryginalnych utworów dramatycznych. Z dworku wychodzi nadobna dziewoja, córa owego szlagona, z pieśnią na ustach: „Wilija, naszych strumieni rodzica”, po czym zasiada do kołowrotka, nucąc Moniuszkowską „Prząśniczkę”. W tym momen-
cle za sceną rozlega się gwałtowny dzwonek i z kulisy wypada na scenę na rowerze nadobny młodzieniec (oczywiście to ja go grałem), znany aktor warszawski, który przed chwilą uległ katastrofie i ma zranioną rękę. Młodzi spoglądają na siebie i oczywiście zakochują się od pierwszego spojrzenia. Dziewoja prowadzi młodziana do dworku, aby mu opatrzyć rękę. Na scenie zaś pojawia się Mosiek pachciarz, przygląda się rowerowi i po krótkim monologu siada nań i z dziarskim okrzykiem „Aj waj” (parafraza all right) wyjeżdża ze sceny. Młodzi wracają, klękają przed gospodarzem i proszą o błogosławieństwo. Przy chóralnym śpiewie „Jeszce Polska nie zginęła” wzruszona kurtyna zapada.
Pragnąc uczcić mojego szefa w dniu jego święta, postanowiłem zrobić dosłownie wszystko, aby objętościowo dość niewielką, ale jakże ważną w akcji rolę wyprowadzić na plan pierwszy. Przede wszystkim ogoliłem głowę, wyszukałem u moich znajomych możliwie ciasną, najbardziej dekoltowaną, o krótkich rękawkach pasiastą koszulkę trykotową. Założyłem najkrótsze, prawie do pachwin tylko sięgające majteczki kąpielowe, a na samym czubku ogolonej czaszki przykleiłem sobie lilipucią, miniaturową dżokejkę, na nogi zaś założyłem filigranowe sandałki. Ponieważ w tym okresie mojego żywota zacząłem już wyraźnie hołdować tendencji zaokrąglania się, przedstawiałem więc pokaźną masę gołego (na szczęście doskonale w morzu wymoczonego) mięsa. Miałem wjechać na rowerze. Rekwizy- tor-amant na wszystkich trzech próbach swoim zwyczajem nie dostarczał mi niezbędnego rekwizytu, stale zapewniając, że ma już rower zapewniony, ale może mi go dostarczyć dopiero na premierę, żebym więc był całkowicie spokojny, bo wszystko będzie „jak zwykle" w porządku. Jakoż istotnie rower się znalazł. Nieszczęście tylko chciało, że była to maszyna z wolnym ko-
łem, a scena, ówczesnym zwyczajem, miała wyraźny spadek w kierunku widowni. Kiedy nadszedł moment mojego wjazdu na scenę, mocno pchnięty przez inspicjenta, w szalonym tempie ukazałem się zdziwionej widowni i nie mogąc w żaden sposób się zatrzymać, wjechałem z całą masą gołego ciała do orkiestry, wpadając w objęcia przerażonego kontrabasisty. Wątłe moje siły literackie nie pozwalają mi opisać tego entuzjazmu, jaki zapanował na widowni i na scenie i stał się wręcz mimo woli (a może zresztą i troszkę za moją wolą) kulminacyjnym punktem uroczystości jubileuszowej. Dopiero po długiej, kilkuminutowej przerwie rozentuzjazmowane tłumy zdołano uspokoić i zwarta akcja komedii mogła potoczyć się dalej. Po zapadnięciu kurtyny wywoływano mnie nieskończoną ilość razy, tak że w ten sposób stałem się centralną osobistością tego wielkiego święta, ale że za każdym razem brałem ze sobą rozrzewnionego dyrektora i wspólnie dziękowaliśmy widowni za jej wyrazy uznania dla pięknego dzieła i doskonałych jego wykonawców, więc i wilk był syty, i owca ocalała.
Po długiej przerwie, niezbędnej dla doprowadzenia wzruszonych tłumów do równowagi i spokoju, rozpoczęto drugą sztukę, dwuaktowy współczesny dramat pt. „Do Warszawy”. Rzecz dzieje się w Piotrkowie, w rodzinie inteligenckiej, składającej się z czterech osób. Problem: jałowe życie, brak ruchu intelektualnego, bezczynność i nuda pleśniejących w małomiasteczkowej atmosferze inteligentów. Tekst: stałe powtarzanie w różnych tonacjach przez poszczególnych członków rodziny zdań: „Do Warszawy!”, „Kiedyż do Warszawy!” „Oj, żeby już do Warszawy!”. Koniec aktu. Akt drugi, rzecz dzieje się w Warszawie. Te same osoby działające. Wszyscy są przemęczeni zawrotnym wirem życia stolicy, wielkomiejskim gwarem i wyraźną pustką wewnętrzną. Tekst — wszyscy na różne
117
tony powtarzają „Do Piotrkowa!”, „Kiedyż do Piotrkowa!”, „Oj, żeby już do Piotrkowa!”. Koniec. Kurtyna spada. Entuzjazm. Ogólne wzruszenie na sali. Po dłuższej przerwie (niezbędnej po tak do głębi wstrząsających wrażeniach akcji tego modernistycznego utworu), nastąpiła trzecia i ostatnia sztuka pt. „Oda do młodości”. Akcja rozgrywa się w Petersburgu wśród młodzieży uniwersyteckiej, która po linii głębokich uczuć patriotycznych zajmuje się kształceniem małego chłopca, Michałka, syna całkowicie zrusyfikowanych emigrantów polskich. W kulminacyjnej scenie tego wielkiego dramatu główna osoba działająca, student imieniem Gustaw (grał go sam jubilat), zwraca się do małego Michałka z zapytaniem: „Czego chcesz, Michał- ko?” — na co zapytany miał odpowiedzieć: „Wiedzy, niczego, tylko wiedzy, chcę być Polakiem”. Ponieważ nie dało się namówić rodziców żadnego z obecnych młodych chłopców polskich do objęcia i wykonania tej arcyważnej, choć nie obfitej w tekst roli, inspicjent- -amant, kolega N. podjął się (oczywiście za oddzielnym wynagrodzeniem) dostarczenia i wyćwiczenia w sztuce aktorskiej młodego autochtona Litwina, całkowicie nie znającego mowy polskiej, i zapewnił dyrekcję, że odbył z nim specjalne studia i że chłopiec jest idealnie przygotowany do odegrania Michałka. Wprawdzie władze szkolne nie mogą go zwalniać w godzinach naszych prób, jednak możemy być najzupełniej spokojni, że Michałko jest gotowiusieńki „na blachę”. W szczytowym, pełnym najwyższego dramatycznego napięcia momencie tej wzniosłej sztuki wystraszony Michałko, mimo najenergiczniejszych z jego strony sprzeciwów, został siłą wrzucony na scenę przez kolegę N. i wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma zaczął rozglądać się po wyczekującej z zapartym oddechem publiczności, po czym przeniósł swoje ogłupiałe oczy na budę suflera, wyraźnie zainteresowany pogrążonym w ataku ast-
ma tycznego kaszlu kolegą L. Jubilat gwałtownym ruchem odwrócił chłopca do siebie i stentorowym głosem zapytał:
— Powiedz, czego chcesz, Michałko?
Milczenie. Pytanie dyrektora pada po raz drugi, znowu całkowite milczenie, przy czym Michałko usiłuje dyskretnie wycofać się za kulisy, czemu jak najenergiczniej usiłuje przeszkodzić reszta zespołu, zastępując mu drogę. Pada po raz trzeci złowieszcze pytanie, tym razem już w formie groźnego krzyku. Osaczony ze wszech stron nieszczęśliwy Michałko bliski jest rozpaczy i pragnąc za wszelką cenę wydobyć się z tej nieszczęsnej sytuacji, usiłuje zeskoczyć do orkiestry. Wtedy wyłania się z budy twarz poczciwego naszego suflera, kolegi L., który zwraca się do publiczności i chcąc za wszelką cenę ratować sytuację — powiada:
— Proszę państwa, on chce wiedzy, tylko wiedzy, bo on chce być Polakiem!!
Entuzjazm i wzruszenie doszły do zenitu. Publiczność zdjęła ze sceny szlochającego Michałka, a kurtyna w ogólnym zamieszaniu pokryła całą scenę grobowym milczeniem. Tak o północy skończył się wielki dzień niezapomnianego jubileuszu naszego szefa. Cały zespół z gromką pieśnią odprowadził swojego kierownika do domu, gdzie czekała go z utęsknieniem czcigodna małżonka, my zaś wszyscy udaliśmy się na wspaniały spacer brzegiem morza w kierunku granicy litewskiej. Wstrząśnięta Połąga powoli zapadała w ciszę i głęboki sen po doznanych potężnych wrażeniach artystycz-
Nie byłbym w porządku ze swoim sumieniem autorskim, gdybym paru bodaj wierszy nie poświęci! opisowi specjalnego widowiska dla dzieci. (Autorem oczywiście był znowu sam pan dyrektor). Sztuczka nosiła tytuł „Maciuś muzykant” (dla odróżnienia od Sienkiewiczowskiego „Janka muzykanta”). Utwór miał dwa
nych.
akty. W pierwszym ubogie i wątłe pacholę wycina fujary z wierzbiny i wygrywa najpiękniejsze melodie własnego wyrobu. Gra muzom a sobie. Okoliczne słowiki, nie mogąc wytrzymać tak wysokiej konkurencji, gremialnie opuszczają te strony, ale ambitny nasz muzyk marzy o posiadaniu prawdziwego fletu i możliwości zagrania na tym instrumencie w wielkiej orkiestrze symfonicznej. Chcąc zrealizować te swoje twórcze zamiary artystyczne, najmuje się w sąsiedniej gromadzie do pasania bydła, pragnąc zebrać fundusik konieczny na wyjazd do stolicy. Drugi akt przenosi nas na wspaniałe, pełne wonnego kwiecia i soczystej trawy pastwisko, przecięte srebrną smugą wijącego się strumyka. Na scenie są same tylko krowy. Ukryty w kulisie Maciuś w twórczej ekstazie gra tak pięknie, że krowy rytmicznie machają ogonami w takt. W tym miejscu kurtyna nie wytrzymuje i opada (no, dzięki Bogu!). Wynalezienie i wyćwiczenie miejscowych krów było przedsięwzięciem zdecydowanie przerastającym możliwości i inwencję naszego inspicjenta-amanta, kolegi N. A zresztą zachodziła usprawiedliwona wątpliwość, czy najinteligentniejsze nawet krówki autoch- tonki potrafiłyby dojść do takiej perfekcji, aby rytmicznie poruszać ogonkami. Kolega L. po naradzie z dyrekcją wysunął projekt, że Maciuś będzie grał na scenie, a krowa (jedna tylko, jako symbol bydła) wystawi zza kulisy najnieprzyzwoitszą część swojego ciała i będzie machała ogonem.
Nie umiem powiedzieć, jak ten głęboko realistyczny pomysł reżyserski wprowadzono w czyn aż na dwóch próbach, byłem natomiast obecny na spektaklu i akcja wyglądała w sposób następujący: grający Maciusia kolega siedział na sztucznym pagórku (kuchenny taboret nakryty zieloną kapą) i przebierał palcami trzymając ^ przy ustach jakąś kiszkę, imitującą zgoła nierealistycz
nie instrument muzyczny słusznie zwany fujarą, przy
czym nie wydawał żadnego dźwięku, za to ukryty w kulisie kolega L. wykonywał jednocześnie dwie czynności: wygwizdywał jakiegoś wręcz modernistycznego fokstrota i wymachiwał — oczywiście, jak zawsze, za specjalnym wynagrodzeniem — niezupełnie w rytmie wysuniętą zza kulisy, obnażoną aż po łokieć ręką, w której trzymał pęczek konopi (co wszystko świetnie imitowało krowi ogon). Zgromadzone na sali dzieci wręcz szalały, nie tyle z rozrzewnienia i entuzjazmu dla wielkiego talentu Maciusia, ile ze zdziwienia, że krowi ogon ma na końcu aż pięć palców. Jak więc z tego widzimy, głęboka troska dyrekcji potrafiła widzom każdego wieku i autoramentu dostarczyć godziwej, pouczającej i artystycznej rozrywki.
Aby mocnym akcentem zakończyć te obrazki pełne swojskiego, niewymuszonego humoru, pozwolę sobie zupełnie nie a propos zacytować jedno z powiedzeń bezwiednie niesłychanie komiczne, które spłodziła moja siedmioletnia córka. Szliśmy we troje na spacer. Syn mój, o rok i cztery miesiące młodszy od swojej siostry, był — jak zwykle chłopcy, zwłaszcza w pierwszym okresie, znacznie wolniej rozwijający się umysłowo — pełen najwyższego uznania i świętej, niewzruszalnej wiary w głęboką wiedzę i wszechstronną znajomość życia swojej starszej siostry. Idąc drogą ku wsi spotkaliśmy woźnicę prowadzącego trzy konie. Córka moja, zawołana koniarka (co odziedziczyła i po matce, i po ojcu), z ogromnym zainteresowaniem, zatrzymawszy się, oglądała prowadzone czworonogi okiem fachowego znawcy. Braciszek odezwał się:
— O, idą konie!
Siostra zaś ze spokojem doświadczonego pedagoga skorygowała nie dość ścisłą definicję braciszka:
— Nie mówi się konie, bo to jest klacz i dwa wałachy.
Gdy, usłyszawszy po raz pierwszy w życiu o tej kla-
t
syfikacji i płciowym rozróżnieniu jednako z pozoru wyglądających zwierząt, pełen głębokiego wzruszenia braciszek zapytał: — Lenusiu, a co to znaczy klacz i wałach? — obdarzona jak widać już od najwcześniejszego dzieciństwa wysokimi talentami pedagogicznymi (nic dziwnego — odziedziczyła to po mnie) córka moja odpowiedziała:
— Widzisz, Stachu, to jest tak: klacz to jest pani domu, ogier to jest pan domu, a wałach to jest przyjaciel domu!
Pozwoliłem sobie przyjść z pomocą i poprawić zaproponowany przez moją córkę podział gości w końskiej rodzinie, twierdząc, że raczej wałach jest panem domu, a ogier pono tego domu przyjacielem.
Kostyczny autor znowu doznaje wyrzutów sumienia z powodu zbyt satyrycznie ujętego opowiadania o imprezie w Połądze i osobie dyrektora Hoffmana (tak samo zresztą, jak w swoim czasie zagalopowałem się w złośliwym, może wręcz karykaturalnym naszkicowaniu sylwetki kolegi P. w Krakowie i jak może niesłusznie zacytowałem kilka prawdziwych i wręcz zmyślonych anegdot o przysłowiowej dystrakcji dyrektora Kotarbińskiego). Czuję potrzebę usprawiedliwienia się, tym bardziej że wszystkie te trzy osoby od dawna są już po tamtej stronie rzeki. Otóż muszę stwierdzić, że dyrektor Hoffman — poza wszystkimi śmiesznostkami, których motorem był jedynie nieszczęsny, a zawsze tak trudny do poskromienia bakcyl teatralny, obok wyraźnej inteligencji i aż przerostu entuzjastycznej pasji teatru — był człowiekiem niezwykle prawym i wysoce kulturalnym. O jego nieposzlakowanej uczciwości świadczy chociażby fakt, że za każdą, nawet niewielką pracę nadprogramową wypłacał pracownikom choćby drobne sumki. Towarzysko był bardzo miły, niezwykle dbały o wygody całego zespołu, w obejściu
prosty, bez cienia dyrektorskiej fanfaronady i zarozumiałości.
Mniemam, że te słowa złagodzą dawką satyry, którą przypisuję nie tyle wrodzonej mi złośliwości, ile może mojemu trudnemu do poskromienia temperamentowi.
Niepozorny dyrektor i wielkie jego dzieło
Ku końcowi 1912 roku gruchnęła wśród aktorskiej braci sensacyjna wiadomość, że jakiś niedowarzony młokos z Krakowa przedsięwziął zbudowanie w stolicy wspaniałego, najnowocześniejszego gmachu teatralnego i pragnie zorganizować w nim artystyczną imprezę, która miałaby zakasować nawet wspaniały Teatr Rozmaitości. Ta mało prawdopodobna nowina została w świecie teatralnym przyjęta z pełnym i zupełnie zresztą zrozumiałym sceptycyzmem. Po kilku jednak miesiącach ukazała się w stołecznych pismach wiadomość, że jakiś młody człowiek, krakowianin, istotnie występuje z tymi nieprawdopodobnymi zamiarami. Już samo uzyskanie w owej epoce zezwolenia carskich władz (których naczelnym zadaniem było gwałtowne rusyfikowanie wszystkiego co polskie) było wręcz marzeniem ściętej głowy. A poza tym strona finansowa? Nieznany bowiem młodzik był goły jak turecki święty, a olbrzymi fundusz, potrzebny na kupienie placu i wystawienie wspaniałego, monumentalnego gmachu teatralnego, miał zebrać drogą dobrowolnych składek. Obydwa warunki tej wręcz dzikiej inicjatywy wyglądały absurdalnie. Tymczasem po upływie kilku miesięcy wiele wybitniejszych jednostek z polskiego aktorstwa otrzymało listowną propozycję zaangażowania się do nowej imprezy, podpisaną: dr Arnold Szyfman. Sprawa wyglądała już realnie.
Istotnie, dwudziestokilkoletni absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, mały, szczupły, pełen temperamentu i niezwykłej ruchliwości, o wielkich, marzących i jednocześnie niesłychanie bystro spoglądających sarnich oczach, potrafił, zgoła nikomu nie znany, w stolicy zorganizować towarzystwo budowy Teatru Polskiego i zebrać wśród miejscowej plutokracji i arystokracji pokaźną kwotą pieniędzy, pomimo że wobec tych ludzi nie reprezentował właściwie nic i nie mógł wykazać się żadnym czynem, który mógłby ujawnić jego administracyjny talent. A jednak po kilku miesiącach na zakupionym przy ulicy Karasia placu przystąpiono do budowy nowoczesnego, obszernego, wygodnego, stylowego gmachu teatralnego pod kierunkiem jednego z naszych czołowych w owej epoce architektów, profesora Przybylskiego.
Najtrudniejsze były oczywiście pierwsze kroki, bo kiedy mieszkańcy Warszawy zobaczyli wznoszące się mury nowego budynku, wtedy realność ambitnego zamierzenia dyrektora Szyfmana nie budziła już żadnych wątpliwości. Prezesem towarzystwa i jego inspiratorem był Tomasz hrabia Potocki, człowiek niezwykle rzutki, energiczny, szczerze rozmiłowany w teatrze i jego kulturalno-oświatowej roli. Dr Szyfman i hr. Potocki rozpoczęli podróż po ośrodkach teatralnych wszystkich trzech zaborów Polski, wyławiając co ciekawszy i zdolniejszy element aktorski. Jednym z etapów tej organizacyjnej podróży, której celem było stworzenie zespołu artystycznego, okazała się Łódź. Otrzymałem pismo zapraszające, abym danego dnia po przedstawieniu zgłosił się do gabinetu jednej z renomowanych restauracji łódzkich dla omówienia z dr. A. Szyfmanem sprawy ewentualnego mojego zaangażowania się do nowo powstającej wielkiej imprezy artystycznej. Najstaranniej wygolony, w nowym garniturze, wszedłem o godzinie jedenastej do zacisznego
IłK
am I | I * \\\ \ \ \ \
gabinetu, gdzie zastałem dwóch ludzi: poważnego, pięćdziesięcioletniego, wąsatego jegomościa o marsowym spojrzeniu i wytwornych manierach i młodego, niedo- warzonego, niezmiernie ruchliwego i czynnego smarkacza, którego wziąłem za jakiegoś sekretarzyka czy innego pomagiera dojrzałego jegomościa, w którym oczywiście widziałem przyszłego mojego dyrektora. Po dwóch godzinach musiałem radykalnie zmienić zdanie. Przekonałem się, że młody, smarkaczowaty kręcipięta, który przeprowadził ze mną niezmiernie rzeczową i gruntownie fachową konferencję, jest właśnie samym panem dyrektorem, podczas gdy ów drugi, dojrzały mężczyzna, był raczej jego pomocnikiem, a w najlepszym razie współdziałaczem. Tego pamiętnego wieczoru podpisałem kontrakt, na mocy którego stałem się członkiem zespołu artystycznego Teatru Polskiego w Warszawie z przyzwoitą gażą i z zapewnionym tzw. stanowiskiem. Odtąd przez długie lata byłem związany z dyrektorem Szyfmanem i zawodowo, i towarzysko i — poza kilkoma tylko krótkotrwałymi przerwami — przez czterdzieści prawie lat pracowałem w Teatrze Polskim. Wielkie i — jak się pierwotnie wydawało — wręcz niemożliwe do zrealizowania ambicje zostały w całości usprawiedliwione. Stolicy przybył kapitalny, wyposażony we wszystkie nowoczesne zdobycze techniczne (na ową epokę), obszerny, mieszczący tysiąc sto osób, bardzo stylowy, posiadający scenę obrotową (pierwszą na ziemiach polskich!), najnowocześniejsze oświetlenie, obszerne zaplecze, magazyny i pracownie — budynek teatralny. A w nim naprawdę doborowy zespół artystów, mogący pokusić się o szlachetną rywalizację z Rozmaitościami: Stanisława Wysocka, Maria Przybyłko-Potocka, Laura Dunin, Maria Dulęba, Seweryna Broniszówna, Edmund Wejchert, Józef i Maksymilian bracia Węgrzynowie, Jerzy Leszczyński, Stefan Jaracz, Józef Sosnowski, Władysław Grabowski
i cała plejada wybitnych, dojrzałych artystów, obok dużego zastępu młodszych, świetnie się zapowiadających kolegów.
Sezon rozpoczęto wspaniałym „Irydionem” Krasińskiego, w której to sztuce grałem maleńką, zdecydowanie drugoplanową postać dowódcy straży pałacowej. Wrażenia tego wieczoru pozostały niezatarte aż do końca życia. Niezwykle podniosły nastrój na widowni i wśród nas, wykonawców, sugerował nam pewność, że w dziejach kultury polskiej na odcinku sztuki teatralnej dzieje się coś niepowszedniego, wręcz wielkiego, co przejdzie do historii teatru jako początek nowego, ciekawego okresu.
Teatr Polski poza tym, że dał stolicy w całym tego słowa znaczeniu nowoczesny teatr w świetnie do wymagań tego rodzaju sztuki przystosowanym gmachu, spełnił jeszcze drugie, nie mniej ważne zadanie. Oddziaływał wyraźnie podniecająco na drzemiący na laurach Teatr Rozmaitości. Dopiero od chwili powstania Teatru Polskiego kierownictwo Rozmaitości zrozumiało, że poza wspaniałym, najlepszym w Polsce zespołem artystycznym trzeba koniecznie podciągnąć i wszystkie inne, tzw. drugorzędne czynniki, które — może same w sobie nie decydujące, ale ważne dla całości — nie mogą reprezentować teatru sprzed stu lat.
Przyszedł rok 1914 i wybuch pierwszej wojny światowej. Zarówno dyrektor Szyfman, jak i część kolegów (Wysocka, Jaracz, Osterwa, Brydziński, Drabik itd.) jako poddani austriaccy zostali wysiedleni z Warszawy i skierowani w głąb Rosji. Oparli się w Moskwie, w której pozostawali przez dwa lata, sycąc się wspaniałymi miejscowymi teatrami, a zwłaszcza przodującym, genialnym Moskiewskim Teatrem Artystycznym (MCHAT), wiekopomnym dziełem wielkiego reformatora i twórcy wspaniałej teorii gry aktorskiej, znanego artysty Konstantego Stanisławskiego. Ten długi pobyt
naszych czołowych ludzi teatru (a przede wszystkim Juliusza Osterwy) w Moskwie stał się źródłem narodzin idei stworzenia w Warszawie rewolucyjnej imprezy teatralnej, połączonej ze szkoleniem i wychowywaniem nowych kadr narybku aktorskiego. Innymi słowy, stał się sprawcą narodzin Reduty, która odegrała niezwykle ważną rolę w historii teatru polskiego. Główne zdobycze Reduty można sprowadzić do następujących osiągnięć: a) stworzenie pierwszego w Polsce teatru na zasadzie gry zespołowej (bez gwiazdorstwa); każdy bowiem „redutowiec”, niezależnie od tzw. stanowiska, grał zarówno pierwszorzędne, jak i mało ważne, epizodyczne role; b) wprowadzenie nie znanej dotąd u nas szczegółowej analizy tekstu granego utworu; c) nie- wymienianie na afiszach i w programach wykonawców poszczególnych ról i nieukazywanie się aktorów przed kurtyną na brawa po zakończeniu aktu czy też sztuki; d) osiągnięcie najwyższego poziomu etyki zawodowej. Niezależnie od wielu braków i niedociągnięć czy może nawet niekiedy śmiesznostek, Reduta — już chociażby przez wyraźne i konsekwentne hołdowanie czterem wyżej wymienionym zasadom — stworzyła całkowicie nowoczesny, zrywający z dotychczasowym szablonem i sztampą, naprawdę twórczy, postępowy teatr. A imiona jego twórców (bo Osterwa działał przy wyraźnej pomocy Mieczysława Limanowskiego) zostały chlubnie zapisane wśród czołowych twórców teatru w Polsce.
Po wyjeździe dyrektora Szyfmana i wielu innych kolegów do Rosji, w teatrze rządziła tzw. działówka i te dwa lata (aż do momentu powrotu dyrektora) zupełnie nie obniżyły znaczenia i nie umniejszyły uznania, jakim Teatr Polski, zasłużenie zresztą, cieszył się wśród publiczności i krytyki stolicy. W okresie rządów „działówki” Teatr Polski wystawił z dużym powodzeniem takie sztuki, jak: „Niebieski ptak” Maeterlincka,
„Car Paweł” Mereżkowskiego, „Żywy trup" Tołstoja, „Pan Purceaugnac” Moliera itd. Na lata 1918—1930 mniej więcej przypada okres najbujniejszego rozkwitu i najwyższego poziomu osiągnięć Teatru Polskiego. W tym czasie niżej podpisany dwukrotnie opuszczał Teatr Polski (za każdym razem nie dłużej niż na jeden sezon), bawił na występach w teatrze krakowskim i zorganizował własny teatr w Wilnie, złożony wyłącznie niemal ze swoich uczniów (Eichlerówna, Małynicz, Niwińska, Jan Kreczmar, Wyrzykowski, Milecki, Ciecierski i inni), chcąc w ten sposób jak gdyby wypróbować gotowość bojową absolwentów swojej szkoły.
Ogólnie trzeba powiedzieć, że Teatr Polski, który miał wiele wielkich wzlotów i oczywiście kilka okresów stosunkowo mniejszej aktywności, odegrał zdecydowaną rolę w historii teatru w Polsce. A należy to przypisać w całości niemal osobie dyrektora Szyfmana. Ten człowiek, obdarzony fanatyczną pasją teatru i nie mniejszą praktyczną znajomością wszystkich zagadnień z nim związanych, nadludzko pracowity, pełen wielkiego talentu organizacyjno-administracyjnego, ogarniający z równą łatwością wszystkie zagadnienia ekonomiczne i artystyczne, rzetelny artysta, ciekawy reżyser, przemiły w stosunkach ze swoimi współpracownikami i wysoce kulturalny szef, miał poza tym nieprawdopodobne szczęście w doborze ludzi. Wszystkie te czynniki sprawiają, że jest on wręcz ideałem kierownika teatru.
Teatr im. Bogusławskiego, jego szczytne posłannictwo i niesławna śmierć
Trzej ludzie teatru, mianowicie Leon Schiller, Wiłam Horzyca i niżej podpisany (a zwłaszcza dwaj pierwsi), wystąpili z ambitną inicjatywą stworzenia stołecznej placówki teatralnej, która by — dając najlepszy towar po najprzystępniejszej cenie — mogła obsługiwać klasę robotniczą, drobne mieszczaństwo i postępową inteligencję. W roku 1925 objęli oni teatr przy ulicy Daniłowiczowskiej pod mocno obowiązującym imieniem Wojciecha Bogusławskiego. Schiller i Horzyca mieli kierować stroną artystyczną, gdy ja podjąłem się „czarnej roboty”, tzn. kierowania działem administracyjno-gospodarczym, będąc jednocześnie aktorem i reżyserem. Starannie dobrany zespół artystyczny, wysokiej klasy repertuar i na najwyższym poziomie stojąca, na wskroś nowoczesna, twórcza reżyseria Leona Schillera, przy olbrzymim entuzjazmie i pracowitości całego zespołu, dawały gwarancję stworzenia ciekawej, twórczej imprezy teatralnej. Że zaś teatr ten, o niezwykle tanich cenach miejsc, miał służyć przede wszystkim proletariatowi i postępowej inteligencji i był pierwszą na terenie stolicy instytucją artystyczną wprowadzającą tzw. organizowanie widowni (rozdawnictwo biletów wśród zakładów pracy, fabryk, szkół, związków i stowarzyszeń), impreza ta z punktu uzyskała olbrzymią popularność i wielki rozgłos nie tylko w Warszawie, ale w całym kraju.
Pierwsze przedstawienia w zupełności usprawiedliwiły tę dodatnią opinię i przyczyniły się do wręcz wyjątkowego powodzenia tak artystycznego, jak i materialnego teatru. Repertuar tej ciekawej placówki składał się z tak ciekawych pod względem literackim i ściśle teatralnym sztuk, jak: „Achilleis” Wyspiańskiego, „Nieboska komedia” Krasińskiego, „Róża” Żeromskiego, „Rewizor” Gogola, „Jak wam się podoba” Szekspira i wielu innych, pierwszorzędnych dzieł scenicznych.
Dla zilustrowania stosunku ojców miasta do tej postępowej, wręcz rewolucyjnej imprezy artystycznej muszę powiedzieć, że na przykład dla uzyskania zgody na wystawienie „Achilleis” Wyspiańskiego musiałem odbyć aż pięć konferencji z Zarządem Miasta, na których wszelkimi sposobami usiłowałem udowodnić, że nie jest to bynajmniej sztuka rewolucyjna, zagrażająca ładowi i kwietystycznemu drzemaniu tak zwanej elity inteligenckiej, a tylko wielkie dzieło znakomitego poety i malarza, o najwyższym poziomie artystycznym. Ówczesny prezydent miasta nie znał tego dzieła z czytania czy słyszenia i odzywał się o nim wręcz lekceważąco, za każdym razem wymawiając jego tytuł nie „Achilleis”, a w sposób uproszczony: „Achilles”. Wreszcie po długich debatach, przekonywaniach i namowach udało mi się wbrew opinii pana prezydenta uzyskać łaskawe zezwolenie „pod osobistą odpowiedzialnością”, jaką mnie obarczył p. Jabłoński. Nie mniejszą burzę, a już co najmniej wyraźną niechęć spowodował u ojców miasta projekt wystawienia „Nieboskiej” i „Róży”. Wszystkie jednak te sztuki rewelacyjnie wystawione w reżyserii Leona Schillera, a w dekoracjach Andrzeja i Zbigniewa Pronaszków oraz Wincentego Drabika („Nieboska komedia”) zyskały olbrzymie, wręcz rewelacyjne, fenomenalne powodzenie.
Niestety po dziewięciomiesięcznej działalności, pełnej
chwały i powodzenia tak artystycznego, jak i finansowego — Teatr im. Bogusławskiego zakończył swój chwalebny, choć tak bardzo krótki żywot, ponieważ sala okazała się niezbędnie potrzebna Zarządowi Miasta do zainstalowania w niej miejskiego kina. Nasi sprzymierzeńcy i protektorzy przehandlowali Teatr im. Bogusławskiego za jakieś koncesje otrzymane w dziale szkolnictwa. Słowem: ambitną, bardzo potrzebną i doskonale prosperującą instytucję artystyczną przefry- marczono i sprzedano ku ogólnej uciesze większości radców miejskich, którzy zostali radykalnie uwolnieni od potrzeby zaznajamiania się z dziełami Krasińskiego, Wyspiańskiego czy Żeromskiego. Nareszcie w dziedzinie teatru zapanował w łonie magistratu błogi spokój, wykluczający wszelkie niezdrowe, rzekomo rewolucyjne objawy, lansowane w tej dziedzinie sztuki! Ja sam po zlikwidowaniu wspaniałego Teatru im. Bogusławskiego powróciłem na łono Arnolda Szyfmana tj. do teatrów Polskiego i Małego, które zresztą w tym okresie zaczęły wchodzić w zdecydowane stadium dekadencji, błyskając jeszcze od czasu do czasu jakimiś mocnymi, prawdziwie artystycznymi, udanymi wydarzeniami.
W tym właśnie okresie powstała inicjatywa stworzenia nowej formy organizacyjnej dla teatrów dramatycznych stolicy, której inicjatorami byli: minister spraw wewnętrznych Korsak i dyrektor Departamentu Kultury i Sztuki w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, Władysław Zawistowski. Nowe państwowe konsorcjum, działające pod firmą T.KK.T. (Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej) miało prowadzić połączone teatry: Polski, Mały, Nowy w Salach Redutowych i Letni, z których każdy miał mieć własną dyrekcję, zespoły zaś — artystyczny, administracyjny i techniczny — miały być wspólne dla wszystkich, po ich dokompletowaniu i po-
większemu. Ta wielka machina, niezmiernie rozbudowana i tym samym skomplikowana, zajęta przede wszystkim sprawami organizacyjno-administracyjnymi, już w samym założeniu była przedsięwzięciem mocno ryzykownym, jeżeli nie skazanym z góry na całkowite fiasko. Jakoż po roku swojej kulejącej egzystencji zaczęła zdecydowanie słabnąć, chwiać się i chylić ku upadkowi.
W tym czasie, w roku 1938, zostałem powołany na trudne stanowisko dyrektora Teatru Narodowego (na gruzach dawnego teatru Rozmaitości). Po roku kłopotliwego i bardzo męczącego mojego urzędowania (kierownikiem artystyczno-literackim był Wiłam Horzyca) nadszedł katastrofalny rok 1939, radykalnie przesądzający losy nie tylko Teatru Narodowego czy teatru w ogóle, ale losy i egzystencję całego kraju, który po tragicznej katastrofie militarnej i ucieczce osobistości odpowiedzialnych za klęskę rozpoczął długi, tragiczny okres okupacji i bohaterskiej walki z hitleryzmem.
Mroczny okres okupacji i bogate dzieje Domu Inwalidów Wojennych w Oryszewie
Pierwsze tygodnie tragicznego września — okres ostrzeliwania z dział i bombardowania z samolotów naszej stolicy — przebyłem z całą gromadą moich kolegów i współtowarzyszy pracy w gmachu Teatru Narodowego bądź też (w momentach nalotów) w podziemiach Teatru Wielkiego. Pierwsze dni przeżyliśmy dość spokojnie i raczej na wesoło, traktując całą sytuację i bieżące niebezpieczeństwo w myśl komunikatów radiowych — jako zło chwilowe, które niebawem przeminie i zamieni się w całkowity triumf naszej sprawy, a sromotną klęskę barbarzyńskiego wroga. Czas jednak upływał, a zniszczenie miasta i trudności aprowizacyjne, jak i wybuchające co wieczora w różnych punktach stolicy groźne pożary stale wzrastały. Jedynie noce (przeważnie piękne, księżycowe) przynosiły kilka godzin spokoju i niezbędnego wytchnienia. Ze świtem aż do zmroku następowały coraz częstsze alarmy radiowe ze złowrogim tekstem: „Uwaga, uwaga — nadchodzi!” Bombardowania utrudniały wśród dnia chodzenie po ulicach miasta, a uszkodzony przez celne bomby gmach Teatru Narodowego i Wielkiego miał coraz więcej otworów i szczerb, co zmuszało nas do coraz częstszego zmieniania miejsca chwilowego zamieszkania i coraz częstszego schodzenia do schronu, mieszczącego się w podziemiach Teatru Wielkiego. Czternastego września sytua-
I
cja nasza okazała się wręcz groźna i zmusiła do przeniesienia się do hallu i westybulu Teatru Nowego (siedziba Reduty), mieszczącego się od frontu, pod filarami placu Teatralnego. Fatalne warunki egzystencji (brak ciepłej strawy, niemożność porządnego umycia się, brak spokojnego, odżywczego snu i wzrastająca panika) osiągnęły swój szczytowy punkt w dniu dziewiętnastego września, kiedy około godziny czternastej wpadła burząco-zapalająca bomba do hallu Teatru Narodowego, o trzydzieści metrów od naszego schronu, w którym już oprócz aktorów znajdowało się wielu przygodnych obywateli, reprezentujących różne klasy społeczne, różne zawody i różnie wyrażające się reakcje na niebezpieczeństwa sytuacji. Po wybuchu bomby, który śmiertelnie ranił kolegę Hnydzińskiego i zasypał nas pyłem i odłamkami gruzu, zmuszeni zostaliśmy z inicjatywy czuwających organów milicji obywatelskiej do opuszczenia naszego schroniska, przebiegnięcia przez część placu Teatralnego i wejścia w otwarty kanał, prowadzący do podziemi Teatru Wielkiego. Po kilku dniach przebywania w mrocznych podziemiach bez światła i powietrza, zostaliśmy wypuszczeni na świat boży — oszołomieni powietrzem i powstałą szczytową paniką (bowiem nad placem Teatralnym w tym momencie dość nisko krążyły dwa samoloty, ostrzeliwując z broni pokładowej biegnące rzesze uciekinierów), musieliśmy w najwyższym pośpiechu dobiec do otworu kanału i odkrywając w sobie pod wpływem niebezpieczeństwa zdolności akrobatyczno-cyrko- we — zejść po klamrach kanału na jego dno, by w pełnej ciemności, popychani przez nacierający od tyłu tłum, przesuwać się w nieznanym kierunku, depcząc i potykając się o cały szereg leżących już tu i śpiących członków policji, zgromadzonej z całego województwa warszawskiego, którą tu rozlokowano przed paru godzinami. Wreszcie przeszło pół godziny
posuwając się po omacku w nieznanym kierunku doszliśmy do obszernych pomieszczeń podziemnych wielkiej kotłowni, ogrzewającej cały kompleks budynków teatralnych od ulicy Trębackiej, Wierzbowej i placu Teatralnego. Tam bez światła i pożywienia przebyliśmy aż do dnia kapitulacji, kiedy w całkowitym poczuciu klęski wydostaliśmy się na ulicę, a ja z moją córką powędrowałem przez zwały gruzów, poprzewracanych latarni i powyrywanych szyn tramwajowych Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, ulicą Obożną i Kopernika do naszego mieszkania na piątym piętrze w domu przy ulicy Szczyglej nr 9, która stanowiła jedno prawie olbrzymie rumowisko z zupełnie zablokowaną jezdnią i wąziutkim przejściem, wydeptanym pod ścianami domów po nieparzystej stronie ulicy. Mieszkanie zastaliśmy nienaruszone, ale z powybijanymi przez wybuchy bomb szybami i powyrywanymi ramami okiennymi. Trzeba było systemem Robinsona i jego towarzysza Piętaszka zająć się przygotowaniem jakiego takiego noclegu, toaletą poranną i zdobyciem pożywienia, niezbędnego dla zmęczonego i mocno osłabionego organizmu. Wodociągi nie funkcjonowały. Po wodę trzeba było chodzić z wiadrami bądź do działającej pompy w szpitaliku dziecięcym przy zbiegu ul. Kopernika i Krakowskiego Przedmieścia, bądź też do Wisły. Przyciągnięcie czterech wiader wody w dwóch porcjach i dostarczenie skradzionego po drodze drzewa opałowego było najtrudniejszą i najbardziej męczącą czynnością w okresie skądinąd dość humorystycznie traktowanej robinsona- dy, a że po paru dniach zjawiła się pomocnica domowa, nieodżałowana pani Natalia, więc w pięcioro (moja córka, synowa, siostra mojego zięcia, pani Natalia i ja) łatwiej nam przyszło przezwyciężyć główne trudności, polegające, jak już wspominałem, na dostarczeniu wody i skradzionego opału, i mogliśmy się zabrać do za
bezpieczenia okien, zdobycia ile działającej i wciąż grożącej wybuchem lampki acetylenowej i nawet zgotowania jakiejś strawy, przytąchłej, wywleczonej z zakamarków spiżarni kaszy jaglanej z kawałkiem nabytego w sklepiku chleba spreparowanego z otrąb, kasztanów i innych zgoła nieznanych i całkowicie niejadalnych ingrediencji.
Muszę teraz na chwilę cofnąć się o tydzień wstecz i opisać jedyny w swoi mrodzaju pogrzeb śp. kolegi Hnydzińskiego. Udało się nam przy pomocy stolarzy teatralnych spreparować skrzynkę-trumnę i na wozie łaskawie udzielonym przez komendanta straży pożarnej (bliskich moich sojuszników i przyjaciół, działających — lubo w przeciwnym do mnie kierunku — w żywiole ognia), usadowiwszy na nim obok trumny żonę nieboszczyka i kilku naszych kolegów, zawieźć ten oryginalny kondukt na cmentarz Bródnowski. Ale na dobre czterysta metrów przed bramami cmentarza trzeba było zatrzymać się, ulica bowiem była zakorkowana i szczelnie zapchana kilkudziesięcioma najróżnorodniejszego typu pojazdami (dorożki, bryczki, platformy, riksze i ręczne dwukołowe wózki), wiozącymi najróżnorodniejszego kształtu i wielkości trumienki z ofiarami wojny. Trzeba było ponad godzinę czekać w kolejce, gdyż te zaimprowizowane karawany kolejno wpuszczano w cmentarną bramę, gdzie znowu dłuższy czas trzeba było czekać na jednego z trzech kapłanów, permanentnie odbywających egzekwie nad przywiezionymi na stałe „mieszkańcami” Bródnowskiego cmentarza.
Wracamy znów na ulicę Szczyglą i do powoli kształtującego się trybu dnia codziennego złowrogiej okupacyjnej rzeczywistości. Po uporaniu się z najpilniejszymi potrzebami bytowania w najprymitywniejszych warunkach oraz po zorientowaniu się, jak zaczyna wyglądać okupacyjna rzeczywistość, po dokładnym zrozu
mieniu, że zamierzeniem najeźdźcy jest nie liczące się z jakimikolwiek względami ludzkości radykalne wytępienie Żydów, a w następstwie zabranie się do likwidowania społeczeństwa polskiego — należało przystąpić albo do akcji przeciwdziałania tej polityce, albo przynajmniej do wynalezienia jakiegokolwiek pożytecznego w danej chwili zajęcia, byleby nie pozostać w całkowitej bezczynności i nie przyglądać się biernie szalejącemu hitleryzmowi. Znalazłem dość pożyteczne, jak myślę, i względnie ciekawe zajęcie, służąc za łącznika między rannymi a ich rodzinami i bliskimi, na terenie szpitala Ujazdowskiego, gdzie w danym momencie znajdowało się ponad trzystu rannych lub chorych naszych żołnierzy i z górą dwustu oficerów. Cały dzień spędzałem na odwiedzinach w wyznaczonych mi salach i pawilonach, gdzie pisałem dyktowane przez rannych listy do ich rodzin, które to listy albo roznosiłem po mieście, albo wysyłałem pocztą na prowincję. Jednocześnie organizowałem coś w rodzaju małych, lotnych koncercików albo wreszcie załatwiałem z władzami okupacyjnymi sprawy przetransportowania rannych (przeważnie kalek bezrękich lub beznogich) do ich rodzin mieszkających na prowinęji. Taki stan trwał od grudnia do maja. W tym miesiącu zaczęła się stopniowa ewakuacja chorych i rannych bądź do ich stałego miejsca zamieszkania (w wypadku wyzdrowienia) lub też do różnych szpitali na terenie całego kraju. Ponieważ osoba moja stała się w tej charytatywnej akcji całkowicie zbędna, postanowiłem za namową mojego przyjaciela, ziemianina z kaliskiego, udać się na wieś w Grójeckie, do majątku jego przyjaciół, gdzie nie chcąc być tylko bezużytecznym balastem, objąłem posadę dozorcy obory. Majątek, nazywający się Uleniec, należał do państwa H. Mąż znajdował się poza granicami kraju, a na miejscu pozostawała jego żona z ośmioletnią córeczką i całą gromadą (czternaście
osób) takich jak ja, przytulonych uciekinierów różnych stanów, profesji i autoramentu. Funkcje mojego zawodu polegały na: wstawaniu kwadrans przed czwartą rano, dozorowaniu udoju, kontrolowaniu i mierzeniu otrzymanego mleka i wysyłaniu go do pobliskiej zlewni gminnej. Muszę z całą otwartością przyznać, że tzw. życie „oborowe” — obcowanie z pastuchami, ich psami i krowami — które, jak się naocznie przekonałem, są zdecydowanie inteligentne, wbrew opinii, jaką mają u ludzi, wyraźnie myślące i bardzo łatwo zżywające się z pracującymi koło nich ludźmi — głęboko mnie interesowało i po kilku tygodniach potrafiłem czuć się między tymi czworonogami i ich progeniturą znacznie lepiej, aniżeli niejednokrotnie czułem się wśród ludzi. I wtedy przyszła mi na myśl głęboka i mocno prawdziwa wypowiedź jednego z bardzo popularnych na terenie carskiej Rosji artystów cyrkowych. Mianowicie ten filozof w cyrkowym stroju, nazwiskiem Durów (było dwóch reprezentantów tego nazwiska: Durów ojciec i Durów syn; obaj byli znanymi treserami zwierząt domowych: osłów, psów, świnek, gęsi, kaczek, kur, gołębi, królików itd.), twierdził: „Im bliżej poznaję ludzi, tym goręcej kocham konie i krowy!” Istotnie życie wśród krów, całkowicie bezpośrednie i szczere, pozbawione wszelkiego zakłamania i udawania, może stworzyć atmosferę o wiele ciekawszą i dostojniejszą, aniżeli dzieje się to wśród ludzi. Na lato, z chwilą kiedy bydełko wychodzi na paszę, zmieniłem funkcję, prze- dzierzgając się w tzw. polowego, tj. człowieka, który pilnuje plonów rolnych, by nie niszczyli ich i nie kradli poczciwi nasi kmiotkowie. Ten rodzaj zajęcia był zdecydowanie przykry i pilnując na przykład w nocy skoszonej koniczyny, niejednokrotnie głęboko żałowałem, że muszę mieć do czynienia z ludźmi, a nie z kochanymi krówkami.
Na początku zimy, wobec zbliżającego się najazdu
hord hitlerowskich na Związek Radziecki, władze okupacyjne zaczęły budować w całym parku ulenieckim baraki, które niebawem zaczęły się zaludniać oddziałami frontowymi, przerzucanymi z zachodu i szykującymi się do mającej niebawem nastąpić agresji na Kraj Rad. Sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz nie- wygodniejsza i przykrzejsza, wobec czego w ostatnich dniach lutego postanowiłem opuścić gościnny Uleniec i poszukać sobie nowego schronienia w jakimś zapadłym kącie ojczystego kraju. Do Warszawy w żadnym razie nie chciałem powracać ze względu choćby na to, że okupant zdołał już zorganizować dwa czynne teatry i do pracy w nich mogłem być łatwo zmuszony, co byłoby wbrew wyraźnej, tajnej decyzji naszego związku (Związek Artystów Scen Polskich), która stanowczo zakazywała jakiegokolwiek udziału w imprezach teatralnych, organizowanych przez okupanta. Wtedy to właśnie większa część moich koleżanek i kolegów (zwłaszcza z młodszych roczników) gremialnie rozpoczęła uprawiać kelnerstwo w powstających w licznych punktach stolicy nowych kawiarniach i restauracjach. Za radą i pomocą życzliwych mi czynników miarodajnych uzyskałem posadę w PCK, w znajdującym się pod Żyrardowem wielkim Domu Inwalidów Wojennych w Oryszewie. Był to duży, dwupiętrowy gmach, w którym można było umieścić ponad dwustu dwudziestu podopiecznych, do którego należały: dwunasto- morgowy, świetnie prowadzony ogród warzywno-owocowy, dziesięć ha ornego gruntu, dwie krowy, trzy konie, kilkanaście świnek i pokaźna gromada kur. Umiejętne gospodarowanie tym majątkiem sprawiało, że Oryszew był samowystarczalny, a nawet niejednokrotnie — przynosił pokaźny zysk. Poza tym ze względu na swój charakter instytucja charytatywna stosunkowo mniej była narażona na odwiedziny kontrolerów ze strony okupanta i niejednokrotnie całymi tygodnia
mi nie oglądaliśmy umundurowanego wroga. Dyrekcja zakładu (pierwotnie p. Łopatto, a po roku — bardzo ciekawy człowiek, utalentowany organizator i administrator, do dziś dnia jeden z najserdeczniejszych i najbliższych moich przyjaciół — p. Ewaryst Czarnecki) obdarzyła mnie dwoma funkcjami: byłem kasjerem, przy czym to zajęcie sprawiało mi wiele przykrości, gdyż tygodniowe czy miesięczne bilansy nigdy się nie zgadzały; ale wszystkie przykrości związane z funkcją kasjera z nawiązką wynagradzała mi druga funkcja — kwestarza, który co tydzień na obszernej resorówce, zaprzężonej w dwa nasze konie i powożonej przez woźnicę przyjaciela, Zajkowskiego, w ciągu trzech dni objeżdżał okoliczne dwory i zwoził do naszego zakładu liczne i cenne dary w naturze, jak: mąka, kasza, słonina, olej rzepakowy, cukier, owies i koniczyna dla koni, i wiele innych cennych produktów dla naszej kuchni. Ponieważ nazwisko i osoba moja znane były ze sceny całemu ziemiaństwu, byłem więc wszędzie mile witany, obficie obdarowywany dla zakładu i gościnnie podejmowany dworskimi, nad wyraz smakowitymi i obfitymi obiadami czy też wieczerzami. Jakkolwiek pożywienie w Oryszewie — jak na ową epokę — było wcale smaczne i obfite, to nigdy jednak nie wymagało używania noża i widelca, podawano nam bowiem w dużych miseczkach obfite porcje smakowitej, suto okraszonej, ugotowanej na kościach zupy, pełnej kaszy, ziemniaków i klusek, we dworach zaś poza zupą mogłem z apetytem pałaszować różne dania mięsne, mączne i jarzynowe, z całą pasją używając noża i widelca. Poza tym przynajmniej dwa razy w tygodniu jeździłem do powiatowego miasta Sochaczewa dla załatwiania wielu sprawunków i różnych spraw administracyjnych z władzami okupacyjnymi Każda taka wizyta dostarczała mi — a za moim pośrednictwem i naszemu zakładowi — wielu nowin i sensacji politycz-
_ . 1A1
/ . L\ v l V * *> \ \
nych, zasłyszanych od konspiracyjnie działających naszych ludzi. Od czasu do czasu trafiała mi się okazja do lekkiego zażartowania z naszych władz okupacyjnych czy wyższych urzędników hitlerowskich. Pewnego razu przyłapano nas na nagminnie praktykowanym szwindlu w dziedzinie uboju nierogacizny. Wolno było bowiem zabić tzw. świniaka na własny użytek tylko w tym wypadku, jeżeli równoważnik tej istoty odstawiło się do urzędu powiatowego. Działający na naszą korzyść miejscowi lekarze weterynarii (oczywiście Polacy) dość łatwo szli na rękę ludności, wystawiając fałszywe dokumenty, stwierdzające zgon świńskiej mości, podczas gdy w rzeczywistości ów rzekomo zmarły świniak był wyraźnie uszlachtowany i na miejscu spożyty. Otóż jeden z takich szwindlów wywąchał najbliższy nasz sąsiad i rzekomy przyjaciel, młynarz (najzwyklejszy reichsdeutsch, posiadający wyraźne polecenie władz szpiegowania nas i pilnowania naszej praworządności), i doniósł o nim najwyższemu miejscowemu potentatowi tzw. Kreislandwirtowi, przed którego groźne oblicze zostałem wezwany w czasie najbliższego mego przyjazdu do Sochaczewa. Nasz pan i władca z ogłuszającym krzykiem i waleniem pięścią w biurko zaczął wytykać nam groźny akt niepraworządności, zapowiadając, że wyciągnie z tej zbrodni wszelkie konsekwencje i grożąc zarówno naszemu dyrektorowi, jak i, z nie znanych mi powodów, mojej osobie zdecydowaną perspektywą zamknięcia nas w kryminale. Po wysłuchaniu całej burzy z pełnym spokojem wydobyłem z kieszeni sfałszowany dokument weterynarza powiatowego, stwierdzający wyraźnie, że wyżej wzmiankowana świnka zmarła śmiercią naturalną wskutek panującej czerwonki i została skrzętnie pogrzebana w miejscowym ogrodzie (czytaj w naszych żołądkach). Pan Niassyn momentalnie ostygł i wobec tak przekonywającego argumentu przestał grozić mi konsekwen
cjami, momentalnie przechodząc na inny, bardziej pogodny temat. Za następnym moim pobytem u Kreis- landwirta wręczyłem mu wspaniały bukiet tureckiego bzu ze słowami:
— To, panie Kreislandwircie, w darze od zmarłej świnki, której honor raczył pan podać w niemiłą wątpliwość!
Innym znowu razem podczas rekwizycji koni, odbywającej się na wielkim placu obok rzeźni miejskiej i przeprowadzanej przez tegoż Kreislandwirta, wobec polecenia, że każdy koń musi być oddzielnie przeprowadzony przed zgromadzonymi dostojnikami, p. Zaj- kowski prowadził jednego naszego konia, przygodnie spotkany kmiotek — drugiego, a ja musiałem prowadzić trzeciego naszego czworonoga, kochanego Siwka. Zauważywszy mnie, pan Niassyn zauważył z uśmiechem:
— Oho, sie spielen heute die Rolle eines Bauers?!
Na co ja z punktu odpaliłem:
— Heute jeder spielt eine Rolle, Herr Kreislandwirt!
Całe otoczenie pana Kreislandwirta wybuchnęło re-
chotliwym śmiechem i poczciwy nasz Siwek uniknął rekwizycji.
A teraz ciekawy paradoks. Na ogół warunki wojenne wpływały zdecydowanie niekorzystnie na zdrowie moich bliźnich. Otóż ja — zdawałoby się, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi — prywacjom i trudnościom życia okupacyjnego zawdzięczam zdecydowaną poprawę mojego z lekka już chwiejącego się zdrowia. Radykalna zmiana trybu życia, wycofanie się z wielkomiejskiego gwaru, przebywanie przeważnie na świeżym powietrzu, bezpośredni kontakt z przyrodą — wszystko to przyczyniło się do całkowitego prawie zlikwidowania licznych moich niedomogów zdrowia, pospolicie zwanych złą przemianą materii. W stolicy żyłem przeważnie nerwami i zawód mój czynił ze mnie „pracow
nika nocy", pozwalając udawać się na spoczynek po gruntownym napełnieniu żołądka nie wcześniej niż
0 dwunastej, względnie pół do pierwszej w nocy, a wstawać nie wcześniej niż o dziewiątej względnie pół godziny później. Cały dzień zaś miałem szczelnie obstawiony różnymi terminowymi sprawami, zmuszającymi mnie przeważnie do przenoszenia się z miejsca na miejsce, a kolacja stanowiła — podstawowy posiłek dnia. W Oryszewie wstawałem o godzinie szóstej i pół, a układałem się do snu nie później niż o dwudziestej drugiej i pół, jadłem przede wszystkim śniadanie
1 obiad (i to bardzo skromne zarówno ilościowo, jak i jakościowo), większość dnia spędzałem w ruchu i na świeżym powietrzu, zaznając ożywczego, bezpośredniego kontaktu z przyrodą, słowem: prowadziłem raczej spokojny, higieniczny tryb życia. Podstawowy męczący objaw złej przemiany materii, jakim była u mnie niezmiernie często występująca, wyraźnie utrudniająca mi i pracę w moim fachu, i w ogóle życie, ponad sześć godzin zazwyczaj trwająca migrena z zawrotami głowy i wieloma innymi mocno niemiłymi sensacjami — po dwóch miesiącach pobytu w Oryszewie zniknęła radykalnie, aby do dnia dzisiejszego nigdy mnie nie nawiedzać. Wraz z nią ustąpiły wszystkie inne kłopotliwe niedyspozycje, jak: ociężałość po przebudzeniu się, trudność zaśnięcia, niesłychanie męczące, prawie nie ustające pragnienie, stany całkowitej apatii itd., itp. Radykalnie traciłem na wadze i w pół roku przeobraziłem się w smukłego, gibkiego i fertycznego młodzieniaszka. Ten stan błogości fizycznej, względnego spokoju i cennej świadomości, że pracując w Oryszewie spełniam pożyteczną funkcję społeczną, przy znakomitym współżyciu zarówno z dyrektorem zakładu, panem Czarneckim, jak i z jego zastępcą, kochanym Stanisławem Krajewskim, z całym personelem służbowym i ze wszystkimi bez wyjątku podopieczny
mi,, trwał nieprzerwanie do roku 1942. W połowie 1941 roku ukazał się na łamach gadzinowej „Warschauer Zeitung” opatrzony licznymi fotografiami artykuł, wskazujący na niesłychane „zażydzenie” polskiego aktorstwa. Pośród podobizn szesnastu moich kolegów istotnie semickiego pochodzenia jak: Broni- szówna, Halska, Szyfman, Węgierko, Borowski, Krukowski, Lawiński i wielu innych figurowała i moja, notabene złośliwie zaczerpnięta z granej przed dwoma laty wiedeńskiej komedii pt. „Raz, dwa, trzy!”, gdzie z przyprawionym nosem, koźlą bródką i mocno łysą czaszką istotnie wyglądałem na rzetelnego semitę. Poza tym autor artykułu twierdził, że nazwisko moje brzmi faktycznie nie Zelwerowicz, ale Zilberowicz. Na razie nie przypisywałem żadnego znaczenia tej zdecydowanie złośliwej bzdurze, o której po kilku miesiącach całkowicie zapomniałem. Siódmego listopada (artykuł w „Warschauer Zeitung” ukazał się w połowie maja) późnym wieczorem, kiedy solidnie zmęczony całodzienną podróżą do Sochaczewa i do nitki przemoczony od dwóch dni nieustannie padającym jesiennym kapuśniaczkiem, najspokojniej wypoczywałem w swoim pokoju, susząc ubranie i bieliznę, gwałtownie zapukano do moich drzwi, a na moje przyjazne „proszę!” ukazał się znany na terenie Oryszewa volksdeutsch w towarzystwie granatowego policjanta. Pełen nonszalancji i ironicznej wyższości zapytał, czy jestem katolikiem, na co z całym spokojem (mimo iż rozumiałem, że sytuacja wcale nie jest wesoła) odpowiedziałem:
— Prawdą jest, że jestem katolikiem, jak jest prawdą, że pan jest Volksdeutschem.
Mój spokój i radykalne odparowanie złośliwej insynuacji zdecydowanie wpłynęło na sposób postępowania mojego — jak zrozumiałem w tej chwili — władcy i pana, który stał się wręcz arogancki i brutalny.
Z najwyższą energią począł robić rewizję w jednej mojej walizce wyrzucając jej zawartość na podłogę, a nie znalazłszy absolutnie nic godnego podejrzenia, władczo zakomenderował:
— Proszę się ubrać i iść za mną.
Naciągnąłem palto, włożyłem czapkę i w stanie zdecydowanej depresji i wyraźnego niepokoju poprosiłem tylko mojego ironistę o pozwolenie odprowadzenia mojego psa — wiernego przyjaciela, a z pozorów groźnego wilczura, jedynej zresztą istoty, której mój volks- deutsch okazywał zdecydowany respekt, mocno podszyty strachem. Moja prośba miała dwa cele, jednym było zabezpieczenie losu mego czworonożnego druha, a drugim — zawiadomienie najbliższego sąsiada, zastępcy dyrektora, pana Krajewskiego, że jestem aresztowany. Przy akompaniamencie jesiennego wiaterku i zacinającego w twarz deszczu ze śniegiem, nie spotykając nikogo, dostaliśmy się przez ogród na szosę, gdzie już oczekiwał zarekwirowany jednokonny wóz z nie znanym mi woźnicą. Zasiadłem na zaimprowizowanym siedzeniu obok mojego volksdeutscha (będącego notabene w stanie mocno podchmielonym), a obok woźnicy usadowił się Bogu ducha winien, najobojętniej ustosunkowany do całej akcji, podstarzały „granatowieć”. I ruszyliśmy w nieznanym kierunku. Byłem święcie przekonany, że jadę na rozstrzelanie, volks- deutsch bowiem miał do tego formalne prawo, gdyż zabicie Zyda poczytywane było za czyn nie tylko wyraźnie praworządny, ale wręcz wskazany i zabójca nie miał najmniejszej potrzeby legitymowania się ze swego postępku, mogąc raczej liczyć na wyróżnienie i nagrodę. Muszę przyznać, że dominantą moich myśli i dociekań była chęć dowiedzenia się, dokąd jedziemy i gdzie nastąpi finał tej czarującej wycieczki. Myśl
o ucieczce była mi całkowicie obca. Przed chatą jednego z zamożniejszych gospodarzy (niejakiego Guzika,
właściciela dwudziestohektarowego gospodarstwa) mój „właściciel” kazał woźnicy zatrzymać się, zsiadł z wozu i udał się do oświetlonej zagrody. Po półgodzinnym czekaniu, już przemoczony i zziębnięty, oddawałem się najczarniejszym myślom i twierdzę, że ten krótki okres czasu był najcięższym momentem w całym tym turystycznym wydarzeniu. Wreszcie „granatowieć” oświadczył mi, że pójdzie na poszukiwanie volksdeutscha, zadając dość ciekawe retoryczne pytanie:
— Ale czy mogę być spokojny, że pan nie drapnie?
Zapewniłem mojego konwojenta, że mogę zaręczyć słowem i wszelkiego rodzaju najświętszymi zaklęciami, że idea „drapnięcia” jest mi całkowicie obca i że z wszelką pewnością będę tkwił na miejscu, choćby to miało trwać wieczność całą. Uspokojony granatowy udał się do chaty, gdzie, jak się później dowiedziałem, odbywała się suta libacja zakrapiana alkoholem. Drogi mój opiekun bowiem — pod pozorem, że w chacie Guzika znajduje się broń i że on przeprowadzi natychmiast gruntowną rewizję w całym obejściu — łaskawie zaznaczył, że byłby skłonny odstąpić od swojego zamierzenia, o ile otrzyma dla siebie i towarzyszącego mu granatowego policjanta obfitą i smaczną kolację zakropioną pokaźną ilością alkoholu. Libacja trwała z górą godzinę, ja zaś wyzyskałem ten czas na poinformowanie się u woźnicy, jaki jest cel naszej wyprawy, i dowiedziałem się, że jedziemy do sąsiadującego z Oryszewem, oddalonego o pięć kilometrów niewielkiego osiedla Wiskitki, do miejsca zamieszkania czcigodnego volksdeutscha, i że w tym grodzie mam być zabezpieczony od wszelkich krzywd, obrażeń cielesnych i słownych złorzeczeń w rozkosznym miejscowym areszcie policyjnym. Świadomość, dokąd jadę, wykluczająca na razie ewentualność rozstania się z życiem, wpłynęła zdecydowanie uspokajająco na moje rozdygotane nerwy i tu jeden jedyny raz przeszła moją
mózgownicę idea ucieczki. Dodatnią jej stroną była idealna znajomość terenu, który setki razy wśród pełnego dnia przemierzałem wzdłuż i wszerz, znając najdokładniej każde wzniesienie, każdy dołek, krzaczek, miedzę lub kamień. Elementy negatywne stanowiło: bardzo długie jesienne, całkowicie przemoczone, a więc niepomiernie ciężkie palto, wyraźna troska o losy mojego woźnicy, który jednak byłby niezawodnie odpowiadał za zniknięcie groźnego przestępcy, ale przede wszystkim świadomość całkowitej bezcelowości tej akcji, bo właściwie dokąd mogłem się udać? Ani powrót do Oryszewa, ani dotarcie do Warszawy, gdzie miałem mieszkanie, w którym żyła moja córka z mężem, ani dłuższe ukrywanie się w gęsto zaludnionej i bardzo ruchliwej okolicy nie dawało żadnych absolutnie szans wydostania się z tej srodze niemiłej sytuacji. Pragnąłem jedynie, aby moi przyjaciele z Oryszewa chcieli zawiadomić pozostającą w Warszawie moją żonę*, z którą byłem wprawdzie w separacji, ale z którą łączył mnie bliski, przyjacielski stosunek, i aby powiadomiono o moim aresztowaniu córkę, no i zaopiekowano się moim czworonożnym przyjacielem, którego pozostawiłem w Oryszewie.
Po godzinie ukazał się mój opiekun w stanie całkowitego zamroczenia alkoholowego i podtrzymywany przez usłużnego granatowca z trudem wgramolił się na siedzenie, po czym, wyjąwszy z kieszeni rewolwer, pełen jowialnego, żywiołowego, iście germańskiego humoru, bardzo mocno klepnął mnie po ramieniu i zapytał:
— No, panie mistrzu, co tam słychać? Jak się czujemy, panie katolik?!
Ruszyliśmy w dalszą drogę i po kwadransie spotkaliśmy na szosie podążające^^nrzeciwnym kierunku furmanki, wyładowane wo- ^:,V*asza. Groź-
* Krystyna Sewerlnówna-ZeiwlHfl
ny volksdeutsch kazał woźnicy zatrzymać się, stoczył się z wozu i, z rewolwerem gotowym do strzału, rozpoczął w ojczystej mowie indagację: kto jedzie, dokąd i co wiezie? Bałem się, że to małe intermezzo w naszej podróży może się skończyć jakąś ofiarą, gdyż uroczy volksdeutsch był szczelnie wypełniony niezwykłą aktywnością i całkowicie przejęty swoją rolą wysłannika hitlerowców, obdarzonego nakazem robienia porządku i zaprowadzania ładu w barbarzyńskim kraju polskich warchołów. Na szczęście okazało się, że spotkane furmanki wiozły zarekwirowane produkty na posterunek żandarmerii w Sochaczewie. Wykrzyczawszy się do woli i zagroziwszy rozstrzelaniem ludziom, koniom i workom, mój opiekun z trudem wgramolił się na wóz i szczęśliwie dowlókł schwytanego zbrodniarza do posterunku granatowej policji w Wiskitkach. Po zdaniu ofiary dwom zaspanym granatowym przedstawicielom miejscowej władzy szczęśliwie udał się do domu, mnie zaś zamknięto w ciasnej, okratowanej komórce, w której, pogrążony w ciężkich rozmyślaniach, przesiedziałem do rana na tapczanie. Nazajutrz zgłosił się na posterunek zastępca dyrektora w Oryszewie, pan Krajewski, któremu poleciłem możliwie najrychlejsze zawiadomienie mojej żony i córki o bieżących zdarzeniach. Wręczyłem mu pamiątkowy zegarek, który miałem na ręku, i dowiedziałem się, że los mojego czworonożnego przyjaciela został zabezpieczony. Następnie na świeżej zarekwirowanej podwodzie, w asyście nowego „granatowca”. odwieziono mnie do aresztu w Żyrardowie. Znalazłem się w maleńkiej, prawie całkowicie pozbawionej światła celce o dwóch tapczanach, gdzie już zastałem czterech towarzyszy niedoli: dwóch robociarzy i dwóch inteligentów. Po zaznajomieniu się, wyjaśnieniu powodów mego aresztowania i załatwieniu zespołowej akcji umycia się na więziennym podwórecz- ku, młody granatowieć o wymownym nazwisku Jed
wabny zaprowadził mnie do miejscowej komendy żandarmerii, gdzie miał się odbyć decydujący akt mojej tragikomedii. Po długim czekaniu zjawił się pan ober- lojtnant i począł niemiłosiernie wrzeszczeć wytykając mi całkowicie jakoby uwidocznione na mojej twarzy semickie pochodzenie. Doczekawszy się momentu, kiedy „władza” dostatecznie wykrzyczała się i wytłukła pięściami w stół, odpowiedziałem, że jakkolwiek pan oberlojtnant może ze mną zrobić, co uzna za wskazane, to jednak w żadnym razie nie mogę przyznać się do przynależności do rasy semickiej, czego zresztą każdej chwili, jeżeli tego zażąda, mogę dowieść fizjologicznie. To wywarło w znacznym stopniu uspokajający wpływ na bujny temperament przedstawiciela władzy okupacyjnej, który polecił tłumaczowi sporządzenie protokołu. W zeznaniach stwierdziłem, że lubo posiadam cały szereg semitów wśród moich kolegów i znajomych, z którymi łączą mnie węzły głębokiej przyjaźni, to jednak sam pochodzę ze rdzennie polskiej rodziny, tak po matce (pochodzącej z suwalszczyzny), jak i po ojcu, z dziada pradziada autentycznym wilnianinie. Pan oberlojtnant po długiej naradzie ze swoimi podwładnymi polecił mojemu konwojentowi odstawienie aresztowanego do więzienia w Grodzisku. Odetchnąłem, zrozumiałem bowiem, że sprawa w każdym razie ulegnie zwłoce i że w tej chwili nic ostatecznego mi nie grozi. Mój towarzysz, zgodnie z brzmieniem swojego nazwiska, okazał się całkowicie jedwabny. W oczekiwaniu na nadejście pociągu udaliśmy się do moich znajomych, gdzie nas uraczono sutym śniadaniem (pierwszy mój posiłek po trzydziestu sześciu godzinach), po czym zatopieni w miłym dialogu, na gapę (państwo płaci) wyruszyliśmy do niezwykle ciekawego więzienia w Grodzisku. Jest to nieduży lokal, w którym przed wojną dekonspirowano aresztantów symulujących choroby umysłowe. Dyrek
torem tego zakładu był znany psychiatra dr Sz. Więzienie to mocno przypominało wysoce humorystyczny zakład figurujący w ostatnim akcie klasycznej Straus- sowskiej operetki „Zemsta nietoperza”. Do tej istnej beocji zostałem wprowadzony przez mojego jedwabnego konwojenta. Tu po raz pierwszy przekonałem się, jak poważną rolę odgrywa popularność aktorska (skądinąd dawniej zawsze mnie irytująca) w wielu sprawach życiowych. Byłem wręcz zaskoczony niezwykłą życzliwością, z jaką przywitał mnie cały personel biura więziennego. Tytułowano mnie „mistrzem” i — wbrew nakazom służbowym — umieszczono w popularnej jedenastce (cela numer 11), przeznaczonej dla wybrańców losu, szczytowej elity wszelkich kryminalistów. Wprowadzony niemal ostentacyjnie do owej jedenastki, zastałem w niej trzech panów, którzy na łóżkach zasłanych najautentyczniejszą pościelą łącznie ze strażnikiem więziennym zapamiętale rżnęli w brydża. Przedstawiłem się (co jednak bynajmniej nie przerwało gry) i skromniutko usadowiłem się na czwartym, wolnym, a więc wyraźnie dla mnie przeznaczonym łóżku. Byłem święcie przekonany, że w osobach trzech moich towarzyszy niedoli spotkam wielkich bojowników i patriotów, cierpiących za sprawę wolności, patriotyzmu i bohaterskiej walki z okupantem. Jakież było moje zdziwienie, gdy po kilku dniach dowiedziałem się, że jeden z moich towarzyszy odsiadywał karę za chroniczne uprawianie szantażu, do czego miał sposobność jako urzędnik kontrolujący dostawy mleka i rzeźnego mięsa od miejscowych chłopów. Drugi czekał na wyrok za sprzedawanie „na boku” kartek żywnościowych, a trzeci odbywał karę dwuletniego „ciężkiego” więzienia za zdefraudowanie czterech tysięcy marek w grodziskim PKO. A więc znalazłem się w otoczeniu nie tyle bohaterskich ofiar hitlerowskiego reżimu, ile raczej wśród najzwyklejszych, najtypow-
szych kryminalistów. Tryb życia osławionej jedenastki minimalnie przypominał surowe zarządzenia obowiązujące w kryminałach. I tak o godzinie siódmej rano stawał we drzwiach dyżurny dozorca, ale podopieczni nie potrzebowali bynajmniej zrywać się i stawać na baczność, mogli natomiast spod kołdry wymamrotać oficjalną formułkę: „W celi numer 11 wszystko w porządku, ilość więźniów 4”. Po czym powolutku, przeciągając się i ziewając, zaczynali leniwie opuszczać wygodne łóżka, udając się kolejno do umywalni, a po powrocie zasiadając do smakowitego śniadania złożonego z herbaty i obfitych zapasów, które każdy z moich towarzyszy niedoli przechowywał w walizeczce pod łóżkiem. Były tam jaja na twardo, kiełbasa, świeże masło i ser, tudzież całe stosy domowego pieczywa. Jako nowicjusz zostałem uczęstowany tymi specjałami, po czym moi sublokatorzy zasiadali do brydża, przy którym trwali — z przerwami na obiad, wieczerzę i przepisowy piętnastominutowy spacer na podwórzu — aż do późnego wieczoru. Jedenastka miała specjalną obsługę. Mianowicie czternastoletni Żyd, popularnie zwany Chaimkiem, był specjalnie desygnowany do obsługiwania arystokracji w celi numer 11, której drzwi — w odróżnieniu od wszystkich innych cel — zawsze były otwarte, Chaimek mógł więc zjawiać się na każde zawołanie. Dowiedziałem się w rok później, że nieszczęsny Chaimek po odsiedzeniu dwu lat więzienia za kradzież owoców — został zlikwidowany.
Na obiad, zamiast więziennego kotła, pełnego wodnistej zupy z brukwi i pływających po powierzchni karaluchów, wjeżdżała taca z zupą, pieczonym mięsiwem, ziemniakami, jarzynami i kompotem, dostarczana bezinteresownie przez właściciela sąsiadującego z więzieniem zakładu gastronomicznego, który w ten sposób manifestował swój patriotyzm i chęć przyjścia z braterską pomocą nieszczęśliwym ofiarom hitleryz
mu. Prócz kwadransowego spaceru po podwórku, wyraźnie faworyzowani mieszkańcy jedenastki mieli prawo spacerować po dość długim korytarzu więziennym kiedy i jak długo chcieli. Ta dziwna beocja, do której zagnały mnie dobre losy pod znamienną eskortą pana Jedwabnego, skończyła się po pięciu dniach radosnym oświadczeniem dyżurującego strażnika, że jestem wolny i mogę opuścić grodziskie więzienie, ten naprawdę operetkowy kryminał z „Zemsty nietoperza”. Wróciłem tegoż wieczoru do Oryszewa serdecznie witany przez cały zespół służby Domu Inwalidów i mojego czworonożnego przyjaciela, który po tygodniowej rozłące nie mógł nacieszyć się powrotem swego pana. W trzy dni potem, jadąc służbowo do Sochaczewa i przejeżdżając obok kościoła parafialnego w Mikołajewie, dostrzegłem przez otwarte drzwi kościoła rzęsiście oświetlony ołtarz i odprawiane przed nim nabożeństwo żałobne, a w kościelnej nawie gromadę doskonale znanej mi szlago- nerii, zaś na placyku przed kościołem cały szereg równie mi znajomych ekwipaży, koni i woźniców. W tydzień potem dowiedziałem się, że odbywało się tam właśnie uroczyste nabożeństwo żałobne, zakupione przez miłych moich znajomych za spokój grzesznej mojej duszyczki. Przy następnym pobycie w okolicznych dworach jako zmartwychwstały kwestarz otrzymałem wyraźnie zwiększoną porcję łaskawych datków.
Wiosną 1944 roku wojskowe władze okupacyjne nakazały opuszczenie Oryszewa, rekwirując gmach, ogród i cały majątek na rzecz wojskowości. Podopiecznych i administrację ulokowano w pobliskim starym, zrujnowanym budynku poklasztornym, w odległych o sześć kilometrów Niedźwiedzicach. Nie chcąc być balastem, co — wobec kolosalnego braku miejsca i potrzeby wydatnego zmniejszenia członków administracji — mogło łacno nastąpić, ze szczerym żalem pożegnałem po trzyletnim pobycie kochany Oryszew i pracę w PCK,
i zainstalowałem się w leżącym za Sochaczewem Strzyżewie u obywatela 7,., gdzie znowu — wywdzięczając się za milą gościnę — wszedłem w obowiązki dozorcy obory. Był to okres warszawskiego powstania i co noc 7. okien dworu widać było łuny pożarów, a wśród dnia — woale dymu nad odległą o czterdzieści kilometrów stolicą. Jednocześnie do Sochaczewa i okolicznych wsi zaczęła stopniowo napływać fala bezdomnych uciekinierów i zaczął działać komitet RGO (Rada Główna Opiekuńcza), której palącym zadaniem było zakwaterowywanie napływających z Warszawy i dostarczanie im żywności oraz odzieży i obuwia. Skwapliwie zapisałem się do tej organizacji i zostałem wyznaczony na opiekuna w miejscowej gromadzie. Była to praca niezwykle uciążliwa i kłopotliwa, gdyż RGO rozporządzało wręcz minimalnymi sumami pieniędzy, a jeszcze mniejszą możliwością dostarczenia bielizny, odzieży i obuwia dla nieszczęśliwych ofiar powstania warszawskiego. Sytuację pogarszał niejednokrotnie egoistyczny i wręcz złośliwy nastrój niektórych ziemian i chłopów, odmawiających udzielenia uciekinierom choćby najbardziej prymitywnego schronienia. W to wszystko ofiary powstania nie chciały wierzyć, zarzucając mi wręcz brak dobrej woli, a często nawet protekcjonalizm. Uświadomienie im rzeczywistego stanu rzeczy nie było łatwe i przeważnie nie umiałem osiągnąć w tym względzie pozytywnych rezultatów. Musiałem całymi dniami wędrować od wsi do wsi, mając poza dobrym słowem jedynie parę podartych trzewików i trzy liche wystrzępione koszuliny, podczas gdy kandydatów do obdzielania było, powiedzmy, stu. Ustawiczne nieporozumienia między niechętnymi gospodarzami a przymusowymi gośćmi musiałem łagodzić, wynajdując jakąś kompromisową formę wyjścia, zawsze niewygodną dla gospodarzy i zawsze krzywdzącą — w ich mniemaniu — dla gości. Przy tym wy
tykano mi, że w sąsiednich gromadach opiekunowie obdarzają wszystkich uciekinierów olbrzymią jakoby ilością odzieży, bielizny i pieniężnych zapomóg, a ja jeden przynoszę tylko słowa i nic więcej.
W tym okresie powstał — z inicjatywy sochaczew- skiego oddziału RGO, na czele którego stał niezwykle ofiarny i dzielny patriota, człowiek wysoce uspołeczniony, pan Zygmunt R., współwłaściciel młynów w Chodakowie (o trzy kilometry od Sochaczewa) — projekt zorganizowania w bezwzględnie najbardziej do tego celu odpowiednim budynku szkolnym (szkoły w tym okresie były nieczynne) przytułku dla kilkudziesięciu bezdomnych i całkowicie samotnych starców, gnieżdżących się w najokropniejszych warunkach po różnych chatach, stodołach i komórkach na terenie całej gromady. Wybór padł na szkołę we wsi Mockas (dziwna nazwa, brzmiąca chyba z węgierska!) i ja zostałem wyznaczony na kierownika tej przedziwnej, wręcz makabrycznej instytucji. Razem ze mną kierowała przytułkiem mieszkająca w tym samym budynku wdowa po zamordowanym przez okupantów nauczycielu i kierowniku szkoły w Mockasie. Dzięki niestrudzonej i ofiarnej pomocy pana Zygmunta, który w ciągu dwóch dni potrafił dostarczyć nam odpowiednią ilość drzewa i słomy (z której skonstruowaliśmy naj- prowizoryczniejsze łóżka tapczany) i pewien zapas ziemniaków, tłuszczu, mąki, kaszy i cukru — ulokowaliśmy w zaimprowizowanym lokalu, złożonym z trzech przestronnych izb na parterze, dwudziestu starych, samotnych uciekinierów, z których jedna osoba była całkowicie niewidoma, a trzy znajdowały się w stanie szczytowego, lada chwila grożącego śmiercią wyczerpania. Ten okres mojej pracy w Mockasie był niezawodnie najcięższy ze wszystkich, jakie przeżywałem w latach okupacji. Dwoje podopiecznych umarło nazajutrz po ich zainstalowaniu i stanęliśmy wobec ko
nieczności sklecenia czegoś mgliście przypominającego trumny i pogrzebania ciał obok przydrożnej kapliczki, stojącej naprzeciw szkoły. Niewidomą należało ubierać i rozbierać, myć i karmić, gdyż ta osiemdziesięcio- sześcioletnia starowinka — skądinąd inteligentna nauczycielka — była całkowicie niedołężna. Poza tymi charakterystycznymi i bardzo ciężkimi obowiązkami, musiałem co dwa dni przedsiębrać pieszo — po niemiłosiernie błotnistych bocznych drogach — ośmiokilo- metrowe wyprawy do Sochaczewa, skąd w plecaku przynosiłem ponad 15 kilogramów chleba, cukru, nafty i innych produktów spożywczych. W ciągu dwóch miesięcy w naszym przytułku zmarło sześć ofiar warszawskiego powstania, a i wszyscy pozostali, nieprawdopodobnie słabo odżywiani i umieszczeni w zimnym lokalu (paliliśmy w piecach jedynie słomą), zdawali się być skazani na rychłe wymarcie. I oto dnia jedenastego stycznia usłyszeliśmy od północnego wschodu głuche detonacje, a nocą ujrzeliśmy na horyzoncie groźne łuny. W nocy z jedenastego na dwunastego stycznia 1945 roku zostałem zbudzony silnym kołataniem do drzwi. Wyszedłem do sionki i uchyliwszy drzwi zobaczyłem trzech żołnierzy niemieckich, pytających o drogę do Sochaczewa. Byli wyraźnie ogarnięci paniką, ścigani przez przednie oddziały Armii Radzieckiej. Wskazałem im kierunek i tej nocy już nie zasnąłem, gdyż strzały armatnie zbliżały się z każdą godziną i lichy budynek szkolny formalnie dygotał. Rano widziałem przez okno mojego pokoju, jak na nie osiodłanym koniu pędzi w kierunku Sochaczewa przerażony żołnierz niemiecki, a w kilka minut potem ukazała się tyraliera ubranej w białe płaszcze ochronne piechoty radzieckiej, gęsto ostrzeliwującej uciekającego Niemca. Cała wieś wyległa na drogę, owacyjnie witając czołgi w szybkim tempie zdążające w stronę szosy, prowadzącej do Sochaczewa. Jednocześnie roz
legły się liczne detonacje i wybuchy bomb, którymi lotnictwo radzieckie niemiłosiernie prażyło gromady Niemców uciekających głównym traktem, leżącym
0 trzysta metrów od naszej wsi, zmierzających w bezładnej panice i całkowitej dezorganizacji w kierunku Bzury. Kiedy po kilku godzinach kanonada ustała
1 wyszliśmy na trakt — oczom naszym przedstawił się potworny, makabryczny widok. Cała szeroka droga na przestrzeni kilkunastu kilometrów dosłownie zatarasowana była niezliczoną ilością trupów ludzkich, pozabijanych koni, potrzaskanych podwód, czołgów, dział artyleryjskich i wszelkiego sprzętu wojennego. Tegoż dnia przed wieczorem zajęty został przez Czerwoną Armię Sochaczew, Łowicz i cała fala wojsk radzieckich kontynuowała niszczycielską pogoń za nie stawiającym żadnego prawie oporu i w panice uciekającym wrogiem. Okupacja skończyła się, byliśmy wyzwoleni. W szkole zainstalował się sztab jednej z Armii Radzieckich pod dowództwem pułkownika, z którym rychło nawiązałem osobisty kontakt. Słysząc przez drzwi mojego pokoju dźwięki nadawczo-odbiorczego aparatu radiowego, w ciągu najbliższych trzech dni ku mej najwyższej radości dowiedziałem się o zajęciu Kutna, Włocławka, Łodzi, Torunia itd., itd. Zaczęły nadchodzić pierwsze wiadomości z Warszawy, w których z najwyższym niepokojem usiłowałem odszukać jakąś wieść o losach mojej córki, a w kilka dni później dowiedziałem się już z gazet, że w Lublinie powstał rząd polski i że w tym mieście gra teatr. Te wieści zelektryzowały mnie i zrodziły definitywny projekt opuszczenia Mockasa (gdyż nasi podopieczni rozpełzli się po całej gromadzie, usiłując udać się do stolicy)
i przedostania się do Lublina.
Bakcyl się odezwał. Cudowna wyprawa po złote runo do Lublina.
Znów zapachniał mi nęcąco teatr, podczas gdy przez całe lata pobytu w Oryszewie miałem głębokie przeświadczenie, że nigdy już na scenę nie powrócę i że zarówno psychicznie, jak i fizycznie jestem całkowicie niezdolny do wykonywania ukochanego mojego zawodu. I wystarczył jeden sygnał trąbki, jedna wiadomość, że w Lublinie jest teatr, aby — jak w owym przysłowiowym starym koniu artyleryjskim, który usłyszawszy trąbkę bojową wyrywa się od ciągnionej przez siebie beczki z wodą i z rozdętymi nozdrzami cwałuje w stronę, skąd rozlega się jej głos — i we mnie odżyła momentalnie cała energia i poczucie pełnej gotowości wykonywania ukochanego zawodu. Przedsięwzięcie jednak podróży do Lublina nie było wcale rzeczą tak łatwą, jakby się to na pozór wydawać mogło. Do tego zamiaru niezbędne było uzyskanie przepustki od urzędujących już w Sochaczewie radzieckich władz wojskowych i dobrnięcie do Lublina, co wcale nie było łatwe ze względu na wielkie przerwy w kursowaniu pociągów. Stowarzyszyłem się z jednym z licznych moich sąsiadów, ukrywającym się pod przybranym nazwiskiem (jak się okazało, wyższym urzędnikiem kolejnictwa) i razem, po szczerze czułym pożegnaniu Mockasa,' spreparowaną przez mojego towarzysza i prowodyra furmanką dotarliśmy 15 stycznia około trzeciej po południu do szczątków dworca
kolejowego w Sochaczewie. Przed budynkiem stacyjnym i wewnątrz porozbijanego gmachu tłoczyły się bezładnie setki takich jak my, pragnących dostać się przede wszystkim do stolicy. Władzę w kolejnictwie sprawowali radzieccy urzędnicy wojskowi i tzw. ruch osobowy nie istniał. Można było jedynie drogą protekcji dostać się ewentualnie do jakiegoś — złożonego wyłącznie z wagonów towarowych — pociągu wojskowego, jakie od czasu do czasu w dowolnych terminach zdążały w kierunku Warszawy. Po porozumieniu się z urzędującym dyżurnym ruchu dowiedzieliśmy się, że najbliższy pociąg w kierunku Warszawy może nadejść w nocy. Stanęliśmy więc wobec perspektywy co najmniej dwunastogodzinnego czekania w rozbitym budynku stacyjnym, najszczelniej zatłoczonym takimi jak my amatorami jazdy na gapę. Ustaliliśmy dyżury, na mocy których trzy godziny spałem na ladzie rozbitego bufetu, a trzy następne robił to samo mój towarzysz, ja zaś dyżurowałem, gdyż zbawczy pociąg mógł nadejść tak dobrze o godzinie siódmej wieczorem, jak i o siódmej nad ranem. Tu muszę podkreślić niezwykle ludzki stosunek miejscowych kolejarzy do ciężko doświadczonej przez los gromady podróżnych. Wczesnym wieczorem np. zostaliśmy zaproszeni do zgoła nie znanego nam dozorcy drogowego, w którego mieszkaniu,
o kilkaset metrów od budynku stacyjnego, z najwyższą gościnnością nakarmiono nas wspaniałym gorącym krupnikiem, suto zagryzanym sążnistymi pajdami grubo nasmarowanego masłem razowca, i napojono gorącą, dobrze ocukrzoną herbatą. Po tej sutej wieczerzy (oczywiście bezpłatnej) i gorących dziękczynieniach dla kochanych gospodarzy wróciliśmy na zarezerwowane miejsce na ladzie bufetowej i rozpoczęliśmy beznadziejne, kolejne dyżurowanie. Kiedy w drugiej turze z kolei ja smacznie chrapałem na twardej desce bufetowej, zostałem mile zbudzony przez mojego towarzy
sza czarowną wieścią, głoszącą, że nadszedł jakoDy oczekiwany, zbawczy pociąg i stoi o trzysta metrów przed stacją w oczekiwaniu na chętnych pasażerów. Dworzec był oczywiście nie oświetlony, a noc ciemn«, jak... noc. Po omacku ruszyliśmy gęsiego długim łańcuchem do pociągu widma, mile ostrzeżeni przez straż kolejową, że należy stąpać z najwyższą ostrożnością, gdyż cały teren pokryty jest przeciwczołgowymi minami i każde nieostrożne nadeptanie takiego klejnocika grozi bezpłatnym dostaniem się nie tyle do Warszawy czy Lublina, ile wręcz do błogiej wieczności. Po kwadransie takiej najprzyjemniejszej rodróży dobrnęliśmy wreszcie do rozkosznego celu. Pociąg składał się wyłącznie prawie z otwartych platform. Pierwsza, do której dobrnęliśmy z moim towarzyszem, była najszczelniej zatłoczona leżącymi lub siedzącymi w kucki ludzkimi widmami, okrytymi wszelkiego rodzaju szmatami, brezentami, chustami, mającymi rzekomo chronić ich ciała przed padającym nieustannie od południa deszczem. Tu znowu zostałem mile zaskoczony ciekawym objawem ofiarności, z jakim przyjęto naszą intromisję. Nawet nie pogrążone we śnie widma ludzkie nie tylko nie protestowały przeciwko wtargnięciu dwóch nowych pasażerów, których ciała musiały zająć pewną, choćby najminimalniejszą przestrzeń na szczelnie wyładowanej platformie, ale wyraźnie okazały nam wydajną pomoc przy cyrkowo-akrobatycz- nych wyczynach, koniecznych do wygramolenia się z ziemi na mocno wysoką powierzchnię przyszłego naszego sypialnego wagonu. Nasz „express” w idyllicznym milczeniu i w żadnym światełkiem nie zakłóconej ciemności, smagany strugami obfitego deszczu, tkwił na stacji Sochaczew prawie dwie godziny, aż wreszcie po różnych nawoływaniach, gwizdkach i trąbkach zdecydował się na opuszczenie stacyjnych ruin i wolniutkim kroczkiem, sapiąc i dysząc, z najwyższą rezerwą
£m éi
i pełną ostrożnością począł z wolna sunąć w nieznane. Człowiek był tak wytrenowany i przyzwyczajony do zaznawania błogiego snu we wszelkich możliwych i całkowicie niemożliwych pozycjach, że siedząc w kucki na mojej walizeczce, skrapiany rzęsiście deszczykiem i oparty ramieniem o nie znanego mi towarzysza widmo, pogrążyłem się w błogi sen, z którego obudził mnie dziwny hałas, bieganina i poruszenie, panujące w naszym sleepingu. Okazało się, że jest godzina ósma i że znajdujemy się o dwadzieścia kilometrów przed Warszawą, a zatrzymał nas bagatelny wypade- czek, jakim jest wykolejenie się lokomotywy. Czyli że przestrzeń od Sochaczewa do peryferii Warszawy (pięćdziesiąt jeden kilometrów) przebyliśmy w dwanaście godzin! Rekord żółwi pobity! Wspólnym wysiłkiem żołnierzy, kolejarzy i pasażerów po przeszło godzinnym postoju udało się nastawić niesforną lokomotywę na właściwe miejsce i ruszyć ku stolicy. Od tzw. Warszawy Zachodniej sunęliśmy wolniutko torem objazdowym ku Dworcowi Gdańskiemu i mostowi kolejowemu na Wiśle. Między pasażerami naszej platformy, z którymi już zdążyłem wejść w bliski, przyjacielski kontakt, znajdowało się dwóch Serbów, żołnierzy, powracających do swego kraju z hitlerowskiej niewoli. Byli to ludzie w wieku około czterdziestu lat, pomimo to, kiedy przejeżdżając obok Powązek patrzyliśmy na pustynną przestrzeń getta, jeden z dziarskich skądinąd Serbów zapłakał. Zapytałem go, co go tak wzruszyło. Odpowiedział, że jest przekonany, iż jego stolica, Belgrad, wygląda prawdopodobnie tak samo. Serdecznie uścisnąłem bratnią dłoń mojego sotii doloris. Na Pradze opuściliśmy gościnną platformę i zacnych jej pasażerów w nadziei, że z Dworca Wileńskiego potrafimy udać się w dalszą drogę do Lublina. Istotnie, dyżurny ruchu (tym razem już Polak) oświadczył nam, że o godzinie dwudziestej jest zaplanowane odejście
pociągu osobowo-towarowego do Łukowa. Porobiwszy skromne zapasy żywności, już tęgo zmordowani, o godzinie dziewiętnastej i pól zajęliśmy miejsca w niezbyt zatłoczonym wagonie starego typu. Rozłożywszy się na lawach, oddaliśmy się wypoczynkowi w objęciach utęsknionego Morfeusza, gdy nagle gwałtownie zahamowany pociąg zatrzymał się w szczerym polu i do drzwi naszego wagonu poczęli silnie i aż nazbyt radykalnie dobijać się radzieccy żołnierze. Wdarłszy się do wnętrza, brutalnie i krzykliwie oświadczyli nam, że mamy się natychmiast wynosić, gdyż wagon będzie zajęty dla konwojowanych jeńców. Żadne perswazje nie pomogły i pod groźbą karabinowych kolb, w najwyższym pośpiechu, rozespani musieliśmy opuścić nasz wagon, zeskakując na rozkopany nasyp, w odległości przeszło kilometra od zniszczonego budynku stacji Rembertów. Była godzina dziesiąta, a noc niezwykle ciemna, przy zachmurzonym niebie. Dźwigając w zwałach piachu nasze walizy dobrnęliśmy z resztą pasażerów do ruin zniszczonej stacyjki, gdzie żaden z kolejarzy nie potrafił nam powiedzieć, czy istnieją jakieś szanse na odbycie dalszej podróży. Stłoczyliśmy się w malutkiej salce bufetowej, wśród nieprawdopodobnego gwaru, płaczu dzieci i w całkowitej niepewności dalszych naszych losów. W każdym razie przed nadejściem dnia nie było mowy o ruszeniu dalej. Na szczęście w osobie bufetowej poznałem dawną moją uczennicę, Stasię K., która, używając swojej protekcji, potrafiła mnie i mojemu towarzyszowi dostarczyć po szklance gorącej herbaty i po wielkiej pajdzie razowego chleba. O spaniu nie można było nawet marzyć, a w salce panował tak niebywały zaduch, dym i gorąco, że całą prawie noc przesiedziałem na jakimś schodku na dworze. Z nadejściem dnia sytuacja poprawiła się o tyle, że mogliśmy się zorientować w topografii
i rozpoznawać naszych towarzyszy niedoli. Znowu
zetknąłem się z bardzo interesującym Serbem, lekarzem majorem; ucięliśmy sobie z nim kilkugodzinny dyskurs na temat Jugosławii (którą nieźle znałem)
o kształtującej się obecnie jej sytuacji politycznej. Upływały długie godziny beznadziejnego wyczekiwania na możność posunięcia się dalej. Wreszcie o godzinie trzynastej rozeszła się głucha wieść, że dwa kilometry za stacją stoi towarowy pociąg wojskowy, który niebawem ma ruszyć w kierunku Łukowa. Cała olbrzymia fala podróżnych z dziećmi, starcami i licznymi bagażami rzuciła się gwałtownie we wskazanym kierunku w czarownej nadziei uzyskania jakiegoś środka lokomocji. Potrafiliśmy wyprzedzić znaczną część biegnących i jedni z pierwszych dopadliśmy wagonu, w którym, jak nas poinformowano, znajdował się komendant pociągu. Po długich targach, próbach i zakli- naniach pozwolono nam — zgoła bez ochoty — ulokować się w całkowicie zresztą zapchanym wagonie. Argumentem, który przeważył szalę i skłonił komendanta do przychylnej dla nas decyzji, było moje oświadczenie, że jestem aktorem! Wyraźnie kiedy indziej męcząca popularność tym razem okazała się zbawienna.
Całe nowe towarzystwo, wśród którego się znaleźliśmy, rozłożyło się na obficie wysłanej słomą podłodze. Był tu komendant, młody oficerek, około dziesięciu szeregowych, trzy siostry miłosierdzia i ponad dziewięciu świeżo zainstalowanych pasażerów. W tym nowym „sleepingu” panowała niczym nie skrępowana swoboda, całkowita równość i najdalej idące nieliczenie się z konwenansem. Wszystkie trzy siostry miłosierdzia najbezceremonialniej wkroczyły w fazę niczym nie krępowanej swobody i z nastaniem mroku rozpoczęły już na całego harcować z młodym komendantem i dwoma z jego podwładnych. Wszystkie te trzy pary usiłowały z pełnym powodzeniem pozostać
nie zauważone przez resztę uczestników tej dość oryginalnej podróży. Ponieważ była to już trzecia noc nie przespana, pomimo więc jaskrawości sytuacji po chwili pogrążyłem się w długi, kamienny sen. I znowu wczesnym rankiem (mogła być godzina siódma) pociąg gwałtownie zatrzymał się w lesie, a pan komendant wraz te swymi podwładnymi zażądał momentalnego opróżnienia wozu, gdyż pociąg, jak się później okazało, miał wjechać na tajemną bocznicę, prowadzącą do ukrytego w głębi lasu składu amunicji. Znowu musieliśmy, dźwigając nasze walizy, brnąć przez podmokły teren brzozowo-olchowego lasu, aby po godzinie dostać się do „p.o.” kolejowego przystanku, gdzie nam w miłej konspiracji powiedziano, że za godzinę nasz pociąg powróci i już z ładunkiem amunicji uda się do Łukowa. Mój kompan przedsięwziął ryzykowną podróż do położonej o kilometr wioski, skąd po półgodzinie powrócił z cudownym ładunkiem złożonym z sześciu świeżych jaj, pół bochenka razowego chleba i solidnej osełki świeżego, iście wiejskiego masła. Po spożyciu tego bodajże najsmaczniejszego i najwytworniejszego w moim życiu śniadania doczekaliśmy się niebawem powrotu naszego pociągu i już bez trudu, jako stali, uprawnieni do podróży pasażerowie, powróciliśmy do naszego wagonu. Wśród śmiechu, przy akompaniamencie bałałajek, koło godziny piątej po południu, już
o zmroku, zatrzymaliśmy się przy sygnale o półtora kilometra od węzłowej stacji Łuków. Zanosiło się na solidny przymrozek i prószył suchy śnieżek. W zdemolowanym budynku stacyjnym zastaliśmy kilkutysięczny tłum takich, jak my, nieboraków, usiłujących przedostać się w kierunku Siedlec, Warszawy czy Lublina. Tłok był tak olbrzymi, że szczytem marzeń było znalezienie kawałka wolnego miejsca na posadzce pod ścianą, gdzie by można było przysiąść na własnej walizce. Mój kompan, jak już mówiłem — wyższy urzęd
nik kolejowy, udał się na poszukiwanie swojego przyjaciela, jednego z zawiadowców stacji Luków. Jakoż po godzinie zjawił się przemiły, arcygościnny pan P., który wyzwolił nas z tej Wieży Babel, w jakiej utknęliśmy, i zaprowadził do oddalonego o trzysta metrów od głównego budynku stacyjnego jakiegoś biura kolejowego, gdzie ofiarował nam nocleg na zestawionych stołach, obiecując ponadto za godzinę przysłać transport gorącej kawy i świeżego pieczywa. Na pół żywy rozłożyłem się na stole, podkładając sobie poczciwe moje palto, a za poduszkę mając własną, dość twardą walizkę. Jak dalece byliśmy wyczerpani, może świadczyć fakt, że kiedy po godzinie przyniesiono istotnie wielki czajnik gorącej kawy z cukrem i ponad tuzin świeżych kajzerek, żaden z nas nie chciał skorzystać z tych przysmaków, byleby tylko nie przerywać kamiennego snu. Rano obudziliśmy się rozbici i obolali, ale za to rzetelnie wyspani i całkowicie przygotowani do spędzenia kilku nowych bezsennych nocy. Spotkała też nas najmilsza siurpryza: oto dostarczono nam misę ciepłej wody, mydło, ręcznik i żyletkę do golenia. Było nas czterech kandydatów do mycia (dwóch wojskowych — powracających z niewoli oficerów Wojska Polskiego, którzy, widząc wyjątkową zaradność mojego kompana i wysokie jego związki z miejscowymi dygnitarzami kolejnictwa, przylgnęli do nas, tak że tworzyliśmy już czteroosobową, zżytą i mocno związaną ze sobą ekipę). I jakkolwiek czwarty spośród nas, myjący się w tej wspólnej miednicy, miał już tylko czarną, smolistą ciecz zamiast wody, to jednak nawet
i ta możność zmycia z twarzy i szyi całych pokładów brudu, tłuszczu i sadzy — stanowiła rzetelną rozkosz. Ale szczytem wszystkiego było pojawienie się na stole dużego sagana, z którego buchał autentyczny, gorący krupnik, suto zasilony obfitą ilością smakowitych ziemniaków i niezgorzej okraszony skwareczkami.
i
w ciągu dziesięciu minut wykończyliśmy całą zawartość tego cudownego naczynia i wspaniale nakarmieni i nieco odświeżeni ogoleniem się i umyciem, zaczęliśmy snuć strategiczne plany dalszej podróży do odległego już tylko o sto jedenaście kilometrów, utęsknionego Lublina (notabene miasta, w którym miałem zaszczyt przyjść na ten padół płaczu). Wśród głębokiej, mroźnej nocy zjawił się nasz gospodarz oznajmiając, że za kwadrans ma być wysłany w drogę do Lublina pociąg towarowy, i proponując, abyśmy się ulokowali na małej platformie naładowanego sianem wagonu, sytuacja bowiem wygląda tak, że wątpliwe było, aby przed południem następnego dnia mógł być wyprawiony w kierunku Lublina pociąg osobowy. W zupełnej ciszy, wśród martwego bezludzia udaliśmy się po ciemku za naszym zbawcą do wskazanego wagonu, przy czym — z racji całkowitych ciemności i powstałej gołoledzi — dwukrotńie jak długi rozłożyłem się na kolejowych torach, omal nie rozwaliwszy doszczętnie mojej walizy, mieszczącej .wówczas cały mój doczesny majątek. Wreszcie wgramoliliśmy się na wskazaną platformę
i osłonięci' brezentową plandeką, w pozycji stojącej, ściśle przywarci jeden do drugiego i oparci plecami
o wonhe siano — wyczekiwaliśmy, aż pociąg ruszy w drogę, pełni groźnych wątpliwości, czy w tej pozycji, przy szalejącym wietrze potrafimy przetrwać — wedle obliczeń fachowców — około ośmiu godzin. Smętny nasz pesymizm rozwiał nieoceniony gospodarz, który po godzinie przyniósł nam w danym momencie raczej pomyślną wiadomość, że odejście naszego pociągu zostało w ostatniej chwili odwołane, wobec czego należy : wrócić do budynku stacyjnego. Przyznam się, żfr na mnie ten z pozoru niepomyślny zwrot wywarł raczej dodatnie wrażenie, zdecydowanie bowiem wątpiłem,- ozy. w pozycji stojącej, okryci skromnymi jesiennymi okryciami i zabezpieczeni od wiatru jedy
nie brezentową zasłoną, potrafilibyśmy wytrzymać wielogodzinną jazdę i czy nie skończyłaby się ona jakąś poważną katastrofą. Zapadliśmy znowu w rozkoszną drzemkę, z której po godzinie wyrwał nas znowu przedsiębiorczy gospodarz, tym razem autorytatywną wiadomością, że za godzinę jedzie stąd do Lublina osobowy ogrzany (o cudzie nad cudy!) pasażerski pociąg. Niezwłocznie udaliśmy się na wskazane miejsce, gdzie zostaliśmy ulokowani w przedziale konduk- torskim, w którym oprócz nas czterech znajdował się kolejarz prowadzący pociąg, drugi kolejarz i jakaś pani, której ani wieku, ani wyglądu nie można było rozpoznać wobec panującej w przedziale całkowitej ciemności. Na wszelki wypadek ulokowałem -się między ścianą a niewiastą w przewidywaniu, że w wagonie będzie mocno zimno, a lekka przytulanka zawsze może podnieść temperaturę. Tym razem zawiodłem się, gdyż, jak się niebawem okazało, baba była stara i mocno szpetna, a w wagonie panował upał nie do zniesienia. Pogrążyliśmy się w błogim śnie (ja na ramieniu wyobrażonej Venus z Milo) i wolniutko ruszyliśmy mając nadzieję dobrnięcia wreszcie do upragnionego Lublina, po pięciu dniach i sześciu nocach przebywając trasę, wynoszącą dwieście osiemdziesiąt trzy kilomètry! Myślę, że jest to najwolniejsze tempo, jakie kiedykolwiek udało się uzyskać kolei żelaznej od momentu jej wynalezienia.
Nareszcie Lublin, mój rodzinny, kochany, od dziesięciu lat nie widziany, drogi Lublin! Jest punktualnie godzina ósma wieczorem, tzw. godzina policyjna. Na wyładowanie się z wagonu, przebrnięcie przez peron
i przepchnięcie się przez halę bufetową do głównego wyjścia zużyliśmy co najmniej piętnaście minut. Ponad tysiąc stłoczonych istnień ludzkich, usiłujących, jak mój towarzysz i ja, wydostać się do miasta, stanęło wobec dylematu: albo wyjść na plac przeddworcowy
i skierować się ulicami do miasta, co groziło jeżeli nie obstrzałem, to w każdym razie zaaresztowaniem i spędzeniem nocy w arcyniemiłych warunkach, albo pozostać w gmachu stacyjnym i spędzić noc w pozycji stojącej, w tej ciżbie ludzkiej bowiem nie było mowy
0 tym, aby można było usiąść. Przyjaciele mojego towarzysza i opiekuna podróży mieszkali po drugiej stronie placu dworcowego i przestrzeń dzieląca dworzec od ich kamienicy wynosiła nie więcej jak sto metrów. Postanowiliśmy zaryzykować i udać się do nie znanych mi wprawdzie, ale — sądząc z opowiadań mojego towarzysza — niezmiernie miłych i gościnnych ludzi, z zawodu również kolejarzy. Przebycie owych stu metrów w całkowitej ciemności wywołało nie najprzyjemniejszy dreszczyk, w każdej bowiem chwili należało oczekiwać wezwania: „Stój, bo strzelam!” a w następstwie — karabinowej salwy. Powstały nawet dwie sprzeczne ze sobą koncepcje: ja proponowałem przebiegnięcie placu możliwie w najszybszym tempie, mój kompan zaś twierdził, że należy iść normalnym, wolnym krokiem, gdyż bieg w oczach patrolujących posterunków mógł uchodzić za coś podejrzanego
1 tym łatwiej sprowokować strzał. Poddałem się logice i doświadczeniu mojego patrona i po dwu minutach znaleźliśmy się w zacisznej wnęce błogiej kamienicy. Niewysłowione rozkosze w postaci przewidzianej możliwości zdjęcia obuwia, spodni, wykąpania się i po zawiesistej kolacji — udania się na spoczynek w wygodnym łóżku ze świeżą pościelą — były jednymi z najbardziej idealistycznych marzeń, jakie moja wyobraźnia snuła kiedykolwiek w życiu. Po dwu minutach znaleźliśmy się w objęciach (dosłownie) przemiłych gospodarzy, którzy akurat siedzieli przy stole
i spożywali gorącą wieczerzę. Kaszana kiszka ze smażoną cebulką, kartofle purée i kiszone ogórki oraz gorąca herbata i pszenna strucla ze świeżutkim, iście
wiejskim masłem stanowiły rozkosz, której smak do dziś dnia pozostał na moim podniebieniu. Po kąpieli, rozbierając się i układając do snu na wygodnej otomanie, oddałem się głębokim rozmyślaniom filozoficznym na temat: jak — tak błaha w istocie i co dnia bez wrażenia dokonywana czynność zdejmowania obuwia i ściągania spodni może dostarczyć tylu niebiańskich rozkoszy, i to nie tylko fizycznych, ale wręcz duchowych. Uczyniłem śluby, że odtąd co wieczór zdejmując obuwie i spodnie będę te czynności wykonywał z należytym pietyzmem, odtwarzając za każdym razem choćby przez parę sekund ten stan niewysłowionej błogości, jakiego doznałem w rodzimym moim grodzie późnym wieczorem dnia 17 lutego 1945 roku.
Nazajutrz siarczyście wyspany, wykąpany i wyszorowany, odziany w czystą bieliznę i drugi garnitur, po sutym śniadaniu wybiegłem na ulicę rodzinnego grodu. Lublin był w tych dniach właściwie stolicą wskrzeszonej Polski. Ze wszystkich stron kraju zjeżdżali się doń ludziska jako do centralnego ośrodka, w którym działał nasz rząd i w którym zaczynał funkcjonować państwowy aparat administracyjny. Na każdym kroku można było spotkać jakiegoś znajomka z Wilna, Gdańska czy Lwowa i całe rzesze przepływających przez Lublin jeńców wojennych najróżniejszych nacji. Miasto wprost kipiało nieprawdopodobnym ruchem i ożywieniem. We wszystkich witrynach sklepów z produktami spożywczymi, a nawet na każdym niemal rogu ulicy na stolikach umieszczonych na chodnikach nęciły oczy stosy apetycznego, świeżutkiego pszennego pieczywa, jaj, serów, wędlin, masła
i kuszących ciastek oraz tortów. Obiegłszy południową część miasta, zajrzałem oczywiście do teatru, w którym odbywała się próba jakiejś komedii i w którym już zainstalowała się sklecona z wciąż napływających z różnych stron aktorów trupa teatralna pod wodzą
dyrektora kolegi K. i kierownika administracyjnego kolegi M. Wpadłem w samo centrum życia teatralnego
i z otwartymi rękoma momentalnie zostałem włączony do zespołu. Jedna z miejscowych koleżanek (kiedyś moja uczennica) ofiarowała mi z taką serdecznością pokój w swoim trzyizbowym mieszkaniu, że nie mogłem odmówić. Momentalnie zjawiło się zaproszenie do Radia i zorganizowano wielki koncert na dochód kilku świeżo przybyłych aktorusów, wśród których znalazłem się i ja. Koncert ów, który musieliśmy po pięciu dniach powtórzyć, dał nam dwukrotne komplety, dzięki czemu otrzymałem pokaźną sumę pieniędzy, jakiej od czterech lat nie gościła moja, zresztą pod tym względem raczej dziurawa kieszeń. Prócz tego polecono mi zameldować się w urzędującym Ministerstwie Kultury i Sztuki, gdzie kierownik resortu teatrów, mój kolega i przyjaciel, Lolek B., wręczył mnie i każdemu z moich towarzyszy po trzy tysiące złotych zapomogi na tzw. pierwsze potrzeby.
Z portfelem wypchanym banknotami udałem się na miasto, pragnąc obejrzeć wszystkie tak bardzo drogie mi miejsca, w których spędziłem bez mała osiem lat mojego dzieciństwa. Tu nie mogę nie wspomnieć
o arcycharakterystycznym fakcie, jakiego byłem świadkiem na targowisku w dolnej części miasta, przy ulicy Lubartowskiej. Poza produktami spożywczymi wszelkiego rodzaju, wiele ludzi najrozmaitszych narodowości sprzedawało najrozmaitsze przedmioty, oferując je miejscowym autochtonom i prowadząc z nimi dialog w swoim własnym języku, nie mówiąc ani słowa po polsku. I tu właśnie byłem świadkiem następującej transakcji, którą przeprowadzili dwaj studenci francuscy, usiłujący z niewoli wrócić do rodzinnego kraju; kupującymi zaś była para rodzimych naszych kmiotków ze wsi lubelskiej. Przedmiot handlu stanowił wspaniały płasżcz gumowy. Kontrahenci — sprzedaw
cy po francusku, a kupujący z chłopska po polsku — | najwyższym trudem usiłowali porozumieć się. Wieśniacy stale powtarzali:
—- No dobrze, ale ile to kosztuje? Ile chceta za te gume?
Sprzedający stale zachwalali towar, powtarzając:
— Mais c’est très bon, ce-n’est pas, cher!
A kmiotek swoje:
— No dobrze, ale ile tak cenita?
— Mais c’est très bon, regardez donc, c’est excellent.
—t No, ale ile chceta za to?
Nacieszywszy się tym arcykomicznym nieporozumieniem, postanowiłem zostać rozjemcą i włączyłem się do rozmowy, tłumacząc słowa sprzedających cudzoziemców i kupujących kmiotków. Po długich. targach, wielu przymierzaniach, oglądaniach towaru pod słońce
i innych zabiegach transakcja szczęśliwie doszła do skutku. Francuzi otrzymali stuzłotówkę, a nasi kmiotkowie z niewysłowioną radością zabrali wytworny płaszcz gumowy..
Wędrując po moim ukochanym Lublinie na każdym kroku wyczuwałem mocne tętno; nowego ¿ycia. Widziało się najwyraźniej, że coś starego,, zmurszałego zostało zwalone, a na jego miejscu powstaje jakaś nowa, całkowicie odmienna, trwała, nowoczesna budowla, wznoszona wśród niebywałego entuzjazmu, radosnego wysiłku i wspólnego dążenia do jakiegoś idealnego celu. Najwyraźniej powstawało nowe życie. Nawet przyroda sprzyjała temu odrodzeniu; pomimo dwudziestego lutego słońce grzało iście wiosennie, tocząc się po bezchmurnym niebie i zaglądając filuternie w oczy śpieszącym, pełnym najwyższej radości przechodniom. Zwłaszcza dla mnie, człowieka, który cztery lata tkwił w zapadłym kącie, daleki od wszelkiego ruchu i roz- gwaru, ten nowy obraz poruszonego społeczeństwa wywierał potężne, niezwykle radosne i wprost wstrząsa
jące wrażenie. Nawet w teatrze dawał się wyczuć trykający z mroków ziemi nowy jakiś, ożywczo-rewo- lucyjny, potężny nurt. W ukochanej mojej dziedzinie, w życiu teatru, najwyraźniej zaczynało się coś nowego, i to zarówno na widowni, jak i na scenie. Zespół, do którego zostałem wcielony, miał za kilka dni, uzyskawszy możność transportu, udać się do Łodzi, prawie zupełnie nie tkniętej niszczycielską akcją wojenną, i tam pod firmą Państwowego Teatru Wojska Polskiego rozpocząć stałą, normalną pracę. Byłem uradowany z dwóch powodów: przede wszystkim dlatego, że mogę dorwać się do grania, powrócić do aktywności po prawie pięcioletniej przerwie, a po drugie — że zobaczę Łódź, miasto, z którym byłem bardzo silnie związany uczuciowo, tam właśnie przeżywszy wiele zarówno z dziedziny teatru, jak i z życia osobistego. Tęsknie wyczekiwałem na dzień wyjazdu, który stale odwlekano z racji nie opanowanego jeszcze, bardzo chaotycznie działającego transportu. Wreszcie któregoś dnia zawiadomiono mnie, że mogę — dołączony do wyjeżdżającego z Lublina do Warszawy całego działu Ministerstwa Kolei — przedostać się do stolicy. Wyjazd miał nastąpić o godzinie ósmej rano. Od godziny siódmej krążyłem już z walizeczką przed domem, mieszczącym prowizorycznie zainstalowane biura Ministerstwa Kolei. Przed gmachem stały cztery wielkie ciężarowe auta. Po chwili zaczęto z lokali biurowych wynosić nieskończone ilości akt, biurek, szaf, krzeseł i wszelkiego rodzaju mebli oraz innych biurowych utensyliów. Jednocześnie na ulicy pojawiła się około dwudziestoosobowa gromada urzędników z żonami, dziećmi i innymi członkami rodziny, obładowanych tobołami pościeli, wszelkich gratów i innych klejnotów rodzinnych. Po długim oczekiwaniu wskazano mi miejsce w ostatnim samochodzie, gdzie już tkwiło około trzydziestu osób różnej płci i wieku, porozmieszczanych
na szafach, biurkach, walizach i tobołach. Znalazłem minimalny kącik, gdzie usiadłem na swojej walizce, oparty o wielką szafę wyładowaną aktami i wszelkiego rodzaju papierzyskami. Koło trzynastej ruszyliśmy w drogę i sytuacja, w jakiej się znalazłem, mocno przypominała mi odbytą przed kilkunastu dniami niezapomnianą podróż na trasie Sochaczew-Lublin. Był przymrozek, prószył drobniutki śnieżek i na szosie szkliła się niebezpieczna gołoledż. W pewnej chwili, na czternastym zaledwie kilometrze od Lublina, wóz nasz raptownie skręcił w prawo i — staczając się z czterometrowego nasypu szosy — zaczął systematycznie i miarowo pochylać się na prawy bok, robiąc zdecydowanego kozła. Ponieważ cała ta, dość oryginalna, akcja odbywała się prawie rytmicznie, bez niespodziewanych drgań i wstrząsów, w pierwszej więc fazie tego cyrkowego piruetu właściwie nie doznaliśmy przerażenia. I dopiero kiedy po dokonaniu całkowitego kozła znalazłem się w pozycji leżącej, przywalony ową przeklętą szafą, trzymając w ręku z nie znanych mi przyczyn jakąś, dość zresztą kształtną łydkę kobiecą, uświadomiłem sobie, że nasz samochód uległ katastrofie. Po chwili dopiero wokoło wywróconego wozu zaczęli krążyć towarzysze podróży z pierwszych trzech samochodów i szoferzy, usiłujący stłumić powstałą panikę, którzy nawołując pasażerów do zachowania spokoju powtarzali ustawicznie:
— Spokojnie, państwo, spokojne, tylko bez nerwów!
Spod szafy i kilku towarzyszek podróży odezwałem
się stłumionym głosem:
— Najchętniej będę bez nerwów, jeżeli zdejmiecie ze mnie szafę i dwie niewiasty!
W moim odezwaniu się brzmiała najczystsza nuta humoru, gdyż w pierwszej chwili — dzięki idealnej rytmiczności, z jaką zmieniał pozycję nasz samochód — całkowicie nie zdawałem sobie sprawy z groźna
rlych następstw tej katastrofy. Lecz gdy po kilku minutach zdjęto ze mnie szafę i dwie sąsiadki i kiedy wyniesiono z wnętrza leżącego do góry nogami samochodu wszystkich pasażerów i wszystkie graty — okazało się, że jakiś żołnierz ma złamaną nogę, mój znajomy, dziennikarz W. — złamane dwa żebra, jedna z niewiast — mocno pokancerowany lewy policzek, a ja, tkwiący w pozycji na wpół zamkniętego scyzoryka i doświadczający potężnego bólu przy najmniejszym usiłowaniu wyprostowania się, mam uszkodzony jakiś wewnętrzny organ, który, na zwołanym doraźnie konsylium całego grona uczestników wyprawy, określono mianem „lewego nadnercza”. Upłynęła ponad godzina, zanim z pomocą sąsiadujących z szosą mieszkańców najbliższej wsi zdołano podnieść, przywrócić do normalnej postawy i wciągnąć na szosę na szczęście, jak się okazało, nie uszkodzony samochód. Całej tej akcji przyglądałem się w pozycji na pół zamknię-tego scyzoryka, ciesząc się niepomiernie, że jestem posiadaczem lewego nadnercza i z lekka tylko żałując, że zostało ono uszkodzone i że w ten sposób straciłem możność ustawienia swojego szacownego cielska w pozycji pionowej, oraz powracając tęsknymi myślami do tych chwil mojego życia, w których ta właśnie pozycja była mi bardzo wygodna i miła. Z trudem włożono mnie wraz ż innymi ofiarami katastrofy do naszego figlarnego, ale mocno rytmicznego auta i w najwolniejszym tempie, wśród zapadającej nocy ruszyliśmy w stronę — znowu — Lublina. Około dziewiątej wieczorem znaleźliśmy się znowu przed domem opustoszałych biur Ministerstwa Kolei i rozlokowani na kilku szczęśliwym trafem pozostawionych krzesłach czekaliśmy zbawczego poranku. Pozycja, w jakiej znajdowałem się od trzeciej godziny, zabiła we mnie istniejącą od urodzenia radość życia i poczucie humoru, tym bardziej że kilku poważnie poszwankowanych moich sąsiadów
cierpiało niewymownie, wydając rozpaczliwe jęki i stękania. Dopiero o ósmej rano zjawili się jacyś anonimowi, ale niezmiernie uczynni mieszkańcy sąsiednich domów, którzy napoili nas herbatą i wezwali pogotowie. Poważniej uszkodzonych moich sąsiadów odwieziono do szpitala, ja zaś, wciąż w pozycji na wpół zamkniętego scyzoryka, wywołując sensację na ulicy począłem posuwać się pod ścianami domów pragnąc dotrzeć do opuszczonego dziś rano mieszkania koleżanki A. Na szczęście na najbliższym rogu zetknąłem się z jednym z członków naszego zespołu, przyszłym rektorem PWST, kolegą K., który, zawoławszy dorożkę, przy pomocy dorożkarza włożył mnie do jej wnętrza, odstawił do mojego mieszkania, wyjął z dryndy i wciągnął na pierwsze piętro. Tu po raz drugi w życiu doświadczyłem, jakim szczęściem jest łóżko, nawet jeżeli można na nim tkwić li tylko w pozycji złamanego scyzoryka. Wezwany nazajutrz lekarz oświadczył mi, że nie ma nic groźnego i że po paru dniach ,,leżenia”(?!) wszystko wróci bez śladu do normy. Jeżeli chodzi o to „bez śladu”, to czcigodny eskulap grubo się pomylił, bo do tej chwili odczuwam wyraźną niedokładność w krzyżu powyżej lewego biodra i stanowczo tkwi tam jakieś uszkodzone „lewe nadnercze”.
Po tygodniu przymusowego pobytu w moim rodzinnym mieście, już w towarzystwie całego zespołu, pięcioma samochodami ciężarowymi udaliśmy się do stolicy. Podróż miała przebieg raczej normalny, z tym tylko maleńkim wyjątkiem, że — ulokowany w głębi samochodu tuż za kabiną kierowcy — wdychałem z powodu jakiegoś defektu mocno dokuczliwy, a spowodowany ulatniającą się nie najlepszego gatunku benzyną, wyraźnie odurzający mnie czad, sprowadzający nieznośny ból głowy, a — jak się po paru godzinach okazało — i fatalny rozstrój żołądka. Do Łodzi dobrnęliśmy o godzinie dziesiątej wieczór i zakwate
rowano nas na nocleg w prywatnym, czteropokojowym mieszkaniu naszego dyrektora, kolegi K., który za dwa dni dopiero miał już koleją wraz ze swoją małżonką przyjechać do Łodzi. Czekały na nas rozkosznie nęcące oko wszelkiego kalibru posłania: łóżka, tapczany, kanapy i pozestawiane fotele, tudzież gorąca kolacja w postaci smakowitej, cudnie woniejącej pieczonej kiełbasy z ziemniakami i herbatą. Nieludzko głodny, bo od rana nie miałem nic w ustach, przechodziłem męki Tantala patrząc, jak moi koledzy z godną lepszej sprawy energią zmiatali dwa półmichy pieczonej kiełbasy, zapijając to herbatą i zagryzając olbrzymimi kromami pszennego chleba, grubo posmarowanego świeżym masłem.
Nazajutrz oglądałem cudem nie naruszone wielkie miasto (którego zresztą nigdy specjalnie nie kochałem). Nazywałem zawsze to miasto „chwilowym”. Zjawiali się tu ludzie, aby robić interesy, gromadzić pieniądze; budowali fabryki i kamienice bez ładu i planu po obu stronach głównej, ciągnącej się na przestrzeni pięciu i pół kilometra ulicy Piotrkowskiej, aby po kilkunastu latach wytężonej pracy nabić kabzę i powrócić do swoich stron rodzinnych. Na każdym kroku spotykało się potężne, nowoczesne gmachy, obok malutkich, staroświeckich, czterookiennych chałupek, należących do dawnych mieszczan i chałupników, a wszystko to razem — fabryki, luksusowe pałace ich właścicieli i parterowe chałupiny proletariackie — owiane było smugami czarnego, tłustego dymu i nasycone specyficznym odorem, miłym chyba tylko olbrzymim stadom bezkarnie wędrujących po ulicach obrzydłych szczurów. Tak właśnie wyglądała, jak ją nazwał Reymont, „Ziemia obiecana”.
Znowu Łódź■ Cudowne poczynania odrodzonego teatru w Polsce Ludowej
Z głębokim wzruszeniem spoglądałem na budynek teatru przy ulicy Cegielnianej (obecnie Stefana Jaracza). Tu mój żywioł — ogień strawił ambitną pracę mojej młodości i przerwał dość ciekawie rozpoczętą działalność artystyczno-społeczną. Tu, na tym cuchnącym podwóreczku, przechadzałem się kiedyś snując marzenia i budując wielkie plany przyszłego swojego dyrektorstwa; tu również spoglądałem na buchające płomienie i kłęby dymu, które w ciągu pół godziny obróciły w perzynę nie tylko gmach teatru, ale i gmach cudownych moich zamysłów i śmiałych planów. Trudno! Fortuna toczy się kołem i życie bez żadnych przestoi biegnie niepowstrzymaną falą. Tym razem znalazłem się w mieście, które było centrum odradzającej się ojczyzny, gdzie się zgrupowały wszystkie naczelne instytucje państwowe i gdzie, między innymi, zaczynał bić żywym, mocnym pulsem nowy teatr. Czuło się wyraźnie ożywczy podmuch rewolucyjnego wichru, który brutalnie, ale z całą konsekwencją obracał koło historii, tworząc nowe wartości i nowych ludzi. To pobudzało do czynu, to napełniało energią i niezwykłym entuzjazmem. Najwyraźniej rozumiałem, że i mój ukochany teatr bezpowrotnie zamknął jeden tom swojej historii, aby na nie zapisanych kartkach nowej rzeczywistości budować nowy teatr rewolucyjny, służący całemu narodowi, teatr,
który by nie tylko bawił, ale uczył, wzruszał i był jed nym z najpopularniejszych współtwórców nowej kultury. Ogarnęło nas, ludzi teatru, poczucie jakiejś przeogromnej odpowiedzialności i pełnej świadomości nowych zadań, jakie przed nami i przed naszym teatrem stawia chwila dziejowa. Z całym entuzjazmem rzuciliśmy się w wir pracy. Po paru tygodniach prób wystąpiliśmy z „Weselem” Wyspiańskiego; z utworem, który tak wielką rolę odegrał w mojej karierze teatralnej i który stanowił bodaj szczytowe osiągnięcie w pierwszym okresie mojego dyrektorstwa w tym proletariackim mieście. Tym razem grałem skromniutką rolę Księdza, ale grałem ją z najwyższym pietyzmem i wzruszeniem, dobrze pamiętając, jak „Wesele” docierało do świadomości klasy robotniczej. I obecnie na widowni mieliśmy stale wzrastającą ilość widzów robotników. Teatr miał olbrzymie powodzenie: widziało się najwyraźniej olbrzymi głód, tę żywiołową potrzebę, która pchała najszersze warstwy naszego społeczeństwa do teatru.
W tym czasie nadeszła tragiczna wieść o śmierci największego z naszych kolegów, niezapomnianego Stefana Jaracza. Znałem go od czasów krakowskich, kiedy jako student wydziału filologicznego rozpoczynał wraz z Osterwą i Dulębianką pracę w Teatrze Ludowym pod dyrekcją Gabrielskiego. Potem współpracowałem z nim w Teatrze im. Słowackiego, a później, za czasów mojej pierwszej łódzkiej dyrekcji, Stefan Jaracz był prawdziwą ozdobą naszego zespołu artystycznego. I tu w ciągu dwóch lat wyrósł na wielkiego artystę, którym słusznie szczyciła się Polska Ludowa. A oto złamany kilkumiesięcznym pobytem w Oświęcimiu, trawiony gruźlicą, wielki ten aktor tak wcześnie odszedł od nas, w chwili najwyższego rozkwitu swego bujnego talentu i głębokiego zrozumienia roli teatru i aktorstwa w wielkim dziele budowania nowej rzeczywistości. By-
ła to strata wręcz niepowetowana, ale życie jest nieubłagane, historia toczy się wartkim kołem, nie zatrzymując się ani na sekundę i nie licząc się wcale ze śmiercią nawet najpotrzebniejszych, zgoła niezastąpionych jednostek. Odszedł Jaracz, odeszło tylu innych znakomitych naszych kolegów, ale teatr istnieje nadal, rozwija się i spełnia wielką rolę wyznaczoną mu prżez historię.
Jednocześnie z teatrem rzuciłem się w wir tak bardzo przeze mnie umiłowanej pracy pedagogicznej. Z polecenia ówczesnego ministra kultury i sztuki Kowalskiego miałem powołać do życia na terenie Łodzi instytucję, będącą kontynuacją Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. Robota była bardzo ciężka i najeżona wieloma, zdawało się, nieprzezwyciężonymi trudnościami. Pierwotnie gnieździliśmy się w trzech małych, brudnych, ciemnych, wilgotnych pokoikach w mrocznej oficynie gmachu teatralnego. Skompletowanie zespołu nauczycielskiego przedstawiało także przeogromne trudności. Wstępny egzamin licznie zgłaszającej się młodzieży odbywał się w malarni teatralnej na poddaszu za sceną, dokąd prowadziły niemiłosiernie strome, kręcone schodki żelazne. Zręczne przebycie tej drabinki kwalifikowało ludzi raczej do cyrku niż do teatru. Wszystkie te braki wynagradzał jednak entuzjazm młodzieży i jako tako skompletowanego zespołu wykładowców, wśród których znalazła się niezapomniana, nieodżałowana Jadwiga Turowicz, jeden z najwybitniejszych pedagogów w tej dziedzinie i najserdeczniejsza przyjaciółka naszej młodzieży. Po roku tego tułaczego żywota otrzymaliśmy — tym razem piękny, w pełni odpowiadający swoim zadaniom — lokal na parterze wspaniałego pałacu Poznańskich, niegdyś siedziby wielkich fabrykantów łódzkich. Tu mieliśmy wspaniałą salę gimnastyczną, cztery obszerne audytoria, przestronne p>omieszczenie na kancelarię,
179
obszerny hall, w którym zorganizowaliśmy stołówkę, i kilka pojedynczych, niewielkich pokoi; słowem — lokal niemal idealny. W tym czasie powrócił z oflagu kolega Leon Schiller i objął kierownictwo powstającego wydziału reżyserskiego. Teatr i szkoła wypełniały mi życie bez reszty. W teatrze w tym czasie wystawialiśmy wspaniałą „Elektrę” Giraudoux w reżyserii Edmunda Wiercińskiego. Grałem trudną i niezmiernie skomplikowaną, niezwykle bogatą rolę Żebraka. Dwumiesięczna praca nad „Elektrą” i z górą sześćdziesiąt jej przedstawień były — obok roli Majora w „Fan- tazym”, którą w dwa lata później grałem na scenie Teatru Polskiego w Warszawie, również w reżyserii Edmunda Wiercińskiego — najgłębszymi moimi przeżyciami teatralnymi po wojnie. Niezwykle mądra, wnikliwa, twórcza reżyseria, idealny stosunek Wiercińskiego do aktorów, wspaniałe dekoracje i kostiumy Teresy Roszkowskiej — złożyły się na widowisko wyjątkowo ciekawe i stanowiące jedno z najwyższych osiągnięć artystycznych teatru w okresie powojennym.
Odradzająca się stolica i nowe życie w Polsce Ludowej
Po trzyletniej pracy w teatrze i w PWST w Łodzi zostałem zaproszony przez dyrektora Bronisława Dąbrowskiego na występy gościnne do Katowic, gdzie zjawił się najniespodziewaniej długoletni mój dyrektor i serdeczny przyjaciel Arnold Szyfman i w ciągu piętnastu minut zaangażował mnie na bardzo dobrych warunkach do objętego znowu przez niego Teatru Polskiego. Opuściłem Łódź i przeniosłem się z całą kupą z różnych źródeł pozbieranych gratów do mojej kochanej Warszawy, w której już zaczęło tętnić nowe życie. Z tygodnia na tydzień — ba! z minuty na minutę — widać było kolosalną różnicę: jezdnie Śródmieścia zostały całkowicie uprzątnięte z gruzów, na ulicach płonęły latarnie; tu i ówdzie kursowały tramwaje, dorożki i najróżnorodniejszego typu prywatne, powstałe z konieczności chwili pojazdy, jak: riksze, ciężarowe platformy, podmiejskie bryczuszki, resorów- ki i najzwyklejsze, ordynarne wozy, tak zwane gnojówki. Woźnice tych przedziwnych wehikulików głośno wykrzykiwali kierunek jazdy i cenę. Na przykład podróż spod pomnika Kopernika na Pragę przez drewniany most pontonowy kosztowała 10 zł od łebka i trwała około trzydziestu minut. Na każdym kroku widać było powracających do stolicy jej mieszkańców, z tobołkami, mantelzakami, dziećmi, psami, kotami i kanarkami, osiedlających się w piwnicach i sutere-
181
nach rozwalonych domów — byle w stolicy, byle w ukochanej Warszawie. Szeroko brzmiało ich hasło: „Odbudujemy Warszawę jeszcze piękniejszą, niż była!” To szczytne hasło zostało już w dużej mierze i z najwyższym entuzjazmem zrealizowane.
Gmach Teatru Polskiego był dość poważnie uszkodzony dwiema bombami, które przebiwszy dach nad sceną naruszyły wiele urządzeń scenicznych. Ocalenie tego gmachu od kompletnego zniszczenia zawdzięczamy w pierwszym rzędzie niezmordowanej pracy i bohaterskiej odwadze jednego z najstarszych pracowników tej instytucji, odźwiernego Stanisława Romańczuka. W ostatnich dniach powstania, kiedy uciekające hordy hitlerowców usiłowały w myśl zapowiedzi, że w Warszawie nie pozostawią kamienia na kamieniu — zniszczyć całe miasto, Romańczuk z narażeniem życia tkwił na dachu, gasząc — niejednokrotnie wybuchające u jego stóp — bomby zapalające.
Pod wodzą dyrektora Szyfmana zabrano się z nieprawdopodobną energią do łatania wszelkich zniszczeń i w. niezwykle krótkim czasie doprowadzono piękny gmach do stanu całkowitej używalności. Zebrany ze wszystkich stron, pierwszorzędny zespół artystyczny, złożony przeważnie z dawnych pracowników Teatru Polskiego i stale powiększany przez napływających z różnych stron świata, spieszących do macierzystego warsztatu pracy uciekinierów, niezwłocznie przystąpił do pracy i niebawem Teatr Polski wznowił chlubną swą działalność wystawiając „Lilię Wenedę” Słowackiego w reżyserii Juliusza Osterwy z Elżbietą Barszczewską w roli tytułowej. Głód teatru wśród zbiedzo- nych, głodnych i obdartych gnieżdżących się w podziemiach warszawiaków okazał się tak potężny, że mimo braku gazu, wody, produktów spożywczych i lokomocji teatr co dnia wypełniony był tłumami żądnych wrażeń, bohaterskich synów stolicy. Równocześnie za
częły ściągać do Warszawy z Łodzi, Krakowa i innych niesproszkowanych ośrodków naszego kraju wszelkiego rodzaju urzędy państwowe i instytucje społeczne oraz dziesiątki tysięcy stałych mieszkańców Warszawy. Raźno przystąpiono do odbudowy i rozbudowy stolicy. Kiedy we wrześniu czterdziestego siódmego roku zaangażowany przez dyrektora Szyfmana zjechałem do stolicy, zastałem ją, dość prowizorycznie wprawdzie, ale w sposób całkowicie możliwy, przygotowaną do pomieszczenia, wyżywienia i zaspokojenia podstawowych potrzeb mieszkańców. Prawie wszędzie kursowały na całkowicie już oczyszczonych i wyremontowanych jezdniach tramwaje, autobusy i nawet kilka dostarczonych z Kraju Rad trolejbusów; wszędzie płonęły światła, a na całej długości ulicy Marszałkowskiej w parterowych pomieszczeniach (piętra domów zostały całkowicie wypalone i zniszczone) widniało już wiele eleganckich sklepów i magazynów wszelkiego rodzaju i branży. Już działało kilka kin, czynne było Radio w skromnym, niezmiernie ciasnym pomieszczeniu w Al. Ujazdowskich, a w Łodzi działała obszerna, nowocześnie wyposażona wytwórnia filmowa. Słowem: życie już kipiało i pulsowało najżywszym tętnem. Niebawem zjechała z Łodzi i PWST z rektorem Leonem Schillerem.
W tym okresie najgorętszej walki
o nowe istnienie, o nowe formy bytu i nowego człowieka, słowem, o ustrój socjalistyczny — w moim życiu zaszedł arcysmutny wypadek, brzemienny konsekwencjami, nie dającymi się już nigdy naprawić. Zostałem złożony ciężką nieuleczalną chorobą i fatalnym jej następstwem — kalectwem. To zło uderzyło mnie nie nagle, ale raczej z wolna, krok za krokiem, a pierwotnie poczynało mnie ogarniać całkowicie niepostrzeżenie. Oto po prostu wstając którego dnia z łóżka i dotknąwszy bosymi stopami dywanika, leżącego przed moim tapczanem, doznałem niewypowiedzianie dziwnego, a mocno trudnego do określenia wrażenia wyraźnej obcości i zdecydowanej różnicy w odczuwaniu lewej i prawej stopy. Oczywiście, nie zdając sobie najzupełniej sprawy z czyhającej złowrogiej choroby, całkowicie zlekceważyłem tę sensację, powtarzającą się zresztą ze stopniowym nieznacznym nasileniem dosłownie każdego ranka. Pracowałem dużo i z wielkim entuzjazmem: grałem i reżyserowałem w teatrze, miałem wykłady i pełniłem funkcję dziekana wydziału aktorskiego PWST, często miewałem audycje w radio itd., itp. Na ogół chodziłem szybko i dużo, bo z natury byłem zawsze niezmiernie żywy i ruchliwy. I oto któregoś dnia poruszenie lewą nogą, podnoszenie i stawianie jej na płytach chodnika poczęło sprawiać mi
pierwotnie ledwo dostrzegalną, a po miesiącu coraz widoczniejszą trudność. Ten defekt po dwóch miesiącach zamienił się w wyraźne raczej posuwanie niż podnoszenie i stawianie lewej stopy. Ponieważ zasadniczo byłem wrogiem medycyny (mój Boże! jakże gorąco dziś tego żałują!), lekceważyłem i ten stan wyraźnie już czyhającej na mnie choroby. Przekonany byłem, że to jakiś refleks przebytego przed pięciu laty zapalenia stawu kolanowego lewej nogi. Wciąż pracowałem i wciąż dużo chodziłem. Zasadniczo jednak czułem się zupełnie dobrze: miałem normalny apetyt, sen i humor. I to właśnie jeszcze bardziej uśpiło moją czujność.
W niedzielę jedenastego lutego 1950 r. wybrałem się w towarzystwie małżonki* z wizytą do serdecznych moich przyjaciół jeszcze z okresu młodości, mieszkających przy bocznej uliczce Żoliborza w dolnej, ku Wiśle zbliżonej jego części. Najwyraźniej pociągając lewą nogą i trzymając się ramienia mojej połowicy, długo maszerowałem ku celowi podróży. Wreszcie skręciliśmy na boczną, prawie jeszcze nie zabudowaną uliczkę, z której należało stromą ścieżyną, po gliniastym, rozmiękłym i pełnym kałuż zboczu, zejść do willi, w której, na drugim piętrze, mieszkali moi przyjaciele. Na bardzo stromym zakręcie pośliznąłem się, upadłem i cały umazany lepką gliną absolutnie nie mogłem się podnieść. Poczciwi przechodnie dźwignęli mnie wreszcie i raczej znieśli niż sprowadzili ze złowrogiego pagórka. Z najwyższym trudem wwindowa- łem się na drugie piętro, gdzie mnie oczyszczono, obmyto i posadzono do nie tyle luksusowej, ile pełnej serdecznej gościnności wieczerzy. Oczywiście usiłowałem udawać, że nic mi nie dolega i że czuję się normalnie. Niemniej jednak poważne trudności sprawiało
mi trzymanie w lewej ręce widelca, który jak gdyby pod podmuchem wiatru ustawicznie chwiał się to w lewo, to w prawo. Ten objaw mocno mnie zaniepokoił, gdyż zrozumiałem, że za trudnością poruszania lewą nogą jawi się nowa trudność władania palcami lewej ręki i że te dwa skoordynowane objawy świadczą
o mózgowym pochodzeniu schorzenia. Wytrwałem jednak po bohatersku do końca wizyty, zgramoliłem się ze schodów i pieszo, wśród ciemności, przy wydajnej pomocy żony dobrnąłem, idąc wciąż notabene pod górę, do placu Wilsona, gdzie z najwyższym trudem wwindowano mnie do autobusu. Na placu Zbawiciela (końcowa stacja autobusu) zamiast wsiąść do taksówki, uparłem się, aby całą resztę dzielącej mnie od mieszkania przestrzeni, wynoszącej około pięciuset metrów, przebyć pieszo. Poruszanie się sprawiało mi z minuty na minutę większą trudność, formalnie zmuszając do wleczenia za sobą całkowicie nie działającej lewej kończyny. W domu zwołano konsylium, złożone z moich kolegów, mieszkam bowiem w domu, w którym na wszystkich czterech piętrach po obu stronach mieszkają aktorzy Teatru Polskiego. Rozpoczęto gwałtowne usiłowania zmierzające do telefonicznego wezwania jakiegokolwiek eskulapa. Czas był najwyraźniej niesprzyjający: niedziela, godzina dwudziesta pierwsza. Żadnego lekarza nie było w domu, a jeden obecny w domu (notabene dobry mój znajomy Ryszard Hertz) oświadczył, że ma bridge’a i nie może mi służyć. (Życzę mu szczerze, aby kiedykolwiek znalazł się w podobnej do mojej sytuacji). Dopiero około godziny dwudziestej drugiej trzydzieści udało się żonie mojej natrafić — niezmiernie szczęśliwie dla dalszych moich losów — na profesora Zdzisława Askanasa, który w pół godziny, pomimo fatalnej pogody, zjawił się u mego łóżka. Po krótkim zbadaniu stwierdził, że jest to najtypowszy ataczek apoplektyczny, czyli' tzw. po
staropolsku „szlag”, wymagający natychmiastowej i najenergiczniejszej kuracji, i zażądał kategorycznie, abym jutro rano został przewieziony do lecznicy Ministerstwa Zdrowia (dawna lecznica św. Józefa), gdzie będę pod osobistą jego opieką. Po różnych perypetiach i licznych trudnościach w uzyskaniu zezwolenia Ministerstwa Zdrowia, dzięki niezmordowanej energii mojej małżonki nazajutrz o godzinie jedenastej, przewieziony samochodem Pogotowia Ratunkowego, znalazłem się w zacisznej separatce na czwartym piętrze, na arcywygodnym, pełnym poduszek i wałków łożu, na którym przeleżałem równe dziewięćdziesiąt dni. Z tych trzech miesięcy mam tyle bolesnych wspomnień, że pozwolę je sobie ominąć i przejdę do okresu, kiedy po dziesięciodniowym pobycie w domu, potem sześciotygodniowej kuracji w Iwoniczu, a następnie takiej samej w Ciechocinku, jako tzw. rekonwalescent zacząłem „działać”, począwszy od męczącego, aktywnego udziału w odbywającym się w auli Politechniki połączeniowym Zjeździe PZPR.
Nie mogę jednak nie wspomnieć o jednym przeroz- kosznym przeżyciu, które zresztą ma i swój głęboko filozoficzny aspekt. Mnóstwo rzeczy lub czynności wykonujemy odruchowo przez wiele lat, lecz gdy je utrudni lub całkowicie zahamuje choroba, jaką nie- wysłowioną rozkosz sprawia nam móc je wykonywać normalnie na nowo.
Nigdy nie zapomnę tego wręcz epokowego przeżycia, kiedy, po pięćdziesięciu dniach leżenia na wznak w całkowitym bezruchu, pozwolono mi usiąść na łóżku na przeciąg dwu minut. Tych dwóch minut nieziemskiej błogości nie oddałbym za żadne skarby świata: stanowiły one momenty pełnej rozkoszy, których przeżycie zapadło mi najgłębiej w pamięci i w całej pełni będzie w niej żyło aż do ostatniego tchnienia. A już kiedy po sześćdziesięciu dniach pozwolono mi, przy pomocy nie
zapomnianego, kochanego pana Józefa, felczera-pie- lęgniarza. przesunąć się do toalety i zasiąść na sedesie — czułem się najwyraźniej szczęśliwy w najistotniejszym tego słowa znaczeniu. Przedłużałem swój pobyt w tej sytuacji prawie w nieskończoność i w najusilniejszych poszukiwaniach przeszłości nie mogłem odnaleźć podobnego momentu szczęścia. Te chwile nazwałem „kwadransem dla duszy” albo „szczęście można znaleźć i na sedesie”.
Groźne objawy starczej indolencji i bohaterska walka z chorobą
Przy moim wyjściu z lecznicy Ministerstwa Zdrowia po trzymiesięcznym pobycie mający mnie w troskliwej opiece lekarze oświadczyli, że pewne minimalne objawy schorzenia prawdopodobnie nie dadzą się zlikwidować całkowicie. Oczywiście zrozumiałem, że jest to diagnoza wyraźnie komplimentacyj- nie-optymistyczna. Zresztą mój profesor Askanas tak określił przyszłe moje losy:
— Jeżeli pan nie będzie pracował, zabezpieczy się od wszelkich wzruszeń i emocji, słowem, całkowicie wyłączy się z życia, przynajmniej cztery godziny wśród dnia spędzając w łóżku — to mogę panu zagwarantować dziesięć lat egzystencji na tym padole płaczu.
Na to odpowiedziałem:
— W takim razie muszę panu profesorowi oświadczyć, że jego propozycja całkowicie mi nie dogadza. Muszę pracować, a w związku z tym nie mogę całkowicie odgrodzić się od różnego rodzaju wzruszeń i emocji, nawet gdyby mi pozostawało jedynie sześć miesięcy do przeniesienia się na Powązki.
I od tego dnia rozpoczęła się moja zażarta, nieustępliwa, naprawdę zdecydowanie bohaterska walka z chorobą, jej konsekwencją — kalectwem i pośrednio z medycyną w osobie profesora Askanasa. Wróciłem do pracy w teatrze, w PWST i w Radio, mając cały
dzień szczelnie zajęty wykonywaniem moich obowiązków. Profesor Askanas, nie tylko świetny lekarz, ale jak się później okazało, znakomity psycholog, zaczął z wolna ustępować ze swego stanowiska. Pozwolił mi na kontynuow-anie pracy zawodowej, oczywiście z zastrzeżeniem, abym to robił w znacznie szczuplejszym zakresie, rozumiejąc, że zarówno mój wiek, jak i skutki wciąż jeszcze tkwiącej we mnie, choć raczej zaleczonej poważnej choroby — mogą nie wytrzymać zbyt wielkiej ekspansji sił. Teatr i szkoła przyszły mi z wydajną pomocą, ułatwiając transport do pracy i z pracy szkolnym i teatralnymi samochodami. Studenci PWST skonstruowali dla mnie specjalny fotel o dwóch długich poręczach, na którym do dziś dnia jestem wnoszony na górne piętra i wynoszony z gmachu szkoły. Rychło zrozumiałem, że zasadniczo czuję się lepiej (i to nie tylko w samopoczuciu, ale wręcz fizycznie), jeżeli mam absorbujące mnie zajęcie, jeżeli choć cząstkowo spełniam moje zobowiązania, słowem, jeżeli nie jestem całkowicie „na łaskawym chlebie”. Po pół roku znalazła się nawet dla mnie wspaniała rola w sztuce Stefana Żeromskiego „Grzech”. Człowiek, którego miałem interpretować, odpowiadał mi zarówno fizycznie, jak i duchowo. Miał to być siedemdziesięcioletni, schorowany (wprawdzie bez określenia rodzaju schorzenia), ramolowaty, zrujnowany eks-szlagon, niegdyś wielki obszarnik, pozostający dziś na łasce swojej starszej córki, niewiasty i gatunku córek Szekspirowskiego i,Króla Leara”. Jedynym promieniem jego życia jest wielka miłość, jaką otacza młodszą swoją córkę Anulę- Wyrzucony całkowicie poza nawias, zaledwie tolerowany — i to z wyraźną niechęcią — w domu starszej córki, jest świadkiem, jak ukochana jego Anula po ciężkiej katastrofie moralnej pada ofiarą uwodziciela i zostaje brutalnie wygnana z domu przez starszą siostrę. Ten cios dosłownie miażdży starego nieszczęśliw
ca, tym bardziej że rozjuszona córka czarownica i jemu również grozi wypędzeniem na ulicę. A więc ciężko, nieuleczalnie chory starzec, wskutek zbiegu okoliczności i fatalnych stosunków rodzinnych wyrzucony poza nawias życia, traci kontakt z ukochanym swoim dzieckiem. I kiedym te podstawowe rysy postaci scenicznej zestawił ze sobą samym, przekonałem się naocznie, że między starym Jaskrowiczem i starym Zelwerowiczem jest wiele zbieżności. Obaj starzy, obaj ciężko chorzy, obaj pozbawieni pełnej aktywności i obaj tracący ukochane dziecko (ja nawet dwoje dzieci, które mieszkają w New Yorku i bezwarunkowo, pod żadnym pozorem nie chcą powrócić do kraju). To bliskie podobieństwo i fizyczne, i moralne, jakie zachodzi między Jaskrowiczem na scenie i Zelwerowiczem w życiu, w olbrzymim stopniu pomogło mi do całkowitego bez reszty wżycia się w losy odtwarzanego przeze mnie człowieka. Grałem właściwie „siebie” i choć to co wieczór bardzo wiele mnie kosztowało i mocno szarpało nerwy, to jednak ponad wszelką wątpliwość walnie przyczyniło się do tego, że rolę tę grałem raczej dobrze, w każdym razie przy pełnym uznaniu krytyki, kolegów i przyjaciół, i głębokim wzruszeniu widowni. Jaskrowicz pomógł mi ostatecznie przekonać profesora Askanasa, że pracując tyleż tracę fizycznie, ile zyskuję moralnie we własnym samopoczuciu. Jak się niebawem okazało, los jest zdecydowanie przychylny dla paralityków i zgoła o nich nie zapomina. Po dwóch latach po Jaskrowiczu znalazł się drugi poczciwina, jakby zdjął skórę ze mnie — dzięki talentowi i wyobraźni Kazimierza Brandysa w jego pierwocinach teatralnych, sztuce „Sprawiedliwi ludzie”. Tym razem był to osiemdziesięcioletni proletariusz, niegdyś aktywista partyjny (pracował z Waryńskim, który stał się jego ideałem), pozornie całkowicie zramolały, ze sparaliżowanymi nogami, pędzący
w pół śnie, pół drzemce resztkę dni swoich na lichym łóżeczku w suterenie, w rodzinie swojej synowej. Stale mruczy jakieś niezrozumiałe wyrazy i tylko z rzadka, w przebłyskach świadomości, wypowiada jakieś konkretne i logiczne zdania. Była to rola pasjonująco trudna. Polegała bowiem na całkowicie realnym, prawie klinicznym pokazaniu niedołężnego i na pół przytomnego dementyka, budzącego się tylko niekiedy (rzadkie chwile świadomości tzw. lucida intervalla) w poczuciu pełnej aktywności i rwącego się do politycznego życia starego eks-działacza partyjnego. W finale sztuki, w momencie wybuchu rewolucji 1905 r. na ulicach Lodzi, kiedy wszyscy mieszkańcy sutereny i sąsiednich domów robotniczych na hasło alarmowej syreny fabrycznej wybiegli na ulicę, aby stoczyć walkę z caratem — starzec nadludzkim wysiłkiem dźwiga się z łóżka, do którego od lat jest przykuty. Nie jest jednak w stanie zrobić ani jednego kroku; staje tylko na baczność, zdejmuje czapkę, w której tkwił przez całą noc przygotowany do akcji, i słysząc triumfalną pieśń chóralną walczącego proletariatu, bezradny, a jednak moralnie biorący najżywszy udział w walce, szlocha, rozszerzonymi źrenicami wpatrując się łapczywie w małe, wychodzące na ulicę okienko sutereny. I tu znowu zestawienie zarówno zewnętrzności, jak i w wnętrza scenicznego Dziadka ze mną, Zelwerowiczem, okazało mi wiele podstawowych wspólnych cech. I Dziadek, i ja jesteśmy zgrzybiałymi starcami, skazanymi, choć może nie w równej mierze, na poważne ograniczenie możności poruszania się i przenoszenia z miejsca na miejsce. Obaj, z tych samych powodów, mamy mocno ograniczone możliwości uczestniczenia w życiu w ogóle, a w akcji politycznej — w szczególności. 1 obaj wreszcie mamy możliwości przeżywania bezmiaru radości; Dziadek — na skutek zwycięstwa proletariatu, a ja — na skutek zwycięstwa socjalizmu
w mojej ojczyźnie i związanej z tym nowej, wielkiej, zaszczytnej, twórczej roli, jaką odgrywa teatr i jego pracownicy w rozwoju Polski Ludowej.
I jakkolwiek obie wymienione role kosztowały mnie wiele trudu i nerwowej szarpaniny właśnie wskutek tego, że w obydwóch wypadkach grałem siebie, obie dały mi wiele radości, a nawet, mówiąc całkowicie bez patosu, szczęścia, gdyż pozwoliły mi się łudzić, że wciąż jeszcze, mimo choroby, jestem na powierzchni i płynę z prądem, czyli innymi słowy mogę jeszcze być użyteczny i odgrywać, choćby tylko od czasu do czasu, rolę istoty w teatrze i jego pracy potrzebnej. A ta znowu świadomość dawała mi doskonałe samopoczucie i wpływała pomyślnie na mój stan fizyczny. To samo zresztą działo się na terenie PWST i Radia. Jakkolwiek osobisty mój wpływ na bieg życia szkoły i na decyzje we wszystkich ważnych, dotyczących tego życia kwestiach został mocno uszczuplony, to jednak mogłem mieć pełne przekonanie, że moja praca w szkole daje jeszcze pewne pozytywne rezultaty, a tym samym nie jest całkowicie bezużyteczna. Poza tym zarówno praca dla młodzieży, jak przebywanie wśród niej było mi zawsze tak potrzebne, jak woda rybie. Skonstruowałem sobie nawet takie powiedzonko, określające moją użyteczność na terenie szkoły w sposób następujący: „Jeżeli nie potrafię nauczyć młodzieży sztuki aktorskiej, to jednak z wszelką pewnością potrafię wzbudzić i rozniecić w niej, a jeżeli ona już tam tkwi, to rozpłomienić, rozpalić do czerwoności — wielką, wszechogarniającą miłość do teatru i głęboką świadomość nowych celów i zadań, jakie Polska Ludowa postawiła przed dzisiejszym aktorem". I jeżeli to istotnie potrafię, to wolno mi z całym spokojem i czystym sumieniem powiedzieć sobie odchodząc: „oto zrobiłem kawał niezłej roboty”.
Clenie i blaski choroby oraz starość — wiek podsumowywania i bezstronnego przeglądu całej drogi żywota
Jeden z największych aktorów świata, artysta radziecki Wasyli Kaczałow, pisze w swoich pamiętnikach, że zupełnie inaczej wyobrażał sobie swoją starość. Był głęboko przekonany, że wraz z nią nadejdzie całkowity spokój, okraszony błogim uśmiechem wyrozumiałości, zupełna cisza i kojące, beznamiętne, najobiektywniejsze przyglądanie się wzburzonemu nurtowi życia przez okno zacisznego pokoju. Tymczasem stwierdził, że im bardziej ogarniała go starość, tym mocniej, tym łapczywiej pragnął tkwić we Współczesnym nurcie życia; nie tylko nie tęsknił, ale myśl
o spokoju i ciszy wyraźnie mu nie odpowiadała i bynajmniej nie czekał na wszechwyzwalającą śmierć. Mówił sobie: „Diabelnie chce mi się żyć, myśl o śmierci jest mi z dnia na dzień bardziej obca, niż była nią przed dziesięciu czy dwudziestu laty!” W tym stosunku Kaczałowa do starości i zbliżającej się śmierci znalazłem (jedyne zresztą) podobieństwo duchowe do tego wielkiego artysty. I ja również z roku na rok, pomimo ograniczonej aktywności, pomimo dokuczliwej starości i cierpień mojej choroby absolutnie nie pragnę spokoju. Wręcz przeciwnie — czuję niesłabnącą w moim wnętrzu, żywiołową wprost potrzebę ruchu, aktywności, pracy, wzruszeń, słowem: tego wszystkiego, co jest wręcz przeciwstawne pojęciom ciszy, spokoju i bierności.
Bo jeżeli władze umysłowe starzejącego się człowieka działają raczej sprawnie, jeżeli jego wrażliwość nie podlega zdecydowanemu stępieniu, słowem, jeżeli działanie umysłu nie poddaje się osłabionemu, zwiotczałemu ciału, jeżeli jego myśl potrafiła zachować ostrość spojrzenia, jeżeli i rozumuje, i czuje logicznie, jeżeli potrafi oceniać zdarzenia dnia trzeźwo i zgodnie z ich sensem — to starość, nawet zgrzybiała, wcale nie jest taką okrutną, przerażającą sprawą. Ma ona, jak każdy zresztą medal, i stronę odwrotną, stronę wręcz pozytywną. Mianowicie pozbawiona młodzieńczej impulsy wności działa wolniej, spokojniej i zdecydowanie obiektywniej. Poza tym, mając długoletnią praktykę, a tym samym tak cenne doświadczenie, może nawet trafniej i głębiej od młodych oceniać fakty i zdarzenia dnia. Wydaje mi się także, że — w przypadku jednostek obdarzonych większym temperamentem, silniejszą impulsywnością — starość zabezpiecza od przerostów wspomnianych właściwości, które w pierwotnej formie niejednokrotnie stają się przesadne i wyraźnie pozbawione obiektywnej bezstronności. Wraz ze starością ogafnia nas większa wyrozumiałość i tolerancja dla ułomności naszych bliźnich i dla ich nie zawsze najwłaściwszych posunięć. I w końcu obfitość własnej praktyki służy nam za cenną przestrogę przy wykonywaniu wielu posunięć życiowych. Jednym słowem, starość przy pełnej świeżości władz umysłowych (jest to warunek sine qua non) — jak każdy w ogóle medal — ma dwie strony: jedną względnie przykrą i drugą — dość pożyteczną i wcale przyjemną. Trzeba tylko umieć się do niej przystosować. Należy zrozumieć, że jest to konieczność nieodwołalna, od której zabezpieczyć się w żadnym wypadku nie można; w tym przeświadczeniu należy z pełnym spokojem witać jej zjawienie się, nie obawiać się rzekomo groźnych skutków jej działania, a w żadnym razie nie szarpać się, usiłu
jąc wydobyć się z jej uścisków, nie walczyć z koniecznością jej nadejścia, ale przyjmować ją z pełnym spokojem i przyjaznym uśmiechem jako coś, co wcześniej czy później przyjść musi i co jest wszechwładnym prawem natury, od którego nie ma żadnej apelacji. Mocno i z całą świadomością należy jedynie przeciwdziałać procesowi tzw. zgorzknienia, ta bowiem typowa i bardzo częsta przywara starości jest równie przykra i dla otoczenia, i dla samego starca. Inna rzecz, że to zgorzknienie, ta, jakbym powiedział, nadkwasota duszy, często bywa rezultatem całkowicie od nas niezależnych warunków życia. Ale ludzie mojego typu tj. z natury pogodni, jowialni i nastawieni do życia z gruntu optymistycznie dość łatwo potrafią uniknąć tej ciężkiej niedomogi, zatruwającej późną starość i czyniącej owładniętych tą chorobą ludzi wprost nieznośnymi dla otoczenia. Osobiście uważam się za wybrańca losu, gdyż nawet wyraźne dokuczliwości późnej starości, wzmożone jeszcze konsekwencjami nieuleczalnej choroby, jak dotąd ani trochę nie skwasiły jowialnej pogody mojego wnętrza i nie zatruły mi możności dopatrywania się w życiu pełni słonecznej radości. Jak już wspomniałem, bardzo wiele w tym względzie zawdzięczam możności obcowania z młodzieżą i pracy z nią i dla niej.
Następnym filozoficznym spostrzeżeniem, jakie wyłuskałem z mojej choroby, była dziwna, bezsilna złość, po prostu oburzenie, jakie czułem w stosunku do obydwu moich lewych kończyn przede wszystkim za to, że nie chciały działać normalnie, podczas gdy przez 72 lata z rzędu zachowywały się całkiem przyzwoicie. A najbardziej gniewało mnie to, że kiedy przez te 72 lata podnosiłem lewą nogę lub rękę albo brałem jakiś przedmiot w palce lewej ręki, to robiłem to całkowicie bezmyślnie i machinalnie, podczas gdy teraz musiałem użyć dłuższego i mocno fatygującego wy
siłku myśli, aby choć nieudolnie i częściowo wykonać każdą z tych funkcji. Okazuje się tedy, że myśl skoncentrowana w mózgu człowieka jest nieodzownie konieczna dla wykonania najpospolitszego nawet — zdawałoby się, nie mającego nic z umysłowością wspólnego — odruchu czy funkcji. Tym się właśnie tłumaczy, że choroba moja w języku medycyny ma miano wręcz obraźliwe, nazywa się bowiem „angiotrombosis fosse Sil- vii, sub seąuente hemiparesis sinistra”. Źródło jej tkwi więc w mózgu i dlatego wymaga wyraźnego natężenia myśli, aby w części przynajmniej i bardzo tylko niedokładnie wykonać jakiś ruch czy odruch lewymi kończynami. Jednym z niezwykle ciekawych środków leczenia takiego schorzenia jest stosowanie tzw. „jonto- forezy”. Sprawa wygląda następująco: na prawe oko kładzie się zwilżony w roztworze jodu płatek gazy przykrywając go mosiężnym kwadracikiem, zaś na kark po lewej stronie — płatek zwilżony w roztworze zwykłej wody z solą, również przykryty mosiężnym kwadracikiem. Do obydwu tych płatków za pośrednictwem drucików włącza się prąd za pomocą specjalnego aparatu. Obydwa mosiężne kwadraciki rozgrzewają się i roztwór jodu bezpośrednio przez powiekę i oczodół dostaje się do samego miejsca schorzenia tj. do owego rowka Sylwiusza, zasilając go jodem. Taki zabieg trwający od 10 do 40 minut powtarza się przeciętnie około 30 razy. Jest rzeczą niezwykle ciekawą, że chory nie doznaje przy tym najmniejszych sensacji i że jod przenika przez tkankę i dostaje się do miejsca schorzenia całkowicie bez udziału świadomości chorego. Po zdjęciu krążka mosiężnego z prawego oka silnie uprzednio zwilżony płatek jest całkowicie suchy.
Następną przeogromną radością w tej niedoli są momenty, kiedy pacjent zaczyna — zrazu w całkowitej panice i tym samym niechętnie — uczyć się jak małe dziecko tak pospolitego procesu, jakim jest chodzenie.
Pierwsze dwa dni tej nauki (zawsze pod komendą kochanego pana Józefa) wypełnia problem utrzymania się w pozycji stojącej bez pomocy rąk. Następna lekcja polega na przejściu czterech kroków dzielących łóżko od fotela obejmując prawą ręką szyję i bark kochanego mistrza-nauczyciela. Dalszy etap polega na przekroczeniu progu, dzielącego separatkę od korytarza. To już jest sensacja najwyższego typu. Ma się bowiem żywy i bezpośredni kontakt ze światem, widzi się krążących po korytarzu lekarzy, pielęgniarki i posługacz- ki, no po prostu jest się w Paryżu na Avenue de 1’Ope- ra. Później, pewnego dnia, w czasie posuwania się po korytarzu pan Józef najnieoczekiwaniej zdejmuje rękę chorego ze swego ramienia i dając mu laskę do prawej ręki, zostawia własnemu losowi. Wtedy zazwyczaj wycieczka kończy się na pełnym niewypowiedzianego strachu dobrnięciu do najbliższej ściany, od której już pan Józef musi odprowadzić spoconego z przerażenia pacjenta w stanie zdecydowanej degrengolady i ułożyć go na utęsknionym (a przed niedawnym czasem tak żywiołowo znienawidzonym) łóżku.
Kiedyś pozwoliłem sobie nazwać lecznicę Ministerstwa Zdrowia, z którą zresztą jestem zżyty niemal jak z własnym domem — czymś pośrednim między wytwornym pensjonatem a najnowocześniejszym kryminałem. W tym pensjonacie kryminale niejednokrotnie wśród pacjentów każdego piętra bujnie rozwija się i kipi życie towarzyskie. W czasie mojego trzymiesięcznego pobytu, zwłaszcza w ostatnim miesiącu, kiedy już dane mi było poruszać się i, cyrkulując po korytarzu, odwiedzać cele moich sociorum doloris — życie towarzyskie stało (muszę przyznać, że wybitnie dzięki moim usiłowaniom) u szczytu swego rozwoju. Po godzinie dziewiętnastej, po kolacji i skończonych wszelkich zabiegach, zbieraliśmy się zazwyczaj w mojej separatce na dość frywolnych rozmówkach, niekie
dy jednak — na dyskusjach o wyraźnie głębszym, bez mała naukowym charakterze. W czasie jednego z takich seansów zaproponowałem moim sąsiadom założenie międzynarodowego towarzystwa „Miłośników Lewatywy” (jedna z genialnych specjalności kochanego pana Józefa). Jednocześnie zostałem obdarzony zaszczytną godnością prezesa tego związku, a wiceprezesem została pani ministrowa W. Sprawa miała charakter wyraźnie poważny, a nawet wręcz naukowy. Pierwszy referat miał wygłosić poseł na sejm pan J. Tytuł referatu brzmiał: „Historyczny rozwój lewatywy od molierowskiej syrengi — do płukania jelit systemem profesora Brocha”. Po referacie następowała dyskusja. Te i tym podobne figielki urozmaicały nam najcięższe godziny dnia od godz. 19 do 22, kiedy to zazwyczaj życie lecznicy zamiera i kiedy wszyscy pochowani w swoich celach bądź biadają nad swoim losem, bądź też pieszczą się nadzieją rychłego opuszczenia pensjonatu kryminału.
Pełne stoicyzmu przygotowanie się do śmierci — czyli jubileusz sześćdziesięciolecia pracy scenicznej
Tak się jakoś dziwnie i całkiem niespodziewanie złożyło, że rok pański 1954 najwyraźniej okazał się 61 rokiem mojego komedianctwa i trzydziestym szóstym samozwańczego parania się tzw. działalnością pedagogiczną. Słowem, wyłonił się makabryczny projekt zorganizowania podwójnego jubileuszu, z którego wykręcić się nie było żadnej możliwości. A chociaż w tej sprawie jestem recydywistą, mocno w godności jubilata „oblatanym”, obchodziłem bowiem już dwudziestopięciolecie, trzydziestopięciolecie i pięćdziesięciolecie swojej kariery aktorskiej, to jednak oczekujący mnie jubileusz sześćdziesięciolecia — zważywszy na mój bardziej aniżeli podeszły wiek i gnębiącą mnie ciężką chorobę — miał wszelkie cechy ostatniej, pożegnalnej, pogrzebowo-uroczystej imprezy. Wielokrotnie odkładana jej data została finalnie ustalona na dzień 16 lutego 1954 roku. Miałem grać ukochanego mego Jaskrowicza, a po spektaklu — utartym od dawien dawna zwyczajem — poddać się normalnemu obrządkowi, z mowami, delegacjami, wieńcami i gratulacyjnymi depeszami, jak każe tradycja i dobry ton. Myślę więc, że nie bez racji nazwałem to moje święto generalną próbą własnego pogrzebu. I muszę z całą najbezwzględniejszą szczerością przyznać, że o ile na poprzednich trzech jubileuszach byłem najgłębiej wzruszony i obficie popłakiwałem, to tym razem
wprost idealny spokój, zwłaszcza od chwili wejścia na scenę, nie opuścił mnie ani na chwilę. Jaskrowicza grałem tym razem gorzej niż zwykle, byłem bowiem święcie przekonany, że nie wytrzymam wzruszającego nastroju samej uroczystości trwającej bez mała około dwóch godzin. W ostatniej zaledwie chwili powiedziałem sobie: „Musisz być, bracie, idealnie spokojny, już cię nigdy podobna historia nie spotka, spróbuj spojrzeć na nią tak, jak by to uczynił nieboszczyk, wychyliwszy głowę z trumienki i pobłażliwie spoglądając na kroczących w kondukcie najbliższych, bliskich i trochę dalszych i słuchając ich patetycznych, przeważnie raczej szablonowych przemówień”. Zacząłem sprawę od rewolucyjnego żądania, abym przy podniesieniu kurtyny już siedział na krzesełku, na tle zgromadzonego zespołu aktorów z macierzystego mojego teatru, tudzież licznych delegacji z teatrów stolicy i prowincji, a nie został wprowadzony przez dwie najstarsze wiekiem koleżanki. I to zastrzeżenie zrobiło mi bardzo dobrze. Uniknąłem całkowicie tego wzruszającego momentu, jaki musi prawdopodobnie przeżywać biskup w czasie ingresu do katedry. I jedynie rzęsiste oklaski powstałej | miejsc, a szczelnie wypełniającej całą widownię publiczności z lekka zachwiały moją równowagę. Z całym wręcz stoickim spokojem wysłuchałem szeregu mówców, którzy z lekka tylko odmiennymi wyrazami wypowiadali (przeważnie zresztą odczytując je z kartek papieru) te same frazesy, wychwalając mój talent, pracę i zamiłowanie. I jedynie niedługie, zwarte przemówienie jednego ze studentów PWST, kol. L., pełne głębokiej prostoty i szczerego wzruszenia, zmusiło mnie do rzetelnego wysiłku w celu zahamowania napływających do oczu łez i osadzenia z lekka drgającej dolnej szczęki. Nawet w momencie, kiedy minister kultury i sztuki ozdabiał stojącą na baczność moją osobę biało-czerwoną szarfą orderu Polonia Resti-
tuta I klasy z gwiazdą, byłem prawie tak spokojny, jak gdy leżąc w trumience, będę świadkiem pośmiertnego dekorowania mojej osoby jakimś wysokim odznaczeniem państwowym. Różni delegaci ze stołecznych i prowincjonalnych teatrów z mniejszymi lub większymi wiązaneczkami kwiatów powtarzali te same prawie słowa, których treścią było życzenie, abym w zdrowiu i chwale doczekał jeżeli nie setnego, to przynajmniej siedemdziesiątego jubileuszu. Ludzie ci — oczywiście całkowicie bezwiednie — zachowywali się po prostu tak, jakby byli pozbawieni wszelkiej wobec mnie życzliwości. Ale wspaniałomyślnie potrafiłem im to darować. Wreszcie zabrałem głos i z całym spokojem i niezmąconą równowagą złożyłem wyrazy podziękowania wszystkim — za wszystko. Jak się potem dowiedziałem, moje dziękczynienie trwało przeszło półtorej godziny. Istotnie nie zapomniałem o nikim, począwszy od najwyższych dostojników państwowych, poprzez kolegów, dyrekcję, administrację i personel techniczny naszych teatrów, poprzez pt. publiczność, fachową krytykę, mojego lekarza, który wbrew prawom natury i kanonom medycyny już od czterech lat trzyma mnie przy życiu i którego pozwoliłem sobie nazwać właścicielem mego dożywocia. I dopiero kiedy o godzinie wpół do pierwszej w nocy znalazłem się w wygodnym łóżku mojego pokoju w kochanej lecznicy, zacząłem odczuwać lekką reakcję jako następstwo poważnego zmęczenia fizycznego i nerwowego. Właściwie najcenniejszą zdobyczą generalnej próby własnego pogrzebu była świadomość, że jestem jeszcze dość silny i potrafię opanować rozkołysane nerwy, by z pełną świadomością i całkowitym spokojem wypowiedzieć to wszystko, co było moim zamiarem. W zakończeniu oświadczyłem uroczyście, że w żadnym razie nie jest moim zamiarem spoczęcie na laurach i pędzenie niefrasobliwego żywota dostojnego emeryta, wygrzewającego
swoje gnatki na słoneczku i karmiącego wróbelki. Przeciwnie, zapewniłem, że nigdy nie zaznam błogiego kwietyzmu i bezczynności, ale dopóki starczy sił, dopóki w żyłach moich choćby w najbardziej żółwim tempie bić będzie puls (a przecież arytmia jest jedną z moich specjalności), dopóty aż do ostatniego tchnienia pracować będą w jakiejkolwiek bądź formie i postaci dla teatru i szkolnictwa teatralnego. Tego bowiem, co ukochałem na równi z życiem i co dało mi tyle najwyższego szczęścia — tego nie chcę się pozbywać i temu pragnę służyć dosłownie aż do mogiły.
Tak się tedy odbył jubileusz „sześćdziesięciolecia pracy artystycznej i trzydziestosześciolecia pracy pedagogicznej Aleksandra Zelwerowicza”, który oglądałem własnoocznie i przeżyłem własnym czuciem i nerwami. Był to raczej jednak smętny dzień mojego oficjalnego pożegnania się ze sceną. Te żałosne przeżycia pożegnalnych uroczystości nastawiły myśli moje na ton wyraźnie filozoficzny (co u mnie jest niezaprzeczalnie rzadkością). Mam lat siedemdziesiąt siedem i jestem ciężko, nieuleczalnie chory. Zycie moje gaśnie, siły bardzo wyraźnie wyczerpują się, słowem: zbliża się moment śmierci. I oto ta świadomość, ta nieodwracalność tego faktu nie przeraża mnie właściwie. I mimo mego całego bezgranicznego przywiązania do życia, do trwania i sycenia się radością istnienia, nie budzi się we mnie panika, której zawsze tak bardzo się obawiałem i która zdawała mi się być nieuchronną. Tkwiący we mnie najwyraźniej instynkt wiecznotrwa- nia, a jednocześnie nieuchronna konieczność odejścia z tego padołu radości i szczęścia wytworzyły we mnie formułkę niejako kompromisową. Jestem głęboko przekonany, że w momencie śmierci duch mój zostanie ulokowany w ciele rodzącego się w tym samym momencie innego człowieka i znowu przez dłuższy lub krótszy szereg lat będzie w nim obcować, przeżywa-
jąc wszystkie jego radości i bóle, aby po pewnym czasie zamieszkać w ciele innego znowu człowieka i w ten sposób trwać nieskończenie w całym szeregu coraz nowych formek, które teologicznie nazywa się nieśmiertelnością. Tę moją formułkę ofiaruję jako dar imieninowy wszystkim moim bliźnim, których gnębi, płoszy i którym zrywa sen z powiek nieubłagana myśl
o śmierci. '
Jeszcze trochę o sprawach ważnych, a w pośpiechu zapomnianych
Ponieważ najwyraźniej zbliżam się ku końcowi mego wiekopomnego dzieła literackiego, słowem, starcze moje gawędy wypowiedziały już wszystko, co się względnie ciekawego w długim moim żywocie przytrafiło, postanowiłem raz jeszcze skrzętnie skontrolować wszystkie dni mojego arcydługiego żywota i wyłuskać z nich sprawy ważne, w twórczej gorączce literackiej nieopatrznie pominięte. Grzebiąc skrzętnie w zamierzchłej przeszłości, uprzytomniłem sobie, że wszystkie cztery odbyte ostatnio przeze mnie podróże zagraniczne godne byłyby przypomnienia i opisania ich pobłażliwym czytelnikom.
W lecie 1938 roku odbyłem dwumiesięczną podróż, objeżdżając całą prawie Rzeszę Niemiecką w okresie gorączkowych jej przygotowań do mającej wkrótce nastąpić zaborczej, imperialistycznej drugiej wojny światowej. W kwietniu 1946 roku spędziłem dwadzieścia trzy dni w Moskwie, którą widziałem wówczas po raz trzeci, a w lipcu 1947 roku odbyłem arcyciekawą podróż do Brukseli (gdzie po siedmiu bez mała latach niewidzenia spotkałem się z moją córką) i wreszcie w lecie 1948 roku spędziłem trzy tygodnie w Paryżu, gdzie znowu cieszyłem się spotkaniem z córką i jej mężem.
Zaczynamy więc od roku trzydziestego ósmego, kiedy w pierwszych dniach lipca, zaopatrzony w pasz-
L ' im L / idUMilMHHni
port zagraniczny, tudzież w listy polecające od ambasadora Niemiec, pana von Moltke, objechałem Berlin, Bayreuth, Regensburg, Norymbergę, Stuttgart, Kolonię i Hamburg, potem byłem w Danii i znowu w Rzeszy. W Berlinie, który zawsze przypominał mi dawny uroczy Petersburg, zostałem w Ministerstwie Propagandy zaopatrzony w mnóstwo polecających listów od różnych dyrektorów teatrów z prośbą o dokładne pokazanie mi zarówno gmachów teatrów, jak i repertuaru, planu i stylu ich pracy. Nazajutrz o godz. 11 wyjechałem do Bayreuth. W przedziale drugiej klasy, w którym się ulokowałem, siedziały dwie starsze damy i dwie młode panienki podlotki. Towarzystwo miejscowe, zdecydowanie mieszczańskie. Z chwilą ruszenia pociągu jedna z panienek zdjęła z półki potężnych rozmiarów łubiankę i poczęła wydobywać z niej najrozmaitsze gatunki pożywienia. A więc: jaja na twardo, pieczoną kurę, kilka gatunków sera, pieczywo różnego rodzaju, masło, truskawki, czereśnie, dwie butelki piwa i torcik. Wszystkie cztery niewiasty w ciągu dwugodzinnej jazdy, aż do momentu opuszczenia wagonu, formalnie zażerały się tymi specjałami i na zakończenie, po truskawkach, czereśniach i torciku, wydudlały dwie butelki piwa. Ponieważ pociąg odchodził z Berlina o godz. 11 minut 5, nie sposób pomyśleć, aby te wyraźnie zamożne reprezentantki germańskiej rasy nie spożyły normalnego śniadania, a że jechały (co z ich rozmowy łacno wywnioskowałem) z wizytą do swoich kuzynów, również ludzi zamożnych, gdzie, jak mówiły, można specjalnie smacznie zjeść i gdzie znajdą się o godz. 13, nie należało więc wątpić, że gościnni kuzyni przyjmą je, jeżeli nie obfitym obiadem, to przynajmniej solidnym drugim śniadaniem. Z tego spotkania wyciągnąłem wniosek, że współcześni obywatele państwa „idealnie” zorganizowanego przez imć pana Adolfa odżywiają się raczej nie najgorzej i że
ze wszystkich organów swojego ciała najwięcej trosk i zabiegów poświęcają swoim rozdętym żołądkom. Tę moją supozycję niejednokrotnie potem potwierdzały obserwacje z okresu okupacji.
W Bayreuth lało jak z cebra, formalnie nie było żadnej możliwości oglądania wielu ciekawych historycznych pamiątek po wielkim Wagnerze i trzeba było bezczynnie i jałowo spędzić resztę dnia i wieczór w typowej małomieszczańskiej oberży, dość zresztą ciekawej ze względu na tłoczących się w niej drobnomiesz- czan — obywateli tego małego miasteczka. Ilość spożywanego piwa, różnych zresztą gatunków, doprowadziła mnie do formalnej paniki, nie mogłem bowiem zrozumieć, w jaki sposób normalny ludzki żołądek jest w stanie pomieścić taką ilość płynu i jak normalny pęcherz ludzki przy współpracy nerek potrafi przerobić tę ilość cieczy. Co chwila zdawało mi się, że każdy z moich sąsiadów po dwunastej czy dziewiętnastej „bombie” nie może nie pęknąć. A jednak muszę przyznać, że wszyscy moi przygodni kompani niesłychanie rzadko oddalali się do zacisznych miejsc lokalu, a w każdym razie powracali z nich pełni błogiego uśmiechu i olbrzymiej nadziei na nowe bombki, nie robiąc bynajmniej wrażenia ludzi, którzy by doznali kardynalnego defektu jakiegoś organu. Najczęściej konsumowaną potrawą, którą i ja zostałem obdarzony, był gulasz obłożony olbrzymimi i twardymi jak opoka kładzionymi kluskami i wręcz zatopiony nieskończoną ilością ciemnego, mocno napaprykowanego (co najwidoczniej pobudzało pragnienie), ostrego sosu. Poza tym spożywano wielką ilość chleba i szwajcarskiego sera. Natomiast pokoiczek na poddaszu, w którym miałem spędzić noc, był malutki, ale, muszę przyznać, wprost idealnie czysty, a bielizna pościelowa, ręcznik i zasłonki u okien robiły nieodparte wrażenie, że przed chwilą dopiero zostały zainstalowane. Przerażała mnie
207
I
i
z lekka nieskończona ilość coraz mniejszych poduszek i olbrzymia, wyraźnie przytłaczająca moje (dość zresztą obfite) kształty pierzyna, którą zresztą rano znalazłem na środku pokoju — ku wyraźnemu zgorszeniu schludnej i miłej Gretchen, która mnie obsługiwała. Na dworze lał nieustannie siarczysty, typowo górski deszcz. Po spożyciu porannej kawy ze świeżymi, ciepłymi jeszcze Brotchenami, tęgim kłusem, usiłując biec pod ścianami schludnych domków, dostałem się na dworzec kolejowy, skąd o godzinie wpół do ósmej miałem pociąg do Ratyzbony (Regensburga). I tu właśnie byłem świadkiem zjawiska wręcz nadprzyrodzonego, tu bowiem pojemność żołądków miejscowych obywateli i wytrzymałość ich pęcherzy osiągnęła swój szczytowy punkt. W ciągu mego półgodzinnego czekania na nadejście pociągu mój sąsiad, czterdziestokilkoletni, zażywny,
0 mocno czerwonym karku, dwóch podgardlach i iście falstaffowskim brzuchu pan, wchłonął w siebie siedem bomb Pilznera, niczym tej uczty nie przegryzając.
1 czułem najwyraźniej, że w momencie kiedy opuszczałem izbę bufetu kolejowego, aby usadowić się w moim pociągu, a mój piwosz pozostał na sali, ten germański Falstaff w dalszym ciągu będzie wpuszczał do bezdennego miecha swego brzucha całe strumienie Gambrynusowego płynu. Po drodze do Regensburga oglądałem wspaniałą świątynię Walhalli, mitologicznego miejsca, w którym narodził się, nabierał sił i rozpędu pogański mit, stanowiący filozoficzną i religijną bazę idei hitleryzmu.
Następnym postojem w mojej podróży (po Regensburgu, gdzie właściwie nie znalazłem nic szczególnie ciekawego) była wspaniała starożytna Norymberga, w której zatrzymałem się dłużej i ciekawie spędziłem kilka dni. Starożytne miasto, ze wspaniałym zabytkowym domem wielkiego mistrza Diirera, piękny starożytny zamek na wysokim, dominującym nad miastem
wzgórzu, legendarna złota studnia, dwa wspaniałe cmentarze (nowy w stylu hitlerowskim), wielka ilość zabytkowych gmachów i wąziutkich uliczek, wszystko to robiło wrażenie mocno zbliżone do tego, jakie na cudzoziemcach musi wywierać nasz Kraków. Wyraźnie miasto starożytne, skupisko pamiątek. Poza wizytą we wspaniale urządzonym i idealnie zaopatrzonym w najnowocześniejsze urządzenia świetlne teatrze, dwa znamienne wydarzenia dnia utkwiły mi w pamięci i najwyraźniej świadczyły o budzącej się i planowo, systematycznie przygotowywanej akcji, której celem miała być imperialistyczna wojna zaborcza.
Ile razy znajdę się w obcym mi terenie bądź nawet w obcym kraju, lubię oglądać miejscowe cmentarze, twierdzę bowiem, że kult dla zmarłych bardzo wiele mówi o psychice i filozofii miejscowego społeczeństwa. Dowiedziawszy się, że w Norymberdze daleko za miastem jest nowy, wyraźnie na modłę i w stylu hitlerowskim zbudowany cmentarz, wsiadłem w odpowiedni tramwaj i pojechałem w kierunku owego Friedhofu. Obok mnie na platformie tramwajowej stał niskiego wzrostu starszy pan w czarnym surducie, takimż krawacie i cylindrze na głowie (oficjalny strój żałobny), a u jego nóg znajdowała się mała mosiężna armatka na sznurku, którego koniec staruszek trzymał w ręku. Oczywiście byłem niepomiernie zdziwiony, dlaczego ten jegomość w uroczystym stroju żałobnym ma przy sobie dziecięcą — jak mniemałem — zabawkę, a już w żadnym razie nie mogłem dociec, dlaczego wiezie ją akurat na cmentarz. Na krańcowym przystanku, właśnie przy głównej bramie cmentarnej, wysiedliśmy obydwaj i mój sąsiad pociągnął za sobą ów oryginalny przedmiot, przy czym nikt oprócz mnie nie zwracał na to specjalnej uwagi. Za cmentarną bramą drogi nasze się rozeszły. Zastanowiło mnie niezwykłe rozplanowanie cmentarnego terenu: przede wszystkim
uderzała nieprawdopodobnie rozległa przestrzeń samego cmentar/a (coś, co niezwykle przypominało przeogromne przestrzenie wersalskiego parku pod Paryżom), wielkie, nad miarę szerokie, prostopadłe aleje, obsadzone po obu stronach wspaniałymi krzewami (niestety nie znam się na botanice i nie umiem podać nazwy tych kwitnących krzewów), poza którymi, jak gdyby od tyłu, dyskretnie schowane, wyzierały tu i owdzie mniej lub bardziej wspaniałe grobowce, lubo przeważały jednego typu kamienne płyty grobowcowe, tak że idąc aleją miało się nieodparte wrażenie, że jest się w jakimś wspaniałym parku wypoczynkowym, a nie na cmentarzu. Naspacerowawszy się do syta po nieskończonych alejach cmentarza, pobiegłem, zwabiony odgłosem dętej orkiestry i kilkoma wyraźnymi detonacjami, które wyglądały na coś pośredniego między strzałem z dubeltówki o silnym naboju a małym granacikiem ręcznym, w kierunku kaplicy cmentarnej (był to cmentarz katolicki), aby ujrzeć niezapomniane, potwornie makabryczne widowisko. W takt niezwykle szybkiego, bojowego marsza wojskowego sześciu starszych panów w żałobnych strojach niosło na barkach trumnę, za którą nie szła, ale wyraźnie biegła najbliższa rodzina: trzy siwiutkie staruszki, z których jedna najwyraźniej nie mogła przy najlepszych chęciach dorównać temu wariackiemu tempu. Z informacji będącego tam na służbie policjanta dowiedziałem się, że jest to pogrzeb jednego z weteranów pierwszej wojny światowej i że w nowym ustroju pogrzeb żołnierza musi być utrzymany w charakterze pełnej sprawności bojowej i stąd to iście kawaleryjskie tempo marsza. A sześć salw na cześć zmarłego bojownika oddała właśnie ta podziwiana przeze mnie mała armatka, stały atrybut związku weteranów, obsługujący za pomocą honorowej salwy śmierć dzielnych synów Marsa. Z najwyższym niesmakiem opuszczałem
wspaniały cmentarz, przeświadczony, że wychowawczy system Adolfa, kształtującego nowego człowieka swego reżimu, obowiązuje nawet po śmierci. Aż do chwili spoczęcia w ziemi, a nawet po śmierci obywatel Trzeciej Rzeszy zmuszony jest bezapelacyjnie poddać się istniejącym rozporządzeniom. Befehl ist Befehl.
Drugim znamiennym i aż nazbyt wymownym przykładem, świadczącym o .powszechnym przygotowywaniu się do agresywnej wojny, było to, co widziałem na wyścigach motocyklowych, odbywających się za miastem, na wspaniałym, równie przeogromnym, obszernym torze motocyklowym. Mimo iż cały dzień mżył kapuśniaczek, ilość widzów obojga płci, wszelakiego wieku i różnych klas społeczeństwa na pewno przewyższała 10 000 osób, gdyż na całej przestrzeni trzykilometrowego toru panował tłok wręcz nieopisany. Widzowie w większej części mieli nieprzemakalne płaszcze lub parasole. Uplasowałem się — schroniwszy się pod olbrzymi, familijny parasol jakiejś burżujskiej rodziny — na jednym z zakrętów toru, gdzie niezwykle zdziwiły mnie najwszechstronniejsze i najróżnorodniejsze przygotowania do niesienia pomocy ewentualnym ofiarom katastrofy. Poza tym mniej więcej co 100 m rozstawione były wojskowe kuchnie polowe, które rozdawały zziębłej i zmokłej publiczności jakąś gorącą zupę z kawałkiem wieprzowiny w specjalnych miseczkach. Co 50 mniej więcej metrów stał dwuosobowy posterunek straży pożarnej, a w odstępach mniej więcej co 200 metrów uplasowały się namioty szpitala polowego, w których kilku lekarzy z zakasanymi jak do operacji rękawami i kilkanaście pielęgniarek, wszyscy w bieli z antyseptycznymi maskami na ustach i gotowi do ataku, otaczali rozstawione stoły, pokryte niepokalanej bieli obrusami, na których błyszczały setki wszelakiego rodzaju lancetów, noży, nożyczek, szczypców i innych przyborów chirurgicznych. Wyści
gi trwały ponad trr^ godziny, przy czym zaszedł jeden tylko nieszczęśliwy wypadek, mianowicie złamanie obojczyka. Zrozumiałem, że całe to pogotowie wojenne pod pretekstem niesienia pomocy w razie wypadku, k tor om u mógłby ulec któryś z uczestników wyścigu, dało. dość grubym zresztą szwem szyty, pretekst do zorganizowania czegoś w rodzaju manewrów wojennych. Słowem: była to propagandowa „próba generalna”.
W dalszej podróży, po Karlsruhe, Moguncji, Kolonii i Dusseldorfie, pozwolę sobie zatrzymać się na chwilę w Hamburgu, gdzie miałem niezwykle oryginalne przeżycie. Zamieszkałem w poleconym mi jeszcze w Kolonii hotelu „Schweizerischerhof” na szóstym (ostatnim) piętrze, gdzie były tylko cztery numery. Obsługujący te numery hotelowy sypiał na piątym piętrze. W dniu, w którym zjawiłem się w tym hotelu, na szóstym piętrze mieszkała oprócz mnie jakaś nauczycielka, Francuzka, a dwa pozostałe pokoje były wolne. Był koniec lipca i panowały nieprawdopodobne upały. Biegając cały dzień po niezwykle zresztą ciekawym mieście, wieczorami ulegałem zrozumiałemu zmęczeniu, a że zażywałem w ogóle niezwykle małej ilości snu, wracając zazwyczaj do hotelu koło 12 w nocy, a wstając przed siódmą, sypiałem przeto niezwykle mocnym, twardym snem. Panował, jak już wspomniałem, nieznośny upał, przeto zasadniczo sypiałem rozebrany jak się to mówi „do rosołu”, bez bielizny, przy na oścież otwartym oknie. Otóż któregoś wczesnego ranka (była godzina piąta) zbudziło mnie z kamiennego snu wielokrotne, coraz natarczywsze pukanie, które po chwili przeszło w zdecydowane walenie w drzwi. Przeświadczony, że może to być jedynie telegram, którego zresztą bynajmniej się nie spodziewałem, na pół przytomny zwlokłem się z łóżka i uchyliłem drzwi. Zaspanym okiem dostrzegłem jakiegoś
czterdziestoletniego pana, trzymającego w ręku plik papierów i twierdzącego w nieskazitelnym języku niemieckim, że widzi w mojej osobie „swojego Fiihrera” i prosi o audiencję i przejrzenie jego dokumentów. Oczywiście zrazu, zaskoczony tym zaszczytnym mniemaniem, nie zrozumiałem, o co chodzi. I dopiero po kilkakrotnym zapewnieniu petenta, że nie jestem Adolfem Hitlerem, ale cudzoziemcem, polskim aktorem, zrozumiałem, że mam do czynienia z wariatem, który zresztą poczynał sobie coraz gwałtowniej i nieustępliwie żądał, abym udzielił mu posłuchania i przejrzał jego dokumenty. Widząc, że sprawa zaczyna przybierać kształty zupełnie poważne, wymogłem na moim gościu, aby zechciał pozwolić mi na jakie takie przyodzianie grzesznego ciała, po czym dopiero udzielę mu audiencji. Zamknąwszy drzwi na klucz, zacząłem gwałtownie dzwonić na służącego hotelowego, który o tej godzinie oczywiście spał snem sprawiedliwego, notabene o piętro niżej. Kiedy wreszcie po kwadransie przykrego oczekiwania zjawił się, opowiedziałem mu całe zajście, żądając, aby ulokował chorego klienta w jego pokoju i zawezwał policję. Z niemałym trudem mój rozmówca dał się zaprowadzić do swego numeru, gdzie został zamknięty na klucz, a ja tymczasem z pośpiechu ubrałem się i zbiegłem do hallu, czekając rozwiązania tej aż nazbyt oryginalnej przygody. Od dyżurnego portiera dowiedziałem się, że mój sąsiad, z zawodu nauczyciel, wczoraj wieczorem przybył z prowincji i całkowicie nie zdradzając rozstroju nerwowego, złożył dokumenty i zajął wolny numer na szóstym piętrze. Upłynęło zaledwie trzydzieści minut, kiedy w hallu zjawił się policjant i miejski lekarz, notabene specjalista psychiatra. Lekarz i policjant udali się na górę i po kwadransie powrócili w towarzystwie chorego pana, którego odwieziono do szpitala. Odchodząc, lekarz podszedł do mnie i w sposób niezmiernie
_____ 213
grzeczny przeprosił za przykry incydent, za który nie mógł odpowiadać hotel, gdyż chory gość przy zjawieniu się nie ujawniał żadnych symptomatów nienormalnego stanu umysłu.
W wielu miastach spotykałem niezwykle liczne wycieczki, złożone zarówno z Niemców, jak i Włochów, zwiedzające poszczególne rejony i ośrodki kulturalne Niemiec. Z mojej podróży wyciągnąłem niezbity dowód, że moi sąsiedzi przygotowują się do olbrzymiego, wszechogarniającego, pośpiesznego marszu i są w pełnej gotowości bojowej. Po roku dopiero przekonałem się, jaki jest cel tego powszechnego marszu. Był to najtypowszy „Drang nach Osten!”
Wycieczka do Moskwy i oglądanie stolicy Kraju Rad
W połowie kwietnia 1946 roku zjawił się u mnie w Łodzi miły pan, urzędnik naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, z milszą jeszcze propozycją, abym wybrał się w podróż do Moskwy na zaproszenie WOKS-u (instytucja organizująca w ZSRR wymianę kulturalną z zagranicą). Oczarowany tą propozycją nie mogłem doczekać się dnia wyjazdu, który wreszcie nastąpił w pierwszych dniach maja. Uzbrojony w paszport zagraniczny i polecające pismo od ambasady radzieckiej w Warszawie i naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, udałem się w daleką podróż. Do Brześcia przybyłem około dziesiątej rano i musiałem czekać na odejście pospiesznego pociągu do Moskwy aż do godziny 21 na niewielkiej, acz niezwykle ruchliwej stacji kolejowej. Przedstawiciel organizacji „Inturist” (odpowiednik naszego „Orbisu”) zajął się sprawą załatwienia formalności granicznych i rewizji mojego skromniutkiego bagażu, zostawiając mi całkowicie wolny czas, z którym właściwie nie bardzo wiedziałem, co mam robić. Nieciekawy spacer w okolicach dworca, trochę interesujących rozmów z nieznajomymi mi, a bardzo chętnymi do pogwarki tubylcami (z których większość znała polską mowę), nie bardzo smaczny i nie najwytworniej podany w hali restauracyjnej obiad — wypełniły mi całkowicie dzień. Wieczorem zaczął padać deszczyk. W końcu ulokowa-
łcm się w arcywygodnym przedziale drugiej klasy podstawionego pociągu pośpiesznego do Moskwy, Oprócz mnie w moim przedziale mieli swoje lokum małżonkowie Rybników (on — wyższy urzędnik Komisji Okupacyjnej radzieckiej strefy Niemiec w Berlinie), jadący do Rostowa nad Donem, i młody oficer radziecki, którego nazwiska już nie pamiętam. Jak zwykle w Rosji (zarówno carskiej, jak i radzieckiej) bardzo szybko zawarliśmy oficjalną znajomość, która po paru godzinach przerodziła się w najintymniejszą zażyłość, a po dobie wspólnej podróży — prawie że w stosunek rodzinny. Jak w dawnej carskiej Rosji, państwo Rybników wieźli ze sobą niezliczone zapasy najróżniejszych smakołyków (pieczone kurczęta, wędliny, masło, śmietanę, kilka gatunków pieczywa, placki, mazurki i torty, chałwę, czekoladę i orzechy — słowem cały nasz warszawski WSS, wyjątkowo świetnie zaopatrzony). Konwojent (raczej konwojentka) ob. Woj- nowska, najwidoczniej polskiego pochodzenia, podała piękny mosiężny samowarek z wrzątkiem, cukier
i szklanki. I ta lukullusowa uczta, przerywana kilku dawkami parogodzinnego snu, trwała w permanencji aż do samej Moskwy. Tu mogłem stwierdzić wielką rosyjską (a dziś radziecką) gościnność i nieprawdopodobną łatwość zbliżania do siebie ludzi całkiem obcych. Po drodze miałem możność stwierdzenia, że zarówno z Mińska Litewskiego, Smoleńska, Orszy, jak i z wielu innych miast na szlaku Brześć—Moskwa zostały jedynie sterczące mury, mocno przypominające północne dzielnice Warszawy. Natomiast uderzała niezwykle rozbudowana sieć komunikacji telegraficzno-telefonicz- nej i anteny radiowe sterczące na najlichszych nawet chałupinach wiejskich. Na jakieś 30 kilometrów przed Moskwą rozpoczął się długi szereg letniskowych miejscowości podstołecznych i wszędzie widać było mnóstwo ludzi w różnym wieku z łopatami i grabiami, wy-
korzystających wolny od pracy dzień (była niedziela) dla przeprowadzenia wiosennych robót w ogródkach działkowych. Wreszcie pociąg wtoczył się na peron Dworca Białoruskiego. Tu czekały na mnie dwie rodaczki: attaché kulturalny naszej ambasady, pani Zofia Lissa (znany muzykolog), i bawiąca w tym samym czasie w Moskwie pani Modzelewska, żona naszego ówczesnego ministra spraw zagranicznych. Ulokowany we wspaniałej limuzynie, z rozdziawioną gębą mknąłem przez szereg wspaniałych ulic stolicy Kraju Rad, w której zresztą byłem po raz trzeci w życiu. Pierwszy raz byłem w Moskwie w roku 1908, gdy jako dyrektor teatru łódzkiego przyjechałem na cały tydzień, aby zobaczyć wspaniały Moskiewski Teatr Artystyczny (MCHAT). Po raz drugi miałem możność odwiedzić Moskwę w 1922 roku, kiedy to wraz z nieodżałowanej pamięci Leonem Schillerem byliśmy delegatami aktorstwa polskiego na uroczystościach jubileuszu dwudziestopięciolecia MCHAT-u. I dziś oto znalazłem się po raz trzeci w tym przeogromnym, niezmiernie rozległym mieście, które w ciągu minionych lat tak dalece zmieniło swój wygląd i nastrój, że zgoła nie mogłem poznać żadnej z dobrze mi niegdyś znanych ulic, a nawet gmachów. Wreszcie limuzyna zatrzymała się przed portalem wspaniałego hotelu „Continental”. Szereg boyów począł wysadzać obie moje towarzyszki, mnie i moją walizkę z honorami należnymi korpusowi dyplomatycznemu. Przez wspaniałe marmurowe schody i otoczony również marmurowymi kolumnami hall przeszedłem do windy, gdzie pożegnałem się z towarzyszącymi mi rodaczkami, otrzymawszy zapowiedź, że o godzinie 18 przyjedzie po mnie auto naszej ambasady, aby mnie tam zawieźć dla złożenia oficjalnej wizyty. Zawieziony na czwarte piętro, długo wędrowałem szerokimi korytarzami do przeznaczonego dla mnie pokoju z królewskim łożem pod baldachi-
l
mcm i z sąsiadującą z moją sypialnią wspaniałą łazienką. Po kąpieli i ogoleniu się zjechałem na pierwsze piętro do apartamentów jadalni. Zająwszy skromnie miejsce przy małym bocznym stoliku pod ścianą, i wyraźnym niepokojem czekałem na pierwsze zetknięcie się z podającą służbą restauracyjną. Pod ścianą stał cały szereg starszych, przeważnie zażywnych, świeżo ogolonych panów w śnieżnobiałych kitlach z takimiż serwetkami pod pachą. Jeden z nich zmierzał ku mnie. Ponieważ nie znałem lokalnych zwyczajów, nie bardzo wiedziałem, w jakiej formie należało zwracać się do podających kelnerów, czy per „wy”, czy też per „obywatel”, wraz z podaniem ręki. Sytuację radykalnie rozwiązał przybyły kelner. Pochylił się w dostojnym ukłonie i rzekł: — Czto prikażitie, wasza swietłost’? (co pan rozkaże, wasza dostojność?).
Byłem w domu. Na razie — jak tutaj — nic się nie zmieniło. I równie nie uległo zmianie menu obiadowe. Wszelkiego rodzaju przystawki, sałatki, majonezy, wędzone rybki, grzybki, korniszonki, potem wspaniała zawiesista zupa (ucha albo szczi) z cudownie pachnącym kulebiakiem wypełnionym kapustą, ryżem i mielonym mięsem, jeden z niezliczonych gatunków prze- cudownych słono-słodkowodnych ryb (łosoś, bieługa, siewruga, forele itd.), z kolei dziczyzna: sarnina, pieczeń z dzika, jarząbki, kuropatwy, bażanty itd., potem wytworna legumina — składały się na ten „skromny”, oczekujący mnie co dnia obiadek. Jedynie trunki (wódka, wina, piwo i lemoniady) należało opłacać oddzielnie. Pomyślałem sobie, że przy tego rodzaju ascetycznym odżywianiu się będę musiał nieuchronnie przed wyjazdem sprawić sobie nowe porcięta, gdyż w żadnym razie nie potrafiłbym nosić mego niewspółmiernie powiększonego brzuszka w rozmiarach dzisiejszych moich ineksprymabli! Na sali restauracyjnej spotkałem dwóch rodaków — artystów, uczestników
tej samej wycieczki: kolegą Wiłkomirskiego, znanego wiolonczelistą, i Jana Ekiera, wspaniałego pianistą. Ponieważ obydwaj przyjechali przed dwoma dniami
i byli już z grubsza wżyci w miejscowe obyczaje, udzielili mi wiąc chątnie wielu bezcennych rad i wskazówek.
Niezmiernie obżarty, zjawiłem sią o oznaczonej godzinie | wizytą w naszej ambasadzie. Zarówno wspaniały lokal, jak i niezwykła uprzejmość całego personelu, z ambasadorem panem prof. Raabe na czele, wywarły na mnie nader miłe wrażenie i walnie pomogły do łatwego zadomowienia sią w nowym otoczeniu. Otrzymałem wspaniałe polecające pismo do wszystkich teatrów, do Wszechzwiązkowego Towarzystwa Teatralnego (WTO) i do GITIS-u (Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej), które w olbrzymim stopniu ułatwiło mi niezmiernie w zasadzie trudne dostanie się do tych instytucji. Zaopatrzony solidnie w miejscową walutę, w owo magiczne pismo i w słój wspaniałego mrożonego kompotu i mandarynek, zostałem zaproszony na wielki bankiet, mający się odbyć nazajutrz w salonach polskiej ambasady z racji przyjazdu naszej delegacji rządowej.
Po opuszczeniu ambasady okólnymi ulicami wędrowałem do mego wspaniałego hotelu, usiłując oswoić się z atmosferą Moskwy, z wyglądem wspaniałych ulic i z typem spotykanych przechodniów. Wszystko to razem robiło wręcz oszałamiające wrażenie. Główna arteria komunikacyjna, ulica Gorkiego, mająca szeroką na pięćdziesiąt metrów, asfaltową jezdnię i dwa niezwykłe szerokie trotuary, była wypełniona niezliczonym tłumem kierujących się w obie strony moskwi- czan. Uderzał niezwykle pogodny, wręcz wesoły nastrój przeciętnego przechodnia i mile uśmiechnięte twarze. Przy czym na każdym kroku, z kimkolwiek wszczynałem przelotną rozmowę, gdy tylko wspomnia-
219
leni, że przyjeżdżam z Warszawy i jestem Polakiem, wśród moich interlokutorów wybuchał formalny entuzjazm. Zasypywano mnie komplementami i proponowano wszelkiego rodzaju pomoc lub interwencję. Poza tym prawie wszyscy przygodni moi rozmówcy wspominali nazwisko bawiącej w tym czasie na występach wielkiej naszej śpiewaczki, koleżanki Ewy Bandrowskiej-Turskiej. Po spożyciu równie wspaniałej i obfitej jak obiad wieczerzy, zasypiałem ukołysany rozkosznymi wrażeniami i przemiłym stosunkiem do Polski, który pozwolił czuć się najdroższym honorowym gościem w tym cudownym, wciąż jeszcze pełnym niewiarygodnych kontrastów, kipiącym życiem i radością tworzenia mieście.
Nazajutrz rano pięć przed dziewiątą z bijącym sercem wkraczałem w mury ponurego starego pałacu, w którym mieścił się GITIS. Po zameldowaniu się u dyżurnego sekretarza zostałem zaprowadzony do gabinetu dyrektora tow. Makulskiego, który z całą rozlewną gościnnością ofiarował mi sporo czasu na naszkicowanie zarówno systemu pracy, jak i budowy samej instytucji, jej wydziałów, dziekanatów, składu wykładowców i zawezwawszy dziekana wydziału aktorskiego, tow. Olgę Andriejewnę, niewiastę o fenomenalnej wprost, południowej urodzie, polecił jej opiece zachwyconą moją osobę i upoważnił mnie do uczestnictwa we wszystkich bez wyjątku wykładach i ćwiczeniach, które tylko będę uważał za interesujące.
W szkole, kształcącej ponad czterysta pięćdziesiąt studentek i studentów na wydziale aktorskim i reżyserskim, poruszył mnie, a nawet wręcz wstrząsnął mną nieopisany entuzjazm, jaki wprost żywiołowo buchał z tej różnorodnej i nawet różnojęzycznej młodzieży, która np. na dźwięk dzwonka oznaczającego rozpoczęcie wykładu biegła wprost do danego audytorium. (Tu przypomniałem sobie to wielokrotne, nie wywiera
jące pożądanego rezultatu namawianie naszej młodzieży szkolnej, którą formalnie często trzeba wręcz wpychać do sali wykładowej i systemem pogromcy zwierząt, całym wysiłkiem napiętego wzroku utrzymywać w niezbędnym skupieniu).
Byłem na wykładzie gimnastyki w studio Mordwi- nów (grupa etniczna, zamieszkująca północne krańce Rosji europejskiej). Wyrobienie cielesne tej młodzieży kazało mi odnosić wrażenie, że jestem w cyrku i mam przed sobą fachowych akrobatów. Ćwiczenia na drążkach, trapezie, ściennych drabinkach i nawet chodzenie po linie wprowadziły mnie w zachwyt. Ich wyniki nie dały się porównać z naszymi osiągnięciami w tej dziedzinie. Następną godzinę spędziłem w gronie jedenastu studentów I roku na wykładzie pt. „Mówienie prozą”. Tu muszę zaznaczyć tę podstawową różnicę, jaka w ogóle zachodzi między GITIS-em a naszymi uczelniami. Na pierwszym roku studiów GITIS-u wydział aktorski liczył dziewięćdziesięciu czterech studentów, podzielonych w czasie wykładów przedmiotów tzw. praktycznych na dziewięć poszczególnych grup, z których żadna nie liczyła więcej nad jedenastu słuchaczów. Natomiast wszystkie wykłady teoretyczne
i praktyczne odbywają się gromadnie, w pełnym składzie kursu. Podczas gdy my, mając na roku pierwszym wydziału aktorskiego dwadzieścia trzy osoby, musimy wykłady takich przedmiotów, jak: stawianie głosu, wymowa, mówienie prozą, mówienie wierszem i najprostsze zadania aktorskie — odbywać w pełnym składzie słuchaczów, nie mogąc pozwolić sobie na zrobienie powiedzmy trzech klas równoległych; w ten sposób możemy zająć się poszczególnym słuchaczem zaledwie trzy, a niekiedy tylko dwa razy w miesiącu.
Opiekunem moskiewskiego GITIS-u był w okresie mojej wizyty jeden z wielkich aktorów MCHAT-u — Tarchanow, rodzony brat nieżyjącego już niestety
^ 221
■ /'| . /1 . -• - IL / i Ł i - L i I m I I
wspaniałego Moskwina. Miałem możność kilkakrotnego przeprowadzenia długich, fachowych i niezmiernie dla mnie pouczających rozmów z tym wspaniałym aktorem i równie świetnym pedagogiem. Osoba Tar- chanowa była otoczona przez GITIS-ową młodzież nieporównanym entuzjazmem i najgorętszym uwielbieniem, przy cudownym zachowaniu całkowitej bezpośredniości i prostoty obcowania. To był „wielki wódz armii” bratający się ze swymi szeregowymi.
Imponująco również wyglądała zbiorowa lekcja tańca studentów trzeciego kursu. W specjalnych strojach roboczych, odpowiednio zmienianych zależnie od wykonywanego tańca, młodzież pokazała mi: narodowy taniec gruziński, ukraińskiego hopaka, wytwornego menueta i siarczystego, z iście sarmackim temperamentem wykonanego mazura.
Opuszczałem GITIS głęboko wzruszony i szczerze zachwycony tym tak trudnym do stworzenia nastrojem olbrzymiego entuzjazmu i obustronnego zaufania — wykładowców do studentów i studentów do profesorów. Żegnano mnie bardzo gorąco, powiedziałbym wręcz owacyjnie.
Następnego dnia udałem się na najwspanialszy cmentarz moskiewski na tzw. Dziewiczym Monasterze, leżącym o dobre sześć kilometrów poza granicami miasta, przy czym najwygodniejszym dojazdem jest moskiewskie metro. Ja, który znam dokładnie metra Paryża i Berlina, muszę stwierdzić, że byłem wprost zachwycony wysoce artystycznym ujęciem wszystkich stacji, przy czym każda z nich reprezentuje odrębny, jakby własny styl architektoniczny. Człowiek ma wrażenie, że jest na wspaniałej wystawie architektury
i rzeźby. Niezmierne bogactwo przy najwytworniejszym smaku, niezwykła szerokość peronów, rzęsiste oświetlenie — wszystko to razem dawało pełne wra
żenie, że jest sią w jakimś wspaniałym, stylowym pałacu magnackim.
Kiedyś już wspomniałem z okazji mojej podróży do Trzeciej Rzeszy, że lubię zwiedzać cmentarze i z kultu dla umarłych wnioskować o psychice i kulturze mieszkańców danego kraju czy miasta. Otóż wiedziałem, że w pierwszych latach, kiedy władza radziecka, że się tak wyrażę, zaledwie „zainstalowała się” szukając odpowiednich form i kształtując nowego człowieka — jej stosunek do religii, a zwłaszcza duchowieństwa, zdecydowanych reprezentantów wstecznictwa, był wręcz negatywny. Obecnie jednak, kiedy nowy ustrój okrzepł, wzmocnił się, kiedy nowe pokolenie obywateli, przesiąkniętych szczerze postępowymi, demokratycznymi ideami, samo z widoczną rezerwą odsunęło się od cerkwi — stosunek władz do tego zagadnienia stał się całkowicie tolerancyjny. Dziś wiele zamkniętych świątyń otwarto znowu dla wykonywania praktyk religijnych i sprawa wyznaniowa została pozostawiona wyłącznie sumieniu obywateli.
Aby dostać się na cmentarz w Dziewiczym Mona- sterze, należało w kancelarii otrzymać przepustkę. Kiedy zameldowałem, że jestem Polakiem, i pokazałem moje pisma polecające, nie tylko niezwłocznie otrzymałem pozwolenie na zwiedzenie cmentarza, ale nawet sam jego kierownik ofiarował mi się za cicerone. Cmentarz jest niezwykle rozległy i najstaranniej utrzymany. Podzielony jest na szereg kwater, z których każda ma, jeżeli się tak można wyrazić, swoją specjalność. Jest więc kwatera wyższych dostojników, gdzie spotkałem grób żony Stalina i piękny grobowiec hr. Cziczerina, ministra spraw zagranicznych; jest kwatera pisarzy, w której odwiedziłem grób Majakowskiego, kwatera lotników itd. itd. Mój przewodnik na zakończenie zwiedzania zachował mi wzruszającą niespodziankę. Pokazał rozległą kwaterę artystów
teatru. Tu, obok pomnika Moskwina i Kaczałowa, z głębokim wzruszeniem zatrzymałem się przed grobowcem wielkiego mistrza, nauczyciela i reformatora teatru, Konstantego Sergiejewicza Stanisławskiego. Ale najgłębszego wzruszenia doznałem oglądając dość jeszcze świeżą mogiłę niezapomnianego Antoniego Czechowa, na której nie ma jeszcze pomnika, a dokoła której, na maleńkim placyku w czworobok obsadzonym młodymi drzewkami, kwitły właśnie wiśnie. Nazajutrz wieczorem w MCHAT-cie oglądałem „Wiśniowy sad”, jedną z najwspanialszych sztuk tego mojego ukochanego autora. Ten „Wiśniowy sad” na scenie MCHAT-u
i ten wiśniowy sadzik dookoła mogiły wspaniałego pisarza zespoliły się w mojej wyobraźni w akord i zapadły we mnie jako jedno z najgłębszych wrażeń, dominujące nad tysiącem innych, wywiezionych z Kraju Rad.
Nazajutrz miałem zaszczyt być obecny wraz z całym zespołem naszej ambasady i trzema delegatami rządu Polski Ludowej na uroczystym, ad hoc wydanym przyjęciu u ówczesnego ministra spraw zagranicznych ZSRR Mołotowa w jego wspaniałej willi, położonej zresztą o trzysta zaledwie metrów od gmachu naszej ambasady. Ponieważ jednak na tego rodzaju uroczyste przyjęcie nie należy iść pieszo, usadowiono więc nas w szeregu wspaniałych limuzyn, które długim rzędem wjeżdżały do parku okalającego willę radzieckiego dyplomaty. Na tym przyjęciu — poza straszną gafą, jaką palnąłem, cmoknąwszy w łapkę panią Mołotow (w dyplomatycznym savoir vivre nie całuje się kobiet w rękę), za co zostałem sowicie zestrofowany przez pierwszego sekretarza naszej ambasady, choć stwierdzam, że sama pani Mołotow nie czuła się ani odrobinę dotknięta tą moją zaściankową nieznajomością dobrych obyczajów — właściwie nie zauważyłem nic odmień-
nego od znanych mi uroczystych przyjąć dyplomatycznych.
W ciągu dwudziestotrzydniowego pobytu w stolicy Kraju Rad odwiedziłem sześć dramatycznych teatrów radzieckich, Narodowy Teatr Cygański i znakomity Teatr Lalek genialnego Obrazcowa. Łącznie widziałem trzynaście widowisk. Sumarycznie muszę stwierdzić, że, w odróżnieniu na przykład od teatrów warszawskich, każdy teatr moskiewski ma bardzo wyraźne, indywidualne, całkowicie odrębne oblicze artystyczne. Niestety dostanie się na widowisko do któregokolwiek bądź z teatrów Moskwy nie jest rzeczą łatwą. Ja na przykład, posiadający najgłębsze poparcie naszej ambasady i WTO, za każdym wprawdzie razem otrzymywałem wygodne miejsce w cenie dwudziestu rubli (w ZSRR absolutnie nie ma biletów bezpłatnych; co za przepastna różnica pomiędzy tym zwyczajem a zwyczajami naszych teatrów, w których sprawozdawcy, krytycy, wysocy urzędnicy, ich rodziny, dalecy krewni, a często nawet pomocnice domowe zajmują bezpłatnie z reguły pierwsze rzędy), ale za każdym razem tego dnia, w którym chciałem odwiedzić dany teatr, musiałem przed południem, w ściśle ograniczonym czasie (11—13), zjawić się w sekretariacie teatru i tu dopiero, otrzymawszy podpisany przez sekretarza i opatrzony urzędową pieczątką kwit, mogłem udać się do kasy teatru, aby wykupić sobie bilet na wieczorne widowisko.
Na pytanie, który z widzianych teatrów uważałbym za najdoskonalszy i który zrobił na mnie najlepsze wrażenie, naprawdę nie umiałbym odpowiedzieć. Zasadniczo może MCHAT — dzięki tradycjom, jakie mnie z nim łączyły (oglądałem ten teatr w czasie jego przejazdu przez Warszawę na tournée po Ameryce, potem widziałem go w r. 1908, kiedy specjalnie przyjechałem go zobaczyć, i po raz trzeci wreszcie, kiedy
w r. 1922 byłem na jubileuszu dwudziestopięciolecia tej wspanialej instytucji), dzięki niezapomnianym, niezatartym wrazeniomj jakie odniosłem z wizyty u Stanisławskiego i dwóch rozmów przeprowadzonych z nim w jego garderobie, i wreszcie dzięki osobistemu poznaniu Tarchanowa, kilku przeciekawych, niesłychanie bezpośrednio przeprowadzonych rozmów z nim i dzięki oglądaniu go w roli Firsa w czarownym „Wiśniowym sadzie” — zająłby czołowe miejsce, ale tu grałoby rolę raczej uczuciowe niż bezstronne, fachowe spojrzenie.
Teatr Armii Czerwonej to najwspanialszy nowoczesny gmach Moskwy z oryginalną amfiteatralną widownią, bez lóż, balkonów i galerii, mieszczącą dwa tysiące osób, z przeogromnymi kieszeniami (dwiema bocznymi i jedną tylną), sceną o szerokości dwudziestu ośmiu metrów i głębokości pięćdziesięciu metrów,
0 najnowocześniejszym oświetleniu, ze wspaniałymi, wręcz luksusowymi garderobami dla aktorów, ozdobionymi marmurami, stiukami, alabastrami, kryształami
1 wspaniałymi kobiercami. Oglądałem tam sztukę Lope de Vegi pt. „Nauczyciel tańca”, w której główną rolę owego nauczyciela grał młody, zaledwie ósmy rok pracujący na scenie aktor Zelkin. W sztuce tej główny jej bohater przez dziewięć obrazów prawie ani na chwilę nie schodzi ze sceny, przy czym mówi wierszem, gra na gitarze, śpiewa kilka pieśni i tańczy wiele najróżnorodniejszych tańców. Byłem zdumiony wszechstronnością jego talentów. Byłem przekonany, że przynajmniej w grze na gitarze zastępuje go ktoś, grający na tym instrumencie za sceną. Okazało się, że grał „własnoręcznie” sam Zelkin. Po szóstym obrazie (najfor- sowniejszym dla niego) poszedłem do garderoby, aby ucałować mojego kapitalnego kolegę. I, o dziwo, zastałem go całkowicie niezmęczonego, bez kropli potu na czole, bez chrypki i bez ociężałości w ruchach. Co za wspaniała technika, jaki imponujący trening, jaka nie
prawdopodobna wszechstronność w opanowaniu środków wyrazu! Gdybyż można było to samo powiedzieć
0 wielu moich polskich kolegach!
Od dawna z wyraźną rezerwą odnosiłem się do teatru lalek. Może jest to normalny objaw wstecznictwa, jako nieodłącznego atrybutu starości, ale zawsze wydawało mi się, że żadna, najbardziej nawet artystyczna lalka nie może zastąpić żywego, utalentowanego, fachowego aktora. Tak samo zresztą, jak żaden film przy najświetniejszym nawet udźwiękowieniu nie jest w stanie dać mi tak pełnego wrażenia, jakie bym odebrał patrząc w teatrze na akcję kilku żywych, utalentowanych, twórczych aktorów. I dopiero obejrzenie teatru lalek Obrazcowa zmieniło mój pogląd. Patrząc na sztukę pt. „Król-jeleń", ani przez chwilę nie zatęskniłem za żywymi wykonawcami i wyszedłem z teatru pełen wzruszeń tak głębokich, jakich nieczęsto doznawałem wychodząc z teatru, w którym działali żywi aktorzy. Poza tym pełna nieprawdopodobnego czaru, osobistego wdzięku i idealnej bezpośredniości osoba samego Obrazcowa w znacznej mierze przyczyniła się do zmiany mego stosunku do teatru lalek. Obrazcowa mogę porównać jedynie z trzema spotkanymi w życiu ludźmi, którzy wdziękiem, a jednocześnie prostotą
1 najszczerszą bezpośredniością mogliby mu dorównać. Tymi ludźmi byli: Konstanty Stanisławski, Maksym Gorki i nasz Juliusz Osterwa. Będąc na spotkaniu u Obrazcowa, zostałem przez niego oprowadzony po niezwykle ciekawym i przebogatym muzeum, dającym pełne wyobrażenie o historycznym rozwoju tego odrębnego, a tak bardzo — jak się okazuje — ciekawego działu sztuki widowiskowej. I dopiero poznawszy historię powstania i rozwoju teatru lalek oraz widząc szczytowe niezawodnie jego osiągnięcia u Obrazcowa, nabrałem pełnego respektu dla tej gałęzi sztuki
227
i dziś wstydzę się mojego zacofania w ocenie teatru lalek.
W Moskwie jest także znakomity Teatr Żydowski, na czele którego stał wówczas niestety nieżyjący już wielki aktor Michoels (słynny wykonawca roli Szekspirowskiego „Króla Leara”) i wysoce oryginalny Teatr Cygański. W tym ostatnim oglądałem bardzo ciekawy spektakt. Zwłaszcza wysoce dramatyczna główna rola kobieca (coś w rodzaju Kati Masłowej ze „Zmartwychwstania” Tołstoja) grana była znakomicie. Poza tym wszystkie role charakterystyczne, zarówno męskie, jak i rodzajowe role starych Cyganek, stanowiły małe arcydzieło kunsztu aktorskiego. Specjalnie zaś wspaniale brzmiały chóry cygańskie i śpiewy solowe, pełne specyficznego dla romansów cygańskich sentymentalizmu.
Poza MCHAT-em i Teatrem Czerwonej Armii oglądałem tradycyjnie świetny Teatr Mały, gdzie widziałem dwie nie znane mi komedie Ostrowskiego, a w jednej z nich słynną, wprost olśniewającą temperamentem i czarem osiemdziesięciodwuletnią staruszkę, znakomitą aktorkę Jabłoczkinę. U wachtangowców widziałem Priestleya „Pan inspektor przyszedł”, sztukę bardzo mądrą i zręcznie zbudowaną, którą w dwa lata potem wystawiłem na scenie Teatru Polskiego grając w niej główną rolę. Wyjątkowo nie byłem olśniony tym widowiskiem, choć jestem pewien, że gdyby wachtan- gowcy widzieli tę sztukę w mojej reżyserii i ze mną w głównej roli, byliby mniej jeszcze zachwyceni. W studio operowym im. Niemirowicza-Danczenki oglądałem znakomicie wykonaną klasyczną operetkę Le- cocque’a „Córka pani Angot”. Oczywiście wrażenia teatralne dominowały nad wszystkimi innymi. I opuszczając z żalem stolicę Kraju Rad, najgoręcej żałowałem, że tak mało spektakli w tak krótkim czasie potrafiłem obejrzeć i do syta nakarmić wrażeniami
moją aktorską duszyczkę. Nie usiłuję też nawet przeprowadzać jakiegoś porównania między teatrami moskiewskimi a naszymi.
Wszyscy pracownicy artystyczni teatrów w Związku Radzieckim są zrzeszeni w olbrzymiej, potężnej, niesłychanie rozbudowanej organizacji WTO (Wszech- związkowe Towarzystwo Teatralne). Organizacja ta posiada własny, wspaniały pięciopiętrowy gmach przy ulicy Gorkiego. W gmachu tym mieści się tzw. Dom Aktora (rodzaj hotelu dla przyjeżdżających z prowincji aktorów), duża i mała sala odczytowa, olbrzymie sale recepcyjne, w których odbywają się bankiety, jubileusze i inne uroczystości okolicznościowe, oraz szereg tzw. gabinetów, czyli zakładów naukowo-badawczych, poświęconych specjalnym pracom nad problemami, rozwojem i stanem kultury teatralnej poszczególnych narodów. Istnieje więc gabinet szekspirowski, molierowski, hiszpański, starogrecki, narodów słowiańskich itd. Na czele naukowego działu WTO stał człowiek o tyle przeogromnej wiedzy (coś w rodzaju naszego niezapomnianej pamięci Leona Schillera), ile nieprawdopodobnej skromności i łatwości w obejściu, tow. Ignatiew. Kilka rozmów, jakie miałem możność z nim przeprowadzić, postawiło mnie w sytuacji wręcz tragicznej. Człowiek ten wiedział o dramatycznej literaturze polskiej smacznie więcej niż ja i musiałem z całym wysiłkiem trzymać się na baczności, aby się nie zbłaźnić. Jego sekretarką była tow. Chotimska, której specjalnością jest... Słowacki. I znowu znalazłem się w dość trudnej sytuacji, kiedy rozmawiając potrącaliśmy o działalność wielkiego naszego romantyka. Tow. Chotimska zaprosiła mnie na herbatkę do siebie, a mieszkała wraz z rodzicami w starej dzielnicy Moskwy, przy ulicy, której sama nazwa trąci anachronizmem, ma w sobie jakby patynę przeszłości. Ulica bowiem nazywa się ni mniej, ni więcej, tylko Krowi
Wał. W starym zgrzybiałym domu, o niewspółmiernie grubych murach, ze skarpami (coś w rodzaju staroświeckiego klasztoru), w trzech ciasnych, ciemnych pokoikach, zastawionych nieskończoną ilością staroświeckich mebli i gratków, pani Ch. mieszkała ze swoimi rodzicami, poczciwymi staruszkami, i z trzema kotami. Pomimo że zjawiłem się z wizytą o godzinie piątej po południu, a więc w porze najmniej do jakiegokolwiek jedzenia stosownej, zostałem uczęstowany wspaniałą herbatą z olbrzymiego rodzinnego samowara, czterema czy pięcioma gatunkami rozmaitych konfitur, kilku gatunkami placków, podpłomyków i obwarzanków własnego wypieku, sorbetami, chałwą, czekoladą i włoskimi orzechami. Gdybym spożył dziesiątą tylko część tego, co mi aż do zmęczenia gościnni gospodarze proponowali, musiałbym z pewnością prosto z tej wizyty pojechać do najbliższej kliniki, żądając natychmiastowego płukania żołądka. Przy pożegnaniu matka pani Ch. usiłowała ofiarować mi dwa słoiki konfitur i torebkę z obwarzankami. Mało brakowało, ażeby gościnni gospodarze — pragnąc mnie uraczyć „po królewsku” — ofiarowali mi jeszcze jednego z trzech kotów. I tylko dzięki temu, że o siódmej miałem spektakl w Teatrze Czerwonej Armii, udało mi się wydobyć cało i nienaruszenie z tego arcygościnnego, staroświeckiego gniazda moskwiczan.
Korzystając ze wspaniałej, wręcz upalnej pogody drugiej dekady maja, udałem się pieszo do położonego po drugiej stronie rzeki Moskwy rozległego Parku Kultury i Odpoczynku im. M. Gorkiego. Wśród całego szeregu najróżnorodniejszych pawilonów (mleczarnie, kawiarnie, cukiernie, czytelnie itd.) uwagę moją specjalnie zwrócił położony na obszernej polance obszerny parkiet, na którym wiele par zarówno młodzieży, jak i ludzi zdecydowanie dorosłych niefrasobliwie tańczyło przy akompaniamencie doskonałej orkiestry jaz
zowej. W samym środku tego tanecznego koła na wysokiej trybunie stała młoda niewiasta, jak się rychło przekonałem, instruktorka, która, widząc nieporadność jakiejś tańczącej pary, pytała, czy tańczący nie zechciałby usłuchać jej rad i uwag, po czym, zastępując odpowiednio tancerza albo tancerkę, pokazywała, jak należy wykonywać dany taniec. Większość tańczących bardzo skwapliwie korzystała z tej fachowej pomocy i tylko w dwóch wypadkach (a obserwowałem to zjawisko przez dobre pół godziny) instruktorka spotkała się z odmową — i to za każdym razem ze strony niewiasty wyraźnie nadąsanej i obrażonej w poczuciu nieskazitelności swojego talentu choreograficznego. W ten sposób mile łączono przyjemne z pożytecznym. Można się było wytańczyć do woli i jednocześnie nauczyć należytego wykonywania danego tańca.
Zarówno w Parku Kultury i Odpoczynku, jak i na ulicach miasta zwrócił moją uwagę fatalny brak gustu, specjalnie rzucający się w oczy w strojach zgrabnych i miłych skądinąd niewiast. Jaskrawe kontrasty barw całkowicie ze sobą nie harmonizujących (np. żółta bluzka, zielona spódniczka, białe pantofelki i jaskrawo czerwona chusteczka na głowie albo zielona bluzka, kraciasta spódniczka, żółte pantofelki i granatowa chusteczka na głowie) tworzyły nieznośną kakofonię: coś w rodzaju jajecznicy rozlanej na zielonej łące. Ten kardynalny brak gustu uderzał nie tylko w strojach moskwiczanek, ale bił w oczy ze wszystkich prawie reklam kinowych. Transparenty pozawieszane u wejścia do poszczególnych kin przeważnie były nieprawdopodobne w rysunku i dziko jaskrawe w barwach.
Jakkolwiek stolica Kraju Rad uległa radykalnej, wprost niebywałej metamorfozie, od czasu kiedy oglądałem to miasto po raz pierwszy w roku 1908, to jednak i teraz nawet można było napotkać nieprawdopodobnie jaskrawe kontrasty. Skręcając z głównej,
olbrzymiej, niesłychanie ładnej i zabudowanej sześcio- i ośmiopiętrowymi gmachami ulicy Gorkiego i przechodząc przez plac Puszkina na lewo w Twerski Bulwar, przechodzień wpadał nagle ze stolicy europejskiej metropolii do małego patriarchalnego miasteczka w zapadłym kącie Europy. Dostrzegał szeregi parterowych, staroświeckich domków rodzinnych (tzw. osobniaków), poprzegradzanych tu i ówdzie olbrzymimi nowoczesnymi kamienicami z fatalnym brukiem i bawiącymi się na nim gromadami bachorów, z wystającymi przed domkami psami i wychylonymi z parterowych okien staroświeckimi twarzami byłych patrycjuszy Moskwy. Na tym samym Twerskim Bulwarze przeczytałem szyld zapowiadający gościnnie, że w tym lokalu można otrzymać mleko, kawę i herbatę. Ponieważ koniec maja w tym roku był w Moskwie nieprawdopodobnie upalny, a ja większą część dnia spędzałem w ustawicznym ruchu, byłem więc mocno zmęczony i doznawałem dokuczliwego pragnienia. Przeczytawszy tedy ów wspaniały szyld, obiecujący, że będę mógł wypić szklankę zimnego mleka, pieszcząc się rozkoszną nadzieją, wszedłem do przestronnego lokalu, gdzie jednak, ku najwyższemu memu rozczarowaniu, zastałem długi szereg mechanicznych magli. Na uprzejme moje zapytanie, dlaczego szyld zapowiada coś wręcz odmiennego, maglujące niewiasty oświadczyły mi, że już przed pół rokiem wyprowadziła się z lokalu kawiarnia, a zainstalowały się magle. Jak dotąd jednak nikt nie pomyślał
o zmianie szyldu. I działo się to w olbrzymiej, sześcio- milionowej stolicy olbrzymiego Kraju Rad, o trzysta zaledwie metrów od pryncypalnej dzielnicy, kipiącej życiem i nieprawdopodobnym ruchem wielotysięcznej rzeszy obywateli oraz pełnej iście amerykańskiego tempa i ruchu setek najwspanialszych limuzyn i innych pojazdów mechanicznych. Wiele takich „małomiasteczkowych”, „sielskoanielskich” prowincjonalnych
zakątków, jako to: Krowi Wal czy Twerski Bulwar w 1940 roku czekało jeszcze na europeizację.
W czasie mego pobytu zmarł jeden z najstarszych i najbardziej zasłużonych członków partii, jeden z najdawniejszych bojowników o komunizm, osiemdziesięcioletni Kalenników, otaczany najwyższym szacunkiem i gorącą miłością partii, rządu i całego społeczeństwa. Przyglądałem się uroczystemu konduktowi pogrzebowemu, kiedy ciało wielkiego działacza partyjnego przenoszono z sali kolumnowej Domu Związków (gdzie przez dwie doby wystawione było na widok publiczny) na Placu Czerwonym i złożono w katakumbach w ścianie pałacu kremlowskiego, obok Mauzoleum Lenina. W kondukcie wzięło udział ponad trzysta tysięcy obywateli od dzieci ze szkół podstawowych, poprzez młodzież szkolną i uniwersytecką, delegacje Komso- mołu, związki zawodowe, świat nauki, kultury i sztuki, przedstawicieli partii i rządu, olbrzymi zastęp chłopów z okolic Moskwy, aż po weteranów i niedołężnych starców z przytułków. Cały ten olbrzymi tłum kroczył karnie zwartymi czwórkami i z wyrazem niekłamanego żalu na twarzach odprowadzał zwłoki powszechnie uwielbianego działacza partyjnego, wielkiego bojownika o wyzwolenie klas pracujących. Jak wiemy, w Kraju Rad panuje zwyczaj palenia ciał zmarłych w krematoriach. Ponieważ jednak Kalennikow, człowiek starej daty, mimo najwyższej postępowości swoich przekonań i zapatrywań wyraził w testamencie życzenie, aby ciało jego nie było palone, tym razem odstąpiono od powszechnego zwyczaju i z wielką tolerancją uszanowano ostatnią wolę jednego z najstarszych i najbardziej zasłużonych członków partii.
Niestety zbliżał się koniec mojego pobytu we wspaniałej Moskwie, którą opuszczałem z głębokim i szczerym żalem. W okresie mojej wizyty bawiła również w Moskwie świetna nasza śpiewaczka Ewa Bandrow-
ska-Turska. Zgodnie z zapowiedzią programu miała dać trzy koncerty w wielkiej sali Konserwatorium. Osiągnęła na nich tak nieprawdopodobne powodzenie, wzbudziła taki entuzjazm wśród krytyki i fachowców, że musiała pozostać dwa tygodnie dłużej i dać jeszcze cztery koncerty w Moskwie i trzy w Leningradzie. Nazwisko Bandrowskiej-Turskiej było dosłownie na ustach całej Moskwy. Na ulicach, w kawiarniach i restauracjach, w parkach i nad brzegami rzeki Moskwy można było usłyszeć jej nazwisko i superlatywy, jakimi określano jej wspaniały głos i wysoką kulturę muzyczną. Nawet powracając do kraju, w przedziale drugiej klasy poznałem się z dwoma urzędnikami kolejowymi, ludźmi raczej skromnymi, jadącymi służbowo do Mińska Litewskiego, którzy, dowiedziawszy się, że jestem Polakiem, użalali się przede mną, że w żaden sposób nie mogli otrzymać biletów na któryś z koncertów wielkiej polskiej śpiewaczki. Byłem niezwykle rad i dumny z wielkiego sukcesu koleżanki Ewy i w tym miejscu zadrgała nawet we mnie dość rzadko zjawiająca się nutka dumy narodowej. Wracałem z Kraju Rad z olbrzymim bagażem najgłębszych wzruszeń i najciekawszych spostrzeżeń. I jeżeli mówi się ogólnie, że nic tak nie kształci jak podróże, to ponad wszelką wątpliwość ta podróż dała mi najwięcej korzyści i wzbogaciła najwyraźniej moje doświadczenie życiowe.
Belgia, Bruksela i spotkanie z córką po latach rozłąki
W lecie 1947 roku udało mi się otrzymać trzytygodniowy paszport zagraniczny do Belgii, gdzie, po kilkuletnim niewidzeniu się, miałem spotkać się z moją córką, mieszkającą obecnie ze swoim mężem w Londynie. A że poza tym nie znałem wcale Belgii, więc te dwa motywy — zobaczenia się z córką i oglądania nie znanego mi kraju — dostarczały mi niewy- słowionej emocji. Od Pragi czeskiej jechało kilka młodych Czeszek i starszy emigrant z Polski, górnik pracujący w kopalniach Belgii, który właśnie powracał z Polski po tzw. próbnym wywiadzie, po którym zamierzał (oczywiście o ile próba wypadnie pomyślnie) wraz z całą rodziną — a miał żonę i trzech dorosłych synów — powrócić na stałe do ojczystego kraju. Czesz- ki były niezwykle gadatliwe i ogromnie wesołe, mój emigrant natomiast dosłownie nie otwierał ust. Tak się jakoś złożyło, że nie miałem ani grosza miejscowej waluty i żadnego zapasu jakiegokolwiek bądź płynu. Upał był wprost nieznośny (pierwsze dni lipca), a moje Czeszki nie przestawały opychać się winogronami, brzoskwiniami i bananami. Za każdym razem połykałem ślinkę i marzyłem, by moje sąsiadki dostrzegły męki Tantala, jakie przechodziłem, i ulitowały się spieczonym moim wargom, częstując mnie smakowitymi owocami, których miały po prostu nieskończoną ilość. Niestety Czeszki trajkotały, jadły, chichotały nie zwra-
ś
cając na mnie najmniejszej uwagi. W pewnym momencie mój milczący starszy pan wyjął z walizki łubiankę. a z niej kilka wielkich soczystych gruszek i zaczął obierać jedną z nich scyzorykiem. Tu już nie wytrzymałem. Wszcząłem normalny, typowy dialog wagonowy, pragnąc zyskać względy sąsiada i w najgorszym razie przymówić się o jedną bodajby gruszkę. Zapytałem, dokąd i skąd jedzie. A kiedy dowiedziałem się. że wraca z Warszawy i jedzie do Belgii, gdzie mieszka wraz z rodziną, i kiedy wyjawił mi cel swojej podróży do Polski, rozgadałem się z nim na dobre. Po polsku mówił nie najlepiej, ale w każdym razie dość przyzwoicie. Powiedział mi, że od trzydziestu sześciu lat mieszka w Belgii, dokąd wyemigrował będąc młodym chłopcem, że jest z zawodu górnikiem i że ma w Belgii żonę i trzech dorosłych synów, z których dwóch jest lekarzami, a jeden inżynierem górnictwa. W czasie tej miłej pogawędki z rodakiem niesłychanie łatwo przyszło mi umizgnąć się już nie
0 jedną tylko, ale aż o trzy kolejno gruszki, które nareszcie zaspokoiły dręczące mnie pragnienie. Mój rodak opowiadał mi, że między stopą życiową górnika belgijskiego a górnika w Polsce zachodzi wprost nieprawdopodobna różnica na korzyść Belgii. On np. posiada w Liège czteropokojowe nowoczesne mieszkanie, pięknie umeblowane, z fortepianem firmy Steinway
1 najnowszym odbiornikiem radiowym, dywanami, obrazami, że zatrudnia u siebie pomocnicę domową i że przynajmniej raz w miesiącu bywa w teatrze, na koncercie i w kinie. Zrobiło mi się z lekka „niemiło”, kiedy pomyślałem sobie, ile to jeszcze lat upłynie, zanim biedna moja ojczyzna będzie mogła stworzyć warunki egzystencji dla świata pracy, jakie można by porównać ze stopą życiową belgijskiego górnika.
Do Brukseli przyjechałem o godzinie dwunastej w południe, nie znając zupełnie miasta i nie mając
w kieszeni najmniejszej nawet sumy w miejscowej walucie. Wyszedłem z walizeczką z olbrzymiego, pełnego niesamowitego ruchu dworca kolejowego na wielki plac w centrum śródmieścia, zwróciłem się do najbliższego policjanta w śnieżnobiałych niepokalanych rękawiczkach i czarnym mundurze, któremu pokazałem swój paszport i powiedziałem, że jestem po raz pierwszy w Brukseli, nie mam przy sobie miejscowej waluty, a pragnę dostać się do polskiego konsulatu, który, jak myślę, zechce łaskawie zająć się moją osobą, zakwateruje mnie i ułatwi mi spędzenie pierwszych chwil w nieznanym mieście i kraju. Niesłychanie uprzejmy policjant wyjął z kieszeni grubą książkę adresową, w której odnalazł adres konsulatu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, wypisał mi ten adres na wydartej z notesu kartce, gwizdkiem wezwał taksówkę, usadowił mnie w niej i dokładnie powtórzył szoferowi adres, nadmieniając, że pasażer nie posiada waluty belgijskiej, ale że jedzie do ojczystego konsulatu, który go na pewno z opresji wydobędzie, i że wobec tęgo kierowca musi być cierpliwy i wyrozumiały. Zajechawszy pod konsulat, zostawiłem swoją walizkę i palto w taksówce, zdyszany wbiegłem do biura konsulatu, gdzie przy biurkach siedziało kilku panów i parę panienek, i krzyknąłem:
— Rodacy, ratujcie! Jestem Zelwerowicz, przyjechałem z Warszawy, nie znam Brukseli, gdzie mam się spotkać z moją córką, posiadam tylko i jedynie czek ną bank państwa.
I tym razem jak w wielu innych wypadkach w moim życiu, magiczne słowo: „aktor, teatr” zrobiło swoje. Momentalnie otrzymałem za pokwitowaniem tysiąc franków belgijskich, zaczęto telefonować do najrozmaitszych pensjonatów o pokój dla mnie, a pani kon- sulowa pod nieobecność małżonka zaprosiła mnie do prywatnych swoich apartamentów i ufetowała wspa
niałym obiadem, z którego utkwiła mi tylko w pamięci (ale nie w gardle) wspaniała potrawka z kury z ryżem i świetny szpinak z jajem, suto zakrapiane kapitalnym czerwonym winem. Gorąco przepraszałem panią konsu- lową za mój mało dystyngowany, raczej koński apetyt, ale objaśniłem ją, że prócz trzech gruszek od chwili wyjazdu z Pragi czeskiej, tj, od trzydziestu sześciu godzin nic w ustach nie miałem. Pani konsulowa, zresztą mocno smakowita i dystyngowana kobietka, wybaczyła mi mój srodze demokratyczny apetyt i solidnie obżartego oddała znowu pod opiekę personelu konsulatu, gdzie oświadczono mi, że mam zapewniony pensjonat, i wręczono karteczkę z jego adresem. Mając zasadniczo załatwione podstawowe elementy pobytu w Brukseli i czując w kieszeni tysiąc franków belgijskich, pełen błogiego spokoju, rozgadałem się w drodze z konsulatu do mojego miejsca zamieszkania z bardzo zresztą inteligentnym kierowcą mojej taksówki i żarłocznie oglądałem miasto i jego mieszkańców. Od chwili wyjścia z dworca kolejowego na wielki plac zrozumiałem, że Brukselę słusznie nazwano „małym Paryżem”. To arcyeuropejskie miasto ma istotnie bardzo dużo wspólnego z najcudowniejszym miastem świata, za jaki uważam (zresztą nie tylko ja) kochany, niezapomniany Paryż. Wspaniałe gmachy, szerokie ulice, zawrotny ruch pieszych i niezliczonych limuzyn z kierowcami w śnieżnobiałych kitlach, takichże czapkach i rękawiczkach, przewspaniałe sklepy, moc kawiarni i restauracji urzędujących pod markizami na szerokich trotuarach, niezliczona ilość lokali kinowych i rozrywkowych, morze neonowych reklam, wreszcie typ niezmiernie eleganckich, swobodnie-zadziornych, pięknych kobiet i arcywytwomie (iście po parysku) wystrojonych panów — wszystko to razem wywoływało złudzenie, że jest się w jednej z dzielnic Paryża. I pewny jestem, że gdyby jaki mieszkaniec Marsa lub innej
nie znanej nam, tajemniczej planety znalazł się był obok mnie w lecie 1947 roku w stolicy Belgii, to przez myśl nawet nie mogłoby mu przejść (o ile obywatele Marsa potrafią w ogóle myśleć), że jest to metropolia państwa, które przeżyło aż dwie doszczętnie miażdżące fale wojenne, z których druga huraganem przeszła przez ten niesłychanie gęsto zaludniony i wysoce uprzemysłowiony kraj zaledwie przed trzema laty. Nie tylko najmniejszego śladu zniszczeń, ale wygląd ludzi, ich zachowanie, ich niefrasobliwy, wygodny tryb życia, ich stroje i uśmiechnięte twarze mogłyby w nieświadomym mieszkańcu Marsa wzbudzić przeświadczenie, że oto znalazł się w wielkim centrum kwitnącego, bogatego kraju, który nigdy nie doznał żadnego kataklizmu dziejowego, który wprost opływa w dostatki, pełen samolubnego, wytwornego dolce far niente. Nawet kochany Paryż, ze swoją odrębnością mocno zróżnicowanych dzielnic, nie dawał wrażenia takiej idealnej beztroski i bezgranicznej niefrasobliwości, jak to czyniła stolica Belgii. Przynajmniej w dzielnicach śródmiejskich. Chociaż absolutnie to samo, w mniejszym może tylko nasileniu, zauważyłem w tych dzielnicach peryferyjnych, które dane mi było oglądać.
Ulica (nie pamiętam nazwy, a to z tego przede wszystkim względu, że w Belgii równolegle obowiązują dwa języki, francuski i flamandzki, i nazwy ulic również uwidocznione są w obydwóch językach), na której mieścił się mój arcywygodny i zaciszny pensjonat, lubo znajdowała się w centrum miasta, była jednak dziwnie zaciszna, posiadała nieznaczną tylko liczbę sklepów i wielkich kamienic, prawie cała zaś zabudowana była jednopiętrowymi, trzy- albo nawet dwu- okiennymi kamieniczkami (coś w rodzaju naszego Starego Miasta, tylko bez tej patyny staroświeckości), należącymi do patrycjuszowskich, mieszczańskich rodzin.
Na parterze zwykle rezydowali tzw. starsi państwo,
a trr.v pokoje na pierwszym piętrze zajmowała albo córka z mężem, albo syn z żoną. Dzięki temu ulica była niewspółmiernie cicha, z minimalnym ruchem kołowym i bardzo skromnym — pieszym, choć o pięćset metrów od niej na obu jej krańcach kipiały wielkomiejskim ruchem i gwarem nie kończące się arterie komunikacyjne, pełne wytwornych sklepów, restauracji. kawiarni, music-hallów i różnych zakładów rozrywkowych.
Niesłychanie piękna jest dzielnica staromiejska z cudownym, wprost koronkowym ratuszem w najczystszym stylu gotyckim i z okalającymi nieduży ryneczek staroświeckimi kamieniczkami o spiczastych stromych dachach. Imponujące również wrażenie czyni monumentalny gmach Pałacu Sprawiedliwości (Palais de Justice), sprzed którego roztacza się wspaniały widok na położone znacznie niżej i ciągnące się w nieskończoność olbrzymie dzielnice miasta (widok ten znowu mocno przypomina dzielnice rozłożone u stóp wspaniałej nowoczesnej świątyni Sacré Coeur w Paryżu). Ale może najpiękniejszym budynkiem Brukseli (przynajmniej z tych, które widziałem) jest katedra pod wezwaniem św. Guduli, niestety wtłoczona między ciasne, zbiegające w dół uliczki, wskutek czego całkowicie pozbawiona niezbędnej perspektywy. Dowiedziałem się, że istnieje projekt zburzenia kilku tych uliczek i stworzenia wspaniałej perspektywy dla fasady tej imponująco pięknej budowli.
Mówiąc o wyglądzie Brukseli nie można nie wspomnieć o historycznym już pomniczku, przedstawiającym małego, gołego chłopczyka, niedyskretnie wyko- nywającego jedną z mniej drażliwych funkcji fizjologicznych, zwanego Manequin Pice, wzniesionym na miejscu, w którym ongiś odnaleziono zabłąkanego w mieście małego synka któregoś z pradawnych władców Brukseli. Manequin Pice otoczony jest tak dalece
szacunkiem i troskliwością obywateli, że co miesiąc kolejno mieszkańcy którejś z dzielnic stolicy, ewentualnie jakiś cech rzemieślniczy, korporacja czy stowarzyszenie, przystraja nagusa w jakiś bajkowy strój, ozdabiają go kwiatami i przez trzy doby ten nieprzyzwoity smarkacz jest odwiedzany i podziwiany przez niezliczone tłumy mieszkańców Brukseli. Ciasne uliczki, otaczające mały placyk, na którym stoi posążek tego berbecia, wypełniają całkowicie sklepy, w których sprzedaje sią wyłącznie pamiątki, a więc: karty pocztowe, figurki gipsowe różnych rozmiarów, obrazki przedstawiające tę dziwaczną statuetkę.
Bruksela zrobiłaby na mnie jeszcze większe wrażenie, gdyby w mojej duszy wyraźnie nie dominowała niewypowiedziana radość z możności zobaczenia, uściskania i nagadania się do syta z moją córką, która — wedle otrzymanej z Londynu depeszy — miała przybyć w dwa dni po moim przyjeździe. Co chwila jakieś nowe, mocne, głębokie przeżycie z racji oglądanych cudów wspaniałego miasta przysłaniała mi oczekiwana chwila spotkania mojego dziecka. Wyobrażałem sobie dokładnie, jak ona wygląda, jak jest ubrana, gdzie i w jakich okolicznościach nastąpi spotkanie i co sobie powiemy. I jak to zwykle bywa, rozbujana wyobraźnia wręcz odmiennie przewidywała moment spotkania i okoliczności, wśród których ono nastąpi, niż sprawiła to realna rzeczywistość. W dniu, w którym, zgodnie i treścią otrzymanej depeszy, moja córka miała przyjechać z mężem z Londynu i zatrzymać się w wymienionym hoteliku, postanowiłem spotkać ją na dworcu. I właśnie kiedy pełen najgłębszej ojcowskiej radości maszerowałem w kierunku dworca którąś z dość spadzistych ulic miasta, zajęty wyłącznie myślą, czy zdołam w tłumie podróżnych, przy nieskończonej ilości drzwi budynku dworcowego, odszukać i poznać moje dziecko po latach niewidzenia — nagle z przeciwległe
go chodnika rozległ Się radosny krzyk: — Tato, tato! — i moja Lena w błękitnej, letniej sukience, z wyciągniętymi rękoma biegła przez jezdnię, nie zważając na nadjeżdżający wóz tramwajowy i z bezmiarem tęsknoty (ku wyraźnemu zgorszeniu przechodniów) wpadła w moje objęcia. Dłuższy czas ściskaliśmy się i zadawali bezładne pytania, bełkocąc jakieś niezrozumiałe wyrazy i wydając dźwięki raczej nieartykułowane, otoczeni całą gromadą obserwującej to dość oryginalne zjawisko publiczności, która miała pełne prawo poczytać nas za wariatów w najdosłowniejszym tego wyrazu znaczeniu. Witając moje ukochane dziecko nie przypuszczałem ani przez chwilę, że widzę je i trzymam w swoich objęciach po raz przedostatni w życiu.
Następny dzień upłynął pod znakiem zażywania rozkoszy rodzicielskich. Córkę moją i jej męża udało mi się ulokować w tym samym pensjonacie o piętro wyżej. Cały ten tydzień spędziliśmy razem, oglądając miasto, robiąc piękne wycieczki w okolice Brukseli, nie mogąc dosłownie nasycić się wzajem swoją obecnością i nagadać do woli na wszystkie interesujące nas tematy (a było ich bez liku i trochę), prócz jednego, dotyczącego ewentualnie powrotu moich dzieci do kraju. Ten właśnie niezawodnie najistotniejszy dla mnie temat skazany był bezapelacyjnie na całkowite wyłączenie. Umówiliśmy się tylko, że obustronnie postaramy się, aby w przyszłym roku, również w lipcu, spotkać się w Paryżu. Pełen radosnej nadziei, że może za rok znowu będę mógł uścisnąć jedno z moich dzieci, odjeżdżałem z Belgii głęboko wstrząśnięty spotkaniem z córką i wypełniony wrażeniami z nowego dla mnie, ciekawego kraju.
Paryż, Paryż, znowu Paryż, tym razem opromieniony spotkaniem z Leną
W następnym roku 1948 znowu bez trudu i protekcji udało mi się uzyskać zagraniczny paszport i wizę do Francji (skąd takie względy?) nie tylko dla siebie, ale i dla żony, która ani Francji, ani jej stolicy nigdy nie widziała. Miałem więc trzy emocje najwyższego stopnia: spotkanie z córką, oglądanie Paryża (po raz piąty w życiu) oraz pokazywanie go małżonce i sycenie się wrażeniami, jakie ona przeżywać będzie. W Pradze czeskiej stanęliśmy o ósmej rano, gdzie czekał na mnie jeden z moich czeskich przyjaciół, dr Miechl, zasłużony działacz na polu przyjaźni polsko-czechosłowackiej. Po przywitaniach i serii normalnych w tym wypadku komplementów zapragnęliśmy po nocnej podróży napić się dobrej, gorącej kawy z chrupiącymi, świeżymi bułeczkami rannego wypieku. Na gorącą naszą propozycję w tym względzie pan Miechl odpowiedział pytająco:
— No, a kartki żywnościowe państwo macie? Bo bez nich ani kawy, ani niczego w ogóle w restauracji dworcowej państwo nie otrzymają.
Rzecz oczywista, że prócz czeskiej wizy tranzytowej w naszych paszportach oraz dwudziestu koron czeskich w kieszeni żadnych innych upoważnień do wypicia kawy z bułeczką nie posiadaliśmy. Trzeba więc było snute w marzeniach śniadanie odesłać w krainę nieziszczalnych tęsknot i kawę z bułeczkami zastąpić
równie gorącą i smaczną konwersacją z naszym czeskim przyjacielem. Muszę zaznaczyć, że Czechosłowacja w tym okresie przeżywała ciężki kryzys ekonomiczny, pogłębiony jeszcze niebywałą suszą, która, wobec dotkliwego braku produktów żywnościowych, zmusiła rząd do wprowadzenia w życie najsurowszych obostrzeń, tak że bez kartek żywnościowych (które zresztą otrzymywali i cudzoziemcy, o ile posiadali wizy pobytowe) w „złotej Pradze” dosłownie niczego nigdzie nie można było otrzymać. Głodni i przykro zawiedzeni udaliśmy się w dalszą podróż i po dwudziestu sześciu godzinach znaleźliśmy się na terytorium Francji. Była niedziela. Na mniejszych stacyjkach wsiadały do pociągu całe gromadki rodzinne z potomstwem, wózeczkami, koszyczkami pełnymi prowiantów i campingowymi namiotami. Wszystkie dzieciaki były niezwykle czysto i wręcz elegancko poubierane, dziewczynki w króciutkich spódniczkach i z gołymi, już mocno opalonymi i przeważnie zapowiadającymi się bardzo ciekawie, zgrabnymi nóżkami. Maleństwa —
o ile nie mieściły się w wózeczkach — lokowano w specjalnych małych siatkach hamakach i przyczepiano do półeczek przeznaczonych na umieszczenie bagażu. Dłuższy czas jechaliśmy wzdłuż jakiejś pięknej rzeczki, której brzegi, ocienione wspaniałymi platanami i całą masą krzewów, dosłownie upstrzone były różnokolorowymi namiotami campingowymi, dokoła których hasały na golasa dzieci tudzież dorośli. Obraz ten, mówiący dobitnie o docenianiu uzdrawiających właściwości promieni słonecznych i potrzebie bezpośredniego obcowania z naturą, radował nasze oczy na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów. Wreszcie o godzinie jedenastej, przy bezchmurnym niebie i mocno piekących promieniach słońca, wjechaliśmy na peron Dworca Wschodniego.
A więc znowu znalazłem się w Paryżu. W Paryżu —
najcudowniejszym mieście świata, którego nie można nie pokochać i do którego nie można nie tęsknić, jeżeli się choć raz w nim było. Miasto kipiące najbujniejszą radością życia, miasto wielkiego kultu zabawy, a jednocześnie miasto Sorbony, wielkie centrum nauki i najgłębszej myśli człowieka, miasto kabaretów i najwspanialszych muzeów, miasto wspaniałych świątyń i rozszalałych music-hallów, miasto najwytworniejszych restauracji, magazynów z kosmetykami i biżuterią, a jednocześnie miasto bukinistów, ulicznych handlarzy księgarskich, oblepiających obydwa brzegi wijącej się przez miasto Sekwany, miasto wyuzdanej, wprost orgiastycznej zabawy i miasto tytanicznej pracy, miasto wspaniałych pałaców należących do multi- miliarderów i miasto bezdomnych, nocujących pod mostami, miasto przepychu, dosytu, użycia i miasto głodu, nędzy fizycznej i moralnej oraz nagminnych samobójstw, miasto z ponurym, monumentalnym grobowcem Napoleona w Kościele Inwalidów, ze wspaniałym Łukiem Triumfalnym na Placu Gwiazdy — i miasto małych, brudnych, ciemnych kamieniczek i krętych, wąziutkich ulic w peryferyjnych dzielnicach. Słowem, Paryż, nie dający się porównać z niczym, jedyny na świecie, wspaniały, kochany, utęskniony Paryż.
Zamieszkaliśmy u mojego przyjaciela, w samym centrum miasta, na bulwarze Montparnasse.
Można by powiedzieć, że Paryż wszystkie siły zużył na zyskanie efektu zewnętrznego, że jego ulice, skwery, parki wyglądają wspaniale, natomiast przeciętne mieszkania obywateli stolicy świata i klatki schodowe są bardziej niż skromne. Pokoiki zazwyczaj niesłychanie małe, ciasne, kuchenki — wprost mikroskopijne, schody kręte, ciasne i niewygodne, to zaś, co my nazywamy „wygódką”, mieści się zazwyczaj na półpiętrze klatki schodowej, na jej zakręcie, i jest pozbawione (proszę mi darować niedyskrecję i drażliwość porusza
nego tematu, ale naprawdę jest 011 niezmiernie typowy dla tego miasta) tego, co my z zażenowaniem nazywamy sedesem, ma natomiast po obu stronach dwa drążki uchwyty, za które „urzędujący’’ obywatel musi się uchwycić rękoma, jeżeli nie chce się znaleźć w głębi muszli. Przy tym pomieszczenia te są tak malutkie, ze człowiek mojego wzrostu musi wystawiać stopy poza drzwi lokalu, co znowu niezmiernie przeszkadza przechodzącym przez klatkę schodową sąsiadom. Lubo nie jestem sybarytą i nie uznaję specjalnych udogodnień w normalnym życiu codziennym, nie mogę jednak nie przyznać się, że po tygodniu tych akrobatycznych wyczynów żywiołowo zatęskniłem do możności odbycia jednego bodaj seansu w normalnej pozycji i całkowitej samotności. W tym celu udałem się specjalnie do jednej z najwspanialszych kawiarni stolicy świata, Café de la Paix, tuż obok Wielkiej Opery. Jakież było moje rozczarowanie, gdy zobaczyłem, że ten przybytek w najbardziej luksusowym lokalu, ozdobiony wspaniałą i zachęcającą tablicą z napisem: „Toilette — Messieurs”, dozorowany przez odzianą w śnieżną biel niewiastę, różnił się od przeznaczonego dla tych samych celów lokalu przy bulwarze Montparnasse jedynie wspaniałą kafelkową posadzką i lśniącymi idealnie wyczyszczonym brązem drążkami uchwytami.
Te moje intymne zwierzenia dotyczą jedynego, malutkiego, ciemnego punkcika na tle wszystkich przebogatych wrażeń, jakich zaznałem w Paryżu.
W najbliższą niedzielę wybraliśmy się całą gromadą, a więc moja córka z mężem, moja żona i nasz przyjaciel, koleją na całodzienną wycieczkę do wspaniałego Wersalu, tego najtypowszego, najbardziej charakterystycznego pod względem architektonicznym zabytku, wzniesionego przez Ludwika XIV. Podmiejski nasz pociąg znowu naładowany był po brzegi mieszczańskimi rodzinami, które wraz z przychówkiem wyjeżdżały na
cały dzień za miasto, aby odetchnąć świeżym lipcowym powietrzem, nasycić się przestrzenią i w beztroskim stanie ducha zaznać w gronie najbliższych zasłużonego odpoczynku po całotygodniowej, ciężkiej pracy. W Wersalu uderza przede wszystkim nieprawdopodobna rozrzutność przestrzeni. Zarówno olbrzymi plac przed pałacem, jak i sam pałac, posiadający po czterdzieści dwa olbrzymie okna na parterze, obydwóch piętrach fasady od strony wjazdu i w ścianie przeciwległej od strony parku, wreszcie przeogromne, wprost zawrotne przestrzenie ciągnącego się w nieskończoność wspaniałego parku, którego końca, spoglądając z pałacowego tarasu, prawie nie można dostrzec — najdobitniej mówią o tym, że „Ludwiki” i ich współcześni nie kłopotali się bynajmniej o brak terenu. Zawziąłem się i własnymi krokami zmierzyłem przestrzeń od ściany pałacu do końca wielkiej, nieprawdopodobnie szerokiej alei, prowadzącej do stawu, który w tym kierunku stanowi koniec parku. Przestrzeń ta wynosiła, wedle moich dość ścisłych obliczeń, tysiąc trzysta metrów, a więc przeszło kilometr i ćwierć. Nie mówiąc już o tym, że na prawo od głównej alei niezmiernie gęsto zadrzewiony park, poprzecinany ścieżkami, uliczkami i asfaltowymi, szerokimi ulicami, ciągnął się co najmniej na takiejże przestrzeni (tego już nie miałem ani siły, ani ochoty wymierzyć). U krańców parku w tej stronie mieści się słynny pałacyk Petit Trianon ze wspaniałym muzeum, zawierającym kolekcję wszelkiego rodzaju pojazdów i uprzęży. Są tu wspaniałe złocone karoce, wielkie powozy, sanki, saneczki i nieprzebrana ilość najróżnorodniejszej, lśniącej mosiądzem i wszelkiego rodzaju ozdobami uprzęży i rzędów jeździeckich. Na placu przed pałacem ustawiono wspaniały wagon kolejowy, w którym marszałek Foch podpisywał w roku 1918 kapitulację Niemiec, a w jednej z najwspanialszych sal pałacu, mogącej pomieścić po-
nad osiemset osób, odbył się uroczysty akt tejże kapitulacji.
Jedno z najgłębszych wrażeń, jakie za każdym pobytem wywożę z Paryża, wywiera na mnie zawsze grobowiec Napoleona w Kościele Inwalidów. Mroczne, utrzymane w nastrojowym półcieniu wnętrze kościoła, w którym, oglądany z góry, widnieje wspaniały, monumentalny, choć niesłychanie skromny w liniach, wykuty w ciemnobrązowym marmurze olbrzymi sarkofag bez żadnych napisów i ozdób. Jedynie na dole, na kolistej ścianie, otaczającej sarkofag, umieszczono nazwy tych miejscowości, w których „mały kapral” odniósł najwspanialsze zwycięstwa swego oręża.
Tuż obok Kościoła Inwalidów znajduje się drugie cudo. To muzeum Rodina. Przy cichej, wąziutkiej uliczce, w parku otoczonym wysokim raurem stoi skromna, choć dość obszerna willa, w której żył i pracował genialny rzeźbiarz, twórca nieśmiertelnego „Myśliciela” i „Obywateli z Calais”. W piętrowej willi i w alei parku mieszczą się najsłynniejsze dzieła tego wielkiego mistrza dłuta bądź w oryginałach, bądź też w gipsowych odlewach. I tutaj, tak jak w kościele z grobem Napoleona, panuje idealna, choć raczej roz- słoneczniona, ale równie dostojna cisza. Zwiedzających muzeum jest zazwyczaj, zwłaszcza w godzinach porannych, niezmiernie dużo. Poza tym dzięki rozległemu terenowi są oni rozproszeni i tym sposobem nie zakłócają panującej ciszy. Dzięki temu ten artystyczny zakątek robi wrażenie, jak gdyby był kompletnie odizolowany od reszty nie tylko kipiącego życiem Paryża, ale całego świata. Jest sam w sobie. W tym względzie, u mnie przynajmniej, wywołuje wrażenie mocno zbliżone do tego, jakiego doznaję za każdym razem znalazłszy się na dziedzińcu Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie. I tu, i tam rozsnuwa się nadziemska cisza, jakby zgoła z innego pochodząca świata.
Jakże dobrze jest zanurzyć się czasem w takim dostojnym spokoju. Daje to nie tylko odpoczynek, ale wyraźnie podnosi człowieka w jakieś górne, wręcz podniebne regiony. A o sto metrów od tej świątyni sztuki znów wre życie, przewala się niezliczony tłum ludzki w najróżnorodniejszych, nieraz nieprawdopodobnie dziwacznych strojach, na co, o dziwo, nikt dosłownie nie zwraca najmniejszej uwagi. Oto dwóch młodych studentów (obywateli Ameryki Południowej) w jaskrawych, bladoniebieskich, upstrzonych granatowymi kwiatami olbrzymich rozmiarów, jakowychś chitonach albo pan w koszuli a la Słowacki i w chińskim, słomkowym kapeluszu z olbrzymim rondem. A kobiety! Nie ma nigdzie takich, jak w Paryżu! Mała, zgrabna, fertyczna, zawsze zalotnie uśmiechnięta, głośno mówiąca, swobodna, śmiała a wytworna. Tylko kiedyś Wiedeń, a u nas Lwów i oczywiście zawsze Warszawa miały coś z tego najwyższego gatunku niewiasty.
Każdy paryżanin, bez różnicy płci i wieku, zawsze skłonny jest do rozmowy ze spotkanym przechodniem. Jest u paryżan jakaś dziwna, niespotykana łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi przygodnie spotkanymi. Na ulicy, w parku, w autobusie z konduktorem albo z szoferem w taksówce czy policjantem na skrzyżowaniu ulic zawsze można uciąć sobie niefrasobliwy dialożek i otrzymać niezmiernie uprzejmie podane i zawsze wyczerpujące informacje na zadane pytanie. Dzięki temu cudzoziemiec władający choć odrobinę miejscowym językiem już po kilku godzinach czuje się w Paryżu tak dobrze, tak jakoś „swojo”, bez mała jakby tu mieszkał od roku albo nawet jakby się wałęsał po Nowym Świecie czy innej jakiej Marszałkowskiej. Wymijając w tłoku olbrzymią falę ludzką, zwłaszcza w godzinach porannych, należy baczną zwracać uwagę, aby nie nadziać się jak na rożen na szpiczasto zakończoną, dwumetrowej długości, cieniut
ką bułkę, niesioną w koszyku lub po prostu pod pachą przez fertyczną pokojóweczkę czy poważną gosposię.
Spośród licznych parków Paryża zawsze czułem największy sentyment do Ogrodu Luksemburskiego, miejsca centralnego zlotu różnowiecznej dzieciarni z całej Łacińskiej Dzielnicy stolicy świata. Nad olbrzymim basenem roje dziewczynek, chłopczyków, tudzież panów niejednokrotnie łysawych i brzuchatych zabawiają się puszczaniem na wodę małych żaglówek, które gnane podmuchem wiatru szybują ku nieprawdopodobnej radości zarówno dzieci, jak i dorosłych do przeciwległego brzegu basenu, po drodze zderzając się i zaczepiając jedne o drugie. Nie opodal basenu, w estetycznym drewnianym budynku, nęci dzieciarnię druga atrakcja: teatr kukiełkowy, a w bardziej odludnych zakątkach parku, na przykład przy fontannie Medy- ceuszy, na ławeczkach najswobodniej gruchają czułe parki, które przechodząca publiczność otacza nieprawdopodobną wprost dyskrecją, omijając je z daleka i udając, że ich zgoła nie zauważa w myśl przysłowia: „Co tobie dziś, to mnie jutro”. Ta piękna, acz może dla nas, wciąż jeszcze purytanów, dość dziwaczna swoboda bynajmniej nie szokuje. Nie jest to bowiem brak moralności czy rozwiązłość, ale proste, szczere hołdowanie prawom natury i wszechwładnemu instynktowi. To samo zresztą można zaobserwować w paryskich teatrach, music-hallach, kinematografach i wszelkiego rodzaju miejscach publicznych zebrań.
Wspominałem już, że mam zwyczaj zwiedzania cmentarzy zarówno w kraju, jak i za granicą. Pod tym względem i Paryż nie stanowił wyjątku. Zwłaszcza upodobałem sobie i chętnie za każdym pobytem odwiedzam najwspanialszy cmentarz nadsekwańskiego grodu, miejsce wiecznego spoczynku najwybitniejszych osobistości Francji — prześlicznie położony na dużym
wzniesieniu, wspaniale zadrzewiony cmentarz Père La- chaise z nowoczesnym krematorium i wprost niezmierzoną ilością grobów najznakomitszych ludzi świata. Obok prezydentów Feliksa Faure’a i Casimira Periera leży Sarah Bernhardt, kiedyś teatralne bożyszcze, wszechwładna królowa niepodzielnie władająca światem teatralnym całej Francji i bodaj całego świata. (Jedynie tylko boska Eleonora Duse potrafiła swoją bezpośredniością i, jak byśmy dziś powiedzieli, współczesnością interpretowania postaci scenicznych nie tylko dorównać, ale wręcz przewyższyć nie znającą dotąd konkurencji mistrzynię techniki, wdzięku i umiejętności życia — wielką Sarę). Cmentarz ten odegrał wiekopomną rolę w okresie Komuny Paryskiej i wsławił się wybitnymi wyczynami generała Galiffet, pogromcy komunardów, co zresztą znajdujemy w pięknym poemacie Władysława Broniewskiego pt. „Komuna Paryska”.
W głębi cmentarza wznosi się wspaniały architektonicznie gmach najnowocześniejszego krematorium. Dzięki uprzejmości dyżurnego inspektora pozwolono mi wejść do wnętrza i pokazano, jak wygląda palenie zwłok. W tym czasie właśnie odbywało się w asyście rodziny żałobne nabożeństwo za duszę zmarłego na obczyźnie znanego obywatela Szwecji. Wielki piec kre- matoryjny umieszczony jest oczywiście w podziemiach, gdzie zainstalowano palenisko rozgrzewane prądem elektrycznym do temperatury nieprawdopodobnej wysokości. Żar jest tak olbrzymi, że spuszczone pochyłym łożyskiem kamiennym ciało w ciągu dwóch minut zmienia się w kupkę maleńkich szarostalowych, lśniących łusek i drobniutkich, na mączkę sproszkowanych pyłków. Po półgodzinie ta już ostudzona kupka szczątków ludzkich powraca drugim kamiennym łożyskiem w górę i jest zsypywana do niewielkich skrzynek lub
251
urn najrozmaitszych kształtów, mniej lub bardziej o- zdobnie inkrustowanych, po czym taką urnę lub skrzynkę wstawia się do jednej z małych wnęk otaczających ze wszystkich stron gmach krematorium kilkupiętrowych katakumb lub też zabiera się ją do domu. Wychodząc z gmachu widziałem właśnie rodzinę zmarłego Szweda, która wsiadła do oczekującego na nich żałobnego auta, umieściwszy pośrodku ozdobną szkatułę, zawierającą prochy zmarłego członka rodziny. Cały proces spalenia zwłok i odbycia żałobnego nabożeństwa trwał 35 minut.
Opuszczając Paryż, i tym razem, jak zwykle, zadawałem sobie pełne niepokoju pytanie, czy wolno mi będzie jeszcze raz powrócić do tego cudownego miasta. Czy ten mój pobyt nie jest już ostatnim i czy aż do końca dni moich będę mógł li tylko w marzeniach odwiedzać majestatyczny grób Napoleona, „eksterytorialne” muzeum Rodina, Pola Elizejskie, Ogród Luksemburski, Halé Targowe, Wersal, Panteon, mieszać się z obcym mi, a tak bliskim tłumem na Montmar- trze, gwarzyć z konduktorem w autobusie lub z przekupniem bananów, prowadzić filozoficzno-społeczny dialog z zamiataczem ulic na temat rażącej niesprawiedliwości socjalnej, która pobudowała na ulicach stolicy (nie wyłączając fasad świątyń) nieprzebrane ilości cichych zakątków dla reprezentantów płci brzydkiej i ani jednego miejsca, w którym mogłaby znaleźć ulgę i chwilę samotności całymi godzinami wędrująca ulicami wspaniałego miasta biedna, cudzoziemska niewiasta. Mój interlokutor (rzetelny socjalista) przyznał mi pełną rację i splunąwszy zakonkludował:
— Tak, panie, nie ma i nigdy nie będzie na świecie sprawiedliwości!
Byłbym grubo nie w porządku ze swoim ojcowskim sumieniem, gdybym nie zdał relacji z głębokich wra-
żeń i przeżyć, jakich doznałem w czasie ponownego spotkania z moją córką. Obcując z nią po całych prawie dniach, miałem możność stwierdzić, ku wielkiej mojej radości, że dziecko moje obdarzone jest nieprzeciętną zgoła inteligencją i posiada znaczny zapas wiedzy. Odwiedzając wspólnie Louvre, Trocadero i wiele muzeów czy galerii obrazów, zachwycony byłem trafnością i dojrzałością sądów mojej Leny, która zgoła nie wrodziwszy się pod tym względem w swego ojca, posiada gruntowną wiedzę z zakresu historii sztuki i umie niesłychanie ciekawie, żywo, a zarazem interesująco, zrozumiale i bezpośrednio formułować swoje zdanie o danym dziele sztuki. Przy tym włada ciętym, pełnym satyrycznej ostrości dowcipem i ma wyraźne poczucie humoru (to może trochę z ojca). Wszystkie te dodatnie cechy jej intelektu harmonizują z wielką, subtelną wrażliwością i bardzo dużą dozą uczuciowości, którą hojnie obdarowuje zarówno ludzi, jak zwierzęta (zwariowana „koniara”) i całą przyrodę. Poza tym jest to człowiek na wskroś nowoczesny, szczerze postępowy, o szerokim horyzoncie myślowym, całkowicie pozbawiony najmniejszej nawet dawki egoizmu, bez reszty rozdający siebie swoim najbliższym. W ciągu tego spędzonego razem tygodnia Lena otoczyła mnie bezgranicznym morzem najsubtelniejszej miłości córki, starając się w ten sposób jak gdyby wynagrodzić długie lata naszej rozłąki i dyskretnie przygotować do okropnej konieczności pozostawania w beznadziejnej, nieskończonej tęsknocie, mającej trwać aż do końca dni moich.
Niestety wszystkie jej usiłowania w tym względzie z góry skazane były na niepowodzenie. Skończył się Paryż, skończyło się ostatnie w życiu spotkanie z ukochanym moim dzieckiem (reprezentującym w tym wypadku nie tylko siebie, ale i mojego syna). I dztó już z całym spokojem potrafię powiedzieć sobie: ostatni
raz zobaczyłem moje ukochanie, słyszałem jej głos, rozpierała mnie duma ojcowska, gdy widziałem piękno jej charakteru, jasny, postępowy umysł, wielki zapas wiedzy. Odtąd pozostała mi tylko fotografia, list, smutek i starcza samotność.
Koniec dzieło chwali
A więc czy koniec? — Niezawodnie tak. To jest realny, stwierdzony fakt; a teraz czy „dzieło”? Tu rodzi się w autorze niejaka wątpliwość. Czyż ten chaotyczny, dyletancki elaboracik może pretendować do nazwy „dzieła”? Na pewno nie. A jedyne usprawiedliwienie można znaleźć w tym, że niżej podpisany, z całą skromnością i pełnym poczuciem całkowitego braku kwalifikacji literackich przystępując do swego pamiętnika, wyraźnie i całkiem niedwuznacznie zaznaczył, że nie rości sobie bynajmniej żadnych praw do tworzenia „dzieła literackiego”, co zresztą znalazło swój wyraz chociażby w tytule brzmiącym: „Gawędy starego komedianta”.
A teraz sprawa najważniejsza. Czy „chwali”? To znaczy, czy ta robota ma jakąkolwiek wartość i czy zasługuje na najbardziej bodaj pobłażliwą pochwałę? Tu należy zaznaczyć dwa aspekty: czy „chwali” dla mnie — autora i czy „chwali” dla moich bliźnich? Jeżeli chodzi o mnie, to stanowczo „chwali” i to nawet bardzo. Bo jakże miło jest w późnej starości, o liliowym zmierzchu wiosennego dnia zasiąść w wygodnym fotelu „własnego kina” i przepuścić przed oczami, zmęczonymi długoletnim, uporczywym wpatrywaniem się w ponętne barwy życia, w ludzi i zdarzenia, na filmowej taśmie, całą kronikę pełnego zawiłych zwrotów, zakrętów, pochyłości i wzniesień własnego żywota od
pierwszych niemal dni beztroskiego dzieciństwa poprzez wszystkie kolejne etapy dojrzałej męskości, bujnej aktywności, aż po samotną, lubo „niespokojną starość”. Jakże miło jest wpatrywać się w te obrazy swojej własnej historii, które pozostawiają niezatarte ślady i ze specjalną jaskrawością odzywają się w perspektywie wielu, wielu lat. Cisza, samotność i rozpamiętywanie tego, co było i co już nigdy nie powróci. Wsłuchiwanie się w tętno własnego pulsu, tym radośniejsze, że w historii moich dni w większości wypadków świeciło radosne słońce i wiały pomyślne wiatry, z rzadka tylko uderzały pioruny, wywołujące wielkie wstrząsy i poważne cierpienia, i tylko czasem w pierwszym okresie młodzieńczości i na finiszu życia powiewały posępne, stepowe wiatry melancholii i nieukojonej tęsknoty. To dla mnie. A teraz co dla moich czytelników.
Kiedy z możliwym obiektywizmem usiłuję dziś, kończąc tę bardzo zresztą dla mnie miłą robotę, ogarnąć okiem jej całość, to jednak dochodzę do wniosku, że zarówno w historii mego bytowania na naszej planecie, jak w jej odbiciu na kartkach tego bezpretensjonalnego pamiętniczka można by jednak odszukać pewne momenty, sytuacje i zdarzenia wyraźnie zasługujące na uwagę, a może nawet na głębsze zastanowienie się i wyciągnięcie pewnych konsekwencji, typu wyraźnie pedagogicznego. Spróbuję wybrać i uszeregować te zjawiska, które uważam (przy całej skromności spoglądania na nie) za zgoła nieprzeciętne i nieczęsto wśród moich bliźnich spotykane.
Pierwszą sprawą będzie ta jakaś klamra, spinająca ciekawy okres budzącego się w młodzieńcu pierwszego głębokiego uczucia tzw. pierwszej miłości z okresem obecnego mojego duchowego stanu, w jakim znalazłem się dobiegając do mety. I tu, i tam dominantą jest beznadziejna tęsknota, jest ten sam fakt zamrożenia budzącego się do życia wspaniałego kwiatu, który już
a priori zdecydowanie skazany był na niemożność przekształcenia się w piękny, dojrzały owoc. Beznadziejnym smutkiem, pełnym rezygnacji, zaczął się (chociaż psotny los przyniósł mi w następstwie radosną niespodziankę) i kończy mój żywot. Ten sam akcent, ta sama melodia towarzyszą i mojemu wejściu w życie, i zejściu ze świata. Panuje idealna, niezmącona harmonia pomiędzy pierwszymi i ostatnimi dniami mojej egzystencji. A w tej jednobrzmiącej, powiedziałbym, jednokolorowej klamrze, spinającej długi ciąg moich dni, można by również znaleźć wiele niepowszednich, nie najpospolitszych przeżyć.
Za najważniejsze spośród nich muszę uważać dwie: powtarzającą się zarówno w moim życiu, jak w życiu mojego syna gwałtowną, radykalną przemianę naszych wnętrz; u mnie — pod wpływem moralnego ciosu, a u niego — pod działaniem potężnego żywiołu morza, w którym potrafił, kierowany instynktem, odnaleźć pełnię siebie. I drugą, tkwiącą w tym złowieszczym zbrataniu się mojego „ja” z groźnym żywiołem ognia, który przez długie lata szedł za mną w sposób wyraźnie zastanawiający.
Jeżeliby zaś chodziło o tzw. „działalność artystyczną”, o rezultaty mojej pracy w teatrze, to i tu również dwa okresy w sześćdziesięcioletniej wędrówce po scenach polskich mogę uważać za najtypowsze i względnie godne zastanowienia: pierwszy mój pobyt w Łodzi i usiłowanie stworzenia teatru dla klasy robotniczej, i okres ostatni, obejmujący cztery i pół roku mojej choroby, która — przez wyrzucenie mnie niejako „poza burtę” intensywnego życia w teatrze i napięcie beznadziejnej tęsknoty za utraconymi dziećmi — pozwoliła mi dość sugestywnie odtworzyć dwie postacie sceniczne, których losy mocno zbliżone były do własnych moich prywatnych przeżyć: Jaskrowicza w „Grzechu” Żeromskiego i Dziadka w „Sprawiedliwych ludziach”
Brandysa. Obydwu tych ról na pewno nie potrafiłbym zagrać z takim przejęciem, gdybym sam nie doznawał bolesnego uczucia beznadziejnej tęsknoty i osamotnienia. Słowem, obydwa te moje względne sukcesy aktorskie stały się produktem głębokiego cierpienia i najsmutniejszych przeżyć mego życia. W obydwu tych sprawach wyraźną pomoc okazała mi wnikliwa i całkowicie współczesna metoda reżyserii Bohdana Korzeniewskiego — w „Grzechu” i Aleksandra Bardiniego w „Sprawiedliwych ludziach”. Obydwaj czuwali nad moim wciąż jeszcze galopującym temperamentem, który tak często w mojej karierze aktorskiej kazał mi „przegrywać” rolę i wpadać w niedopuszczalny dziś naturalizm. Obydwaj za każdym razem w momencie takiego potknięcia radykalnie wyciągali mnie (niekiedy nawet w sposób wyraźnie dla mnie przykry) z fałszywej ścieżki, ukazując mi prawdziwą drogę do tego, co nazywamy realizmem. Dla nich obydwóch żywię głęboką wdzięczność, którą na tym miejscu pragnę podkreślić. I jedynie niezapomniana praca z Edmundem Wiercińskim przy wystawianiu w Łodzi „Elektry” Giraudoux i „Fantazego” w Warszawie da się porównać z tymi osiągnięciami, do jakich potrafili doprowadzić mnie Korzeniewski i Bardini.
I jeszcze z jednego mola, który ustawicznie gryzie moje sumienie, muszę, w myśl obowiązującej mnie szczerości, zdać dokładną sprawę. Rozłąka z moimi dziećmi i ich nieobecność w kraju, dziś zwłaszcza tak bardzo potrzebującym gorących serc, otwartych umysłów i ludzi nowoczesnych, postępowych zapatrywań, sprawia mi podwójne cierpienie i przyznam się, że nie potrafiłbym powiedzieć, które z nich więcej mnie kosztuje: czy tęsknota ojca za utraconymi ukochanymi dziećmi, czy wyrzuty sumienia ojca obywatela, odpowiedzialnego za wychowanie i wskazanie roli, jaką mło
de pokolenie winno odegrać w służbie społeczeństwa własnego narodu.
Sądzę, że bez przesady wolno mi powiedzieć o sobie, iż największą pasją mojego życia (choć nie jedyną, nie wyłączną i nie zacieśniającą horyzontu patrzenia i czucia do jej granic) była pasja teatru. I dlatego właśnie chciałbym zakończyć moje sprawozdanie nie jakimś patetycznym, górnolotnym, dydaktycznym testamentem dla moich następców w zawodzie aktorskim, ale bardzo skromnym i bezpośrednim stwierdzeniem tego, co dziś, zamykając książkę mego życia, czuję w stosunku do teatru, co mnie w jego przeobrażeniach i przemianach specjalnie raduje, z czego jestem dumny, a co znowu rzuca na mnie przy odejściu cień lekkiego smutku.
Dumny jestem przede wszystkim, że obecnie teatr stał się bodajże naczelnym nauczycielem najszerszych mas społeczeństwa, stał się jednym z narzędzi, jakimi partia i rząd posługuje się przy wielkim dziele przebudowania człowieka, usiłując stworzyć typ uświadomionego, współodpowiedzialnego za losy swojego państwa obywatela. Dumny jestem, że mój „fach”, tak bardzo lekceważony i poniewierany przez wiele stuleci, doczekał się pełnej rehabilitacji i że dane mi jest kończyć moją wędrówkę bez rumieńca wstydu i goryczy pogardzanego histriona, ale w pełnej godności prawdziwego artysty obywatela. Raduje mnie nieskończenie świadomość, że sztuka teatru potrafiła poczynić tak wielkie postępy zarówno organizacyjne, jak i artystyczne, że wyraźnie wznosi się coraz wyżej i że ma przed sobą wspaniałą, twórczą drogę do najwyższych szczytów ideału. Niepokoi mnie zaś z lekka to dyskretne jak gdyby uciekanie od uczucia, od wzruszeń, jakie daje się zauważyć w ostatnich czasach zarówno w twórczości naszych współczesnych dramaturgów, reżyserów, jak i twórczych aktorów najmłodszego pokolenia.
Bo pewny jestem, że naczelnym zadaniem teatru było, jest i wiecznie będzie — niezależnie od biegu historii, od przemian socjalnych i panującego w danej chwili ustroju państwowego — przede wszystkim wzruszać i przez wzruszenie uczyć. Bo żeby nauczyć, trzeba koniecznie kochać zarówno przedmiot nauczania, jak i samego ucznia. Przez wiele lat usiłując nauczyć młodzież opanowania naszej skomplikowanej sztuki aktorskiej, zawsze i wszędzie starałem się uczyć ich przede wszystkim — kochać. Kochać wielką ideę, kochać człowieka, kochać przyrodę, współczuć ludzkiemu cierpieniu. Bronić człowieka od krzywdy i umieć uszanować bezwzględną wolność jego sumienia. Tę naukę starałem się zadokumentować własnym przykładem. A jeżeli nie zawsze mi się to udawało, to musicie mi wybaczyć, gdyż jestęm człowiekiem, tylko słabym, ułomnym człpwiekiem!
Kochajcie teatr i służcie mu wiernie, a będziecie szczęśliwi.