Pogodin Radij TAM ZA CZARCIM ŁĘGIEM

Pogodin Radij

TAM ZA CZARCIM ŁĘGIEM


Wszystkie ptaki osiadłe i przelotne, wszystkie żuki i złote pszczoły, stworzenia, co żyją w lasach, jeziorach i rzekach, w strumykach i na bagnach, trudziły się i starały dia niego, Sieńki *** tak to sobie brzdąc wyrozumiał. A także drzewa, nieruchome gła­zy i gorący kurz na drogach. I niebo. 1 słońce, f chmury.

Za wsią, którą Sieńka znał jak własną kieszeń, do najmniejszej dziury w płocie i upuszczonego niechcący gwoździa; zaczynał się inny świat — większy niż ten własny* Sieńka mógł dostrzec tylko jego skrawek nie opodal wioski.

Ogromny świat rozpościerał się na ogromnej przestrzeni, oczom Sieńki niedostępnej; zasłaniały go nieprzebyte laty, • za lasami, ponoć, ziemia spadała w dół. V ogromnym i wiecie wszystko było ogromne: i wsie, i miasto, i rzeki. Drzewa i trawa też chyba były więkIZe

Jechały stamtąd na grubych kocach samochody. Huczały tam lokomotywy. Nowy traktor, niedawno sprowadzony do Malawina, też pochodził stamtąd.

Czasem z ogromnego świata przybywali żołnierze. Z głośnym śpiewem maszerowali przez wieś. Pierś każdy miał mćzym antałek i każdy szedł obwieszony — były tam rozmaite odznaki i broń. Sieńka zawsze maszerował obok.

Zachłystywał się kurzem, rozdziawiał usta z zachwytu.

Gdy wojsko było już daleko, unosząc dziarską pieśń do innych wiosek, Sieńka obiecywał sobie, że szybko urośnie. Ale myślał tak niedługo, zaraz o tym zapominał. Pójjdzie skęajem pól, pogrzebie trochę w pulchnych krecich norach lub pogada z napotkanym ko­gutem — i zapomina o wszystkim. Kogut do niego: „Kukuryku...”, A Sieńka na to: „Kukuryku...” I rozumieją się nawzajem. „Nie pchaj się tu... — powiada kogut. — Szukam ziarna dla moich koko­szek”. „Wcale się nie pcham — odpowiada Sieńka. m Ja tylko pa­trzę. Nie zrobię ci krzywdy”.

Sieńka rozmawia, z kim tylko zechce^Z, cielakiem —- po .cie­lęcemu, ze szpakiem — po szpaczemu. Z psem też potrafi. I z żucz­kami. Nawet mowę trzmieli rozumie.

Trzmiel leni się gadać — nie ma na tp czasu. JO^ytężą się, przelatuje tuż nad trawą z największym wysiłkiem, jak gdyby za chwilę miał spaść. Sieńka bzyka w ślad za nim po trzmielemu — bzyka surowo: „Bzyk-bzyk-bzyk”. Że niby, nie bądź taki chciwy, bierz z kwiatków trochę mniej miodu, inaczej kiedyś się nade­rwiesz. Tak, tak.

Gdy zmęczy J Sieńkę takie chodzenie, zagląda do najbliższej chaty:

Witajcie. Dajcie napić się mleka. Po domu mam jeszcze szmat drogi, a strach, jak zgłodniałem.

Siadaj, Sieńka — zapraszają dobrzy ludzie. I nalewają mleka do kubka. Odkroją pajdę chleba albo kawałek pieroga — co kto ma. Pytają: — Jak ci się wiedzie? — I jeszcze po głowie głaszczą.

Podje sobie Sieńka, popije i rusza dalej. Do dziadka Sawieliewa wpada obowiązkowo.

Dziadku, twoje pszczoły brzęczą i brzęczą nad ulami —

pewno ze złości. Pewno w ulach tyle jest miodu, że nie mają gdzie przycupnąć... Daj troszeczkę...

Poliż sobie — mówi na to dziadek i nalewa Sieńce miodu na talerzyk. ,

Sieńka może też zajść do wiejskiego sklepu. Częstują go tam piernikiem.

Pewnego razu Michał, młody traktorzysta, podarował Sieńce w sklepie ćwiartkę białego wina. Sieńka wziął butelkę z powagą. Zaniósł ją do domu.

Mama Sieńki dogoniła traktorzystę na ulicy.

, -r- Ty diable! krzyczałą, — Ty durniu! — I rzuciła w niego podarunkiem.

Traktorzysta schwycił butelkę w locie i grzecznie podziękował.

Dzięki — powiada — za poczęstunek.

Potem dał Sieńce śledzia. Za śledzia mama też się gniewała, ale nie wyrzuciła go — zjedli z cebulą.

To ci diabeł! — powtarzała. — To ci wściekły czart!

A kiedyś Sieńka nawet przewodniczącemu kołchozu złożył wizytę.

Samotnego milczka— przewodniczącego Ttjfcteż łączył Sieńka Z nie znanym sobie, ogrojnnym światem. Przewodniczący chodził w deszcz i skwar bez czapki. Sieńki po głowie nie głaskał. Nie pytał „Jak ci się wiedzie?”. Kiedyś raz tylko stanął przed Sieńką, spojrzał na niego z wysoka i powiedział:

Długo jeszcze będziesz taki smarkaty?

Sieńka nadąsał się i krzyknął w górę do przewodniczącego:

. —, Mnie i tak jest dobrze!

Przewodniczący pochylił się, by obejrzeć Sieńkę z bliższej odległości..

Dobrze ci, powiadasz? Tak ci się tylko zdaje. A naprawdę to nic jaszcze pie wiesz,

Sam nie wiesz pę oburzył się Sieńka.

A gdy przyszedł do przewodniczącego w gości, zapytał od progu:

ęo ty ję$z?

Nic — odpowiedział przewodniczący, -r Ja piję.

Co pijesz?

Coś w rodzaju lekarstwa.

Daj spróbować.

Przewodniczący wlał na łyżkę ze dwie krople.

Nie żałuj — powiedział Sieńka. — Nalej mi do szklanki.5 - Przewodniczący nie wiedzieć czemu spochmurniał, strząsnął

płyn z aluminiowej łyżki, a łyżkę wytarł ręcznikiem.

To lekarstwo niesmaczne, tylko dla sitoutnyćh ludzi. Á ty jesteś wesoły. Lepiej dam ci cukierka.

Cukierka Sieńka schrupał błyskawicznie. Rozejrzał się po iz­bie. A mieszkał przewodnicżący U samotnej babki Wiery, za parawanem. Nie zadomowił się tutaj, jakby sam u siebie był go­ściem.

To tak mieszkasz? — spytał Sieńka.

Ano tak.

Sieńka podreptał wokół stołu, powzdychał, zerknął na prawo i na lewo i wlepił oczy w białe deśki podłogi. Na pożegnanie obie­cał:

Dobra, przyjdę jeszcze do ciebie.

Ale nie zjawił się już więcej. Gdy wspomniał kąt przewodni­czącego za perkalowym parawanem, robiło mu się żimno, jakby wiatr wdzierał się przez mnóstwo szpar, których nie czym zatkać. Od takiego przeciągu trzeba uciekać do mamy, wspiąć się na jej kolana i siedzieć tam cichutko, wchłaniając ciałem ciepło i matczyną miłość.

Prócz swej wioski z okoliczną pachnąćą ziemią, prócz ogromnego świata z drogami i lasami miał Sieńka jeszcze trzeci świat „ogromniasty”. Nie widział go nigdy, ale wiedział, że jest,' że gdzieś daleko istnieje1.

W „ogromniastym” świecie wszystko jest „ogromniaste”. Strasznie wysokie domy z wieżami. Okropnie szerokie rzeki, a na nich statki. Błękitne morza z kamienistymi wyspami. I wielkie oceany bez końca, brzegu i środka.

Ogromniastego” świata Sieńka bał się. Czasem myślał: „Jeśli wyruszyłbym w taką dal, to nie usłyszałbym, jak mnie wołają ojciec i matka. A czy sąsiedzi ze wsi mogliby mnie wtedy po głowie głaskać?” Tylko raz widział Sieńka przybysza z „ogromniastego”

świata nie na obrazkach, nie na białym, błyszczącym płótnie, ale tuż nad ,swoją głową,

^Lśniący samolot przefrunął nad Malawinem. Żyto wyległo. Brzozy, i świerki zakołysały się, jezioro plusnęło falą. I długo w uszach rozlegał się huk, a oczy zasnuła mgła. Staruszkowie na widok samolotu pozdejmowali czapki. Babcie przeżegnały się. Mężczyźni i kobiety jnówiłi <\ą siebie cicho i z szacunkiem:

gjgj To ci siła! To dopiero maęhina!

11Chłopcy .odgrążali^ się dziewczętom, że zostaną pilotami. Dziewczyny, chiphot;ały: też coś, wy i prowadzenie samolotu, Czkałowowie się znalgźfi. Dzieciaki trochę starsze od Sieńki zaczęły klecić samoloty -Z1' dęszczułek, ale nic im nie wyszło. A Sieńka. po prostu rozłożył szeroko .ręce, zahuczał i pomknął w lpcie... Leciał zadarłszy do gpry głowę. Latał długo. A obłoki kfążyły. nad nim. Dotykał ich palcami. Potem potknął się i wpadł do kałuży, wydeptanej przez tłuste gęsi.

Matka sprawiła mu lanie; przyszedł taki umorusany, że oczu nie widać.

Często dawała Sieńce klapsy j.,łajała go, chociaż jedyną jego winą był dziecinny wiek. I pewno dlatego, w matczynych klapsach nie czuł Sieńka złości, lecz miłość. I

A czasem, nawet zbyt częstoj bierze go mama na ręce i przyciska, jakby chciała na zawsze przykleić do swegq;ciała. Sieńka traci dech.-— i ztpczu płyną mu łzy,

Nie ściskaj mnie .tak, mamo. Nigdzie od ciebie i taty nie ucieknę. .

, Pewnego dnia, gdy ojciec poszedł rano kosić, Sieńka wsunął się do maminego łpżka i śpi sobie. Dzieciom przy mamie śnią się słod­kie sny.

Matka pogłaskała go po głowie — i obudziła.

Sieńka, śpisz?

,*4^*1-.Nie, już się obudziłem.

, Sieńka, będziesz miał niedługo brata. Chcesz?

Chcę -podpowiedział Sieńka. rr* Będę go niańczył. — I znów zasnął.

Matka znowu coś mówi i budzi go.

To dobrze szepcze do Sieńki. — Będzie cię koćhał. — I pocałowała go gorącymi wargami prosto w usta.'

Matka ubrała się szybko, zmusiła Sieńkę, żeby wypił mleko i zjadł zimną już drożdżówkę, i poszła do pracy. A Sieńka śprżątriął stołu.

Wciąż myślał o tym, jak będzie niańczył brata, poił gó mlekiem z kubka i prowadził za rękę po wsi i okolicy. Chciał,-żeby jego myśli były wesołe, ale one nie wiedzieć czemu byiÿ ittne. Tak jak różnią się obłoki wiosenne od jesiennych. I jedne, i drugie są białe. I jedne, i drugie płyną po błękitnym niebie puszyście i -cicho. Tylko że obłoki wiosenne przynoszą radość, a'jesienne całkiem coś innego.'

Sieńka pogadał z kundlem Jaszką: „Wiesz, pieśku, wkrótce będę miał brata”. Pies na te słowa nawet Uwagi nie zwrócił, śkabze soDie tylko, próbuje Sieńkę w nos liznąć.

■— Jak będę miał brata, też go będziesz lizał — warknął Sieńka i odpędził psa nogą.

Wyszedł za furtkę i zobaczył starą babkę Wierę, ćałą w zmarszczkach, jakby w chustce zrobionej na drutach.

Babciu Wiero, będę miał brata.

A ty czyj jesteś, Wania?

Nie nazywam się Wania, ale Sieńka.

Mnie tam wszystko jedno, dla mnie każdy jfest Wania. Nie umiem was rozróżnić.

Strasznie stara była ta babka. Nie chciał Sieńka dłużej z nią rozmawiać. Poszedł do dziadka Sawieliewa.

Dziadku, niedługo będę miał brata.

To dobrze — odpowiedział dziadek Sawieliew^

A jak już ten brat będzie, to dasz mu miodu?

A jakże — odpowiedział dziadek.

On ci cały miód wyliże! — krzyknął Sieńka i uciekł.

Spotkał przewodniczącego kołchozu.

Będę miał brata.

Aha — rzekł przewodniczący. — Życie uczy cię' rozumu.

Znaczy, teraz szybciej urośniesz.

A ja nie chcę — wybuchnął płaczem Sieńka. Nagle zrozumiał,

że niepotrzebny mu ten brat. I nikogo więcej mu nie potrzeba.

Wszystko Sieńka już ma i z nikim dzielić się nie chce. Ani mamą, ani tatą, ani Malawinem, ani sąsiadami, ani wydeptanymi 'ścież­kami. I trzmielami o tłtistych brzuchach, kogutami, dżdżownica­mi, ciepłymi kroplami deszczu... h' flMMM

Są we wsi dzieciaki jeszcźe młodsze od Sieńfci, to jasne, ale on z nimi niczym się ńie dzieli. Gdy się urodziły, wszystko miały wła­sne. Wsżfstko i'teraz niają własne. No, a brat... Sieńka czuł, jesz­cze nie rozumiał, ale czuł, że z bratem trzeba będzie wszystkim ślę dzielić' albo wszystko niu oddać bez reszty. Chciwy Sieńka nigdy ńie był, zrobiło mu się jednak smutno, gdy o tym pomyślał.

Nocą nad wsią przetoczyła się burza. Tłukła się po dachach. Dobijała się do okien i tak się srożyła, jakby chciała ze złości spalić cały świat, ten dobrze znany Sieńce.

Ojciec wyszedł do siéni zapalić papierosa, a gdy wrócił, powie­dział:

* Źle jest tym, którzy w taką burzę nie znaleźli schronie­nia .nad głową. Słyszysz, Sieńka, jak huczy za drzwiami? Aż zie­mia drży...

Sieńka zrozumiał te słowa po swojemu: żyje sobie gdzieś z dala od ludzi jego młodszy brat. Nie ma ani ojca, ani matki, ani domu, atti psa. Siedzi gdzieś samotnie, cały mokry i zziębnięty.

No to go przynieście, niech tam, zgoda — powiedział Sieńka.

Kogo?

Tego brata. Źle mu, kiedy tak leje deszcz.

Ojciec i matka spojrzeli po Sobie. Matka rozkaszlała się w po­duszkę. Ojciec zaczął wydłubywać paznokciem wapno na piecu, jak td czasem robił Sieńka. huí»! Jeszcze nie dojrzał — rzekł ojciec;

Mama mówi, że będę miał brata. A ty — że jeszcze nie doj­rzał.'

«$££> Będziesz miał, to prawda, alé nie dzisiaj.

A kiedy? I

Może'za półtora miesiąca.

Skąd go weźmiecie?

Matka i ojciec znów spojrzeli po sobie.

~ Z kapusty — powiedział ojciec, —: Dzieci zwykle idojf-zęy wają w kapuście.

Od tego dnia Sieńka chodził oglądać kapustę. 'Wszystkie za­wiązki ogląda, jeszcze nie skręciłyi(się w kapuściane głowysotyJU ko ciut-ciut w samym środku. Gdy Sieńka widzi trochę grubszy skrętek, myśli sobie — to on, tu się schował! Dłubie, a tam nic nie ma, tylko zielenina. Dzień mija za dniem, a potem znówyprzyj chodzi następny.

W końcu inne troski oderwały Sieńkę od grządek kapusty; dojrzały czarne jagody i maliny, pojawiły się grzyby. Kapusta przez ten czas zwinęła się w twarde głowy, a gdy rozrosła się i zrobiła ciężka, mama Sieńki musiała wyjechać, do Zasiekina:— sąsiedniej dużej wsi, w sprawach kołchozowych.

No i proszę: wraca stamtąd — ojciec bryczką pojechał ją spot­kać — wysiada, a na jej ręku coś popiskuje.

Gdzieście znaleźli? -nypy-ta Sieńka od razu.

Mama śmieje się:

W kapuście.

Poszłaś do cudzego warzywnika? W n,as£yr», nigdzie'go nie było!

Był w kołchozowym — powiedział ojciec, ¡¡g Jechaliśmy z mamą z Zasiekina, patrzymy — a dzieciak leży,w kołchozowej kapuście.

Sieńka nastroszył się i mruknął:

Kołchozowa kapusta rośnie tu, a jZasiekino jest tajn. Spe­cjalnie zboczyliście z drogi. Nie można było od razu wrócićjio domu?

Nic się nie stało — powiedział ojcieę. I zabrął Sieńkę na spacer po wsi. Opowiada mu, gdzie co będzie,. jakie zbudują nowe domy, spichlerze i stajnie, ale myśli o czyna innym. l

Sieńka wysunął rękę z ojcowskiej dłoni. Włożył ją do kieszenią Idzie trochę z boku, ręce trzyma w kieszeniach* głowę przekrzy­wił, na nogach nowe buty — ojciec z Zasiekina przywiózł mu je w prezencie.

Sąsiedzi, widząc ich, zapytują:

Kogo macie?

A ojciec, na to:

Córeczkę. ,

Nie pytają już Sieńki: „Jak ci się wiedzie?” Tylko mimocho­dem przesuwają po jego głowie palcami, a w dodatku dają mu prztyczka, Sieńlęa wciąga głowę w ramiona, nie chce, żeby go ruszali.

Dziewczynka.

—• xCóreczka.

Śliczna.

Pafiienka.

Pewno ładniutka?

y Pewno z niebieskimi oczkami?

(> Do mamy podę>bna.

Do taty< ’1

A mówili: brat. — myśli Sieńka z roztargnieniem; —7 A to tylkq, siostra. I ani do mamy, ani do taty niepodobna. W ogóle do nikogo -r- bezczelna, i już”,

Będżie w naszej wsi'jeszcze jedno dziewczę —e*! uśmiechają się sąsiedzi} -- Teraz wciąż same chłopaki* chłopaki bez końca...

¡7—: Kiedy rodzi się wielu chłopców, ponoć wojna bliska.

Córeczka,to dobrze. Wyęęka dla gospodyni. ,

¿w-i Córka się rodzi — ciepło w dom przychodzi.

Nam i bez niej było ciepło — nie zaziębialiśmy się” myśli Sieńka.

Spotkali przewodniczącego. Nie pytał o nic, wszystko już wiedział. Pogadali z ojcem» o sprawach kołchozowych.

Twój Sieńkę zmężniał — rzekł nagle przewodniczący, <— Zawsze taki smarkaty* ^ a dzisiaj, spójrz tylko. — dorosły chłop.

. Gdy Sieńka to usłyszał, od razu zrobiło mu się zimno. Zro­zumiał ukryty sens tych słów —> że niby teraz jest już zdany na sa­mego siebie. Powiało od nich chłodem wolności z dalekich dróg. Z pobliskiego pola ciągnie ciepły wiatr. Z lasu za wioską — wiatr wilgotny. A,z drogi — wiatr zimny.,

Mama chodziła po domu cicho, lekko. Muskała izbę spojrze­niem, a jeśli zatrzymywał się na czymś jej wzrok, to na białym

zawiniątku obszytym koronkami, z którego dobywał się oddech. Mamine wargi układały się w kółeczko, a na bladych policzkach zakwitał rumieniec:

Sieńka — mówiła mama — nie kręć się tutai i nie tup.

A Sieńka wcale się nie kręcił; Siedział w kąciku za łóżkiem, na niskim stołeczku, który ojciec zrobił dla niego dawno temti, a który pies Jasza poprzegryzał, gdy był jeszcze riialutkim, okrąg­łym szczeniaczkiem. Rozmyślał Sieńka o tym wietrzê- z drogi, który dziś na niego dmuchnął.

Odejdę z domu — myślał. — Sam będę żył. Może dó Zasie- kina pójdę. A może do ogromniastego miasta nad dalekifti mo­rzem, tam, gdzie budują samoloty. Kto wie, może nawet do samej Moskwy. Niech tata i mama żyją sobie beze mnie, źe swoją có­reczką”.

Sieńka bezszelestnie wydostał się zza łóżka, ruszył na palcach wzdłuż ściany. Zobaczył w kuchni dzieżę z ciastem pewno mama chce upiec placek. Podwinął Sieńka rękawy, zaczął ciasto ugniatać.

Zaraz przekonasz się, jaki jestem mruczał pod nosem. — Nie taki, jak ta wstrętna dziewucha — tylko by spała i spała. Zaraz zagniotę ciasto, a jak trzeba, tó i placek upiekę.

Nagle poczuł Sieńka lekkiego klapsa. Odwrócił głowę — a nad nim stoi pobladła mama.

Co ty robisz! — Schwyciła go za rękę tuż przy ramieniu

i ścisnęła boleśnie. Zaprowadziła 'do lustra. Sieńka sam siebie nie poznał — stoi w lustrze biały człowiek z ciasta, ślepia wy­wraca. A na podłodze pod nim biała lepka kałiiża.

Za co mnie bijesz? — spytał Sieńka, żeby się nie rozryczeć.

Ano za to — odpowiedziała mama.

W pokoju zapłakała dziewczynka. Mama zostawiła Sieńkę

i tylko zawołała:

Biegnij zaraz nad strumień, niecnoto, umyj się!

Sieńka poszedł nad strumień. Zeskrobał z siebie ciasto, domył się. Wyprał koszulę i spodnie. Włożył je, żeby szybciej wyschły. A gdy suszył się na trawie w słońcu, wciąż rozmyślał, co teraz pocznie.

Chyba z tydzień żył przyczajony.

Pewnego dnia, gdy matka poszła do sąsiadki, a dziewczynka spała obłożona poduszkami na dużym łóżku, Sieńka opatulił ją kocem, wziął na ręce i wyniósł z domu. Wszystko już zawczasu miał przygotowane: i dziurę w płocie wydłubał, i ścieżkę, któ­rą pójdzie, zbadał.

Zaniósł małą do warzywnika młodej sąsiadki, Luby — dwa domy dalej. Położył między wielkimi główkami kapusty. Popra­wił koc, żeby było ładniej. Przykrył buzię małej liściem kapu­sty, żeby, gdy się obudzi, słońce nie wypaliło jej oczu.

Postał jakiś czas surowo, w milczeniu. Potem nakazał:

Leż i czekaj. Moja mama znalazła cię przez pomyłkę, do­piero teraz będzie nie przez pomyłkę.

Pochodził po łące w pobliżu wsi, pobrodził po płytkiej wodzie jeziora i wrócił.do domu.o>}

Wszedł prosto w ogólny lament. Ludzi w izbie tłum — i oj­ciec, i sąsiedzi*. Z oczu mamy płyną strumienie łez.

, Gdy zobaczyli Sieńkę, zrobiło się cicho. A w tej ciszy ojciec zapytał szeptem:

Gdzie ona jest? *

Mama krzyknęła:

Gdzieś ją podział?! — I nagle objęła rękami głowę Sieńki. — Gdzieś ją zaniósł?! — I przycisnęła Sieńkę do siebie. — No, po­wiedz! Powiedz! — Ponaglała, zbyt szybko wymawiając czułe słowa.

Nie jest nam potrzebna — powiedział Sieńka.

Znów zrobiło się cicho.

Ale nić się jej nie stało? — zapytała matka jak gdyby się skradając.

Sieńka odsunął się od niej.

Nic — powiedział. — Leży sobie. Czeka na swoją nową mamę.

7— Gdzie leży?! — zawołała matka. — Mów, diable, gdzie leży?

Pewno dadzą mi lanie” — pomyślał Sieńka.

-f Na co ci dwoje dzieci, jak inni nawet jednego nie mają?

Ty kochaj mnie, a ją mech kocha ciotka Liii ba. Ciotka Luba była sama, a teraz będą obie razem.

Matka znow objęła rękami głowę Sieńki, zaczęła go głaskać.-

Zaniosłeś ją cioci Lubię do izby?

Sieńka poczuł, że matka głaszcze nie z czułości, tylko chce go podejść.

Nie powiem — uparł się.

Ojciec wziął go za rękę, wyprowadził z domu.

Gdzie zaniosłeś dziecko?

Na grządki kapusty. Pewno ciotka Luba już znalazła. Teraz ona jest dzieckiem ciotki Luby!

Ojciec zostawił Sieńkę i zaczął iść'szybkim krokiem. Potem pobiegł.

Biegnij! Biegnij! I tak ciotka Luba już ją znalazła! Ona teraz już nie wasza, tylko ciotki Luby! -^krzyknął Sieńka i roześmiał się.

Na spotkanie ojcu zeszła z ganku ładna, młoda sąsiadka, Luba. Trzymała na rękach dziewczynkę, Ojciec rzucił isię ku dziecku, ale Luba odsunęła go ręką. Postali chwilę, pocmokali nad dziew^ czynką i ruszyli do chaty Sieńki. Ojciec szedł i parskał co chwila śmiechem. Ciotka Luba przyciskała dziewczynkę do piersi i też się śmiała.

Zaraz ciotka Luba powie mamie, że dziewczynka jest już- jej córeczką”. Sieńka schował się za psią budą i czeka.

Ładna ciotka Luba wyszła jednak sama. Bez dziewczynki. Inni sąsiedzi też wyszli. Wszyscy rozmawiali głośno. Twarze mieli okrągłe od uśmiechów.

To dopiero niecnota! — mówili*

Co też dzieciuch wymyśliŁ**- ppwtarzali.

Sprać go trzeba — doradzali.

Sieńka podciągnął spodnie. Ptaki osiadłe, ptaki przelotne, bzykające żuki w trawie, ciche żuki w trawie jak gdyby odsunęły się od niego, zdawało mu się, że napłynął cień i wszystko, co żywe, się pochowało.

Czas odejść — rzekł do siebie Sieńka. — Już mnie nie po­trzebują.

Sieńka spojrzał na swoje bose nogi. Pomyślał: „Dobrze by było iść w butach,, w tydh nowych — droga dałeka”. Ale bał się wejść do izby, więc wyruszył t#k, jak stał: z gołą głową i boso.

Najpierw zajrzał do dziadka Sawieliewa.

Dziadek grał na harmonii melodię o sopkach Mandżurii. W- miechach harmonii szlochał daleki wiatr. Dziadek słuchał swojej muzyki i jakby isam sobie się dżiwił. A na podłodze leża­ły drewniane grabie dziadkowej roboty, bardzo starannie wystru­gane.

r Dziadku, daj mi pajdę chlęba i torbę podróżną — poprosił Sieńka. ,,

A gdzież to się wybierasz? •

Do wielkiego miasta, tam gdzie budują samoloty. Tam będę żył.

Dziadek skończył grać, owinął harmonie w perkal i schował ją do komody.

Taki już los Rosjanina — wędrować. —j Odciął dziadek paj­dę chleba, wlał miodu do słoika, zawinął te zapasy w węzełek, przymocował do ostruganej pałki i rzekł do Sieńki:

No to w drogę.

Dziadku, ja już tu nie wrócę. Żegnaj.

sdrf .Nigdy człek nie wraca — powiedział dziadek. — Niby wraca, spojrzysz, a to. już inny człowiek. A jeśli wraca taki sam jak daw­niej, widzi, że miejsce, z którego kiedyś odszedł, zmieniło się. Wielu ludzi tego nie rozumie, więc chcą koniecznie wrócić, i cier­pią, Sieńka, przez1 ten swój. -błąd. Ale ty zrozum — człowiek nie może ani żyć, ani myśleć wedle wczorajszego dnia.

Wyszedł Sieńka z chaty dziadka Sawieliewa. Postał trochę na ganku, pożegnał się ze wsią. Spojrzał też na swój dom, ale co tu patrzeć —j to już inny dom, nie ten, w którym Sieńce żyło się tak wesoło. Inne tam teraz rozmowy, inne ciepło, inne kłopoty.

Więc ruszył Sieńka przed siebie.

Na drodze spotkał koguta.

Kogut wrzasnął za nim w koguciej mowie: „Ku-ku-ryku!...” Sieńka odwrócił się. I strasznie się zdziwił — nie rozumiał już po koguciemu.

Żegnaj powiedział Sieńka.

Za wsią spotkał cielę przywiązane do brzozy.

Mu-mu-mu..* — odezwało się cielę.

Cięlęcej mowy też Sieńka nie zrozumiał. Zrozumiał coiinnego: sznur, do którego zwierzę przywiązano* jest cały w supłach, znaczy to, że obrywał go cielak nie jeden raz. Ciasno mu koło brzozy, całą trawę wyjadł, wydeptał. Chciałby pobiegać swo­bodnie.

Nic z tego — powiedział Sieńka. — Właśnie po to cię przy* wiązali, żebyś zboża nie niszczył. Mógłbyś też utopić się na bag­nie — utrapienie z tobą!

Cielak też nie zrozumiał Sieńki. Taki to rozumie tylko jedno: pobiegać na wolności, pobrykać z innymi cielakami.

- Głuptasie — rzekł Sieńka. — Trzeba cię dołączyć do koł­chozowego stada. Cielaki innych gospodarzy też. Na pewno nie objecie kołchozu.

Pogłaskał łeb, pogłaskał pagórki-różki. Cielę w odpowiedzi mrugnęło rzęsami, schwyciło pyskiem rękaw Sieńki.

Aleś ty jeszcze osesek — rzekł Sieńka. — Rośnij szybciej.

I ruszył dalej w nieznany świat.

Klin grochu na pagórku — jak rozczochrana głowa.

Groch trzeba zasiać koło wsi, żeby dzieciakom było bliżej biegać po strączki” — pomyślał Sieńka i nagle przywołał sam siebie do porządku.

Tam, gdzie z drogi polnej wyrasta ścieżka w pole, stoi nowy traktor. Młody traktorzysta, Michał, pobiegł pewno do wsi. Pewno napić się mleka. A może obok pola przeszła sąsiadka Sieńki — ładna ciotka Luba. I traktorzysta poszedł razem z nią. Całować się. „A niech się całują. Bo po co ludziom wargi potrzeb­ne, chyba nie tylko po to, żeby na gorącą herbatę dmuchać”.

I znów Sieńka przywołał sam siebie do porządku: niby to już nie jego zmartwienie.

Usiadł Sieńka koło traktora, oparł się plecami o koło. Maszyna zionie ciepłem i gorzkim zapachem smaru.

Ech — powiedział Sieńka -»**. ty sobie tu stoisz, a ja idę. Tobie wszystko jedno dzień to czy noc, ten rok czy inny*

Traktor w odpowiedzi milczy, a wokół nawołuje się wszystko co żywe.

><;»:£_< Milczysz —^ powiedział Sieńka. -j- No to milcz. Zechcesz ze ńiiią pogadać, a mnie już nie będzie. — Kopnął żelazne koło

i ruszył dalej', lekko kulejąc. 1 '

Wędrował1 Sieńka już ponad godzinę. W miejscu, gdzie droga rozdwajała się^ by trafić jednym rozwidleniem do Zasiekina, a drugim do miasta, dogonił go przewodniczący kołchozu. Je­chał bryczką.

Czołem, chłopie — zawołał przewodniczący. — Dokąd wędrujesz?

-— A pan dokąd? — zapytał Sieńka.

Do Leningradu. Już na zawsze — odpowiedział przewodni­czący. — Przyjechałem tu ż fabryki. Na pewien czas. Wszystko, co mogłem, zrobiłem, więcej nie umiem. Teraz twój ojciec będzie kierował kołchozem.

A czego pan nie umie? ^zapytał Sieńka. 1

Człowiek musi choć jedno umieć dobrze. Jeden ^ na ziemi gospodarować, inny — wytapiać stal, a jeszcze inny — zajmo­wać się nauką. Bo gdy człowiek umie wszystko, to niby jest bar­dzo piękne; ale prawdę mówiąc, niepoważne. Taki człowiek jest jak bukiet..! — W tym miejscu przewodniczący westchnął i do­dał: —■ Ładny na pokaz, ale taki bukiet szybko więdnie, nie rodzi nasienia. A żywy kwiatek,1 choć trudno go dostrzeC wśród innych, kwitnie co rok i od niego inne kwiaty się rodzą. Dlatego, że nie ścięty... Więc dokąd idziesz? —i zapytał przewodniczący.

Do ogromniastego miasta, tani gdzie budują samoloty.

A znasz drogę?

Znajdę — odpowiedział Sieńka mężnie. 1

Żeby rtiè błądzić, wejdź na ten pagórek. Widok stamtąd rozległy. Więc stamtąd wybierz sobie cel.

Zgoda — powiedział Sieńka. Wyczuł, że przewodniczący dobrze mu radzi.

Gdy przewodniczący odjechał i nie było go już widać, Sieńka skręcił z drogi na ścieżkę, prowadzącą na wysokie wzgórze nad jeziorem.

Wspina się, pochyla się niziutko, czasem nawet czołga się na czworakach, żeby nie upaść.

Sieńka słyszał, że wzgórze to stoi tu od dawna, a dlatego jest takie strome i równe, że usypano je rękami. Dawniej była na wzgórzu osada. Żyli tam za ścianami z grubych'.bierwion staro dawni żołnierze zwani wojami. Bronili przed wrogiem tej ziemi

i orali ją.

Do wzgórza jeszcze nigdy w życiu, Sieńka nie dptarł, ani razu nie wchodził na nie.

Wspina się Sieńka coraz wyżej.

A ziemia rozszerza się coraz bardziej.

Gdy Sieńka wszedł na szczyt, zobaczył, jak wiele ,stąd > widać. Wtedy jego mały świat połączył się ,z ogromnym światgm i ze światem ogromniastym i ziemia Sieńki rozpostarła się szeroko, ginąc w bezkresnych przestworzach.

Okazało się, że na ziemi jest mnóstwo dróg: biegły jgzjłłjiż pój

i pagórków, znikały w lasach i znów z nich wychodziły- Widział Sieńka Zasiekino z dzwonnicą i inne wsie, w kpórych nie był ani razu i nawet nie wiedział, jak się nazywają.

A Malawino — swoją własną wieś gjb zobaczył Sieńka jak ną dłoni. Cielak zerwał się z postronka, wpadł w kołęhozowe żyto

i biegał tam rozradowany wolnością. Traktor ęra^już pole. Ą obok Michała, młodego traktorzysty, siedziała łądna ciotka Luba.

Wokół rozpościerały się barwne pola. Gdjpje, ęo, dojrzało -r owies czy gryka, wszystko ma własny kolor, A tu i tam jeszcze za­kwitał błękit lub różowość. U stóp pagórka rośnie czerwona koni­czyna, z góry wydaje się mięsista jak aksamit. Smukłe brzozy stoją nad jeziorem. A tam widać ciemną leszczynę. I zielony, blady jak smuga dymu malinnik na starym pogorzelisku koło bagna.

Widać też mieszkańców wsi — ten na koniu siano wiezie, inny grabi, a tamten krowy pasie. Wszystkich z góry zobaczył Sień­ka. Zobaczył też pociąg, jadący za lasem. A nawet dalekie miasto na widnokręgu.

Zobaczył jeszcze swojego kundla Jaszę — leży zęiartwiony przed budą, czuje, że Sieńka odszedł. 1 kogo tu liznąć w nos, komu okazać wierność.

Na szczycie wzgórza sterczały w tracie i mchu — jedne Sień- ce po pas, a inne do ramion — stare kamienne krzyże» pamiąt­ka po wojach*; P= kmieciach, którzy pierwsi zaorali tę ziemię.

Na jej widok —§ takiej pięknej, szerokiej kjego własnej — po­czuł Sieńka w sercu ciepło.

Ech — pomyślał sobie — jakże uciec z tej ziemi, skoro jest moja! I mama jest moja, i ojciec, i siostrzyczka, i sąsiedzi, i ptaki przelotne, i ptaki osiadłe — wszyscy są moi. I stary dziadek Sa- wieliew, i jeszcze starsza babka Wiera. Dlatego są moi, że ja jestem ichni”. Pomyślał jeszcze Sieńka, że dzielić się tym wszystkim z ni­kim nie musi. — tęgp nią możną podzielić. Każdy ma to wszystko dla siebie, , choć tQ jedno i tp samo. ,

P^ugp stał; Sieńka na wzgórzu wśród omszałych wiekiem, sta­rodawnych krzyży, l

Krzyże też są moje — powiedział.

Czołgiści wycofali się z frontu do wioski, która dopiero wczo­raj zmieniła się w tyły. Zdejmowali buty, zanurzali nogi w traJ wie jak w wodzie i podskakiwali oszukani przez źdźbła, krzy­czeli i chichotali — trawa łaskotała i piekła rozparzorie w zimo­wych onucach, spuchnięte stopy.J

Stoją czołgi „trzydziestki czwórki’1' — na pancerzu kocioł­ki i umundurowanie, na lufach armat — bielizna. Kuśtykają czołgiści do studni: skóra ićh świerzbi, domaga się mydła. Walą się w boki i chichoczą: od paznokci i dźwięcznych uderzeń na białej skórze pojawiają się czerwone smugi.

Oblepili czołgiści studnięnie mogą wiadra wyciągnąć. Golą się niemieckimi żyletkami słynnej firmy „Zolingen”, prze­glądają się w okrągłych damskich lusterkach.

Pewien czołgista nie mógł już doczekać się swojej kolejki do mycia, zresztą wiadro jego było dziurawe, plunął więc, okręcił ręcznik wokół bufiastych spodni i ruszył na poszukiwa­nie strumyka.

A ziemia wokół taka żywa, taka gorliwie bezkresna.

Do porzuconych niemieckich okopów płynie strumieniami piasęk i cudownie dzwoni, a są w nim nasiona: czarne, szare, rude, z ogonkami, spadochronami, haczykami, vi zwyczajne, ze lśniącą skórką. Leje ziemia pozatykała wodą. Od wilgotnego boku ziemi oddzieliło się już coś, co zacznie żyć i da życie no­wym, szybko następującym po sobie pokoleniom.

Chłopiec siedział nad' strumieniem. Obok stukały dziobami w ziemię dwie wychudłe® kury. W pobliżu pożywiał się kogut bez ogona. Stracił swój ogon niedawno w nierównej walce, więc wściekle łypał rozjuszonym okiem, ale w tym samym momencie, zasmucony-1 spesżóny, wstydliwie przysiadał przed kurami, coś im obiecując io czymś przekonując:

Czołem, Wojaku — rzekł do chłopca czołgista. — Jaki tu u was nastrój w damskim towarzystwie? **

Chłopiec może nie zrózuiniał, a może celowo nic nie odpo­wiedział.

Pytam, czy dziewczyny tu wesołe — wyjaśnił czołgista.

Chłopiec wstał, poważny, ze zmarszczoną twarzą. Zachwiał

się na cienkich ńogaćh. Był chudy, w nędznym ubraniu, połatanym, lecz mimo to dziurawym.

Po co ci dziewczyny?

Czołgista roześmiał się:

Pogwarzyć z dziewczynami zawsze warto. Zapytać o to czy o' tamto. Krótko mówiąc, dziewczyny to dziewczyny.

I, żeby umocnić swoją dorosłą" przewagę nad smarkaczem z no­gami jak patyki, czołgista zatóczył ręką szerokie koło i powie­dział basem: — A ty sobie biegaj, mały, biegaj. Już jest bezpie­cznie.

A ja nie biegam. Pasę kury»

Czołgista był na froncie dopiero pierwszy rok. Wszystko, co nie związane z wojskiem, uważał więc za niepoważne. Teraz jednak coś go uderzyło, tak jakby zahaczył i skaleczył się o nie­widzialną, dziwaczną przeszkodę.

Nic lepszego nie masz do roboty? Kury jedzą robaki. Po co je paść? Niech sobie dziobią i zjadają to, ćo znajdą.

Chłopiec odpędził kury od strumyka i sam też się cofnął. Może boisz się mnie? — spytał czołgista.

Nie jestem strachliwy. A po wsi różni ludzie chodzą.

Czołgista zaczerwienił się po uszy i chrząknął oschle, zro­zumiawszy, że w przyszłości będzie mu potrzebna siła i wytrwa­łość do rozmów z ludnością cywilną.

Kogut łypał na czołgistę czarnym zbójeckim okiem — widać, że kiedyś był z niego chwat — syczał, groził, pokazywał, nie^ szczęsny swój ogon, gotów w razie potrzeby ulotnić się covsjił w nogach.

Chłop wszystko zje, choćby nawet wronę. A Maruśce i Sie- riożce nogi skręciło od krzywicy. Muszą jeść kurze jajka.., Ta- markę Suczałkinę kaszel rozrywa — mleko jej potrzebne... )

Mały był ten dzieciak, najwyżej ośmioletni,, ale czołgiście wyrj dało się nagie, że stoi przed nim starzec albo jakiś bóg — tyle, że drobny, bez szerokich barów i donośnego głosu. Nie mógł przecież urosnąć, kiedy wokół głód i choroby.

Czołgista pomyślał: „Diabelna wojna”.

Chcesz, to cię poczęstuję. Mam w czołgu przydziałowy cukier.

Chłopiec kiwnął głową: jak ci nie żal, to poczęstujj Gdy czołgista pobiegł przez łąkę do swej maszyny, krzyknął w ślad za nim:

Nasyp mi w papierek. Łatwiej wytrzymam, bo jak nie, to zliżę z ręki i nie zostanie dla innych.

Czołgista przyniósł cukier zawinięty w gazetę. Usiadł przy, chłopcu, by pooddychać zapachem ziemi i wiosennej delikatnej trawy.

Gdzie jest twój tata? — spytał.

Na wojnie. A gdzieżby indziej?

A. mama?

W polu. Orze z babami pole pod żyto. Jelcze w tamtym roku, gdy faszyści przyszli, wybrano ją na przewodniczącą. Inne baby mają dzieciaki słabowite — trzymają się matczynych spód­nic. A u nas jestem tylko ja i Maruśka. Maruśka jest mała, ale ja nie kapryszę, ze mną jest łatwo. Mamie dali do pomocy dziadka Sa- wieliewa. Całkiem się zestarzał i z trudem chodzi. Czuje pogodę w kościach. Mówi, kiedy trzeba orać, siać, sadzić ziemniaki, tyle że nasion i tak jest za mało...

Czołgista wciągnął głęboko gęste ranne powietrze przesyco- ne już wonią czołgów.

Chodź, wykąpiemy się. Wyszoruję cię mydłem.

~ A ja nie jestem brudny! Robimy z popiołu ług — też moż­na się myć. A twoje mydło pachnie?

Po co? To mydło wojskowe, szare, lepiej myje niż pach- nąc£.'

Chłopiec westchnął, może nawet się uśmiechnął.

’ — Pachnące jest1 dobre. Kiedyś ukradłem jednemu Niemcowi cały kawałek. Jekzcze nie rozpakowany. Zdjąłem papierek i nawet póli&łem — kto WUPWW słodkie? A Maruśka od razu wsadziła tóv mydło do^ list. Mała jeszcze, głupiutka. f Czołgista rozebrał się, wszedł do zimnego strumienia.

; Ściągaj ubranie — rozkazał. — Do strumienia nie wchodź — będzie1 ci zimno. Poleję cię wodą. i *

Nie będzie.’ Jestem zwyczajny. —'Chłopiec zrzucił ko­szulę i portki, zaczął wchodzić do strumienia tyłem: siny, z za­padniętą piersią, z nogami jak piszczele, bez krągłych chłopię­cych pośladków, z szeroko rozstawionymi i równie chudymi rę­kami -1- sinymi, kruchymi, o czerwonych palcach.

Czołgista wyniósł go z wody na brzeg.

Jesteś, chłonie, jak piórko. Nie ma w tobie nic tłuszczu. Zaziębisz się' w zimnej wodzie. — Ochlapał malca wodą z garści, pfc> raz drugi zaczerpnął wody, ale nagle wypuścił ją. Zapad­nięty' dziecinny brzuch był cały pokryty zaropiałymi bąblami i strupami.

S" Nie bój się. To nie zaraźliwe. — Oczy chłopca rozbłysły urazą, rw ich nieodległej głębi stygło coś, tonęło matowiejąc. — OjiSrzyłem się ziemniakami...

Czołgista odetchnął tak, jakby zakaszlał, jakby chciał oczy­ścić płuca z gorzkiego dymu. Ostrożnie zaczął namydlać chłop­cu piec/.'

Upuściłeś ziemniaki?

Po cO zaraz upuszczać? Nie mam rąk, czy co? Ja ziemniaków nie upuszczę'... Front jeszcze był daleko, o tam, za wzgórzem. Tam, gdzie wieś Zasiekino. Pewno widziałeś na mapie. A w na­szym Malawinie było ichnich taborów mnóstwo, i samochodow, i koni z furmankami. A ilu Niemców! Aż się zieleniło na drodze — tak nawiewali! Tam, gdzie teraz czołg stoi pod drzewem, dwóch

Niemców gotowało ziemniaki na ognisku. Ktpś ich zawołał. Więc poszli. Złapałem te ziemniaki z kociołka i schowałem je za pazu­chę....

Zwariowałeś?! — krzyknął czołgista zdumiony. — Przecież były gorące!

figjgs Ale z masłem! A jak pachniały... Chluśnij mi w oczy, twoje mydło strasznie szczypie. — Chłopiec patrzył na czołgistę spo­kojnie i cierpliwie. — Siedziałem w krzakach specjalnie — może coś zapomną, czegoś nie dojedzą, wyrzucą resztki. A wtedy prawie przez całą wieś szedłem pieszo. Uciekać nie wolno. Bo oni myślą, że jak ktoś biegnie* to ukradł.

Czołgista obracał mydło w rękach.

Niepotrzebnie mydło zużywasz. Daj, teraz ja natrę ci ple­cy. — ęhłopiec pochylił się, przemył oęzy wodą. — Ja często Niemcom kradłem. Raz nawet ukradłem pomarańczę...

A złapali cię kiedy?

Złapali.

Bili?

A jakże. Wiele razy. Kradłem tylko żarcie. Dzieciaki wciąż były głodne: nasza Maruśka i Sieriożka Tatiąjęi^. i jeszcze Miko­łaj. Zupełnie jak pisklęta, dzioby otwarte przez cały dzień. I jesz­cze ranny Wołodźka — bardzo chory. A ja byłem ich dowódcą. Teraz pilnuje malców dziadek Sawieliew. Mnie wysłali, do innej roboty — kury paść.

Chłopiec zamilkł, zmęczony nacieraniem muskularnych, stra­sznie szerokich pleców czołgisty, rozkaszlał się, a gdy atak kaszlu minął, wyszeptał:

Teraz pewno umrę.

Czołgista znów się zmieszał.

Co ty wygadujesz? Za takie słowa należy się lanie.

Chłopiec podniósł na niego wzrok, cichy, wybaczający.

Ale żarcia nie ma. I nie ma gdzie krąść. Swoim kraść nie

będę. Nie wolno kraść swoim.

Czołgista miętosił mydło w garści, miętosił je długo, aż roz­płynęło się między palcami — szukał odpowiednich słów. Chyba

26

G

dopiero teraz zrozumiał, że jeszcze wcale nie żył, że życia jako takiego<nie zna, i gdzie tam jemu, żółtodziobowi, wyjaśniać innym ludziom, jak mają żyć, tak by mu uwierzyli. v —i Pędzą dla was krowy i wiozą zboże — wybąkał wreszcie. — Jak front odsunie się trochę dalej, krowy i zboże nadejdą.

A jeśli ffroQt; zatrzyma się na długo?... Dziadek Sawieliew powiada, że można jeść korzenie łopianu. Sam tak się żywił w nie­woli, jeszcze za tamtej wojny.

Czołgista wytarł malca nie obrębionym ręcznikiem.

To okropne jeść łopian. Ruszę makówką, pogadam z sier­żantem, może was wspomożemy wojskową racją.

Chłopiec od razu pokręcił przecząco głową.

Nie-e-e... Wam nie wolno chudnąć. Wy musicie się bić. A my jakoś damy radę. Babka Wiera, taka stara, że ledwo się w niej życie kołacze, powiada, że na bagnach rośnie słodowa trawa — można z niej placki wypiekać, rosną jak na zaczynie. A wy tylko szybciej wojujcie, żeby te krowy i to zboże do nas zdążyło.

W pociemniałych od długiego smutku oczach malca świeciła teraz nadzieja.

Postaramy się — rzekł czołgista. Roześmiał się nagle nie­wesoło, jakby z przymusem, — A ty mówisz, że nie ma o czym gadać z dziewczynami. Pogadalibyśmy pewno o tym samym... Jak ci na imię?

Sieńka.

Porozmawiawszy tak, rozstali się. Czołgista oddał chłopcu resztę mydła, żeby wyszorował swoich podkomendnych: Ma- ruśkę, Sieriożkę i Mikołaja. Zaprosił Sieńkę na kapuśniak z żołnierskiej kuchni, ale mały odmówił.

Teraz pracuję, nie wolno mi odejść.

Kury wyciągały dżdżownice z wilgotnej, cichej ziemi. Kogut bez ogona wystraszył się żołnierskich kroków, całkiem stracił głowę i zamiast uciekać, rzucił się czołgiście wprost pod nogi.

Dokąd się pchasz, diable nasienie! — ryknął na niego czoł­gista. '

Kogut całkiem zgłupiał, rzucił się na kury, padł na ziemię

i wrzasnął dziko, leżąc na skrzydle? — wrzafck ten był rozpaczlił wym szlochem, a może groźbą lub obietnicą. ’

Koło czołgów — może dlatego, że p*aehn&ło kUfchnią, a może przez ten koguci krzyk — czołgista rozmarzył się i Zobaczył przed oczyma dom z koronkowymi firankami, weśbłą dziewczyn^

o rumianych policzkach i wysokiej' piersi *orażi powojenriy; za­wiesisty rosół z kury.

Pogłaskarn cię łapą miękką jak aksamit...

Żeby' szczęście i bogactwo było zawsze z wami...

Człowiek leżał pod sósrią,' ńa miękkim grubym igliwiu.

Sosna gubiła igły co roku — osłaniała młode pędy swych ko­rzeni ppzed zimnem, chroniła je przed trawą i gorzkimi trują­cymi grzybami. Niżej, tam gdzie zaczynała się trawa, wśród sta­rych «pni, różowo błyskały borówki i wrzosy. Ze zmurszałego pnia, z samego jego . środka, wyrastała krzywa, cherlawa brzózka. Jeszcze niżej, za krzakiem jałowca, wzdłuż piasku rosła turzyca zmięta przez człowieka: widać było na niej ślady krwi.

Turzyca opadała ku bagnom, rdzewiała i usychała w czarnej wodzie.

Na bagnie pełno jest wysokich kęp, a na nich żółte tłuste kwia­ty. Kwitnie także cienkonoga żurawina. -

Nad bagnem odurzająco pachnie szalej. •

Człowiek przypadł ’dó-ciemnego igliwia twarzą, nieruchomy i brudny. Zielony muł zaschnął na jego włosach. Butów czło­wiek nie miał. Spod rozerwanej bluzy munduru wyglądała biała koszula, poplamiona błotem i krwią.

Sieńka stał koło sosny — uczepił się pnia. Słuchał ¿oddycha czy nie oddycha? Kto wie, może jeszcze oddycha?

Na ziemi, którą zajęli Niemcy, poniewierały się papiery. Za­śmiecały ulice miast, i bez tego nie sprzątane, zawalone potłu­

czonymi cegłami, połamanymi meblami i tynkiem. Papiery leciały nad drogami, zwisały z zerwanych drutów telegraficznych^ wiły w krzewach żółtawe, brudne gniazda. W gniazdach poruszały się kanciaste czarne litery, piękne i butne.

Skrawki papieru biegły przez pola i lasy. Wiatr przenosił je z miejsca na miejsce i wrzucał do wody, gdzie tonęły.

Lecz trwało to nieustannie — wciąż leciały drogami opako­wania, gazety, ulotki, pisma, rozkazy, zakazy — i tak bez końca. A nie było w pobliżu głębokiej wody, w której mogłyby utonąć — od skrawka papieru, który butnie groził, do zabrudzonego, któ­rym się podtarto.

Dziadek Sawieliew siedział przed swoją chatą, na ciepłych de­skach ganku, rozoranych mnóstwem nóg przez mnóstwo lat. Ręce dziadka spoczywały na kolanach. »Czymś szczególnym — może kościstością i barwą —przypominały , naderwaną, lecz nie­zupełnie jeszcze oddartą od pnia korę starej osiki. Satynowa spłowiała koszula luźno powiewała, jakby już należała do wiatru, a wiatr nie zabiera jej tylko dlatego, że nie życzy sobie unosić koszuli dziadka razem z niemieckimi papierzyskami, których wciąż jest tak dużo.

Dziadek patrzył na skrawek gazety drżący w pyle drogi.

Wiatr dmuchnął — i skrawek wzbił się w powietrze. Czarne litery migotały jak cienie kawek krążących niegdyś po białym, obcym niebie.

Dziadek nie zamykając oczu oglądał swój dawny sen, nieza­pomniany, trwożny, smutny.

W pobliżu pięknego, starego miasta, które zwie się.Erfurt, stoi dom ceglany z szerokim dachem i podłogą w wielkiej sieni» również z cegieł. Gospodarz jest w Rosji, w niewoli. A w jego domu mieszka jeniec rosyjski, podoficer pułku artyleryjskiego Sawiełiew.„

Przed dziadkiem zastygł chłopaczek, mały Sieńka. Twarz Sieńki składa się tylko z oczu. Są podłużne jak świeczki. Koły­sze się w tych oczach wielki, świetlisty strach.

Dziadku, obudź się, koło bagna leży trup. Zabity czerwo­noarmista.

Pleć, pleciugo.

Chłopaczek rozpłakał się.

'Może jeszcze jest żywy. Tylko strasznie chory. Cały w ra­nach» '''

Mów powoli, bo wsZystko poplączesz. — Spokojna twarz dziadka nawet nie1 drgnie. Dziadek, zarośnięty siwymi włosami, podobny jest do brzozowegd pnia w świetle księżyca. — A pro­sił ten trup, żebyś co przekazał, czy leży spokojnie?

Malec wybiegł na drogę, zakręcił się wśród tumanów kurzu • i wrzasnął głośno, jak tylko mógł.

r Człowiek umiera! Już się robi zimny! Hej! Czy nikt nie słyszy?!

Na ulicy cisza. Tylko psy, wychudłe i pokorne, kaszlą koło staj­ni. Złapał Sieńka okrągły kamień, rzucił go z rozmachem. Ka­mień zaczął skakać po kurzu jak po wodzie, rozkołysał na nim sześć kręgów i gdzieś utonął. Sieńka usiadł w przydrożnej, sztyw­nej od błota trawie i jęknął patrząc w ziemię. Gdy podniósł do góry głowę, dziadka już na ganku nie było.

Wlazł za piec” -pt pomyślał ze złością Sieńka. Za co on właści­wie tego dziada lubi, może wcale lubić go nie warto? Nie jest ni­czyim dziadkiem, jest starym grzybem — samotnym siwym dzia- dygą.

Ziemię przesycał żar — słońce było wysoko, wkrótce południe.

Umrze beze mnie ten czerwonoarmista — myślał Sieńka. — Może się ocknął i prosi pić?”

Sieńka zerwał się na nogi i pobiegł do domu. Znalazł na półce butelkę, nalał do niej zimnej wody. Gdyby starczyło mu sił, przeniósłby czerwonoarmistę do swojej chaty, ukryłby go na strychu.

Wziął z szopy siekierę, spróbował paznokciem, czy ostra, i po­szedł na wzgórze koło bagna. Postanowił narąbać świerkowych gałęzi i zbudować rannemu szałas. Wziął Sieńka ze sobą czysty ręcznik — obmyje czerwonoarmiście rany. Zabrał też trochę chleba.

Co zatrzymuje ludzi na drodze życia, co wyznacza ich losy? Jednego kula zabija. Innego — choroba. Trzeciemu staje w. po­przek drogi kobieta.

Nocą dziadkowi Sawieliewowi wydaje się, że, stąrość!wychów dzi z jego ciała, kładzie się obok i leży cichutko, tylko od ęzasu do czasu, pokręcona reumatyzmem, |szturcha go, przenika wnętrzności albo spada mu na pierś, i wtedy dziadek krztusi się od kaszlu. Nawet leżąc obok, starpść zżera jego, duszę bezzębnymi ustami i chichocze: „Nie miałeś nikogo... Nikogo*..j/| Czasem jednak, niby czyste krople z czystej gleby, sączą się do starego mózgu wspomnienia, omywają zgrzybiałą pamięć i rozjaśniają ją bólem zagłuszającym ból ciała.

Nie w domu mieszkał wtedy, tam koło miasta Erfurtu, lecz w stajni. W domu był tylko raz HS jedną gorzką jak piołun noc.

Widzi dziadek murowany dom z wielką, murowaną sienią. Z tyłu, za domem w kształcie litery s*U”, również murowane i wysokie, na fundamentach z polnych ciosanych kamieni wzno­szą się obora, stajnia i spichlerz z odgrodzonymi pomieszcze­niami dla wozów, maszyn i narzędzi.

Gospodyni to frau Marta. Krótko mówiąc — frau. Dziadek Sawieliew wymawiał słowo „frau” z uśmieszkiem*^ dla rosyj­skiego ucha jest ono niepoważne, zasługuje tylko na drwinę* Za to imię „Marta” brzmi surowo i pięknie.

Miała dwadzieścia krów i tyleż świń. Kur, gęsi i innego ptac­twa mnóstwo. Trzy wałachy, kobyłę o szerokim zadzie si ogie­ra zaprzęgowego do bryczki. Bydłem i ptactwem zajmowały się trzy wyrobnice i parobek, chory, opasły, niezdatny do służby wojskowej. Ale jak on doił krowy! Szybko, czysto, delikat­nie.

Sawieliew obrządzał konie.

Starość chce pożreć dziadkową pamięć, ale nie ma zębów. ZIh żuje więc i połyka okruchy. Dziadek nie pamięta, gdzie stało

drzew*© na środku podwórca czy przed domem: wielka lipa Z czSrrfym pniem. A Marta! Czyi może śtarość poradzić sobie z 'Msfctą?^ Dziadek Sawieliew pamięta jej rzęsy, pamięta całą jej póstaći

Marta pochodziła z^wschodnich ziefn i znała trochę język polskir Służącej ńići trzymała i choć żyła na tyle dostatnio, by siedzfec w domu jak jaka pańi, brała widły i wygarniała nawoź z obory, doiła krow^, ‘ jeździła w póle ni żniwiarce i kosiarce.

I harowała, harowała patrząc W ziemię, a po podwórzu też szła z opuszczoną głową* jak gdyby si'ę wstydziła lub bała się nićba.

W sobotę Sawieliew zaprzęgał ogiera do bryczki: jechała wtedy dó’ fcóśtioła ^ w lakibrkacn, jedwabnej spódnicy ż falbankami; w kapeluszu' z krótkim sztywnym piórem.

Pewnego razu spostrzegł, że Marta przygląda mu się z głębi pokoju. Kiwnął db niej i zaśmiał się -^-’a ona nie cofnęła spojrze­nia. Nagi do pasa, rózłupywał klinem zakrzywiony dębowy ko­rzeń. W jego oczach, igdy wznosił młot nad główką klina, roz­palała się' mocarńa siła, gardło samo chrypiało. A gdy, wstrzy­mując oddeehj opiusżćzał młot na klin, siła eksplodowała jak piorun, ciałerń wstrząśał grom, a wargi bladły. Gdy zaś rozry­wały się włókna dębowego' karczu, gdy drzewo poddawało się z jękiem i trzaskiem, stał nad nim słaby, zasmucony, leCz nie ude­rzał niepotrzebnie —"czekał.

Z rozerwanych klinem dębowych desek, umocowawszy na nie­mieckiej nieporęcznej siekierze nowogrodzkie stylisko, wyciosał Sawieliew dwie krótkie wygięta ławeczki.

Marta lubiła na nich siedzieć.

Przyszła do Sawieliewa prbsto z kościoła! Sama przyszła.

Wielka zimna kropla stacZa się do dziadkowej duszy i jakby ogrzawszy się tam, zasnuwa serce gorącą parą.

Ech ty, stary diable, grzybie kudłaty, nie masz już nic innego do roboty, o fiiczym innym nie możesz myśleć?’* —• szepcze sta­rość. Zaciska Zapadnięte usta i chichocząc włazi w kąt, między suchą, szeleszczącą pajęczynę. Wygląda stamtąd ze strachem, nie wierzy i pomstuje!

Marta wysiadła z bryczki, oddała Sawieliewowi lejce, pochyliła

się, by poprawić pantofel. Może' runęła na niego ciemnej a może odwrotnie, dojrzewające przez cały ten czas szaleńcze przeczucie. Bez rozmachu, krótko, mocno, klepnął Martę w szero­ki, dorodny tyłek. Wyprostowała się, wzięła z bryczki knut i gdyby się nie cofnął, przyszłoby mu żyć z rozrąbaną gębą, a może,w ogóle nie żyć. Miała białą twarz. Qd szarych dużych oczu pod gęstymi, ciemnymi brwiami biegły wzdłuż nosa dwie błękitne żyłki*, potem ginęły koło pulchnych ust i znówł pojawiały się na dole twarzy, okrążając z obu stron brodę. Broda nie drżała, błękitne żyłki nie tętniły — jtwarz jakby cała zastygła,, oczy również, jakby uciekł z ciała oddech.

¡ 7- Mój Boże, co za baba! — zachwycił się Sawieliew sam nie wiedząc, co mówi. — Hoża jak,łania! Bóg świadkiem, że nie kła­mię — powiedział po rosyjsku:^

Kobieta rzuciła knut, odwróciła się i zostawiwszy f jakby na jego twarzy swoje martwe spojrzenie, poszła dodornu.

Sawieliew wprowadził bryczkę do szopy i sprzątnął uprząż, napoił i wyszczotkował konia. Gdy ten zaczął wraz z wałachami wybierać owies z koryta wydmuchając z nozdrzy tpawki i źdźbła siana, Sawieliew usiadł na ławeczce i czekał, co będzie dalej.

Przyszła nocą, ubrana jak do roboty. Wstał z ławki na jej widok. Konie parskały, trzęsły łbami, hałaśliwie przestępowały z nogi na nogę. A ona podchodziła coraz bliżej y— zdawało się — znów nie oddycha. Powietrze w stajni rozpalało się z każdym jej kro­kiem. Konie parskały coraz głośniej — zaraz zarżą, krzykną, połamią przegrody. Konie, zdawało się Sawieliewowi, radowały się, ze wszystkich stron patrzyły na niego oczy, Ogromne, dzikie, diabelskie, a wśród nich jej oczy, bezlitosne i bezbronne. Gdy powietrze całkiem zgęstniało, gdy przychylna obecnpść koni stała się już nie do zniesienia, wziął Martę za rękę.

Szli powoli. Z każdym krokiem coraz wolniej. Wreszcie nie mogli już iść. Przyciągnęła ich ziemia, jak gdyby przyciąganie ziemskie nagle gwałtownie wzrosło. Nogi zadrżały i ugięły się pod nimi. Upadli na ciepłą ziemię. Marta przytuliła się ęlo Sawie- liewa, a on przywarł do niej. Oboje czuli ból, tak jakby pęka­ły w nich napięte żyły. I rozpłakali się oboje bezdźwięcznie i słod­

ko, czując te łzy wargami, czterdziestopięcioletni chłop i ona,

o dziesięć lat od niego młodsza. Niebo spadło na ziemię, uroczy­ste mcżym wielki dzwon kremlowski i tak samo jak on milczące.

Gdy rnęYrie światło brzasku pokryło pole, a oni podnieśli się na miękkich nogach, zrozumieli, że między nimi i w nich było coś świętego. I to ich, usprawiedliwiało. '

Z miłości dzieci się nie rodzą. Dzieci mogą się przytrafić z roz­paczy, lenistwa, głupoty; ciekawości, kaprysu, nudy i małżeń­skiego obowiązku... Mówił to Marcie po rosyjsku, chciał odpę­dzić złó, uchronić ją przed nieszczęściem. Ale orta tego nie słu­chała. Wiedziała już wtedy, że z miłości dzieci rodzą się częściej niż i jakichkolwiek innych przyczyn. I

Sieńka obszedł sosnę trzy razy. Nie ma nikogo. Gruba warstwa igliwia wygląda jak zamieciona. Może pomylił sosnę? Gdzie tam, przecież dobrze zna swój las! To pierwsza sosna koło grzęza­wiska.

Nad bagiennym brzegiem ślady, tak jakby walczyło ze sobą dwóch ludzi lub zwierzę z człowiekiem. Zalewa te ślady czarna ciecz, chce szybko coś ukryć przed ciekawym okiem...

Tak rozpościera się to bagriisko ód tysiąca lat. Nikt po nim nie chodzi, nawet dzikie kaczki omijają je z daleka.

Nad ranem, gdy wstaje słońce, między kępami unoszą się opary z czerwonych kałuży. Dzień wyściela bagno pstrokatym szalem: na rudym tle zielone i niebieskie smugi, tu i ówdzie małe plamy Cynobru i inne, żółte jak siarka. Nocą grząskie ścieżki przypo­minają oksydowane srebro. W skwarne południe podczas suszy, gdy upał dławi pierś, nagle na moczarach rozbłyska, parzy wprost serce rozżarzone złoto. A Wieść głosi, że spadł ongiś z nieba kamień, wypalił las, rozpruł ziemię i zniknął w przepastnej głębinie. Jamę zasypał kamienny popiół i dlatego rosną na moczarach trujące zioła, dlatego prócz muszek i komarów nić tam nié może żyć. 1

Kamień w głębinie nigdy nie ostygnie, a bagno nie wyschnie, póki świat będzie istniał. A władcą moczarów jest Świst.

...Jesienią niebo płacze: żałuje ziemi, jej przemijającej krasy, a ziemia żałuje narodzonych i nie narodzonych jeszcze dzieci — czeka je zima. Jesienią Marta przyszła do stajni i bez słowa zapro­wadziła Sawieliewa do domu.

Pokazała mu list i wytłumaczyła, o co chodzi, powtarzając po polsku to, co powiedziała przedtem po niemiecku, i wtrącając rosyjskie słowa, niektóre ni w pięć, ni w dziewięć: mż, znała ich bardzo mało, a te, które znała, dotyczyły tylko ich dwojga. Sawie- liew zrozumiał: jej mąż jest teraz w Berlinie, więc jutro, a może po­jutrze, jeśli mu się powiedzie i szybko załatwi formalności z doku­mentami, wróci do domu.

Nogi pod Sawieliewem ugięły się, ręce nagle mu osłabły.

Marta rozesłała szerokie łóżko z koronkową pościelą, z zachłan­nymi jak bagnisko poduszkami, które, człowieka duszą i pie­ką w głowę. Leżeli na tych poduszkach jak na pogorzelisku, przysypanym szarym popiołem, pod którym tlą się węgle. Pieścił Martę i pocieszał, jak mógł — namawiał, by uciekła z nim do Rosji. Wiedział, że przyprowadziła go na te poduszki, do swej qzystej chłopskiej izby, nie po to, by wobec Boga i wszystkiego, co zbu­rzyła, pożegnać go i prosić wszystkich o wybaczenie, lecz aby wszyscy — Bóg, domowe ognisko i Sawieliew — zrozumieli, żf on pozostanie tutaj, nie w krzakach i stogach, nie w stajni i nie pod jabłonią — tutaj, na poduszkach, w spojrzeniu Matki Bos­kiej, która, jak oboje sądzili, sprzyja tylko tej miłości, co spełnia się w małżeńskim łożu. Co na to Pan Bóg? Cóż, on też jest chło­pem. Ale Matka Boska! Patrzyli na jej pulchne młodzieńcze po­liczki, na oczy, nie skażone kłamstwem, i oboje modlili się. Sufit w pokoju unosił się do góry i nie było już sufitu, lecz żar ich dwu- jedynego, o nie, już trzyjedynego ciała.

Dzieci zrodzone z miłości są ponoć urodziwe.

Dzieci zrodzone z miłości są ponoć śmiałe.

Dzieci zrodzone z miłości nie są ponoć szczęśliwe.

*

Mąż zjawił się na trzeci dzień. W tych dniach oczekiwania nie spotykali się.

Jesień szeleściła pod. nogami, rozsypywała się w proch i popiół. Niskie niebo marszczyła się, pękało w szwach, ziały z niego czarne dziury,: z których spływał chłód na ziemię i na Sawie- liewa.

Wieczorem, gdy parobcy rozeszli się do domów, Hans Freigang przyprowadził Martę do stajni. Sawieliew podniósł się na widok gospodarza i jego żony.

- To twoja sprawka? — spytał ¡Hans po rosyjsku.

Miał na ramionach żołnierski: szynel, zmięty, gdzieniegdzie przepalony. Nawet w domu nie zdecydował się go zdjąć: bal się, że zostanie bezbronny -r przez tyle lat szynel był jego skórą, pancerzem, ratunkiem.

< utt; Twoja sprawka! — wrzasnął Hans. Pryskając śliną, zaczął sypać rosyjskimi przekleństwami. Uderzył Martę pięścią w twarz —- Ty suko! Suko! —i wciąż otulał się szynelem.

Sawieliew podniósł siekierę z nowogrodzkim, dobrze dopaso­wanym trzonkiem,, który sam wystrugał, wygładził kawałkiem szkłą i własnymi dłońmi. Hans cofnął się w stronę konia, chudy, tyczkowaty» z przyklejonymi do czoła jasnymi włosami. Strachu 5S jego oczach nie było, był tylko smutek — bezgraniczny, na całe życie. Chyba dopiero teraz, uświadomiwszy sobie do końca swoją samotność, 'obcość wszystkiemu,, co cieszy i rozpromienia ludzi, Hans zrozumiał: to nie zabawa, między jego żoną a jeńcem było coś innego, coś za co albo trzeba zabić, albo wybaczyć i znosić w tajemnej udręce przez całe życie.

W porządku — powiedział i nakazał Marcie wracać do domu.

Potem długo siedzieli jeden obok drugiego i w milczeniu palili papierosy — dwaj martwi mężczyźni, żyjący tylko po to, by cierpieć.

Hans otarł policzek o szynel i zapiął się.

Zawiozę cię do Erfurtu. Wrócisz do Rosji, do domu, obyś był przeklęty!

Sawieliew podniósł oczy. W świetle latarki były ciemnoczerwo­ne jak leśne bagna w ostatniej chwili dnia.

Ty jesteś wilk — powiedział Hans. — A Marta to wilczyca. No, a ze mnie tylko zwykły pies.

Hans opuścił nisko głowę i poszedł sobie. Wolno, wciąż otu­lając się w szynel, z głową między ramionami szedł, jak do niewoli.

Chłopiec wrócił do wsi, pokręcił się przy dziadkowym ganku, lecz wejść do izby było mu wstyd. Wyśmieje go stary, powie tak:

Zobaczyłeś zmorę, Sieńka. To od bagiennych wyziewów. Są trujące — szkodzą słabej głowie”.

Poszedł Sieńka do dzieciaków. Cały wiejski drobiazg siedzi teraz w jednym domu. Są tam dwie izby —-to dawna szkoła. Przed wojną były w niej trzy klasy, teraz jest pusto. Wszystkie dzie­ci powyżej dziesięciu lat załadowano na ciężarówkę i wywiezio­no pewnego dnia do Niemiec.

Siedzą malcy na ciepłej podłodze razem im weselej. Tamarka Suczałkina, Sieriożka, Mikołaj i Maruśka.

Gdy Sieńka zjawił się tam z siekierą i butelką, malcy otoczyli go. Sieńka powiedział:

Czego się gapicie? Zobaczyłem koło bagna rannego czer­wonoarmistę. A gdy zaniosłem mu zimnej wody do picia, już go tam nie było.

Pewno Świst wciągnął w bagno — powiedziała Tamarka Suczałkina, najstarsza spośród malców. Powiedziała i skuliła się. Reszta dzieciaków też się skuliła — wytrzeszczają przerażone oczy.

Sieńka przypomniał sobie ślady koło bagna zalane czarną wodą.

To bujdy — rzekł po chwili. —Naszego Świst by nie wcią­gnął. Nie dość mu Niemców, czy jak?

O Świście dziadek Sawieliew opowiadał Sieńce i bajkę, i prawdę.

świst żyje na bagnach, w grzęzawisku. Podobny do węża, gruby jak belka, długi na dziesięć-dwanaście metrów, jest jak nie roz- piłowany pień sosnowy. Kolor ma taki, jaki mu się spodoba, chce — to błyszczy się, chce — to się mieni. Oko ma tylko jedno, za to

Si 1

widzi wszystko dokoła. Przemawia ludzkim głosem, a gdy świ- stnie, dudni w uszach przez cały dzień, długo coś piecze z tyłu głowy i duszę wywraca. To jest; bajka.

A tefaz prawda.

Pewnemu chłopu ojciec wydzielił w pobliżu bagna ziemię. Jeszcze,,^a dawnych ¡czasów -j— przed rewolucją. Był ten chłop mpcny jak dąb. Zwali go K,uźmą. Wybudował chatę. Sprowadził żonę ^dzieci* rTylko gdy pierwszej nocy poszli spać, nagle coś zaczęło świstać. Kuźma palnął ze strzelby, a t;o coś świszczę dalej. Potem przęmpwiłp:.

|— \fynoś się stąd, Kuźma. To moje miejsce. Jak nie odej­dziesz, zniszczę was.

Nie wyniosę się — Kuźma na to. — Nie mam dokąd. Już zaorałem tu ziemię.

Ja też nie mam gdzie.iść — poskarżył się Świst. — Ludzie n^nie zewsząd wypędzili. Ą ,mają i miąsta, i osady, i parowozy. Na niebo, też się pchają. Idź stąd, Kuźma, ty sobie miejsce znaj­dziesz.,.,.

l Ale Kuźma uparł się. Chłop raczej ziemię sam zeżre, niż komu innemu zostawi. Żal mu ziemi. Nie może odejść. I chata tu własna, świeżo wyciosana.

Nazajutrz było cicho. Świst Kuźmie dobę na pomyślunek dał, a potem znów zaczął świstać. Z każdą nocą jest coraz bliżej i bli­żej* Już w sieni świszczę. I powiada: ,

Jutro do ciebie, Kuźma, na piec wpełznę, stare kości sobie pogrzeję. Napal w piecu jak się patrzy.

Żona prpsi Kuźmę:

Zabierajmy się stąd, bra^ mi już sił.

Dzieciaki płaczą. Sam Kuźma schudł i, sczerniał.

Na kolejną noc wysłał żonę z dzieciakami do swego ojca. A sam schował się. Gdy tylko na piecu świstnęło, wyskoczył Kuźma na dwór, drzwi zaparł drągiem i chatę podpalił. Ludzie zbiegli się z wioski, ale już dach się zapadł. A Kuźma biega wokół chaty i śmieje się.

^ No — krzyczy — kto kogo zniszczył?

Ściany zaczęły się walić *— wzbił się nad chatą czarny słup

dymu, a w środku kula ognista nifczym lśniąefe dko. Rozległ $}ę świst. I posypały się ze słupa na bagno czerwone'iśkry. PoteAi coś strasznie zawyło, ohydnie zachichotało i krzyknęło:

Dzięki ci, Kuźmo, ogrzałeś mi gnaty, teraz j&sżfeze l! ty&ąec lat pożyję.

Wszystko się Kuźmie spaliło: i chata, i bydło, nawet kury. Chciał więc znowu się budować. Ale nie zrobił tego może żona wybiła mu z głowy, a może pieniędzy zbrakło. A tak naprawdę'^ nie wolno stawiać chaty w miejscu, gdzie raz się chłopu nie po'- wiodło. Plunął Kuźma i wyniósł się w inhd Istforiy.

Po pożarze chłopi przyprowadzili na bagno popa. Pop pod­szedł do samego brzegu, okadza moczary kadzidłem. Płomyk od kadzidła oderwał się, pobiegł prżez bagnisko niebieskimi jęzo­rami. A wtedy z głębi jak coś nie jęknie, jak nie zachićhoćze. Pop powiedział, że bagno jest przeklętle,'zapomniane prżeź Boga, i po wieczne czasy Świst będzie jego wszechwładnym panerti. Ponoć nie bez powodu tylko na mokradłach żyją na Rusi czarty z diabelską mocą — grzeszne anioły, które ukarał Pan Bóg.

Miejsce, na którym spłonęła chata, nazwali ludzie Kuźmówym Pogorzeliskiem. Nazywa się tak ono po dziś dzień. Rosną na po­gorzelisku maliny. Wybujały gęsto i wysoko, przerosły najwyż­szych wiejskich chłopaków. Zajęły dokoła całą ziemię. Owoce mają duże. Ponoć w samym środku, tam gdzie były fundamenty chaty, rosną ciemne maliny, Wielkości sosnowej szyszki. Ale w środku nikt z dzieciaków nie był — boją się...

Gospodarzem tego ogrodu jest przecież Świst.

Kiedy Sieńka był mały, zapomniał się i wlazł w gęśtwinę. Do środka nie doszedł — coś cicho świstnęło. A potem zaczęło ga­dać ochrypłym basem. Głos jakby płynie pó ziemi, a rtioże spod ziemi dobiega.

Nie jedz moich malin! Mało ci tych, które rosną z brzegu? —- I świstnęło jesżcze głośniej.

Gdy Sieńka uciekał drapiąc twarz o kolce, z tyłu za nim biegł śmiech.

Do kogo iść zapytać? Komu Opowiedzieć o swoim strachu? Tylko jeden człowiek we wsi wszystko umie "fry tłumaczyć.r'

Dziadk^i ,7-77, spyę^ §ieńka Świst; to chłop czy dziewucha? Gdy mnie straszył — myślałem, że chłop. Gdy się śmiał — że dzie­wucha.

Nie chodźftam —j porad^ił dziadek Sawieliew, Nie pchaj nosa,.gdzi^ęię nie proszą.. |

Powoli minął, zgasł dzień ciężki, choć bez pracy. Wieczo­rem Hans przyniósł do, stajni butelkę wódki. Zawołał, dziewuchy 2; obory i parobka. Wypili za powrót Hansa. Wypili jeszcze raz — za to, że nie postał na wojnie.{kaleką. I jeszcze za to, że Rosja i Niemcy zawarły pokój. Mówiąc to Hans-obejmował Sawielie- wa — bratał się z nim. Potem polazł dp koni. Głaskał je* całował, klepał po krągłych brzuchach. Chował twarz w sztywne grzywy, pewno płakały ale twarz jego byłas wciąż niema, otępiała. Potem znów wszystkim nalał wódki.,

Sawielięw rozumiał już po .niemiecku tyle, że pojął, co w trawie piszczy. Hans, wrzeszczą}, że Marta to ścierwo i dziwka. Z wącha­ła się z jego bratem, gdy przyjechał tu na krótko z frontu.

ym Dziecko w drodze! ¡fa wrzeszczał Hans i wygrażał pięściami.

Dziewczynyod, krów wzdychały .gorliwie, użalały się współ- czującq. Parobek, ęięhy i biały jąk rybi brzuch, sapał i wąchał wódkę w szklance.

,;P—f Dziedzic się wam urodzj — powiedział. — I tak nie mieliście dzieci. Bóg wąm go zesłał. To dobrze. Radujcie się, gospodarzu.

Kobiecy z przestrachem, spojrzały po sobie, zacisnęły wargi. Hans wybuchnął śmiechem i na przemian chichocząc, rzężąc i cięż­ko dysząc wykrzykiwał:

—■ JJ^ilcze nasienie! Wilcze nasienie! Uduszę brata! -r- powie­dział to tak, że nikt nie uwierzył tym pogróżkom.

¡. Kobiety znów zaczęły wzdychać, szeptać o plotkarskich ję­zykach. Parobek wypił łyk wódki, a resztę wylał na ziemię.

JSS Bóg go zesłał — powtórzył i wyszedł.

W ślad za nim wyszły kobiety,

Hans chęiał znów zachichotać, lecz z gardła wyrwał mu się szloch.

Zrozumiałeś? — żapytał krzywiąc Się z nienawiścią i roz­paczą.

Zrozumiałem — odpowiedział Sawieliew.

Dziecko brata. Te sroki zaraz'to rozniosą po okolicy, y5? Sawieliew milczał. Hans klepnął go po ramieniu, ^ak jak kle^lg

się człowieka przegranego, by go pocieszyć.

*— Jutro zawiozę cię do Erfurtu. — Wypił resztę wódki i poszedł ściskać konie.

Chyba lubił konie i dobrze je rozumiał. Głaskał jć i całował; Konie ocierały się o jego głowę łbami, przestępowały ostrożnie z nogi na nogę. Hans zwalił się do żłobu i zachrapał. Kobyła ci­cho wyciągała spod niego miękkie siarfo muskając policzek Hansa aksamitnymi wargami. A on marszczył się słodko i uśmiechał się.

Sawieliew zamknął za sobą drżwi stajni. Ruszył: do lasu zo­baczyć niejako, gdzie spotykali się z Martą i gdzie zdawało mu się, że dzwonią z nieba dzwcmy.

Za oborą na gołej ziemi klęczał parobek. Wymiotował. Pochy­lał się jakoś dziwnie, zgięty w kabłąk, ziipełnie jakby był z gumy, Sawieliew przystanął za jego plecami. Odczekał chwilę — może trzeba pomóc. Gdy parobek poczuł się lepiej, wytarł rękawem blade wargi, podniósł się i odwrócił w stronę Sawieliewa, ten do­strzegł, że spoza bólu wyziera z jego oczu milczące zrozumienie. Sawieliew znowu ruszył przed siebie, lecz parobek dogonił go.

Zostaw mi adres. Napiszę, co się urodzi.^1— Skrzywił się z zakłopotaniem i dodał: *— Baby nie wiedzą. Tylko ja wieni.

Sawieliew szedł po wyschniętej trawie wśród drzew odzia­nych w brunatne łachmany. Las, niczym wygłodzone, wzięte do niewoli wojsko, stał z rękami podniesionymi w górę. Liście na ziemi dawno już zaczęły butwieć. Zalatywało piwniczną wilgo­cią. Od tego odoru, od rozpełzających się pód nogami resztek liści, od tego leśnego grobowca Sawieliew uciekł w pole i upadł na ściernisko.

Marty już nigdy nie zobaczył. Gdy wsiadali do bryczki, czuł, że jest tam, za ceglanymi ścianami, klęczy przed obrazem Maftki Boskiej. Nie patrzy przez okno, by zobaczyć, jak on odjeżdża. Nie musi patrzeć! Pozostał wraz z nią i na świętym obrazie.

...To ci dopierp wsęibska smarkula z tej Tamarki. Gapi się na Sieńkę wybałuszonymi oczyma. A ślepia ma zielone i nieufne. Gdy pada na, nie światło z boku, zapalają się w nich iskry jak w ko- cijGh oczach.

pi .Sieńka, gdzie podział się ranny? Może wiatr go zdmuchnął?

Sieńka postawił siekierę w kącie.

$wist go chyba w bagno nie wciągnął. Może po Świście śladu już nie ma. ;

Zwiał! Przestraszył się Niemców i uciekł!

^ Kto uciekł? — zapytał Sieńka i nawet głową potrząsnął na znak, że nie rozumie, .-sr Co ty pleciesz?

Świst uciekłl —7. krzyknęła Tamarka. — Zwiał ten Świst przebrzydły. Paskuda. Zwiał, zwiał...

Sieńka zamyślił się zaskoczony. Zrobiło mu się smutno i nagle łzy napłynęły do oczu. Ale dzieciaki patrzą, czekają, cq Sień­ka powie, nie wolno przy nich ryczeć, już oduczył się tego, a w no­sie szczypie i w sercu markotno. ,

On nie może uciec. Tu .jest jego miejsce. I nie boi się Świst nikogo. — Takie proste tłumaczenie samemu Sieńce wydało się niezbyt przekonujące. — Co innego domowy, skrzat — ten może uciec. Jest mały, okropnie stary, słaby jak mucha. Albo zmora. Cóż ona może? Sił też nie ma — skrzypi tylko. I rusałka może uciec — bo baba.

I Wszystkie baby we wsiach zostały, a chłopów nie ma — sprzeciwiła się Tamarka.

Sieńka tupnął nogą.

A ja ci,mówię, Świst nie ucieknie. Świst to chłop na schwał. Siły ma tylę, co czołg. A może i więcej.

Tamarka nastroszyła .się:

Po co wciągnął rannego w bagno? Tchórz przeklęty! Swoich wciąga, a Niemców boi się tknąć.

Sieńka rzekł z westchnieniem:

Tamarka, bo ci przyleją, będziesz wreszcie cicho! — Su­rowo obejrzał dzieciaki, każdemu z osobna zajrzał w oczy. —

Wcale nie było rannego. Chyba mi się przywidziało. To przez ten szalej, co na bagnach rośnie. Jasne? Koniec i basta.

Sieńka kazał Tamaree siedzieć z dzieciakami, póki ich matki nie wrócą z roboty, a tam ruszył drogą. Szedł długo. Wreszcie wdrapał się na szczyt wzgórza, tam gdzie ruiny dawnego grodu porośnięte burzanem i rumiankiem. Siadł tyłem do kamiennego krzyża.

Szeroko rozpościerała się przed jego oczyma cała okolica. W izbie przy dzieciarni Sieńka nie mógł płakać, ale teraz, na widok swojej ziemi, rozpłakał się.

Przed wojną wszystkie lasy i parowy, wszystkie jeziora i rze­czułki żyły. W fasach mieszkały kudłate diabły leśne, a po­trafiły, gdy chciały, rosnąć na wysokość najwyższych drzew lub maleć do rozmiaru źdźbła. Były silne aż strach, głosy miały po* tęłne Nocą diabły przeraźliwie wyły. A co dzień rano zielony wodnik klaskał w dłonie, wyganiał z jezior na łąki swoje stado krów, zebrane spoi ród tych, które utonęły w bagnie. Po duktach leśnych gratowały kudłate wilkołaki. Włóczyły się tam nie­chlujne diabłice, ładna nie umiała rozczesać swoich długich włosów, l udziom, zwłaszcza podchmielonym, płatały figle za­wadiackie diabłtki. V rzeczułkach pływały rusałki -— wodnice i di! i wożony. Duszki łaziebne i stajenne biły się za opłotkami na ptęlct I wrzeszczały skrzypiącymi głosami. Na cmentarzach kryły tif upiory o czerwonych ustach. W leśnych chaszczach czaiły tif wiedźmy i £li czarownicy. W chatach poskrzypywał domowy duttek. prządł bez końca czarodziejską nić, na której jednym rodzajem węzełków znaczył tzczęicte dta domu, a innym — nie- maficic, starał tif co prawda bardzo prząść więcej szczęścia, etatem jednak morzył starego skrzata ten. Wtedy wyłaził z jakiejś tzcteliny złoili wy krasnal i plątał przędzę — wszystkie supły wią- tał w jeden. Gdzie! tam wędrowali dzielni czarodzieje z białymi brodami i oczyma czarnymi jak woda w lełnych stawach. Wie­czorami, arii | mgłą I odurzającym zapachem Hibczyka, wynu­rzał na ziewnę Dbjw pifhwy tak ■iłowania.

Wiejskie babcie śmiały się, zawracały w słup oczy całe w sieci zmarszczek, robiły znak krzyża przed ciemnymi kątami, szeptały półgębkiem o szczegółach tajemniczego życia, jak gdyby same miały coś wspólnego z ciemnymi sprawkami sił nieczystych.

I zaraz pomstowały, mówiły o diable leśnym bez strachu, a na­wet z wielką przyjemnością. Staruszkowie zaś klęli nie bojąc się nadużywać imienia bożego. •

Wszystko było zrozumiałe. W dzień nad budynkiem rady wiej* skiej pomalowanym na jasnoniebiesko płonęła czerwienią cho­rągiew. Pobliską cerkiew zabito gwoździami. Sieńka tylko raz widział popa, a i to w warzywniku — pop wyrywał marchew, Po wsiach grało radio, wygłaszało przemówienia. Czyści, najedzeni żołnierze maszerowali drogą — śpiewali dziarskie piosenki. Teraz nic już z tego nie zostało. Nie ma ani sztandaru nad radą wiejską, ani dziarskich żołnierzy. Radio Niemcy zniszczyli. Został tylko kołchoz.

Wiosną, gdy śnieg roztopił się na polach, kobiety wybrały spo­śród siebie przewodniczącą. Dziadka Sawieliewa wybrały na po­mocnika, żeby służył jej radą. Niemcy śmieli się: kołchoz zakła­dacie, komunę, tylko czym będziecie ziemię orać? Nie przeszka­dzali jednak, rozumieli: jak zboże się nie urodzi, to komu je zabio­rą?

Przez pierwsze lato i pierwszą zimę lasy stały puste, jeziora rozpościerały się puste. Sieńka dopiero teraz to zrozumiał.

I płakał patrząc na swoją ziemię.

Dawniej, przed wojną, straszono dzieciarnię tak:

Nie rycz, bo diabeł leśny wciągnie cię do bagna.

A teraz mówią:

Ciszej, ciszej... Niemcy usłyszą, wsadzą dę na ciężarówkę i wywiozą*

W diabły z rogami Sieńka przed wojną wierzył i nie wierzył. Rano i w dzień, gdy świeciło słońce, • wokół było słychać ludz- kie głosy, nie wierzył. Wierzył wieczorem, a zwłaszcza nocą. Wieczorem Lichobor, pomocnik złego czarodzieja, wjeżdża na gniadoszu na stromą górę. Przygląda się bacznie z wysokości leśnemu wojsku. Z nozdrzy gniadosza bucha para i ściele się

po ziemi mgła, diamentowa uprząż migocze, delikatnie brzęczy. Nocą koń Lichobora ziemię kopytem ryje, krzesze Z' kamiennego; karku iskry-błyskawice. Dzieci, które już uczą się w szkole, twier­dzą, że nic takiego nie ma na świecie irbyć nie może^ Ale do^ma- linnika, tam gdzie żyje Świst, chodzić się boją. Na cmentarz albo do lasu, gdzie straszy, nie wygonisz ich nocą kijem.

Czasem, gdy jasno świecił księżyc, Scenka widział rusałkii na tamtym brzegu rzeki. Wbiegały do wody całkiem nagie, od stóp do głów w słonecznym blasku. Woda wokół rusałek wrzała. Nie tylko Sieńka patrzył na rusałki z otwartymi ustami. Dorosłe chłopaki też stały jak,zaczarowane. A mężczyźni przez tę rusał- czą urodę krztusili się dymem od papierosów i wyraźnie smutnieli. Czasem słyszał Sieńka, jak za plecemi w lesie ktoś szepcze jakieś słowa lub kogoś całuje. Ziemia snuła wokół niego bajkę i jakby wzywała w bezkresną, tajemniczą dal, tam gdzie płynie woda życia i nikt nie boi się śmierci.

Kobiety przed wojną też były inne — miały strome biodra i wy­sokie piersi. Sieńka wstydzi się teraz o tym myśleć, ale myśli. Kiedy mama się rozbiera, widać, jak schudła: pierś ma jak u starca, nogi cienkie, a włosy na głowie straciły puszystdść, nie błyszczą..*

I pachnie mama całkiem inaczej g» ziemią, pracą, zmartwieniem, czasem tytoniem albo samogonem.

Nawet Bóg, którego stare babcie strzegły w chatach, stał się inny, nie był już tylko chłodnym, surowym wizerunkiem, nie był kimś, kogo można odrzucać dowodząc z niedorzecznym zapałem, że nie ma go na świecie i nigdy nie istniał, bo to po prostu tylko wymysł. Teraz Sieńka znajdował pociechę patrząc w smutne oczy Boga — jest więc jeszcze ktoś słabszy niż on, Sieńka, a ’zatem jeszcze bardziej nieszczęśliwy.

Sieńka długo patrzył z wysokiego wzgórza na rozległą ziemię i płakał. Zdawało mu się, że zielone lasy skurczyły się, jakby uschły, stoją teraz nastroszone, poranione i puste. Z rozpaczą patrzały w niebo milczące jeziora. Ziemia jakby zmalała, straciła rozmach i siłę.

Wypłakawszy się Sieńka ruszył pędem ze wzgórza. Pobiegł z powrotem do wsi. Wpadł do chaty dziadka Sawieliewa.

ii—-Był czerwonoarmista, Dyl! i| krzyknął głośno.

Był,1 ale się zmył, — Dziadek siedział i strugał pałkę z krzy­wej, grubej gałęzi.

Całkiem odjęło mu nogi” — pomyślał Sieńka. ho-t- Dziadku, a gdzie są teraz diabły leśne — odmieńce i rusałki?

Stary zatrzymał wzrok na poruszających się szybko wargach Sieńki, na wyczekujących oczach i cierpliwej postaci chłopca.'

A gdzie mają być? 4- powiedział spokojnie i znów zaczął strugać pałkę. — Z partyzantami, w lesie. Myśłisz, że Niemcom nie strach? Idą sobie lasem, samopas lub kilku, a tu nagle jak nie huknie coś z gęstwiny, jak się nie zaśmieje, jak nie postra­szy innym jakimś rykiem.. Niemcy w popłochu zaczynają strze­lać, kule marnują lub jeszcze gorzej— działo przyciągną. Albo coś skrzypi w izbie, Niemcom spać przeszkadza, nerwy szarpie. A bojaźliwy żołnierz kiepsko wojuje, oj, kiepsko Żołnierz prze­straszony" wpada łatwo w panikę. Teraz w naszej wiosce diabły leśne nie mają co robić, jest mała, leży na uboczu. Diabeł leśny ma teraz robotę gdzie indzieja iśft

Kapią krople pamięci z tych jej warstw, które raz na zawsze określiły fos człowieka. Uwiera duszę stare ciało, lecz serce nie ściska się jak wtedy, gdy Sawieliew w wagonie towarowym prze­kroczył wraz z innymi jeńcami granicę. Rosja piętrzyła się wśród lasów jak ogromne góry. Była jak niebo podczas burzy. Wrzała od przemówień i Czerwonych wstęg.

W pobliżu miasta Erfurtu Sawieliew, opanowany grzeszną rado­ścią, ! opierał się głosom i wezwaniom, które docierały do niego z Rosji. Ale gdy zobaczył swój kraj — zachłysnął się i długo nie mógł złapać tchu; chłonął tylko ojczyste powietrze jak słodki piekący sok.

W swoim Malawinie — wiosce dalekiej, nie znającej burz tam­tych czasów, schowanej pod skrzydłem lasu, zjawił się poczer­niały, z zapadniętymi oczyma, chciwie i niespokojnie ruchliwy, jak zarośnięta, stercząca grdyka. Serce Sawieliewa wypaliło się, lecz było pełne oddania.

Położył się spać z żoną, uległą i bezpłodną jak piasek pustyni. Jej płacz przypominał jednostajne skrzypienie przesypującego się piasku...

Nazajutrz odszedł.

Wrócił w trzy lata później, po raz drugi ranny w bitwie pod Pskowem, gdzie był dowódcą działonu artylerii. Może i zostałby w Armii Czerwonej, lecz zbliżał się do pięćdziesiątki, a wykształ­cenie miał lięhe — umiał tyle, czego sam się nauczył. Zona wręczy­ła mu pożółkły list z Niemiec — parobek pisał, że krowy się ocie­liły, ceny wzrosły, a w miastach jest głód i rozruchy. Dodał też, że kłania mu się młody gospodarz.

Kupili w Zasiekinie z żoną jałówkę, na którą wołano Gwiaz­deczka, alę Sawieliew nazwał ją Martą, by móc głośno wymawiać to imię. Wszystkie krowy, jakie później mieli, też nazywał Martami, Gdy żona umarła, a krowa była już samotnemu starcowi niepotrzebna, nazywał Martą kotkę. I tak sobie żył nie rozsta­jąc się z tym imieniem,

Któregoś dnia Sieńka zapytał matki, ile dziadek Sawieliew ma lat.

Nie wiem — odpowiedziała. — Byłam ¿nałą dziewczynką, a on już i>ył stary.

Na długo przed wojną opuściła dziadka siła, potrzebna do pracy, został tylko oddech, by mógł dożywać w spokoju ostat­nich lat. Dziadek był już sam jak palec igfe stary, a sierota. Więc dołączył do dzieciarni, takiej co jeszcze nię chodziła do szkoły. Prowadzi malców na pole, do lasu, na łąki i nad bagna. Idzie wol­no, w sam raz na miarę dziecinnego, szybkiego, lecz drobnego kroku, a opowiada o wszystkim, co oczy mogą zobaczyć. O zapa­chach dzieciom opowiada, tłumaczy im różne dźwięki. Wyjaśnia, kto jakim mówi językiem. Wszystko, co żyje na ziemi, dzielił dzia­dek na dwa rodzaje — zwierzaki i robaki.

Zwierzak pożytek przynosi, potrzebny jest do życia*-A •ro­bak czyni szkodę. Co to jest pszczoła?

-r Zwierzak — odpowiadały dzieciaki.

A żyto?

Też zwierzak.

Dobrze. Zbożem się zowie. Zboże, jest jak złoto. Nawet car nip powie, że jest ważniejszy od zboża. A osa?

To robak — odpowiadały dzieciaki. Było im z dziadkiem dobrze, rozumiały go łatwo i pewno dlatego lubiły.

iGdy,¡runęła na wieś lawina wojny, zasypała ją, na ludzi wali­ły się nieszczęścia, mężczyźni poszli na front, młode dziewczę­ta zapędzono do pracy, a wyrostków wywieziono do Niemiec, by ich wychować dla Rzeszy, dziadek Sawieliew przestał wychodzić z domuH— siedzi sobie, a koło niego dzieciaki.

Pytają go:

Dziadku, dlaczego nasze wojsko ucieka? Za słabi jesteśmy? Dziadek na to;

Wojsko nie ucieka, to tylko małe formacje, wykonują manewr strategiczny. Niemcy kraj mają niewielki, więc szybko zebrali swoją armię i uderzyli. A, nasza Rosja? Jak na jednym krańcu ktos krzyknie, t0 głos ^wędruje cały miesiąc, póki do dru­giego krańca nie ^dobiegnie. Ludzie muszą się przygotować, no i dojść na miejsce zbiórki. Gromadzi się teraz nasze wojsko nad Wołgą. Rosyjskie wojsko zawsze koło wielkiej rzeki się gromadzi. A jak będą gotowi, to takiego łupnia dadzą Niemcom, że im łzy ze ślepiów polecą.

Wciąż niedomagał dziadek i wciąż patrzył w okno. Potem nagle zebrał si|y — wyszedł z izby naprawiać grabie, klepać kosy, łowić

AS . ; < ; |

Opiekę nad dzieciakami powierzono Sieńce. Został ich komen­dantem. Przenieśli się z chaty dziadka do opustoszałej szkoły. Trudno Sieńce, nie wszystko przecież wie, niewiele może pędra­kom wytłumaczyć.

Dziadku, a kto to taki świst?

oto Świst to Świst. Chcesz, opowiem ci bajkę o tym, jak czart rosyjski niemieckiemu czartowi skórę złoił?

Pziadku, a gdzie Świst żyje?

ę — Ten pewno tutaj. Ten ze swego miejsca się nie ruszy.

V ' Dziadku, a Świst to zwierzę czy robak?

Jednako żywy jest i martwy, zły i dobry. Dla silnego — słaby, dla słabego — mocarny.

Dziadku, ty coś kręcisz.

Stary rozejrzał się po izbie zatrzymując długo wzrok na każ­dym przedmiocie.

Jeśli z mojej chaty wszystko wyniesiesz:; babciną fotogra­fię, ikony, łóżko, kotkę Martę i świerszcza, co będzie siedziało za piecem, co zostanie?

Pustka — odpowiedział Sieńka. — Ale ja o Śwista pytam. '

Ano, to właśnie jest pustka. Dusza pustki nie znosi.

Sieńka nie zrozumiał tej odpowiedzi, chciał usłyszeć beż owi*

jania w bawełnę — jest Świst czy go nie ma.

Kotka Marta skoczyła staremu na kolana, rozwaliła śię bia­łym puszystym brzuchem do góry. Dziadek co dzień dla tćj Mar­ty ryby łowi w jeziorze. Dla wszystkich łowi. Już od roku wieś żywi się z jeziora. Tylko że dla wszystkich dziadek łowi nie zaw­sze, a dla Marty dzień w dzień, i to świeże, dorodne płocie. „Ale się spasła — nie wie nawet, co to wojna”.

Dziadku — zapytał Sieńka — dlaczego' twoja kotka wabi się Marta?

A jak ma się wabić?

Na krowę też wołałeś Marta.

Dziadek odwrócił głowę, obrzucił Sieńkę zamglónym spojrze­niem:

Nie mam pamięci do nowych imion. Zawsze była Marta, i już... — I znów zaczął ociosywać pałkę.

Sieńka wyszedł od dziadka, nie zrozumiawszy mimo wszystko, kim jest świst. Postanowił, że gdy dojrzeją maliny, schowa się wśród gęstych krzewów, może Świst go nie ruszy, przecież to swój, Rosjanin.

Dziadek wypróbował pałkę, postukał nią o podłogę spraw­dzając, czy jest mocna i czy wytrzyma ciężar ciała, a gdy pod­niósł oczy, by zobaczyć, gdzie podział się Sieńka, zobaczył w drzwiach Niemca. Był bez czapki, z ciemną, ogorzałą twarzą, w rozpiętym do pasa mundurze.

Czy mogę kupić od was ryby? — spytał.

Dziadek spojrzał na niego w milczeniu i pomyślał: „Mój chyba

jest trochę młodszy”.

Maliny dojrzały, gdy* przyszła na to pora — w połowie łipca. Dzieciaki od- marnego wiktu ledwo stoją na nogach, a do Kuźmo- wego Pogorzeliska niedaleko — więc obiegły krzewy malin. Zrywają te owoce, które rosną z brzegu. W promieniach słońca jagody są drobne, lecz za to' dojrzewają wcześnie. Gdy oskubały malinnik po brzegach, wcisnęły się głębiej między krzewy. Tam jagody są większe. Duże, soczyste — jedna na jeden raz do ust. Jedzą dzieciaki maliny, noszą je do domu w kubkach. Kobiety na Kuźmowe Pogorzelisko nie chodzą f— ‘idą ciżbą w las i zbierają maliny do wiader, by suszycie na zimę, w razie potrzeby na prze­ziębienie lub kaszel!

Oskubały dzieciaki malinnik po bokach, wyjadły jagody trochę głębiej. Dalej boją się wejść. Proszą Sieńkę:

Idź tam, zobacz. Może Świst cię nie ruszy. Jest wojna, musi ustąpić — czas teraz niespokojny. Sam pewno objadł się po uszy. Pewno śph | j

Sieńka wziął wiaderko. Idzie w gęstwinę...

Wokół cisza...

Maliny tu wielkie, ciemnoczerwone, ciążą na dłoni jak kamyki. Napełnił Sieńka wiaderko i wyniósł dzieciakom. Zjadły natych­miast. I znów proszą:

Idź, Sieńka, jeszcze raz. — I same ruszają za Sieńką.

Cisza w malinniku, nagą ziemię pod nogami pokrywają tu i ów­dzie plamy słońca. Jedzą pędraki maliny, zrywają garściami, wpy­chają je do ust. Maruśka zjada owoce prosto z krzewów.

Nagle coś cichutko świstnęło i wyszeptało:

Na środek chodzić się nie ważcie. W środku ja mieszkam. Bo jak nie, to tak świstnę, że ogłuchniecie na cały tydzień. — I znów świstnęło, ale nieco głośniej.

Dzieciaki zerwały się do ucieczki. Tamarka ciągnie za rękę Maruśkę, Sieriożka z Mikołajem biegną z przodu. Sieńka za nimi. Straszno mu, ale i radośnie: Świst żyje, jest tutaj! Serce Sieńki tłucze się gdzieś pod pachą.

Z tyłu coś się zaśmiało i znów wydało się Sieńce, że to kobieta.

Dzieciaki wybiegły z krzewów i zatrzymały się jedno za dru­gim — stłoczyły się ciasno. Od drogi wprost na małinnik szło dwóch Niemców. Mundury mieli czarne, czyste, z galonami. Czar-< ny ciężki motocykl stał koło drogi. Na przyczepie rozkraczył się nisko karabin maszynowy.

Niemcy rzucili na dzieciaki oczyma, roześmieli się i zaczęli zbierać jagody.

Nie idźcie do malinnika, tam jest Świst! — krzyknęła nagle Maruśka.

Niemcy spojrzeli na nią surowo. Wyższy rozłożył szeroko ręce i ruszył na malców hukając jak puchacz.

Tamarka chwyciła Maruśkę pod pachę5*“- od razu straciła dech, lecz choć ciężar nie pozwalał jej oddy&hać, uciekła z małą do szopy. Sieriożka i Mikołaj za nią — rękami trzymają portki. Gdy byli już blisko szopy, a do wsi zostało z pół setki kroków, zobaczyli, że nie ma z nimi Sieńki. Krzyknęli:

Sieńka! Sieńka!

Dwaj Niemcy w czarnych, czystych mundurach zrywają maliny, zagłębiają się bez pośpiechu w gęstwinę — jagody są słodkie, widać to po ich plecach, po tym, jak odrzucają do tyłu głowy kładąc delikatnie maliny do ust.

- Sieńka! — znów krzyknęły dzieci.

I nagle spostrzegły, że wokół jest cisza. Tak jakby wszystko dokoła wstrzymało oddech. W ciszy słychać tylko jedno: jak Niemcy ze sobą rozmawiają, jak mlaska w ich ustach czerwony sok. Już całkowicie skryli się w gąszczu. Zrobiło się jeszcze ciszej, jakby wszystko wokół umarło.

Tamarka popchnęła dzieciaki za siebie, a sama przywarła do bierwion szopy, stanęła twarzą do malinnika, jak kokoszka naprzeciw jastrzębia. Pędrakom oczy ogromnieją ze strachu i ciekawości. Wargi im pobladły, jakby nie maliny przed chwilą jedli, lecz białe, pokryte szronem owoce.. Cisza otoczyła mal­ców, parzy ich jak szorstki liść pokrzywy.

Żałosny dźwięk, niepodobny do krzyku, splótł się z ciszą prze­raźliwie i lepko. Wszystko wokół zatrzęsło się i, długo jeszcze drżała cisza, nawet gdy dźwięk się urwał. Dzieciaki też się trzęsły.

Wiedziały niejedno o wojnie. Słyszały, jak umierają mężczyźni. Słyszały, jak uniieraj^ kobiety. Słyszały, jak umierają dzieci. Wiedziały, jak krzyczy śmiertelnie ranny koń. Ale ten dźwięk był inny — rbdżił się poza wszystkim, co żywe, z martwego, potwor­nego strachu i

Tamarka obejrzała się i nagle, jakby po raz pierwszy, spostrze­gła krzywe dziecięce nogi, płaskie, rozdęte szeroko kolana, ster­czące brzuchy,' cienkie, przezroczyste szyje.

Jak klaśnięcie batem rozległ się wystrzał. A za nim pod rząd jesżcze osiem. Razem dziewięć. I jeszcze raz coś krzyknęło, jęk­nęło gorzko i boleśnie. -

Cisza zaczęła napełniać się szelestem, dzieciaki wyjrzały spoza szopy.

Malinnik męczył się w upalnym słońcu, jego zieleń była jaśniej­sza niż zieleń trawy, po bokach postrzępiona, wydeptana przez dzieci — zupełnie jak w ogrodzie, złudnie bezpieczna. Dzieciaki czekały — za chwilę wyjdą z malinnika dwaj Niemcy w czarnych mundurach z galonami, wytrą ręce, wsiądą ze śmiechem na swój motocykl i pojadą do niemieckiego sztabu zameldować, że nie ma już na świecie Śwista, że krzyknął po raz ostatni w godzinę śmier­ci swojej i umarł nie zdążywszy nawet świstnąć — bo czyż mógł się mierzyć z siłą niemiecką? N

Krzewy poruszyły się. Rozchylając gałęzie rękami, wyszedł z gęstwiny Sieńka. Twarz miał rozoraną do krwi. Szedł chwiejąc się, kulał na prawą nogę i drżał, jakby coś boleśnie go kłuło.

Marsz stąd — powiedział — i do wieczora nie wychodźcie.

Dzieciaki stały w milczeniu urzeczone widokiem Sieńki. Od tego dnia nie mogły się z nim sprzeczać lub go nie słuchać. Tylko Maruśka, choć całkiem jeszcze głupiutka, powiedziała:

Sieńka, schowaj gdzieś motocykl. Wepchnij go do bagna.

Gdy Sieńka zobaczył Niemców idących od motocykla w stronę krzewów, zrozumiał sercem to, czego nie mógł pojąć głową. Rzu­cił się z powrotem w gęstwinę. Biegł, rozdrapując twarz o kolce, potknął się i stłukł kolano.

W środku malinnika połyskiwała zielona, okrągła, niby leśne jeziorko, łysa polanka. Po jednej jej stronie widniał ziemny dach1 z ciemnym, pochyłym wejściem. Sieńka domyślił się: to piwiiicą. Ale domyślił się dopiero potem, teraz zaś zobaczył .swoją sąsiad­kę — ładną ciotkę Lubę i czerwonoarmistę na posłaniu z dywa­ników, tego samego, tyle że był uczesany, czysty, w, wypranej odzieży. Oczy leżącego błyszczały nieśmiało i czule. W gasnącym uśmiechu różowiła się lękliwa radość. Ręce usiłowały dotknąę twarzy ciotki Luby, ale już nie mogły. ,

Michał... — omal nie krzyknął Sieńka odgadnąwszy w wy^. chudłej twarzy wesołe rysy, zatarte przez cieirpienie i gorzką, ostatnią czułość.

Niemcy! — szepnął Sieńka.

Michał go nie usłyszał. Ciotka Luba też nie — wciąż głaskała włosy żołnierza.

Niemcy kogoś nastraszyli, chyba dzieciarnię, wybuchnęli śmiechem.

Niemcy idą — powtórzył Sieńka.

Ktoś przewrócił go na ziemię,, a gdy Sieńka upadł, zobaczył nad sobą dziadka Sawieliewa. Ciężko oddychał, chyba biegł. W rękach trzymał siekierę.

Może malin na krzewach pozostało mało, a może Niemcy zbyt szybko szli na spotkanie ze swoim losem, dość że w chwili, gdy dziadek przewrócił Sieńkę na ziemię, weszli na rozjaśnioną słońcem polankę wlepiając ogłupiałe spojrzenia w nic nie widzącą ciotkę Lubę i umierającego czerwonoarmistę przy jej kolanach».. Trzy­mali w garściach dojrzałe maliny.

Oczy starego wezbrały czarną nienawiścią, wiotka skóra na policzkach napięła się, zalśniła, w gardle coś zabulgotało, chry- pnęło, stęknęło. Siekiera rozbłysła zakreślając łuk i upadł niższy Niemiec, upuścił wyciągnięty pistolet. I leżąc już na ziemi, po tam­tej stronie życia, krzyknął w rozpaczliwej, potwornej męce. Dzia­dek stał nad nim jak skamieniały, jakby czekał, kiedy skończy się wreszcie ten krzyk* a Niemiec wciąż krzyczał, krzyk stawał się coraz cieńszy, coraz piskliwszy. Nagle, na najwyższej nucie, już wprost nie do zniesienia, podchwyciła ten krzyk ciotka Luba.

Sie$ka* zobaczył j~ wzrok jego przeobraził się w jedno oko, które widziało wszystko wokół tak wyraźnie, że każdy kolor na­silił się jakby wielekroć: biały stał się śnieżnobiały, a czerwony — niemal czifrny —-■ ciotka Luba cofnęła się od Michała na klęcz­kach, niemal dotykała ziemi głowią, jej' włosy zahaczały o trawę, d pochylone' krzewy; wysoki Niemiec z pistoletem w ręku patrzył na dziadka, a twarz jego była fioletowa, wargi wykrzywione; dzia­dek zaś miał tylko śnieżnobiałą brodę, spod białych jego włosów spoglądały groźni oczy . Sieńka widział, co dzieje się z tyłu i co leży na ziemi koło jego nóg; — to pistolet upuszczony przez zabitego Niemca, a płynie w tę stronę czarna struga krwi.

Wysoki Niemiec wytrącił nogą siekierę z bezwładnej ręki dziad­ka, zamachnął się, by go uderzyć, a wtedy Sieńka strzelił. Nie­miec zbliżał się powoli, na coraz bardziej uginających się nogach, w jego oczach widniało zdumienie, ból i wściekłość, że zlekceważył leżącego na ziemi malca. No i proszę...

Z początku Sieńka widział całego Niemca, widział, co dzieje się za jego plecami i z boku, spostrzegł nawet, że wszystko nagle zaczęło * rozpływać się i znikać. Uginające się niemieckie nogi zniknęły, zniknęła też głowa, została tylko pierś z dziurką na czarnym mundurze. „No, no — pomyślał Sieńka — Niemcy umierają tak samo...” Przeraziwszy się, że chyba za wcześnie tak pomyślał, a może, by zatrzymać walącą się na niego niemiecką pierś, nacisnął na spust jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Pistolet trząsł się w rękach Sieńki i trząsł nim całym, tak aż bolały ramiona. Czarna pierś z galonami spadała i wreszcie runęła, przygniotła go i nagle Sieńce zabrakło powietrza.

Dziadek Sawieliew strącił ciało Niemca z Sieńki.

Sieńka długo trząsł głową, wciąż chwytał ustami powietrze, ale go nie wydychał i nie mógł już więcej chwytać.

Stary postawił Sieńkę na nogi. Potrząsnął nim.

Idź *— powiedział — zabierz stąd dzieciaki.

I właśnie wtedy ciotka Luba krzyknęła po raz drugi, cicho — tak jakby kaszlnęła, przyczołgała się do Michała i z jękiem upadła mu na pierś.

Dziadek Sawieliew i Sieńka zaciągnęli motocykl ,d<^ szopy. Nocą dziadek wraz z trzema kobietami załadował na mętocykl zabitych Niemców, na nich położyli zmarłego czerwonoarmistę zaprzęgli się do sznura i potoczyli motocykl drogą. Sieńka poszedł razem z nimi. Nie odpędzili go — milczeli.

W lesie, ze trzy kilometry za wsią, dziadek ułożył martwych tak, jakby ze sobą walczyli. Siekierę » rzucił koło zarąbanego Niemca, pistolet włożył w rękę czerwonoarmiście, drugiego Niem­ca zostawił koło motocykla z pistoletem w dłoni.

Gdy wracali, coś huczało w leśnej gęstwinie, czyjeś oczy świe-, ciły spoza paproci, na bagnie miotał się, wzdychał Świst. A w ,ję- ziorze, przy blasku księżyca, wśród bladych iskier chichotała, jęczała rusałka.

Babka Wiera zmarkotniała. Gdy oczy zamknie, smutno jej, gdy je otwierł^P jeszcze smutniej? '

Jesień taka ładna, a nfé ma któ jèj płodziwiać. Burzą się soki, od których w głowie się krçici ,“â nié ma kto i'ch pić. Nie na wesele przystroiła się jesień? ale po to, by nim śniegwysypie, ukryć czarne pogorzeliska i popiół, ukryć pod pstrokatym śmieciem trupy, których pełno w lasach i parowach.

Po błękitnym niebie lecą zurawiè. Dzieciarnia macha im na po­żegnanie. '

; Żurawie, żurawie,, wróćcie do nasJ^ '

Babka wie: te żurawie to dusże zabitych żołnierzy, lecą nad zieńrią1 swoich ojców i* dlatego tak smutno ludziskom, dlatego pieśń żurawi tak rani serćę!

Szepcze bâbka: żurawie, żurawie, synkowie moi...

Może przez te żurawie, a może przez jesienną płaczliwą urodę poczliła babka Wiera w piersi sopel lodu. Kłuje ją ten ostry, zimny sopel, przeszkadza oddychać, łzy ronić, jeść czarny chleb.

Myśli babka: „ Na mnie też jiiż" czaś'— trza się szykować”.

Na święto wyniesienia krzyża włożyła czystą koszulę, rozesłała nowe prześcieradła chowane na tę okazję. I położyła się.

W Malawiri^e'ludzie żyją długo i umierają spokojnie1. Idzie stary człowiek drogą, siądzie, zwiesi nogi do rowu i tak sobie umiera z otwartymi oczyrria.

Patrzy babka na ciemne belki sufitu, jakby patrzyła w ciemną wodę. Pod nią Wyszorowana do białości podłoga. Wydaje się jej, że leży na tratwie. Tratwa' pppi wolno, fale pod nia całują się,

<

nie pozwalają płynąć szybciej. Babka dojnyśliła się: Bóg daje jej czas, by wybaczyła ludziom grzechy i sama wyznała swoje. Lu­dziom przebaczyła szybko, a własnych grzechów nie pamięta może życie było zbyt długie, a może pamięć stała się krótka. Męża miała, nosił na głowie kaszkiet z jasnym daszkiem, miał też wąsik. Babka pamięta tylko ten wąsik i czapkę, oczu i rąk nie pamięta — mąż poległ na wojnie z Japonią. Miała też syna, jasnookiego i bar­czystego — poległ w Czarnogórze. Miała wnuka, niecierpliwego chłopaka o szerokich policzkach — w tysiąc dziewięćset dwudzie­stym zginął od szrapnela w słonej wodzie krymskiej.

Łzy babki toczą się po skroniach wprosj do uszu, ą dalej po białych włosach na poduszkę. Wydaje się babce, że tratwa prze­stała płynąć i jakby lęręci się w,miejscu,..,To z jednej strony, to z drugiej patrzą na nią błyszczące oczy. jedne nienasycone, czarne, inne czułe, choć też czarne, trzecie gśszare. pptulne, a czwarte -gj jakby ktoś poraził serce błękitną elektrycznością. Nogi zadrżały babce pod prześcieradłem. Wyszeptała:

r. Wybacz mi, Panie, czego ode mnie żądasz? T.

Tratwa stanęła w miejscu. Zrozumiała babka, że taka lecąca nie jest Panu Bogu potrzebna — musi usiąść. Siadła więc przy otwar­tym oknie. Wiatr ochłodził ją nieco. fW głowie,zrobiło ,się jaśniej.

Tego dnia deszcz nadszedł z południa, s^ybkonogi i dźwięczny, obmył przyrodę, otulił ją korzennymi zapachami. Drzewa stoją jak świeczniki ze świecami. Wydaje się bjibce, że ¡nie przyroda ją otacza, lecz złote, ciężkie ornaty. Wyjdzię, zaraz spoza tęczy święty Jegor w czerwonej koszuli, oślepi babjkę swą cudną twarzą i zabierze ją do nieba.

Połyskują wokół szlachetne kamienie i perły.

Babka szepcze:

Boże miłosierny, gotowam stanąć przed twym obliczy, tylko zabierz mnie razem z kokoszką. Wysłuchaj mojej prośby. Nie karmiona i nie pojona przecie zdechnie. Na ulicę wybiegnie, pożre ją wróg żarłoczny. Boże mój, w raju pewno bez kury te^; markotno.

Gdy archaniołowie unieśli już do swych surowych warg złote trąby, by zagrać babce Wierze modlitwę za konających, gdy tęcza

zamknęła się tworząc obrączkę, gdy babka domyśliła się, że świę­ty Jegor jest już blisko-i lada chwila głowa jego wyjrzy spod tęczy, jakby miał na głowie błyszczącą czapkę, nagle do prawego oka wpadł jej paproch, muszka, a może komar.

Babka myśli: „Strzymam, nie mrugnę”.

Lecz w oku drapie paproch, muszka, a może komar — piecze i swędzi.

Nie wytrzyrftała babka; i mrugnęła.

Zniknęło kryształowe piękno, szmaragdy i perły.

Pojawiły się przed jej oczartii chaty szare niby pleśń. Opusto­szałe Szopy, po których hula wiatr. Furmanki z opuszczonymi dyszlami, zarośnięte trawą po skrzynię. Wzdłuż wioski droga jak postrzępiony szimaćiak:

Na drodze wypatrzyły babcine oczy chłopaczka.

Dziecinne nogi przeżarte strupami miesiły własny ślad, pod­nosiły się konwulsyjnie i opadały wciąż na to samo miejsce. Głowę chłopiec trzymał wysoko na zdrętwiałej szyi. Chudą piersią wstrząsały drgawki. Mały patrzył przed siebie na szkar­łatną rysę tam, gdzie niebo zrasta się z ziemią. Brudnymi, skur­czonymi palcami podtrzymywał spodenki skrojone z miejska. Szelki ód spodenek dyndały za plecami. Czasem malec na nie nastę­pował i szarpał się do tyłu całym ciałem. Spodenki spełzały do ko­lan, a on znów podciągał <je i znów szedł naprzód.

Babka Wiera westchnęła i pomyślała. „Nie bierze mnie do siebie Pan Bóg, kiedy siedzę, widać, potrzebna mu jestem chodząca”.

Wstała'«postękując. I tak jak stała, w samej koszuli, wyszła. Podeszła do dzieciaka i wzięła go na ręce. Na rękach babki mały nie przestawał iść, kopał babkę w brzuch i wciąż trzymał spodenki patrząc gdzieś obok w dal. Babka mocno przytuliła malca i ścisnęła mu nogi. Ale gdy przyniosła go do chaty i postawiła na podłodze, chłopaczek znów zaczął biec. Babka nalała do cebrzyka gorącej wody. W cebrzyku chłopaczek też przebierał nogami, potem opadł bezwładnie, zamknął oczy i rozpłakał się.

Babka wykąpała go* | odnalazła w komorze kosz na bieliznę, wytrząsnęła z niego kurz, pióra i gołębi pomiot... Zlała wrząt­kiem.

Chłopaczek spał w koszu, * do chaty zbiegli się tłumnie są- siedzi. Spał ciężko, wstrząsały nim dreszcze, męczył się, czasem zaczynał biec, szukał spodenek na gołych nogach. Poprzez za­mknięte powieki widać było, że uporczywie czemuś się przyglą­da, że wpatrzony jest w jakiś punkt. Sąsiadki stwierdziły, że dzie­ciak ma najwyżej dziesięć lat. Tylko że ostątnio nie rósł, lecz jakby na odwrót — kurczył się.

Nie wyliże się z tego, skóra mu już zsiniała — rzekła Na- stia, jedna z sąsiadek.

A może się wyliże anr powiedziała inna.

Najbaczniej i najbardziej współczująco przyglądano się piersi chłopaczka — trochę poniżej obojczyka, po prawej stronie, czer­niała ropiejąca dziurka.

To od kuli... Przyłóż liść podbiału.

Babka warknęła głośno i surowo:

Sama wiem, co przyłożyć.

Łubka Samarina pobiegła do domu i przyniosła różowe refor­my;

kr Weź je. Są z fildekosu. Nie noszone.

Gdy babka Wiera wciągnęła na malcaróżowe jedwabiste majtki i dzieciak zniknął w nich od pięt po pachy, Nastia przyniosła tiulową firankę.

Muchy, ścierwy, biedaka zadręczą.

Inna sąsiadka zjawiła się z główką kapusty.

I dopiero wtedy babka Wiera spostrzegła, żema na sobie, tylko śmiertelną koszulę. Przez chwilę stała wciągnąwszy wargi w bez­zębne usta i wytrzeszczywszy oczy, potem złapała starą patelnię i grzmotnęła nią o podłogę.

Ach ty, przeklętnico! Ach ty, ścierwo,żmijo fałszywą, bestyjo okrutna!

Co się stało, babko? — pytały sąsiadki.

, A nic.

Kogo tak wyklinasz?

Tę diablicę przeklętą -w śmierć moją.

Babka zajrzała do skrzyni, wyciągnęła z niej szeroką spódnicę z falbankami, a wdziewając ją, pouczała sąsiadki i strofowała je:

Spójrzcią no, jaka byłam, gdy miałam tyle lat, co wy. Zad — rozłożyła szeroko suknię na biodrach — miałam jak komoda. Aż wstyd patrzeć, aa. te wasze chude tyłki. — JBabka zaczęła wrzucać do pieca polana, szczapy, korę brzozową. — Tylko zadek L,ubki możną ¡ z moim porównać. Tyt Łubka, powinnaś być teraz jak rzepa, tylko niby z czego, pytam?.

Ogień zapłonął w piecu, babka zagrzmiała rondlami. Sąsiadka Nastia pomacała swoje wychudłe ciało, skuliła się i ze złością splu­nęła na podłogę.

A ty czego plujesz?! — krzyknęła babka Wiera. — Mam tu chęrego dzieciaka. Wynoście się!—Wypchnęła sąsiadki za drzwi, sama wyszła, za nimi i rozkrzyczała się na całą wieś: — Dziewuchy, lećcie do Zasiekina po felczera, niech tu biegnie co tchu. Pewno policjantowi Kuźce lewatywę robi, czort zezowaty, nie martwi się, jak makowi choremu pomóc.

Zapącłi, ziół j unosił się w izbie, jak para w borze po ciepłym deszczu,, stare martwe bierwiona nagle ożyły, jakby w ich po­marszczonym Wnętrzu popłynął rozbudzony sok. Zdumione ka­raluchy uciekły jZe ścian na piec, do nor w wapnie i gniazd między cegłami. Babka oblała je wrzątkiem, a wtedy one bęc nogami do góry, Pajęczynę, ktprej nie dostrzegała, gdy było jej markotno, zdjęła babka mokrą miotłą. Łysy świerszcz skrył się głęboko W suchym mchu, przerażony nięzwykłym zapachem ziół.

Stary zegar między oknami dawno już nie chodził, upstrzone przez muchy wahadło bujało się bez potrzeby, a teraz, wyczy­szczone popiołem, połyskiwało jak złote, przyjazne oko. Sam zegar, sparzony wrzątkiem i wysmarowany olejem, łagodnie połyskiwał rzeźbionymi kolumienkami i drewnianymi zdobie­niami. Zrobiony był w kształcie domku, z którego co jakiś czas wyskakiwała kukułka i kukała tyle razy, ile było trzeba. Teraz też,, tkwiła w otwartych na oścież drzwiczkach* zadarłszy do góry łebek z otwartym dziobem, jak gdyby zastanawiała się: kukać czy na razie milczeć. Zegar był zepsuty, ale samym swym widokiem ożywiał izbę dodając do bzykania niebieskich much

i skrzypienia rozeschniętych desek podłogi coś mądrego i bardzo potrzebnego.

Gdy dziadek SawieJiew i Sieńka przyszli do babki Wiery, rana chłopaczka była już obłożona z obu stron podbiałem. Ba­bka zaparzyła zioła storczyka, wierzbówki i idziurawca i wle­wała chłopcu ten wywar do ust podważając zaciśnięte mocfóo zęby grubym nożem, którym przez wiele lat rozłupywała drewno.

Dam mu jeszcze ziele połonicznika powiedziała. — Cały jest pokręcony.

Wokół zamkniętych oczu malca kłębił się jak gdyby siny mrok. Koło włosów na skroniach niebieskość zmieniała się w przezro­czystą, ginącą gdzieś głęboko żółtość. Na policzkach płonęły szkarłatne plamy. Przyciągały one Sieńkę, jak trup na drodze — nie jest zależna od człowieka jegó ciekawość do1 zmarłych, tak samo jak szczęście przyglądania się temu, co żyje, więc Sieńka przy­glądał się. ściślej, spuszczał oczy wstydząc się swej ciekawo­ści, lecz te podnosiły się same do góry, a wargi wykrzywiały się, układały w uśmiech, od którego robiło się głupio i nieprzyjemnie. Sień! .1 schował się za plecami dziadka, zacisnął powieki, ale i tak widział dwie szkarłatne plamy, które jakby ożyły w jego mocno zamkniętych oczach, poruszyły się, a nawet cmoknęły. Sień­ka pomyślał: „Wyssą z dzieciaka krew, a potem na mnie wlezą”.

Dziadku — powiedział — chodźmy stąd.

A niby dokąd to! — huknęła babka Wiera. j—■ tJganiasz się i strzyżesz oczyskami jak czart, a tu mi dzieciak marnieje. Co mu dać, żeby wyżył?

Rosół by się przydał — rzekł dziadek Sawieliew.

Babka Wiera siadła na ławie pod oknem, Jej głos stał się cichy i nieznośnie skrzypiący:

A gdzie są twoje pszczoły? Gdzie twój miód? Gdżie się podziały krowy? Rosół! Słyszysz mnie, ludu chrześcijański? A może jeszcze pieczyste z prosiaka? Może pierogi ze śmietaną?

Przestań skrzypieć — powiedział dziadek.—Przyniosę ci leszcza. Ugotujesz zupę rybną, tylko żeby była gęsta. Ale prze­cedź — tak nie dawaj. — Ruszył ku drzwiom, a Sieńka za nim, lecz babka Wiera Sieńkę dogoniła, złapała za kołnierz.

,^-r-rW Zasiekinie pewnikiem jest felczer, ani chybi schował gdzie jakie lekarstwa.

, vrr On nie ma.lekarstw* biegałem prosić dla mamy...

Dla mamy może; i nie ma, ale tu dzieciak poraniony.

Felczera też nie ma. — powiedział Sieńka. — A jego chata zburzona,

Babka Wiera znów siadła na ławce i zaczęła wydziwiać, gdzie podział się felczer ri komu taki stary grzyb potrzebny. Tyle lat leczył chłopów, dzieci przyjmował i zawsze żył samotnie. Szano­wali go, .nawet nowi doktorZy ze stacji jeździli do felczera po radę, znał przecież wszystkie tutejsze choróbska i zioła, tabletki, mikstury maści, i to* jak mrówkami leczyć reumatyzm, kiedy wejść do gorącego ruskiego pieca, by wypędzić z ciała wilgoć albo przeziębienie. Wiedział też, jak leczyć krowy, konie i owce.

-r- A jego za có?! -^ rozpaczała babka. — Przecie to dochtór, dyjament szczerozjoity,.

Namartwiwszy się do syta, babka Wiera odsunęła nogą zasłon­kę pod pieceni. Wylazła stamtąd kura. Póki czyściła dziób o deski podłogi, otrząsała się i, drapała się pod skrzydłami, babka Wiera nagniotłą ugotowanych ziemniaków ,4 sypnęła do nich garść tłustych nasion leśnych,oraz białych mrówczych jajek,

Kura dziobała długo i nieporządnie, a gdy najadła się, skoczyła babce na kolana, pokręciła się i siadła, ,

Babka głaskała ją wyschniętą jak szczapa ręką. yrnm Tłoczno tam teraz — mówiła przypochlebnie. — Rajski ogród strasznie zapchany* Bóg nas tam jeszcze nie chce..,t— Bab­ka spojrzała na wiklinowy kosz od bielizny i w uszach jej zabrzmia­ło straszne sło\yp—»rosół! Zerwała się, przycisnęła kurę do piersi i w pośpiechu, oglądając się za siebie, wepchnęła ją z powrotem pod piec, zasunęła zasłonę, a zasłonkę przywaliła drwami.

Źle jest, gdy phce się spać, a nie wolno, gdy chce się jeść — a nie ma nic, ale najgorzej, jest wtedy, gdy biją po głowie. Wołodźkę bilj po głowie dłonią, pięścią, sprzączką, butem, kijem, kolbą karabinu. Od, tych uderzeń. wszystko zapominał — i to, co się

z nim dzieje, i to, kim jest — czołgał się więc po ziemi tak długo, póki nie znalazł miejsca, gdzie mógłby schować skatowaną głowę. Powolutku ciemności w głowie rozpraszały się' J* chwila ta była bardziej przerażająca niż ciosy. Nad Wołodzką zastygał w po­wietrzu, trzepocząc zmiętymi, poszarpanymi skrzydłami, ogrom­ny motyl. Miał tłusty brzuch i odrażający łeb. Brzuch jego nadyrnał się i kurczył, tak jakby owad pożerał sam siebie. Martwe suche łapy wyciągały się ku Wołodźce. Ohydna byta. też-barwa motyla, taka zgniła, a cały był jakby pokryty złfitym, matóWym pyłem; W tym połączeniu grubości z chudością, złóta że zgnilizną, przeżuwającego brzucha z martwymi łapami byłó tyle przypra­wiającej o mdłości grozy, że Wołodźka prżesiąkał ńią na wskroś; Zaczynał wymiotować. Wił się na ziemi jak robak, a potem, prze­turlawszy się gdzieś w kąt, leżał nieruchomy i blady. Motyl znikał, nawet go nie musnąwszy. W oddali, w zielonkawym migotaniu, błyskała nagle para czarnych oczu, jak gdyby zapowiadając liib grożąc, że dopadnie go kiedy indziej.

Motyl ścigał Wołodźkę ‘ od chwili, gdy wyciągnięty przez czerwonoarmistów z lakierowanego wagonu z 'pluszowymi ka­napami ukrył się w drewnianej budce na prżejeźdfcie. Patrzył przez okienko na ten wagon, zmiażdżony bombą niczym puszka po konserwach kamieniem.

Krzyczały śmiertelnie ranne parowozy. Wyło rozrywane ogniem żelazo. Czerwonoarmiści i kolejarze Wyciągali z dymu żywych jeszcze ludzi i wynosili ich za stację, na skwer. A po tym! wszy­stkim, jak po ekranie kina, pełzał Wielki złocistoszary mótyl trzepocząc skrzydłami, jakby klaskał w dłonie. Pełzał pi> oknie budki. Wołodźka strącił owada tiubietiejką. Ale mótyl uniósł się z podłogi i z trzepotem znów uderzył w szybę. Wołodźka roz­począł z motylem walkę, z krzykiem i płaczem opędzał się przed nim i drżał z przerażenia, gdy motyl ocierał się o niego w locie do światła za szybą.

Wybuch uniósł budkę w powietrze, tak jak Wiatr unosi para­sole na plaży. Ogłuszony Wołodźka wciąż leżał na podłodze koło żeliwnego pieca, obudowanego od dołu cegłami. Gdy odzy­skał przytomność, przed jego oczyma, jak gdyby przyklejony do

żelaza plecami»,1 trzepotał się motyl. Poruszał suchymi łapami, a jego ' brzuch wznosił się do góry i opadał, tak jakby owad zże­rał sam siebie, yi

Wołodźka biegł w milczącej przestrzeni ku jasnobłękitnemu ■niebu*. < W niebo wzlatywały zbiorniki z benzyną. Z trudem odry­wały się od Zielonej ziemi, zastygały niczym białe obłoki i z nie­wielkiej wysokości wyrzucały na ziemię ogień bez dymu. Powie­trze nasiąkło benzyną. Błękitne niebo paliło się.

, Wołodźka skręcił w stronę osady za stacją.

Wąskimi ulicami szło niemieckie wojsko... v Szło wojsko niemieckie spokojnie, rozglądało się wokół kpiąco. Jechało samochodami lubi obsiadłszy czołgi, na transporterach opancerzonych, motocyklach, furmankach ciągniętych przez pe- rszerony zaprzężone w pary. Leciała samolotami — po dziewięć. Dziewiątka za dziewiątką przesłaniały całe niebo.

Wołodźkę bili po głowie. Bili w ciemię. A motyl pojawiał się i znikał nie muskając go, by Wołodźka mógł się na niego napa­trzyć. A gdy Wołodźka chował głowę pod wszystko, co tylko popadło, w zielonkawym migotaniu rozbłyskiwała para czarnych, diamentowych oczu, jak gdyby zapowiadając lub grożąc, że do­goni gokiedy indziej, gdy on już na wszystko się napatrzy.

Wołodźka szedł po przerażonej ziemi w letni dzień.

Był świadkiem, jak chłopcy w dużej wiosce z dzwonnicą, na­karmiwszy go chlebem, ■ zakopywali swe czerwone chusty, by Niemcy podczas rewizji nie mogli z nich drwić. Każdy z chłopców przyniósł drewnianą skrzynkę lub piórnik-, włożył tam czerwoną chustę oraz znaczek pionierski. Zakopali skrzynki o zachodzie słońca. Zaśpiewali; pieśń „Tam daleko, za rzeką”.

Wołodźka poszedł dalej. W wioskach przystawał koło studni. Podchodzą baby z wiadrami: „Skądeś ty? A gdzie rodzice? Zgi­nęli od bomby?” — i karmią go. Patrzył Wołodźka na ciemną wodę. W ciemnościach woda jest głęboka. Zbiera się w studni kropla po kropli. I nagle kap! — jak kula w lesie. Albo sypią się krople szybko jak seria z automatu. Lecz coraz częściej i coraz mo­cniej zalatywało od studni naftą, niemieckim pachnącym my­dłem i czymś jeszcze, co przyprawiało o mdłości. Rechotali

Niemcy przy wiejskich studniach, polewali się wodą z brezen­towych wiader. Golili się i ochlapywali nawzajem wodą koloóską.

I Wołodźka myślał ze łzami w oczach: „Kiedy wreszcie* woda będzie czysta, kiedy będzie to woda z jasnych, dźwięcznych kropli? Kiedy do wiejskich studni można będzie zaglądać bez strachu?”

Do wioski, mało ważnej pośród innych, znacznie większych, niepozornej i zarośniętej pokrzywami, dotarł Wołodźka pod wie­czór. Koło studni stoi kapliczka, pusta, pochylona ze starości. A na zrębie studziennym, podwinąwszy nogawkę od portek, Stoi pięcioletni malec. Obok przykucnęła dziewczynka, najwyżej trzy­letnia. Siedzi surowo, z poważną miną.

Malec odwrócił się do Wołodźki i rzeczowo opuścił nogawkę.

Siusiamy — powiedział. — Maruśka do studni siusiać nie umie, fujara. Ale i tak przecieknie. Niech Niemcy to piją.

* Co dzień tu siusiamy — oznajmiła dziewczynka jeszcze bar­dziej niż malec surowo.

Odgadnąwszy strach i rozterkę Wołodźki, mały zeskoczył na ziemię. Sięgał Wołodźce zaledwie do ramion.

Nie bój się, my po cichutku.

Wołodźka rozejrzał się dokoła. Droga była pusta. Ciepły, sy­piący się bez końca pył pokrywał ślady czołgów, które niedawno tędy jechały. „Skończyło się już niemieckie wojsko, czy jak?” — pomyślał Wołodźka. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że siła ta może mieć kres.

A jak nasi wrócą? — zapytał. -—'•Skąd będą pili?

My im pokażemy —obiecał chłopiec.

Z jeziora, my też stamtąd pijemy Hfe wyjaśniła dziewczynka i zapytała: — Czyj jesteś?

Nie macie czego do żarcia? — spytał Wołodźka, ale już nie tak pokornym głosem, jak prosił dawniej.

Stacja była otoczona — nikt z miejscowych nie kręcił się po niej. Policjant z obstawy, barczysty, tęgi, siła aż go rozpiera, sie­dział spokojnie, jakby sobie drzemał. Czasem, jak rozbudzony

ze» snu* Wyjmował ze strumienia butelkę i łykał długo, niespiesz­nie, a jego szyja rozdymała się i czerwieniała. Policjant wyrzucał hałaśliwie ciężkie powietrze z piersi, znów stawiał półlitrówkę do strtiriiienia, by przechować w chłodzie cuchnący ognisty spirytus, i poruszając wolno szczękami gryzł kawałeczki wędzonego leszcza. Leszcz leżał koło jego nóg na niemieckiej gazecie, ościsty, ważący ze dwa kilo, nim go złowiono. Obok leszcza czekała pajda żytniego ęhleba, przykryta wspaniałym, szarym liściem łopianu. Policjant jadł chleb skubiąc go niewielkimi kawałkami.

Wołodźka ukrył się w trawie. Uniósłszy do góry głowę widział, jak policjant pije i zajada. Niechby.choć skórę zostawił, łajdak. Skórę leszcz ma tłustą. Myśl o skórze niedługo towarzyszyła Wołodźce.1 Stałość myśli nie była jego cechą — gdy tylko jakaś myśl przychodziła mu do głowy, rozwijał ją dalej. Nie minęło zbyt wiele czasu* a już myślał, jak by tu samemu zjeść leszcza, zanim policjant go skończy*. k

W dole, u stóp pagórka, poruszała się stacja. Była zatłoczo­na pociągami, samochodami, Niemcami. Niemcy kręcili się w poszukiwaniu wrzątku, pili coś i jedli, niektórzy wychodzili poza kordon strażników i wracali z naręczami rumianku. Jeden przeszedł całkiem blisko* Policjant wstał, obojętnie powiedział Niemcowi „Heil!”, a Niemiec na to: „Sehr gut”. Policjant znów usiadł kamiennymi plecami i kamienną głową tyłem do Wołodźki. Ten mało ważny epizod zachęcił ostatecznie Wołodźkę do czynu.

Podkradłszy się blisko do policjanta Wołodźka szczeknął ochry­płym basem:

7-r Heil Hitlerl

Policjant stanął na baczność. A wówczas Wołodźka złapał Jesżcza. Tylko, widać, z głodu nie przemyślał wszystkiego do końca. Trzeba było zwędzić rybę po cichutku i tak samo po cichut­ku się odczołgać, potem dać nura w krzaki i szukaj wiatru w polu. Krótko mówiąc, „Heil” zepsuło całą sprawę. Policjant zerwał się i dogonił Wołodźkę w jednej chwili. Wołodźka wciągnął głowę między ramiona zasłaniając ją rękami, w których trzymał leszcza.

Spod leszcza, jak spod daszka u czapki, zobaczył twarz poli­cjanta i zdrętwiał. Z czarnych oczu podobnych do szlifowanych

kamieni sypały się iskry. Jedno oko dzikie, a drugie całkiem dia­belskie, sterczy jak lufa. Brwi uniesione— biegną niemal w po­przek czoła. Czoło zmarszczone, jakby w środku przecinała je głęboka blizna. Kącik ust pod diabelskim okiem opadł w dół k- między otwartymi wargami błyszczą białe zęby! Szyja wykrzy­wiona, jakby kość utkwiła policjantowi w gardle.

Tłukli cię rzekł policjant. — Tłukli, ale&i tak durny, ś#- Zamachnął się, a Wołodźka cały się skulił — w głowie zapłonął ogień, jakby ktoś wepchnął mu pod czaszkę rozżarzone węgle.

Zobacz! — wrzasnął Wołodźka^ -^.'Zobacz, ile na*stacji szczurów biega! — W oczekiwaniu na ciosy zawsze plótł bzdury, nie żeby specjalnie i z rozmysłem, bzdury, duby smalonej same się plotły, dziwnym sposobem chroniąc niekiedy przed razami;1 Szczury! — wydzierał się Wołodźka. Biegają opasane rzemie­niami. Kociaczki — małe dzieciaczki, szczury was pożrą. Ciebie też — rzekł do policjanta surowo. ■>— Trzeba krzyczeć „Heil”, wtedy nie pożrą. — I Wołodźka wrzasnął co sił: — Heil Hifłer!

Ja ci dam „Heil”. Zaraz po pysku oberwiesz!^

Policjant dał mu w zęby dłonią, mocno, miękko i dokładnie* tak jakby uderzał w dno butelki, żeby wybić korek.

Stuknięty — powiedział. — I tak nic■%> niego nie będzie.

Szyja Wołodźki skurczyła się, zmalała w uścisku grubych, szor­stkich palców. Palce zetknęły się na nie ostrzyżonej z tyłu głowie i rozwarły się. Policjant stał nad Wołodźką blady, a w jego oczach, gdzieś na samym dnie, czarnym i chwiejnym, tlił się smutek.

A-a-a-a! — krzyknął Wołodźka.

Policjant wziął chłopca pod pachę i wielkimi krokami, ciężko dysząc, ruszył w stronę stacji.

Puść mnie, łajdaku! Śmierdzi od ciebie diabłem! krzyknął Wołodźka.

Policjant rzucił go na ziemię, ale nie puścił, ciągnął teraz Wołodźkę za kołnierz i dyszał jeszcze głośniej, jakby dźwigał nie lekkiego, wymizerowanego malca, lecz ogromny kamień u szyi.

Żeby zemścić się za nie zjedzonego leszcza i swój strach, Wo- łodika wygrzebał z włosów kilka wszy i wrzucił je policjantowi do kieszeni. Znów wygrzebał, wrzucił w to samo miejsce i zachi­

chotał. Potem, ledwo nadążając za szybkim, zamaszystym kro­kiem, zaczął pluć policjantowi na nogawkę — starał się trafić w but. Pomyślał przez chwilę: „Dokąd on mnie...”, lecz niespo­kojny mózg, nie znoszący niczego, co nie miało końca, natych­miast wykombinował: „Wszystko jedno dokąd, gorzej niż teraz nie będzie. Niech go diabli, i tak zwieję, byle tylko nie bili po głowie i dali trochę żarcia ”yjL

Z policjantami'Wołodźka czasem dawał sobie radę. Choć nie­zbyt to może dumne, ale w zasadzie słusznie sądził, że lepiej wcinać żarcie policjanta niż prosić o nie głodną babę z dziećmi. Policjanci byli jak grząskie błoto. Ich tęsknota i samotność często przeobrażały1 się w bezinteresowną dobroć, a sentymentalna przyjaźń — w okrutną nienawiść. Bili się między sobą tak zajadle, że’dzisiejszy jeszcze przyjaciel tstawał się ni stąd, ni zowąd naj­gorszym wrogiem. Gdyby nie czujne, niemieckie oko, stado poli­cjantów < już* dawno rozbiegłoby się. po lasach. Ze skowytem i kaszlem uciekliby w siną dal, gdzie ich samotność pośród obcych ludzi byłaby choć trochę usprawiedliwiona.

Czego-iWołodźka nie potrafił *tt- to kraść. Obmyślał więc plan działania nie tylko dla siebie, ale i dla tych, których zamierzał okraść. Plany zawsze dokładnie wcielał w, życie, tylko że ludzie, kńrórym próbował coś buchnąć, wciąż psuli mu robotę. Pewnego razu, całkiem już zdesperowany, Wołodźka podszedł do typa jedzącegor zmarzniętą słoninę i, tańcząc na śniegu, wypalił prosto z mostu, przy czym nie bez urazy:

Wujku, spójrz, o tam!

t- A po co? —rtzdziwił, się typ.

' > rt*- Tak sobie zaplanowałem — przyznał się Wołodźka.

Chłop na to mruknął:

Aha. Znaczy, ja będę się gapił z rozdziawioną gębą, a ty mi przez ten czas słoninę buchniesz.

Wołodźka kiwnął żałośnie.

Chłop zaśmiał się, odciął kawałek słoniny, dał Wołodźce chle- ba oraz lekkiego szturchańca i powiedział:

eg-- Jak nie umiesz kraść to proś.

Prosić Wołodźka umiał. Kobiety, zwłaszcza stare, zalewał

potokiem słów. Chłopów prosił Bojaźliwie* długo przyglądał się im i, nie podchodząc zbyt blisko, zadawał pytania. Po błysku chłopskich oczu, po odpowiedziach, milczeniu lub uśmiechach, po innych, ledwo uchwytnych oznakach domyślał się, co mówił; dalej i co dalej robić. Gdy wszystkie oznaki były «zachęcające, Wołodźka pytał:

Wujku, jak myślisz, czy Hitlera powieszą, gdy go złapią? Gdzie-e tam. Rozpalą do czerwoności łom z jednego końoari zim­ny koniec wetkną Hitlerowi do zadka;'

Dlaczego zimny? -i- pytał chłop zawsze i zawsze z rozcza­rowaniem.

Żeby nikt nie mógł wyciągnąć >— odpowiadał Wołodźka śmiejąc się i tańcząc.

Policjanta, który teraz ciągnął go za sobą, trudno było zro­zumieć i dlatego budził strach.

Przywlókł Wołodźkę do otwartego wagonu towarowego na samym końcu pociągu. Oderwał od ziemi, uniósł w górę i wrzu­cił do środka.

Bierzcie, póki go na śmierć nie zatłukli. To stuknięty, rai* Policjant rzucił do wagonu nie dojedzonego leszęza i pajdę chle- ba, szybko odwrócił się i ruszył przez sżyny.

Wołodźka złapał leszcza i chleb i dopiero potem się rozejrzał. Na słomie pod ścianami siedziały i leżały dzieci nh ostrzyżeni chłopcy i ostrzyżone dziewczynki. Jedna nie ostrzyżona, ale już nie dziewczynka, stała koło szeroko rozsuniętych drzwi.

Jak się nazywasz? — spytała.

Wołodźka z trzaskiem oderwał skórę leszcza.

Bękart, wyrodek, szczeniak, sierota, złodziejaszek;, żebrak, psi pomiot, paskuda... — A pani?

Ja nazywam się Polina Trofimowna. A to są dzieci. Tran­sport z domu dziecka. A ty skąd się wziąłeś?

Diabeł mnie przywlókł... A może znaleźli w kapuście... — Wołodźka szarpnął zębami leszcza, gryzł chleb i dławiąc się na­pływającą szybko śliną, bezwstydnie i głośno mlaskał. Gardził tymi tutaj: „Bydlaki, a nie dom dziecka — z Niemcami pociągami sobie jeżdżą...”

FO

Masz wszy? —. spytała Polina Trofimowna.

. y-— Pełnor Mądre ścierwa, lęgną się od wojny. ■ ,ii-

m Chłopcy, ostrzyżcie go — powiedziała Polina Trofimowna.

Dwóch chłopaków podniosło się ze słomy, obaj starsi od Wo- łodźki i znacznie od niego silniejsi, •,

Wołodźka wyszczerzył zęby. u — Będę gtyftl.

Nie rozrabiaj — powiedział większy chłopiec, smagły, o wy­stających kościach policzkowych. — I tak cię ostrzyżemy. A jak będziesz rozrabiał, dam w ucho i uspokoisz się.

Wołodźka pluł chłopcom w twarze przeżutym leszczem, kopał ich, ale oni. przewrócili go, a gdy ugryzł jednego w rękę, drugi walnął go pięścią. Wołodźka od razu osłabły jęknął, rozpłaszczył się na podłodze z desek i zaczął się czołgać; Chłopcy przyciąg­nęli go do' drzwi, żeby głowa Wołodźki zwisała na zewnątrz. Jeden usjądł mu na nogach,, ?ęc© wykręcił na plecy, drugi strzygł głowę jak popadnie, alę> starannie — żeby włosy spadały na ziemię.

Trzeszczałyv suche, postrzępione skrzydła, wyciągały się ku głowie .Wołodźki martwe, chude łapy. Od motyla cuchnęło naftą. Gdy Wpłodźka zwymiotował i odzyskał przytomność, ciemne wieczorne niebo zaglądało do czterech maleńkich okienek. Pod podłogą stukały koła, Wiatr przedostawał się poprzez szczeliny, łaskotał pod koszulą ciało. Głowie było zimno. Coś swędziało, piekły obąażpn,e bąble i strupy. Skóra ria całym ciele i twarz ze­sztywniała o4 nafty. Naftowy odór mieszał się z wonią białego proszku, którym Niemcy szafowali równie hojnie, jak prochem. Ciało, jak zwykle pO ciosach w głowę, osłabło, lecz mysi nie mogła dopuścić, bjł.bezprawie. pozostało bez zemsty.

*£& Łajdaki. Niemiecki pomiof. Świnie. Kto mnie wysmarował naftą?

Nad Wołodźką nachylił się ten sam smagły chłopiec o szero­kich policzkach*

ja — odpowiedział. — Tylko nam brakowało twoich wszy i tyfusu. A w ogóle to zamknij się. I nie trzaskaj tak ozorem, bo ci jeszcze dołożę.

crAmr A ja mam wściekliznę. Przegryzę ci gardło. — Wołodźka

przez chwilę się zastanowił i zrezygnowanym głosem uściślił:

Lepiej, jak odgryzę ci ucho. Ty zaśniesz, a ja się ^zaczaję i odgry* zę ci ucho. — Roześmiał się z bezsilną złością. — I nie ruszaj mnie, nie bij po głowie. Gdzie mój leszcz? Zeżarliście?

Zamknij się, powiadam —i powtórzył chłopiec o szerokich policzkach.

Poleżawszy jeszcze z pół godziny Wołodźka witał. Drzwi były zamknięte nie do końca. Przywarł do nich. Las w szczelinie był niczym ciemna, falująca rzeka. Polany jak jasne Wysepki. Niebo błękitne, a ziemia ciepła. I trawa miękka.

Jedziecie dalej? Dlaczego nie wiejecie? — śpytał Wołodźka. Pociąg stał na rozjeździe, nabierał wody. — Biegiem do lasu i szukaj wiatru w polu. A może boicie się?

A co z maluchami?

Wołodźka rozejrzał się uważnie. W głębi wagonu siedziały i leżały dzieci znacznie młodsze niż oń, niektóre całkiem malut­kie.

'—f Mamy chorych — rzekła ostrzyżona dziewczynka, wysoka, chuda i zamyślona. — To dom dziecka, u nas tak nie wólno.

Oczy dziewczynka ma takie same jak jego^ mama. Ale jakie mama ma oczy? Martwe.

Dają tu jeść? — spytał Wołodźka po chwili milczenia: ’

Dają. Rzygać się chce.

Wołodźka obserwował wolność przez otwarte drzwi.

» Ale ja ucieknę. Odpocznę, podjem sobie i w nogi. Głupi jestem, czy co, żeby do Niemców jechać? Prżedeż nie ma straż­ników. Będę chodził po prośbie — to jednak lepśiZe.

Od czasu do czasu rzucał spojrzenfie na dzieci. Dziewczynki cerowały i łatały odzież. „To ci dopiero rodzinka; podróżują sobie”.

Pićjęknął ktoś przykryty paltem.

Trzeba wiać, w mieście rozdzielą was .do różnych domow — zdecydował Wołodźka drapiąc się w ostrzyżoną, pokrytą strupa­mi głowę.

Nikt mu nie odpowiedział.

Jasne, że rozchwytywać was nie będą. A o mnie to już szko­

da gadać. Alę >a się nie martwię, i tak sobie poradzę. Nie wiecie, po go was* Niemcy, ze sobą wożą? A ja wiem! — wrzasnął. — Żeby partyzanci nie wysadzili pociągu w powietrze. Nie domyślacie się? ■ ,

Polina Trofimowna rozpłakała się.

«ri&SŁ Gdzie mój leszcz? Zeżarliścię? i |

Polina Trofimowna odciągnęła Wołodźkę w kąt, zasłoniła sobą. A on krzyczał spoza jej pleców:

Wiać trzeba! Do lasu! Bohaterowie cholerni, wciąż będzie­cie tak jeździ«^: i

Dzieci się rozgadały,, przekrzykiwały się, nie mogły zasnąć.

Nocą pociąg zatrzymał się. W szparze pojawiło się światło. Do wagonu wpłynęła latarka naftowa. Za nią, szeroko odsunąwszy drzwi, wlazł Niemiec. Był pijany i chwiał się, w ręku trzymał bu­telkę. Postawił latarkę na środku wagonu i wciąż coś-gadał, wykrzy­kiwał, śpiewał i tańczył. Wciskał dzieciom do rąk kawałki cukru, wreszcie wybełkotał: „Ja być artysta”.

Naśladował piąnie koguta, szczekał, robił śmieszne miny, grał na organkach i wciąż popijał z butelki, a jego oczy robiły się coraz bardziej dzikie. Miny stroił coraz okropniejsze, wreszcie zaczął chrypieć, dostał drgawek, wódka ściekała mu na pierś i chlupała gniewnie. Dzieci przyglądały mu się z początku ciekawie, a nawet z wesołością, potem zaczęły chować się po kątach, kryły się w cieniu, kilku malców wybuchnęłOjpłaczem.p, ,(y

Dlaczego, nie bawić? — krzyknął Niemiec. — Zaraz bę­dziemy jeszcze bawić. Zaraz główny cirkus. Hokus-pokus.

Spędził dzieci na środek wagonu i rozsadził je w kółko, potem przyciągnął do światła latarki Polinę Trgfimownę.

Hokus-pokus — być życie! — krzyknął i wyrzucił opróż­nioną butelkę przez .otwarte drzwi. Wytarł usta, zebrał bluzkę na piersi Ppliny Trofimowny w garść — tak jakby palcami zjadał cienki materiał.

Uderzyła gOr w rękę i odskoczyła. Niemiec zarechotał. I ruszył na wychowawczynię przestępując przez dzieci.

Wyskoczyła z wagonu plecami naprzód. Wołodźce wydało się, że w ostatniej chwili swego życia spojrzała na niego, jak gdyby

błagając, by zabrał dzieci. Niemiec zachwiał się wyciągając w ślad za nią ręce. Nie upadłby, lecz chłopiec o szerókich policzkachi z rozbiegu kopnął go nogą w zad. Ręce Niemca ześliźgnęły się z drzwi, zahaczyły o występy i zniknęły. Latarkę chłopiec o szefo^ kich policzkach też wyrzucił w ciemność.

Parowóz zahuczał rozpędzając się za zakrętem.

Wiać trzeba! Wiać! — wrzeszczał Wołódźka.

Gdy pociąg stanął, do wagonu'Wleźli pijani Niemcy/Chi6ho-; tali i głośno wołali swojegó kompana. Griszka skinieniem głowy wskazał na drzwi. Niemcy nie zrozumieli. Ale później'klnąc równie głośno, jak przed chwilą rechotali, wyskoczyli4ż wagonu. Zamknęli drzwi od zewnątrz. I zasłonili okna.

Na wyszorowanym stole z czarnymi plamami po żelazku, ron­dlach i węglu, który wypadł z samówaru, z dżiurami po wyschnię­tych wykruszonych sękach, leżał na białym, delikatnym papierku jakiś nieznany owoc. Porowata skóra pachniała oleiście', wypełnia­jąc izbę cudowną wonią rosy niebiańskiej, którą starucha miała nadzieję wąchać tylko wtedy, gdy trafi do raju.

Rajski owoc przyniósł Sieńka.

Zobaczcie — powiedział. — Przyniosłem rannemu niemiecki owocek.

Ukradłeś pewno — potępiła go babka Wiera.

Przecie sami by nie dali. A owocek chyba smaczny. Tylko nie wiem, jak go jeść.

Sieńka usiadł na progu, żeby nie patrzeć na twarz chłopczyka: czerwone plamy wysysają z niej życie, pozostała tylko resztka na samym dnie.

W ślad za Sieńką stłoczyły się w izbie dzieciaki oezyska wielkie jak spodki, a serca widać jak na dłoni. Nie zna babka Wiera ich imion, nie wie, kto z nich jest Kolka, a kto Waśka, kto Mańka, a kto Tamarka, nigdy nie może spamiętać. Jej pamięć nie splata już takich węzełków jak imiona dziecięce — na wszystkich mówi Iwan, i basta. Na prosiaka w Malawinie woła Iwan, na smarka­tego malca — Iwan, inne drobne nieszkodliwe paskudztwo też

jest Iwanem. Dzieciaki gapiły się na ociosany stół, na nieznany owoc jak na dziw nad dziwy. W ich oczach dostrzegała babka nie głodną pazerność, ale zachwyt, radość, że widzą coś niezwykłego, wąchają coś wspaniałego.jSiostrzyczka Sieńki, Maruśka, mrużyła oczy wpatrując się we wspaniały owoc z nie skrywanym, oczy­wistym zamiarem. A gdy, napatrzywszy się do syta, dzieci po­biegły do dziadka Sawieliewa, by wyjaśnić, jakie jest prze­znaczenie owocu, spytała:

Dziadku, czy.to można jeść?

A jakże — odpowiedział dziadek Sawieliew. — Nazywa się — pomerańcza. Delikatny owoc, pewno trza spróbować.

Babka Wiera uściśliła krnąbrnie:

Niech tam sobie będzie i pomerańcza, tylko że to dla cho­rego bąka, nie dla was Sieńka się starał. Ech, wy Iwany...

Sieńka odwrócił się, wstrzymał oddech.

Choremu z tego żadna radość — powiedział dziadek. — Wypije bez czucia, jak wodę.

Wziął pomarańczę ze stołu i serce babki drgnęło, widząc jed­nak wokół błyszczące oczy; dzieciaków nie odważyła się wtrącić. Dziadek Sawieliew wziął nóż — serce babki całkiem zamarło. Naciął skórę z góry do dołu, rozłożył owoc na kształt listków — serce babki podskoczyło, zaczęło stukać w piersi mocno i ra­dośnie jak u dziecka.

IPo ci dopiero...

Na dłoni starego rozkwitł kwiat, jakby wiosna przyszła do chaty, jakby rozkwitły lecznicze zioła, a stare bierwiona ścian wypuści­ły lepkie wesołe listki.

Całkiem jak lelija...

Maruśka uniosła się na palcach i cicho zapytała:

<ym Czy to można jeść?

Dziadek jak. czarnoksiężnik obniósł przed dziećmi na dłoni pachnący kwiat, potrzymał przed każdym, by każdy mógł się do woli nawąchać, potem podzielił jądro kwiatu na twarde plasterki, w których pod cienką błonką kipiał pomarańczowy sok.

Weź i ty, Wiero — podzieliwszy owoc między dzieci, powie­dział dziadek Sawieliew. Liźnij sobie... A to dla chorego. —

Podszedł do kosza na bieliznę, w którym z zaciśniętymi zębami’ leżał znaleziony na drodze malec. — Rozewrzyj mu/, zęby.

Zęby dzieciaka same się rozwarły.

Kto usmarował mnie naftą? — krzyknął chory ochryple i dziko. — Trzeba krzyczeć j,Heil!”*.< Oj, nie bijcie mnie już po głowie... Świnie, wyskrobki, rzeźnicyl^

Babka przeżegnała się. Dziadek-wycisnął ■sok'z plastćrka w otwarte, chwytające powietrze ustą. Mały szarpnął się, wypluł sok prosto na dziadka, zaczął wiercić się w koszu, wreszcie ucichł, przyczaił się, ukrył głowę pod poduszką.1

Rozdzielone na cząstki słońce na dziecinnych dłoniach jakby przygasło. Maruśka rozpłakała się, opowiedziała z nie skryWatną urazą:

A może tego jeść nie wolno. Może to trujące.

Można jeść — powiedział dziadek. >— To bardzo dobre.

Pierwszy przełknął swój kawałeczek Sieńka* oparzył się kwa-

śno-słodkim sokiem. Za Sieńką inne dzieci zjadły od razu. Tylko Maruśka lizała swój kawałeczek, wysysała owoc po kropelce. Już z pierwszą kropelką soku rozpłynął się jej strach. Zjadłszy Maruśka rzekła:

Dużo bym zjadła tej pomerańczy h-t całą górę. feM Zlizała z dłoni zapach. — Ale mi palce pachną. — Wąchała palce, przy­ciskała je do policzków i czoła, śmiała się kokieteryjnie i perliś^ cie.

Niech cię licho — warknęła starucha.— Ledwo od ziemi odrosła, a mizdrzy się jak dziewka na wydaniu. Kwaśne okrutniej ale sok chyba mocny? Ja bym nie dała za to najmarniejszego jabłka/i

Drzwi otworzyły się. Generalskim krokiem weszła do ■ izby Łubka Samarina w białej jedwabnej bluzce, w chustce w róże na ramionach — jeszcze przed wojną ofiarował jej tę chustkę trakto­rzysta Michał — i w pantoflach na wysokim obcasie.

Czym tak u was pachnie? 3—spytała od progu. Widząc zaś na stole skórki pomarańczy rzuciła okiem na Sieńkę, jfg Skórki do kredensu, dzieciaki — za piec. — I ze słodkim uśmiechem, grzeczniutko: — Proszę łaskawie wejść, herr doktor. — Szeptem do babki: — Przywiozłam ci Niemca z Zasiekina, to ichni doktor.

,¡Niemiec wszedi do izby nieśmiało. Przywitał się po chrześci­jańsku, zdejmując czapkę.

To onj herr doktor — powiedziała Łubka i poruszyła obna­żoną ręką, jakł>y zapraszając go do tańca. — Zraniony kulą.

Niemiec zdjął z ramienia torbę obszytą skórą, położył na ławąe i wyjął kawałek mydła. Babka zaczęła się krzątać, nalała do glinianej,'-miski ciepłej wody,. wyciągnęła z komody czysty ręcznik. Gdy» Niemiec/ mył ręce, stała obok niego, smutna i po­korna, ze skrytą nadzieją, jak każda matka koło lekarza.

Niemiec długo, starannie wycierał palce i wciąż oglądał ręcz­nik.

Sehr gut — powiedział i pochwalił hafty.

Cóż — odrzekła babka — zwykła wiejska robota.

Niemiec patrzył na chłopca baczniey oglądał jego powieki

i dziąsła, obmacywał mu brzuch. Spytał, jak nazywają się zioła, którymi babka okłada ranę, i zapisał do zeszytu. Ranę pochwalił, że czysta, znaczy, szybko się zagoi. Zainteresował się, czy babka dawała choremu pić, prosił, by powiedziała, jakie wywary. Bab­ka męwjła, a on wciąż kiwał głową i wciąż zapisywał* Potem popro­sił, by pokazała mu zioła. Niektóre rozpoznał, inne zawinął w j paczugzki, podpisał i schował do torby. Zainteresował się zwłaszcza storczykiem.

■— Te Ziokisiłę dają — tłumaczyła babka — i rozjaśniają w gło­wie. Trzeba z nich robić halewkę, ale na czystym spirytusie, potem rozpuścić w wodzie — trzy krople na kieliszek i tak pić. Można też z wódką — wtedy więcej kropel. Można z wodą, wtedy pije się jak słabiutką herbatę. Pół kubka rano i pół wieczorem. Chłopom sił dodaje.

Niemiec, kiwnął wesoło, powąchał zioła, pochwalił babkę z szacunkiem, potwierdzał, że leczy dobrze. Wyjął z torby pude­łeczko.

Witaminy — .powiedział i dodał to, co najważniejsze: — Trzeba dobrze karmić. Mleko» jajka, kura, rosół, miód, biały ser...

Babka podniosła oczy ku niebu nie ośmielając się przy Niemcu puścić: wiązanki przekleństw. Niemiec póbębnił palcami w stoi-

Rozumiem — wojna. Mogę wymienić konserwy, masło, cukier...

A niby na co?! — poniosło babkę. — Na jakie skarby? Skąd wezmę złoto? Miałam obrączkę, ale i tę dawno sprzedałam, jak syn zaniemógł. Miałam ikonę w srebrnej koszulce —^ sprzedałam do cerkwi, gdy chorował wnuk. A teraz co? Może chcesz pate- fon? — Babka zaczęła gramolić się pod łóżko, gdzie stał pate- fon zostawiony jej w prezencie przez przewodniczącego.

Patefon nie trzeba. — Niemiec wstał, podszedł do ściany między oknami. — To wymienić. ■*— Wyjął z torby kilogramową puszkę mięsnych konserw.

Babkę ruszyło sumienie.

Na co ci on? Już dwadzieścia lat, jak fii^ chodzi.— Ale Nie­miec wsunął jej puszkę do rąk i wlazł na ławę zdejmować zegar.

Babka ostrożnie, tak jakby puszka była ze szkła, postawiła ją na środku stołu. Od takiego bogactwa łzy popłynęły po jej policzkach. „Cosik ślozy mnie duszą” — pomyślała chlipnąwszy* przepraszająco.

Może jeszcze coś macie? — spytał Niemiec. — Dawną odzież?

Babka dała nurka do kufra i wyrzuciła stamtąd przechowywa­ne troskliwie spódnice, kaftany, stare chusty. Niemiec wybrał dwa ręczniki gęsto haftowane i serdak z paciorkami. Na stole obok konserw pojawiła się torba z cukrem.

Patrzcie no, ile utargowała — rzekła Łubka błyskając oczy- - skami. — I za takie śmieci.

Babka odcięła się:

Ty masz więcej skarbów, żeby nimi targować...

Niemiec długo babce dziękował, dziękował też dziadkowi Sawieliewowi biorąc go, widać, za jej chłopa, a gdy wyszli z Łubką za drzwi, wyjaśnił z przyganą, że Rosjanie nie dbają o piękne zabytkowe przedmioty, rozstają się z nimi tak łatwo, że nie poj­muje, dlaczego walczą z takim uporem.

Dzieciaki wylazły zza pieca i wlepiły oczy w skarby leżące na stole. Babka do nich: „A kysz! Już was tu nie ma, Iwany!” —

i wyrzuciła za drzwi.

Stała naprzeciwko stołu myśląc z ulgą, że na jakiś czas oddala się od niej nienawistne słowo „rosół”.

Dziadek Sawieliew siedział cicho, też patrzył na produkty, lecz-iw jego spojrzeniu, jasnym i jakby obcym, chrzęściło zimno.

^ Widziałem różne zegary — rzekł po chwili. — Ze smokami

i świętymi, z pawiami i pannami, z karuzelami. Jeden zegar był ztjarmarkiem. Gdy ¡Bije godzina — ludziki miedziane na jarmarku zaczynają | się ruszać, chodzą jeden koło drugiego, muzyka gra, akrobaci fikają koziołki; Tyle że są martwi Ma to zwykła mechani­ka. A kukułka jest jak żywa. Choć do kukułki mało podobna, taki klocek z nosem. A jednak spójrz no tylko...

Babka bez żalu, apatycznie spojrzała na ścianę rtiiędzy oknami-7- teraz była tam plama po zegarze.

Dziw nad dziwy — powiedziała. — Gdyby chodził, ale nawet nie tykał.

-Przyniośłćm ci, Wiero, leszcza K powiedział dziadek. — Ugotuj malcowi zupę, są też okonki. — Kiwnął w stronę płócien­nej torby, którą, wchodząc, zostawił koło drzwi. ® A konserw na razie nie ruszaj. Dla chorego nic w nich nie ma. Lepiej zjedz sama, dziw, że cię jeszcze nogi noszą, k* Dziadek wstał, długo patrzył na plamę po zegarze i wychodząc rzekł z westchnie­niem: — Ech, żeby tak rosół z kury... '■'<

Babka czyściła ryby, pomstując na starego, życząc mu, żeby sczezłi z torbami poszedł. Rybie wnętrzności włożyła do miski, wymieszała z obierkami od ziemniaków, zasunęła firanki na oknach i dopiero wtedy wypuściła spod pieca pstrokatkę. Patrzy­ła z bólem, jak kura szybko dziobie, rozrywa rybie wnętrzności niczym dżdżownice. Ta zaś gdacząc skrobała miskę łapą, nawet właziła w jedzenie.

Babka rozmyślała z oczyma pełnymi łez: „Co będzie, jak zarżnę pstrokatkę, a dzieciak zemrze? Gdybym tak wiedziała, czy wydo- brzeje? Ach, gdybym wiedziała! Mam zostać sama, samiuteńka?”

...Miasto szare, obce, kamienne. W szarej mżawce zakopcone dachy.

Wyprowadzono dzieci z wagonów i popędzono je topami obok pordzewiałych parowozów, okaleczonych brzuchatych wagonów* z biegnącym wzdłuż stopniem i czarnych wypalonych czołgów. Zbierające złom kobiety w nieprzemakalnych, płaszczach wypro­stowały się i długo patrzyły, jak dzieci idą skulone pod de­szczem, dźwigają słomę, rondle, zimowe palta, niosą; chorych malców i wzięte na chłodną porę buciki iomótane drutem i sznuik kami, całe w dziurach.

Strażnicy kolejowi poganiali.dzieci? .»,Schneil!/$chnell!”

Przyprowadzono je do na wpół zburzonego, i pustegó domu. Hulał tam wiatr, po śliskich schodach pływał rozmyty deszczem tynk. Papier szeleścił i chlupotał pod nogami, unoszorie wia­trem strzępy gazet miotały się nad głową jak szare nietoperze. „Ile ci Niemcy mają papieru — pomyślał Wołodźka. — Wszę­dzie papier”.

Wpuścili dzieci do jedynego ocalałego pokoju, nawet'¡z szy-; bami w oknach. Wartownika nie postawili.

Dzieci w milczeniu zrzuciły swój ciężar na j podłogę. Starsze- wyciągały z węzełków i toreb zimowe czapki — wkładały na siebie wszystko, co najcieplejsze.

Będziemy wiać? — spytał Wołodźka.

Będziemy się bić.

Wołodźka wyjrzał przez okno.

?— Nikogo nie ma.

Przyjdą. Przychodzą w każdym» niemieckim mieście.

Tońka, zupełnie jak dorosła, jak całkiem «tara kobieta, ciężko

westchnęła:

U Polaków było dobrze — ludzie jeść dawali. — Też włożyła zimową czapkę. Ostrzyżona, a na dodatek w. zimowej czapce, wyglądała jak ostronosy chłopiec z zapadniętą piersią, tylko spódniczka robiła z niej dziewczynkę. Wiśni w Polsce w bród, oszaleć można.

Kupię ci jedwabną sukienkę — pomyślał nagle Wołodźka. — Taką, jak miała mama, niebieską w białe kwiatki”.

Och, jak bym zjadła teraz wiśni...

Będziesz miała wiśnię pod nosem... — rzekł do niej Griszka, ten z szerokimi policzkami, po czym zszedł na dół i długo czymś łomotał, łamał coś.

Na górę zapędziła Griszkę starucha z wiklinowym koszem przykrytym chustką. Wyjaśniła, że pochodzi z Litwy, po litew­sku nazywa się Grażyna, a po niemiecku już od dawna frau Róża. Postawiła kosz na środkurpokoju. |

i ipr Ziemniaki i trochę chleba.

Twarz staruchy. przypominała rozrośnięty do niebywałych rozmiarów strączek fasoli, pomarszczony od długiego leżenia. Cihtłstkę kobieta związała w supeł na czole, przez co jej twarz wydawała się jeszcze dłuższa. W ustach połyskiwał komplet nowiutkich niebieskawych zębów. Trzymały się kiepsko, gdy kobieta mówiła, zgrzytały jeden o drugi jak gdyby rozgryzając słowa. ...

Zostawiwszy jedzenie frau Róża odeszła.

Zjedli to, co byłó. Ten i ów położył się spać, inni zaczęli grać w durnia ukradzionymi gdzieś niemieckimi kartami z rogatymi królami, pulchnymi, rumianymi damami i waletami o lokajskich gębach. Na koszulce kart widać było gołą babę. Dziewczynki dorysowały jej kopiowym ołówkiem majteczki i stanik.

Pod wieczór za oknem coś wrzasnęło, zaczęło gwizdać i urągać: „Ruskie świnie, psie łajno, bękarty...”

Przyszli pć powiedział Griszka.

Wołodźka pomyślał: „Nie znają innych słów, czy jak? Wciąż to samo i to samo...” Potłuczona głowa zaniepokoiła się, w ślad za nią reszta Wołodźki — podniecony chłopiec wskoczył na parapet. Koło domu, na pustym placu zawalonym pordzewiałym żelastwem» stał tłum chłopaków. Wszyscy mieli na sobie pasy, niektórzy — koalicyjki, wszyscy byli z podwiniętymi rękawami i,rozpiętymi kołnierzykami, w mocnych butach, a nawet futbo- lówkach i jeszcze jakichś innych, z metalowymi klamerkami na szerokim rancie. Wołodźka wrzasnął:

Przeżarci rzeźnicy, czkawka wyłazi wam ze ślepiów! Worki ze szczurzym łajnem!

W okno poleciały kamienie.

Starsi chłopcy i starsze dziewczynki nawet na to wszystko; co mieli już na sobie, wciągali zimowe, poszarpane, dziurawe palta. „Pójdą się bić — pomyślał Wołodźka. — Czapki, żeby im głów nie rozwalili, palta — żeby zasłonić się przed kastetem”. Od tej myśli zapiekł go, zabolał tył głowy, jakby mu ktoś pod czasz* kę wsunął pieczony ziemniak. Przezwyciężywszy nadciągającą ciemność, Wołodźka schwycił czyjąś czapkę.

r*- Ja też pójdę.

Griszka wzruszył ramionami* ale ten, zaraz po Griszce naj­starszy, piegowaty, płowowłosy Saszka, powiedział:

*— Tobie nie wolno, masz słabą głowę. Zostaniesz z malcami, oni pokażą ci, co robić.

Słaba, jak mnie biją, ale teraz ja sam będę bił.

Griszka zaśmiał się oschle i drwiąco:

Ty będziesz ich bił, a oni będą patrzeć? Ale z ciebie fuja­ra! Zostaniesz tu — słuchaj, co do ciebie mówią.

Z jego tonu, z wyrazu okrucieństwa na dziecięcych twarzach Wołodźka zrozumiał, że nie jest to dla nich zwyczajna bójka>—^ oni muszą zwyciężyć, a każda, nawet drobna przeszkoda może równać się klęsce.

Nie przeszkadzałbym •— poprosił Wołodźka.

Zobaczył w oczach Griszki ciepły blask — teraz na pewno pogodziliby się.

Griszka, Griszka, bądź moim bratem. Ty zostaniesz star­szym bratem, a ja młodszym” — pomyślał Wołodźka smutno.

Dzieci stały pod ścianą, żeby nie oberwać kamieniem. Griszka wydał komendę:

No to idziemy. Wszyscy wiecie, co robić. — Kiwnął malcom, jak gdyby dodając im otuchy: — Za wcześnie nie zaczynajcie, niech sif rozkręcą.

Chłopcy w czapkach, dziewczynki w czapkach — starsze dzieci ruszyły przesuwając się pod ścianą. Przy drzwiach pochylały się przebiegając niebezpieczny odcinek. Z sufitu sypał się tynk, dzwoniło, chrzęściło potłuczone szkło. Rozprysła się trafiona kamieniem żarówka. Malcy, jedni z worków, inni zza pazuchy

wyciągali proce, nakrętki, kawałki żelaza. Dali też procę Wo- łodźce.

Umiesz? — spytał go blady malec z nogami w iks. — Trzy­maj* mieszek przy ramieniu lewą ręką. Samą procą naciągaj gumkę. Dopiero jak wycelujesz, puszczaj.

Wołodźka pomyślał, że tak naprawdę nigdy nie miał w ręku procy, lecz odpowiedział brzdącowi: ■

Nie ucz mnie, sam jestem mądry. Ale im przyleję. — I roz­ciągnął procę jak trzeba, tak jak go uczył malec.

Ten kiwnął z uznaniem.

Przylejesz, jak wydam rozkaz.

Gwizd, wymysły, wrzaski za oknem nagle ucichły. Kamienie przestały rozbijać stłuczone szyby.

To nasi wyszli — powiedział malec. |

Inne dzieci przysunęły do okna stołek; pomogły swemu ko­mendantowi wspiąć się na niego — sam nie dałby rady.-

Napastnicy rechotali. Pękając ze śmiechu szli w stronę domu niedbałym krokiem. Na widok ich sytej, butnej, wesołej siły serce Wołodźki ścisnęło się. Lecz w tym momencie spod domu ru­nął na miejscowych brudny oddział obszarpańców. Skąd mogli wie­dzieć ci w koalicyjkach i zgrabnie dopasowanych mundurkach, że okropne zimowe palta z wyłażącą z dziur watoliną są spe­cjalnie rozerwane pod pachami, żeby nie«1 było ciasno rękom, że pod koszulą tkwią tekturowe okładki książek, żeby nie stracić tchu, a zimowe czapki -też nie są dla śmiechu. Miejscowi nié wyciągnęli nawet niklowanych kastetów, zrobili to potem, gdy było już za późno.

Podbiegłszy do przywódcy-, Griszka jakby się potknął, lecz nagle skoczył i rąbnął chłopaka bykiem. Tamten upadł. Griszka odwró­cił się i walił już innego, stojącego obok, lewą ręką.

Czarne kłębki watoliny wpiły się w tłum, okręcając się wokół fali koszul z podwiniętymi rękawami.

Łupcie ich, łupcie, diabły nie czesane! — wydzierał się Wołodźka. — Łupcie rzeźników, zadajcie im bobu!

Naciągnął już procę, lecz rachityczny malec powiedział su rowo:

Ani się waż, swojego trafisz. Powiem, kiedy, strzelać.

Miejscowi, pozbierawszy się po ataku, rozdzielili tych z domu!

dziecka, zakręcili się i rzucili po dwóch, trzech na jednego.

Koło Griszki, Saszki i Jakuba, długonogiego i długorękiego chudzielca, uwijało się naraz po czterech chłopaków.. Wołodźcte' zdawało się, że słyszy ciężki, urywany oddech swoicJh.o Ciosy osłabły. Ktoś upadł. „Zadepczą” —? pomyślał Wołodźka. Ale od budynku szła już druga grupa w zimowych czapkach.-^- były to dziewczynki. Każda trzymała w ręku nogę od krzesła.

Uderzenia posypały się z trzaskiem.; .¿Dziewczynki - piszcząc przedzierały się ku swoim. Z taką wściekłością i zapamiętaniem wymachiwały pałkami, że miejscowi drgnęli i cofnęli się. Dom dziecka też się cofnął. Między walczącymi wytworzyła się szero-; ka przestrzeń, na której poniewierały się strzępy watoliny, okrawki materiału, guziki, zerwane koalicyjkii i zimowe ęzapki.. Wtedy to miejscowi wyciągnęli niklowane kastety.

Zaczynaj — powiedział malec i pierwszy wycelował z protfy.

Z gwizdem i wyciem poleciały»» nakrętki, kawałki kabla i me­talu. Miejscowi zaczęli się miotać,1 Zasłaniali twarze rękami,5 upuszczali kastety. Uciekali podskakując i skowycząc.

Griszka gwizdnął.

Malcy opuścili proce.

Dom dziecka w milczeniu runął do boju. Schwytawszy za włosy przywódcę, gdy ten się poślizgnął, Griszka wziął go ¡,,na kolano”. Koalicyjczycy uciekali. Przywódca z rozkwaszonym dwakroć nosem, z podbitym okiem, z.oberwaną koalicyjką.krzyczał coś do swoich i mimo wszystko wycofywał się ostatni, kulejąc i bro­niąc się przed ciosami. Nagle zatrzymał się z wykrzywioną od nienawiści twarzą i wyciągnął zza pazuchy pistolet.

Ci z domu dziecka zatrzymali się. Zatrzymali się tęż miejscowi, ci, którzy nie zdążyli ukryć się za rogiem magazynów, za cegla­nymi murami i spalonymi na frontach czarnyjmi czołgami. Oczy ich zaszkliły się lodowatą ciekawością i »strachem. Rozumieli dobrze: to, co dzieje się teraz, przerasta możliwości ich ducha, może potem — już jutro — także i oni wezmą nie kastety starszych braci, walczących na froncie, lecz stare rewolwery, które uchowały

się w domu, niklowane, małe, podobne do zabawek colty, letoszety, smith-wessony. Lecz los rozporządził tą chwilą inaczej.

.Griszka skoczyli schwycił przywódcę miejscowych za rękę. Wykręcał ją, lecz w żaden sposób nie mógł wykręcić — tam­ten był • silniejszy. Ci z domu dziecka rzucili się na ziemię. Ciężki walter szczekał, póki nie wyrzucił z lufy wszystkich dzie­więciu naboi. Wtedy zapadła złowroga cisza, a ktoś z miejsco­wych powiedział:

Frau Róża...

W pobliżu, na czarnej jak antracyt ziemi, leżała skulona stara frau, a w ogóle nie żadna frau, tylko Litwinka Grażyna. Pewno mąż jej był Niemcem i dlatego mówiono na nią frau Róża.

Przywódca upuścił pistolet i potykając się, przewracając, skam­ląc rozpaczliwie jak szczeniak, chlipiąc jak małe dziecko, roz­mazując po twarzy łzy i smarki, rzucił się do ucieczki.

Inni też wzięli nogi za pas.

Wołodźka poczuł, że coś uderzyło go w ramię i ostro zapiekło, gdy frau Róża jeszcze biegła ku walczącym. Chwiejąc się stał na parapecie i widział, jak stara kobieta upadła, widział, jak zaczął uciekać przywódca — dopiero wtedy przewrócił się. Rąbnął tyłem głowy o podłogę. Czarna fala, jak zawsze po biciu w głowę, ru­nęła na niego, a on wijąc się zaczął pełzać w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby schować głowę. Wreszcie ukrył się w słomie. I znów unosił się nad nim motyl, trzeszczał postrzępionymi skrzydłami, znów wyciągały się ku niemu martwe, suche łapy. Pękaty brzuch kurczył się i pęczniał, jakby przeżuwał sam siebie niebieskimi zębami. Te zaś poruszały się same w szeroko otwartej, nieruchomej gębie. Gdy Wołodźka zwymiotował i zrobiło mu się lżej, gdy jego uszy zaczęły rozróżniać rzeczywiste dźwięki, usłyszał słowa:

■—?* Przysnaj się, pękart, ty sapić frau Róża?

Biliśmy się Uczciwie. Nie mieliśmy noży i kastetów. To je­den z waszych wyciągnął-wałtera.

Przysnaj się! *— zgrzytnął piskliwie głos.

Do znękanego mózgu słowa te wchodziły bez wielkiej trwogi, lecz jak gdyby trochę drapiąc. Wołodźka czuł, że ktoś wyciąga go spod słomy za nogę.

W pokoju pali się światło. „Przecież żarówkę stłukli kamiet niem — zauważył w myślach Wołodźka. — Skąd się wzięła żarów* ka?” Tłoczą się cywile i straż kolejowa. Griszka stoi pod ścianą. Spośród dzieci nikogo więcej nie ma. Wołodźka zaczął skowyczeć:

Kociaczki, maluśkie dzieciaczki,, wywieźli, pozabijali. Dla­czego frau Różę zabili, ona nam jeść dawała. Spójrzcie, spójrzcie, ile tu szczurów. Ha-ha, szczury, przepasane rzemieniami. Zamiast ogonów mają kaemy. Zamiast oczu -*■ dziury.

Griszka rzucił się ku niemu spod ściany.

On krwawi! — zawołał. — Krwawi!

Wołodźka kiwnął w milczeniu.

Aha — wyjaśnił. — To strzelił ten z pyzatą gębą w koalicyj- ce. Worek ze szczurzym łajnem. Dlaczego zabił frau Różę?

Ty sapić?

Mocny kopniak odrzucił Griszkę z powroterłi pod ścianę. Grisz­ka z wysiłkiem wyprostował się, jakby zrywając w swoim brzuchu napiętą sprężynę.

Gdybym miał pistolet, wiedziałbym, kogo zabijać -- rzekł bladymi wargami i krzyknął z taką nienawiścią, że aż rozkaszlał się: — Wściekłe psy! Bestie!

Uderzyli go w twarz. Wołodźce wydało się* że pięść bijącego jest większa od twarzy Griszki, robi się coraz większa i jest już większa niż cały Griszka.

Kociaczki, malutkie dzieciaczki — zaskomlał. — Pozabi­jali...

Wołodźkę wywlekli za drzwi. Strażnik kolejowy wziął go na ręce i poniósł. A z pokoju dolatywał krzyk Griszki:

Bękarty! Świńskie gówno! Wyskrobki! — Griszka wykrzy­kiwał te same słowa, które tyle razy słyszał od Niemców.

Strażnik wepchnął Wołodźkę do wagonu. Niedawno wieziono w nim konie. Na śliskiej, brudnej podłodze siedziały dzieci. Sie­działy pod ścianami, jak czarne, brzydkie grudki. Gdy strażnik zamykał drzwi od zewnątrz, Saszka, najstarszy po Griszce* powie­dział z ciemności:

Zaraz ruszymy.

Ocknął się Wołodźka w koszu od bielizny, w różowych filde- kosowych majtkach — a nad nim para ciemnych oczu.

Ktoś tył *

(¿-i Maruśka'. A ty? .

Wołodźka chciał po kolei wyliczyć: bękart, psi pomiot, wy­skrobek — ale przypomniał sobie, że słowa te w swej ostatniej godzinie wykrzykiwał Griszka, jakby je odrzucając precz na zawsze. Pó chwili wspomniał inne słowa, zasłyszane na płonącym bagnie. ’

i — My jesteśmy dzieci '— powiedział i roześmiał się, a potem rozkaszlał się od bólu w piersiach. Gdy minęło, wyjaśnił: — Mam na imię Wołodźka.

Daliśmy ci pomerańczę — rzekła Maruśka. — Ale wyplułeś.

Wołodźka zapytał: |

Gdzie jestem?

U babki Wiery. Znalazła cię na drodze. Teraz jesteś jej wnukiem;

Wołodźce zrobiło się przyjemnie, że nie jest już takim niczyim Wołodźką, lecz czyimś wnukiem.

Nie jest aby zła?

Coś ty! —Maruśka pokiwała głową i przysunęła się ze stoł­kiem bliżej; żeby to zrobić^1 musiała zejść i znowu się na niego wdrapać.

Wołodźka poprosił:

M Opowiedz mi cośi

; Chcesz bajkę o tym, jak ruski czart niemieckiego czarta wyprowadził w ]fc>lełf

Wołodźce wydało się nagle, że uniósł się do góry i leży teraz nad koszem w lekko poruszającym się powietrzu, w łagodnym, przyjemnym cieple.

Leżał sobie koło bagna czart — ręce trzymał pod głową, a w ustach miał słomkę. W niebo patrzył, oczu nie mrużył, wdychał czyste powietrze, ile tylko wlezie, wąchał zioła i trawy, słuchał

leśnego szumu. Przysłuchiwał się też czart, jak nieco dalej ludzie żyją: co orzą i sieją, jakie pieśni śpiewają, kiedy leją łzy. Leżał sobie na plecach niczym jakie panisko, lecz przewrócił się na bok i nagle widzi, że stoi przed nim inny czart, cały czarny.^Na gło­wie ma ten czart żelazne rogi, u nóg kopyta żelazne, u palców stalowe pazury, na łokciach haki jak ostrogi, tyle że ostre gg do zabijania. Patrzy nasz czart na tego czarta i myśli: „pewni­kiem niemiecki”. Poskrobał się w głowę i, grzecznie mówi:

Czołem, kumie. Po jakiego diabła cię Cu przyniósł®? .

Czart niemiecki odpowiada podskakując, żeby żelazo huczało:

i— Czołem... Mówią, że ty z chłopami wódę żłopiesz. Mówią,

że chodzisz do nich na wesela i pogrzeby.

Ano bywa, kumie. Chłopu beze mnie pusto na święcie. Jak niebu bez gwiazd.

Gwiazdy to nie nasza parafia, kumie.

Nie nasza. Ale ładnie... świecą...

Mówią, że chrzcisz nawet chłopom dzieciaki.

Zdarza się. Ale tylko wtedy, gdy pop jest wstawiony i język mu się w gębie plącze. Kto wtedy ochrzci dzieciątko? A my, co by tu nie gadać, Pana Boga krewni jesteśmy!

Niemiecki czart zaskrzypiał swoim żelazem, zębami zgrzytnął.

Nie mam czasu — powiada —- na pogaduszki. Będziesz teraz moim sługą, i kropka, guten Morgen. Gadaj, jco to, za kraj taki ładny za tobą się rozpościera?

Obrócił się nasz czart na drugi bok, spojrzał, a tam bagno.

Ten kraj? — spytał.

Ty mi pytań nie zadawaj! — Czart niemiecki rozeźlił się, zazgrzytał żelazem, aż sypnęły się iskry. — Ty odpowiadaj na py­tania. Krótko odpowiadaj i jasno.

A diabeł leśny wie — odpowiedział nasz czart.

Co to za jeden, ten leśny diabeł?

Ten, co tam na środku mieszka.

No to go przepędzę! Przyszedłem z nim wojować.

Patrzy nasz czart na czarta niemieckiego i nie rozumie.

—■ Słuchaj, kumie, po co ci to?

Po pierwsze, tylko nie „kumie”! — wrzasnął czart niemiec­

ki/—Mów do mnie „kumie”, kiedy siedzę w domu, teraz nad tobą piniiję, jestem twoim panem. A w tym ładnym kraju, gdzie żyje diabeł leśny, wszystko zmienię. Spójrz no tam, gdzie rozsypane jest złoto...

0 '— Widzę — Łodpo\£iada nasz czart i myśli: „To tam, gdzie naj­większe grzęzawiska, słońce złotem błyszczy”.

•— Postawię tam skałę kamienną. A na niej usadowię czaro­dziejską dziewkę — nimfę, co na imię ma Sylfida.

A po co? —- dziwi się nasz czart.

Za głupiś, żeby rozumieć. Zaprowadzę tu nowy porządek... Spójrz no tam, gdzie rozsypane jest srebro... 7

Aha odpowiada nasz czart i myśli sobie: „Tam bagno może i niezbyt głębokie, ale za to grząskie, jak wciągnie, to już koniec — błyszczów tym1 miejscu srebrem niebo jasne”.

Tam też póstśiwię skałę kamienną, a na niej ruiny zamczyska. A wśród tych ruin, na samym szczycie wieży, zamieszka okrutny rycerz Odyniec.

Nasz czart aż uniósł się na łokciu.

1 A po co?11^ dziwuje się.

Ty sobie na razie leż. Słuchaj, jakie mam wspaniałe plany,

1 podziwiaj. Teraż rtic od ciebie nie chcę, ale jak zacznę wszystko zmieniać, będziesz kamienie nosił. O, spójrz, widzisz, tam leżą rozsypane szmaragdy..;; W

,l*uŁ Widzę — odpowiada nasz czart i myśli: „No, tam to już zguba pewna. To łąka zarośnięta wodnym zielskiem, gdy tylko stąpnąć — wpadasz w toń i nie puszczą cię korzenie traw”.

Tam też postawię skałę kamienną, a w niej jaskinię wykuć każę. Zamieszka tam smętny rycerz Derwulf. Będzie wzdychał okrutnie i zębami zgrzytał.

Nasz czart usiadł już całkiem, na moczary patrzy i znów pyta:

^ — A po co?

Czart niemiecki załomotał żelastwem, tupnął kopytami i za­wył ze straszliwym zgrzytem:

19 Dureń z ciebie, dureń i tyle. Zaraz pójdę wojować z leśnym diabłem, a gdy go zwyciężę, będziemy skały budować i ruiny zamkowe wznosić.

Polazł czart niemiecki na grzęzawisko. Z początku szedł mia­rowym krokiem, potem zaczął skakać z kępy na kępę i coraz dłu­żej odpoczywać. Kępy osuwają się pod nim — żelastwo dźwiga na sobie ciężkie. Jedna kępa, może nawet większa niż inne, cał­kiem pogrążyła się w topieli, a czart niemiecki razem z nią. Pró­buje wyleźć, lecz tylko grzęzawisko wokół mąci, kaszle i kicha.

Ej, kumie, pomóż mi! — krzyczy do naszego czarta na brzeg.

Jesteś mi kumem, kiedy w domu siedzisz — odpowiada nasz czart, i to różnymi głosami.

Nie pozwól zginąć żywemu stworzeniu.

Zrzuć żelastwo, a wypłyniesz sam.

Za żadne skarby. Bez żelaza nie strasznym.

No to sobie toń.

Nie da rady, zaczął czart niemiecki zdejmować żelazo. I kopyta żelazne odkręcił, i wszystkie haczyki, a wyleźć i tak nie, może.— trzyma go błoto za nogi.

Więc znowu krzyczy:

Pomóż, nie widzisz, żem goły!

Nasz czart urazy długo nie chowa. Ułamał osinową gałąź i po­dał ją czartowi niemieckiemu. Ten złapał za nią. Wyciągnął nasz czart czarta niemieckiego na brzeg i na brzegu tą gałęzią zaczął mu boki młócić.

Wrzeszczy wniebogłosy czart niemiecki:

Czemu, kumie, garbujesz mi skórę? To przecie nie twój kraj, tam żyje diabeł leśny...

To jedno i to samo — odpowiada nasz czart. — U nas czart, diabeł leśny i szatan — to samo znaczy.

Złoił mu skórę jak się patrzy.

Ziemia tli się i kopci jak wojłok. Dwa wagony pulmanowskie za lokomotywą stanęły dęba niczym ognistogrzywe ogiery. Ogon pocisku oderwał się i z niewysokiego nasypu runął na bagno. Trza- skają i świszczą kule. Automaty tną powietrze niczym papier lub skórę. Wołodźka wpada do bagiennej wody. Woda cuchnie naftą. Pociąg wiózł cysterny z paliwem. W poprzek nasypu,

przewrócona na bok, umiera w kłębach białej pary lokomotywa. Z rozprutego brzuszyska sypią się czerwone węgle, woda na bagnie już się pali. j

Ktoś krzyczy:

Dzieci w ostatnim wagonie! r

„Dzieci — to my” — ta myśl usypia Wołodźkę, chłopiec chce spokojnie nabrać tchu, lecz usta zalewa mu woda zmieszana z naftą. Potem Wołodźka znów słyszy:

Pięcioro żyje, w tym dwoje rannych. Spójrz, jacy popa­rzeni, psia mać...

Przestań kląć, to przecież dzieci.

®k< Jeszcze mam szukać słów, gdy dzieci w ogniu się palą.

Już całe lato ich wożą...

Wołodźka znów mamrocze: „Dzieci — to my”. Znów słowa te usypiają go...

We śnie Wołodźka idzie drogą, wie; dokąd idzie — dogania Saszkę z innymi dziećmi.-

...Babka Wiera odrąbała Pstrokatce głowę. Uderzyła siekierą niezbyt mocno fee było jej żal. Pstrokatka wyrwała się i poleciała z krzykiem.5 Potem zaczęła latać w koło po podwórzu, przypada­jąc na skrzydło. Potem upadła koło kadzi.

Dlaczegożeś ją?.;.

Babka Wiera odwróciła się. Na ganku stał przybrany wnuczek. Dziewczynka od sąsiadów, Maruśka, choć sama ledwo od ziemi odrosła, podtrzymuje go za ramię.

Na rosół... — Rzekłszy to, babka przez chwilę pomyślała, że może się pospieszyła — da Bóg, i bez rosołu chłopaczek na nogi się dźwignie. Podniosła oczy ku niebu.

Na jesiennym błękicie zawisł samotny żuraw.

Babka Wiera przeżegnała się.

Ech, żurawie, żurawie, dziatki moje... -

t A

£ i ś

l

Gdy jezior nie dzieliły jeszcze od ziemi pasma kruchego lodu nad brzegiem, gdy droga, którą w dzień można było przejść brnąc w błocie po kolana, zastygała pod wieczór, a rano twardniała ni­czym srebrna szlaka, gdy pączki na drzewach dziobały/jeszcze powietrze jak lodowatą skorupę, pociągnęły nad Malawinem pierwsze żurawie. Niebo zrobiło się ■ Róczystoaiebieskie, tak jakby starą farbę — błękit — żurawie przyniosły na swoich skrzy­dłach. Siadały żurawie na bagnie i nie kryjąc się chodziły zmęczo­ne, podnosiły cienkie nogi, by ogrzać, je kolejno pod skrzydłem, wszystkie też zanurzały dzioby w martwej wodzie, mąciły ją — budziły do życia, tak by ożywiła wszystko.'„Gzas‘już!”-t? krzy­czały.

Głowa Wołodźki jest jak jedno bezlitosne ucho, Pyta Wołodźka swojego koleżkę:

Sieńka, czy słyszysz?

Żurawie chodzą po bagnie,' szukają^ennych żab.

Po pierwszych kluczach żurawi pojawiły się inne,: też prze­lotne, ale przyszło im lecieć bliżej niż tamtym, więc bylyr bar­dziej natarczywe i ożywione. Z tymi żurawiami przylecimy zaafe­rowane, skrzętne kaczki.

Wołodźka szepcze:

Sieńka, słyszysz? » ■

Słyszę... To kaczki na jeziorze — przywołują kaczory. Ale jęczą, wstydu nie mają.

Nieco później, gdy z brzóz popłynęło perłowe słodkie mleko,

i co tak obficie, że aż namokły gałęzie, Wołodźka znów zapy­tać swego koleżkę:

-4- Sieńka, a ca to takiegoB

r- Żaby się obudziły, wylazły garby sobie grzać. Muchy ożyły. Żurawie nasze, miejscowe,; tańczą, krzyk podnoszą. Ptactwo drobne poluje na robaki, gniazda buduje, wydziera się. Takie ptasie trele-morele. Rozgrzała się wiosna — las szumi, wszystko, co żywe, krząta się i ruszar.

Nie, i Sieńka, to nasi nacietfają. Pora już na mnie, Sieńka. Ja muszę do Leningradu.

Babce Wierze Wołodźka też tak powiedział:

*s Babciu, pójdęrteraz Leningradu. Będę tam czekał na tatę. Gdy wróci z -frontu, przyjadziemy tu razem. Przywieziemy ci w podarku ciepły sziaŁ

Przeżył Wołodźka przy babce zimę, może byle jako, ale w cieple, stanął na nogi —no i masz tobie wdzięczność.

Ja bym was wszystkich, chłopaków, zaraz po urodzeniu dusiła* gdy tylko taki na świat wylezie. Iwany nieszczęsne! Zbóje bez serca. Przeklętnikistf

Babka Wiera zamknęła Wołodźkę w chacie, a palto chłopaka schowała, to samo palto, które dwie przyjaciółki, Nastia i Łub­ka Samarina, przerobiły ze 'starej męskiej marynarki, dołożywszy pod podszewkę watoliny^'Schowała też portki ze znoszonej kászmirowéj spódnicy malinowego koloru. Schowała czapkę od dziadka Sawieliewa, tego-starego diabła. Wołodźka przesiedział póKdnia w fildekosowych majtkach, ofiarowanych mu zamiast kalesonów i przez Łubkę Samarinę, i w koszuli, też czyjejś. Po­tem włożył babcine kalosze, podwiązał je sznurkiem, wyciągnął ze skrzyni aksamitny wyłysiały serdak, 'obszyty wzorzystą ta­siemką! głowę -—<by nie zawiało — przewiązał chustką, wylazł przez lufcik i w takim stroju skierował się tam, skąd dolatywał jakiś dziwny hałas — tak jakby lody pękały, gdy kra wchodzi na krę, jedna łamie inną i zatapia,*i znów jakby po raz drugi lody ruszy­ły na rzekach i jeziorach, by przepędzić mróz na cztery wiatry.

'Las rozbrzmiewał ptasim gwarem, a każda barwa, każdy dźwięk miał sobie tylko właściwy, czysty, szczególny zapach. Od tych

przeróżnych, lecz zlewających się zapachów głowa Wołodźki stała się lekka i silna: jeszcze kilka razy zaczerpnie powietrza — a sama uniesie go nad ziemią. Białe przylaszczki i liliowe fiołki po­łyskiwały w zeszłorocznej trawie. Aż się od nich roiło w pobliżu szarych porowatych placków śniegu, które ocalały pod jodłami. W świergocie ptaków* zaaferowanych budówą gniazd, bezładnym i radosnym, w szmerze strumyków: wzywających, by pójść za nimi i zobaczyć coś cudownego, ucho Wołodźki uchwyciło obcy, groź­ny dźwięk. Wyszedł więc szybko z lasu na drogę. Dopiero co wyschła, nie była już grząska, wraz z ziemią wżnosija się do widnokręgu i gwałtownie się zwężając wdzierała się w dużą ieś. Na samym jej spiczastym końcu, w środku wsi, pęczniała czarna kropla, która rosła, rosła coraz bardziej i nagle popłynęła ku Wołodźce jęcząc żelaznym zgrzytem i łomotem, z okrzykami, które zlały się w jedno rozjuszone wycie — to szli Niemcy. Szły kompanie, szły bataliony — szło wojsko z czołgami, działami, cię­żarówkami, kuchniami polowymi i punktami sanitarnymi.

Wołodźka uciekł w pole, by ta lawina,.* szorstka, zarośnięta brudem i rdzą, milcząca lub z furią wrzeszcząca, poparzona, cuchnąca odorem benzyny, cała w bandażach i opatrunkach, spadająca na dno ze szczytów, które zdobyła, nie rozdeptała go w błocie. Z pola, spoza kopy, od której nieprzyjemnie zalatywało stęchlizną, patrzył Wołodźka na uciekające niemieckie wojsko. Tłum był coraz większy i oto dla ludzi na drodze zabrakło już miejsca, nie było którędy iść —-szli więc polem zostawiając pobocza dla koni i prychających samochodów, a tam, drogą, posu­wały się szybko czołgi i działa samobieżne, wzruszając i wyrzucając na boki wiosenną ziemię. Niebo nad wycofującym się wojskiem to opadało przygważdżając tłum do ziemi, wciskając go w rowy i jamy, to unosiło się w górę z rykiem, a wtedy ludzie podnosili się. 1 znów spadało niebo na świszczących skrzydłach.

Wołodźka ukrył się w niewielkim , dołku. Długo tam siedział kręcąc się niecierpliwie i drętwiejąc ze strachu, chrząkając i po­ciągając nosem z radości.

Do Zasiekina przyszedł, gdy ¡już się ściemniło. We wsi było mnóstwo Niemców, żywych i martwych, lecz żywi martwych nie

chowali. W środku wsi płonęła chata, płonęła surowo i trium­falnie. Niemcy poruszali się obok niej jak widma, zdawać by się mogło, że to nie ludzie, lecz cienie tych, którzy dawno juz umai*li.

Mieszkańcy wioski cicho ukryli się w piwnicach i ziemiankach: bali się nie pocisków i nie bomb z nieba, choc to żelazo spadało na oślep, bali się własnych uśmiechów, pełnych nadziei oczu, serc udręczonych3 wiarą i wyczekiwaniem. Nie oświetlone chaty kryły się w czarnych sadach jak w okopach. Tylko cerkiew na skraju wsi migotała, świecąc to czerwienią, to błękitem, jakby postawio­no ją tylko po to, by nie przeoczyła żadnego błysku, żadnego pło­mienia.

Wołodźka postanowił przeczekać w cerkwi — nikogo prosić

0 pozwolenie nie trzeba — lecz smród zbutwiałego ziarna, mysich

1 gołębich odchodów, zmieszany z zapachem tynku i stoczonego drewna, wypędził go stamtąd. Stęchły oddech cerkwi jak gdyby odgradzał od świata, od życia na zewnątrz — pod cerkiewnym sklepieniem nie słychać było nic, prócz dalekiego huku. Wołodźka wdrapał się na dzwonnicę — myślkł, że stąd pierwszy zobaczy Armię Czerwoną.

Deski podłogi na górze ocierały się o siebie —■ skrzypiały przy każdym wybuchu niczym tratwa na fali.

Pod ścianą, między nie zakratowanymi otworami okien Wo­łodźka wymacał stertę słomy, od której pachniało jakimś jedze­niem, lecz nie zdążywszy nawet pomyśleć, dlaczego słoma pachnie tak rozkosznie, zasnął. Wiatr szarpał mu włosy, które przez zimę odrosły. Wkrótce zziębł, lecz nawet nie otwierając oczu wsunął się głębiej w słomę, zakopał się w niej i spał spokojnie, a we śnie zobaczył sam siebie w białej wspaniałej izbie: z wielkiego, bogato zdobionego ruskiego pieca wyciągano właśnie pieczone prosiaki, gęsi i kaczki, by przyszykować na wielkim stole, pokrytym wy- krochmalonym obrusem, smaczny, świąteczny obiad z muzyką

i elektrycznym światłem.

Gdy obudziwszy się wysunął głowę ze słomy, ujrzał w świet­le słonecznym, między błękitem nieba a białymi ścianami, coś takiego, że znów dał nurka pod słomę i zamknął oczy.

Wstawaj — rozkazał ktoś nad nim.

Wołodźka pomyślał, że to nowy koszmar zamiast dawno nié widzianego motyla — może to' wstrząs po wczorajszych wybu­chach, trzeba tylko trochę poczekać z zamkniętymi oczami i kosz­mar zniknie, tak jak motyl znikał nie muskając jego twarzyviÆ

Wstawaj — powtórzył głos. Ktoś? rozgarnął siano nad jego głową.

Rozbudzony Wołodźka tym razem rzeczywiéèie zobaczył czło­wieka — siedział obok na słomie, strasznooki, z Wykrzywioną gębą — to ten piekielny policjant, któremu ukradł leszcza.

Patrzyli na siebie w milczeniu. Wołodźka ze strachem i uta­joną złością. Policjant — ze smutnym zaciekawieniem i niechę­cią. Milczeć było Wołodźce trudno, zaczął więc ciężko oddy­chać, jakby wspinał się w górę po schodach, i lada chwila całkiem

2 irakłoby mu tchu lub zapłakałby, nie znajdując dostatecznie groźnych słów. Policjant przypatrywał mu się, krzywił wykrzy­wioną zbójecką gębę i poruszając zadartą brwią gasił swe diabel­skie oczy, zupełnie jakby patrzył sam na siebie. Przymierzał twarz Wołodźki do twarzy, które niegdyś widział, lecz już o nich zapomniał.

No więc to ja — wydusił wreszcie Wołodźka nosowym gło­sem. — Zwędziłem ci leszcza. ; ¡¡i I nagle krzyknął piskliwie: „Heil!”

Brew policjanta podskoczyła w górę tak gwałtownie, że nawet głowa na mocnej szyi jak gdyby poruszyła się w ślad za nią.

Ja ci pokrzyczę — powiedział. — Skończyło się „heil”;

Wysadzili nas wtedy w powietrze. Minę podłożyli ną torÿ.

Dlaczego wysadzili?

Nie wiedzieli, że nasz wagon jest przyczepiony do pocią­gu... Partyzanci nie wiedzieli.

Pewno nie. — Policjant kiwnął głową. Od tego kiwnięcia^ od słów wypowiedzianych ze spokojem, jak gdyby rozluźniła się śruba przyciskająca serce Wołodźki do gardła. Wołodźka wylazł spod słomy, cofnął się ku schodom prowadzącym na^dół i rzekł surowo:

Nas wtedy wysadzili w powietrze, a ciebie wysadzą terazł

Policjaitt zaśmiał się, od śmiechu jego oczy z czarnych stały się. jikby-bure.

©dka-rmiła cię babka Wiera. I jak wystroiła. Trudno rozpo- zraaćś chłopak to czy dziewucha — wypisz, wymaluj grenadier na drodze Smoleńskiej«.’<)*

.sa Babka Wiera schowała portki i palto, a ja muszę wracać do Leningradu, ń ,

: Pójdziesz do«Leningradu w tym grenadierskim stroju?

Wołodźka spojrzał na siebie — do aksamitnego, ciemnozielone­go serdaka babki-Wiery, do flanelowej koszuli, żółtej w niebieskie kwiatuszki, dój różowych jak wschód słońca majtek przykleiła się słoma. ZikaLoszyiteż sterczała słoma. Wołodźka przesunął ręką po włosach -r- i we włosach była słoma.

Strząsnę słomę — powiedział. Domyślił się, że policjant ma na myśli cały jego pstrokaty strój* i dodał: — Muszę tylko dojść do Leningrady t?am wisi w mojej szafie garnitur z białym krawa- eikiem i białymi guzikami.»

; Policjant roześmiał się jeszcze tubalniej. Ü

Krawacik już pewnb dla ciebie za mały — będzie cisnąć pod pachami. -^¿Wsu^ął rękę pod'słomę, wyciągnął torbę i rozwią­zawszy: supeł wyjął z niej wpierw ręczniki, potem chleb, potem słoninę, a potem niemieckie konserwy. — Idź, zwolnij miejsce w brzuthu, zjemy- śniadanie -7- rzekł do Wołodźki. — Tylko nie wysuwaj nosa na ulicę. f*

Wołodźka zhiegł po schodach',,' pokropił ceglaną, dawno bie­loną ścianę i kiedy kropił, ciurkał pod zaciągniętym pajęczyną okienkiem, przyjrzał się ulicy. Niemcy kręcili się po wsi, siedzieli pod płotami, na przyzbach, pod drzewami. Martwych było już mniej:, pewno: zabrali ich nad ranem i pochowali spiesznie chowają Niemcy-‘swoich tak, jakby sadzili ziemniaki, zagonami, bruzda przy bruździe.

^Dzisiejsi Niemcy czymś różnili się od wczorajszych, może mniej się spieszyli, a może bardziej byli zmęczeni czy też może zakrwa­wione opatrunki niektórzy mieli zmienione.

Skąd on wie, że ninie babka Wiera odkarmiła?” — pomyślał Wołodźka. Gdy wszedł na górę, spytał prosto z mostu:

mm

Skąd wiesz o babce Wierze?

Ja dużo wiem. Spałeś i majaczyłeś, we śnie biłeś się z kimś. Miałeś gorączkę i wypieki na policzkach...

Po pierwszym szybkim powrocie do zdrowia Wołodźka znów ciężko zaniemógł. Pocił się dzięki ziołom babki tak ¿obficie, że gdyby nie zmieniała mu pościeli kilka razy na dzień, odparzyłby się w tej gorącej wilgoci. Pewnego razu, gdy Wołodźka obudził się, zobaczył na stole kuchennym słoik miodu i trochę mięsa. Wydało mu się wtedy, że z izby szybko wyszedł wielki chłop cuchnący samogonem. Lecz ani babka- Wiera nie wiedziała, ani dziadek Sawieliew się nie domyślał, kto przyniósł podarunek.- ■ <

Bóg zesłał i tyle — zdecydowała babka. — A jeśli nawet przy­niósł ten policjant, zezowaty Kuźma, wszystko mi jedno.

Kuźmę zostaw w spokoju — powiedział wtedy dziadek Sa­wieliew. — I nie strzęp sobie na nim niewyparzonego dzora. On robi swoje, ty też swoje rób. .

A co on takiego robi? Zbój przeklęty»..

Co ci nakazałem? O Kuźmie nie waż się pisnąć.

Babka Wiera przygasła nagle pod piorunującym spojrzeniem dziadka.

•— A co mi tam? Przecie mówię «§§ dla mnie to jeden diabeł. ‘

Diabeł, a może wcale nie diabeł — warknął stary.

...Zatrwożony tym mglistym, postrzępionym wspomnieniem

Wołodźka spytał:

- Jak ci na imię?

Mnie? — policjant zastanawiał się przez ębwilęv if,

1 Wołodźka w nagłym olśnieniu pojął, o czym tamten' myśli —~ wspomina przezwiska i wszystkie inne, nienawistne słowa> które przyklejały się do niego przez długie i, widać, niesłodkie życie. Policjant przenosił wzrok z błękitnego nieba na zielone dzwony, mokre od rosy. Na dzwonach zachowały się jeszcze sznury. Były związane w supeł i przerzucone przez belkę.

Jestem wujek Kuźma i—• powiedział wreszcie. —- Kuźma. Wujek Kuźma.

Pójdziesz razem.- z nimi?, -^spytał Wołodźka i kiwnął głową w istronę drogi zatłoczonej uciekającym wojskiem. m—Jedz — powiedział policjant.

Przed odejściem Wołodźka napisał do babki Wiery list na czy­stej stronie niemieckiego ogłoszenia, którym babka jak obru­sem przykryła stół kuchenny. Dużymi drukowanymi literami, specjalnie dla oczu i wykształcenia babki, napisał: „Do widze­nia. Dziękuję. Nigdy nie zapomnę. Jak rodzonej matki”. I pod­pisał się z. zakrętasem.-, |

Babka Wiera przeczytała list bez niczyjej pomocy. Lamento­wała niedługo i cichuteńko. Przeklęła podły los, który skazuje ją zamsze na to samo — żegnanie tych, którzy odchodzą. Zmie­szała z błotem smarkaczy, którzy zamiast wdzięcznego, czułego serca mają w piersi; stertę nawozu albo jeszcze i coś gorszego. Zagroziła, > że Wołodźce tak skórę złupi, aż stanie się fioletowa, wyzdrowiał już, więc trzeba go sprać, wyjdzie mu to na dobre. Pod koniec tej przemowy babka Wiera podeszła do kąta z ikonami, pogroziła frasobliwemu Jezusowi pięścią i całkiem, już rozeźlona odwróciła święty obraz twarzą do ściany.

Babka szła do Zasiekina zamaszyście jak żołnierz, w ręku, jak szablę, trzymała rózgę i można by pomyśleć, że jeśli spotka albo czarta, albo nawet świętego Jerzego, walnie jednego i drugiego po plecach, by nie przeszkadzali jej w takim zbawieniu własnej duszy, jak je sobie teraz wyobrażała. Lecz ani świętego Jerzego, ani czarta z piekła,rodem nie spotkała, tylko nagle droga przed nią się wydęła, zapełniła • się ciężkim, łomotem, zgrzytem i hałasem. Zobaczyła babka, że pełzną ku niej czołgi. Skąd miała wiedzieć, że czołgi pierwsze idą do natarcia i wycofują się pierwsze. Wiele jest po temu taktycznych i strategicznych przyczyn.

Z drogi na zbocza i pola płynęło wojsko. Szło klinem, jak gdyby przedzierało się żelaznym dziobem czołgów. Babka Wiera zawró­ciła, lecz nie mając sił iść szybciej niż wycofująca się armia, wkrótce zmieszała się z tłumem żołnierzy i szła razem z nimi. Wyprzedzali ją, a doganiając szturchali łokciami, plecakami, bro­nią. Babka ukradkiem przyglądała się zarośniętym prostackim twarzom. Czasem ocży jej zderzały się z innymi oczami. Jak

z piwnic, zionęło od nich stęchlizną, nie gasnąc, ale i nie rozpalając się żarzyło się w tych oczach zmęczenie i bezsilna rozpacz. Prz^ chodziły obok babki i młode chłopaki, żółtodzioby, wystraszeni, zmordowani, lecz wciąż jeszcze nie pozbawieni wewnętrznej pasji. Oczy ich żywo migotały, gotowe od razu zapłonąć* by zjgasićcudze spojrzenie.

Babka opuściła głowę. Wyszeptała:

O Boże, a ci młodzi po co?

Starszy już Niemiec, zrównawszy się z-mią, skrzywił usta — usłyszał.

Cieszysz się?

Zgubiłam wnuczka i— -odpowiedziała babka. ^Tylko gdzie w takim tłumie go znajdę?

Niemiec szedł obok babki ciężko chrypiąc, z trudem łapał powietrze i kulał. Ośmielona jego niedomaganiem babka spytała cicho:

Dlaczego takie żółtodzioby wojują? Niechby - się bawili z dziewuchami«

Niemiec zmarszczył się i krzyknął:

Idź stąd, stara wiedźmo, nie pętaj się pod rtdgartii!

No, no, ale składnie gada po naszemu — pomyślała babka Wiera. — Łatwy ten nasz język: niebo znaczy niebo, ziemia to ziemia, a chleb to chleb. Proste. Nawet nieuczony »łatwo wy­rozumie, a ten pewno uczony...”

Babka przeżegnała się i chyłkiem, by nikogo nie potrącić, zaczęła pomalutku przesuwać się z drogi fta pole. Ale i polem szli żołnierze, tylko że w pojedynkę. Babka nie wiedzieć czemu wystra­szyła się jeszcze bardziej i znów przysunęła się w stronę drogi, i

Doszła do Malawina drepcząc z boku kolumny. We wsi, ode­tchnąwszy z ulgą, skręciła do swej nie zamkniętej chaty. A tam stłoczyli się na ławkach i na podłodze Niemcy, siedzieli, pili i jedli. Spojrzawszy odruchowo na święte obrazy babka aż jęknęła: Matka Boska i wszyscy święci byli odwróceni twarzą do ściany. Pewno któryś z Niemców zobaczył odwróconą do ściany ikonę Chrystusa, na swój sposób sobie to wytłumaczył i przestawił tak wszystkie ikony. Zdenerwowana babka Wiera przecisnęła się do kąta, usta­

wiła święte obrazy jak należy, a Matkę Boską przetarła podołkiem i wysunęła na sam środek, choć to nie wedle rangi.

i Ho\matka »wszystkich.ludzi?,— powiedziała surowo. — Boża rodzicielka, nie férsztejen? Nie jakaś pogańska królowa, o* Niemcy-obojętnie, niektórzy nawet z kpinkami, obserwowali, eó>¡robi babka —.mieli teraz większe zmartwienie niż jej ikony.

Babka Wiera pomyślała nagle: wTo ci'dopiero... Boga przecie mamy jednegó. Tenrsam u Niemców i u Rosjan...”

Przedostała się w kąt za piecem, usiadła tam i zaczęła rozmy­ślać. -Ni. stąd* ni zowąd przyszedł jej na myśl policjant Kuźma Prochorow, o którymwostatnio szeptali, gadali ludziska po wsiach.

; . To ci -dopierooicridho zdumiała się babka. — Widać, czar­tów Rosjanie i:Niemcy mają różdLychi.. Pomyślawszy tak, wsta­ła i nie zwracając na Niemców uwagi zaczęła głośno pomstować: — J.uż ja mu te głupstwa wybiję ze łba! Portki też schowam. Na go­lasa chyba nie ucieknie. .Wnuczek jtni bryknął, wnuk mój Wołodź­ka. :i.*Babka pogroziła palcem młodziutkiemu, roztrzęsionemu doi łez żołnierzowi i wyjaśniła: — Słusznie powiadają: w matczy­nym sercui-fr dzieci, w. sercu dziecin kamień.

Gałytdziea przesiedzieli na dzwonnicy. Noc przespali na dzwon­nicy. | Za: potrzebą chodzili do cerkwi.. Picie było — niemiecki kanister z wodą. !

Nad ranem, gdy hałaśliwa, ciężko dysząca rzeka osłabiła na drodze swój impet i już przemieniała się w strumyki, które chwila­mi całkiem Znikały, policjant Kuźma wszedł po stromych drewnia­nych schodach na dzwonnicę i wyjął zza belki karabin zawinięty w zatłuszczoną szmatę. Wołodźka, który podczas tej wojny wi­dział sporo broni, ód razu poczuł, że ta jest piękna i zadbana — masywny karabin z optycznym 'celownikiem i wyważoną ‘kołbą z cennego* drzewa o pięknym, miękkim połysku, z głęboko wto­pionym odblaskiem czerwieni, ręcznie rzeźbiony»M„Pewno chce się ostrzeliwać”. Wołodźka poszukał oczyma czego! ciężkiego, by w razie potrzeby stuknąć policjanta w łeb.

—• Belgijski browning nieseryjnej roboty — powiedział Kuź-

ma. — Jedyne moje bogactwo. — Postawił kanister z, metr od ściany, przelawszy uprzednio wodę do butelki. — A.ty-już idź. -*■ Prawa brew, stercząca wysoko, stanęła dęba wt poprzek czoła. Nos zmarszczył się. — Mieszka tu niedaleko taki gruźlik } piiąty dom idąc od cerkwi. Ma pod podłogą ¿murowany udarom Jego ojciec chciał otworzyć sklepik, ale nie dał rady, zdążył zbudo­wać tylko piwnicę na magazyn. Siedzi tam chyba z pólwiófcki. Ty też idź, ale migiem. A jak- się ^szystfoof¡uspokoi; 'wracaj-do babki Wiery. Kim ona jest teraz dla ciebie? Nie wiesz? Jest teraz dla ciebie wszystkim. Bo co, m.yślisz%pewno, że twójitato zaraz do Leningradu wróci? Musi jeszcze wojować, czekać na rozkaz. A kiedy wojna się skończy? Nawet jak tak dalej pójdzie, to dopie­ro za kilka lat. Leningrad jest oblężony, ludzie mrą z głodui A>ty co, polecisz tam na skrzydłach?

Rzekłszy to policjant rozsiadł się koło kanistra, nogi rozkra­czył jak Turek. Kanister był trochę za niski, więc ¡Kuźriią wstał, kopniakiem wybił ze schodów prowadzących na górę dwie deski, podłożył je pod kanister i znów przywarł do kolby. Zmrużone czarne oko, niespokojne i niezadowolone, nagle zamarło, rozbły­sło stalą kindżału. Wołodźka domyślił się: teraz broń ustawiona jest jak trzeba. Kuźma nie spieszył się, położył karabin, wytarł rękawem ślady po spoconych palcach. Wyjął spod słomy skrzynkę z nabojami, ułożonymi w pudełkach, rozzuł się, zdjął marynarkę, podłożył pod karabin zwinięty ręcznik, by stal luiy nie dotykałia żelaza.

Och, ale się szykuje, zupełnie jak do roboty” —- pomyślał Wołodźka.

Jeszcze tu jesteś? Co ci. powiedziałem? — Policjant wstał i tupnął bosą nogą.

Wołodźka odskoczył ku wyjściu. I już ukryty w kamiennym korytarzu ze schodami wrzasnął:

Zezowaty diabeł leśny! Złapią cię i powieszą! — I pobiegł na dół, a ziąb przeszedł mu po plecach, czekał, że lada chwila dopadnie go kula.

Wybiegłszy z dzwonnicy Wołodźka rzucił się pędem wzdłuż cerkwi, tuż pod ścianą, żeby z góry nie było go widać. Gdy obiegł

cerkiew dookoła, zrozumiał, że uciekać właściwie nie ma gdzie — teraz jego'miejsce jfest tutaj. Wielkie nagie lipy, czarne, o ledwo widofcznych czerwonych pąkach szeptały cicho, ostrożnie, jak gdyby wypędzały go,' chcąc ratować; „Idź stąd, idź. Też sobie wymyśliłeś,-Taki mały-brzdąc...” =

Wołodźka ukrył się między kamiennymi grobami. Wpadł mu w rękę kawałek żelaznego krzyża. Podniósł go i jak gdyby na próbę stuknął nim o marmur. Dźwięk uderzenia zlał się z innym dźwiękiem, niepojętym i przerażającym, zupełnie jakby ze środka nieba trzasnął o ziemię mokry bat pasterski.

; „Co to takiego?” pomyślał Wołodźka rozglądając się i aż otwierając usta. Lecz w tym momencie do jego ucha dobiegł inny dźwięk, cichuteńki, długi i delikatny, jakby ktoś poruszył śpiewa­jącym metalem.

: „Dzwony odpowiadają nai dźwięk — domyślił się Wołodźka. — Czyżby to on z tego diabelnego karabinu?” Do oczu napłynęły łzy. Wyobraził sobie, że policjant Kuźma widzi już w swoim celowni­ku radzieckie wojsko. ,1 padają na ziemię pokotem dzielni wo­jacy ^ czerwoni dowódcy E& trafieni strzałem w serce.

<Znów trzasnął bat na niebie. Wołodźka szedł pod cerkiewnym murem śęiskając teraz w ręku kawałek krzyża. Po schodach stąpał bezszelestnie — w kaloszach-cichobiegach. Wdychał powietrze nosem, wypuszczał je ustami.

Policjant- Kuźma siedział obok kanistra, przywarłszy ramie­niem i policzkiem do karabinu. Z ruchu kolby Wołodźka domyślił się!~- ęoś takiego! gp. że zaraz padnie jeden z Niemców, którzy spiesznie okrążyli pagórek i zbliżają się do Malawina. Myśli Wo- łodźki rozleciały się, jak wrzaskliwe stado szpaków, na rożne strony. „Czyżby on strzelał do Niemców? Dlaczego on do Niem­ców? Kto dał mu prawo strzelać do Niemców?”

Dzwonnicę opluła seria z karabinu maszynowego, wypuszczo­na z daleka. Pociski przeszyły żelazny daszek, jeden z nich ude­rzył w basowy dzwon, który jęknął i zawstydzony zahuczał ze złością.

I nagle Wołodźce rozjaśniło się w głowie, jakby wiatr zerwał chmurę z nieba, a ono rozpromieniło się, rozbłysło błękitem.

Przecież Kuźma wsadził go do wagonu z dziećmi, dał mu na drogę leszcza i chleb... Przypomniał też sobie j^ołodźka słoik miodu i mięso na rosół, które cudem pojawiło się w domu babki Wiery. 1 słowa dziadka Sawieliewa: „Kuźmę zostaw w spokoju, nie strzęp sobie na nim niewyparzonego ozora. On robi swoje, a ty też swoje rób...” I nagła pokora babki po tych surowych słowach... Wszystko połączyło się w prostą, dźwięczną myśl. Od tej wspa­niałej, radosnej myśli Wołodźka zadrżał, zbliżył się do Kuźmy, objął ramionami jego spierzchniętą szyję i rozpłakał się, dotyka­jąc nosem rybiej twarzy policjanta.

Przez jakiś czas Kuźma milczał, Wołodźki nie odpychał, potem pogłaskał go po głowie.

No, no, tego tam... Przestań się mazać... Zuch z ciebie* masz podwójny łeb, znakiem tego, szczęśliwy jesteś.* -—Dostrzegł poniewierający się na podłodze kawałek żelaznego krzyża i zapy­tał: — Pewno szedłeś tu, żeby mnie zabić? :

A kogóż by innego? — spytał Wołodźka.

Nie dałbyś rady — rzekł Kuźma z powagą. —' Masz się do mnie jak zając do wilka. — Przywarł do ściany,! jakby wczołgał się na nią plecami, wtłoczywszy mocarne ramiona wikąt. — Może jednak sobie pójdziesz?

Wołodźka spojrzał na niego błagalnie.

A-a... — Kuźma machnął ręką. — Zostań na razie.^Zdążysz jeszcze odejść. Ale kiedy dam rozkaz, wyniesiesz się migiem.

W tysiąc dziewięćset szesnastym roku snajper Kuźma Procho- row otrzymał czwarty Krzyż Świętego Jerzego i został chorążym. W tym stopniu i z czterema odznaczeniami, a prócz tego z kulą w szyi i belgijskim browningiem nieseryjnej roboty, który po­zwolono mu zatrzymać jako osobiste trofeum, wrócił do domu. Pocisk prawie przebił szyję na wylot, wszedł koło ucha i zatrzymał się przy ramieniu. W szpitalu polowym nie odważyli się go wyjąć: z początku tkwił obok jakiejś ważnej arterii i nerwu, więc lewe oko nie zamykało się nawet we śnie, wciąż drgało i migało, drgała cała twarz, wykrzywiały się usta, a czaszkę rozsadzał nieznośny

ból. Na front już Kuźmy nie puścili, z honorami wykreślili z re­jestru.

Idąc od stacji Kuźma Prochorow zobaczył z daleka wiatraki na pagórkach, sztuk trzynaście — wszystkie były własnością jego ctyca. Jeden — do mąki żytniej, inny do robienia kaszy, jeszcze inriy do wytłaczania oleju i odciągania miodu, czwarty — do mąki pytlowej, piąty^do jęczmiennej; szósty do mąki krupczatki otfazr©wsianej i gryczanej* Nieduże wiatraki przyjaźnie i wesoło kręciły ¡skrzydłami. Daćsobie z nimi radę było łatwo i naprawiać też nietrudno, więc i młynarz do każdego z osobna nie był potrzeb­ny, ehł©p w wiatraku, sam podsypywał ziarno i sam mełł — nawet baby; ¡co sprytniejsze, mogły;sobie poradzić bez pomocy. Ustawią skrzydła pod wiatr, zwolnią* wał z klina i zaraz żarna zaczną się obracać, najpierw powoli, ze skrzypieniem, a potem coraz szybciej, coraz ciszej, i zadrży wiatrak niczym łódka na bystrej fali, i rusza jakby razenąz pagórkiem na spotkanie z wiatrem. Tylko jeden mły­narz pracuje, we wszystkich wiatrakach — jego ojciec. Narzynał żarna,, ustawiał prasy, przykręcał wirówki do miodu. Stado miał r-asowe, łąki i duży łan jęczmienia dla browaru.

Całe to gospodarstwo miał dziedziczyć Kuźma. I oto stał na drodze, patrzył na wiatraki ze łzami radości w oczach, a jego twarz drgała i wykrzywiała się boleśnie.

Wołodźka siedział przytulony do Kuźmy.

Kuźma dotknął dwoma palcami podwójnego łba Wołodźki.

Wyjrzyj, jest tam kto w pobliżu?

Wołodźka wyjrzał szybko i ostrożnie — ulica koło cerkwi była pusta.

Nie ma nikogo....

Kuźma rozsiadł się po turecku koło kanistra.

Po każdym wystrzale wyskakiwała z karabinu gorąca dymiąca łuska. Następny nabój, połyskliwy, matowozłoty wchodził z ma­gazynka do lufy. Zamek wprowadzał go z lekkim klapnięciem.

I znów rozlegał się strzał. Łuska spadała na ziemię. Melodyjnie i cicho śpiewały dzwony.

Wołodźka wyrzucał z płuc zimne powietrze i drżał: „A jak jeszcze raz palną z kaemu? Dlaczego on strzela tylko w jeden punkt, to pewna śmierć!”

Niemcy bali się już iść wzdłuż pagórka, omijalrniebezpieczeń- stwo idąc polem, potem nagle zbili się w gromadę, utworzyli łańcuch i ruszyli na pagórek to biegnąc, to czołgając się.

Kuźma wybuchnął śmiechem.

Idą do ataku na snajpera. Znajdźcie mnie tylko — wtedy wojujcie. Stąd nas nie widać — wszystko sprawdziłem. Oni stamtąd widzą przez lornetkę pusty kąt. A ja tu powyciągałem cegły. Kula idzie wzdłuż otworu okiennego, a wyskakuje jakby wprost ze ściany. Z kaemu łupnąć mogą >— a jakże, łupnęli, ale to tylko tak, żeby mieć czyste sumienie. Dzwonnic teraz snajperzy nie lubią, Dobrze je widać — jaki dureń będzie strzelał z dzwonnicy? W tym też jest psychologia — Kuźma zakołysał karabinem, pogłaskał go szeroką dłonią. — To mój instrument — skrzypce. Jestem snajr perem, samotnym strzelcem wyborowym. Zara^/ci wytłumaczę — powiedział i jego głos przybrał szczególne brzmienie — tak majster tłumaczy uczniowi tajemnice rzemiosła, które zna jak nikt inny.»-^. Podczas tamtej wojny oficerowie na powitanie podawali' mi rękę. Zlikwidowałem więcej Niemców niż niejedna kompania. Tyle ba­retek — cztery Krzyże Świętego Jerzego — to nie* żarty; >

Wciąż głaskał i głaskał karabin nabierając dumy i pewności siebie od dotyku surowego metalu.

Usta Wołodźki spąsowiały, wargi rozchyliły się. Potem twarz mu posurowiała i tylko oczy błyskały i gasły na przemian jak słońce na niebie podczas burzy.

Żeby wojować w pojedynkę i bez pudła, trzeba mieć dobry instrument. Snajper nosi swoją broń w futerale, więc ja też no­siłem. Nie daj Boże, by wpadł tam piasek, paproch albo dostała się wilgoć. Samotny snajper to zwiadowca, myśliwy i — samo przez się zrozumiałe — żołnierz. Karabin do takiej roboty musi być ciężki. Nasze gwintówki są lekkie. Niemiecki spaller, choć trochę cięższy, też jest za lekki. Swój poprzedni karabin obcią­żyłem kołnierzem z ołowiu. Snajper nie strzela klęcząc, a z ra­

mienia i z podrzutu, rzecz prosta, nigdy. Snajper strzela z pozy­cji leżącej albo właśnie tak, siedząc. Ciężka broń umożliwia dokład­ne naprowadzenie ha cel, jej ciężar tłumi każdy mój oddech. Celownik musi być doskonały —Optyka Zeissa. Nasze celowniki są nieprecyzyjne. Niemcy mają Zeissa, ale też nie wszyscy. A tę broń archaniołowi Michałowi nie wstyd byłoby ofiarować — Kuźma uniósł drogocenny karabin na szeroko rozwartych, troskliwych dłoniach <to<jest instrument!

Dzwonnicy j.uż więcej nie ostrzeliwano. Niemcy przeczekaw­szy, aż minie serach, znów szli nie kryjąc się obok pagórka. Kuźma nie patrzył na nich, !o der wał skórkę chleba i gryzł ją, lecz nie poły­kał, by dłużej załhować w ustach jej zapach.

Słuchając go ¡Wołodźka -czuł, jak duma Strzelca wyborowego Kuźmy ProchorOwa przenika na wskroś jego serce, czyni ciało i ruchy ciężkimi, skoncentrowanymi i niespiesznymi, sprawia, że pod flanelową koszulą-na wychudłej, słabej jeszcze piersi i na rę­kach rosną potężne mięśniem Czując tę siłę Wołodźka nie wie­dzieć czemu-zaczął myśleć^ nie o sobie«, nie o swoich przyszłych bohaterskich wyczynach; lecz/ o starej babce Wierze. „Pewno szuka mnie po 'wsżystfeach drogach. Ledwo nogi za sobą wlecze”. Wyobraził sobie, jak babka Wiera przedziera się między ucieka­jącym niemieckim wojskiem. „Może ją biją, katują na śmierć? Niemcy, f gdy uciekając wszystko niszczą. Mogą też za jednym zamachem babkę zakatrupić -r- nie okażą litości”. Od tych myśli kamienne przed chwilą mięśnie znów osłabły, a po plecach przeszły ciarki, i,Może wujek Kuźma pozwoli mi spojrzeć przez szkło celownika. Może idzie gdzieś babka **** zobaczę ją”.

Kto. jest dla Strzelca wyborowego niebezpieczny? Nie każdy, kto słyszy strzał. Tak już jest na wojnie — wszędzie straszny hałas. Tylko1 ten jest niebezpieczny, kto obok zabitego stoi. Jeśli obok upadł kolega, znaczy, że i ty jesteś wzięty na cel, więc strze­laj, bo inaczej strzelą do ciebie. A gdy dźwięk wystrzału nie biegnie za pociskiem, lecz w powietrzu huczy zewsząd, jak echo w lesie lub w górach — gdzie celować, z której strony grozi nie» bezpieczeństwo? Wtedy nie pozostaje nic innego, jak odmawiać

pacierz lub krzyczeć wniebogłosy. Pociski padają niecelnie, można się schronić przed nimi w rowie. A przed snajperem? Może on strzela do ciebie z nieba, razi jak kara boska»* :Ten karabin ma- specjalny głos — niezwykły. Wpadli na<* to Belgowie*, ;sprÿt~ ni ludziska. Marni z nich wojacy, ale na broni się znają.

Poskarżyli mi się wtedy koledzy: „Zabija» nas, a skąd nie wiemy. Zabija jak siła nieczysta”.

Polowałem na niego miesiąc. Całymi tygodniami-.nie wracałem, do swoich. Poczerniałem na twarzy. Zadra utkwiła mi w. serai !— kopyta wyciągnę, ale go dopadnę. Dwa razy pop odprawiał za mnie nabożeństwo —- za duszę bohatera, kawalera Krzyża Święte­go Jerzego. A ten wciąż trzaska tym mokrym batem. Od tego dźwięku w głowie mi się pomieszało — lëje się n'a mnie niebo deszcz zmieszany z krwią. Żołnierze nasi giną od kuL

Padał deszcz. Front stał wciąż w jednym miejscu przez całe pół roku i wciąż lało, lało. Ja polowałem na niego, a on na mnie. Pełzaliśmy jak wściekłe gady. No i z tego karabinu w sziyję mnie trafił. Przyczołgał się, dureń, popatrzeć na mnie >— martwego.^ A ja dźgnąłem go nożem. Młody, al już ©beri Elegant,, widać z bogatej rodziny, skąd by inaczej miał taki- karabin? Przy­wlokłem go do okopów, niech żołnierzyki popatrżą> siłę nié^ czystą.

Wołodźka ostrożnie pogłaskał karabin. Od dotknięcia palców pozostały na nim rozpływające się, niebieskawe smtigi. Kuźma po-1 trząsnął głową — odpędził sen. Przesunął kanister, żeby strzelać z innego okna. Znów długo przygotowywał się. Kierunek lufy pozwolił się Wołodźce domyślić, że teraz Niemcy żaczną ginąć na dużej drodze, tej, która wiedzie wprost na stację. Koło lasu zaczną ginąć i las weźmie na siebie winę za ich śmierć. >

Dwakroć wystrzelił karabin i Kuźma starannie oparł go o kani­ster, poruszył palcami, jakby mu zdrętwiały.

Poczekamy. Dzień .będzie długi.

Kuźma znów wcisnął się w kąt i jak w chorobliwej drzemce za­tonął we wspomnieniach.

Całą rewolucję i wojnę dpmową przesiedział w domu, żałował to tych, to tamtych, lecz do walki się nie mieszał.

Gdy wiejski komitet'biedoty zabrał Prochorowom wszystkie trzynaście wiatraków, by oddać je gromadzie, zostawiając im tylko bydło, łąki i kawałek pola pod jęczmień na piwo, Kuźma wyciągnął już nawet ze skrzyni karabin. Ciężar i powaga broni do, raZiU go otrzeźwiły, Przyszła do głowy myśl: nie będzie na tej wojnip żołnierzem, tylko mordercą..Jakże to — nie żołnierz, choć ma cztery Krzyże^ Świętego Jerzego? Na tamtej wojnie wróg był obcy,, jasny i-i wyraźny. A teraz? Sawieliew z Malawina, co wrócił z niemieckiej niewoli cały poczerniały — ten miałby być wrogiem? Rzucają się teraz chłopy jeden na drugiego z wrzaskiem. Jedni drą się: „Za wolność! Za ziemię!” A inni: „Za wiarę! Za cara!” Zwarły się wściekłe namiętności. A on będzie spokojnie wyczeki­wał,, celował i zabijał z zimną krwią? 'Kogo? Za co? O nie, snajper, samotny strzelec, myśliwy na takiej wojnie nie żołnierzem jest, ale mordercą...

Gdy ojciec z matką, zobaczyli broń Kuźmy, zaczęli żegnać się krzyżem świętym, nastawać na niego, kazali wrzucić karabin w najgłębszą tońi jeziora i zapomnieć o nim. Ale jak wyrzucić tak piękną rzecz? Jak o niej zapomnieć? Ona tkwi mocno w pamięci. Pamięć bez piękna, jest jak plewy. Ojciec i matka rozumieli, jak trudno ^est ich synowi rozstać się z karabinem, z Krzyżami Świętego Jerzego- Schowanymi na dnie skrzyni, równie trudno jak z dumą i godnością, bo przecież „tylko one czynią człowieka wol­nym”. Ojciec kazał schować karabin i widzieć w nim minioną młodość, w żadnym razie broń. „Nie byliśmy ani bandytami, ani zbójcami. Da, Bóg, i ty nie będziesz”.

Kuźma dobrze nasmarował karabin, owinął go w lniane ręcz­niki, suchutkie i czyste, i włożył wraz z czterema Krzyżami Świę­tego Jerzego do wąskiej skrzynki, zbitej specjalnie na tę okazję, zalał skrzynkę woskiem, a wieko zabił gwoździami. Nocą schował karabin w grobowcu koło cerkwi, przyszło mu bowiem do głowy, że cerkiew trwać będzie wieki całe, a mogił obok niej nikt nigdy nie tknie. Wybrał grobowiec żony miejscowego kupca, która, gdy

umarł jej mąż, oddała cały swój majątek na budowę dzwonnicy. Kuźma uniósł do góry płytę z długim napisem, i porośniętym mchem i trawą, i pochował pod nią swą bojową sławę, myśląc, że to już na zawsze.

Wiatraki na pagórkach furkotały, mełły chłopom ziarno wedle ich dostatku, lecz żarna znów przychodzili nacinać Prochoro- wie — płaciła im za to Rada Wiejska. Kuźma odtajał troszeczkę. Postanowił wyjechać do Pitra i założyć tam własny interes — warsztat rymarski oraz sklep.

Gdy skończył się NEP, warsztat rymarski i sklep Kuźmie ode­brano.

Uwięziono mnie przez moją chciwość, a ta wynikła z niewia­ry — oskarżał sam siebie w liście do ojca;i matki —* -chcąc za­pewnić sobie dostatni żywot, zacząłem skupować złote czerwóńce, pierścienie z drogocennymi kamieniami, a także koszulki ikon... Budujemy teraz Kanał Białomorski”.

Po zwolnieniu wyruszył Kuźma do Chibin: budował tam kom­binat miedziowo-niklowy i pracował przy konwertorze.

Ojciec i matka do tego czasu umarli.

Później Kuźma często wspominał halę pełną przeciągów, groźny łoskot żurawi i hałas koparek, ogień przelatujący nad głową. Na oddziale chodził w masce ochronnej, walonkach, su­kiennym roboczym odzieniu i filcowym kapeluszu. Słyszał nie­mieckie słowa: „Stein, Feinstein, Steiger...” Przypominały mu one frontowe życie w okopach, gdzie był szczęśliwy, bo tam czuł, że jest potrzebny i zna się na rzeczy.

Jesienią czterdziestego zniesiono Kuźmie zakaz poruszania się po Rosji, pozwolono mu żyć tam, gdzie chce. I choć w ojczystym Zasiekinie nie miał nic do roboty — nikt z krewnych już tam nie mieszkał i nie było na co liczyć, lepiej, gdyby poszedł po rozum do głowy i nie ruszał się z miejsca, dalej pracował przy konwer­torze, zwłaszcza że był wyróżniany, a jego zdjęcie wisiało na tabli­cy honorowej — mimo to Kuźma zwolnił się z pracy i wyjął z ksią­żeczki pieniądze oszczędzane specjalnie na tę okazję.

Od stacji niemal biegł, miał nadzieję, że ze wzgórza zobaczy wiatraki wokół ukochanego Zasiekina. Machają skrzydłami.

Wesoły szum słychać nad ziemią rodzinną. A jak pachnie — cie­płym miodem, nagrzaną mąką, olejem lnianym...

Wieś rozpościerała się płasko przy ziemi jak krowi placek. I nikt nie machał skrzydłami, nie unosił wsi nad ziemię, nie kwapił się wzlatywać w niębo — może tylko wrony na dzwonnicy.

. Ńa oddziale fabrycznym, gdzie gorąco mieszało się z zimnymi przeciągami, Kuźnia nieraz wyobrażał sobie rodzinną wieś wła­śnie tak, rozpłaszczoną, rozdeptaną, rozpełzającą się na boki długimi, jakby sklejonymi oborami dla krów. Wiedział, że nie znajdzie już tego,, czego szuka. Jak ziarno, przywykłe od wieków kiełkować w nie wzruszanej glebie, Kuźma nie mógł zapuścić ko­rzeni w ziemię, która,się poruszyła. Tymczasem wszystko wokół było w ruchu, przemieszczało się, przeobrażało. Tlił się jeszcze tylko, prorpyk nadziei, że Zasiekino, ubogie w skarby ziemi, tak samo jak, niegdyś orze, sieje i uprawia swą chłopską rolę, tak samo miele ziarno i ludzie, choć połączeni w kołchozie, mimo wszystko żyją,pq, dawnemu.

Jasne, że ruph,ziemi był tu mniej widoczny niż gdzie indziej, lecą to, co Kuźma zobaczył, wydało mu się czymś strasznym, nie naprawienia. Miasta—to piasek, wioski —- to góry grani­towe — tak zawsze myślał. Jeśli góry zaczną się walić, to zostaną na ich miejscu pagórki, nic więcej, a może nawet zupełne pustkowie.

Wielkie niebo nad jego głową, błękitne jak chabry, nagle zaszkli­ło się, Tprzykryło ziemię czapką bez ani jednej dziurki.

Jaki zresztą dzisiaj z wiatraków pożytek? Przy mokrym wietrze i deszczu. pracować nie mogą — wilgotnieje mąka, ma już nie ten smak, nie ten zapach». Podczas burzy też pracować nie mogą — burza rozwiewa przemiał, łamie skrzydła, rozbija żarna, Pracują wiatraki tylko wtedy, gdy wiatr wieje równo, a najlepiej, gdy jest i suchy, i równy»

Może.od długiego patrzenia na rodzinną wioskę, która okłamy­wała go i wabiła przez tyle czasu, szyja Kuźmie nabrzmiała, a poli­czek powędrował do góry; lewa powieka przestała migać, usta przestały drgać. Ale Kuźma tego nie spostrzegł, siadł odpocząć na trawie, potem położył się i długo obserwował niebo, tak jakby pa­trzył w wodę.

Babka Wiera przybiegła do dziadka Sawieliewà, ścisłej1, prze­darła się przez tłum Niemców do jego chaty. Opowiedziała ó ucie­czce Wołodźki lamentując, że stary zachorzał i nie może jéj pomóć’ w pościgu za „tym barbarzyńcą” i'„Tatarzynem bez cźfci i wiary”.’ Potem zamiotła podłogę i wróciła do’ siébie.

Dziadek Sawieiiew leżał na piecu. Ciało nie1 ekułd bólu — ból był wokół niego. Dziadek chorował już ponad tydzień. Sieńka i baby nanoszą drew, rozpalą w piecu, dadzą pópic*, nägotiuj4 zietti-1 niaków.

Leży dziadek na piecu, cały W pótaeh ódJgofącżki;- a W śrbd- ku mu zimno. Pachnie baranim kożuchem*-^ to îzapach 'zimÿ'. Czasem otwierają się drzwi i jak ptak wlatuje d(5 izby* wiosenny zapach, tylko że za zamkniętymi drzwiami umiera. Wiosna nie znosi zamkniętych drzwi, nie może żyć w nieWoli, nawet gdy jest ciepło.

Ostatnio jednak drzwi, patrzcie no, wciąż są otwarte — Niemcy wchodzą i wychodzą z izby tak, jakby była wygódką. Śpią w izbie, jedzą, piją i plują. Lecz nie słyszy ich dziadek'Säwieliewj pa­trzy na Niemców i nie widzi ich. Słyszy wiosn^'i tylkd w nią się wsłuchuje. Głaszcze wiosna-dziadka, pieści go różanymi palcami; Szepcze w ucho: „Wszystko już obudziło się» staruszku. Wszystko ' ożyło i śpiewa miłośnie”.

Myśli dziadek: „Miłość to siła wielka, największa ze wszystkich. A mnie co z tego? My, starcy i staruchy, nie mamy płci. Starucha, jak trzeba, zawsze może dziadowi portki rozpiąć. - U dzieciaków jest niby tak samo, a przecież inaczej. Od razu zawierają przyjaźń szczerze i z głębi duszy. Uśmiechną się do siebie i, proszę ¡¡fi już- jedno wszystko o drugim wie. Mogą razem siedzieć na nocnikach i całować się, to właśnie jest wiosna, to w niej najważniejsze. A my, starzy, żyjemy poza wiosną i jesienią. Nam tylko żal pozostał”.

Płyną myśli dziadka chaotycznie i nieporadnie, i Żal mu małego zbiega, Wołodźki. Żal i babki Wiery — opadła z sił, biedaczka; „Wróci twój Wołodźka, nie martw się. Przyjedzie na czołgti z czer­woną gwiazdą, taki już on jest. Na czołgu przyjedzie, z żołnie­rzami”.

-Dziadek Sawieliew myśli o brzozach — pewno pączki już się pójawiłyj Są jak kocięta, tylko jeszcze przyjemniej pachną.

O żurawiach myśli stary — pewno tańczą.

Żurawie i brzozy. A co takiego jest w tych brzozach? Drewno nie najlepsze, idzie na tanie meble i na fornir, a jaki cieśla z praw- dziwęgo zcjarzema używa forniru? Fornir to nie materiał dla cieśli. Brzoza dobra jest na op^ł, choć dąb i olcha dają więcej ciepłą. Żuraw, prawdę mówiąc, też ptak niewiele warty, ani dla brzucha, ani dla ucha.

.Dyszy wiosna dziadkowi w twarz, czuli się do niego jak córecz­ka. Myśli stary. Brzozy pewno się zaróżowiły, lada chwila ulecą w niel^o zieloną i piosenką. Żurawie tańczą — pewno narobiły hałasu na caiym bagnie, wszystkich ożywiły, rozśmieszyły, wzru­szymy.

Płyną łzy po dziadkowych policzkach jak strumyki po wiosen­nej ziemi.

Płyną strumyki po wiosetinej ziemi, błękitna woda wypełnia rOWy-i^tz^ki, bagna rozlewają się niczym szklane jeziora. Nie- bieskóść wókÓł^ćhabrbwd.'.: Woda śpiewa. Ptaki śpiewają.

Żurawie na bagnie ruszyły w tan. Podskakiwały wygiąwszy skrzy­dła na kształt szaflika, leciutko muskały się nimi nawzajem i obra­cały się kti sobie. Krzyżowały Szyje niczym szpady. W ich krzy­kach była radość i góryćz, zew i odpowiedź, i jeszcze coś teatralno-

- wojowniczego. Taniec ten, w którym każdy jest to bohaterem, to pobitym i opłakanym, gdy setce tancerza odczuwa na przemian shiutek klęski, Humę Zwycięstwa i szczęście zwieńczone miłością, przerywany był co jakiś czas łoskotem prawdziwej wojny, gdzie namiętności nie są tak klasytznie czyste, a groza wyziera z gasną­cych oczu nad wyraz realnie.

Zdrętwiałe z przerażenia żurawie stały przez jakiś czas bez ru­chu,: a! potem znów zaczynały swój taniec — rytualny wiosenny bój, rrtodlitwę do Boga wszechstworzenia. Roztropne, niedawno roz­budzone żaby siedziały na kępach, gapiły się ciekawie na tańczące ptaki, zlizywały z powietrza nieprzebrane mnóstwo muszek, tak jak

widzowie teatralni liżą czekoladkę przyglądając się 'tragedii B zamierają ze strachu tylko po to, by za chwilę czekoladka sma­kowała im jeszcze bardziej.

Kłaniały się żurawie też tak samo jak artyści.’

Wołodźka wyjmował ładunki z tekturowych pudełek z niemiê- ckim napisem i podawał je Kuźmie.

Naboje też Niemcy owijają w papier. Gzy nie możha po pro­stu wsypać ich do skrzynki jak gwoździ?

Nie — powiedział Kuźma. —Pojrysują isïç i ftiógą z^woźclźić lufę.

Kuźma siedział w samej koszuli, boso, tasiemki od'kalékonôw niedbale wyłaziły z nogawek spodni, przez to wyglądał tak, jakby szykował się do snu. Gdy strzelał, kurczyły mu się palcę u no£h Zabił już piętnastego Niemca.

Wołodźka nie posiadał się z radości. Gryzł puste tekturowe pudełko. Z każdym wystrzałem wydawało mu się, że Armia Czer­wona jest coraz bliżej. Myśli w głowie układały się jak girlandy choinkowych łańcuchów. Teraz już wiedział na pewno, że wujek Kuźma to wcale nie policjant, tylko przebrany partyzant-zwia- dowca, nieustraszony strzelec i czerwony (dowódca. Jedno tylko martwiło Wołodźkę: trzeba przecież strzelać gtâ innym kierunku-- odciąć Niemcom drogę, niech wiedzą, że tu, w Zasiekinie^ trzy­mają się mocno czerwoni żołnierze. Chętnie wywiesiłby na-dzwon­nicy czerwony sztandar: na jego widok, sądził Wojodika, Niemcy stracą animusz i wszyscy zaraz się poddadzą. My^li tych Kuźmie nie wyjawił, ale spytał go:

Wujku, dlaczego strzelasz nie tam, gdzie trzeba? Strzelaj

o, tam — trzeba Niemcom drogę odciąć.

Kuźma czołgał się od jednego otworu okiennego do następnego, ostrożnie wyglądał na dół, patrzył na wieś. Niemcy płynęli falą po głównej ulicy, znajdując tam i krótki odpoczynek, i wodę dla wyschniętych, podrażnionych kurzem i spieszną ucieczką gardeł. Wokół cerkwi było pusto, stała jakby z dala od wojny.

Tam strzelać nie wolno — powiedział Kuźma. — Tłuma­czyłem . przecież: >kto wpada w panikę na widok zabitego? Ten, kto-stoi obok, bo on niepokoi się o własne życie. Do wioski nie wróci, znów zbliżyłby się do frontu, a strach, jak nie ma na to ochoty. Może uciekaj więc idzie naprzód, przestępuje przez ciało zabitego i idzie dalej:, rad, że żyje* Smutno mu, to jasne, może nawet palnie z karabinu, ale, wracać — nic z tego, sytu­acja zmieniła się: zmęczeni są. Niemcy, otępiali. A jak zacznę strze­lać do tyehj którzy ¡Idą w. stronę wsi, to oni do nas przyjdą. A jak przyjdą, kogo zaczną szukać?

Nas-^ powiedział Wołodźka. •

Kuźma westchnął, podrapał się w pierś pod koszulą. „Ramionka chudsze niż kolana — pomyślał. — A szyja jak mój palec. Taka mała ptaszyną,Ja też leci pod wiatr — walczy”. Podniósł ze sło­my swoją marynarkę, narzucił ją Wołodźce na ramiona, a gdy narzucił, jego palce zatrzymały się na chudych ramionkach.

W&jna to straszliwe nieszczęście dla świata.

Nie dlatego,, że śmierć przychodzi %

Leczi że brat zabija swego nieznanego brata.

Wiersz ten ułożył felczer z Zasiekina. Człek wykształcony, stary. .

>:*ni Na wojnie trzeba zabijać Niemców — powiedział Wołodźka. („Gdyby mi tak pozwolił palnąć z karabinu choćby do jednego Niemca”).

; Niemcy to też ludzie — powiedział Kuźma. — Dobre wier­sze trzeba dobrze rozumieć. Gdyby Niemcy nie pchali się do nas, Rosja mogłaby się z nimi przyjaźnić. Ja ich, na ten przykład, mnó­stwo dziś skosiłem, a może byli wśród nich porządni ludzie — moi nieznani bracia. Może gdybyśmy spotkali się kiedy indziej, wypilibyśmy razem, pogadalibyśmy dokumentnie, wszystko było­by jak należy.

To faszyści i— powiedział Wołodźka. („Ciekawe, czy w ce­lowniku widać twarz człowieka, do - którego się strzela?”) — Wujku Kuźmo, pozwól mi strzelić do Niemca. No, choćby do

jednego — błagał Wołodźka, a jego głos w owej chwili brzmiał*by­najmniej nie bohatersko — tak małe dzieci proszą mamę o cu­kierka.

Twarz Kuźmy poszarzała, czarne oczy przygasły. Chrząknął z niezadowoleniem, przez chwilę milczał, po Czym znów sięioijjj© wił, lecz był teraz bardzo surowy.

Strzelić ci pozwolę, niech będzie. Ale nie do człowieka. Strzel sobie o, tam... do wrony, choć i tak spudłujesz...

Lecz wystrzelić Wołodźce się nie udało — Kuźma1 nagle ukląkł i szybko zebrał wszystkie łuski z podłogi. Zebrał je co do jed­nej, wsypał do torby, wcisnął Wołodźce do rąk i nakazał szeptem, by poszedł do dzwonów, a stamtąd przez mały właz, pod da­szek. Dał też Wołodźce swój karabin.

Spod daszku zniszczonego przez; czas, kule i Bóg wie jeszcze jakie ciosy, poprzez szparę między deskami zobaczył Wołodźka, jak Kuźma wyciągnął spod słomy niemiecki karabin maszynowy' „Schmeisser”. W tej samej chwili usłyszał na drabinie kroki.

Wkrótce na dzwonnicę wleźli trzej Niemcy z* karabinem ma­szynowym. Chwycili za automaty, kierując je ku Kuźmie.

Policjant — powiedział Kuźma i podniósł ręce do góry.

Niemcy wrzasnęli coś krótko, Kuźma wskazał głową na słomę

i zbladł — marynarkę z zaświadczeniem o służbie w policji miał na sobie Wołodźka.

Dokument! — powtarzał Niemiec szturchnąwszy Kuźmę automatem w usta.

Kuźma wypuścił potłuczonymi wargami gorące powietrze, splu­nął na bok.

Nie mam dokumentu. Zapomniałem w domu.

Wołodźkę jakby ktoś w ciemię walnął, runęły na niego ciem­ności. Przedzierając się przez mgłę, schował karabin za belkę, ukrył też woreczek z łuskami. Otworzył właz i zszedł na dół. Podszedł do Kuźmy i podał mu marynarkę.

Kuźma położył chłopcu dłoń na głowie.

Mój wnuczek. Strachliwy, jak was usłyszał, >to się schował. Wyganiam do chaty, a on się zapiera. Boi się okrutnie...

Jeden Niemiec oglądał dokument popatrując na Kuźmę. Drugi

polazł pod daszek, by zobaczyć, czy nie ma tam kogoś jeszcze. Trzeci ustawił kaem w otworze okiennym. , , dOtrzymawszy) z powrotem dokument Kuźma pokiwał głową i nagle zaczął krzyczeć.nPląoząc słowa niemieckie z rosyjskimi dowodził, iA żaden źołnielrz, nawet kompletny żółtodziób, nawet ostatni dureń nie będzie ustawiał kaemu na dzwonnicy.

.Spójrzcie no* to nie kawaleria naciera, to czołgi. Naładują działo, dmuchną — i alless i mein Gott! Wylądujecie w raju z wa­szym kaemem. Kaem trzeba stawiać na wzgórzu — tam się można okopać, a w razie czego wycofać bez przeszkód,

Niemcy;' młpdzi-r rozjuszeni, słuchali ze wstydem i złością, a potem sami zaczęli .wrzeszczeć przekrzykując jeden drugiego. Z'niektórych niemieckich słów, jakie podczas wojny nauczył się rozróżniać, pojął Wołodźka, że wymyślają Kuźmie i domagają się wyjaśnień: nam to, niby, nie pozwalasz, a czemu sam na dzwonnicę wlazłeś?' x

Tta jest moje mifejsce i— odpowiedział Kuźma. Ja nie mam się dokąd cofdć. W tej cerkwi mnie chrzcili i tutaj umrę. n ■ § Niemcy jeszcze przez chwilę jazgotali, lecz po namyśle zde­cydowali wynieść się”Z dzwonnicy.n Powiedzieli, że! prawdziwy dureń to właśnie on, gdyż wojsko niemieckie wycofuje się tym­czasowo i wkrótce znów^ tu wróci, Lecz Kuźma tylko głową kiwał. v Wróci; czy nie wróci, jeden Bóg to wie, a ja za stary jestem, by włóczyć się w te i we w tej

Niemcy odeszli; Kuźmai pomachał im ręką, wskazał na ostrzela­ny pagórek:-tam stawiajcie kaem. Na tym pagórku skrzypiały niegdyś, obracały się wiatraki jego ojca. Jeden koło drugiego, wszystkie nowiutkie. Kuźma uśmiechnął się, nie pojmując nawet, dlaczego się uśmiecha — czy ¡to na myśl o wiatrakach, czy z po* wodu Wołodźki', który wiercił się na słomie.

Wołodźka podawał Kuźmie naoliwione ładunki,: ze skupieniem wydymając górną wargę» Kuźma zwichrzył dzieciakowi włosy i drgnął, owładnięty obcym mu dotąd, niezwykle realnym uczu­ciem: przez chwilę był całkowicie pewien, że jego syn, tak jak wszyscy inni rosyjscy synowie, walczy na froricie, a Wołodźka ]— wnuk — jest tutaj, razem z nim, z dziadkiem... Wiatraki, wiatraki,

. Mr

jeśli nawet było w nich coś cudownego — to tylko dzieciństwo w pobliżu obracających się skrzydeł, „A więc to tak — »pomyślał Kuźma. — Gdybym naprawdę miał syna i wnuka, byłoby się ozego trzymać w przemijającym szybko życiu, nie tonąłbym w odmętach czasu, nie staczałbym się na dno. Chyba tylko dzięki dzieciom przyjmujemy zmiany losu jeśli nawet'beziwdzięf^nóścij to bez stra­chu i urazy, dzieci są przecież jądrem czasu, jegof rdzeniom..”

A co było wtedy, gdy wrócił dó Zasiekina po długiej nieobecno­ści? Cóż działo się wtedy? Na pewien czas Kuźma ¡chyba stracił przytomność. Gdy się ocknął, niebo nad jego1 głową było miękkie i-puszyste. Siadł słysząc:dźwięki,<szelest i j szmeryi, tak jakb^ w nim samym, w jegó ciele, żyło? wszystko, co uistnieje wokół. Najpierw obmacał sam siebie, potem dotknął i ręką trawy. Rogła sprężyście u jego stóp i wszędzie dokoła, jakby trącała go cienkimi zielonymi palcami. I zajęcze łapki.,? i kukułcze izy, i wiechlina, i goździki, i wyczyniec. Ogromne drzewa nie opodal roztaczały ożywczy zapach, tak jakby to była żywa wodą. I wieś żyła, roz­brzmiewała kogucim pianiem,r rykiem krów, szczekaniem psów, j dudnieniem narzędzi kowalskich. Dzwonnica górująca ponad wsią też żyła, spoglądała na świat mądrym dziecięcym wzrokiem, /goto­wa przyzywać swymi dzwonami na ¿spotkanie nie z-Bogiem, lecz z nowym życiem, tym, które powoli rodziło się na kwitnących* roz­ległych polach, w niezdarnym ruchu traktorów i w nielicznych na razie wieżach silosowych. Nie było tylko wokół- wioski wiatraków, więc Kuźmie wydało suę,żę i dlaniego w rodzinnej wsi nie ma już miejsca. Ale to niewielka bieda •*** pęknięcie na korze jabłoni po­trzebne jest, by — zatopiwszy sokiem szczelinę — pień rozrastał się i krzepł. Gdy liść wypada z korony* zamiast niego,wyrasitają iiowe— cały pęk. Tak myślał Kuźma Pifochorow podnosząc się z ziemi i strząsając nasiona, które przykleiły się do odzieży.

Z pagórka zobaczył na rzece nowy szeroki most, tamę . i niski i jak spichlerz młyn wodny.

Idąc przez wieś, Kuźma zauważył, że chłopi patrzą na niego

spode łba i krępują się zagadnąć. Za plecami słyszał: „To ci zbó­jecka gęba. Pewno morderca. Niech pokaże dokument...” Sam cżuły ze twarz ma jakoś niezwykle napiętą. Przesunął po niej ręką oko i policzek nie drgały. Ruszył w górę i nad tamą prze­jrzał się w cichej jasnej wodzie* Nie poznał własnej twarzy: lewe oko przesłonił potworny bąbel, brew uniosła się wysoko i zastygła, lista! były wykrzywione, a prawa strona szyi, tam gdzie tkwiła kula, napięła się jtk gdyby od-skurczu: iii widać, kula zaczęła uciskać nerw, przez który od lat twarz wykrzywiała się z bólu. Teraz nie wykrzywiała się, nie drgała w męce — jedna jej połowa krzyczała przeraźliwie i dziko, a druga jakby płakała żaląc się, a może przez łzy drwiła sobie z tamtej.

Na stacji Kuźnia Prochórow dowiedział się, że niedaleko, jakieś piętnaścife kilometrów stąd, potrzebują robotników do wy­rębu lasu. Tam zaczął pracować jako mechanik od pił. Wyrąbywa­no las, by przeciągać linie wysokiego napięcia i budować drogi, przygotowywano też tereny dla odkrywek. Znaleziono tutaj jakieś specjalne glinki, z których zamierzano produkować wyroby ogniotrwałe. Chłopi, nie przyzwyczajeni do wyrębu, posługiwali się dotąd piłami ręcznymi, kierownik odcinka, majster i Kuźma-me- chanik bardzo musieli się starać, by przyuczyć ich do piły mecha­nicznej, lekkiej i poręcznej.

Może Kuźma zostałby tu i cieszył się szacunkiem, może i wo­jować stąd by wyruszył, gd^by nie pewne zdarzenie. Przyjęto na odcinek typa z kryminalną przeszłością — pracować przecież musi każdy. Sprytny przestępca szybko awansował na rachmistrza. Drwale — pracujący sezonowo chłopi — znosili jego wybryki, lecz w końcu nie wytrzymali, j I

Pewnego razu przyszedł do warsztatu Kuźmy chłop z Zasiekina, równy mu wiekiem. Znał Kuźmę i całą jego historię. Posiedział, wypalił papierosa i owijając rzecz w bawełnę zaczął:

Dawniej piły były nie takie jak dziś — ze szwedzkiej stali, był też metal angielskij Ponoć jeszcze dawniej robiono z niego szpady, a dopiero potem, znaczy się, piły.

Nasz metal też niezły rzekł Kuźma. — Z naszego też ro-

biono szpady. Suworow pewno nie angielską szpadą się bił, ale naszą.

Pewno — zgodził się chłop. Postękał, poskrzypiał stoł­kiem. — Kuźma, zrób ty co z tym rachmistrzem. Zamelduj kie^ rownictwu, czy jak...

Kuźma wiedział, że rachmistrz zaniża wykonanie, jeśli nie dać mu w łapę. A jeśli dać — to i dopisze. I wszystko gra. j

Dlaczego sami nie zameldujecie? — spytał.:—j Mnie on nie rozlicza.

Chłop zawahał się, znów stęknął, mocniej skrzypnął stołkiem,> wypalił jeszcze jednego papierosa.

To przecie bandzior. Tylko patrzeć, a pchnie nożem^ pryśnie do lasu i szukaj wiatru w polu.

A mnie nie pchnie?

Ty z nim no... tego... kumple jesteście. Wiesz, jak z nim gadać — tobie poręczniej. Chociaż go zawstydź.- Ponoć takie u nich prawo: jeśli kto uczciwie — krzywdzić nie wolno* Dogadamy się, damy mu wszyscy w łapę, żeby nikogo nie ukrzywdził..

Kuźma siedział bez słowa i chłop też milczał, palił jednego papierosa za drugim, potem nagle twarz jego nabiegłit krwią, pociemniała od długo skrywanej złości.

Zrób coś, Kuźma, inaczej zaleję się i ciachnę go siekierą.

Ciachniesz? — spytał Kuźma.

Uch, jak ciachnę...

Kuźma powiedział kierownikowi, że trzeba rachmistrza na­uczyć moresu.

Inaczej źle się to skończy — wyjaśnił.

Nazajutrz rachmistrz czekał na Kuźmę przed stołówką. Buty miał chromowe, cholewki w harmonijkę, czarne spodnie naciągnię­te na buty, koszula nad marynarką rozpięta, żeby było widać granatowy tatuaż. Dłubiąc czubkiem buta w ziemi, rachmistrz odezwał się sepleniąc i poświstując:

Ty jeleniu, ścierwo jedno, to ty mi świnię podkładasz? Ja cię urządzę, gnido!

Kuźma odsunął go ręką od drzwi. Wziął w okienku kapuśniak, poszedł na swoje stałe miejsce za drewnianym stołem na krzy­

żakach. Siedział tanh teraz rachmistrz. Zrozumiawszy, że ten usiadł tu specjalnie, żeby wszcząć awanturę, a może nawet bija­tykę, Kuźma obszedł stół i usiadł z drugiej strony — drwale posu­nęli się zwalniając dla niego miejsce.

i.-sRachmistrz dowcipkował i popisywał się, w dozwolonych jak na razie ramach rzucał przekleństwami, cmokał, poświstywał i seplenił. Chłopaki koło niego pękali ze śmiechu i też zadawali szyku popatrując na-starszych robotników pobłażliwie i trium­fująco. Rachmistrzowe poklepywanie i robienie oka, rachmistrzo- wa kumplowska przyjaźń i zadziorność podniecały ich.

Illpr Patrzcie — rzekł nagle rachmistrz wskazawszy na Kuźmę. — Wyzyskiwacz zafajdanego chamstwa w dziurawych portkach. Ja kradnę? Ja przy nim jestem szczeniak, dziecię niewinne. To kułak. Zdzierał z was ostatnią skórę. Był kułakiem i kułakiem pozostał. -Na wyrąb nie idzie, urządził się dobrze, piły ostrzy, to wy na niego robicie. A my to co, chłopy, sami piły naostrzyć nie umiemy? Gna­ty bym mu przetrącił, kiszki wypruł i na brzozie powiesił. Morda — rzygać się chce.

Chłopaki śmiały się kpiąco. Starsi robotnicy patrzyli na Kuźmę spode łba, oczy ich jakby go popychały. Kuźma jadł kapuśniak. Żołądek podchodził pod gardło, w uszach coś łupało, jakby ktoś tuż obok wyklepywał łopatę, tak jak klepie się kosę.

Rachmistrz pochylił się do niego poprzez stół.

Hej, wrogu ludu, czemu milczysz?

Kuźma wstał... i walnął rachmistrza kamienną pięścią w ciemię.

W rejonie, u sędziego śledczego, w obecności Kuźmy, chłop z Za- siekina, ten sam, który prosił go o wstawiennictwo, mówił zapal­czywym głosem, wskazując palcem na Kuźmę.

Ani tego nie będę bronił, ani tamtego. Jeden wart drugie­go; •=— bandziory. Nasza rzecz — drzewa rąbać, nas do tego nie mieszajcie...

Kuźmę posadzono do aresztu śledczego.*..

A z więzienia wyprowadził go niemiecki żołnierz z automatem. W kancelarii siedział za stołem oficer w czarnym mundurze. Za jego plecami — tłumacz. Oficer trzymał w rękach teczkę. Za pośrednictwem tłumacza długo i szczegółowo wypytywał o powód

zabójstwa i o życie Kuźmy, potem schował teczkę do Szafy* Po­tem długo myślał. A potem długo, monotonnym głosem mówił coś tłumaczowi.

I t — Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr —= rzekł tłumacz. -+r-

Teraz zaczniesz nowe życie - Długo tłumaczył Kaimie,'jakie

to możliwości otwierają się teraz przed ciemnym rosyjskim ludem. Kuźma słuchał z roztargnieniem, jednym uchem; Był jak gdyby, pusty w środku — dusza ukryła się na jakiś czas,, a, może całkiem gdzieś uleciała. Wyraźnie czuł tylko urazę, że w zamęcie wyco­fywania się nie zdążono go- osądzić i zostawiono Niemcom.

Pisarz wojskowy dał mu nowe papiery , przykleiwszy i do nich fotografię ze sprawy o zabójstwo.

Kuźma szedł pustymi ulicami rejonowego miasta, gdzie niegdyś odbywały się gwarne jarmarki, a on z ojcem kupował konie i towar z fabryki, sprzedawał ziarno, mąkę, masło, mięso,r twaróg ,?4- krótko mówiąc wszystko* czym żyje i handluje chłop.

Przez ostatnie dni więźniów nie karmiono!. Szedł więc głodny, pokazywał dokumenty zatrzymującym go patrolom i iżołnierzom. Jakaś kobieta dała mu chleba, smucąc się ogólnie, w szerokim sensie. Spytała, czy na długo nasi odeszli, co też on o tym myśli?

Nie wiem — odparł Kuźma* *— Nic,nie myślę..

Lecz myślał i nie mógł zrozumieć» frasował się, że. swoi ucie­kają. Przez chwilę roiła mu. się zems,ta, lecz natychmiast odpę­dził tę myśl, nie było na kim się mśeić>

Burmistrz, jakiś obcy chłop, po rozmowach i wyjaśnieniach, zaproponował Kuźmie pracę w młynie wodnym, może tam pójść na starszego młynarza. Zapewniał, że gdy zapanuje ład i wszyst­ko wróci do normy, Kuźma zostanie pełnoprawnym właścicielem młyna. Ale Kuźma odmówił. Burmistrz zaproponował mu wtedy piekarnię i sprzedaż chleba na kartki, podobno Niemcy przygo^ towali je jeszcze przed wojną. Na sprzedawanie chleba Kuźma zgodził się. Chleb to bądź co bądź zawsze chleb.

Otrzymał żywność, którą polecił wydać mu burmistrz -*r kar­melki, herbatniki i kaszę mannę. Chleba nie było. Zacząłby wy­piekać chleb, sprzedawałby go na kartki, zgodziłby się na nienawiść i pogardę kolejek, byle nie w Zasiekinie, byle nie pomyśleli, że

wrócił -po swoje swojego tam nic już nie miał. Lecz los zrządził rinaczeji i •

¡1. Przechodząc koło stacjitKuźma usłyszał wystrzały za magazy­nami* Co, go tam pociągnęło? Trzech policjantów w marynar­kach, w żołnierskich^pas-ach z ładownicami, rozstrzeliwało ciężko rannych czerwonoarmistów. Strzelali niezręcznie, z wściekłością i okrucieństwem; złoszcząc się i pocąc — tak kiepski drwal wy­rąbuje drzewo Iii:wścieka' się; kaleczy pień tak bardzo, że pół kubometra idzie na drzazgi, a drzewo wciąż stoi, milczące i zie­lone* * gdy zaś zacznie'padać, co, rozszczepia się od dołu i wisi na wysokiej\śzczap!ie, zmasakrowanym odziomkiem w górę. Na takie drzewo oczy bolą patrzeć, strach bierze, trudno też zwalić je na ziemię i bardzo niebezpiecznie. . . . i iNajbiiżejj jak gdybyj dwa?kroki przed szeregiem leżał niemło­dy komisarz, oparty .plecami o .stertę węgła..Młokos z karabinem wściekle waliłi w niego j kulę za r kulą. Dowódca chrypiał, miał na wargaich' czerwoną* pianę, a w oczach' pogardę. Kuźma pod­skoczył do-chłopaka i nie zastanawiając się, co robi, wyrżnął go w zęb)^ i..

Młokos i dwaj inni rzucili się na Kuźmę, lecz w tym momencie rozległ się władczy okrzyk. .Dopiero teraz t Kuźma zauważył,- że z boku, koło magazynu, stoją Niemcy. Wysoki oficer w skórza­nym płaszczu z opaską^na rękawie'ppdszedł, odebrał karabin chło­pakowi L dał go. Kuźmie.

' Szybciej. Znudziło się już nam na to patrzeć. — Wskazał na chłopaków.-.

Dopiero wtedy Kuźma zrozumiał, w co się wpakował, nie wie­dział, ćo powiedzieć rannym,; leżącym na ziemi. Niektórzy z nich usiłowali wstać, inni/czołgali się na. czworakach.

Strzelaj; .ojczulku ;mi powiedział ranny, stojący najbliżej Kuźmyi. ze związanymi, rękami.-— Nie męcz dłużej. Nie pozwol się nad nami znęcać. > t* To sąd boży nade mną, to sąd!... Choć wy mnie nie sądźcie, żołnierze...

v — Strzelaj, seierwó, strzelaj! id krzyknął inny ranny, blady i młody, rozrywając koszulę na piersiach.

Kuźnia zmrużył oczy. Potem'powoli spojrzał w niebo» zestrzelił przelatującą nad brzozą wronę, rzucił karabin i chwiejnym krokiem ruszył precz od magazynu. Niemcy dogonili;gd. Oficer w:czar­nym mundurze podniósł za skrzydło zestrzelonego ptaka: Za­myślił się nad czymś, poświstywał i ruszał sWoimi brwiami.świń­skiego blondyna.

i *4i Gut, dobrze. Daj dokumenty.

Zwolniono Kuźmę z obowiązku sprzedaży chleba^zostatistar*- szym policjantem.

Przez trzyodni pod rząd Kuźma pił. Nie przeszkadzano >mu. Przez trzy dni Kuźma powtarzah.„To ona mnie sądzi.*. *To ona,j. Rosja...”

Soczysta zieleń, która jeszcze tak ‘niedawno i płynęła przez lasy jak żywa krew, zatrzymała się w jego (OCzach*.jak barwa-» jak nienaturalnie połyskujący portret. Wszystkp wok©ł było spękanie, martwe, zimne. Pola to nie pola — zatruta szlaka i szłam. Pagórki jak hałdy. Jezioro to już nie jezioro** tylko siny kamień.-;Martwe stały się chaty, jakby je pająki splotły na kamieniach i w (szczelinach między kamieniami. Ludzie to nie ludzie — puste ubrania* Wiatr z łąk był nie wiatrem, lecz żarem spalonego domu^r

Za pierwszym razem sąd mnie sadził sąd n©wegó;;życi>a. Za.drugim — Niemcy życie darowali. A teraz ona riinie sądzili ona SAMA... Żąda, bym odpowiedział: „Kimjesteś, Kuźmo-Ero- chorow? Kim? Czyżbyś swoje krzywdy ^ bardziej ij aenił ni£ mnie?...” — mamrotał Kuźma.

Przeżył rok z zamętem w głowie. Rozstrzeliwań i innych kaźni unikał, zostawiał to nie wiedzieć skąd przypełzającym i Bóg wie w co wierzącym typom. Czasem próbowali sprowokować go do zwierzeń, mazali się przed nim łzawo, mówili: „Nasz ojczulek. Rodzony tato”. Kuźma odpowiadał im: „Jam dla was nie ojciec, a wyście sobie nie bracia.« Każdy'tutaj jest sam, sam jeden; Jeśt pod sądem i śledztwem. I każdy niech to, co zrobił, zachowa przy sobie”.

Pewnego razu pojawiwszy się w Zasiekinie, by zabraó stamtąd ludzi do naprawy dróg, Kuźma zatrzymał się koło cerkwi, przy

mogiłach z pochylonymi krzyżami. Chodził od krzyża do krzyża. Nazwiska wyryte na kamieniu wchodziły do głowy i jak gdyby rozpraszając panujące w niej ciemności zdobywały miejsce dla ja­snych wspomnień;'Poszły w ruch skrzydła wiatraków, zaskrzypia­ły, zaświstały, rozśpiewały się — ruszyły na pola jak harmonie, budzić zmarłych. Kuźma podszedł do płyty, pod którą spoczywała wdowa, | i oczyściwszy część napisu, zasypanego trawą i liśćmi, przeczytał; „Stracony od dnia stworzenia...” Słowa te nie wzbu­dziły w nim żadnych myśli, prócz jednej — że choć już stracony od stworzenia nowej Rosji, on wciąż jeszcze po coś tam żyje, po coś tam kręcą się w jego duszy skrzydła wiatraków. Rozkopawszy pal­cami ziemię w rogu, ciężko stękając, uniósł nieco płytę — skrzynka z karabinem pociemniała, lecz była cała, zryta korytarzami roba­ków i ich larw.

Niemcy rozstrzelali starego felczera' oskarży wszy go o to, że jakoby zatruł wodę pitną w studni na skrzyżowaniu, na samym środku wsi, choć sami, jeszcze gdy szli naprzód, nawrzucali tam diabli wiedzą czego; Rozstrzelali felczera koło studni, na oczach mieszkańców Zasiekina specjalnie w tym celu spędzonych.

Nocą Kuźma pochował staruszka koło cerkwi i długo siedział rozjaśniając ciemności Wspomnieniami, tyle że we wspomnie­niach wiatraki schodziły jak gdyby na dalszy plan, jako dodatko­we piękno obok piękna największego.’ Stary felczer był dla Kuźmy cząstką te} ciepłej ziemi. W bryczce-dwukółce wyłaniał się z głę­bin Kuźmowej nierównej pamięci, by przynosić ulgę cierpieniom ludzkim, •by leczyć; witać nowo narodzonych i odprowadzać tych, którzy swoje już przeżyli, na tamten świat. Był dla niego zastrzelony felczer czymś równie pięknym jak las, jeziora, zioła, rośliny/ wzgórze w pobliżu Malawina, na którym stoją od wieków kamienne krzyże, jak lekkie niebo, które — zdawać by się mogło — starczy tylko dmuchnąć, a rozwieje się niby błękitny dymek. Lecz niepodobna zdmuchnąć nieba, niepodobna poruszyć ziemi pod nogami. W głowie Kuźmy rozbłysły błyskawice, bujną koniczyną rozkwitła niespokojna, miotająca się tęsknota, rozgorączkowa­ne ciało jęknęło: kimże ty jesteś, synu Rosji?!

Od tej nocy Niemcy często słyszeli jakiś dziwny dźwięk — do­biegał jak gdyby jednocześnie ze wszystkich stron, klaskał jak mokry pastuszy bat z samego środka nieba. Zrozumieli też, co znaczy ten dźwięk, lecz odnaleźć Strzelca nie potrafili.

Myśliwiec rąbnął serię i zawracając zrobił podłużną pętlę,, by znów spaść jak miecz na drogę. Lotnik patrzył na fioletowy las pod skrzydłem, na zziębnięte, blade, jak przed rozstrzelaniem, brzozy. Wydało mu się, że na polanie, ledwo zieleniejącej i lśniącej od kałuż, stłoczyli się Niemcy. Samolot przygotował się do ataku. Lecz Niemcy nie rzucili się do ucieczki, nie upadli na. ziemię szuka­jąc ratunku — wzlecieli w powietrze na szerokich skrzydłach, na spotkanie z kulami.

Tfu, pal diabli, to żurawie.

Lotnik plunął sobie na kolano; Już od dziesięciu dni spał po trzy godziny na dobę. Sczerniał, wychudł, był wściekły. Do głowy przyszły mu dwa głupie, bezsensowne słowa — „żurawie i brzozy”, jakby chciał pisać wiersze. Ą jakie tu, do diabła, mogą być wiersze, skoro nawet listy do dziewczyny, która czekała na niego w dalekim mieście, składały się z czterech słów: „Żyję. Zwy­ciężymy — przylecę. Czekaj”. Czasem dodawał jeszcze jedno, piąte słowo: „Całuję”, ale nie w każdym liście — bał się, że znudzi się jej całowanie z listem, zapragnie prawdziwych pocałunków.

Żurawie i brzozy. Żurawie i brzozy, pal diabli” — powtarzał pilot, potem, znów wyprowadził samolot nad drogę i leciał teraz naprzeciw szarej fali wycofujących się wojsk, rozbijając ją i nisz­cząc seriami z kaemów. I wciąż powtarzał: „Żurawie i brzozy”. Nie mówił, lecz raczej wykrzykiwał te słowa, zagłuszał nimi zmę­czenie.

Nie usłyszał świstu pocisków — wyczuł działo, a dopiero później wypatrzył armatkę na rozkraczonych, pneumatycznych kołach. Ciężarówka oddalała się na bok. Dokoła krzątała się obsługa. Pilot wyobraził sobie artylerzystę-celowniczego, który łowi go w przecięciu linii celownika i z wprawą oblicza w pamięci wy­przedzenie. Wyobraził też sobie siodełko, na którym, jak wto­

piony, siedzi celowniczy, bardzo podobne do siodełka konnej -kosiarki lub żniwiarki. Myśliwiec wystrzelił świecą do góry, by żłobić pętlę i wyjść na cel.

Wołodźka dobrz'é widział z dzwonnicy, jak myśliwiec wystrzelił świecą w niebo i, po obrocie przez plecy, runął w dół. Na jego dziobie rozjarzyły się ostre błyski. Działo z dołu strzelało częstym, suchym ogniem, jakby szczekało i zrywało się z łańcucha. Celowni­czego też Wołodźka widział wyraźnie. Jak gdyby przykleił się do działa. Szybko brał ładunek, wkładał go na miejsce pustego i znów przywierał do celownika. Pozostał sam jeden -*fe# reszta obsługi rozbiegła się. Ci z piechoty, dotąd ukrywający się przed myśli­wcem w krzakach i w polu, podnieśli się, wyleźli z ukrycia. Stali wokół'jak widzowie.

Samolot szedł w dół jak po nitce; Błyski na dziobie wciąż mi- gbtały. Wokół działa, na ramie i na kołach, wzbijały się w górę fontanny iskier. Celowniczy przewiewał do działa coraz mocniej. Na chwilę uniósł się nieco — tak kawalerzysta unosi się w strze­mionach podczas zaciekłej* bitwy mocno ścisnąwszy nogami konia.

Wujku Kuźmó, kipnij w niego! Na co czekasz — łupnij!

Lecz Kuźma siedział i nie ruszał się, poruszały się tylko jego

wargi. Ci wszyscy, którzy stali wokół działa w znacznej od niego odległości, też się nie' ruszali. A-gdy myśliwiec z wyciem i wciąż jeszcze błyskając bronią pokładową* wyrżnął w działo, gdy dwaj żołnierze zwarli się wreszcie w uścisku, przełamawszy stal i alu­minium, lufy i skrzydła, gdy nad miejscem ich pojedynku uleciał w nieb© ognisty obelisk, Niemcy stali jeszcze długo bez ruchu.

Strzelaj, wujku Kuźmo —* z płaczem wrzasnął Wołodźka. — Spójrz, jak stoją, ślepia wybałuszyli. Nasz lotnik to bohater.

Kuźma też stał, a jego dzikie, wytrzeszczone oko płonęło niezwykłym ogniem.

Musimy teraz milczeć... — powiedział.

Strzelać Kuźma zaczął, gdy Niemcy patrzący na tę scenę odeszli, samolot i działo dopalały się jak zapomniane w lesie ognisko, a ci, którzy przechodzili obok, nie mieli pojęcia, co się stało. Kuźma

długo strzelał w ten sam punkt koło lastyr pptem zaczął strze­lać rzadziej, wyszukując oficerów wśród bru^nych^ rozpalonych, przeżartych świerzbem, niosących nie ostygłą, jaszcze bron ¡żoł­nierzy.

Wołodźkę ogarnął niepokój. Chłopiec cały drżał i gryzł paznokcie.

Zjedzmy coś, wujku Kuźmo — poprpsijL Q4pocznijxny.

Pod wieczór, gdy Niemców na drodze było już znacznie mniej, babka Wiera postanowiła znów iść do Zasiekina szukać.Wołpdź- ki. Lecz już na drodze rozmyśliła si$ przez Zasiekano do $tacji jest kawał drogi, z osiem wiorst, przez las, będzie znacznie kró­cej. Wołodźka z pewnością uciekł na stację, nie pójdzie przecie.do Leningradu na piechotę,. Aite na wszelki wypadek —: kto wie, różne rzeczy się dzieją — dla świętego spokoju babka Wiera por stanowiła wysłać do Zasiekina Sieńkę.

Znalazła chłopaka w szkolnej izbie. Siedział podf .ścianą*; cały zielony na twarzy. Na środku,•dzieciarnia jadła zięmniaki z wo*- łowymi konserwami i masłem. Roztaczał się taki smakowity, wspa­niały zapach, że babka Wiera cyknęła, lecz tym razem ze złości*

A żeby koleżki poszukać, tpcię nie ma. Debrze ci tu. A jemu pewnikiem źle. Uciekł Wołodźka, wiesz.o. tym?

Wiem — odpowiedział Sieńka tak cichutką, jakby westchnął.

Babka z miejsca wyraziła w, duchu życzenie5 by Sieńka sczezł, by

diabli go wzięli, rozpruli mu brzuch, i poszarpali kiszki, lecz gdy po chwili pojęła, że nic to, sprawie nie pomoże, rzekła głosem nieśmiałym, proszącym:

Przeleć się do Zasiekina*. co,, Sieńka? 'Może on tam czeka» aż Niemcy odejdą. A ja poszukam pa stacji.

Sieńka nie odpowiedział, zziejeniał jeszcze bąrd?dej, ii

Spalił sobie brzucho — powiedziała Maruśka, najmłodsza z dzieciaków.

Nie łap gorących ziemniaków, wpierw trza je o&tudzić! Po­dmuchać trza, a nie rzucać się na gorące,,. Przez brzucho sumie­nie stracisz. Boga w sercu nie masz. Spójrz, jak inni ładnie jedzą. A ty byś chciał pierwszy i byle więcej.

ZHgFW

Tamarka Suczałkina,-najstarsza po Sieńce, rzekła z urazą:

On wcale nie jadł, nie wziął nawet odrobinki.

Tamarka podeszła, zadarła Sieńce koszulę na brzuchu. Brzuch był' czerwony,* cały w wodnistych, przezroczystych bąblach. Ko­szulę na brzuchu pokrywały oleiste plamy. Oczy Sieńki zaczer­wieniły się z bólu, a jego twarz nie była już zielona, lecz szara.

Ach ty, basałyku! —jęknęła babka. — Złapią cię Niemcy za twoje matactwa! Któż to chowa gorące ziemniaki pod koszulę? Trzeba je ostudzić /Jak już kradniesz, to razem z kotłem.

Babka zrozumiała, że palnęła coś nieostrożnie i od rzeczy. Prze­żegnała się, naurągała wszystkim świętym i apostołom, przykazała Sieńce, by nie ruszał się z miejsca, i pobiegła do swej chaty po lekarstwa na okład. Gdy robiła okłady i smarowała brzuch Sieńce, nakazując przy tym,, by nie dotykał bąbli brudnymi łapskami, a czystymi też nie — bo skąd te diablęta mogą mieć czyste łapy, skoro riic tylko grzebią się* w błocie — gdy to wszystko mówi­ła, smutek ją chwytał. Pilno jej było na stację, i to z każdą chwilą coraz bardziej. ,

Wi Też wymyślili — ziemniaki kraść, i to gorące. Jak wrócę ze staqi, poskarżę się waszym matkom!

Wykrzyknąwszy to babka wybiegła z chaty stukając ciężkimi buciorami i pomaszerowała na stację. „Wołodźka, diablę smarka­te, głodny, zmarznięty, siedzi skulony gdzieś w szopie albo pod gnijącą stertą siana, a kto wie, może w izbie, wśród uciekających Niemców. Czy to się godzi razem z Niemcami?! Też sobie wymy­ślił! Już ja go nauczę rozumu!..;” |

Babka Wiera rozpytywała na stacji wszystkich znajomych, czy nie widział kto chłopaczka w różowych majtkach.

Taki mały, w moim serdaku — mówiła. — Bystry, a oczyska na pół twarzy.

Obeszła stację, zburzoną przez bomby i pociski, zajrzała do wszystkich szop i do otwartej pustej parowozowni, nawet wypy­tywała Niemców.

. Niemców na stacji pozostało niewielu tfe odjechały już pociągi

sanitarne, odjechały platformy z czołgami. Pozostała tylko lo­komotywa z ciężką czteroosiową platformą i jakąś maćhiną-na kołach, z hakiem przypominającym dziób. Lokomotywaspowiła się parą, szarpnęła i ciężki hak zaczął zrywać pódkłady. Podkłady rozrywały się dokładnie pośrodku, jak przegniłe nitki, bez jakiegoś szczególnie głośnego dźwięku.

Cóż to się dzieje? — pomyślała z oburżeniem babka. — Po co niszczyć ludzką pracę?”

Z dala dobiegało — zaskakujące dla odwykłego ucha — bicie dzwonów. Babce wydało się, że.»to złudzenie^ Rozejrzawszy się jednak wokół odgadła, że inni ludzie też słyszą dźwięk dzwo­nów, a Niemcom bardzo to nie w. smak..

Coraz szerzej rozpływał się metaliczny głos dzwonu, -to niski i głęboki, to śpiewny i dźwięczny, leciał nad polami jak stado wio­sennych ptaków. Zerwane sżyny odpowiedziały mu słabym echem. Dzwonnik był niezręczny, niewprawny walił w dzwony bez ładu i składu, lecz one same tuszowały tę niezręczność łącząc swe głosy w radosny chór. Bicie dzwonów napawało babkę trwogą,' stra­chem, że popełniła jakiś błąd.

Przeskakując kałuże pobiegła jak młódka na ten dźwięczny zew. Lecz gdy już znalazła się na drodze, dzwony nagle »umilkły. Przyśpieszyła kroku, szła nie czując serca, biegła, cCisza, która wydała się jej nagle potwornie długa, z rzadkimi trzaskami wy­strzałów i pieśnią skowronka wysoko na niebie, wpełzła gdzieś między parowy zwalniając przestrzeń dla smutnego, żałobnego głosu. Metaliczny bas, posępny i podniosły, runął na ziemię ze wszystkich stron — babka Wiera nie mogła iść dalej. Siadła przy drodze i zwiesiła nogi do rowu.

Poszedłbyś na dół —rzekł do Wołodźki Kuźrtia. — Strzelają teraz na oślep. Zbłąkana kula nie widzi, łatwo może trafić.'<

||gg A ty?

Ja tu jeszcze posiedzę... Kto wie, co może się zdarzyć.*»"

W oczach Kuźmy czaiła się obawa, a może ból. Wołodźka chciał

zaprotestować, powiedzieć, że zostanie z nim na dzwonnicy, aż

do zwycięstwa, nie opuści posterunku w takiej chwili, zawstydziw­szy* się jednak błagalnych oczu Kuźmy, powiedział:

< — Dobra. Jak nasi nadejdą — zawołaj mnie. — I wtedy dostrzegł caołgi. Szły trójkami daleko w polu. I chociaż Wołodźka nigdy nie widział radzieckich czołgów, zrozumiał: to one.

-i, ir-4 ¡Nasi! wrzasnął, i— Idą nasi! — Wskoczył na przegniłą dra­binę prowadzącą tło belek z dzwonami, schwycił rzucone na belkę sznury przywiązane do języków. Szarpał za te sznury i huśtał się na nich, jak wesoły kociak na firance.

Dzwonnicę wypełnił donośny huk. Dzwony krzyczały, brzę­czały, brzdąkały nieskładnie* przekrzykując się nawzajem. Kuźma odszedł pod ścianę*, przywarł do niej plecami, zarzucił głowę do góry i stał tak, ciężko dysząc, W chaotycznym, nieskładnym, dźwięcznym głosie dzwonów usłyszał jakby szum skrzydeł i skrzy­pienie drewnianych wałów, dźwięczny śpiew wiejskich ślicznotek siedzących na workach z ciepłą, pachnącą mąką. Sparzył go, jak łza, wonny zapach radości.

i< Seria z kaemu posiekała białe ściany. Zakłębił się ceglany pył.

Wołodźka upadł na słomę, ściskając sznury cienkimi palcami, potem puścił je. Języki małych dzwonów wydawały dźwięk smutny i delikatny. Kuźma już chciał oderwać się od ściany i pobiec do Wołodźki, lecz wszystko w nim od razu zamarło, skamieniało — to, ęo już zdążyło odtajać. Lewa brew zmięła zmarszczki na czole, zniekształciła i tak juz zniekształconą twarz, ohydnie wypuczyło się lewe, chore, oko, Kuźma przeczołgał,się po podłodze do otworu okiennego* i ostrożnie wyjrzał. Spod dzwonnicy odjeżdżał przy­pominający,,trumnę opancerzony transporter. Niemcy z podnie­sionymi w górę automatami patrzyli na dzwonnicę.

Po raz pierwszy snajper Prochorow strzelał ze swojego karabi­ny z podrzutu-

Martwy szofer przylgnął do kierownicy. Kaemista upadł przez burtę głową w dół. Oficer umierając długo strzelał w ziemię. Czterech zeskoczyło — trzech ostrzeliwując się uciekło w zaułek.

Kuźma Prochorow odczekał, aż znów pojawili się na drodze. Szli rowem, pochyleni, spiesząc w stronę lasu. Karabin wystrze­lił trzy razy.

Dopiero wtedy Kuźnia Prochorow stanął nad ciałem Wołodźki. Czołgi były już blisko. Szły bez wystrzałów, wyrzucając spod gąsienic bryły miękkiej ziemi. Kuźma schwycił sznur wielkiego dzwonu i nad wyzwoloną już ziemią popłynął ciężki, bolesny dźwięk, powolny i uroczysty, jak nurt wielkiej rzeki.

Potem Kuźma usiadł obok Wołodźki na słomie, ujął swój kara­bin lufą do siebie i patrząc nie w jej okrągły otwór, lecz w oczy Wołodźki, w których na wieki zastygła radość, nacisnął na spust wielkim palcem u nogi.

Kuźmę i Wołodźkę pochowano razem.

Okazało się, że ludzie w okolicznych wioskach wiedzreli, skąd pochodzi ten dźwięk podobny do strzału mokrego bata ze środka nieba. Wiedzieli, jaka to siła nieczysta podrzucała, do wygłodzo­nych wielodzietnych domostw to puszkę konserw, td woreczek cukru. Przykryli grób kamienną płytą z ledwo widocznym na­pisem „Stracony od dnia stworzenia...” i żeby napis ten, w grun­cie rzeczy nic nie mówiący, nie niepokoił umysłów, nie rodził zwątpienia, narysowano na płycie wielką gwiazdę czerwoną farbą, która u kogoś się zachowała.

Dziadek Sawieliew, jeszcze w pierwszym roku wojny, wyznaczył wiosną pole pod orkę — szeroki klin między wzgórzami nad je­ziorem.

Tutaj trza orać. To pewne miejsce. Jak długo żyję, ta ziemia nigdy nie zawiodła. Podczas suszy woda tu nie wysycha — źródła tryskają. Gdy pada deszcz, nadmiar wody spływa, bo grunt pochy­la się ku jezioru. I słońce dobrze grzeje przez to nachylenie. A wiatr pole omija — zasłania je pagórek.

Dzięki temu klinowi przeżyli drugą zimę za Niemców. Długo trwała, oj długo. Była surowa, z szalejącymi zamieciami. Do małej wioski wieści'z frontu nie dochodzą. A jeśli już dotarły, to Niemcy przerobili je po swdjemu r—-■czyli źle się dzieje...

Źle, gdy nie jest napalone w piecu.

Źle, gdy nie ma co jeść* czym dzieci nakarmić.

Ale najgorzej, gdy nie wiadomo, czego się spodziewać.

Nie wierzy jednak serce wieściom o klęsce. Nawet w najbar­dziej cherlawej piersi wystukuje rychłe zwycięstwo.

Wiosna przyszła wcześnie. Kobiety przygotowały się do orki. Cztery ciągną pług, piąta idzie za pługiem. A reszta odpoczywa. Orzą po kolei, żeby się nie naderwać. Nasion zebrały po garstce, która ile przechowała.

Sieńka też się zaprzągł — przyszedł z własną szelką. Ciągnie — a w głowie mu dzwoni z wysiłku, przed oczyma czerwone kręgi.

To ci dopiero koń! To ci rumakt Nie bądź taki ognisty, nie szalej — całe pole podepczesz. Siły w tobie tyle, aż ziemia trzeszczy!

Mi

Na te drwinki Sieńka uwagi nie zwraca. Niech się pośmieją, a liczy się robota. *

Od ziemi bucha para. Od oraczy też. Niebo przechyliło się gdzieś na bok. Ziemia wyślizgnęła się spod nóg. Zarył Sieńka no­sem W bruzdę.

To ci dopiero koń! — mówią kobiety.

Po krótkim odpoczynku Sieńka znów przytwierdził swoją szelkę do pługa i nikt nie odważył się go odpędzić.

Zorali już ponad połowę pola, gdy natknęli się na bombę. Poszli do dziadka. Żal im roboty, żal straconych sił, ale trudno: ruszy ktoś bombę i wyrosną zamiast zboża sieroty.

Dziadek długo siedział obserwując przez okno wiosnę, która — ani się spostrzeżesz — przemieni się w upalne latd.

Trza dalej orać *-f powiedział dziadek, Z tego pola bę­dziecie mieli chleb. Z innych nie ma pewności. Gdyby było tych pól dużo, tak jak dawniej: na jednym żyto wysycha, na innym się rodzi, na jednym gnije — na ^nhym się utrzymało. A tutaj jedno tylko pole, za to pewne. ' -

Dziadku, tam jest bomba. Możeś nie- zrozumiał albo iiie dosłyszał? — spytała przewodnicząca kołchozu.

Z bombą dam sobie radę — odpowiedział dziadek. Pochylił się w stronę okna, przytknął głowę do szyby. I ^ Gdyby wie­dzieć, gdzie ją stuknąć, byłoby całkiem prosto. Żadna robota.

Babka Wiera, najstarsza starucha w wiosce — gadają lu­dzie, że już dawno osiodłała czarta i odtąd na nim wierzchem jeździ, bo jak inaczej wytłumaczyć taki wigor w jej wieku — roz­trąciła kobiety i stanęła przed dziadkiem wziąwszy ¡się pod bokL

Jakże to, stary grzybie, ty nie <wiesz? Tyle ra^y wojowa­łeś na wojnie, a nie wiesz?

Nie rób, Wiero, hałasu. Na każdej wojnie systemy są inne. Jakby co, zaopiekuj się Martą, moją kotką.

Babka Wiera machnęła rękami — ą ręce miała jak wychudzone, dziobate ptaki.

Ech, ty zbóju! O swojej duszy myśl, a nie o kocie.

Kobiety patrzyły na nich z przestrachem:

Jutro rano na pole nie wychodźcie — spokojnie rzekł dzia­

dek Sawieliew. — Siedźcie w domu. Ty, Wiero, też w domu zo­stań. Nie waż się... To robota dla jednego człowieka...

Za młodyś, żeby mi rozkazywać! — Babka Wiera zaczęła chodzić po izbie.

Kotka parsknęła i skoczyła na piec.

Dziadek westchnął, odwrócił się do okna. Patrzył w niebo, na przelatujący klucz- żurawi.

Ps-s-t.,. wyszeptała babka. Kotka Marta skoczyła jej na ręce. — Chodźmy — rzekła do niej babka łagodnie. — Pomiesz­kasz u mnie. ;

Kobiety cicho odeszły/ Babka szurając po podłodze połatanymi kirzowymi butami wyszła z kotką. Został tylko Sieńka — schował się na piecu za kożuchem dziadka.

Dziadek siedział przy oknie. Zachodzące słońce ozdobiło jego głowę purpurową poświatą.

Obudziły Sieńkę kroki, Dziadek oglądał szpadel i marprotał coś pod nosem, bez złości, lecz surowo.

Sieńka zdecydował:'! „Nie bierze siekiery, znaczy, rozmyślił się, nie będzie walił w tę bombę”. Zanim jednak zdążył dokoń­czyć tę myśl, chwycił go mocny sen i Sieńka spóźnił się na pole. A gtiy przyszedł i ukrył się w parowie, którym wzdłuż pola płynął strumień, usłyszał: wali dziadek obuchem siekiery w bombę. Bomba huczy jak kowadło — dźwięk uderzeń jakby się od niej odbija.

h* Wziął jednak siekierę! ^krzyknął Sieńka i zdrętwiało mu serce ze strachu o dziadka, zachrzęściła między zębami słona, wilgotna ziemia.

Gdy do parowu przyszły kobiety — nie wytrzymały jednak — stary wykopał już wokół bomby okop — wąską szczelinę. Teraz kopał stopnie — łagodne zejście do tej szczeliny. A gdy skończył, zszedł na dół i ostrożnie stoczył sobie bombę na ramię.

Kobiety w parowie zamarły. Jak on udźwignie taki ciężar?

Lecz widać tkwi w człowieku, choćby nawet starym i słabym, zdolność, która pozwala mu zużyć w krótkim czasie resztę sił, jakie mu jeszcze zostały

Dziadek ruszył po stopniach w górę. Wchodzi na jeden stopień

i odpoczywa. Potem idzie znowu. Opiera się ręką o brzeg szcze­liny, by ładunek obciążał nie tylko nogi* A gdy wreszcie wy­lazł z wykopu, ruszył bruzdą nad jezioro. Idzie powoli, chwieje się. Koszulę ma czystą. Białe włosy starannie uczesane.

Kobiety wyszły z parowu. Babka Wiera na przedzie,' z- gołą głową.

Patrząc na powolne kroki dziadka i jego zgięte, coraz bardziej pochylające się plecy, Sieńka przestał się bać. -rZaczął czołgać się parowem w ślad za dziadkiem.

Szyja starego nabrzmiała. Kolana uginały się pod nim.

Do jeziora mimo wszystko doszedł. Stanął na skraju urwiska. Bombę zrzucił z ramion i sam upadł. Bomba wybuchła. Stromy brzeg runął do jeziora wraz z leżącym na ziemi dziadkiem,i

Gdy kobiety podbiegły, na miejscu urwiska było już łagodne piaszczyste zbocze. W dole, nad samą wodą, leżał dziadek przysypany białym piaskiem. Żył jeszcze..

Nie był ranny. Ogłuchł tylko i leżał bez ruchu. Kobiety wzięły go na ręce i zaniosły do chaty. Tam powoli przyszedł do siebie.

Dzieciaki wraz z Sieńką odwiedzały (go co dzień, bawiły się koło dziadka lub po prostu przy nim siedziały.

Front przeszedł przez wieś, osmalił ją, ale niezbyt mocno — doczekał stary powrotu wojsk radzieckich.

Sieńce kazali paść kury, więc nie było go przy tym, jak dzia­dek umierał. Tamarka Suczałkina, po Sieńce najstarsza, siedzia­ła tego dnia u dziadka w izbie wraz z resztą dzieciaków.

Dziadek zawołał ją i nakazał:

Zabierz, Tamarka, malców. Będę teraz umierał. Powiedz ludziom, że spieszyć się do mnie nie muszą, niech jeszcze pocze­kają. Jutro niech przyjdą.

Tamarka przestraszyła się, zaprotestowała:

Coś ty, dziadku! Pewno gadasz we śnie —t takie rzeczy ple­ciesz.

Dziadek powiedział raz jeszcze:

Idź, Tamarka, zabierz stąd dzieciaki. Muszę teraz pobyć sam. Teraz mój czas jest cenny. Muszę ludziom krzywdy wyba­czyć i sam prosić o przebaczenie. Wszystkich. I tych, co po­

marli, i tych, co żyją. Idź, Tamarka, idź. Teraz będę sam ze sobą gadał.. *

Tamarka uwierzyła nie tyle słowom dziadka, ile jego oczom, ciemnym, patrzącym z głębokości, przeszywającym ją na wskroś — jakby, była, z muślinu. Zagryzła wargi, wytarła nos i zabrała dzie­ciaki na leśną porębę, zobaczyć, jak kwitną poziomki.

Gdy Sieńka dowiedział się, że dziadek nie żyje, upadł na trawę i rozpłakał się. Uleciały z jego głowy wszystkie myśli, krzywdy

i radości — wszystko uleciało, prócz jednego słowa — dziadek.

Czterej żołnierze z taboru, niemłodzi, o twarzach pokrytych zmarszczkami, wnieśli dziadkową trumnę na wysokie wzgórze. Był tam stary cmeotarzi Zachowały się jeszcze kamienne krzyże, stoczone przez deszcze, mrozy i wiatr. Niemcy obok tych krzyży założyli własny cmentarz — równiuteńki, jak pod sznurek. Krzy­że jednakowe, drewniane, z pojedynczymi ramionami. Jakąż to butną kierowali się myślą wybierając to miejsce, jaki widzieli w tym symbol? !r

Kobiety postanowiły pochować tam dziadka, również na samym szczycie wzgórza, by patrzył na niemiecki szary cmentarz i całą okolicę: pola, lasy, jeziora, Malawino i inne wioski, które dobrze znał, oraz białe od kurzu drogi, które przemierzał powolnym krokiem. Kobiety, rzecz jasna, wiedziały, że dziadek po śmierci nic już nie zobaczy i zapachu traw nie poczuje, wszystko mu jed­no, gdzie będzie leżał — ale chciały, jednak zachować żywą pamięć

o nim więc wybrały to pradawne wzgórze, wysokie niczym pomnik.

Żołnierze przygotowali się, by oddać nad mogiłą salwę z czte­rech karabinów.

Nie potrzeba mu hałasu — zaprotestowała przewodnicząca kołchozu.

Babka Wiera wyciągnęła ręce spod chusty. Wzleciały w górę jak grudki ziemi podczas wybuchu.

Pal! krzyknęła. — Był przecie żołnierzem! Całe życie wojował! Pal!

Żołnierze wystrzelili ze swojej broni w granatowe wieczorne

niebo. .1 jeszcze raz. Strzelali tak trzy razy. Potem sobie poszli. Kobiety też. Opuściły wzgórze dzieciaki w lichej, spranej, po­łatanej, nie na miarę odzieży. Został przy mogile tylko rSieńka z babką Wierą.

Sieńka siedział pochylony, z opuszczoną głową. W szarym, znoszonym waciaku przypominał świeżą grudkę ziemi* nie poro­śniętą jeszcze trawą. Babka Wiera krążyła wśród niemieckich grobów jak czarna pochodnia. Zbliżała się do skraju pagórka

i wciąż mamrotała, wciąż, coś wykrzykiwała może pomstowała na dziadka, który jej zdaniem odszedł zbyt wcześnie, a może wprost przeciwnie, obiecywała, że w swej bezkresnej starości przeżyje i te lata, których nie zdążył przeżyć on.

Nazajutrz tabor odjechał na front. ’ Kobiety spiesznie Wróci­ły do swych zajęć. Dzieci siadły na ciepłym ganku przed chatą, w której mieszkał dziadek — teraz było tam pusto, jasno, gło­śno od echa i czysto.

Front odsunął się już daleko od wsi. Tylko czasem nocą chaty zaczynały się trząść. Przez otwarte okna wdzierał się z wiatrem nierówny dudniący dźwięk, tak jakby coś waliło się, jakby ude­rzały jedno o drugie suche bierwiona i z jękiem spadały na ziemię. Niebo nad frontem zapalało się nagle wśród nocy, straszliwa łuna wciąż tliła się, lecz nie rozpalała, nie parzyła stłoczonych na niebie srebrnych gwiazd.

Wszystkie oddziały bojowe dawno już przeszły przez wieś, przeszły też tabory i batalion sanitarny. Droga ucichła. Mało bra­kowało, a stałaby się zwykłą dróżką miejscowi nie mieli po niej czym jeździć, a zresztą dokąd. Przeciągały jednak drogą kolumny samo­chodów z bronią dla frontu, więc droga żyła, wzbijał się nad nią kurz.

Szedł drogą żołnierz i szukał, gdzie by tu przenocować. Wra­cał ze szpitala do swojej dywizji, do kompanii strzeleckiej, gdzie był kaemistą. Usiany dziećmi ganek zachęcił go, przyciągnął. Pomyślał żołnierz: »Jaka wesoła chata. Zatrzymam się tu, od­pocznę wśród ludzi”. Żołnierz wspomniał swoją rodzinę, a był siódmym, najmłodszym, ostatnim synem swej matki.

Cześć, brzdące! — powiedział.

Dzień dobry ■*— odrżekły dzieci. gj|$j N

Żołnierz zajrzał do izby.

< 4^ Czysto tu u was. Pozwólcie i mnie zostać z wami do jutra. A gdzie wasza mama?

Nasze mamy w pole poszły — odpowiedziała Tamarka Su- czałkina, najstarsza z dzieci. To nie nasza chata. Żył w niej dziadek Sawieliew, ale teraz umarł, i

Popatrzył żołnierz na dzieci. Przyjrzał się im — chude, z wiel­kimi ocziyskami, ciche, patrzą baczńiei

, — A więć to tak... powiedział żołnierz. — W takim razie ćo fbbicie przed pustą chatą? Bawicie się?

Nie powiedziała Tamarka. ■—«- Siedzimy tylko. — Dziew­czynka rozpłakała się i odwróciła głowę, żeby inni tego nie widzieli.

Idźcie zanocować gdzie indziej — poradziła żołnierzowi. — Teraz wszędzie jest dużo miejsca,» Jak przechodził front, ludzie nie mieścili się w izbach, spali na dworze. A teraz jest pusto.

Żołnierzowi spodobał się jednak czysty pokój, nęciła go cisza

i szeroka ława pod piecem. „Nie znam krzyków i pisku dzieciarni, czy. co? — pomyślał .żołnierz. — Po co zabierać kawałek chleba wygłodniałym gębom? A sam nie mam się czym podzielić — pół bochenka chleba i £ół puszki konserw na całą powrotną dro­gę. A do frontu jeszcze daleko. Tu zanocuję. Pierzyny mi nie potrzeba, płaszcz sobie podścielę, płaszczem się przykryję”.

Tutaj zanocuję — oznajmił żołnierz Tamarce. — Zaraz pój­dę spać. A wy hie róbcie hałasu, muszę wstać wcześnie, spieszno mi do mojej dywizji. v

Tamarka kiwnęła: cóż, twoja sprawa.

Żołnierz położył sobie plecak pod głowę i zwalił się spać. Po­marzył trochę o pielęgniarce Nataszy, którą poznał w szpitalu

i obiecał, że co dzień będzie do niej pisać, po czym zasnął.

Przez sen pocztił, że ktoś go szarpie i szturcha w plecy.

-p Go, już natarcie? — zawołał zrywając się* Zaczął szukać na oślep karabinu i obudził się na dobre. Zobaczył, że jest w izbie. Zobaczył za oknami czerwoną kulę zachodzącego słońca. A przed sobą zobaczył chłopaka w podartym, za dużym waciaku.

Dlaczego w butach leżysz? — rzekł chłopiec ponurym gło­

sem dorosłego człowieka. — Na tej ławie dziadek trniarł, a ty nawet butów nie zdjąłeś.

Żołnierz rozzłościł się, że przerwano mu sen i ie taki żółto­dziób uczy go rozumu. Krzyknął:

A tyś co za jeden? Zaraz dam ci w ucho!

Nie krzycz. Ja też umiem krzyczeć— powiedział chłopięcia—* Jestem tutejszy. Sieńka mi na imię. Cały dzień pracowałem na polu z koniem. Zaraz popędzę go na wypas nad jezioro, na łąkę. — Chłopiec podszedł do drzwi. Twarz rozjaśniła mu się, cicho i czu­le zacmokał.

Żołnierz zobaczył teraz przywiązanego do ganku ¡konia. Koń był chory lub całkiem zamorzony. Skóra na szerokich ¡kościach wisiała jak chałat. Głowę koń oparł o poręcz, żeby mogła odpo­cząć szyja.

Ale koń! — roześmiał się żołnierz.'— Szkapa ńa skórę i.na mydło. Innego pożytku z niej nie będzie!

Chłopiec głaskał konia po pysku, wsuwał między jego miękkie czarne wargi zachowaną skórkę chleba.

Może byle jaki — ale koń. Żyły na nogach ma przeziębione. Wyleczę go, do jesieni wydobrzeje. Zostawili go nam żołnie­rze z taboru. Pomogli też* pochować dziadka. A ty, jak pójdziesz spać, zzuj buty. Bo to nieładnie. Dom jeszcze po dziadku nie ostygł, a ty rozwalasz się w butach.

Żołnierz zębami zgrzytnął z urazy. Splunął.

Myślałby kto, jakiś dziad! — krzyknął. — Umarł, krzyżyk mu na drogę. Nażył się. Teraz marszałkowie giną i generałowie. Bohaterscy żołnierze masami idą do ziemi. Wojna! A wy tutaj- trzęsiecie się nad swoim dziadem!

Żołnierz położył się na ławie twarzą do ¿piewca i długo jeszcze burczał, wykrzykiwał o ranach i strasznych chwilach przeżytych na froncie. Potem przypomniał sobie matkę. Była <bardzo stara. Już przed wojną miała jedenaścioro wnuków, dzieci starszych synów.

Jest już babką — westchnął żołnierz. — A chowa całą tę czeredę. Ziemniaków gotuje nie jeden sagan. Dla takiej gromady dużo trzeba jadła — tyle gęb! Czas, by odpoczęła, pogrzała

nogi w ciekle, ale gdzie tam — wojna. — Żołnierz pokręcił się, usiadł na ławie. Wydało mu się, że chata nie jest pusta, że krząta >się po niej jego wiecznie zafrasowana matka.

ŻołnierZ'' chciał powiedzieć: >,Tfu, do diabłaf”, lecz nagle za­milkł. Potem przespacerował się po izbie, dotknął niewymyślnych sprzętów i poczuł z, radością, lecz nie bez zakłopotania, że za­chowało'^ię tutaj coś, o czym chyba zapomniał w wojennym 'Zgiełku.

SC*— Ech, wy —«powiedział żołnierz ^ biedaczyska... — I krzy­knął: ^-'Hej! — nie wiedząc, jak zawołać chłopca, gdyż wszystkie słowa, jakimi nazywają chłopców żołnierze, tutaj nie pasowały. — Hej, chłopie na koniu! •

'Nikt nie ^Odpowiedział. Ghłopiec poszedł już nad jezioro paść konia i pewno siedział teraz pod brzozą, rozniecał ognisko.

Wziął żołnierz plecak i wojskowy płaszcz. Wyszedł na dwór.

Ziemia w tym miejscu łagodnie opadała ku jezioru. Wieś tonęła jeszdze w czerwieni (zachodzącego słońca, w dole zaś, nad samym jeziorem, zapadły ciemności. W ciemnościach, jak w dłoni, płonęło małe ognisko. Czasem płomień zwijał się w kłębek, czasem ulaty­wał z niego w górę strumyk iskier. Chłopiec rozpalił ognisko i po­ruszał w nim patykiem, a może dorzucał do ognia suche gałęzie świerku. Żołnierz odnalazł ścieżkę. Zszedł do chłopca na mokrą łąkę.

Przyszedłem do ciebie nocować — powiedział. — Nie wy­pędzisz mnie? Samemu zrobiło się jakoś smutno.

Kładź się — odpowiedział chłopiec. — Rozłóż płaszcz tutaj, jest sucho. Wczoraj rozgrzałem tu ziemię ogniskiem.

Jak umarł dziadek? — spytał, gdy pomilczeli tyle, ile wypa­dało.

Od bomby — odpowiedział Sieńka.

Żołnierz uniósł się z ziemi.

Bezpośrednie trafienie czy odłamek?

Jedno licho. Umarł. Dla ciebie to obcy, a dla nas — dziadek. Zwłaszcza dla dzieciaków, dla tych najmłodszych.

Sieńka poszedł dojrzeć konia. Potem dorzucił do ognia chru­stu i trawy, żeby odpędzić komary. Rozesłał podarty waciak koło żołnierskiego płaszcza i też się położył.

— Spij rr powiedział. — Obudzę cię raniutko. Będzie sporo roboty. Zakopałem w popiele dwa ziemniaki, jutro zjemy je.

Żołnierz pospał już trochę w izbie, wybił się ze snu i nie mógł od razu zasnąć. Patrzył w górę, na gwiazdy jasne, czyste niby łzy.

Sieńka też nie spał. Patrzył na ciepły szkarłat nieba^ który jakby spływał z pagórków do jeziora i zastygał w ciemnej wodzie. Przyszła mu do głowy myśl, że dziadek wciąż jeszcze żyjj$g'prze- niósł się tylko w inne, lepsze miejsce — na wysokie wzgórze, skąd lepiej widać rodzinną wioskę.

Żołnierz zasnął i mamrotał przez sen jakieś miłosne Zaklęcia. IM ad jeziorem unosiła się mgła. Cienie chwiały się nad łąką, zbijały się w tabun. Wydawało się Sieńce, że wokół pasie się mnóstwo koni — i gniadych, i bułanych. A krzepkie, zgrabne kobyły* cgule pieszczą swoje źrebięta.

Dziadku —powiedział chłopiec zasypiając. —? i Dziadku, mamy teraz konie...

Słysząc to żołnierz poruszył się i położył na głowie chłop­ca ciężką, ciepłą rękę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
TAM ZA RZEKĄ
Tam za oknem
tam za rzek
Gdzieś tam za horyzontem zachodzi słońce
Tam za zakretem Opowiadania e 0323
Hej tam za górecką
Tam za zakretem Opowiadania
tam za górami jadą cygany
ii tam za wioska przyjm
371 podatnik pracujacy za granica moze odliczyc placone tam skladki
17 Co tam u Janielskich Za trudne kwiecień, 09
Z jednostkami za pan brat
Czy rekrutacja pracowników za pomocą Internetu jest
8 Dzięki za Pamięć
rodzaje wi za
Co to za owoc
za szybko www prezentacje org
Sprawa polska za Napoleona

więcej podobnych podstron