Erazm Majewski Narodziny i rozwój ducha na ziemi

ERAZM MAJEWSKI

NAUKA O CYWILIZACJI

III

NARODZINY i ROZWÓJ DUCHA NA ZIEMI

WYDANIE POŚMIERTNE

POD REDAKCJĄ

PROF. M. MASSONIUSA

Placet? Pare.

Non placet? exi.

SENECA.

Nil sciri siquis putat, id quoque nescit, an sciri possit, quoniam nil scire fatetur.

LUCRETIUS IV 470.

DO CZYTELNIKA

Oddając do druku ostatnie dzieło męża mego i rozstając się z rękopisem, nad którym zmarły pracował niemal do ostatniej godziny, do ostatniego tchu, poczuwam się do obowiązku podzielenia z czytelnikami następującą jeszcze informacją.

W notatkach ś. p. Erazma Majewskiego, w stosach raczej tych nieprzeliczonych notatek, jakie zmarły przy każdej swej pracy naukowej nagromadzał, znalazłam na jednej kartce tyczące się właśnie ostatniego dzieła polecenie: "Najlepszemu i najserdeczniejszemu przyjacielowi Marjanowi Massoniusowi poświęcam tę ostatnią pracę". Ponieważ uczony ten, profesor Uniw. Stefana Batorego w Wilnie, podjął się najłaskawiej mozolnego trudu ostatecznego układu dzieła i przygotowania go do druku, przeto korzystam z okazji, aby najwierniejszemu druhowi i przyjacielowi ś. p. Erazma, oddanemu mu całą duszą i całem sercem, powiernikowi wszystkich planów i myśli, wszystkich ideałów współwyznawcy, prof. Massoniusowi, jeszcze raz wyrazić słowa najgłębszej wdzięczności za wszystko, co przez tyle, tyle lat dobrego i zacnego ś. p. mężowi memu wyświadczył, wytrwale i niezłomnie podtrzymując w latach ciężkiej i bezlitosnej choroby Jego ochotę i zapał do pracy, krzepiąc Jego wiarę w życie, w ludzi, w wiedzę, w prawdę i piękno. Oddając drogocenny dla mnie rękopis w ręce prof. Massoniusa, gorąco dziękuję Mu za to, co tak już rzadko spotyka się w dzisiejszych czasach, za szczerozłote uczucie silniejszej nad miłość przyjaźni.

L. MAJEWSKA

PRZEDMOWA

"Narodziny Ducha na ziemi" stanowią w porządku chronologicznym czwarty, w porządku logicznym trzeci tom głównego dzieła ś. p. Erazma Majewskiego p. t. "Nauka o Cywilizacji".

Ta czterotomowa całość jest dziełem i wynikiem jego życia. Zawiera w sobie to, co swemu Narodowi i ludzkości miał do powiedzenia. Inne, liczne, różnej, a nieraz wielkiej wartości jego prace, bardzo różnorodne, tworzone w znojnym trudzie, z niesłychaną sumiennością, na podstawie rozległej erudycji, - są w części wysoko cennemi przyczynkami do nauki, w części pracami systematycznemi, niekiedy nawet nowe otwierającemi widnokręgi, w części wreszcie pracami, popularyzującemi wiedzę. To dzieło jest słowem jego życia, jest ziszczeniem celu, dla którego żył.

Porządek logiczny jest taki: I "Prolegomena", II "Teoria człowieka i cywilizacji", III "Narodziny Ducha na ziemi", IV "Kapitał". Chronologicznie "Kapitał" (1-sze wydanie 1914) poprzedził "Narodziny Ducha".

Po wyjściu z druku "Teorji człowieka i cywilizacji" autor zdawał sobie wyraźnie sprawę z tego, że dzieło nie jest ukończone. Ale plan jego dalszego ciągu nie przedstawiał mu się wyraźnie. Widocznem dla niego na razie było tyle, że chodzi o filogenezę człowieka, Jako istoty duchowej, (ale nie człowieka jednostkowego, jeno człowieka jako części społeczeństwa), o psychologię filogenetyczną społeczeństwa, czyli właściwie narodu.

W pierwszych dwóch tomach problemat społeczno-psychologiczny był traktowany w większej mierze statycznie, w mniejszej tylko dynamicznie. Z konieczności dynamicznego ujęcia tego problematu w całości autor zdawał sobie sprawę od początku, i częściowe wywody psycho-filogenetyczne są w obu tych tomach obficie rozsiane. Ujęcie ich w systematyczną, spójną całość miało być zadaniem tomu następnego.

Zadanie takie siłą rzeczy skazywało ten tom następny na pewną ilość powtórzeń tego, co było w dwóch pierwszych. Powtórzeń tych nie uważał autor za żadne szczególne niebezpieczeństwo - i, jak sądzę, miał słuszność. Chodziło tylko o to, aby wszystko ująć w całość organiczną.

Zaraz po wyjściu z druku "Teorji człowieka i cywilizacji" (1912) zabrał się Majewski do pracy przygotowawczej nad tomem następnym. Praca ta, jak to było w jego zwyczaju, polegała początkowo na gromadzeniu luźnych narazie notatek, zawierających w sobie częściowo materjał do całości syntetycznej, częściowo poprawki i uzupełnienia do pierwszych tomów.

Tymczasem okoliczności społeczne i polityczne - coraz wyraźniej zarysowujące się symptomy głębokich zmian ekonomicznych - zmieniły plan jego pracy pod względem chronologicznym.

Rodowód i krytyka struktury społecznej, ujęte ze stanowiska jej podłoża ekonomicznego, już w pierwotnem założeniu miały stanowić część końcową jego dzieła. Nowe okoliczności skłoniły go do przesunięcia w czasie, do zajęcia się teraz zaraz tem, co miało pierwotnie iść po tomie III-cim. Wynikiem tego przebyło opracowanie tomu, który pod tytułem "Kapitał" ukazał się w I-szem wydaniu w 1914 r. i który tym sposobem stał się chronologicznie III-cim, zamiast być, jak to z jego treści wynika, IV-ym.

"Kapitał" zdobył znaczne powodzenie i miał za życia autora 5 wydań. Każde ż nich wymagało ze strony Majewskiego czynnego spółdziałania. Po jego wyjściu z druku w 1-szem wydaniu Majewski powrócił do przerwanej niemal w samym początku pracy nad tomem w zasadzie III-cim, a który teraz stawał się IV-ym, i któremu nadał tytuł: "Narodziny Ducha na ziemi".

Od pracy tej odrywały go potrosze nowe ciągle wydania "Kapitału", tak, że szła ona w tempie wolniejszem tego, któreby odpowiadało żelaznej i rzadkiej w naszym Narodzie pracowitości Majewskiego. Niebawem jednak przyszło coś bez porównania gorszego: W r. 1918 nastąpił ciężki atak sercowy, który zdrowie jego podkopał radykalnie, i którego ciężkie skutki przetrwały do końca jego życia.

Fizycznie był Majewski zawsze dość wątłym, a od bardzo wczesnej młodości pracował, jak olbrzym. Siebie nie żałował i nie oszczędzał nigdy. Krótkie chwile wypoczynku, które sobie skąpo wymierzał, w jego własnych oczach usprawiedliwiały się tylko tem, aby tego narzędzia, za jakie siebie w służbie Ojczyźnie zawsze uważał, nie popsuć przedwcześnie. Do nadmiaru pracy doszły jeszcze głębokie wstrząśnienia tej "chwili wielce osobliwej", która z początkiem wojny nastała: Nastąpiła katastrofa.

Katastrofa ta w niczem nie osłabiła jego umysłu. Jego potężny, twórczy i ścisły rozum do ostatniej chwili życia pozostał równie jasnym i sprawnym, jak nim był zawsze. Ale bardzo już osłabione zdrowie uniemożliwiło mu dotychczasową intensywność pracy i znacznie zwolniło jej tempo. To sprawiło, że praca nie została skończona. Była już w chwili śmierci autora dość blizką końca, i niewątpliwie, gdyby Majewski, w tym nawet, w którym był, stanie zdrowia, rok jeszcze przeżył, toby ją skończył.

Ale Bóg zrządził inaczej. Wdowie autora, która jest zarazem spadkobierczynią jego puścizny literackiej, nie pozostaje nic innego, jak wydać ją w tym stanie, w jakim po jego śmierci pozostała.

Zresztą niewykończenie pracy sprowadza się niemal wyłącznie do tego, że nie została ona ostatecznie uporządkowaną. Oprócz powtórzeń niezbędnych, w naturze rzeczy leżących, są, wcale zresztą nieliczne, takie, które mogłyby być i prawdopodobnie byłyby przez autora usunięte. Są, również nieliczne, miejsca, których związek z resztą nie został do zupełnej i ostatecznej jasności doprowadzonym. Są drobne luki i opuszczenia. Braki te ujmują cokolwiek przejrzystości i jednolitości dziełu, ale zasadniczej jego wartości nie zmniejszają. Teza naczelna jest wyrażona z dostateczną precyzją, zgromadzone na jej poparcie dowody doprowadzone do wyraźnej postaci, ilustracje i wyjaśnienia obfite i przejrzyste.

Jest ośm rozdziałów, które stanowią niezbędną część całości, ale których miejsca nie zostały przez autora dokładnie wyznaczone. Zostały one wyodrębnione z tekstu i stanowią Il-gą część niniejszej książki. Znajduje się pomiędzy niemi i jeden z najwyżej wartościowych nietylko tego tomu, lecz i całego dzieła: "Tajemnica artyzmu przedhistorycznego".

Niektóre drobne wyjaśnienia, które wydały się niezbędnemi, znalazły miejsce w umieszczonych pod tekstem dopiskach redakcji. Od przypisków autora wyróżniają się one przez wzięty w nawiasy znak: (Red.).



Tak w tym tomie jak i w poprzednich, niema żadnej dążności metafizycznej. Tytuł "narodziny Ducha" nie znaczy wcale, aby autor chciał kogoś przekonać albo sam mniemał, że "Duch" jest wytworem takich lub innych faktów biologicznych. Cel dzieła jest ściśle i wyłącznie naukowy: chodzi o wykazanie tych warunków naturalnych, w których pojawienie się na ziemi i rozwój istoty, zwanej "homo sapiens", jest możliwe i konieczne. Chodzi o wykazanie przyczyn, dla których nie istnieje na naszej ziemi i istnieć nie może "elephas sapiens", "canis sapiens", ani "apis sapiens", a dla których "homo insipiens" musiał przekształcić się na "homo sapiens". Nic ponadto. O "istocie" Ducha, o jego ostatecznem pochodzeniu, o jego transcendentalnym stosunku do materji - niema tu ani słowa.



Jak z zamieszczonej na czele tego tomu notatki pani profesorowej Erazmowej Majewskiej widać, książka ta miała być mnie dedykowaną. Nie próbuję wyrażać uczucia, które we mnie ten zamiar autora budzi. Chciałbym, aby niniejsza przedmowa i moja czynność redakcyjna były, choć bardzo słabym i nikłym, wyrazem mego bezgranicznego przywiązania dla ś. p. Erazma i bezgranicznej czci dla jego wielkiego dzieła i jego bohaterskiego życia.

Marjan Massonius.

Wilno, w Czerwcu 1923.

SŁÓWKO WSTĘPNE

Nie znajdując nigdzie należytego, a dodałbym: należycie szczerego traktowania kwestji działalności i genezy człowieka, jako człowieka, jako jestestwa zupełnie wyjątkowego na ziemi, charakteryzującego się żywotem w społecznej formie bytu i w cywilizacji - odważyliśmy się na próbę badania samodzielnego, poczynając od podstaw. Postanowiliśmy zapomnieć o dotychczasowych próbach wyjaśnień i pójść własną drogą, obierając za jedyne narzędzie badania metodę analityczną, która oddała już naukom przyrodniczym tyle usług, jak żadna inna, i to usług wprost nieocenionych.

Zastosowanie tej metody odsłoniło nam rzeczy nieobojętne dla nauki. Wynik poszukiwań złożyliśmy w dwóch tomach "Nauki Cywilizacji", a poniekąd nawet i w tomie trzecim. Jednak rozległy temat nie został tam wyczerpany. Gdy wiec czas pozwolił nam dostrzec to i owo wyraźniej, pragniemy tu cześć poruszonych tematów rozwinąć, pozostawiając resztę, wiążącą się w osobną całość, do następnej pracy. Dotkniemy tu niektórych punktów ponownie, lubo bez krępowania się dawnym biegiem myśli. Chodzi nam bowiem o uzupełnienie badania przez poruszenie tematów, wcale tam jeszcze nie dotkniętych.

E. M.

CZĘŚĆ PIERWSZA

I. ZAGADKA WŁADZ DUCHOWYCH CZŁOWIEKA

Od głębokiej starożytności człowiek był przedmiotem podziwu dla samego siebie. Przenikliwe umysły, pomimo nieznajomości anatomji i fizjologji ciała, dawno dostrzegły, że te władze psychiczne, ten rozum, te umiejętności, te przerozmaite dążności, które cechują samego tylko człowieka na ziemi, nie mogą być wyprowadzane z samego ustroju cielesnego, na wzór zwierzęcych. Spostrzeżono, że, choć organizacją ciała i uposażeniem zmysłowem równiśmy mniej więcej zwierzętom, jesteśmy czemś dużo więcej.

Najrozumniejszym tedy wnioskiem, jaki się nastręczał logicznemu umysłowi na gruncie spostrzeżenia tej nienaturalności albo nadnaturalności władz duchowych i dążeń ludzkich, musiała się stać koncepcja obcego ciału pierwiastku metafizycznego, który wstępuje w ciało w chwili narodzin lub poczęcia.

To wczesne rozpoznanie obecności ducha w ciele ludzkiem i uznanie ducha za czynnik zaświatowy, a następnie płynąca z tej racji szczera i głęboka adoracja tego pierwiastku niepochodnego (boski pierwiastek w człowieku), nie może nie budzić podziwu dla przenikliwości umysłów, którym obce przecież były zdobycze wiedzy późniejszej, w stokroć jaskrawszy sposób uwydatniające nadnaturalność umysłu ludzkiego.

Podziwu tego nie zmniejsza fakt, że coś analogicznego do mądrości, które w nas działa, coś podobnego do woli i uczuć ludzkich dostrzeżono także i w całej przyrodzie, nie wyłączając nawet nieożywionej. I to bowiem było świadectwem umiejętności wyprowadzania z obserwacji logicznych wniosków. Badawczy umysł ludzki, nie orjentując się jeszcze w zawiłym natłoku zjawisk przyrody, w nieustającym ruchu i działaniach nie tylko tworów ożywionych, ale także przyrody, którą mianujemy "martwą", nie mógł poprzestać na przypuszczeniu jakiegoś bezrozumu w całej tej nieustającej, ale skoordynowanej akcji, dookoła człowieka. Rozumując więc przez analogję, dopatrzył się w otaczającym świecie tego samego pierwiastku, który zauważył i odróżnił w samym sobie, i odtąd utracił spokój zwierzęcy. Wyobraźnia, tedy wspierana rozsądkiem, a pozbawiona jeszcze głębszej znajomości świata, napełniła ziemię przeróżnemi duchami czyli tajemniczemi istnościami o przymiotach nie tylko ludzkich, ale nawet nadludzkich. Uduchowiono więc od dawna zarówno wnętrze ziemi, skały i wody, jak chmury, wiatry, pioruny. Nawet świat roślin i zwierząt nabrał tajemniczości, przedtem niedostrzeganej. Że zaś człowiek musiał się obracać wśród tych niezrozumiałych dlań potęg, że czuł się od nich wielostronnie zależnym, że musiał przed jednemi bronić się, inne wyzyskiwać, podzielono duchy zewnętrzne względem człowieka na dwie kategorje: przyjaznych ludziom i nieprzyjaznych, na dobre i złośliwe, na jasne i ciemne. I odtąd, czując się bezbronnym wobec złych potęg, nauczył się człowiek wchodzić z niemi w kompromisy. Złe usiłował przebłagać, dobrym oddawał się pod opiekę. W ten sposób już w czasach głęboko przedhistorycznych powstała pierwsza wiedza naiwna. Utrzymywała się ona w tym charakterze przez wieki bez wyjątku wszędzie. Naokoło tej samej osi osnuwały się najrozmaitsze rozwinięcia tej samej zasadniczo myśli.

Dopiero zwolna zaczęło się dostrzeganie przyczyn naturalnych dla zjawisk niezrozumiałych. Od tej chwili miejsce pierwotnego naiwnego animizmu (uduchowiania przyrody) zajął naturalizm. Wiara w duchy piorunów, wiatrów, drzew, zwierząt potężnych i t. d. zaczęła w przodujących umysłach ustępować wierze w porządek "naturalny" świata. Wówczas człowiek zwrócił ponownie uwagę na własne swe władze umysłowe, na swoją mądrość... i... nastąpił rozłam w pojęciach. Gdy jedni, pomimo wszystkie zdobycze wiedzy, nie czuli się w możności rozwiązać zagadki wyjątkowości człowieka i cierpliwie dociekali stosunku ludzkich zjawisk duchowych do fizycznych sił świata oraz do oczywistej mądrości, wcielonej w świat rzeczy - inni zaczęli nie tylko coraz mocniej wątpić o nienaturalnej zagadkowości ludzkich władz duchowych, ale uznali je wręcz za prosty wynik naturalnego wydoskonalenia się organizmu ludzkiego.

Zdobycze anatomji i fizjologji zwierząt oraz ludzi, porównawcze badanie przeróżnych organizmów zwierzęcych narzucały coraz silniej przekonanie o zasadniczej identyczności organizmu ludzkiego z organizmami zwierzęcemi. Różnice tedy w psychice, jakkolwiek bardzo rażące, uznano już tylko za różnice stopnia, za ilościowe, nie zaś za jakościowe. Zwłaszcza ewolucjoniści wieku XVIII i XIX-go wyobrazili sobie, że w ten sposób zagadkę człowieka rozwiązali i położyli kres wszelkim wątpliwościom i sporom.

Po świetnych syntezach Lamarcka, Darwina oraz ich kontynuatorów cała wyjątkowość człowieka, tkwiąca w jego rozumie, mądrości, w jego nadzwierzęcych władzach oraz ideałach, została uznana za naturalny wynik rozwoju gatunkowego, za naturalny wynik szczęśliwie skomplikowanej organizacji ciała, przedewszystkiem zaś wydoskonalenia się systemu nerwowego i jego centralnego organu: mózgu.

Wymowny wyraz tej wiary znajdujemy jeszcze w 1869 r. u znakomitego antropologa, Broki, który z okazji nieustannych debatów na temat pokrewieństwa z rodem małp powiada: "Non, 1'homine n'est pas un singe, car il s'éleve au dessus du singe de toute la distance, qui sépare 1'ébauche du type achevé". Wyższość psychiczna nasza została uznana tylko za skutek szeregu zmian organicznych, korzystnych dla typu, człowiek zaś sam za najdoskonalsze dzieło prostego rozwoju.

Zamykano oczy na pewne rażące nawet fakty, które mogłyby ostrzec, że jednak całej prawdy nie docieczono - i nauka pozytywna spoczęła na niezasłużonych laurach. Wiara zaś w nieomylność tłumaczeń ewolucjonistycznych stała się tak niezachwianą, że wszystkie nauki humanistyczne poczęto opierać, niby na pewnej opoce, na przyrodniczym materjalizmie. Psychologja szczyci się, że przeniknęła już mechanikę najzawilszych przejawów życia duchowego, a pod względem pewności podstaw stała się już wprost osobną tylko gałęzią nauk przyrodniczych. Nie spostrzega jednak, że, ustaliwszy doświadczalnie pewien szereg pewników, sprzeniewierza się im następnie na całej linji. Przestała mianowicie dostrzegać zagadkowość ludzkich władz umysłowych w stosunku do naturalności podstaw, na których się oparlipsychologowie.

Nastało znieczulenie na najjaskrawszą zagadkowość umysłu ludzkiego, o którą właśnie psychologowie zdają się najmniej troszczyć, mianowicie na stosunek rozumu ludzkiego i wogóle inteligencji do mowy, choć już w starożytności kładziono wielki nacisk na mowę. Wszak jeszcze pitagorejczyk Philolaus nauczał, że człowieka różni od zwierząt mowa i "logos", czyli rozum.

Żadna teorja dzisiejszej psychologji nie odpowie na kardynalne pytanie: czem się to dzieje, że u człowieka zmysły mogą dawać rozum, niezmiernie rozmaity jakościowo oraz ilościowo, mądrość nabywalną, u zwierząt zaś tylko to niezmienne (w obrębie gatunku), co sami mianują zaledwie instynktem. Czem się to dzieje, że u człowieka dają w wyniku "umysły" o niezmiernie rozmaitej skali, jakości i rozległości, u zwierząt zaś skromne struktury psychiczne zawsze niemal jednakie w obrębie całego gatunku?

Wszak uposażeniem zmysłowem jesteśmy napewno prawie równi przynajmniej zwierzętom, które są nam najbliższe organizacją ciała. Nie posiadamy ani jednego zmysłu więcej, żaden nie jest doskonalszy od zmysłów zwierzęcych, a pomimo to jesteśmy psychicznie czemś o wiele, wiele więcej, niż zwierzętami. Posiadamy rozległą wiedzę, przeróżne, a w sumie niezliczone umiejętności; przedewszystkiem zaś łatwo nabywamy taką przenikliwość umysłu, z którą nie mogą mierzyć się władze zwierzęce nawet w odległem porównaniu. Stworzyliśmy sobie cały świat cywilizacji materialnej, - której całkowicie są pozbawione nawet najbliższe nam organizacją zwierzęta, podobnie jak i najdalsze.

Czemże się to dzieje? Gdzie źródło tej wyjątkowości władz i mocy ludzkich?

Na to niema jasnej i stanowczej odpowiedzi.

Według ewolucjonistów zarówno odłamu Lamarck'a, jak Darwina - człowiek jest dziełem prostej ewolucji, która na jego terenie ma się odbywać przeważnie w kierunku psychicznym, staje się zaś coraz prędszą w miarę doskonalenia się mózgu przez coraz forsowniejsze jego używanie, wreszcie przez dobór, odrzucający zmiany niekorzystne dla danego typu, utrwalający zaś korzystne przez dziedziczność.

W tem oświetleniu człowiek zaczął uchodzić i musiał uchodzić nie tylko za najdoskonalsze dzieło prostego gatunkowego rozwoju, ale i za dzieło najpóźniejsze historycznie. Zjawienie się zaś dopiero niedawne potęgi duchowej dobrze się wiązało z przekonaniem o młodości fizycznego typu ludzkiego. Trzeba bowiem dodać, że wiarę w młodość i niejako skończoność naszego typu cielesnego, zaszczepioną jeszcze przez wielkiego Cuviera, rzecznika niezmienności typów, popierał przez czas długi, a nawet dotąd popiera zupełny brak prawdziwie paleontologicznych szczątków człowieka. Więc też nawet opozycja, która powstała przeciw ewolucjonizmowi Darwina, zrazu namiętna i pewna siebie, dała za wygraną i w usiłowaniu ratowania z rozbicia tego przynajmniej, co się dawało uratować, pocieszała się spostrzeżeniem, że z duchem teorji rozwoju dobrze się zgadza tradycja o najpóźniejszem stworzeniu człowieka.

Otóż sprawa nie przedstawia się bynajmniej tak prosto.

Kto baczniej przyjrzy się cechom psychiki ludzkiej, ten łatwo może spostrzec, iż cały gmach rozumowań ewolucjonistów stoi na piasku niedość głębokiego ujmowania całej kwestji.

Najważniejszym faktem, który powinienby dawno zreflektować uporczywych ewolucjonistów - jest stosunkowo zbyt mała różnica między uposażeniem zmysłowem zwierząt a człowieka, a nawet zupełny brak jakiejkolwiek przewagi naszej w tym względzie.

II. CZŁOWIEK WCIELENIEM NAJJASKRAWSZYCH SPRZECZNOŚCI

Pomimo, że ludzie budową ciała różnią się między sobą tak niewiele, jak różnią się niewiele między sobą w obrębie swego gatunku konie, słonie, wróble, muchy, to przecież człowiek jest wcieleniem najjaskrawszych sprzeczności, niespotykanych w całej naturze ożywionej, pomimo że i ta dostatecznie już jest najeżona sprzecznościami. Mówimy tu oczywiście o sprzecznościach psychicznych i funkcjonalnych, o niezmiernych różnicach nie tylko w uzdolnieniach nabywalnych, ale i w tem, co nazywamy zwykle naturą i charakterem danego osobnika, rodu, narodu, lub całej mniej lub więcej licznej warstwy społecznej. I tak np. przedstawiciele warstwy najwyżej oświeconej bez względu na to, do jakiego ludu i narodu należymy, wstydzimy się normalnych funkcji ciała, związanych z odżywianiem się i rozradzaniem.

Czujemy się szczęśliwi w sferze ideałów, biegunowo sprzecznych z instynktami ciała. To jest bardzo znamienne, bo świadczy o nadcielesności tego kompleksu władz, który nazywamy duszą ludzką. Z tego powodu zdawaćby się mogło, żeśmy z gruntu czemś innem i lepszem od przedstawicieli niższych warstw mniej oświeconych w narodzie. Ale to nieprawda, bo przecież tylko pewna część osobników naszego rodu, i to znikoma, a należąca do wszystkich warstw społecznych, dąży wytrwale ad astra i wyłamuje się z pod przemocy instynktów zwierzęcych. Inni natomiast, bez względu na społeczną przynależność, potrafią folgować najbrutalniejszym popędom w stopniu nieznanym nawet u najdzikszych, najdrapieżniejszych i najokrutniejszych zwierząt.

Jednak nawet i ci, pomimo łakomstwa, obżarstwa, opilstwa, rozpusty, krwiożerczości, drapieżności, okrucieństwa i t. d., sprzecznych z duchowością, bynajmniej nie utracają przez to tych władz czy właściwości, które ich wyniosły i wynoszą ponad zwierzęta. Co więcej, hołdowanie poziomym i brutalnym żądzom cielesnym i uduchowienie nie dzielą ludzi, jakby, teoretycznie biorąc, być mogło, na jakieś dwie osobne odmiany, arcyzwierzęcą a arcyludzką, bezwzględnie ujemną i bezwzględnie dodatnią, ponurą i świetlaną, albowiem w każdym rodzie, w każdej rodzinie, a nawet często w jednym i tym samym osobniku, w różnym tylko czasie, występują obok siebie albo mogą występować spotęgowana aż do karykatury zwierzęcość i wzniosła anielskość.

Uczynki nasze umiemy już oddawna dzielić bardzo stanowczo na złe i dobre, ale i tutaj nie uniknęliśmy zamętu i sprzeczności, charakteryzujących naszą naturę, albowiem elastyczność tych kompasów, które nazywamy etyką, prawem, sumieniem, honorem i obowiązkiem, bywa tak wielka, że równa się ich nieobecności. Potrafimy przecież nie tylko mianować dobrem to, co inni za złe uważają, ale ogromna większość ludzi przez cały długi ciąg dziejów ludzkości postępuje całkiem świadomie wbrew własnym zasadom, co świadczy, że sprzeczności sięgają nawet do głębi natury każdego.

Więc, jakkolwiekbyśmy rozumowali nad kwestją dobra i zła, moralności i niemoralności, poziomości i szczytności natury ludzkiej itd., jedno przeziera z wielką jasnością, mianowicie, że w człowieku zjawił się na ziemi wprawdzie jakiś potężny czynnik obcy niższej naturze, ale, rzecz dziwna, nie tylko wcale nie skasował on w nas, w ciałach naszych, w popędach, natury zwierzęcej, ale z największą pewnością spotęgował ją i wyjaskrawił. Uczynił nas pomimo naszego człowieczeństwa jak gdyby zwierzętami w potędze, a równocześnie zwierzętami uniwersalnemi, i nie tyle w dobrem, ile we wszelkich ujemnościach natury ożywionej. Pomyślmy tylko! Gdy dobre zwierzę zawsze, w każdych okolicznościach pozostaje jednako i zawsze dobrem, łagodne łagodnem, mądrzejsze od wielu innych zawsze mądrem, a głupie i tępe zawsze głupiem - jeden tylko człowiek, a właściwie cały ród nasz bez wyjątku reprezentuje doprawdy całą orkiestrę, całą gamę tonów, całą tęczę kolorów, całą skalę moralnych wartości, od najbardziej dodatnich, iście niebiańskich, aż do szatańskich.

Dziś, w zaraniu wieku XX-go, następcy wspaniałego w. XIX, który słusznie był dumny z wielostronnych i płodnych jak nigdy w dobrodziejstwa triumfów ludzkości, niemal na wszystkich polach dodatniej działalności ludzkiej stoimy u moralnego bankructwa ogromnej części właśnie najdumniejszego odłamu całej ludzkości. Rzekomo najlepsza jej część, a właściwie tylko najdumniejsza, zdała, niestety, jak niemożna gorzej, egzamin ze swej wyższości. Głosiła się przecież na świat cały, jako rasa istnych nadludzi.

I cóż się okazało?

Wszak to przecież ta rzekoma, elita ludzkości, naród Kanta, który odsłonił najwyższe szczyty obowiązku cnotliwości, właśnie ten naród, o ironjo, okazał się uosobieniem najbardziej szatańskich przeciwieństw wszelkiej cnotliwości. Rzec można, stał się on kwintesencją zła w ludzkości, ludem zbrodniczym w stopniu dotąd w całej przeszłości, mimo licznych upadków, nieosiągniętym. Wszak to ten naród odważył się głosić za swą najwyższą zasadę kierowniczą przemoc przed prawem (Macht vor Recht), najbrutainiejsze zaprzeczenie wszechczłowieczej a elementarnej moralności. Zapanowanie tego opacznego hasła zepchnęłoby przecież moralnych bankrutów znowu do dawnych nizin.

Więc zachodzi pytanie, skądże się w nas wziął ten dodatni wynik, tak głęboko przeobrażający naszą brutalną naturą? Gdyby wypłynął w sposób naturalny z organizacji, z ciał naszych, jako prosty wynik stałego "doskonalenia się" natury zwierzęcej, nie mógłby pod żadnym pozorem być sprzeczny z podstawowemi instynktami wszystkich ciał zwierzęcych, a więc i własnego ciała, następnie zaś musiałby się tu i ówdzie w świecie form zwierzęcych już ujawnić w jakiemś odchylaniu się owych instynktów od instynktów rodowych, powszechnie panujących u tych zwierząt.

Gdyby zaś znowu miał być w naszym rodzie przeobrażeniem się dawnej, normalnej natury w coś z nią sprzecznego, to i wówczas zastąpiłby już w całości dawne instynkty, panujące w stadjum przedczłowieczem, a w takim razie nie powinno być w naszej naturze znowu tych strasznych a zasadniczych sprzeczności, które na każdym kroku rzucają się nam w oczy.

Skoro więc sprzeczności, któremi najeżona jest cała nasza cywilizacja, nie tylko istnieją, ale wyjaskrawiają się, i to w tempie coraz przyspieszającem się, potęgują się, do stopnia jeszcze choćby przed dziesiątkiem lat nieprzeczuwanego, to tego jakiegoś nowego dobroczynnego czynnika nie możemy wywodzić z ciał naszych, ani pojawienie się jego przypisywać jakiejś normalnej ewolucji ciał naszych, bo naturalnej racji takiej ewolucji w naszej przyrodzie nie było. To jest jasne i nie wymaga osobnego uzasadniania.

Oto dlaczego wielcy myśliciele musieli szukać źródła tego czynnika zewnątrz nas. Oto dlaczego musieli go uznać za zjawisko pozacielesne, supranaturalne, może nawet metafizyczne, stając mimowoli w sprzeczności ze wszystkiemi wynikami nauk przyrodniczych i dla rozjaśnienia sprawy niewiele zyskując. Chcąc bowiem uniknąć jednej niekonsekwencji, trzeba było popaść w drugą, co zaś ważniejsza, znowu stanąć wobec zagadki. Jakże bowiem wytłumaczyć nietylko ścieranie się zwierzęcości z uduchowieniem, pochodzącem z zewnątrz, czyli ścieranie się zmysłowości z wyższym pierwiastkiem metafizycznym, sprzecznym z cielesnością, ale jeszcze czem wytłumaczyć tę uporczywość i siłę, z jaką ciało i jego żądze przeciwstawiają się jakiejś potędze pozacielesnej, a może pozafizycznej?

Bezsilność nauki na tym punkcie stała się zapewne głównym powodem do odróżnienia nie tylko w człowieku, ale następnie w całej już przyrodzie zgoła już metafizycznych pierwiastków dobra i zła, miłości i nienawiści, "ducha" i "materji". I oto Ormuzd i Aryman ścierają się ze sobą w świecie niemal jednako potężni, i tylko w optymizmie, stanowiącym nie wysychające źródło otuchy, poczytujemy boski pierwiastek dobra za silniejszy oraz za pierwotny i spodziewamy się ostatecznie jego zwycięstwa.

Lecz nawet w tak szerokiej koncepcji wcale nie znajduje zaspokojenia natarczywe pytanie: dzięki jakim okolicznościom jeden tylko nasz ród na Ziemi został uprzywilejowany, a poniekąd i upośledzony tajemniczym pierwiastkiem, który go wprawdzie wyniósł na jakiś wyższy szczebel bytu, ale bynajmniej nie zapewnia mniejszej sumy cierpień, ani mniejszej sumy bez przerwy powtarzających się nikczemności, niżeli na niższych i najniższych stopniach? Zaprawdę samo piekło, które wyśnił genjalny Dante, zbladło wobec uszlachetnionych synów owego wspaniałego początku XX-go w.

I w całej naszej wiedzy nie znajdziemy objaśnienia tych rzeczy niezrozumiałych. Dlatego też już tylko systemy religijne, jako zupełnie niezależne od wiedzy pozytywnej, jako oparte na dogmatach i tajemnicach, dają na te pytania odpowiedzi. - Ktoby jednak szukał ich albo potwierdzenia, albo wytłumaczenia w nauce, ten dozna zawodu. Ani filozofja, ani nauki biologiczne nie tłumaczą nam zagadki: wyjątkowości człowieka, widniejącej w jego wygórowanym psychizmie, w faktycznej nierówności osobników i t. d. i t. d.

III. TEORJA ROZWOJU NIE TŁUMACZY WYJĄTKOWOŚCI LUDZKICH WŁADZ DUCHOWYCH

Gdyby wysokie zdolności psychiczne pozostawały rzeczywiście w prostym stosunku do stopnia rozwoju półkul mózgowych, jak to powinno wynikać z teorji rozwoju, to mózg ludzki powinienby się pod względem rozwoju bezmiernie różnić nie tylko od mózgów wszystkich pokrewnych nam rodów zwierzęcych, lecz od mózgów paleolitycznych, tymczasem kilka niedawnych wykopalisk czaszek napewno paleolitycznych dowodzi, że mózgi paleolityczne albo wcale nie różniły się rozwojem i budową od mózgów ludzi nam spółczesnych, i to stojących nawet na najwyższym szczeblu duchowej potęgi, albo tak niewiele, że owe różnicę nie wystarczają do wyjaśnienia różnic intelektualnych.

Gdy zaś zważymy, że w żadnym mózgu niema nic nagle darowanego przez przyrodę, bo każdy nowy gram jego, przybywający do wagi dawnej, musiał być okupywany przez liczne pokolenia wielkim mozołem i w ścisłej łączności z przeobrażeniami w całym systemie nerwowym, a więc w ścisłej łączności z ukształtowaniem wszystkich zmysłów, to łatwo się będzie zgodzić, że nie mógł powstać nagle w czasach głęboko przedhistorycznych (np. paleolitycznych) jakiś bardzo rozwinięty mózg, gotowy do nader skomplikowanych funkcji, a przecież wcale tak nie funkcjonujący, lecz przeciwnie, przez liczne dziesiątki tysięcy lat funkcjonujący w sposób bardzo prymitywny. I również w czasach ostatnich nie zaszły żadne takie zmiany w mózgu ludzkim nagłe a ważne, któreby odpowiadały ogromnym zmianom, zaszłym faktycznie w psychice. Wszelkie obserwacje, prowadzone zarówno nad mózgami zwierząt, jak ludzi, przeczą podobnym przypuszczeniom.

Jeśli uwzględnimy te fakty, to pozostaje przyznać, że jeszcze stoimy wobec zagadki.

Loeb w swoim "Wstępie do fizjologji i psychologji porównawczej" wręcz przyznaje, że "masa mózgu nie wykazuje żadnego związku ze stopniem inteligencji" (dopóki nie spada u osobnika do rozmiarów patologicznych lub potwornych). (Patrz przekł. pols. str. 200.)

Sam przyznaje, że u zwierząt zdolność do kojarzeń (psychicznych) jest bardzo mała - u człowieka dopiero zadziwiająco wielka (1. c. 221 - 222), i nie znajduje dla tej różnicy żadnego wytłumaczenia. Podobną myśl wypowiada N. S. Shaler. "Gdy dochodzimy do człowieka, mówi on, zdaje się, jak gdyby odwieczne podporządkowanie ducha ciału było zniesione, umysł rozwija się z nadzwyczajną szybkością, gdy tymczasem budowa ciała pozostaje niezmienna bez względu na to, co w niej jest istotnem".

Rzeczywiście, kompromitująco podobny do mózgu wielu małp, mózg nasz jest mało co większy od ich mózgów, a te różnice, jakie faktycznie istnieją, doprawdy nic nie tłumaczą. Mózg nasz nie rozrósł się wcale od czasów paleolitycznych, tymczasem patrzmyż, dokąd zaszedł w krótkim stosunkowo okresie ostatnich kilku tysięcy lat rodzaj ludzki. Małpy, mimo rażącego podobieństwa ich budowy do naszej, mimo że są równie starożytnemi, jak my, rodami na ziemi, nie zdobyły się na nic więcej ponad to, na co zdobywali się ich przodkowie mniej lub więcej odlegli. Zastój, podobny do "zastoju" na całej linji zwierzęcej, jest ich udziałem, tymczasem u nas, zwłaszcza w ostatnich paru tysiącoleciach, każde niemal pokolenie inaczej myśli, co innego wykonywa i do czego innego dąży! Każde robi swoje własne odkrycia i wynalazki, każde nowe pokolenie zadziwia własnych ojców coraz bardziej imponującemi dziełami, choć ród nasz wcale nie zmienia się fizycznie, choć mózgi dzisiejsze nie są ani trochę większe od mózgów naszych przodków z przed lat kilkunastu tysięcy!

Jeżeli więc ewolucja taka jak nasza, dziwnie galopująca, a równocześnie obywająca się bez odpowiednio wielkich zmian anatomicznych, nie dotyka wcale zwierząt, to jedno z dwojga staje się pewnem: albo zwierzęta, nie wyłączając najpodobniejszych nam zoologicznie, - nie podlegają wcale ewolucji, - albo ta nasza, równie dziwna, jak bezprzykładna - i objawiająca się tylko w sferze duchowej, - nie jest już wcale ewolucją. Tertium non datur. Skoro zaś przyrodnicy dość zgodnie utrzymują, że wszystko, co żyje, jest dziełem ewolucji, to musimy się już zgodzić, że ten osobliwy zaiste "postęp", na jaki patrzymy w naszym świecie, nie może być wynikiem ani prostej ewolucji, choćby wyjątkowo przyspieszonej, ani nawet jakiegoś skoku, w rodzaju mutacji, bo naprzód jużby go anatomowie, zoologowie i paleontologowie zauważyli, a następnie sprzeciwia się takiemu przypuszczeniu istnienie zupełnie zdrowych na ciele głupców i ludzi bardzo tępych.

Tłumaczenie istnych cudów ludzkiej psychiki prostą i regularną ewolucją jest tedy niedopuszczalne, zwłaszcza jeszcze i dla kilku odrębnych, a jednako poważnych racji. Między innemi przeczy temu choćby ogromna niejednakowość władz psychicznych u różnych osobników naszego rodu w tem samem nawet społeczeństwie I przy tych samych nawet kształtach mózgu i czaszki, - a następnie ich niedziedziczność.

A toż gdyby potężne władze psychiczne ludzkie miały być rzeczywiście wynikiem tylko rozwoju naturalnego, - to już po tylu wiekach żywota w cywilizacji powinnibyśmy wszyscy rodzić się dziś jednako rozumnymi, czy mądrymi, bo tak przecież jednakowemi rodzą się zwierzęta. Każde w swoim gatunku jest obdarzone własną mądrością rodową i wrodzoną, jakby przyrosłą do jego postaci, każde ma własny charakter specyficzny, tak ustalony w szeregu niezliczonych pokoleń, że nieuniknione różnice indywidualne zamykają się w niezmiernie szczupłych granicach.

Mózg lisa zawsze decyduje o istnieniu niezmiennych władz psychicznych lisich, mózg wilka - o wilczych. Lis nie może nabyć psychiki wilka, choćby chował się między wilkami, ani odwrotnie. U zwierząt charakter i władze psychiczne płyną w sposób konieczny z samego ustroju zarówno mózgu, jak całego ciała, jak z odziedziczonych właściwości. Nawet najstaranniejsza tresura czy kultura niewiele może odchylić od typu normalnego, gdzie zaś odchyla, np. u psa, tam w parze z odchyleniami idą zaraz odpowiednie zmiany w całej postaci (rasy psów). Zatem psychika zwierzęca, odchylona od dawnej normy, okazuje się zaraz psychiką całej rasy albo odmiany zoologicznej.

Tymczasem u ludzi spotykamy się z innym stanem rzeczy. Tu psychiczność wcale nie chodzi w parze z fizycznością. Samo posiadanie pod czaszką zdrowego mózgu ludzkiego wcale nie decyduje ani o charakterze, ani o jakości, ani o zakresie władz umysłowych osobnika.

My ani w ciągu dojrzewania, ani po długich latach żywota nie stajemy się jednakowo mądrymi i równymi sobie psychicznie. Głowy mędrców i prostaków w zasadzie są prawie jednakowe, ale funkcje psychiczne zarówno jednostek, jak całych ludów wcale nie zdradzają tej równomierności, która powinna być następstwem prostej ewolucji ludzkiego systemu nerwowego.

Wyższości też oraz bogactwa psychiki ludzkiej, możliwej tylko, ale występującej nie u wszystkich jednostek, w żaden sposób nie można poczytywać za proste następstwo wysubtelnienia się systemu nerwowego, podobnie, jak niższości oraz ubóstwa psychik zwierzęcych - nie można tłumaczyć odpowiednio prostszą budową i odpowiednio mniejszą subtelnością mózgów. Przecież obserwacja obyczajów i zmyślności zwierząt, trudna wprawdzie (oparta jedynie na widomych reakcjach na bodźce i na porównywaniu ich z własnemi naszemi reakcjami), nie wykazała żadnych braków zasadniczych w zmyślności zwierząt, oczywiście wyższych, bliższych człowiekowi. Nie brak im ani jednej podstawowej władzy (psychicznej) ludzkiej. Powiadają np. psychologowie, że myśl jest dziełem pamięci, podległem prawom uwagi. Ależ pamięć, ów podstawowy warunek wyższego życia duchowego, niczem nie bywa gorsza u zwierząt od naszej. Mechanizm psychiczny jest podobny w głowach ludzkich i zwierzęcych. Zwierzęta także operują abstrakcjami, one nawet instynktownie rozumują, czyli, nie wiedząc o tem, wiążą pojęcia w sądy i sądy w rozumowania i wnioski.

Zwierzętami, zwłaszcza wyższemi, poruszają zasadniczo te same, tylko bez porównania mniej skomplikowane uczucia i dążenia, które są motorami czynności ludzkich. Skądże więc ta bezmierna różnica między obu typami psychik? Skąd uporczywa ograniczoność i coś podobnego do zastoju z jednej strony, z drugiej zaś istne cuda jakiegoś dziwnie rozwiniętego, przenikliwego i zróżnicowanego psychizmu, i to, powtarzam, - tylko możliwe, ale wcale niekonieczne u osobników ludzkich? Przecież ten sam mózg ludzki, jednakowy anatomicznie w całym rodzie Homo, na wszystko wystarcza, lub też może mieścić inteligencję zaledwie mało co wyższą od zwierzęcej, pozostając mimo to i zdrowym, i normalnym. Może się w nim mieścić umysłowość tępa i prostacka, równie dobrze, jak genjalna i głęboko filozoficzna. Mądrość kupca, rolnika, rzemieślnika, prawnika, lub też wszystkie razem. Największa dobroć i prawość zarówno, jak złośliwość i przewrotność. W jednym rodzie, w jednej rodzinie, a nawet w jednym i tym samym osobniku spotykają się najjaskrawsze kontrasty: spotęgowana zmysłowość i spotęgowana człowieczość, brutalność i subtelność, tępa głupota i genjalność, podłość i zacność. Taka właściwość tego samego systemu nerwowego nie daje się już wyjaśnić prawami prostego rozwoju, i ktoby się przytem upierał, dowodziłby tylko złego orjentowania się w zjawiskach.

I otóż, jak na dłoni, bezsilność uniwersalnej, zdawałoby się, teorji, a jednocześnie nieścisłość samej definicji człowieka, którego zoologowie nazwali "sapiens". Dobry przyrodnik powinienby się pierwszy na tem poznać, że to nieprawda. Człowiek jest tylko zdolny do zostania mądrym, i to w najrozmaitszych kierunkach. Definicja "mądry" tak samo daleka jest od prawdy w zastosowaniu do całego rodu, jak daleka byłaby formuła, że człowiek to jestestwo dobre. Wprawdzie człowiek bywa jestestwem bardzo dobrem i poczciwem, czasem anielskiem, ale równie często bywa potwornie złem w najrozmaitszych rozumieniach tego pojęcia. Ród nasz wciela w sobie, pomimo jednakowej postaci, wszystkie dodatnie, ale i wszystkie ujemne uzdolnienia i charaktery, dostrzegane w świecie zwierząt, a nawet podnosi je do potęgi.

Sam jeden mógłby zastąpić na ziemi całą przebogatą galerję typów zwierzęcych. Ciągle ten sam - i ciągle inny! Wszędzie ten sam i wszędzie inny! Przed taką wielostronnością dynamiczną, idącą w parze z jednakowością morfologiczną i fizjologiczną, powinien skapitulować rozsądny ewolucjonista i powinien przyznać, że ma tutaj do czynienia ze zjawiskiem, do którego naukowego wytłumaczenia ramy jego teorji są stanowczo za ciasne.

Nie! w naszym rodzie musiało dokonać się, niezależnie od pospolitej ewolucji, której podlegają wszystkie organizmy, jeszcze coś takiego, co się nie odbywa w żadnym więcej.

Zagadka władz umysłowych człowieka i wogóle zagadka cywilizacji wynikłej z tych władz, jest bardziej skomplikowana, niżby się to wydawało i przyrodnicy jej nie przeniknęli.

Doprawdy, niema w tem nic dziwnego, że nikt jeszcze nie wystawił prawdziwie, zrozumiałej teorji prostego rozwoju psychiki ludzkiej ze zwierzęcej, bo to byłoby sprzeczne z faktami. Przepaści faktycznej miedzy zwierzęciem a człowiekiem nie zapełnią żadne rozumowania ewolucjonistyczne. Wprawdzie wpadano już na przeróżne domysły, ale żaden nie ziścił nadziei ich twórców, widzieliśmy np. że pokładano duże nadzieje w pomyśle, że to może żywot ludzi społem jest przyczyną wszystkich "wyższości" naszego rodu. Otóż gdyby nawet tak być miało - to i wówczas zagadka pozostawałaby nadal zagadką, albowiem sam żywot społem, sama nasza towarzyskość, wcale inna, niż towarzyskość zwierząt, należy do faktów równie zagadkowych, jak nasz psychizm, właśnie z powodu jego wyjątkowości, albo wyjątkowości jego skutków.

iiiii

Pomimo, że nauka dzisiejsza, zarówno jak wczorajsza, wciąż jeszcze uważa społeczność naszą za jedno z pospolitą gromadnością (właściwą wielu gatunkom zwierzęcym), to jednak społeczności ludzkiej nie można nawet wyprowadzać z instynktu gromadnego. To są zjawiska zupełnie różne! Staraliśmy się to udowodnić już w Prolegomenach.

Patrzmyż, czy nasze współżycie można porównać ze spółżyciem zwierząt gromadnych? Wszak tu i tam mamy objawy wprost sprzeczne.

W gromadach zwierzęcych panuje instynktowa solidarność. Przyjazna obojętność jest tam regułą. Tymczasem ludzie pozostają ze sobą w ciągłych zatargach i w stosunkach często gorszych od tych, jakie panują między wrogiemi sobie rodzajami zwierząt. Jednak, i to jest godne zaznaczenia, że mimo to nie rozbiegają się, ale żyją dobrowolnie w tem piekle, które sobie sami wytworzyli, bo ono naprzemian bywa dla nich także rajem, co zaś najważniejsza, ono jedno daje im to, co jest niezbędne dla bytu ludzkiego.

Że "gromada" ludzka musi być zasadniczo czemś innem, niż zwierzęca, tego jaskrawo dowodzi jeszcze inny fakt. Oto, gdy byt zwierząt staje się w stłoczeniu coraz trudniejszy, a gęstość gromady, przechodząca pewną miarę, prowadzi, dla samego braku środków do życia, do jej rozproszenia lub unicestwienia, w gromadach ludzkich widzimy coś całkiem przeciwnego. Zjawiska czysto ludzkie, całkiem obce bytowi zwierzęcemu, a jednak najściślej związane z naszym bytem gromadnym, zjawiska, które pospolicie nazywamy społecznemi, w miarą zagęszczania się ludności zyskują jeszcze na sile. - Najbujniej i najwszechstronniej rozwijają się przecież w potwornych i wieki trwających skupieniach, zwanych wielkiemi miastami. Tu są właśnie najtęższe kuźnie "cywilizacji", tu duchy nabierają największej mocy i rozległości, tu wszystko, co ludzkie, najwyżej wystrzela, ale jednocześnie tu, obok kryształowej czystości, toczą się największe brudy i męty. Tu ludzie różnią się między sobą najbardziej. I nie uciekają od siebie, powtarzam, ale jeszcze z zewnątrz, ze słabszych skupień, ciągną do miast wciąż nowe ich zastępy.

Czem się to dzieje? Oto znowu dlatego, że w tej pozornej gromadzie stają się czemś więcej, specjalizują swe uzdolnienia całkiem nieznane w gromadach zwierzęcych i zjednoczonemi siłami wytwarzają sobie mnóstwo przedmiotów, nieznanych i niepotrzebnych zwierzętom, które jednak ludzie uważają za tak pożądane i konieczne, że bez nich czują się wprost nieszczęśliwi.

Ludzie znajdują zaspokojenie swych potrzeb tylko w związku ze sobą, tylko w społeczności, tu bowiem dopiero zjawia się rzecz bezprzykładna, mianowicie twórczość materjalna, mająca za cel zaspokajanie pragnień i potrzeb nadzwierzęcych,

I cóż za potęgę rozwija nasz ród w tej twórczości!

Patrzmy na spółczesne dzieła nasze, na to imponujące, nawet obytemu z cudami nowożytnej techniki, powiązanie tysięcy dążeń i działań ludzkich i tysięcy machin potężnych, które sobie zjednoczonemi siłami wytwarzamy, - w jedno zgodne i sprawne funkcjonowanie choćby np. wielkiego jakiegoś zakładu metalurgicznego, gdzie roztopione żelazo strumieniem wypływa z pieców, przerabiane bywa natychmiast w stal, którą porywają kolejno setne urządzenia i maszynerje i, w stanie do białości rozpalonym, niby wosk miękki, w lot urabiają w szyny lub blachy. Kolosalnej wagi rozżarzone bloki i bryły dźwigane są, przesuwane, przenoszone, krajane, gięte i rozpłaszczane bez dotknięcia ręką ludzką, ale z nieuchronną pewnością, siłą i dokładnością. Stosunkowo nieliczni robotnicy kręcą się w tem cudownem piekle pośród kolosalnych młotów, dźwigni, walców, trybów i kleszczy, niby wątłe robaczki, obce potędze owych stalowych olbrzymów, wykonywających w sposób zupełnie rozumny, choć automatyczny, najbardziej skomplikowane czynności, do których wykonywania byłyby za słabe tysiące ramion ludzkich. A przecież ci robotnicy wespół z inżynjerami, wydającymi polecenia, pomimo nicości własnych sił fizycznych w stosunku do ogromu dokonywającej się tu pracy, są naprawdę jedynym motorem tej pracy. Oni to, nie zaś martwe machiny, prowadzą całe to dzieło olbrzymów. Więc pytam: czemuż tylko osobniki rodu Hominis znalazły w sobie moc do rządzenia temi machinami? Czemuż tylko one zbudowały sobie tak tytaniczne narzędzia, których działalność nie stoi w żadnym rozsądnym stosunku do sił ich dłoni i ramienia? Czemuż, gdy goryl, lub orangutang posługują się dziś, jak zawsze, - co najwyżej naturalnym kawałkiem drzewa lub kamieniem, podjętym z ziemi, człowiek od pewnego, i to niedawnego, czasu powołał do istnienia cały rozległy "świat", stanowiący naprawdę osobną a ogromną w swej rozmaitości nadbudowę.

IV. PRÓŻNE WYSIŁKI HUMANISTÓW W ROZWIĄZYWANIU ZAGADKI LUDZKICH WŁADZ PSYCHICZNYCH

Nie znajdując u przyrodników objaśnienia, skąd się wziął wielostronny genjusz ludzki, bystrzejsi humaniści usiłowali na swój sposób zagadkę rozwiązać.

Usiłowania te można podzielić na trzy typy. Na dociekania, wychodzące z jakiegoś twierdzenia, które przyjęto odrazu za pewnik lub zasadę, - na dociekania metodą przeważnie indukcyjną, - i na dociekania z logicznem zastosowaniem obu metod, dedukcyjnej i indukcyjnej.

Prace, dające się zaliczyć do typu pierwszego, nie mogą posiadać charakteru ściśle naukowego, bo wnioski ich wypływają z założeń, opartych zawsze na pierwszem twierdzeniu aprjorycznem, czyli na dowolności, odbierającej wiarogodność wnioskom.

Również i sama indukcja niewiele dać może.

Więc tylko poszukiwania trzeciego typu zasługują na miano naukowych.

Wprawdzie i ta złożona metoda badania prowadzi tylko do prawdopodobieństw, ale innej drogi zdobywania wiedzy niema, i musimy zadawalniać się prawdopodobieństwami, pocieszając się tem, że cały postęp nauki polega na ustawicznem zwiększaniu owego prawdopodobieństwa drogą nieustannych uzupełnień i poprawek.

Dopiero więc wzajemne dopełnianie się indukcji i dedukcji umożliwia pochód nauki, co tak plastycznie sformułował Schmoller, mówiąc, że te dwie metody to jakby para nóg człowieka, niezbędna mu do poruszania się naprzód.

Otóż ten odłam humanistów, który nie uznaje pewników apriorycznych, usiłując doszukać się warunków, jakie umożliwiły pra-człowiekowi zdystansowanie pod względem psychicznym wszelkich innych jestestw, począł przerzucać mosty nad przepaścią, dzielącą człowieka od zwierzęcia.

W tych usiłowaniach najczęściej nie porzucano gruntu nauk przyrodniczych, żywiąc nadzieję, że to, co się nie udało czystym przyrodnikom, może się udać umysłom, zaprawionym do badania zjawisk, skomplikowańszych od zjawisk czysto fizycznych i biologicznych.

Gdy jedni dowodzili, że główną przyczyną wystąpienia ludzkich zjawisk duchowych, więc cywilizacji, jest tylko przemoc silniejszych czy dzielniejszych w gromadzie (Hobbes), - inni dopatrywali się przyczyny cywilizacji w czemś biegunowo przeciwnem, bo właśnie w sympatji "podobnych" (Grotius). Jeszcze inni za taki czynnik uznali poprostu naśladowanie się wzajemne osobników, gromadnie bytujących, (Tarde), byli zaś tacy, którzy wszystko wyjaśniali albo walką ras albo podbiciem rasy słabszej i wyzyskiwaniem jej sił na korzyść rasy dominującej, albo podziałem pracy, wspólnością interesów, albo jakąś dążnością do doskonalenia się (C. Ward), mistyczną, bo wymagającą uznania celowości w przyrodzie, i t. d.

Osią wielu pomysłów stała się znowu myśl, że wyższości rodu naszego muszą być następstwem spółżycia w gromadzie i tych wielkich korzyści, które powinnyby wynikać z wzajemnego uzupełniania się osobników i wspierania się w gromadzie, jako też tarć, powstających na skutek przemocy lub spółzawodnictwa. Myśl taka podobała się, zwłaszcza przyrodnikom, więc do studjów nad gromadami zwierzęcemi celem podpatrzenia w nich choćby najsłabszych pierwocin skomplikowanych zjawisk psychicznych, występujących wyraźnie tylko w rodzie hominis, rzucił się szereg wybitnych przyrodników (Van Beneden, Romanes, Savage, Darwin, Lubbock, Wallace i wielu innych).

Poczęto też oglądać się za najpierwotniejszemi formami "bytu społem" w rodzie ludzkim.

Filozofowie, etnologowie, historycy, prawnicy, psychologowie, każdy w swoim zakresie, postawili sobie za obowiązek docierać do pierwocin tych instytucyj, które ich interesowały. Na całej linji rozwinęła się gorączkowa i, zdawało się, obiecująca działalność. Posypały się studja specjalne. Każdy z badaczów zajął się stroną najbardziej mu znaną, celem zaś wszystkich stało się odnalezienie najprostszych form zjawisk "społecznych".

Wynikła stąd jednostronność studjów, jak również ich nierównomierność. Jedne kwestje pociągały zbyt wiele umysłów, stając się jakgdyby dominującemi, choć były tylko modnemi, inne, może ważniejsze, spoczywały w zaniedbaniu.

Wszystkie tego rodzaju studja i spory właściwie nie docierały do jądra zagadnienia socjologicznego, gdyż właściwie chodziło w nauce o kwestję podstawową: co przetworzyło nieczłowieka w człowieka i proste gniazdo rodzinne, bądź stado - w społeczeństwo?

Czynnikiem przetwarzającym nie mogła tu być żadna forma spółżycia, albowiem każda z tych form trafia się w rodzie ludzkim.

Nie spostrzeżono się, że tutaj niezrozumiały skutek czegoś nieznanego wzięto za przyczynę. Wyobrażono sobie, że gromady zwierzęce, a społeczeństwa ludzkie pierwotne, to niemal synonimy.

Złudzenie, i to ciężkie złudzenie!

Nie tylko stada i gromady, ale nawet i tak zwane "społeczeństwa" zwierzęce wcale nie są tem samem, czem społeczeństwa ludzkie. Nic też dziwnego, że, skoro nie dobadano się przyczyny tej formy bytu, którą mianujemy "społeczną", samo społeczeństwo jest dotychczas pojęciem mętnem i nieustalonem. Powie kto, że ostatecznie niejasność ta jest rzeczą obojętną, ale tak być nie może. Nauka, mająca za przedmiot jakieś naturalne zespoły ludzi, winna wiedzieć przedewszystkiem: co sprawiło, że od pewnego czasu jestestwo niespołeczne, pra-człowiek, stało się społecznem? Jeśliby socjologja nie była tego pewną, wiedziałaby stanowczo za mało.

Wszak o człowieczeństwie naszem decydują przecież władze psychiczne. Pytanie: co je wywołało i co podtrzymuje, nie może być obojętne w socjologji.

V. WSZYSTKIE PODSTAWOWE ZAGADKI PSYCHIKI LUDZKIEJ DOMAGAJĄ SIĘ ROZWIĄZANIA JUŻ W SFERZE ZWIERZĘCEJ.

Od czasu Hartleya psychologowie dzisiejszej doby, z Jamesem i Wundtem na czele, wypracowali teorje kojarzenia się stanów psychicznych (teorie asocjacji i apercepcji), zrozumieli, że wiązanie się wyobrażeń w łańcuchy jest procesem fundamentalnym, zachodzi bowiem w taki sam sposób w głowie zwierzęcia, jak w ludzkiej. Rozumieją, że najprostsze nawet wyobrażenie jest już zjawiskiem bardzo złożonem. Zbadali, jak powstają jasne i dokładne wyobrażenia, ile ich może znaleźć się równocześnie w polu widzenia, a ile w polu świadomości, czyli ile ich może być "percypowanych" a ile "apercypowanych". Wykładają nam, że nieprzerwane pasmo wyobrażeń skojarzonych płynie w nas bez udziału woli i świadomości. Powiadają, że wrażenia, kombinując się jedne z drugiemi, wytwarzają te wszystkie pojęcia, do jakich człowiek jest zdolny. - Powtarzają za Lockem, że wszystkie pojęcia pochodzą z doświadczenia (drogą obserwacji i rozwagi). Dokonali wielu ważnych i ciekawych odkryć, zrozumieli (o tyle, o ile to wczoraj było możebnem) czem jest pamięć, wola, uwaga itd. - i nie zadano sobie pytania: więc skądże w obu głowach, zwierzęcej i ludzkiej, tak bardzo odmienne są skutki procesów zasadniczo tych samych.

Właściwie zadawano sobie i takie pytanie, ale zaspokojono się przyznaniem człowiekowi "większej zdolności" do skojarzeń!

Wynikałoby z tego, że ludzka inteligencja jest wynikiem jedynie tylko "większej zdolności" w kojarzeniu wrażeń i wyobrażeń.

I w samej rzeczy, pragmatysta James wyraźnie utrzymuje, że człowieka od zwierząt różni przedewszystkiem zdolność przetwarzania potoku surowych wrażeń zmysłowych "na hierarchję pojąć" (A pluralistic Universe). Zdolność ową zalicza do "najwspanialszych znamion naszych".

Doprawdy, zdumienie ogarnia człowieka, który już wyrwał się z mroków, nie pozwalających dostrzec wielkiej i zasadniczej różnicy, jaka zachodzi między wyobrażeniami, a tem, co w filozofji i psychologji nazywamy pojęciami, - jak można oba te elementy myślenia brać niemal za jedno.

Jest wprost niezrozumiałem, komu jeszcze mogą wystarczać przestarzałe deklamacje na temat gatunkowej czyli wrodzonej "doskonałości" naszej psychiki wobec faktu, że mózg zwierząt produkuje zawsze tylko mądrość gatunkową, w której niewiele można zmienić i niewiele dodać, ludzki zaś - to jakgdyby puste zrazu, ale otwarte naczynie, w którem może być łatwo umieszczona bogata zawartość psychiczna, jedna z tysięcy możliwych i niezmiernie różnych.

Już ta jedna różnica mogłaby nas ostrzec, że nasza mądrość nie płynie, na podobieństwo intelektu zwierzęcego, z samego ustroju, jakby być powinno (gdyby była prostą właściwością gatunku).

Komuż zresztą może wystarczać wywodzenie cudów człowieczości z jakiejś "towarzyskości", gdy, powtarzam, widzimy w wiekuistej stagnacji gatunki odwiecznie towarzyskie, z drugiej zaś strony osobniki ludzkie, a nawet całe ludy, na bardzo dużych stopniach uduchowienia. Czyż tu bytowanie społem coś tłumaczy?

Więc już samo "społeczeństwo" z jego bezprzykładnem zróżnicowaniem uzdolnień i czynności ludzkich, z jego nieprzewidywalnością, ze wznoszeniem się lub opadaniem jego cywilizacji, okazuje się zagadką.

Wszak w żadnym organizmie, w żadnym typie czy gatunku zwierzęcym lub roślinnym nie powstaje ani przeobraża się nic ważnego bez dostatecznych powodów biologicznych, a tymczasem dla utrzymania się osobników ludzkich na łonie przyrody niepodobna dostrzec żadnej potrzeby (biologicznej) takich władz psychicznych, jakie od pewnego czasu zaszły w naszym rodzie i które stanowią coś w rodzaju "nadfenomenu".

Nie można tego tłumaczyć gorszem uposażeniem od "natury", bo zwierzętom "wyższym" nie brak ani jednej podstawowej władzy psychicznej z liczby właściwych człowiekowi. Pomijam, że u wielu rodzajów i gatunków sprawność to tych, to innych zmysłów bywa nawet większa od sprawności naszych, ważniejszem bowiem jest to, że cały system nerwowy funkcjonuje tak samo jak u nas. Proces asocjacji stanów psychicznych, apercepcja, możność wspominania doświadczeń przeżytych, złożoność wyobrażeń, uczuć i popędów itd. wszystko to jest w gruncie podobne do naszych.

Zdolność orjentowania się przewyższa w wielu rodzajach i gatunkach o całe niebo ludzką; dość wspomnieć gołębie, psy, konie i ptaki przelotne. A gdy jaskółka w zwinnych zwrotach ściga wymykającą się zdobycz czteroskrzydłą i dopada jej w tym punkcie przestworza, gdzie droga owadu ściganego krzyżuje się z jej własną drogą, t. j. w tem miejscu, dokąd zmierzała jaskółka, choć tam owadu jeszcze nie było, to dokonywa ona tak samo precyzyjnej pracy psychofizycznej i z lepszą orjentacją przestrzenną, jaką wykonywa rozumem obdarzony myśliwy, gdy trafia w locie jaskółkę. Więcej powiem, jaskółka rozwiązuje zadanie w zasadzie podobne do zadania astronoma, gdy ten odnajduje jakąś planetę na sklepieniu nieba tam właśnie, gdzie znaleźć się powinna. Niech nas nie zbija z tropu ta różnica, że astronom dokonywa pracowitego obrachunku na podstawie poznanych wcześniej elementów ruchu planet, jaskółka zaś obchodzi się bez tego wszystkiego. Oba rozwiązania są pomimo wszystkie różnice jednako "cudowne", cała zaś różnica w tem spoczywa, że jaskółka czyni to nieświadomie i tylko przez wprawę na instynkcie odwiecznym opartą, tak samo zresztą, jak myśliwy, astronom zaś przez świadomą pracę, wspierającą się na bardzo wydoskonalonej wiedzy.

Gdy zaś jeszcze raz zważymy, że wysoka inteligencja wielu członków społeczeństwa, ich przenikliwy rozum i wiedza, mające charakteryzować w sposób specyficzny człowieka, nie towarzyszą naszej organizacji tak koniecznie, jak to bywa z każdą psychiką rodzajową zwierzęcą, to znaczy, nie towarzyszą człowiekowi ani zawsze ani wszędzie, to łatwo zrozumieć, że nie mogą one być przypisywane samej organizacji ciał naszych, ani rzekomemu wydoskonaleniu się na drodze prostej ewolucji.

Po bezstronnem przeto rozważeniu zwierzęcych sprawności psycholog musi przyjść do przekonania, że wszystkie podstawowe zagadki psychologji ludzkiej istnieją już w całej pełni w sferze zwierzęcej i tam domagają się rozwiązania, jako ogólnie biologiczne, nie zaś specjalnie ludzkie.



Uwaga!

[Fizyczny typ ludzki mógł uchodzić za wyjątkowo dobry podkład dla pojawienia się "ducha", a również i za najpóźniejsze, a stąd najdoskonalsze dzieło prostego rozwoju, tylko dopóki świat uczony nie odkrył dowodów z jednej strony jego ogromnej dawności, z drugiej bardzo dawnych krzemieni otłukiwanych w sposób, narzucający przekonanie, że są dziełem jestestw, posiadających kończyny, uzdolnione do takich złożonych czynności, jakie tylko ręka ludzka zdolna jest wykonywać. Tylko póki nie dokonano tych odkryć, względna młodość wszystkich cywilizacji bardzo dobrze wiązała się z ustalonem przekonaniem o zjawieniu się na ziemi dopiero w czasach niedawnych cielesnego typu Hominis.

Byłoby wprawdzie naturalniejszem, bo zgodniejszem z wymaganiami teorji ewolucji, gdyby zamiast owych niezmiernie starych krzemieni odkryto w warstwach mioceńskich, a nawet oligoceńskich, jedynie tylko same szczątki ciał praludzkich, ale koniecznie mocno jeszcze "zwierzęce", t. j. zaledwie trochę podobne do dzisiejszych ludzkich, krzemienie zaś w warstwach znacznie późniejszych; ale cóż, kiedy rzeczywistość, nie licząca się z teorjami, przyniosła coś przeciwnego.

Z jednej więc strony wyłonił się z odkryć archeologicznych brak epoki niewątpliwie zwierzęcej, bo nie było już na nią wprost miejsca w czasie, z drugiej wystąpiło zaraz natarczywe pytanie: więc cóż trzymało uformowany już od tak dawna typ ludzki w uporczywej stagnacji umysłowej, której dowodem ciągle niemal jednakie "narzędzia" krzemienne? I czemuż dopiero ród ludzki wydobył z siebie prawie nagle nowe i tak wybitnie wyższe oraz szybko wzrastające uzdolnienia? Na takie pytanie prawy przyrodnik nie znajdywał już odpowiedzi.

W podobnej sytuacji nie tylko obrońcy tradycji biblijnej o niedawnem stworzeniu człowieka, ale już i sami przyrodnicy podnieśli gorący i zgodny protest przeciwko odkryciom, które podkopywały ich ustalony sposób widzenia. Skąd człowiek w tak dawnych epokach geologicznych? Jak to być może, aby przeszłość najwyżej wydoskonalonego rodu ziemskiego, istnej "korony stworzenia", wypadło rachować może nawet na miljony lat! Korzystając tedy z faktu, że krzemienie, przypisywane istocie inteligentnej, znaleziono odrazu w bardzo starej warstwie geologicznej (akwitańska), a nie towarzyszyły im żadne więcej szczątki np. kości ludzkie, mogące ich sprawę zdecydować, - zakwestionowano przedewszystkiem ogromną starożytność owych krzemieni. Pomawiano odkrywców o omyłkę, podawano w wątpliwość albo pochodzenie owych krzemieni z warstw tak starych, albo samą starość pokładów, z których je wydobyto. Gdy jednak odkrycia archeologiczne, początkowo nieliczne i rzeczywiście niezbyt jeszcze pewne pod względem stratigraficznym, poczęły się mnożyć, wtedy posypały się dowodzenia, że tylko przypominają takież krzemienie znacznie późniejsze, będące rzeczywiście dziełem ręki ludzkiej.]

Uwaga!



VI. ROLA ZMYSŁÓW.

Lubo już w Prolegomenach do "Nauki o Cywilizacji" rozważaliśmy: na czem polega tak płodne w następstwa i tak wyjątkowe w świecie zwierzęcym wyzyskanie zmysłów i mózgu praludzkiego, i lubo to rzecz szeroko znana, to jednak dla uniknięcia możliwych a mimowolnych nieporozumień pozwolimy sobie przypomnieć tu choćby w kilku słowach podstawowe pojęcia z fizjologji zmysłów, inaczej wiele pozornie drobnych kwestji, które wypadnie nam poruszyć, mogłyby ujść uwagi czytelnika.

Wiadomo, że wszelki organizm zwierzęcy wrażliwość swoją na świat otaczający zawdzięcza specjalnym zakończeniom nerwów, mianowicie t. zw. ciałkom nerwowym, rozmieszczonym po całej powierzchni ciała. Zakończenia te oraz ich szczególne zgrupowania w pewnych okolicach powierzchni naszego ciała znamy właśnie pod nazwą zmysłów. Nienajszczęśliwszy to zaprawdę wyraz, bo przedstawia naturę zmysłów jaknajgorzej. Wszak narzuca on nam od pierwszego wejrzenia pojęcie jakiejś zmyślności, czegoś od myśli idącego - zamiast choćby tylko przygotować nas do trafnego rozumienia, co to słowo ma oznaczać. Każdy przecież zmysł daje nam jakąś władzę, jakąś zdolność organizmu, mamy w nim jakąś czułość specjalną, ale zupełnie niezależną, zarówno od myśli naszych, od zdolności myślenia o czemś, ani tem mniej od jakiejś "zmyślności", bo przecież te ostatnie rzeczy biorą początek w tej władzy, nie zaś odwrotnie. Myśli biorą początek w zmysłach, nie zaś zmysły w myślach naszych, w zmyślności.

Jeśli chcemy mówić o istnieniu zmysłów: słuchu i wzroku, to istotę tych zmysłów będziemy sobie odrazu wyobrażać lepiej, gdy podstawimy sobie na miejsce tych słów władzą słyszenia, władzę widzenia, albo też zdolność słyszenia, zdolność widzenia. "Zmysł" słuchu, wzroku nic nam nie mówi, albo b. niewiele, choćby o swem przeznaczeniu, gdy tymczasem władza słyszenia, władza widzenia, "zdolność słyszenia", "zdolność dostrzegania" czegoś mówi stanowczo więcej i wyraźniej, choć jeszcze zbyt mało do tego, abyśmy właściwie rozumieli rolę i znaczenie tych przedziwnych narządów, które nazywamy zmysłami, a bez których równibyśmy byli nieczułym kamieniom.

Wrażenia, czyli odczucia drobniutkich ruchów (fal) powietrza, lub eteru przenoszą się od owych zmysłów po włókienkach komórek nerwowych do mózgu, i dopiero tam zachodzi właściwe ich odczuwanie, czy rozumienie. Każdy zmysł ma na samej korze masy mózgowej odpowiednie grupy komórek, przyjmujące od tego zmysłu specjalne podniety do ogólnej świadomości, która powstaje w jakiś tajemniczy sposób w substancji mózgowej.

Do niedawna rozróżniano u człowieka oraz u zwierząt najwyższych tylko pięć sposobów odczuwania świata otaczającego, znano pięć zmysłów. Przekonano się jednak, że jest ich więcej, mianowicie oprócz zmysłu dotyku, smaku, powonienia, słuchu i wzroku zostały rozpoznane jeszcze: zmysł do odczuwania mechanicznego ucisku, zmysł temperatury, zmysł bólu, a także zmysł statyczny (równowagi ciała). Właśnie najbardziej podstawowemi wrażeniami, jakie organizm odbiera od świata, jest odczuwanie mechanicznego ucisku przy zetknięciu z ciałami stałemi i wodą, następnie odczuwanie bólu oraz zmian temperatury. Gdy wiemy, że każdy zmysł jest specjalnem przeobrażeniem i zgrupowaniem ciałek nerwowych i ma w swej całości za zadanie możliwie najlepsze orjentowanie organizmu w środowisku, to rozumiemy, że ciałka dotykowe, rozmieszczone na języku (głównie na jego tylnej części), połączone ze specjalnemi gruczołami, składają się na zmysł smaku. Ciałka te czułe są tylko na płyny, więc roztwory różnych ciał rozpuszczalnych (głównie w wodzie). Czułość ta, czyli ten zmysł chroni od pomyłek przy przyjmowaniu do wnętrza ciała materjałów, odnawiać mających zużyte, zniszczone części ciała.

Ciałka dotykowe, rozmieszczone w błonie śluzowej jamy nosowej, pozwalają odbierać wrażenia już z większej odległości, gdyż reagują na gazy, pary i pyły, przymieszane do powietrza, którem ciało się odżywia oraz oczyszcza. Dają nam one wrażenia różnych woni przyjemnych oraz przykrych. Pierwsze po największej części organizm otrzymuje od przedmiotów pożytecznych, ostatnie bywają często przestrogą przed szkodliwością. Odczucia te należą do kategorji instynktów.

Zmysł słuchu pozwala odczuwać tak subtelne drgania powietrza, czyli tak drobne fale powietrza, że nie działają one wcale na te ciałka dotykowe, które są rozmieszczone na powierzchni organizmu. Zmysł ten pozwala całemu organizmowi rozróżniać rozmaitą długość fal wibracji powietrza, dając wrażenia szmerów, dźwięków, tonów. Informuje on tedy o pewnej kategorji ruchów i zmian, zachodzących w dużej nawet odległości w środowisku.

Jeszcze subtelniejsze ruchy (fale) już nie powietrza, ale eteru, ruchy, dające organizmowi wrażenia światła i barw, pozwala odczuwać narząd wzroku. Że zaś te ruchy, te fale eteru przenoszą się z ogromną szybkością w środowisku, przeto ów zmysł pozwala odczuwać (rozpoznawać) pośrednio bardzo odległe od ciała bodźce, a tem samem i przedmioty, np. procesy fizyczne, dokonywające się w odległościach, niedosiężnych dla wszystkich innych zmysłów, np. (u człowieka) zjawiska zachodzące na słońcu itp.

Zmysł słuchu, a zwłaszcza wzroku, oba najbardziej skomplikowane i najczulsze, możnaby powiedzieć najsilniej wydoskonalone, oddają organizmowi największe usługi. Z tego też powodu z pełnią i ogromną rozmaitością wrażeń, dostarczanych przez słuch i zwłaszcza wzrok, nie może się mierzyć żaden inny zmysł.

Jednak, powtarzam, bez obecności w mózgu ogromnego kompleksu komórek, komunikujących się z temi komórkami zmysłowemi, które są czynne na obwodzie ciała, organizm nie mógłby być informowany o świecie zewnętrznym nawet pomimo ogromnej czułości komórek zmysłowych. Ilustrując to na jednym przykładzie, trzeba powiedzieć, że bez obecności w mózgu komórek, komunikujących się przedewszystkiem ze wzrokowemi, nie moglibyśmy odbierać czyli przyjmować do świadomości podrażnień optycznych. Nie byłoby w naszej świadomości wcale wrażeń barwnych i świetlnych. Bez osobnych komórek słuchowych w mózgu nie moglibyśmy odbierać podrażnień akustycznych itd. Pamiętajmy, że ośrodki czuciowe oka w mózgu wyrobiły się i wyczulały w szeregu pokoleń każdego organizmu tylko pod działaniem snopów równowartościowych wibracji optycznych, dostających się przez soczewkę oka na czułą płaszczyznę siatkówki. Dopiero pęk nerwów, łączących oko z mózgiem, przenosi wiernie wszystkie choćby najsubtelniejsze, podrażnienia świetlne do mózgu, i tam dopiero w odpowiednich centrach na korze mózgowej powstaje z mozajki oddzielnych odczuć bardzo licznych komórek wzrokowych, rozłożonych na siatkówce, obraz optyczny w płaszczyźnie, bardzo bogaty w szczegóły. Ten ostatni obraz jest odczuciem świata zewnętrznego, zharmonizowanem przez wielokrotne korekty, możliwe dzięki pomocy innych zmysłów.

Tak więc bez podniet z zewnątrz, czyli bez różnowartościowych wibracji eteru, na które są czułe komórki oka, możeby nie było ani oka, ani odpowiedniej części mózgu, która służy funkcji widzenia, ani w mózgu nie powstawałaby świadomość światła, barw i obrazów. Bez różnowartościowych wibracji powietrza, które pochwytuje zmysł słuchu, nie byłoby ani ucha, ani w mózgu świadomości dźwięków.

W mózgu to dopiero w tej przedziwnej masie komórek, składających się na obie półkule mózgowe, dokonywa się niezmiernie ważny, ale do tej pory wielce tajemniczy proces kojarzenia się wielkiej masy oddzielnych wrażeń zmysłowych w niezmiernie złożone wyobrażenia o świecie zewnętrznym. Tam dopiero wrażenia poszczególnych zmysłów, zbiegając się i uzupełniając się wzajem, w ostatecznym wyniku sumują się i zlewają w pełne odczuwanie świata, więc w wyobrażenia przedmiotów, ich grup, szerokich obrazów, w odczuwanie odległości w czasie i przestrzeni, w odczucia ruchu itd.

Cała ta złożona działalność zmysłów czyli wyspecjalizowanych nerwów czucia, można powiedzieć, składa się na odpowiednie rozumienie niezmiernie, a nawet niepojęcie, urozmaiconych bodźców, wychodzących od przyrody zewnętrznej względem osobnika. A ponieważ ta rozmaicie wyspecjalizowana wrażliwość ciała ma za ostateczne zadanie podtrzymywanie życia osobnika i jego potomstwa, przeto łączy się z odpowiedniem oddziaływaniem ciała na świat zewnętrzny, czyli na jego bodźce. Wypadkowa całej tej podwójnej działalności, wysubtelniona i korygowana w osobnikach dzięki zjawisku, które nazwano dziedzicznością, składa się na tę sumę typowych dla każdego ustroju żywego złożonych procesów psychicznych, które nazywamy najogólniej wrażliwością na świat, oraz z temi skutkami doświadczenia przodków, które nazywamy instynktami.



Została nam do omówienia bardzo ważna i ciekawa kwestja, która rzadko przychodzi do głowy - mianowicie kwestja pamięci. Poruszanie jej, ponieważ nie nastręcza zapewne żadnych wątpliwości, zdawałoby się zbytecntem, ale tak nie jest. Kwestja pamięci stanowi przecież do dziś nie tylko jedno z najciemniejszych, ale i najdonioślejszych zagadnień naukowych. Aby się z tem zgodzić, dość będzie zreflektować się, że literalnie nicby nie przyszło organizmowi z posiadania choćby najczulszych zmysłów, - gdyby wrażenia, które odbiera jestestwo żywe - miały dla organizmu przepadać bez śladu z chwilą ustania odpowiednich pobudzeń zmysłów. Zwierzę nie korzystałoby z przeżytych doświadczeń, samo zjawisko doświadczenia nie istniałoby wcale, gdyby to, czego przez wrażliwość zmysłów organizm każdochwilowo doznawał w tak zwanej teraźniejszości, t. j. w chwilce, której nie było i która natychmiast mija, ustępując coraz nowej teraźniejszości mijającej, gdyby, powtarzam, to, czego organizm kolejno doznaje, gdyby to wszystko zapadło w przeszłość bez pozostawienia po sobie w organizmie jakiegoś śladu. Gdyby to wszystko nie pozostawiało w nim gdzieś śladu nie tyle w nerwach, ile w mózgu, w takim razie cały organizm, nawet przypuszczając możliwość wytworzenia się w nim zmysłów, nie odnosiłby z ich posiadania najmniejszej korzyści. Byłoby zresztą czystą niemożliwością wyrobienie się a istnienie czułych zmysłów bez tej cudownej własności organizmu i mózgu, którą nazywamy pamięcią. Skoro tak jest, skoro zjawisko pamięci istnieje, przeto musimy przyjąć, że wszystkie oddziaływania świata zewnętrznego na żywy organizm zostawiają w nim zupełnie wyraźne i względnie trwałe ślady. Powstawanie zaś takich śladów jest możliwe tylko w tym razie, gdy w organizmie, w jego mózgu, zachodzą zmiany fizyczne, odpowiednie otrzymanym pobudzeniom. Otóż nie może być najlżejszej wątpliwości, że to zachodzi, inaczej nic z tego, co się dzieje w organizmie żywym, jako jego sprawa życiowa, dziaćby się nie mogło.

Jest tedy faktem, że w tajemniczej masie mózgowej, w sferze niemal ultramikroskopowej, dokonywają się bez przerwy procesy, dające mniej lub więcej trwałe przebudowy. Ażeby sobie cały proces zapamiętywania uzmysłowić, trzeba go sobie przedstawić w ten sposób, jakby wszystko, co oddziaływa na organizm żywy, zapisywało się w masie mózgowej wiersz po wierszu, niby na długiej wstędze papieru, kończącego się dopiero ze śmiercią osobnika. "Wstęga ta zapisana jest kolejno wiersz po wierszu wszystkiemi doznanemi wrażeniami wszystkich zmysłów, przerywana rytmicznie tylko przez pauzy snu oraz nieprzytomności. I nie to jest najcudowniejszem, że się te wrażenia zapisują i na długo trwają, ale raczej to, że zdrowy osobnik może sobie przypominać bez trudu - i to zwykle momentalnie te przeżycia, te właśnie wrażenia z sumy niegdyś doznanych, - których przypomnienie sobie jest w danej chwili dla niego potrzebne, pożyteczne, ważne życiowo.

Dopiero, gdy będziemy mieli na uwadze tę ostatnią okoliczność, wówczas zdołamy pojąć całe niezmierne skomplikowanie tego mechanizmu, którym jest mózg nie tylko ludzki, ale nawet i mózg byle zwierzątka. - Albowiem przecież nawet i tam pamięć oddaje zasadniczo te same usługi. Skomplikowanie zaś mechanizmu pamięci, lubo znacznie mniejsze niż człowieka, jest tak wielkie, że do tej pory nauka stoi i wobec niego zupełnie bezradna.



Zanim skończymy to poniekąd nawiasowe przypomnienie, niech nam wolno będzie dorzucić jeszcze parę uwag, których zapamiętanie może się przydać przy rozpatrywaniu kwestji będących przedmiotem dalszych rozdziałów. Więc przedewszystkiem pozwolę sobie zaznaczyć, że zmysły nasze bardzo łatwo i niemal ciągle wprowadzają nas w błąd, czyli, jak się to zwykle mówi, podlegają złudzeniom. O takich złudzeniach dużo i szeroko w nauce się rozprawiało. Udziela się często przestrogi, aby nie dowierzać zmysłom. Jest to zupełnie słuszne, wiadomo bowiem, że dopiero dłuższe doświadczenie koryguje w życiu fałszywe obrazy, skłaniając nas do właściwego ich przyjmowania i oceniania. Aby dać jeden przykład, przypomnimy, że wszystkie przedmioty, które nam zmysł wzroku ukazuje, naprawdę rysują się w oku odwrotnie, i dopiero doświadczenie zaprowadza rychło umowny porządek, zgodny z porządkiem, który nam inny zmysł, np. dotyku, odsłania. Otóż w tym punkcie musimy wnieść małe uzupełnienie tej sprawy i małą poprawkę. O złudzeniach zmysłowych mówi się wogóle niewłaściwie. Słusznie zwrócili na to uwagę już Kant, a po nim Huxley, Johannes Müller i inni, że złudzeń zmysłowych niema, są bowiem właściwie tylko złudzenia umysłowe. Jakkolwiek zmysł wzroku nie jest w stanie zmienić swego pobudzenia, to jednak umysł może objaśniać je sobie rozmaicie, t. j. rozumieć. Właśnie dlatego dziecię bardzo prędko widzi wszystko w normalnym porządku, nie zaś odwrócone, jak się to mówi, do góry nogami.

VII. ROLA AUTOMATYZMU W PROCESIE PSYCHICZNYM.

Przekonaliśmy się, jak cudowną władzą jest nasza sztuka używania słów. Zanim skończymy błyskawiczny przegląd pewnych właściwości naszego organizmu, z któremi tak zżyliśmy się, że ich nie dostrzegamy, musimy jeszcze zwrócić uwagę na trzy niepośledniej wagi właściwości, a mianowicie: wprawę, pamięć, automatyzm. Wszystkie one są w bardzo blizkim stosunku.

Zjawisko pamięci i zjawisko wprawy nie są tem samem, jednak role ich są zbliżone: wprawa przechodzi nawet łatwo w czynność automatyczną, bez której wyobrazić sobie nie można istnienia żadnej żywej istoty, choćby była obdarzona doskonale funkcjonującemi zmysłami.

Graniczy ona dość blisko jeszcze z trzecią, mianowicie z automatyzmem psychologicznym, a właściwie z automatyzmem psychicznym, jako z właściwością wszelkiego organizmu zwierzęcego, która wiąże się nader ściśle z tą b. ważną i należącą do podstawowych funkcji żywego organizmu, którą nazywamy odruchem albo czynnością instynktową.

Do roli zmysłów i pamięci ściśle zbliżona jest rola wprawy, przechodzącej łatwo w czynność automatyczną, podobną do tej, jaką są czynności zmysłów. Wprawa polega na tem, że wszelka czynność dokonywa się za każdem jej powtórzeniem coraz łatwiej, prędzej i sprawniej, tak że po szeregu takich powtórzeń, dokonywanych świadomie, przechodzi wreszcie w czynność napół tylko świadomą, czysto automatyczną, odruchową. Nawet już bez powtarzania owych czynności zautomatyzowanych pamięć pozwala nam wykonywać te czynności nawet po upływie dość długiego czasu ze znaczną biegłością, zmniejszoną tylko nieco, zależnie od długości przerwy w dokonywaniu tej czynności. Wiemy np., ile mozołu pochłania nam uczenie się gry na fortepianie czy na skrzypcach. Pamiętamy, że po kilkakrotnem powtórzeniu tego samego trudnego nawet ustępu przychodzi on w końcu z łatwością, po długiem zaś nieużywaniu swej sztuki, gra przychodzi nam znowu z coraz większą trudnością. Mówimy wówczas, żeśmy wyszli z wprawy. I tak jest ze wszystkiemi naszemi biegłościami, a nawet z tem, co nazywamy umiejętnościami. Zarówno dowolne, jak i automatyczne, ruchy w ostatniej instancji okazują się często tylko odruchowemi, jak to wciąż widzimy, gdy z roku na rok udaje się ściślejszemi badaniami wykazywać odruchowość w coraz liczniejszych sprawach, poprzednio za dowolne lub automatyczne uznawanych. W ustroju wyżej rozwiniętego zwierzęcia niema ani jednej sprawy, któraby nie ulegała wpływowi woli odruchu, albo raczej któraby ostatecznie nie pozostała jedynie odruchową.

Boć i to, co my sprawą dowolną zowiemy, jest przecież także tylko skutkiem spraw odruchowych.

Pewne czynności lub ruchy, odruchowo lub dowolnie rozpoczęte, mogą w dalszym ciągu stać się całkiem automatycznemi, np. chodzenie w zamyśleniu, w stanie zupełnej bezprzytomności, nucenie, gwizdanie i t. p.

Podczas głębokiego rozmyślania nad zawiłemi kwestjami, czynności, zrazu dowolne, później odbywają się i kończą całkiem automatycznie, i to często ku wielkiemu zdumieniu osobnika, rozbudzonego ze swej zadumy, lub zamyślenia.

To, co zowiemy biegłością, jest sprawą ruchową, która, uprawiana i powtarzana nawykowo, staje się niejako bezwiedną i jakby napozór automatyczną, gdy tylko zjawią się potrzebne warunki, t. j. gdy podziałają pewne podniety, wywołujące jako odpowiedź pewne skutki. Tu należy mustra, jazda konna, taniec, pisanie, śpiewanie, gra na instrumentach muzycznych, a nawet zręczne wygłaszanie przemówień okolicznościowych i t. p.

Podobnie, jak biegłości, zachowują się też czynności celowe, występujące za nagłą, niespodzianą pobudką, np. podczas niebezpieczeństwa, przyczem wszystko odbywa się jak należy, pomimo braku rozwagi, jak mówią instynktowo, lub też dowcipne wyrażenia, we właściwym czasie wypowiedziane, zdumiewające często trafnością swego konceptu, podczas gdy wypowiadający je nie wie nawet, jakim sposobem mu się to udało. Zwykle zdaje się nam, że to, co wypowiadamy, układamy każdochwilowo ze słów, ale tak być nie może. Wprawdzie świadome dobieranie słów w czasie rozmowy miewa miejsce b. często, ale bywa to już czynnością wtórną, której towarzyszą pewne wysiłki, pewna praca świadoma mózgu. My jakąś konstrukcję myślową, związaną ze słowami i utrzymującą się na słowach, posiadamy już i wtedy, gdy chcemy wypowiedzieć ją inaczej, niż się nam w głowie wyłoniła. My wówczas tylko korygujemy i dopasowujemy część materjału, napływającą spontanicznie do głowy, i czynimy to, mając na względzie interes czy to słuchacza, czy nasz własny.

Świadome dobieranie słów do myśli zachodzi u mówców, nauczycieli i pisarzy, usiłujących dokładniej wyłożyć trudny przedmiot lub wywołać silniejsze wrażenie. Ale mówienie pospolite, najpospolitsze, że tak powiem codzienne, spontaniczne stoi poniekąd poniżej tej sztuki. Ludzie wypowiadają się tak samo bez pracy wkładanej w stylizowanie napoły bezwiedne, jak wprawni pisarze kreślą łańcuchy liter, składające się na ich słowa. Podobnie, jak ręka pisarza sama kreśli łańcuch liter zgodnie z intencją piszącego, który wówczas nie myśli ani o następstwie liter, ani o ich formie, tak usta mówiącego wyrzucają szeregi słów, nieraz bardzo długie i pełne porządnej treści zgodnie z intencją jego, ale zgoła bez udziału jego woli i świadomości w wypowiadaniu słów w takiej a nie innej kolei.

Nie tylko główny zrąb treści, ale i forma "powiedzianego" powstaje w mówiącym niemal bez jego wiedzy zanim jeszcze wypowie on, co ma wypowiedzieć, i inaczej być nie może. Gdyby bowiem mówiący koniecznie potrzebował świadomie dobierać słów do odruchowo pomyślanego, z pewnością odczuwałby prawie zawsze niedostateczną trafność wielu słów, których użyje, zatrzymałby się i usiłowałby nawijające się słowa zastępować lepszemi, czyli mówiłby powoli, z namysłem i pracą. - To samo dotyczy słuchającego. Gdyby on potrzebował zdanie, które usłyszy, uprzednio, zanalizować dla zrozumiałości i do każdego słowa dobierać treść w tem tylko zdaniu stosowną, wówczas nie zrozumiałby tego szeregu słów ani tak szybko, jak się to pospolicie dzieje, ani tak dokładnie, a przedewszystkiem, i co jest w tej sprawie najważniejsze i najcudowniejsze, tak zgodnie z intencją mówiącego.

Myśl wywołana przez "usłyszane" to wcale nie wyrozumowana suma treści słów branych oddzielnie, ale to odrazu pełna całość, w której często próżnoby szukać bezpośredniej zależności logicznej od znaczenia słów branych oddzielnie. Zważmyż, że słowa mają przeważnie wiele znaczeń, wprawdzie przenośnych, ale właśnie z tego powoda bardzo rozmaitych i niepodobnych wzajem. Słowo "Ziemia" inne ma znaczenie w zdaniu "rzuci coś o ziemię", a inne w zestawieniu ze słowem urodzajna, inne w zdaniu "kochaj ziemię ojców", inne w zdaniu "ziemia jest pyłkiem w morzu nieskończoności". To samo zachodzi na całym obszarze słownika.

Gdy tedy nabyta już w jakiejś czynności lub sztuce wprawa pozwala nam zwracać kolejno wysiłki w coraz innych kierunkach lub na coraz inne przedmioty, przeto umiejętnie stosowana praca i usilność pozwolą nam coraz więcej umieć i wiedzieć.

Jak cudownym magazynem duchowych skarbów są mózg nasz, nerwy i mięśnie, to można ocenić, gdy spojrzymy na rozległy dobór umiejętności, człowieka wielostronnie utalentowanego. Co za skomplikowany automatyzm jest czynny w takim człowieku, łatwo ocenić, gdy przeliczymy jego wszystkie władze, jego wszystkie umiejętności i wiadomości, pozwalające mu w każdym przypadku, na każdem miejscu i w każdej chwili wyzyskać w sposób właściwy jeden z niezliczonych jego duchowych skarbów osobistych.

Dodać zaś i to należy, że każde takie wyzyskanie dokonywa się prawie bez wysiłku i z minimalną stratą czasu, co świadczy o jakiejś niezmiernej prostocie całej machiny, na której gruncie dokonywa się nasz proces umysłowy, pomimo niepojęcie wielkiego skomplikowania tej żywej machiny, jaką jest każdy z nas. Nie trzeba przytem zapominać, że całe te nieraz bardzo szerokie uzdolnienia nie tylko nie należą do rzadkości, ale przeciwnie, są zjawiskiem niezmiernie rozpowszechnionem i pospolitem w każdem społeczeństwie, zwłaszcza w jego warstwie przodującej. Zrozumienie zdania w drobnym ułamku sekundy nie jest ani jakąś mechanicznie wytworzoną, ani wyrozumowaną sumą treści słów użytych w zdaniu. Konstrukcja psychiczna, wywołana przez usłyszane, nie jest również jakąś średnią wypadkową treści oddzielnych słów. Zrozumienie zdania jest najczęściej przyjęciem do świadomości odrazu całości zdania.

Więc czemże się to dzieje, że się tak łatwo i błyskawicznie rozumiemy, i to, rzecz iście zadziwiająca, rozumiemy trafnie? Otóż tem, że w cudownych magazynach naszego mózgu, w tem wielkiem nagromadzeniu wszystkich przeżytych treści psychicznych, w przebogatych pokładach naszej pamięci tkwią już niezliczone gotowe najrozmaitsze całostki psychiczne, mocno już złożone, które znamy pod mianem przeróżnych zapamiętanych oraz rzekomo zapomnianych myśli, tekstów, wspomnień, zdarzeń przeżytych. Wszystko w odpowiedniej chwili, pod wpływem odpowiedniego bodźca, z błyskawiczną szybkością zaczyna przyjmować i oddawać dalej i dalej, wspomnienia i od nich coraz dalsze pobudki, kojarzące się nieraz w najdziwniejszy, a zawsze w niespodziewany sposób, i dopiero w któremś z bardzo licznych ogniw tego długiego łańcucha elementów zapamiętanych, czyli elementów pamięci, wyłoni się na powierzchnię świadomości w jakiejś myśli, dla samego osobnika, w którym dokonała się ta bezwiedna praca, najmniej spodziewanej, ale odrazu zadawalniającej.

Nie trzeba przypominać - czytelnikowi, bo to rzecz już dobrze znana, że te długie wędrówki skutków pierwszego podrażnienia w postaci długiego zygzakowato przebiegającego łańcucha zazębiających się jedna o drugą jednostek psychicznych wspomnień, przebiega w mózgu naszym niby jak uderzenie pioruna w drobnym ułamku sekundy.

VIII. ZADANIE NASZE.

Przyrodnicy ewolucjoniści wiążą wytworzenie się psychiki ludzkiej z bezprzykładnem wydoskonaleniem się mózgu, jako bezpośredni skutek powiększania się jego, ale oczywiście pod wpływem tych tylko czynników, które wywoływały i wywołały wszelkie inne przeobrażenia w świecie organizmów. Innych czynników nie dostrzegali, a nawet nie chcieli widzieć.

My jednak nie możemy zadowolnić się takiem objaśnieniem, albowiem zjawiło się zaraz pytanie: dlaczegóż zwierzęta nie miałyby używać swych mózgów w tym stopniu, aby im się rozrastał choćby w zbliżonym stopniu w sposób analogiczny do ludzkiego doskonalenia się tego organu?

Również wśród humanistów panuje wielka rozbieżność sądów, a dotyczy to wszystkich części złożonego pytania.

Wszystkie np. zasadnicze pytania, dotyczące genezy i zalet oraz wad psychiki ludzkiej, są bardzo rozmaicie rozwiązywane.

Kto jednak gładko niby wyjaśni jeden szereg faktów, ten łacno zapomina o innych, niemniej ważnych, stojących w zupełnej opozycji z owemi wyjaśnieniami. Weźmy jeden przykład.

Henryk Bergson przedstawia psychikę zwierzęcą i ludzką, jako dwa całkiem rozbieżne rozwiązania przez przyrodę tego samego problematu.

Zdaniem jego, w rodzie ludzkim miało zajść jakieś nagłe zboczenie z normalnej drogi rozwojowej, i ono to wytworzyło psychikę całkiem różną od zwierzęcej już nie tylko ilościowo, ale wręcz jakościowo. Człowieka różni od najwyżej nawet rozwiniętych zwierząt obecność intuicji, która ma być przeciwstawieniem i niejako zastąpieniem instynktu. Tu przypomnę, że instynkt według Bergsona ma być niejako "intuicją przeżywaną" (vecu plutot que representee), gdy intuicja ludzka - intuicją "wyobrażeniową".

Niema w tem nic dziwnego, że B. zauważył "nagłe zboczenie", jakiś "skok", bo przecież gruntowną odmienność rozumu ludzkiego od instynktów, a nawet choćby rozumów zwierzęcych wszyscy widzą, i nie można jej nie widzieć. Chodziłoby więc o wyjaśnienie: co sprawiło, że b. wygodne, ale ubożuchne wrodzone "jasnowidzenie nieświadome" (instynkt) zostało w rodzie ludzkim zastąpione "przez przyrodę", nagle przez gruntownie coś innego. Gwałtowny przeskok od "nieświadomego jasnowidzenia" do rozumnego jasnowidzenia domaga się wytłumaczenia i naukowego uzasadnienia, boć "natura" nie zna zboczeń bezprzyczynowych. Tego jednak nasz filozof nie dokonał, a nawet nie próbował objaśnić zrozumiałemi czynnikami.

Możnaby się spodziewać, że mimo to w efektownej koncepcji tkwi coś z prawdy, gdyby myśl Bergsona nie była sprzeczna z faktami. Faktem zaś jest, że my wcale nie jesteśmy pozbawieni instynktów. Posiadamy wszystkie przed-ludzkie, nie utraciliśmy prawie niczego na rzecz czegoś nowego, tylko na tem, co już było i zostało, przybyła jakaś nadbudowa, i to jeszcze jaka!

Okazało się tedy koniecznem zbadanie: co za warunki mogły wywołać naturalne wystąpienie tego rodzaju inteligencji, jak ludzka?

Aby nie szukać bez planu, chwyciliśmy się drogi wyłączań i postanowiliśmy uprzytomnić sobie stosunek wzajemny trzech najważniejszych cech świata ludzkiego oraz ich stosunek do odpowiednich zjawisk świata zwierzęcego. Postawiliśmy tedy sobie pytanie:

  1. Czem różni się społeczeństwo od zwykłego stada?

  2. Czem psychika ludzka od zwierzęcej?

  3. Czem bujna twórczość materjalna ludzka od skromnej twórczości niektórych zwierząt?

1) Na pierwsze z tych pytań znaleźliśmy już w "Prolegomenach" całkiem stanowczą odpowiedź, mianowicie, że gdy stado, a nawet pseudospołeczeństwa zwierzęce są prostemi nagromadzeniami osobników, funkcjonujących jednakowo przy jednakowości morfologicznej (niejednakowo zaś tylko przy niejednakowości morfologicznej), to społeczeństwo odznacza się zróżnicowaniem osobników, ale tylko psychicznem i funkcjonalnem, bez morfologicznego, t. j. odznacza się wielką różnorodnością uzdolnień oraz czynności pomimo cielesnej jednakowości osobników. Prócz tego osobniki społeczne odznaczają się również zdolnością do dalszego różnicowania się funkcjonalnego, ale zawsze bez potrzeby przeobrażania się morfologicznego, czy też fizjologicznego (patrz Prol. r. III-V). Ta jedna różnica zakreśla nam bardzo wyraźną linję demarkacyjną między stadem a społeczeństwem.

2) Co się tyczy psychiki, wystarczy podnieść przedewszystkiem nabywalność, a następnie niejednakowość naszego poznania, naszych władz umysłowych, wreszcie ich ogromną rozmaitość, zarówno pod względem jakości, jak rozległości. "Rozum" nasz, umiejętności i uzdolnienia nie dojrzewają biologicznie, nie rozszerzają się i nie doskonalą się same przez się, z wiekiem, z dojrzewaniem ciała, na wzór "rozumów" zwierzęcych, niejako wrodzonych i instynktownych. Równie ważną cechą jest ogromna szerokość i głębokość naszego poznania, a także niezmiernie rozległa skala, w której mieszczą się nasze uczucia i dążenia, ale to wszystko tylko jako rzecz możliwa, nie zaś konieczna, jak u zwierząt. Pozostawiając w zawieszeniu kwestję, czem się to dzieje, skończmy z trzeciem i ostatniem pytaniem.

3) Nie nastręcza ono żadnych niejasności.

Ogromna większość zwierząt wcale nie ujawnia twórczości materjalnej, u pozostałych ogranicza się ona do zaspokajania potrzeb, związanych zaledwie tylko z bardzo prymitywną ochroną ciała lub rodu, przez budowanie gniazd i kryjówek dla siebie lub potomstwa. Jeżeli zaś zreflektujemy się, że ta skromna twórczość nie zdobywa się przez wszystkie pokolenia na nic odmiennego, że zaspakaja wciąż te same ograniczone potrzeby temi samemi środkami i w ten sam wiecznie sposób, to mamy wiele racji do odmówienia jej niemal w całości cech tego, co nazywamy twórczością, mając na myśli twórczość naszą. Ludzka bowiem twórczość odznacza się przedewszystkiem ogromnem urozmaiceniem jej dzieł, czyli wyników. Ona zaspakaja jeszcze mnóstwo potrzeb, zgoła obojętnych dla zachowania osobnika lub rodu, a pozatem zaspakaja mnóstwo zachceń i urzeczywistnia mnóstwo pomysłów, których z zoologicznego punktu widzenia wcale nie można nazwać potrzebami.

Drugą bardzo wyraźną cechą ludzkiej twórczości będzie posługiwanie się narzędziami sztucznemi, zwłaszcza zbiorowe i bardzo skomplikowane, a prowadzące do niezmiernie rozmaitych wyników. Pod tym względem twórczość ludzka objawia charakter najzupełniej bezprzykładny na Ziemi, w czem zbiega się z takimże charakterem psychiki.

Trzecią, równie uderzającą cechą jest niespółmierność dzieł ludzkiego rozumu i ręki z siłami naszych ciał, co tłumaczy się przez to, że rozum ludzki wprowadza wielką i coraz większą ilość martwych sił przyrody w działanie na korzyść człowieka.

Skoro tedy społeczeństwo nie może być uważane za coś równego, a choćby blizkiego stadu, przeto nie mogło go być przed pojawieniem się psychiki, oraz sił psychicznych charakterystycznych tylko dla jestestw społecznych. Społeczeństwo nie mogło zjawić się wcześniej także i dlatego, że najcharakterystyczniejszą przecież cechą osobników społecznych jest właśnie zróżnicowanie funkcjonalne, ale, powtarzam, bez morfologicznego, takie zaś zróżnicowanie może wypływać już tylko ze zróżnicowanej psychiki. Z tego samego powodu i twórczość materjalna, wielce urozmaicona, nie mogła powstać w żaden sposób przed zjawieniem się psychiki, tak bardzo "innej" od zwierzęcej.

Zostało więc od razu już tylko ostatnie pytanie: czy czasem owa zadziwiająca psychika specjalnie ludzka nie mogła zjawić się niezależnie od zawiązania się społeczeństwa oraz, czy jego twórczość nie mogła się zjawić niezależnie od twórczości zwierzęcej i, czy ona to właśnie, ta psychika, nie dała początku obu tym zjawiskom: społeczeństwu oraz jego twórczości? Z punktu widzenia przyrodników wypadałoby, że tak być mogło, i taką możliwość usiłowano uzasadniać na rozmaite sposoby. Z naszego jednak sylogizmu wypada, że to rzecz niemożliwa.

Skoro więc mądrość ludzka nie może być bezpośrednim darem natury, związanym z organizacją ciała na wzór instynktu, przeto musi być ona zjawiskiem, związanem dopiero i tylko ze społeczną formą bytu oraz z jej następstwami jakimś węzłem wzajemnej zależności.

Gdy zaś okazało się, że żadne z trzech rozpatrywanych zjawisk nie mogło samo jedno lub w łączności z drągiem wywołać pozostałego trzeciego, stało się już jasnem, że są to zjawiska społzależne, ale zależne od jakiegoś nieznanego nam czynnika, będącego wspólnym warunkiem wszystkich.

Zwężając stopniowo pole poszukiwań metodą wyłączań, w końcu znaleźliśmy ów czynnik.

Poważnem zwężeniem pola poszukiwań stało się z jednej strony stwierdzenie ogromnej starożytności rodu naszego, już ukształtowanego w sposób bardzo zbliżony do postaci spółczesnej człowieka, z drugiej zaś stwierdzenie długotrwałej i zgoła nienaturalnej w tych warunkach nieobecności psychiki ludzkiej, a, już conajmniej niezrozumiałego zastoju w jej rozwijaniu się, czy powstawaniu.

Stwierdzenie owej ogromnej starożytności cech fizycznych ludzkich w rodzie naszym nastąpiło poniekąd niespodzianie, to znaczy wbrew oczekiwaniom, wbrew temu, co mogłoby być nazwane normalnym biegiem rzeczy.

IX. MOWA WYRAZOWA KONIECZNYM WARUNKIEM LUDZKICH WŁADZ PSYCHICZNYCH

Gdy poodpadały nam różne "możliwości", o których. traktowaliśmy wyżej, odpowiedź na to pytanie: czy psychika ludzka, tak gruntownie odmienna od zwierzęcej, mogła zjawić się w stadjum przedspołecznem rodu naszego, nie mogła już brzmieć inaczej, jak: negatywnie (p. Prolegomena, r. XIV-XIX).

Stało się aż nadto jasnem, że musi w grę wchodzić jakiś czynnik, dotychczas nierozpoznany w świecie ludzkim, albo niedoceniony.

Czynnik tem osobliwy, a ważny, że łączy osobniki a jednocześnie różnicuje je psychicznie i nie tylko psychicznie, ale i funkcjonalnie. Czynnik ten powinien być koniecznie fizycznym. Tak wypada z naszego sylogizmu.

Cóż może być takim czynnikiem?

Choćbyśmy dla innych racji nie byli odrazu wyłączyli jakichś całkiem wyjątkowych właściwości (w Prolegomenach) naszego mózgu oraz psychiki z rządu możliwych "przyczyn", "społeczeństw" i cywilizacji, wypadłoby tego dokonać po teoretycznem stwierdzeniu fizyczności owego "czynnika", albowiem proces psychiczny, który się toczy w mózgach, nie mógłby przecież sam w sobie być owym poszukiwanym łącznikiem.

Przeciwnie, przecież dla samego istnienia, jakiejś łączności psychicznej osobników społecznych potrzebne jest coś fizycznego, coby sprzęgało osobniki związkowe ze sobą.

I otóż takim łącznikiem dla psychik osobniczych okazały się nam fale głosowe, czyli sygnalizacja akustyczna. Innemi słowy - mowa wyrazowa, (na wyższym zaś szczeblu w rozwoju społeczeństw jeszcze i pismo, czyli forma optyczna łącznika akustycznego).

Zdawałoby się, że sygnalizacja akustyczna, zjawisko pozornie bardzo niewinne, a przytem dość pospolite i w świecie zwierząt, oczywiście wyższych, jak np. ssaków, a zwłaszcza ptaków, nie może być tak ważnym i koniecznym warunkiem związku osobników, którego następstwem tak całkiem nowe a wyjątkowe zjawisko jak: inteligencja ludzka, bo wszak bardzo wiele zwierząt wyższych komunikuje się przecież między sobą za pomocą sygnałów głosowych, a mimo to wciąż pozostają tylko zwierzętami.

Aby spostrzec, że mamy tu do czynienia tylko z pozorną przeszkodą logiczną, dość zreflektować się, że jakiś materjał na tak wyjątkowy w naturze zwierzęcej łącznik między ludźmi, choćby bardzo surowy, czyli jakaś uboga zwierzęca sygnalizacja, powinien był istnieć i w rodzie ludzkim, w jego stadjum przejściowem. Rozwinąć się bowiem w łącznik mogło tylko coś, co istniało pierwej wśród członków gromady w postaci nieskomplikowanej i nie stanowiło jeszcze

łącznika. Inna rzecz, że do takiej przemiany tego czegoś, to znaczy głosów zwierzęcych, potrzebne były jeszcze warunki, sprzyjające ichkomplikowaniu się. Tak samo przecież materiał na psychikę ludzką oraz podstawowe jej warunki powinny były istnieć i rzeczywiście były gotowe właśnie w postaci skromnej psychiki zwierzęcej, opartej na zmysłach zwierzęcia.

Z jakiegoż jednak powodu jeden tylko ród ludzki doszedł do wyrobienia sobie prawdziwej mowy?

Za główny warunek tego zdarzenia uczuliśmy się zmuszeni w Prolegomenach uznać uchronienie się naszego rodu od popadnięcia w jedną z tych licznych, a niebezpiecznych na dalszą metę jednostronności w sposobie życia, a przeto i w rozwoju ciała, w których ugrzęzła z biegiem czasu większość jego krewniaków, zamykając sobie drogę do normalnego poniekąd i wielostronnego trybu życia.

Komplikowanie się bardzo ubogiej zrazu sygnalizacji w mowę wyrazową mogło nastąpić dopiero przy współdziałaniu warunków odpowiednio sprzyjających. Urozmaicanie się jednak coraz większe sygnalizacji zaczęło przeobrażać w biegu licznych pokoleń pierwotną prostą, półświadomą wrażliwość, w coraz mocniej komplikującą się psychiką. Ta oczywiście dalej komplikowała mowę, co znowu w następnych pokoleniach wywoływało u jestestw związkowych rozwój psychiki - i tak w kółko.

I oto człowiek, jako człowiek prawdziwy, okazał się nam przedewszystkiem wytworem i równocześnie podstawowym elementem społeczeństwa, a dopiero i jedynie dzięki temu zdolnym myśleć całkiem inaczej, niż zwierzęta.

W przedstawieniu powyższem zaszła drobna niby poprawka w przyjmowanym dawniej łańcuchu "przyczyn" i "skutków", a jednak ukazała człowieka w odmiennem świetle. Dopiero też ona, jak się o tem niżej przekonamy, wyjaśnia w sposób naturalny wszystkie właściwości ducha ludzkiego, jak również "dobre" i "złe" strony człowiecze.

X. UNUSHOMO - NULLUSHOMO (MĄDROŚĆ LUDZKA ZJAWISKIEM SPOŁECZNEM)

Teraz możemy już zarysować różnicę między mechanizmem zwierzęcym a ludzkim. Zwierzę trzeba sobie przedstawić jako całostkę psychiczną, otwartą na świat przez swą wrażliwość, ale tylko do przyjmowania bodźców od świata zewnętrznego i do osobistego na nie reagowania czynami, działalnością. Zwierzę prawie nic ze siebie, ze świata swych wrażeń nie komunikuje podobnym sobie. Osobnik zaś ludzki po nauczeniu się mowy staje się całostką psychiczną, otwartą zarówno dośrodkowo jak i odśrodkowo. Człowiek nie tylko przyjmuje bodźce, ale i wysyła niezmiernie skomplikowane do podobnych sobie. Ta właśnie możność oddawania z siebie swych stanów psychicznych innym osobnikom i to oddawanie stanów nie tylko uczuciowych, co byłoby najłatwiejszem, i co w słabym stopniu zachodzi wśród zwierząt między osobnikami jednego gatunku, ale stanów intelektualnych, stanowi moment decydujący o psychicznej łączności ludzi z ludźmi. Właśnie takiej łączności nie znają zwierzęta, nie wyłączając nawet t. zw. gatunków towarzyskich, jak bobry, mrówki lub pszczoły.

Czem się to dzieje? Oto tem, że człowiek odbiera jeszcze takie bodźce, których zwierzęta nietylko nie znają, ale które są najzupełniej obce światu zwierzęcemu. Bodźce te człowiek odbiera tylko od ludzi, nie zaś od pozostałej przyrody zewnętrznej.

Cała więc niezgłębiona przepaść między zwierzęciem a człowiekiem w tem spoczywa i stąd płynie, że do liczby bodźców, otrzymywanych przez osobnika od przyrody zewnętrznej, przybyła w świecie ludzkim jeszcze specjalna a bardzo bogata kategorja bodźców, wysyłanych jedynie tylko przez ludzi do ludzi.

Jakież zadania spełniają owe bodźce? Zadaniem ich - budzić w osobniku, do którego są skierowane nie tylko proste stany uczuciowe (bo te potrafi budzić w podobnych mu osobnikach swemi ubożuchnemi sygnałami i zwierzę), ale przedewszystkiem i wspomnienia przedmiotów, stosunków, działań, zdarzeń i t. d., i to takie mniej więcej, jakie chciał obudzić osobnik wysyłający.

I to jest najważniejsze. Aby się i ten nieprawdopodobny z pozoru proces mógł dokonywać, potrzebne tu jest, ale i wystarczające wtajemniczenie w znaczenie sygnałów. Sygnały te nie mogą być rozumiane instynktownie, jak to ma miejsce u zwierząt, które, jak np. wszystkie ptaki śpiewające, rodzą się ze swoją ubogą sygnalizacją, zarówno jak rodzą się z instynktami. Bodźce te nabierają właściwego znaczenia dopiero, gdy osobnik odbierający został wpierw o ich znaczeniu specjalnem poinformowany przez innych. Mają więc znaczenie społeczne, nie zaś zoologiczne, i znaczenie warunkowe, wymagające wtajemniczenia.

Gdy to wtajemniczenie raz zostało dokonane, przynosi ono już niezmiernie ważne następstwa. Z możności bowiem dowiadywania się za ich sprawą o obcych wrażeniach i o wyobrażeniach sygnalizowanych za pomocą owych specjalnych bodźców, oraz z możności komunikowania innym wrażeń własnych wynika w rezultacie głęboka łączność psychiczna intelektualna osobników ludzkich. Wynika jeszcze coś więcej, mianowicie możliwość kojarzenia osobistych wrażeń i wyobrażeń w wyobrażenia wspólne wszystkim osobnikom, które zostawały ze sobą w komunikacji psychicznej przez mowę. I zachodzi nie tylko możność kojarzenia wrażeń i wyobrażeń osobniczych we wspólne czyli w zgodne społecznie wyobrażenia, bo to byłoby za mało, ale w coś zupełnie nowego, mianowicie w pojęcia, lecz o tem nieco później będziemy mówić.

Podstawowe zadanie bodźców - sygnałów, słów, wysyłanych od ludzi do ludzi i łączących ludzi w związek psychiczny, polega tedy przedewszystkiem na umożliwieniu porozumiewania się w zakresie stanów psychicznych nie tylko uczuciowych, ale i intelektualnych, tj. przedmiotowych. Na wstępie, i to jest najważniejsze, na umożliwieniu wytwarzania bardzo skomplikowanych procesów psychicznych, procesów, których nie mogłaby budzić sama wrażliwość zmysłów osobnika.

Wprawdzie potrzeby życiowe niektórych zwierząt "wyższych", jak np. wielu ssaków i ptaków, zmusiły je także do wyrobienia sobie niejakich środków porozumiewania się. W tym właśnie celu wyrobiły się u nich władze wysyłania sygnałów głosowych, oddziaływających na inne osobniki przez nerwy słuchu. Jednak sygnały te stanowią bardzo niedokładne środki porozumiewania się, ponieważ są bardzo nieliczne, a nadto tylko u niewielkiej liczby gatunków doszły do jakiej takiej rozmaitości.

Ale i tam wcale nie mogą one wzbudzać skomplikowanych stanów psychicznych przedmiotowych (wyobrażeń, a zwłaszcza pojęć), co najwyżej proste stany podmiotowe, a więc wzruszenia, uczucia i żądze. Ilość tych bodźców - sygnałów ograniczona jest tam bezpośredniemi potrzebami organizmu, mianowicie dążnością do zachowania życia własnego i życia rodu swego przez dążność do stanu zadowolenia i unikania cierpienia. Wydawanie i rozumienie ich odbywa się refleksyjnie, co najlepiej świadczy, że jest to zjawisko całkiem odmienne od zjawiska prawdziwej mowy.

Tylko w jednym rodzie ludzkim zaszło ogromne zwiększenie się ilości tych sygnałów (słów), wywołując społeczne stadjum bytowania. Umożliwiło to wywoływanie za ich pomocą coraz skomplikowańszych stanów psychicznych przedmiotowych (wyobrażeń).

Gdy ujawniła się w gromadkach ludzkich ogromna użyteczność praktyczna takich sygnałów (słów), wówczas podtrzymywanie ich, pomnażanie i uściślanie, czyli podnoszenie słów do godności wyrazów przerobiło z biegiem czasu tę sygnalizację z elementarnej i ubogiej mowy wzruszeń, uczuć nieskomplikowanych i takichże żądz, w środek komunikowania własnych wyobrażeń, następnie nawet w narzędzie do wytwarzania pojęć, t. j. treści psychicznych zupełnie obcych zwierzętom, niemożliwych u nich, a zresztą i niepotrzebnych.

I oto od owego czasu mowa taka zaczęła stawać się z jednej strony wiązadłem między osobnikami, wiązadłem psychicznem, pozwalającem wnikać im coraz lepiej w stany psychiczne cudze, czyli lepiej się odczuwać, niż odczuwają się zwierzęta, - z drugiej przerobiła ich pod względem psychicznym - przez rozszczepienie doznań niezłożonych i monotonnych w niezmierną rozmaitość - przerobiła, powtarzam, w coś zupełnie nowego dla świata.

Dzięki mowie wrażliwość, normalna dla wyższych ssaków, może się przetwarzać w tak głębokie i subtelne odczucia otaczającej rzeczywistości, że pod tym względem ludzie mogą zostawiać za sobą daleko cały świat zwierzęcy i stawać się w prawdziwem tego słowa znaczeniu jestestwami rozumnemi i świadomemi siebie i świata.

Całą tę nadzwierzęcą i nadzmysłową, albo przeciwzmysłową przenikliwość, tem charakterystyczną, że nabywalną, nie zaś wrodzoną, ród ludzki zawdzięcza związaniu się w koła społeczne. Owe koła są to już poniekąd jakgdyby pewne nad-zoologiczne całostki psychofizyczne, złączone każda własnym systemem sygnałów w oddzielne koło.

Źlebyśmy jednak byli zrozumiani, gdyby czytelnik nabywalność nadzwierzęcego stanu władz psychicznych, o którym mówimy, że nie jest wrodzony, - wziął za jedno z nieobecnością głębokich zmian, zachodzących stopniowo, z biegiem czasu w mózgu praludzkim i wogóle w całym jego systemie nerwowym. Stale praktykowane kojarzenie wyobrażeń czysto zmysłowych z elementem językowym (ze słowami) rozwinęło mózg ludzki przez wzbogacenie go właśnie o te części, które są niezbędne do takich kojarzeń.

Częste powtarzanie się takich skojarzeń przekazywało potomkom przez dwa tajemnicze zjawiska: wprawy i dziedziczności coraz dogodniejszy aparat nerwowy ze wszystkiemi jego nowemi uzdolnieniami do funkcjonowania po ludzku. Jednak, powtarzam, my dziedziczymy tylko żywy aparat, niezbędny do myślenia po ludzku. Wyobrażeń i pojęć nie dziedziczymy. Dziedziczymy subtelne narzędzie, nie zaś dzieło jego.



Odkrycie poszukiwanego łącznika fizycznego między ludźmi, czyli przyczyny społeczeństw, jako przyczyny społecznej, zaliczamy do najważniejszych zdobyczy naszych. I, jak to najczęściej bywa, nie zaszło tu odnalezienie rzeczy nieznanej, lecz poprostu wyjaśnienie roli czynnika powszechnie znanego. Był on nawet wysoko ceniony, ale zawsze tylko w charakterze narzędzia do komunikowania się gotowych dusz. Rola jego nigdy nie została jeszcze należycie doceniona w Nauce z powodu głęboko zakorzenionych idei, mających to zbyt mało wspólnego z przyrodniczym światopoglądem, to znowu zbyt niewolniczo stosujących teorje rozwoju organicznego tam nawet, gdzie fakty, jaskrawo rzucające się w oczy, ukazywały jej niedostateczność.

Geneza ducha ludzkiego nie jest ani tak pozioma (i związana z ciałem osobnika), jak to mniemali przyrodnicy obozu materjalistycznego, ani znowu tak "zaświatowa", substancjalna i metafizyczna, jak utrzymywali ich przeciwnicy, filozofowie szkół idealistycznych. Lecz doprawdy znacznie mniej mylili się ci, którzy powołali do życia wszystkie Olimpy, niżeli ci, którzy duszę osobnika chcieli ograniczyć do funkcji fizjologicznej mózgu, i to mózgu odosobnionego, osobniczego.

Nie negujemy niepojętego i iście metafizycznego pierwiastku świata, przejawiającego się w zjawiskach duchowych, ale niewolno nam zapominać, że tkwi on w każdem żyjącem w całej pełni swej tajemniczości, więc nicbyśmy nie zyskiwali dla nauki, powołując się bezpośrednio na ten pierwiastek w usiłowaniach zgłębienia kwestji ukazania się w pewnym czasie na pniu człowieczym tych zjawisk psychicznych, które mianujemy duchowemi.

XI. WPŁYW KOŁA SPOŁECZNEGO NA JEGO UCZESTNIKÓW

W tem miejscu nie będzie zbytecznem wejrzenie w mechanizm psychofizyczny takiej całostki, którą nazwiemy kołem społecznem, złożonem z osobników ludzkich. Wydaje mi się to nawet koniecznem, trzeba bowiem zapełnić przestrzeń, dzielącą osobniki, czemś, co może je łączyć i to podobnie, jak są złączone w jednym mózgu czuciowe części mózgu, z motorycznemi (ruchowemi) w całość psychofizyczną.

Osobniki społeczne, jak już wspominaliśmy, różnią się tem od zwierzęcych, że są całostkami otwartemi względem siebie obustronnie. One nie tylko przyjmują bodźce, wywołujące skomplikowane wrażenia, ale także i wysyłają takie bodźce, które mogą wywoływać w innych osobnikach tego samego koła wrażenia mniej więcej podobne do tych, jakie wysyłający chciał obudzić.

Od chwili, gdy taki warunek może być urzeczywistniony, "koło społeczne" odrazu nabiera charakteru zindywidualizowanej całostki psychicznej. Na całostkę tę składa się pewna mniejsza lub większa ilość osobników, związanych ze sobą w jeden aparat nie tylko bierny, ale i czynny. Aparat ten podobny jest zasadniczo do każdego aparatu mózgowego, w którym czuciowe centry połączone są z motorycznemi w jedną całość. Takie powiązanie niesie dla osobników należących do "koła" skutki bardzo doniosłe.

Pomimo, że mechanizm mózgowy tych osobników zostaje prawie taki sam, bo został wzmocniony tylko o elementy, niezbędne do funkcjonowania odśrodkowo, - psychika tych osobników staje się czemś o wiele wyższem od psychiki zwierzęcej.

Wiemy, że mózg pra-człowieczy został wzbogacony o "elementy" nieobecne w mózgu zwierzęcym. Otóż wypada zaznaczyć, że te nowe elementy w mózgu i wogóle w organizmie ludzkim, jako ludzkim, nie są natury czysto zoologicznej, które zawdzięczalibyśmy czystej przyrodzie "wydoskonalającej" organizmy w "walce o byt" na łonie przyrody. Zawdzięczają one swe powstanie, rozrost i ukształtowanie właśnie komunikowaniu się ze sobą osobników społecznych przez mowę, przez słowa. W jaki sposób one powstały i w jakich granicach zmieniły ludzki mózg i wogóle cały aparat nerwowy, to wyjaśniliśmy już w "Prolegomenach"; nie będzie jednak od rzeczy przypomnienie t.j. przedstawienie ludzkiego procesu komunikowania się na rysunku schematycznym, wyobrażającym, dla prostoty, koło społeczne najszczuplejsze z tych, jakie być mogą, bo złożone tylko z dwóch osobników C. i D.

Powtórzymy tu w najkrótszym zarysie to, co było już na tym rysunku szerzej wyłożone, chodzi bowiem tylko o wyjaśnienie skutków wysyłania bodźców od jednego mózgu do drugiego.

Nad sprawą przyjmowania słów nie będziemy się zastanawiali, ponieważ jest zupełnie podobna do sprawy przyjmowania wszelkich bodźców, na które są czułe zmysły nasze. Inna rzecz, że nawet samo przyjmowanie szmerów mowy nie w charakterze zwykłych szmerów, ale w charakterze słów, wymaga istnienia w mózgu specjalnego już kompleksu komórek czułego na owe słowa, wyrzucane już w charakterze wyrazów do słuchającego. Ten kompleks powstał, jako reakcja "żywego", pod działaniem takich właśnie specjalnych bodźców. Części mózgu, przyjmujące i rozumiejące "mówione", powiedziane, wyrobiły się tylko pod działaniem specjalnych bodźców, wydawanych przez ludzki aparat mowy - podobnie, jak np. wzrokowe części mózgu organizm zwierzęcy wyrobił sobie pod wpływem podniet, odbieranych od świata przez nerwy oczu.

I podobnie jak bez istnienia fal świetlnych i specjalnych zakończeń nerwowych czułych na nie - nie byłoby w mózgu czuciowych centrów wzrokowych, tak samo bez istnienia specjalnych fal "mówionego", branych nie w charakterze dźwięków, ale w charakterze znaków dla rzeczy, słów - wyrazów, nie mogłyby się wytworzyć na powierzchni mózgu czuciowe centry mowy, przyjmujące słowa jako wyrazy, czyli nie mogłyby powstać narzędzia do myślenia po ludzku.

Ponieważ nie mogłoby być w kole społecznem fal "mówionego" bez istnienia aparatu, który je wydaje t. j. wysyła, aparatu zaś samego również nie mogłoby być bez motorycznych części mózgu, rządzących mówieniem, tych zaś bez czuciowych części, przyjmujących fale "mówionego" - przeto staje się jasnem, że fale "mówionego" łączą dwa centry mowy, czuciowy i ruchowy dwu lub więcej osobników w całość pełną i zamkniętą. W osobnikach więc A i B tkwią, jak gdyby dwa drzewa, odwrócone do siebie korzeniami. Korzenie obu reprezentują mózgowe nerwy ruchu (a'), korony mózgowe nerwy czucia (b'). Korzenie jednego mieszczą się w mózgu pierwszym (A), a korona w drugim (B); drugiego zaś drzewa korzenie mieszczą się w mózgu drugim (B), a korona w pierwszym. Pień każdego drzewa wychodzi przez aparat mowy, przez usta (a), wchodzi zaś przez aparat słuchu (b) do mózgu drugiego osobnika. W każdym zaś mózgu korzenie jednego i korona drugiego drzewa związane są ze sobą w całość doskonalą, taką, jak gdyby były jednem drzewem, bo i są niem w osobniku rzeczywiście.



Jedno drzewo bez drugiego nie mogłoby ani powstać, ani istnieć. Funkcja przyjmowania bodźców nie mogłaby powstać sama jedna bez równoważnej funkcji wysyłania takich bodźców. Podział pracy w każdem drzewie jest następujący: Gdy korona przyjmuje do świadomości mowę cudzą, czyli jest czuciowem siedliskiem mowy, albo zmysłowem (b'), korzenie kierują funkcjami własnego aparatu mowy, czyli są siedliskiem motorycznem mowy (a).

Komunikacja obu siedlisk w jednym mózgu dokonywa się przez istnienie doskonałych połączeń wewnętrznych między niemi, komunikacja zaś obu mózgów dokonywa się przez fale mówionego, czyli przez fale słów, ale prąd komunikacyjny płynie od b' do a', nie zaś odwrotnie. Mamy tu prąd kołowy nieustanny i wzajemną zależność mózgów.

Z tego, co tu zostało wyłożone, wypływa wniosek, że nieco większą objętość ludzkich półkul mózgowych należy przypisać głównie (choć nie jedynie) obustronnym funkcjom mowy. Te części mózgu i systemu nerwowego, które rządzą mówieniem i rozumieniem "mówionego" wytworzyły się dopiero w okresie społecznym bytu naszego typu zoologicznego pod wpływem stale praktykowanego kojarzenia wyobrażeń czysto zmysłowych z elementem językowym. Zatem ten ostatni jest przyczyną powstania tych części masy mózgowej, których nie posiadają zwierzęta. Aparat do wydawania głosu, wysubtelniony w aparat mowy, jest dopiero u człowieka narzędziem do wytwarzania i podtrzymywania łącznika fizycznego, wiążącego ludzi w społeczeństwo, warunkiem społecznej formy bytu, oraz psychiki, zgoła niemożliwej u zwierząt.





Rysunek, na którym przedstawiliśmy proces komunikowania się dwóch członków koła społecznego, nie daje jeszcze wyobrażenia o wielkiem skomplikowaniu stosunków interpsychicznych, a przez to i psychik osobniczych.

Dopiero, gdy sobie narysujemy koło, złożone choćby z pięciu lub sześciu uczestników, otrzymamy obraz najdrobniejszego społeczeństwa, czyli pewnej najmniejszej całostki socjalnej. Tu bowiem dopiero, choćby w tak szczupłem kółku jednego gniazda (rodziny) znajdujemy konieczny warunek koła: mianowicie jego trwałość t, j. ciągłość, dłuższą od trwałości jednego pokolenia. Tu bowiem na miejsce wymierających członków przybywają osobniki nowe, dostające się zaraz pod wpływ pozostałych przy życiu dziedziców całej przeszłości koła.

Na tym dopiero rysunku okazuje się naocznie, że psychika czysto ludzka każdego uczestnika formuje się pod wpływem wszystkich pozostałych. Tutaj dopiero widać, czemu pojęcia coraz późniejszych członków koła mogą się komplikować i doskonalić coraz bardziej. Oto poprostu z powodu nagromadzania się przez obcowanie w kole społecznem doświadczeń i obserwacyj osobników, które uprzednio i kiedykolwiek należały do koła i zdołały oddziałać na pozostałych.

Przecież rozrost korony i korzeni w jednym mózgu związkowym wywołuje podobny rozrost w tych, które się z nim komunikowały przez pień czyli przez mowę. Źródło tedy ludzkiego poznania każdego z członków koła tkwi już nie w jego własnych zmysłach i nie w jego mózgu i nie w dziedzicznie przekazywanym instynkcie, ale w tej nie przepadającej ani na chwilę, to znaczy nie przerywającej się, skomplikowanej siatce fal "mówionego", która, łącząc fizycznie członków koła, podtrzymuje tegoż ciągłość oraz indywidualność, pomimo ustawicznych zmian częściowych, jakie w niem, pod wpływem doskonalenia się ich wiedzy, zachodzą.

Źródłem mądrości członków koła jest tedy trwałość koła przez ciągłość społeczną łącznika. Ten podtrzymuje wyniki doświadczenia wszystkich członków koła, tak żyjących jak minionych, i wiąże ich w pewną ciągłość psychiczną ze wszystkiemi tej łączności skutkami.

Na rozwój oraz jakość psychiki osobnika składa się oddziaływanie (przez mowę) wszystkich komunikujących się z nim osobników pośrednio zaś jeszcze i wszystkich osobników, które wpływały na tamte.

Tak więc do liczby zwykłych bodźców, na które czułe są zwierzęta, przybył tylko element językowy, mowa, i on to umożliwił wyzyskiwanie aparatu mózgowego w sposób brzemienny w nieobliczalne, choć napewno nie szukane skutki.

Narazie poprzestaniemy na tych uwagach, zastrzegając sobie, po załatwieniu się z tematem pilniejszym, powrót do tematu koła społecznego, celem wyprowadzenia z niego ważnych konsekwencyj, których wszakże poruszanie w tem miejscu byłoby przedwczesne.

XII. CO TO SĄ SŁOWA?

Na czem polega doniosłe w skutkach wyzyskanie przez gromadę ludzką pospolitej wrażliwości zwierzęcej, to wyłożyliśmy już dawniej,tu przypomnimy pokrótce, że zwierzę kojarzy w swej głowie same tylko obrazy zmysłowe swego środowiska, i to w sposób, odpowiadający jego bardzo skromnym potrzebom życiowym. Jego nieskomplikowany świat psychiczny jest bezpośredniem odczuciem tylko świata przyrody, która roztacza się przed zmysłami zwierzęcia w postaci panoramy kinematograficznej, opartej na podstawie wszystkich zmysłów.

Z człowiekiem (w społeczeństwie) dzieje się coś znacznie więcej. Na niego, oprócz środowiska naturalnego działają od niemowlęctwa dźwięki mowy otoczenia, powiązane i pokojarzone z fragmentami panoramy środowiska przez nauczanie.

Cała różnica mimo, że jest wieka w skutkach, polega na tem, że zwierzę kojarzy w swej głowie obrazy samej tylko przyrody, czyli wrażenia i wyobrażenia osobiste, bezpośrednie w sposób, wyrobiony przez licznych przodków, a przekazywany dziedzicznie wszystkim osobnikom tegoż rodu, człowiek zaś może kojarzyć z tamtą kategorją obrazów jeszcze i maleńkie obrazy zmysłowe (słuchowe), słowa, niby gesty "słyszane", wychodzące od innych osobników pod postacią rozmaitych kombinacyj dźwięków.

Aby ocenić zdumiewające skutki tego niewinnego niby dodatku, który w społeczeństwie przybył pod postacią znaków akustycznych, Czyli takich gestów, które działają na słuch, - wystarczy przyrównać je do znaków algebraicznych w matematyce.

Same przez się puste, posiadają one jednak w tej gromadzie ludzkiej, która się niemi posługuje, umowne znaczenie, całkiem niezależne od skromnej roli nic nie mówiących kombinacyj głosek.

Jednak lepiej będzie przyrównać te dźwięki nie do znaków algebraicznych, ale do klawiszy fortepianowych; obrazy zaś przyrody przyrównać do samych dźwięków, które wydają struny fortepianowe.

Skoro zgodzimy się na taką przenośnię, wówczas spostrzeżemy, że tylko takie obrazy, które otrzymujemy przez zmysły bezpośrednio od natury, od środowiska, mają dla nas własne dla nich i stałe odpowiedniki w zewnętrznej przyrodzie, czyli w panoramie, otaczającej osobnika. (Ten element będą w naszym przykładzie reprezentować struny fortepianowe.)

Dźwięki zaś mowy, czyli słowa, utożsamione tutaj tylko z klawiszami, same przez się są puste, nie posiadają same przez się żadnej treści myślowej, pozaakustycznej. Ale też, rzecz oczywista, nikt nie bierze słów w prostem znaczeniu brzmień, (czyli wyobrażeń jedynie fonetyczno-akustycznych), w jakiem bierze się dźwięki muzyki lub śpiewu bez słów. Chyba że się nie rozumie mowy. To są rzeczywiście proste tabliczki kościane, powtarzam, nieme, dopóki ich nie połączymy ze strunami brzmiącemi.

Jednak od chwili, gdy taki klawisz (czyli sygnał) przyczepimy w swojej i czyjejś głowie do jakiejkolwiek struny (czyli do przedmiotu lub jego cechy), to znaczy, gdy przyczepimy pustą zrazu formę dźwiękową, fonemę, jak ją nazywają lingwiści, do jakiegokolwiek obrazu zmysłowego pozajęzykowego, ów klawisz odrazu nabywa treści swej struny, czyli nabywa treści obrazu zmysłowego, przyczepionego doń i wtedy dopiero staje się naprawdę wyrazem (czegoś), nie zaś pustym dźwiękiem. Staje się on (tak jak każdy gest), znakiem dla rzeczy, będącej przedmiotem wyobrażenia (wyrazem), staje się narzędziem (klawiszem) do wyrwania owego obrazu z panoramy ogólnej, w której tkwi. Staje się narzędziem do wyrwania z pamięci osobnika wspomnienia rzeczy, o którą nam w danej chwili chodzi. Staje się już, mówiąc językiem lingwistów, morfemą. Ma to kolosalne znaczenie dla osobników.

Za pociśnięciem tego klawisza mogę już wywołać dźwięk struny z nim złączonej, czyli za wymówieniem pewnej kombinacji szmerów mogę wywołać z czyjejś pamięci złączony z tą formą dźwiękową fragment obrazu przyrody z jego naturalnego miejsca, jakie zajmuje w naturze czy panoramie świata, i mogę wprowadzić go (pod postacią wyrazu) w pole świadomości osobnika. Za pociśnięciem zaś drugiego klawisza, wyrywającego z innej struny fortepianowej inny jakiś dźwięk, czyli za wymówieniem drugiej kombinacji dźwięków, związanej już z innym obrazem, mogę ów obraz, choćby najodleglejszy w naturze od tamtego, ustawić w czyjejś świadomości obok obrazu poprzedniego, czyli mogę go wyrwać z jego miejsca naturalnego w panoramie środowiska i skojarzyć nie tylko w swojej, ale i w cudzej wyobraźni z pierwszym.

Trzeba tylko, aby i ów drugi obraz zmysłowy został wpierw skojarzony w parkę z jakimś innym materjałem językowym, czyli ze słowem.

Za pomocą różnych kombinacyj głosek, które stały się słowami, mającemi każda swą treść określoną, czyli które stały się wyrazami czegoś, mogę tak samo, jak zapomocą gestów, tylko o wiele łatwiej i dokładniej, - dokonywać analizy materjału, którego mi dostarczają zmysły, a potem dowolnej syntezy. Co zaś jest w tej operacji najważniejszem, mogą zakomunikować innemu osobnikowi moje osobiste skojarzenia przedmiotów, dokonane w mej myśli czyli dokonaną przezemnie jakąś analizę oraz syntezę materjału, wyrwanego z ogólnego obrazu przyrody zewnętrznej.

Zwierzę, gdyby nawet było w stanie dokonać w swej myśli podobnej analizy i syntezy, co jest jednak niemożliwe, nie jest w stanie, nie posiadając mowy, zakomunikować dokładnie wyników swej analizy innemu osobnikowi. Z tego powodu dla gromady zwierzęcej zawsze przepada praca myślowa osobnika, choćby najbystrzejszego, pozostając wyłączną własnością tylko tego jednego osobnika, póki on żyje.



Jednak (trzeba sobie to dobrze uświadomić), o ogromnej doniosłości operowania wyrazami czyli parkami, złożonemi każda z dźwięku i z obrazu natury, albo z klawisza i struny brzmiącej, - dla zdobywania głębszego poglądu na świat od poglądów zwierzęcych, decyduje wcale nie sama możność dowolnego wiązania krótkich znaków fonetycznych z jakimkolwiek, dowolnie czy naprędce obranym, obrazem rzeczy lub jej części. Decyduje o tem dopiero fakt, że połączenia słów z obrazami istnieją już gotowe w narodzie.

My przecież nie według własnego widzimisię kojarzymy znaki fonetyczne z obrazami, nie według własnego widzimisię przeobrażamy fonemy w morfemy, słowa w wyrazy.

To nasze ludzkie otoczenie (koło społeczne) podaje nowoprzybywającemu osobnikowi gotowe już skojarzenia pewnych słów z pewnemi przedmiotami. Znaczeń slów-wyrazów trzeba się uczyć; nie można ich na własną rękę wymyślać, nie można języka na własną rękę tworzyć.

Fortepian jest już gotowy. Pozostaje przystąpić do gotowego instrumentu, zapoznać się z treścią muzyczną każdego klawisza, a potem nauczyć się grać wprawnie.

Jakoż każdy człowiek w ten sposób rozpoczyna swoją rolę w społeczeństwie. Dziecię, które po okresie bezładnego bełkotania zaczyna mówić, - zamęcza zwykle swe otoczenie pytaniami: co to?

Wiele matek zachwyca się wtedy rozumem swej pociechy, jej ciekawością do wszystkiego, ale błędem byłoby mniemać, że dziecię pragnie koniecznie rozumieć rzeczy, o które pyta.

Ono nie zadaje wcale pytań, które miałyby na celu, jak to sobie niektórzy wyobrażają, rozumienie związku rzeczy, ich przeznaczenie itp. Ono tylko zapoznaje się z dźwiękami klawiszów, na których ma grać. Potrzebuje tylko dowiedzieć się: jak się "to" nazywa?

Więc też wychowawca najczęściej zaspakaja w zupełności tę pierwszą ciekawość i potrzebę., gdy na pytanie, mające za przedmiot zegarek, da odpowiedź lakoniczną: zegarek, nie zaś dłuższe i małozrozumiałe dla dziecka objaśnienie, do czego "to" służy, a na pytanie co do książki odpowie: "to książka".

Tłumaczyć dziecku w pierwszym okresie zdobywania słownika głębsze znaczenie i przeznaczenie zegarka, książki, rzeczy i stosunków skomplikowanych i obojętnych dla dziecka, byłoby zgoła bezpotrzebne, bo w tej fazie rozwoju potrzeba dziecku głównie materjału językowego, potrzeba słów, aby umożliwić porozumiewanie się w zakresie dla niego koniecznym, a potem dalsze zdobywanie coraz nowego materjału językowego.

XIII. NADSPODZIEWANE SKUTKI OPEROWANIA CZĘŚCIOWEMI PODOBIEŃSTWAMI RZECZY PONAZYWANYCH. P0WSTANIE POJĘĆ I SĄDÓW.

Nie będzie zbytecznem przypomnieć, na czem polega niezmierna doniosłość mowy wyrazowej oraz niezbędność jej dla uświadamiania sobie przedmiotów, a następnie przeróżnych stosunków między niemi. Jeśli skojarzę raz za przewodem innego człowieka z dźwiękiem "gruszka" przedmiot jadalny i smaczny, wyrastający na pewnym gatunku drzewa, to już moja psychika została wzbogacona wyrazem "gruszka".

Odtąd, ilekroć usłyszę dźwięk "gruszka", tyle razy wyłoni mi się z pamięci konkretny, choć niepełny, obraz (czyli wyobrażenie) gruszki. Znaczy to, że cudza wola może wywołać w mej głowie wyobrażenie przedmiotu, nieobecne w mych myślach.

Jeśli następnie skojarzę z dźwiękiem "jabłko" podobną rzecz, wyrastającą na innem drzewie, a z dźwiękiem "wiśnia" inną jeszcze rzecz, wyrastającą na drzewie wiśniowem, wówczas zbogaciłem swą psychikę nowemi wyrazami: jabłko i wiśnia. Ale choćbym w ten sposób wszystkie przedmioty, podpadające pod zmysły, ponazywał, - jeszcze nie zdobędę przez to psychiki ludzkiej, gdyż nie zdobędę pojęć ogólniejszych, niezbędnych do myślenia po ludzku, do myślenia rozumnego. Do tego potrzeba zdobyć uogólnienia, muszą być wprowadzone do materjału myślowego pojęcia abstrakcyjne. O co tu chodzi, to zaraz na przykładzie objaśnimy.

Jeżeli wszystkie trzy obrazy, gruszki, jabłka, wiśni, nauczyciel mój skojarzy z jednym dźwiękiem nowym "owoc", to wówczas, gdy ktoś będzie chciał wywołać w mej głowie myśl o wszystkich tych rzeczach jadalnych, bez różnicy, w wyobraźni mej zjawi się na dźwięk tego słowa mimowoli, automatycznie i na krótką chwilę wyobrażenie któregokolwiek z tych owoców, jak wiemy z psychologji, zwykle niezupełne, ale wystarczające. Zmysłowy obraz taki zniknie natychmiast, pozostawiając po sobie niepochwytny cień, jakieś niewyraźne uogólnienie "owocu". I to nam najzupełniej wystarcza, a nawet chodzi o to, aby wyłoniły się z pamięci tylko słabe pozory rzeczywistości, szczątkowe wyobrażenie rzeczywistości, nie zaś pełne i żywe obrazy rzeczy, albowiem dopiero wtedy oszczędzam sobie i innym świadomego i kolejnego, a bezpotrzebnego, przywoływania do pamięci wszystkich znanych mi owoców jadalnych.

Co za korzyść wypływa ze zdobycia wyrazu ogólnikowego "owoc"? Oto moje wyobrażenia zarówno gruszki, jak jabłka i wiśni nabrały pełności, której przedtem nie posiadały, otrzymały bowiem naturalny związek ze sobą na mocy pewnej liczby cech wspólnych wszystkim, pomimo pewnej liczby cech, właściwych tylko każdemu z tych owoców oddzielnie. W ten sposób wszystkie one z prostych wyobrażeń stały się już pojęciami czyli abstrakcjami od rzeczywistości, pożytecznemi uogólnieniami. Dzięki uświadomieniu sobie różnic i podobieństw między owocami zaczynam głębiej ujmować naturę każdego z tych owoców. Mogę dokonywać licznych analiz w obrazie każdego z tych owoców, a następnie logicznych syntez, opartych na uprzedniej analizie.

Myśl moja wnika odtąd rozsądnie i rozumnie w naturę każdego z tych owoców, rozsądzam i rozumuję czyli rozważam liczne różnice i podobieństwa, a dokonało tego posiadanie dla tych samych rzeczy dwu słów: jednego szczególnego (gruszka itd.), drugiego ogólnego (owoc). Mogę odtąd rozumować: "jabłko, gruszka i wiśnia, - trzy niepodobne do siebie rzeczy, są owocami, czyli są do siebie zasadniczo podobne". Mogę odtąd te różne, a mimo to podobne rzeczy porównywać wielostronnie i wynajdywać coraz nowe między niemi podobieństwa i różnice. Mogę o nich formować sądy.

Praktyka życiowa i wiadomości, zdobyte w rozumowaniach nad temi trzema owocami, rychło nastręczą nam nowe uogólnienia i skojarzenia pewnych części przyrody, których zwierzęta nie są zdolne w myśli kojarzyć ze sobą.

Zacznę mianowicie kojarzyć z ogólnym wyrazem "owoc" rzeczy, coraz mniej podobne do gruszki, jabłka i wiśni, ale mimo to obdarzone pewnemi wspólnemi cechami, rozpoznanemi w tych owocach na podstawie poprzednio ugruntowanych sądów, więc np. zacznę do owoców zaliczać orzechy, szyszki sosnowe, ziania zboża itd. Przez złączenie z jednem słowem "owoc" wielu tych rzeczy, pomimo coraz większych między niemi różnic, zyskuję jeszcze głębsze pojęcie, już nie proste wyobrażenie, o każdym z owoców i wogóle zyskuję głębszy, "rozsądniejszy" pogląd na świat roślinny oraz na całą przyrodę.

Ale my możemy za pomocą słów także bardzo łatwo oddzielać liczne części jednego i tego samego owocu i łączyć je z odpowiedniemi częściami wszelkich innych znowu w osobne pojęcia ogólne, abstrakcyjne, niezmiernie użyteczne dla rozszerzania naszej wiedzy o świecie.

W gruszce i jabłku dokonamy np. przy pomocy nowych osobnych słów szczegółowej analizy, nazywając np. powierzchowną warstwą "skórką", głębszą "miąższem", ziarna zaś, znajdujące się wewnątrz jabłka i gruszki, nazywając "nasieniem". Analiza taka poprowadzi nas potem do odnajdywania we wszystkich innych owocach podobnych czyli takich samych części, jednak tylko zasadniczo podobnych, bo w każdym owocu nieco odmiennie ukształtowanych. Z porównywania różnych owoców, mianowicie ze zbliżania owoców odległych od siebie lub mało podobnych, oddzielania zaś bliskich lub bardzo podobnych płynie w zysku coraz głębsze ich poznawanie, "rozumienie", zgoła niedostępne dla zwierząt.

Owoc z określnika zaledwie kilku znanych mi rzeczy jadalnych i smacznych, wyrastających na roślinach, stał się już określnikiem bardzo szerokiego pojęcia, wprawdzie abstrakcyjnego, ale całkiem realnego, bo odpowiada mu w naturze, która nas otacza, ogół najrozmaitszych owoców najrozmaitszych roślin, czyli bardzo liczna klasa rzeczy, mających cechy wspólne. To samo stało się ze słowem i pojęciem "nasienie".

Wyobraźmy sobie teraz taki sam proces, dokonany na tle wyrazów i przedmiotów: róża, fijołek i słonecznik. Złączyliśmy te obrazy ze wspólnem im słowem "kwiat" w abstrakcyjne pojęcie "kwiatu" na roślinie.

Dokonawszy takiego uogólnienia, możemy znowu na mocy prostej obserwacji, że owoc powstaje na tych miejscach drzewa, czy rośliny zielnej, gdzie poprzednio pojawiał się kwiat, związać dwa abstrakcyjne pojęcia "kwiatu" i "owocu" w stosunek zależności przyczynowej, zyskując nowy głęboki pogląd na zjawiska przyrody, zyskując pojęcie, dla umysłu zwierzęcego i ludzkiego tępego całkiem niedostępne.

Widząc kwiat na drzewie jabłoni, będę mógł sobie powiedzieć: tu wyrosną jabłka, notabene, jeśli kwiat przedwcześnie nie opadnie. Wytworzę sobie trafny sąd o pewnej kategorji zjawisk przyrody.

Co tu powiedziano - to dotyczy wszystkich przedmiotów, przymiotów, stosunków, procesów i t. d., podpadających pod zmysły. Jeśli je wszystkie ponazywam z osobna, wówczas mogę później kojarzyć je w dowolne kombinacje, to znaczy, mogę je klasyfikować według pewnych cech wspólnych wszystkim i układać przerozmaite o nich sądy, i to głębokie, bo oparte na wielostronnem porównywaniu i dopatrywaniu się w nich wielu podobieństw i wielu różnic. Mogę rozdzielać i łączyć coraz inaczej materjał, dostarczany przez wzrok, słuch oraz inne zmysły, za każdem zaś celowem i trafnem przegrupowaniem tego materjału zyskuję jakieś użyteczne spostrzeżenia i odkrycia. Za każdym razem nowy jakiś szczegół w mem środowisku przedstawia mi się wyraźniej i zrozumiałej, budząc nowe zaciekawienia i prowadząc do nowych rozjaśnień. Tego bez słów nigdy nie bylibyśmy w stanie dokonywać.

Mogąc myśleć i rozmawiać, powiadamiać i objaśniać, zaczynamy rozsądzać i rozumieć mnóstwo takich stosunków i zjawisk, które zwierzęta tylko widzą, ale nie zdają sobie wcale z nich sprawy.

Cóż dziwnego, że w porównaniu do ludzkiej, głębokiej i mądrej obserwacji, zwierzęca bywa zawsze powierzchowna i głęboko naiwna. Jeśli zaś zwierzęta jako tako orjentnją się w natłoku rzeczy, pierwszy raz widzianych i niezrozumiałych, dopomaga im w tem odziedziczony,refleksyjny, niewyrozumowany wstręt do rzeczy szkodliwych, jakiś lęk przed niemi, zaś pociąg do rzeczy potrzebnych, wreszcie zupełna obojętność dla zjawisk praktycznie obojętnych.

Dla nas świat zlewa się w ciągłość nie tylko przestrzenną, ale i logiczną, pełną treści zrozumiałej, dla zwierząt pozostaje jakgdyby płasko malowaną panoramą, na której tle tylko mała cząstka przyrody, bezpośrednio ważna dla nich życiowo, stanowi świat cokolwiek lepiej znany i ciekawy, ale działający jedynie na ich stronę uczuciową, bo inna jest zaledwie zaczątkowo wyrobiona.

Dla nas niezliczone przedmioty, składające się na panoramę świata, a działające na zmysły, mogą się stać jakgdyby przezroczystymi, tak dobrze możemy dowiadywać się, przez łączenie ich w typy i klasy, co one wewnątrz muszą zawierać; dla zwierząt wszystkie pozostają w całej ich istocie zawsze nieznane i tylko albo miłe, albo wstrętne, albo obojętne.



Utarło się mniemanie, że pojęcia o świecie, im są ogólniejsze - tem stają się dalsze od rzeczywistości. Byłoby to tylko wówczas słuszne, gdyby tylko takie pojęcia pozostawały na placu w naszym umyśle. Skoro jednak obok najogólniejszych pozostają wszystkie mniej ogólne, włącznie aż do najszczegółowszych i zgodnych ze świadectwami zmysłów, - to owe coraz większe uogólnienia należy uważać nie za coraz dalsze od rzeczywistości, ale raczej za coraz obszerniejsze szufladki, przeznaczone do klasyfikowania nieprzebranej rozmaitości form świata według ich cech wspólnych, celem możliwie najekonomiczniejszego myślenia.

"Zwierzę" np. to nie jest pojęcie dalsze od rzeczywistości, niżeli np. "ryba" i "motyl" i nie dalsze, niżeli w szufladce "motyl" jeszcze węższa klasa "ćmy". To są właśnie głębsze ujęcia rzeczywistości, bo pozwalają ogarniać w krótkim rzucie myśli niezmierną rozmaitość świata i porządkować ją w szeregi, grupy i typy rozmaitej rozległości, ale zawsze o charakterze powszechniejszym. Pozwalają orjentować się w labiryncie wrażeń i wyobrażeń i odrazu oceniać konkretne przedmioty nawet pierwszy raz widziane, przez zakwalifikowanie ich od pierwszego wejrzenia do właściwej im klasy. Zawsze bowiem znajdzie się w pamięci coś dobrze nam znanego, co przez porównanie rzuca światło na wszystko, mniej znane. I klasa "zwierzę" i klasa "owoc" i klasa "kwiat" i klasa "człowiek", wszystkie obejmują rzeczywistość, tem tylko różną od klas "wyżła", "pomarańczy", "Chińczyka" lub "kowala", że są klasą ogólniejszą, a tem samem obszerniejszą.

Alboż Syrjusz nie jest gwiazdą, wyżeł psem, ssakiem i zwierzęciem, a kowal człowiekiem?

Gdzież tu odchylenie od rzeczywistości? To nie są czyste wytwory myślowe, któreby nie miały w przyrodzie odpowiedników, ale właśnie głębsze, t. j. trafniejsze, więc niejako mądrzejsze ujęcia rzeczywistości. Są to wprawdzie zupełne abstrakcje od rzeczywistości, ale właśnie one umożliwiają nam jej prawdziwe poznanie, tak bardzo różne i tak bardzo wyższe, od powierzchownego i zanadto urozmaiconego jej obrazu, dostarczanego nam przez zmysły osobiste. Wiedza, którą nabywamy od innych dzięki posiadaniu mnóstwa pojęć ogólnych, ukazuje nam rzeczywistość właśnie lepiej, bo pełniej i głębiej. Jeżeli zaś jeszcze nie ukazuje w sposób zupełnie dostateczny i zgodny z tą rzeczywistością, to, pomijając niedoskonałości zmysłów, dzieje się to bardzo często jedynie z powodu niedość trafnego, gdyż zbyt pochopnego i powierzchownego kojarzenia wyobrażeń i wytwarzania pojęć. Zbliżenia niestosowne, domysły nietrafne bierzemy wówczas za prawdą, więc nic dziwnego, że rychło poznajemy się na pomyłkach i usiłujemy poprawiać nasze poglądy, albo też dopiero następne pokolenie wprowadza poprawki, których my niezdolni byliśmy wprowadzić.

Poszukiwanie częściowych tylko podobieństw i staranne uogólnianie czyli praca syntezująca i analizująca, jest nie tylko najważniejszem zadaniem nauki, ale charakterystyczną cechą myślenia ludzkiego i warunkiem rozumienia rzeczywistości, czyli warunkiem Rozumu i Mądrości.

Jedynie tylko ostatnie i najobszerniejsze uogólnienia takie np., jak materja, energja, wola, brane w znaczeniu naukowem, nie zaś potocznem, można nazwać czystemi wytworami myślowemi, ponieważ docieramy tutaj do tak wielkiej jednorodności, że staje się ona przeciwną oczywistości, która zawsze jest nieprzebraną rozmaitością.

Takie uogólnienia stanowić mogą treść jedynie już tylko filozoficznego myślenia, czyli najgłębszych dociekań w poznawaniu świata.

Aby skończyć z elementami mowy w najgrubszym zarysie, musimy dodać jeszcze słów kilka.

Wspomnieliśmy, że do form dźwiękowych, oznaczających przedmioty realne, przyłączają się rychło formy posiłkowe, przeznaczone jedynie tylko do umożliwienia wyrażania przeróżnych stosunków między rzeczami. Ta kategorja, znaków językowych jest wprost niezbędna do tworzenia sądów i wogóle do jasnego wypowiadania się. Tu należą takie wyrazy, jak "jest", "być", "duży" i "mały", słowa, oznaczające ilość (liczebniki), zaimki (ja, ty, on, wy), spójniki, słowem, cały materjał językowy, który się wyrobił dla ułatwienia porozumiewania się, dla ekonomicznego rozmawiania o rzeczach, o stosunkach między niemi, do komunikowania żądań naszych, uczuć i myśli.

XIV. ZDUMIEWAJĄCE ZALETY POZORNYCH WAD MOWY

Jeżeli wzrok każdego ssaka nie tylko rozróżnia niezmierną mnogość barwnych punktów, ale i momentalnie łączy je w obrazy, to i słuch, gdy tego okazała się potrzeba, uzdolnił się do równie momentalnego rozróżniania przerozmaitych zestawień dźwięków oraz szmerów i do składania ich automatycznego w oddzielne słowa, oraz w całe ich łańcuchy.

Więc nie to nas powinno dziwić, że bardzo szczupły zapas kilkudziesięciu głosek wystarcza do nazywania nieprzeliczonych przedmiotów, jakie mogą uderzać naszą uwagę, czyli do tworzenia odpowiedniej ilości słów odrębnych. Jeżeli "słów" mogą być liczne miljony (bo nawet są w ogólnej sumie miljony), jeżeli rzeczy, które rozróżniamy w przyrodzie, oraz przeróżnych ich stosunków wzajemnych znowu są niezliczone miljony, powinno nas dziwić raczej coś innego.

Powinnaby nas dziwić wielka prostota i ubóstwo języków ludzkich, czyli mała ilość słów, wystarczających ludziom do porozumiewania się i to wystarczających najzupełniej.

Teoretycznie rzecz biorąc, mowa mogłaby być o wiele trudniejsza do władania, i nawet powinnaby być bardziej skomplikowaną, niżeli jest faktycznie. Stosunkowo bowiem do nieprzebranej mnogości rzeczy, uderzających o nasze zmysły w świecie, czyli do nieograniczonego bogactwa treści świata, którą mowa musi odróżniać i oddawać w sposób łatwy, stosunkowo do ogromu zadań, którym musi zadośćczynić, my mamy w każdym języku uderzająco mały zapas słów. A i z tego niewielkiego zapasu ogromna większość ludzi w narodzie zna i używa tylko małą jego cząstkę, jakieś parę tysięcy lub kilka tysięcy słów, i ta ilość najzupełniej im wystarcza.

Więc powtarzam, powinna nas uderzać dopiero prostota, a nawet wręcz ubóstwo języków i tę dopiero winniśmy sobie uprzytomnić i wyjaśnić, zwłaszcza, gdy się zorjentujemy w ogromie zadań, którym zadośćczyni tak ograniczony system znaków, zwany językiem.

Wszak te łańcuchy wibracji powietrza, przez które porozumiewamy się, nie tylko łączą nasze dusze i pozwalają im ze sobą obcować, ale jeszcze stanowią jedyną zewnętrzną i materjalną stronę wszelkiej ludzkiej treści duchowej!

Czemże się to dzieje, że stosunkowo niewielki zasób znaków akustycznych nie tylko łączy podobnych z podobnymi, co byłoby jeszcze zrozumiałe, nie tylko pozwala rozwiniętym duszom rozwijać mniej rozwinięte, ale równie dobrze łączy najmniej nawet podobne do siebie psychiki?

Myśmy tylko zobojętnieli na ten nieustający cud, ponieważ jest zjawiskiem codziennem, ale kto głąbiej wnika w rzeczy, ten musi zapytać: Czem się to dzieje, że jednak dla wszystkich w narodzie mowa, jeden ograniczony system i zapas znaków, a również jedne i te same zwroty mówionego, ograniczone i ubogie w porównaniu do rozległości i nieskończonej rozmaitości pojęć ludzkich, mogą służyć do wyrażania nie tylko już istniejących, ale i do wytwarzania wszelkich nowych myśli? Czem się to dzieje, że język zawsze złożony z bardzo ograniczonej ilości słów i mówione z nich układane, zamiast niwelować myśli w narodzie, służą wyśmienicie także do ich rozwoju rozbieżnego, a pomimo to - łączą wszystkich ze wszystkimi, bez względu na nieskończoną rozmaitość indywidualności duchowych i bez względu na to, że to samo "powiedziane", nawet przy tym samym stole budzi różne myśli, albo różne uczucia, zależnie od psychicznej indywidualności osobników?

Nad taką właściwością może przejść do porządku tylko obserwator bardzo powierzchowny. Umysł głębszy, uderzony zagadkowością tego pospolitego faktu, musi dążyć do zrozumienia: czem się to dzieje?

I zrozumianoby to znacznie wcześniej, gdybyśmy nie podlegali bardzo uporczywemu złudzeniu, że nawet bardzo wyrobiona mowa (język) jest niezdarnym pośrednikiem dusz i formą, która krępuje, a nawet rujnuje porządek myślenia.

Na każdym niemal kroku odczuwamy pewną trudność podkładania myśli pod wyrazy, pewną trudność dobierania słów. Odczuwamy na każdym kroku pewną nieodpowiedniość mnóstwa "wyrazów", których "musimy używać już tylko dlatego, że są raz zaprowadzone i niema lepszych". Uskarżamy się, że powiedziane prawie nigdy nie oddaje dokładnie naszych myśli oraz stanów psychicznych. Słyszy się też skargi, że mowa jest "zbyt uboga" w znaki. Dostrzegamy, słowem w językach istniejących mnóstwo wad i braków ciężkich i przykrzymy je sobie, osładzając niezadowolenie myślą, że możnaby i należałoby zaprowadzić raz jakiś doskonalszy język sztuczny, któryby uwolnił nas od dolegliwości posługiwania się naturalnemi, ale bardzo niedoskonałemi językami.

Podobne skargi najdosadniej świadczą, że najważniejszych zalet mowy ludzkiej zupełnie nie doceniamy, i to tak dalece, że uważamy je wprost za wady. Nie wniknęliśmy należycie w tajniki mechanizmu porozumiewania się mówieniem, a przez to i w tajniki duszy ludzkiej. Nie doceniamy podziwu godnej praktyczności mowy ludzkiej w ogólności, i ogromnej większości języków w szczególności. Krytykujemy rzekome wady języków pochopnie, my nieliczni, cośmy się wdarli już na wysokie szczyty poznania, (które tylko jej zawdzięczamy) i, niebaczni oraz niewdzięczni, nie chcemy wiedzieć, co każdy z nas winien właśnie tej, a nie lepszej mowie. Nie przychodzi nam nawet na myśl, że, gdyby mowa wyrazowa była taka, jakbyśmy tego teoretycznie pragnęli, straciłaby może dawno całą swą wartość lub dużą część wartości. Zapominamy bowiem, że ona jest naturalnem dziełem tysiącoleci, dziełem, które wyrobiło się zgodnie z ułomną organizacją ciał naszych, a nie wbrew niej, że dziś mamy w niej dzieło użyteczne dla wszystkich w narodzie, w każdym czasie i w każdej okoliczności, nie zaś dla pewnej tylko jego cząstki lub kategorji, dla pewnej chwili i dla pewnych potrzeb.

Ot, rozważmy dla przykładu jedną wadę rzekomą każdego języka, jego ubóstwo w wyrazy, na które najgłośniej skarżą się umysły, bogate w myśli i tęskniące do dokładniejszego języka.

Złudzenie! Właśnie pierwszym warunkiem zadziwiającej praktyczności mowy jest zasada oszczędności, przeprowadzona na całym obszarze języka, warunkiem praktyczności jest jej ubóstwo zarówno w pierwiastki głosowe, jak w słowa z nich układane, bo na tem ubóstwie polega główna zaleta języka: powszechna jego użyteczność w narodzie.

Zdawałoby się, że na tej ekonomji cierpi dokładność albo subtelność myśli, ale to nieprawda. Widzieliśmy przecież, że podstawową zaletą mowy jest możność uogólniania. Gdyby też jakimś wysiłkiem stworzono język idealnie bogaty w znaki, taki język odrazu przestałby być środkiem porozumiewania się: naprzód, bo niktby nie mógł nim władać, następnie, choćby jakaś uparta grupa ludzi, stworzywszy taki język, zdołała nim władać, wówczas napewno przestałaby się rozumieć.

Chcąc wprowadzić idealną ścisłość (formalną) wyrażania się, wypadłoby powołać do istnienia może sto razy, a może tysiąc razy więcej słów, a zwłaszcza rzeczowników, niżeli ich liczą dobre i bogate języki istniejące, tak zaś ogromnego zapasu znaków nie objęłaby już żadna pamięć, choćby nawet starczyło życia na zapoznanie się z niemi, co jest również nieprawdopodobne. Próżnemby więc było wytwarzanie takiego mnóstwa znaków, z których ogółem nikt nie mógłby się zapoznać, a cóż dopiero pamiętać wszystkie i w nadarzonej potrzebie - władać. Doprowadzając zaś rozumowanie to do ostatecznej ścisłości, musielibyśmy powiedzieć, że w tych warunkach żadna mowa zgoła nie mogłaby istnieć, gdyż dla każdego "to" musiałby być osobny wyraz, który tylko jeden raz mógłby być użyty.

Ale przypuśćmy, że dokonała się taka niemożliwość. Wówczas każda myśl, czy to dotycząca rzeczy konkretnych, czy pojęć abstrakcyjnych, "wyrażona" zupełnie dokładnie, musiałaby stać się niezrozumiałą dla drugiego osobnika i to nawet niebardzo uboższego duchowo, albowiem w gromadzie, zróżnicowanej psychicznie i funkcjonalnie, niema przecież całkowicie podobnych do siebie pojęć abstrakcyjnych, myśli i stanów psychicznych. Więc "powiedziane" odbiłoby się zrazu od słuchającego całkiem głucho, albowiem nie byłby on w stanie nastroić się do należytego, a błyskawicznego rozumienia mowy cudzej. Nawet gdyby dla słuchającego nie był całkiem obcy ten zapas słów, to jest znowu niepodobieństwem ze względu na ograniczoność pamięci, aby on dość szybko mógł przyjąć je do świadomości jako wyrazy, i to w tej chwili stosowne, nie zaś jako same słowa, czyli kompleksy dźwięków.

Mowa, idealnie bogata w znaki, zwane pospolicie słowami, byłaby niemożliwą fizjologicznie, a przytem nie prowadziłaby do celu.Mowa musi zadość czynić wielu sprzecznym warunkom niezmiernie trudnym do osiągnięcia w jednym systemie.

Cała wartość rozmawiania naszego polega właśnie na tem, że jest ono bardzo szablonowe, że mowa nasza jest systemem bez porównania prostszym od tych procesów psychicznych, które ma w danej chwili wyrażać. Ona musi być łatwa do owładnięcia nawet dla najmniej bystrych osobników; musi być powszechna w narodzie, aby łączyć nie tylko równych sobie, ale najwyższe nawet inteligencje z najniższemi, bo tylko przez to nie przestanie być zrozumiałą zarówno dla tych, którzy dopiero rozpoczynają swój rozwój duchowy, jak dla tych, którzy zawsze pozostają na jego szarym końcu. Musi być bardzo stałą, aby nie zmieniała się zbyt prędko w biegu pokoleń, równocześnie zaś musi być giętka, aby nie tylko podążała za rozwojem myśli w osobniku i w narodzie, ale aby była podatna do rozwoju i do pełnienia zarówno najbardziej skomplikowanych, jak też i najprostszych usług. Nie powinna niwelować indywidualności, ale raczej winna sprzyjać rozbieżnemu rozwojowi psychicznemu osobników, bo to jest warunkiem potęgi społecznej. Mowa musi być wyraźna, czyli słowa-wyrazy muszą być dostatecznie niepodobne do siebie, aby nie dawały powodów do przesłyszeń się i omyłek.

Jest to zbieg warunków tak trudny do pogodzenia w jednym systemie, że, doprawdy, trzeba przyjść do przekonania, iż sama natura rozwiązała już zadanie w sposób, któryby mógł przynieść zaszczyt najgenjalniejszej twórczości mędrca, wpatrzonego w idealny cel swych usiłowań. Co mówię? Genjusz ludzki mógłby już zaledwie skopjować tylko naturę, pójść pokornie śladem jej twórczości, ale lepszego jakiegoś systemu, opartego na innych zasadach; nie byłby zdolny wytworzyć, z tych samych powodów, dla których żaden chemik niewładny jest wytworzyć ustroju żywego. Więc dopiero, gdy sobie uprzytomnimy, że język, zbudowany zaledwie conajwyżej z tysiąca podstawowych słów-pierwiastków, służy wszystkim w narodzie i do wszystkich potrzeb, zgodzimy się, że ten rzekomo niewygodny chaos i łatanina, to najcenniejsza i iście cudowna w swych skutkach tkanka, nie pozwalająca się narodowi rozsypać na oddzielne grupy lub atomy. Najcudowniejszem zaś jest to, że doskonale nadąża za rozwojem jednostki, jak całego narodu.

Język nie tylko nadąża; on, taki, jakim jest, sprzyja, a przynajmniej jest w stanie sprzyjać obu tym rozwojom w jednako dostatecznej mierze.

Czem się to dzieje? Oto tem, powtarzam, że jest strukturą dostatecznie konserwatywną, aby zapewnić narodowi i jego psychice ciągłość przez wieki, a dostatecznie giętką i plastyczną, aby jednostkom i narodom, a w nich wszystkim grupom odrębnym potencjalnie i funkcjonalnie zapewnić swobodny i nieograniczony rozwój psychiczny.

Jeżeli język posiada te zalety, jeżeli jest równocześnie trwałym i zmiennym, sztywnym i plastycznym, konserwatywnym i postępowym, jednako użytecznym na niskim i wysokim stopniu rozwoju psychicznego, jeżeli ten sam wystarcza prostaczkom i genjuszom oraz tytanom myśli, jeśli wiąże jednych z drugimi, tak że genjusz nie obraca się w próżni, a prostaczek może rozróść się w tytana ducha, albo przynajmniej odczuwać część tego, co tamten czuje, to czegóż więcej żądać? Jeżeli na tem samem rusztowaniu osnuwa się i utrzymuje od wieków całokształt ducha narodu ze wszystkiemi jego oryginalnościami, jeżeli duch w narodzie rozrasta się i potężnieje, - to czegóż więcej potrzeba?

Aby zaś ocenić, co można wydobyć z kilku, tembardziej zaś kilkunastu tysięcy słów, wystarczy porównać to bogactwo z ubóstwem środków malarskich lub muzycznych.

Zapas "wyrazów" (słownik) - to tylko farby i barwy. Malarze rozporządzają zaledwie kilkudziesięciu kolorami, a ileż dzieł sztuki już wytworzyli zawsze z tych samych barw, z tego samego materjału. Temi samemi środkami budzą oni wciąż nowe wrażenia, nowe uczucia, nastroje, nowe stany świadomości i twórczość ich daleka jest od wyczerpania. Z tych samych ograniczonych środków wciąż będą powstawać nowe dzieła, nowe treści.

Zwróćmy się do muzyki, a ujrzymy to samo. Zapas słów to tylko zapas strun, brzmiących w jakimś instrumencie.

Czyż z trzydziestu zaledwie strun harfy nie wypływają tysiące melodji? Czy można wyczerpać wszystko, co dusza ludzka zdolna wydobyć z tego instrumentu przez kombinowanie dźwięków?

Jestże więc to cudem, że przy pomocy tak bogatego w struny instrumentu, jakim jest niemal każda mowa ludzka, układał się i będzie układać, póki człowiek istnieć będzie, bezmiar subtelnych wyrazów uczuć i myśli, zarówno podobnych do tych, które już przed wiekami były wypowiedziane, jak coraz nowych i głębszych?

W malarstwie i muzyce ilość możliwych kombinacji, składających się na dzieło sztuki, może być rachowana na miljony, cóż dziwnego, że tutaj moglibyśmy dorachować się miljardów - i przekonać się, że tworzenie nowych myśli może iść, praktycznie rzecz wyrażając, w nieskończoność? Oto dlaczego nawet empirycznie ujęto ten stosunek w słuszne twierdzenie, że myśl ludzka nie ma granic.

Prosty rachunek potwierdza, że ludzkość nie wypowiedziała jeszcze nawet drobnej cząstki tego, co środkami już istniejącemi może być w mowie ludzkiej rozsądnie wyrażone. To jest narzędzie do nieograniczenie głębokiego poznawania świata. Wystarcza ono również do tego, aby żadna dusza nie była do drugiej podobna.

Tak silny nacisk został tu położony na prostotę i praktyczność mowy ludzkiej, że wypada objaśnić, w czem te zalety widzimy, i dzięki jakim warunkom są one możliwe.

Otóż pierwszym warunkiem praktyczności mowy jest zupełny brak związku naturalnego między słowem a jego treścią. Dźwięk, otrzymujący charakter słowa, ma za zadanie rzecz, do której został przywiązany, tylko "znaczyć" czyli przywoływać z pamięci do świadomości. A wiemy już, że przywodzi prawie zawsze bardzo niepełny obraz tej rzeczy, bo tylko to, co pozostało w pamięci osobnika ze szczegółów niegdyś zauważonych. Ważna to okoliczność, bo zapewnia ogromną oszczędność w myśleniu.

Drugim warunkiem jest nader ograniczona ilość słów podstawowych i powiązanie ich z najważniejszemi praktycznie dla każdego człowieka rzeczami, czynnościami i stosunkami.

Następnie łatwość kojarzenia takich krótkich słów w dobrze uchwytne "wyrazy złożone", mocno wzbogacające nader ubogi podstawowy słownik. Dokonywamy tego przez używanie przystawek, wstawek i końcówek.

Jeżeli z każdego pierwiastka łatwo się wytwarza po kilkadziesiąt wyrazów, cóż dziwnego, że mamy w ogólnej sumie słów-wyrazów dziesiątki tysięcy? Właściwie bowiem mamy podstawowych bardzo niewiele - reszta są to pochodne, bardzo łatwe do napoły mechanicznego objęcia i zapamiętania. Tajemnica tedy praktyczności mowy spoczywa przedewszystkiem w szczupłej ilości pierwiastków (morfem), w łatwości składania z nich nowych, a logicznie bliskich tamtym wyrazów złożonych, a także w długowieczności w narodzie znaczeń oraz słów, i w łatwości nadawania istniejącym już wyrazom nowych znaczeń.

Trzecim warunkiem praktyczności i prostoty mowy jest łatwość przerabiania nazwy rzeczy czyli rzeczownika w przymiotnik lub w czasownik przez drobną zmianę końcówki.

Mamy np. wyraz "ziele". Ponieważ dominującą cechą jest barwa, możemy wszelki przedmiot tej samej barwy nazwać zielnym czyli zielonym, wszelką zaś czynność zabarwienia na ten kolor zielenieniem. Z tej samej racji mamy od nieba przymiotnik niebieski, od stół - stołowy i stołować i t. d.

Dalszym warunkiem użyteczności i praktyczności mowy jest długowieczność w narodzie słów oraz ich znaczeń.

Nicby ludziom nie przyszło z władzy wymawiania skombinowanych sygnałów, które nazywamy słowami, gdyby te formy głosowe oraz treść im nadana nie miały trwałości w narodzie.

Nie wiedzielibyśmy prawie nic o przeszłości, głębszej nad trzy pokolenia, gdyby szereg dźwięków "Kraków" nie oznaczał zawsze tego samego miasta, leżącego nad rzeką, którą od wieków związano z szeregiem dźwięków, brzmiących "Wisła", i gdyby nie dało się to samo powiedzieć o wszystkich imionach własnych, pospolitych i t. d.

Dawni językoznawcy tłumaczyli sobie długowieczność słów oraz ich znaczeń dobrowolną zgodą ludzi na używanie tych samych słów. Tak opaczne pojęcia można usprawiedliwić jedynie zaślepieniem na najjaskrawszy fakt, że jesteśmy, jako osobniki, zupełnymi niewolnikami mowy, która trwa ponad nami, związana od wieków i tysiącoleci ze światem rzeczy oraz stosunków między niemi. Przecież każdy na mocy własnego doświadczenia wie najpewniej, że nie umawiał się z nikim co do znaczenia ani co do brzmień słów, które opanował w dzieciństwie. Zgodność naszej mowy płynie z musu. Tu jest prosta konieczność. Ludzie czy chcą, czy nie chcą, muszą tak mówić jak mówią. Ktoby chciał i potrafił zbuntować się przeciw swemu językowi, przestałby być rozumiany, wytrąciłby się ze społeczeństwa. Jednak w praktyce rzecz to równie niemożliwa, jak - wyskoczenie z własnego ciała. Trwałość mowy, t. j. słów i ich treści utrzymuje się dzięki temu, że, gdy chodzi o słowa, każdy rozmyślnie i świadomie usiłuje jaknajdokładniej naśladować dźwięki słyszane, gdy zaś chodzi o treść słów, oznaczających pojęcia, nie zaś realne przedmioty, usiłuje możliwie wiernie domyślać się tej treści psychicznej, jaką jego otoczenie nadaje słowom. Dzięki tej potrzebie i dążności, zasób znaków głosowych, odkąd zaczął się tworzyć, odtąd mógłby trwać już bez przerwy, związany możliwie wiernie z zasobem wyobrażeń i pojęć w kapitał psychiczny narodu.

Ale ideał teoretyczny mowy ludzkiej, trwałość formy słów oraz ich znaczeń jest niedościgły z przyczyn naturalnych. Dają się one ująć w dwie kategorje.

Naprzód uniwersalnej mowy nigdy nie było i być nie mogło. Ród ludzki nie zaczął stawać się ludzkim w jednym tylko czasie i miejscu na ziemi. Mowa nie wyszła z jednej kolebki; było ich mnóstwo. Szczepy, wychodzące dopiero z bytu przed-ludzkiego, oddzielone od siebie puszczami i przeszkodami fizycznemi, nie mogły urabiać znaków mowy z jednakowych kombinacyj dźwięków, ani układać zdań w jednakowy sposób. Również nie mogły dźwięki podobne otrzymywać jednakowych wszędzie znaczeń. Każde kółko społeczne urabiało wyrazy zupełnie niezależnie i wręcz przypadkowo. Żadna także mądrość nie towarzyszyła tworzeniu się mowy. Wszystko powstawało i nagromadzało się bez planu, wszystko jest utworem naturalnym. Każde koło społeczne wytwarzało swą mowę oddzielnie, a łączenie słów w łańcuchy dokonywało się również w sposób niejednakowy. Cóż dziwnego, że mowy rozwijały się w różnych krajach i częściach świata na zupełnie różnych zasadach, całkiem zależnie od pierwszych przypadkowych skojarzeń.

Niezależnie od zalet i wad języków żywych, żaden język nie posiada tej trwałości, jakąby można teoretycznie przypuszczać.

Naprzód forma słów przekształca się w uściech każdego ludu nieznacznie, ale statecznie skutkiem drobnych niedokładności w wymawianiu.

Jednak nie tylko niedokładności w naśladowaniu dźwięków przeobrażają materjał językowy w sposób różny. Przyczynia się do tego w niemniejszym stopniu stale manifestująca się dążność do upraszczania i skracania słów, dążność powszechna i naturalna nie tylko na terenie języka, ale w całej przyrodzie. Wyraża się ona wszędzie w szukaniu dróg najprostszych, w kroczeniu po linjach najmniejszego oporu. Z mater robi się merę, z komoń - koń, z zuchwała - zuch, Wasza Miłość przez Waszmość skraca siew Waść, z "jest" robi się gwarowe "je", a we francuskim i włoskim z łacińskiego "est" skraca się do samego tylko "e", z Lugdunum robi się Lyon, z Augustodunum - Autun, z Civitas Aurelianorum - Orlean i t. d.

Jeżeli jednak zważymy, ile to pokoleń pracuje nad zniekształceniem słów i mimo to nie może ich przerobić do niepoznania tak łatwo, jakby się zdawało, to mamy prawo podziwiać trwałość słów. Ale i nieznaczne zmiany robią swoje, gdy się z biegiem czasu sumują, więc mnóstwo słów nie dochodzi do takiej starości.

I wówczas, gdy porównamy pochodne słowa w różnych językach z ich pierwotną formą, trudno nieraz uwierzyć, że to przeróbki jednego i tego samego słowa. I również, jeśli porównamy znaczenie jakiegoś słowa z czasów dawnych ze znaczeniem bieżącem - różnice okażą się niekiedy nie do uwierzenia wielkie. Wyraz "szkoda" oznaczał dawniej niebezpieczeństwo, zgorszenie i stratę, - obecnie ostał się tylko przy ostatniem znaczeniu. Pieleszem nazywano niegdyś tylko legowisko dzikiego zwierza, później nabrał znaczenia ludzkiego gniazda rodzinnego, pierwotny zaś sens został zapomniany. Księgi były to dawniej tylko klocki albo deseczki bukowe, na których wyrzynano karby. Było to to samo, co rosyjskie buhwy. Gdzież im do dzisiejszych ksiąg papierowych! To samo jest i w niemieckim, gdzie nazwa książki: Buch pochodzi od Buche, czyli od deski bukowej.

Nasz kałamarz pochodzi w prostej linji od łacińskiego calamarius, ale cóż z tego, kiedy znaczenie jego zostało zabawnie odwrócone. U Rzymian było to pudełeczko do przechowywania trzcinek do pisania (zwanych calamus scriptorius), naczyńko zaś do atramentu Rzymianie zwali atramentarium, jako że zawierało atramentum scriptorium vel librarium. Calamarius był to więc nasz piórnik.

Słowo Kodeks (łac. codex) oznaczało pierwotnie tablicę drewnianą do pisania (od caudex), później księgę, foljał oprawny w okładki drewniane, zanim stało się synonimem "zbioru praw".

Na całym obszarze każdego jeżyka dokonywa się proces przeobrażania się zarówno form jak znaczeń w kierunkach niekiedy najbardziej fantastycznych, W miarę przeobrażania się warunków bytu ludu, pojęć, zajęć i t. d. wyrazy, dawniej potoczne i niezbędne, idą w zapomnienie, jako zbyteczne, np. skomroch (kuglarz), oje (dyszel), trzem (pałac), urębny (piękny), natomiast ze starego materjału wytwarzają się przez drobne przeróbki fonetyczne wyrazy nowe.

W miarę rozradzania się i szerzenia się jednego ludu i w miarę jak kresowi jego przedstawiciele utrącają zwolna kontakt z całością, poczyna się rozbieżne przeobrażanie się jednego języka na szereg gwar. Wzajemne podobieństwo tych gwar z każdem stuleciem zaciera się coraz bardziej. Wprawdzie sporo jeszcze słów trwa nadal w słabo zmienionej postaci, ale nagromadza się coraz więcej elementów językowych swoistych dla każdego kresowego obszaru, coraz więcej odmienności fonetycznych i semazjologicznych.

Najmniejszym zmianom podlega zwykle forma i treść słów, oznaczających rzeczy i stosunki, o które wszyscy ciągle uderzamy, bo tu jest nieprzerwana ciągłość. Ale i to nie ratuje już wzajemnej zrozumiałości ludów odleglejszych od siebie wobec faktu, że na każdem terytorjum wyrobiło się z biegiem czasu o wiele więcej nowego materjału fonetycznego jak również treści czysto lokalnych, pod wpływem czysto lokalnych dla każdego ludu kolei rozwojowych, oraz potrzeb.

Wszak u każdego ludu, który duchowo rozwija się, wciąż przybywa wyobrażeń i pojęć, więc zapas słów, wystarczający przed wiekami, byłby mocno niedostateczny. Nie wszystkim zaś nowym pojęciom mogą służyć stare stówa stosowane w przenośni. Zatem dla nowych pojęć potrzebne nowe słowa i takie właśnie bywają wytwarzane wprawdzie ze starego materjału, ale u każdego ludu mniej więcej niezależnie. Pierwiastki zostają przeważnie te same, ale kojarzą się one ze sobą rozmaicie, dając początek coraz nowym słowom złożonym.

I tu dopiero zaczyna się nieskończony szereg niespodzianek.

Poza nieliczną, stosunkowo, kategorją takich słów złożonych, których dzisiejsze znaczenie wiąże się dość blisko i całkiem zrozumiale z dawnem znaczeniem głównego ich składnika, (jak to widzieliśmy na wyrazach s-praw-iedliwość, nie-śmiert-elność, świat-ło, świecz-nik), istnieje o wiele liczniejsza kategorja słów, których aktualnego znaczenia niepodobnaby domyślić się przez porównywanie z podobnie brzmiącemu słowami. Są to słowa, których pierwotny sens został w narodzie zapomniany. W tych warunkach, lubo złożone ze starych pni, wszystko jedno swojskich czy obcych, odgrywają rolę nowych znaków, do których została przywiązana jedna tylko treść nowa, ich własna. Nie zamącą już wyobraźni nowego pokolenia treść, jaką miały w dawnych wiekach lub u innych ludów. Całe słowo stanowi już kartę czystą, na której wypisana jest tylko jedna treść jej aktualna, mająca kurs w narodzie. Całe takie słowo staje się prostym symbolem swojej rzeczy, brzmienie jego nie narzuca już żadnej więcej treści ubocznej . Słowa takie są elementem cennym, nadają bowiem zewnętrznej stronie języka tę bujność, przejrzystość i bogactwo, którychby mowa nie posiadała, gdyby wszystkie słowa wiązały się treściowo ze znaczeniem swych składników, więc pni, czy rdzeni.

Ta kategorją słów stanowi niezmiernie cenny materjał dla historyków cywilizacji, o ile ich pokrewieństwa etymologiczne i semazjologiczne wyśledzi ostrożny i biegły lingwista.

Aby stało się jasnem, o jakiej kategorji słów mówimy, pozwolimy sobie rzecz oświetlić na paru przykładach.

Oto mamy wyraz biuro, który przywodzi nam dziś do wyobraźni tylko obraz całego lokalu, mieszczącego pisarzy jakiegoś urzędu czy przedsiębiorstwa handlowego. Któż się dziś domyśli, że wyraz ten, (bure, bureau) pierwotnie oznaczał we Francji tylko pewien gatunek sukna, którem pokrywano stół do pisania? W dążeniu do lakonizmu Francuz zaczął cały stół, nakryty suknem, nazywać bureau, później zaś wyraz ten przeszedł na cały pokój, w którym mieściły się stoły urzędników, w końcu nawet na cały lokal lub dom, obejmujący biura jakiejś instytucji. W takiem znaczeniu przeszedł on żywcem do licznych krajów i języków i dziś już znamy go tylko w tem ostatniem znaczeniu. Lokalna nazwa odmiany sukna oddawna poszła w niepamięć, - zostało tylko słowo, przywiązane do nowej treści.

Podobnych historji wyśledzono już tysiące, a dalsze tysiące oczekują jeszcze na odcyfrowanie. I nie jest to trud jałowy, bo, powtarzam, odsłania tak samo historję ludów niepisaną, jak hieroglify i napisy klinowe, ale odsłania historię, częstokroć o wiele starszą od tekstów klinowych.

Oto weźmy jeszcze przykład, wyraz natchnienie, któremu znaczeniowo odpowiada grecki empneusis, łaciński wyraz inspiratio. Każdy z tych wyrazów jest niby zupełnie czem innem, a jednak nie tylko znaczeniowo i nie tylko dziś jest ściśle tem samem. One i historycznie są wszystkie tem samem.

Wyraz polski "natchnienie" wiąże się przez tchnienie z wyrazem i pojęciem ducha, duszy, tchnienia, oddechu.

Wyraz grecki "empneusis" wiąże się tak samo przez pneuma - duch i powiew z pneo = wieję, dmę, dmucham.

Wyraz "inspiratio" pochodzi od spiritus (franc. esprit), co znaczy duch, ten zaś powstał, jako wyższa abstrakcja, również od prostego spiro - tchnę.

Nie zawadzi tu dodać, że i wyraz psyche, oznaczający w greckim duszę, pochodzi od tego samego pierwiastku spu = dąć, tchnąć, podobnie, jak łaciński wyraz anima = dusza, wiąże się z greckim anemos = wiatr. Stąd jasne, że i francuski wyraz l'âme = dusza płynie, skrócony, ze wspólnego z anemos źródła, krewni się z powiewem, z czemś niewidzialnem, a jednak realnem.

Dopiero na takich próbkach przekonywamy się o niezmiernej trwałości zarówno form dźwiękowych jak ich znaczeń. Nawet tu, gdzie już niema i nie może być żadnych pokrewieństw, tu, gdzie wyrazy greckie od łacińskich, słowiańskich dzieli tysiące lat odrębnej przeszłości, nawet i tu ujawniają się prawie te same drogi rozwojowe i wiodą nas do głęboko przedhistorycznej wspólnej przeszłości tych ludów, odsłaniając prastarą wspólność pojęć, urabianych na tych samych obrazach zmysłowych. Ale, powtarzam, gdyby języki nie były tak starożytnemi, tylko wciąż odmładzającemi się tworami, nie tracącemi swej starości, nie byłoby tych potężnych dusz. zdolnych rozważać świat w jego niezgłębionych cudach. Myśl nasza nie dojrzewałaby, zostawałaby wciąż młodą, bezsilną, krótkowzroczną, taką, jaką była przed tysiącami lat. Myśl bowiem nasza, wiedza i mądrość zrośnięte są z mową tak, jak roślina z nasieniem albo jak korona drzewa z jego korzeniami, więc jedno bez drugiego nie mogłoby trwać dłużej, niż przez jedno ludzkie pokolenie.

XV. O WAŻNOŚCI OPEROWANIA PRZENOŚNIAMI I SKRÓCENIAMI

Jednak najważniejszą może zaletą mowy jest nieograniczona swoboda nadawania każdemu niemal rzeczownikowi, przymiotnikowi lub czasownikowi nowej treści bez odbierania mu mimo to treści dawnej.

Dzieje się to pod hasłem: nie obciążać pamięci balastem słownikowym i zostawiać domyślności, co tylko można. Dzięki tej bezwiednej dążności nogi ma również stół i szafa, nie tylko człowiek oraz zwierzęta. Grzbiet posiada i książka, a nawet góra. Boki ma tysiące rzeczy nieożywionych, serce ma i dzwon. Jasne może być nie tylko światło i barwa, ale również i rozumowanie, dowód, pojęcie. Mamy z tego powodu "jasne głowy", "jasnych panów", jasne perspektywy. Człowiek pierwotnie mierzył długość pewnych przedmiotów własnym łokciem. Gdy uznał za dogodniejsze sporządzić sobie odpowiedniej długości miarę, przeniósł "żywcem" nazwę łokcia na kijek, służący do mierzenia. Tak powstał "garniec" z pospolitego garnka, tak stopa, siąg czyli sążeń, długość, objęta rozpostartemi rękami, i t. p.

Kwitnąć mogą nie tylko kwiaty, ale interesy, rumieńce, a nawet narody, Zamkniętym może być nie tylko dom, pokój, ale i charakter. Nawet serce, choć zawsze lewe, może być prawe. Choć zawsze jest czułe, może być w przenośni nieczułe, a nawet bardzo dobrze kamienne. Może być twarde, miękkie, złamane, wielkie i t. d.

Ale to są tylko najprostsze przenośnie. Posiłkowanie się częściowemi analogjami daje nam możność wyrażania każdej myśli, choćby "najgłębszej" środkami prostemi, to jest z pomocą słów, kojarzonych początkowo z prostemi obrazami zmysłowemi. Aby dać jeden przykład, wystarczy przypomnieć rzeczownik żar i pokrewny mu przymiotnik gorący. Właściwie gorącym może być węgiel "żarzący się", metal, rozgrzany przy ognia, gorącą może być woda świeżo ugotowana, potrawa i t. d., ale w dosłownem znaczenia nie może być gorącą modlitwa, spojrzenie, miłość. Tymczasem przymiotnik ten bardzo dobrze maluje nam w przenośni przymioty modlitwy "żarliwej" lub miłości. Przymiotów tych nie oddalibyśmy lepiej w licznych innych wyrazach, a stanowczo nie zobrazowalibyśmy jakimś osobnym ad hoc utworzonym wyrazem.

Możemy "zapalić się" do czegoś, mimo, że nie płoniemy rzeczywistym płomieniem. Możemy "mrozić" kogoś "chłodnem" obejściem, "zimnem" spojrzeniem, pomimo, że niema to żadnego związku z temperaturą fizyczną. Używamy z najlepszym skutkiem wyrazów, kojarzonych ze stosunkami fizycznemi do określania stosunków mniej fizycznych lub całkiem nie zmysłowych. Możemy "strzelać" oczkami, "spiorunować" kogoś spojrzeniem, "podnieść" kwestję, "zamknąć" dyskusję, "rozpływać się" w ogólnikach, "obudzić" nadzieje, "oczarować" kogoś, "zabić" w opinji, "związać" "słowem" t. j. przyrzeczeniem czy przysięgą. Charakter czyjś może być "brudny", spojrzenie "słodkie". Ktoś może być "podszyty" "tchórzem". Kołyszą się nie tylko dzieci w kołyskach, ale i zboża na polu i okręty na morzach. Chwieją się nie tylko trzciny i drzewa, ale i trony.

Oto tysiące przenośni, których używamy z najlepszym skutkiem, pomimo, że dobieramy pozornie najniestosowniejszych wyrazów do obleczenia danej myśli w mowę. Ale to są właśnie najpraktyczniejsze sposoby wyrażania się, bo krótkie i wyraźne, a właściwie obrazowe.

Cale mówienie ludzkie, a więc i myślenie opiera się na rusztowaniu prostych obrazów zmysłowych. Zdaje się to zbytecznem, a jednak, ktoby chciał obejść się w wyrażaniu pojęć bez obrazów rzeczy lub cech grubo zmysłowych, długoby się napracował, aby w końcu upewnić się, że ani tak krótko i jasno, ani wogóle w żaden sposób nieobrazowy nie da się tych myśli wyrazić.

Zdolność dostrzegania i wyzyskiwania częściowych podobieństw (analogij) między rzeczami oraz ich stosunkami jest najpotężniejszem narzędziem do budowania, rozszerzania i wyczulania duszy ludzkiej. Myśl czepia się charakterystycznych, niepełnych obrazów czysto zmysłowych, ale na skrzydłach metafory ulata ponad ich poziom w postaci wyłącznie ludzkich pojęć oraz idei, jako twór, właściwy tylko światu dusz ludzkich. Z elementów zmysłowych tworzy się świat umysłowy.

Lecz do tego, ażeby się on propagował od głowy do głowy, niezbędny jest system znaków, opartych o obrazy zmysłowe. Ażebyśmy się mogli porozumiewać w sprawach subtelnych i coraz subtelniejszych - niezbędne są słowa, związane już w pierwszem dzieciństwie każdego (pod kierunkiem starszych) z takiemi, a nie innemi przedmiotami, podpadającemi pod zmysły. Ażeby powstawały abstrakcje od świata zmysłowego, konieczne są obrazy zmysłowe. Bez nich nie byłoby abstrakcji, umysł bowiem (a w nim wyobraźnia) nie może ani obracać się, ani istnieć w absolutnej próżni. On cały opiera się na wrażeniach i wyobrażeniach zmysłowych.

Wówczas dopiero, gdy mamy dla wierzchołka góry czy drzewa wyraz szczyt, możemy ziszczenie się jakiegoś trudnego do spełnienia się pragnienia nazwać wymownie a krótko "szczytem marzeń"; wtedy także niezwykłe czyjeś powodzenie, szczęście można określić krótko, jako szczyt powodzenia, szczęścia. Dopiero też w takich warunkach mógł się zjawić, jako dalsza faza rozwoju języka polskiego i myśli, pochodny rzeczownik "zaszczyt", czasowniki "zaszczycać", "szczycić się" i przymiotnik "szczytny".

Zachwyty zachwytami, a ja tu dostrzegam tę samą ostrożność i obawę niespodzianek, jaka cechuje każde żyjątko, każde rozumne i zdrowe zwierzę, gdy kroczy po nieznanym terenie. Dostrzegam również prostotę, a raczej wywijanie się skomplikowania z prostoty, powszechną cechę form płynnych w całym świecie, więc z góry i tu spodziewaną, jeśli nie mamy uważać mowy za dzieło gotowej i nadludzkiej mądrości, za dar nadprzyrodzony.

Dostrzegam pięcie się w górę krok za krokiem, nie zaś skoki, wogóle przeciwne naturze. Natura nie pali za sobą mostów, bo ma czas. Kwiat nie wyskakuje z gałązki gotowy z dziś na jutro, ale powoli i stopniowo rozwija się z pączka zrazu zaledwie dostrzegalnego.

Abstrakcje rozwijają się z konkretów, pojęcia z wyobrażeń, całkiem niewidocznie i dopiero, gdy minie długa serja postaci przejściowych, zachwycają nas swą głębią i "pełnią ducha" oraz pozorną niezależnością od wyobrażeń zmysłowych.

Nawet samo pojęcie duszy opiera się na czysto zmysłowem wyobrażeniu, na rusztowaniu zmysłowego pojęcia "tchnienia", powiewu powietrza przy dychaniu, oddychaniu. Dech był pierwszym szczeblem, na którym osnuła się myśl o niedostrzegalnej wzrokiem, niematerjalnej istności, która w nas przebywa. Popierało tę myśl spostrzeżenie, iż póty żyjemy, póki oddychamy, a więc śmierć jest utratą tchu. Z chwilą śmierci ulatuje z człowieka tchnienie, dech, duch.

Proszę, niech kto spróbuje sobie wyobrazić duszę bez uciekania się do jakiegokolwiek zmysłowego podkładu. Niemaerjalne wyobrażenie sobie duszy jest "czystem niepodobieństwem",

Nie może być inaczej, jakże bowiem określić rzeczy i stosunki, których nie można zobaczyć, usłyszeć w sposób dostępny dla naszej wyobraźni, gdy ta wyobraźnia musi się opierać na obrazach - czyli na wyobrażeniach zmysłowych?

Ale uspokójmy swoje skrupuły i nie wstydźmy się uzmysłowień oraz żadnych przenośni, bo one tak niezbędne dla istnienia świata, pojęć, a więc świata duchowego, jak są niezbędne dla naszego istnienia ciała nasze oraz ich wszystkie organy. Tylko wiązanie obrazów zmysłowych ze słowami daje nam drabinę materjalną, po której myśl wznosi się do coraz szerszych abstrakcyj. Wznosi się zaś ona na coraz wyższe poziomy znowu tylko dlatego, że posługuje się ograniczoną liczbą znaków dla nieograniczonej liczby znaczeń. Dopiero gdyby chciała dla wszystkich znaczeń posiadać oddzielne znaki, upadłaby pod brzemieniem materjalnego balastu, którego żadna już pamięć nie byłaby zdolna objąć, co zaś ważniejsze, nie miałaby się tam czego czepiać ani wyobraźnia ani fantazja, jako władza twórcza.



Język, a przezeń myśl bogaci się nie tylko przez nieograniczone zwiększanie się ilości prawdziwie nowych znaków-symbolów czyli słów prostych i złożonych, ale także przez lekkie zmiany w brzmieniu już dawniej używanych, które przez to stają się podstawowemi dla zrozumiałości całej serji ich odmian.

Tego rodzaju konserwatywność oraz ekonomja słownika daje nam wielkie korzyści. Pomimo, że bardzo prozaiczne bywają początki wielu słów, określających pojęcia abstrakcyjne, to przecież ta prozaiczność wcale nie przeszkadza do należytego użytkowania tych słów w sensie zupełnie odległym od ich sensu pierwotnego lub podstawowego.

Słowo, wyraz, nie mówi wszystkiego o przedmiocie, nie może i nie powinien mówić wszystkiego. On tylko podsuwa jedną cechą ważną, w zestawieniu zaś z drugim wyrazem zmysłowo dlań niestosownym - natychmiast traci swą pierwotną jaskrawość, zmysłowość. Wtedy myśl prześlizguje się po wywołanych obrazach, bierze z nich tylko cząstkę, potrzebną w danej chwili, i kojarzy momentalnie z cząsteczkami innych obrazów zmysłowych w całość idealną, która może być już całkiem obca światu zmysłowemu i "dosłowności".

W takich warunkach, w procesie porozumiewania się, rozmawiania, dopuszczalne są wszelkie skrócenia zdań, zapewniające oszczędność słów i czasu.

"Korona" wyraziła swe niezadowolenie. "Parter i loże" biły brawo. Cały "dom" stanął na "nogach". Wypiłem dwie "filiżanki". Oto metonymje, które ciągle popełniamy z najlepszym skutkiem. Dosłownie i logicznie - nonsensy, w przenośni doskonałe wyrażenia się, bo krótkie i jasne. To też do człowieka, któryby się w nich nie orjentował, stosujemy inną dobitną przenośnię: trzeba mu "łopatą" kłaść w głowę!

Cała nasza mowa - to splątany łańcuch najniespodziewańszych przenośni, przeważnie grubo - zmysłowych, pomimo, że wyrażają abstrakcje, częstokroć bardzo górne - szerokie lub subtelne.

Nie tylko mowa potoczna, ale i mowa uczonych, i to na całym obszarze wiedzy, stoi na przenośniach zmysłowych. Najbardziej nawet abstrakcyjne nauki nie stanowią tu wyjątku, nawet filozofja, która, zdawałoby się, operuje przeważnie najczystszemi już abstrakcjami, i ta literalnie stoi na najbardziej zmysłowych obrazach i przenośniach.

Takich zdań możnaby wypisywać setki i tysiące z tej książki, jak również z każdego traktatu naukowego, tylko w stopniu znacznie niższym, bo Bergson, trzeba przyznać, w tym względzie wpadał w przesadę - jak to często bywa u przedstawicieli rasy semickiej. - Nie tylko traktaty naukowe, ale zwłaszcza poezja - poprostu stoją na takich przenośniach (metaforach) oraz skróceniach. Bez nich poezja utraciłaby cały swój wdzięk, całe piękno, całą idealność. Bez nich - stałaby się suchą, zimną, rozwlekłą i pedantycznie nudną, ciężką, najczęściej zaś wprost niezrozumiałą, zwłaszcza dla umysłów mniej wyszkolonych.

Wniknijmy w pierwszy lepszy tekst poetycki, a nastawiwszy swą uwagę na poszukiwanie przenośni, odkryjemy co parę wierszy - znowu przenośnie, wprawdzie prozaiczne, ale w zestawieniu, w skojarzeniu - wdzięczne, a nawet piękne.

DO MŁODYCH.

Szukajcie prawdy jasnego płomienia,

Szukajcie nowych, nieodkrytych dróg,

Za każdym krokiem w tajniki stworzenia

Coraz się dusza ludzka rozprzestrzenia

I większym staje się Bóg.

 

Choć otrząśniecie kwiaty barwnych mytów,

Choć rozproszycie legendowy mrok,

Choć mgłę urojeń zedrzecie z błękitów, -

Ludziom niebiańskich nie zbraknie zachwytów,

Lecz dalej sięgnie ich wzrok.

 

Każda epoka ma swe własne cele

zapomina o wczorajszych snach.

Nieście więc wiedzy pochodnię na czele,

I nowy udział bierzcie w wieków dziele, -

Przyszłości podnoście gmach!

 

Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy.

Choć macie sami doskonalsze wznieść:

Na nich się jeszcze święty ogień żarzy,

miłość ludzka stoi tam na straży,

I wy winniście im cześć!

 

Ze Światem, który w ciemność już zachodzi

Wraz z całą tęczą idealnych snów,

Prawdziwa mądrość niechaj was pogodzi:

wasze gwiazdy, o zdobywcy młodzi,

W ciemnościach pogasną znów!

Wybierając z przeczytanego wiersza słowa, któreśmy podkreślili dla zwrócenia na nie uwagi, natrafiamy na cały szereg przenośni zmysłowych, więc na jasny płomień prawdy, choć wiemy, że prawda nie ma ani płomienia, ani jasnego. Dusza ludzka za każdym krokiem rozprzestrzenia się, dosłownie nonsens, ale przy odrobinie fantazji myśl jasna. Dalej mamy otrząsanie idealnych kwiatów, a jednak barwnych. W poetyckiej przenośni epoka może śnić, a nawet o czemś zapominać, są to personifikacje tak czystego pojęcia jak pojęcie epoki, i t. d.

Rozkosz i ból, co pierś nam wzdyma,

Mijają, tak, jak szybkie łodzie,

Chwil kilka drży ich ślad na wodzie,

Uciekły już - i już ich niema...

 

Mijają ludzkie pokolenia,

Jak fale, gdy wiatr morzem zmęci,

I niemasz godów ich pamięci,

I niemasz bólów ich wspomnienia.

Ale weźmy jeszcze piękniejszy dowód słuszności uwag naszych.

Patrzmyż, z czego się składa przedziwne piękno Parysa:

"Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi,

Znowu po modrym zwija się krysztale

pierś morza objąwszy, wiosły lubieżnemi

Szyją łabędzią buja ponad fale:

Tak Arab...":

Co słowo - to przenośnia, to niespodzianka, to przedziwne skrócenie, ale właśnie dlatego interesuje, porywa i raduje.

"Już płynie w suchem morzu koń mój i rozcina

Sypkie bałwany piersiami delfina.

Coraz chyżej, coraz chyżej,

Już po wierzchu żwir zamiata.

Coraz wyżej, coraz wyżej

Już nad kłąb kurzu wylała.

Czarny mój rumak, jak burzliwa chmura,

Gwiazda na czole jego, jak jutrzenka błyska,

Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra,

A nóg białych polotem błyskawice ciska..."

Całe piękno wizji poety wypływa nie z prostych, pospolitych słów, ale dopiero z ich przedziwnych skojarzeń; cały zapał, natchnienie i polot wyraziły się tylko w tych cudnych porównaniach, mistrzowskich skróceniach i kontrastach; targają one wyobraźnią słuchacza i porywają go w wymarzony świat wyidealizowanej rzeczywistości. Ośmdziesiąt słów tylko, słów pospolitych, - a gdzież to one nas wynoszą, ileż obrazów budzą! Miały ukazać samą pustynię i jeźdźca - a powiedziały nam tak wiele, nastroiły duszę na tak górny ton!

Weźmy inną próbkę, choćby przekleństwo Balladyny. Ta sama metoda, bo innej niemasz wcale:

"Niechaj z tego trądu lęgną się w mózgu gryzące robaki, w sumieniu węże: niech kąsają wiecznie, aż umrzesz wewnątrz, a zgniłemi znaki okryta chodzić będziesz jako żywe trupy..."

Gdy myśli i uczucia społeczne wznoszą się do najwyższego napięcia w osobniku, gdy potrzebują wyładowania i uzewnętrznienia w słowach, czyżby mogły czekać, aż ów osobnik stworzy nieistniejące jeszcze wyrazy dla ich uzewnętrznienia? Wszelki wysiłek taki byłby i próżny i nieużyteczny, bo natchniona mowa indywidualna nie byłaby przez innych zrozumiana, nie byłaby już mową. A także, czyż mogą rozpraszać się w tysiącu słów, dobieranych pedantycznie wzorem prozy profesorskiej?

Duch wyjątkowo bogaty, pełny, bujny, w chwili silnego napięcia uczuć, w chwili "natchnienia" chwyta się słów prostych, przenośni zmysłowych, a mimo to - porywa słuchacza tam, gdzie sam chce wybiec. Nie dobiera słów "górnych", bo nie znalazłby ich, a gdyby je wytworzył, zostałby niezrozumiany: on porywa to, co ma "pod ręką" - i wznosi się, mimo prostoty środków, do najwyższej abstrakcji.

Ale też trzeba sobie uświadomić, że tajemnica estetycznego powodzenia poety, czy mówcy spoczywa nie tylko w darze trafnego operowania analogjami, ale głównie w wyjątkowym darze dostrzegania analogij niepospolitych, odległych, a mimo to łatwo narzucających się wyobraźni słuchacza lub czytelnika.

Tak dusza Konrada w najwyższej ekstazie radzi sobie tylko ramionami, skrzydłami, zachodem, wschodem, promieniami, a jednak dociera do Nieba i z Bogiem rozmawia.

"Tak! czuły jestem, silny jestem i rozumny!

Nigdym nie czul jak w tej chwili;

Dziś mój zenit, moc moja dzisiaj się przesili,

Dziś poznam, czym najwyższy, czylim tylko dumny:

Dziś najsilniej wytężę duszy mej ramiona...


Zrzucę ciało i tylko jak duch wezmę pióra...

Potrzeba mi lotu!

Wylecę z planet i gwiazd Kołowrotu

Tam dojdę, gdzie graniczą Stwórca i natura.

I mam je, mam je, mam tych skrzydeł dwoje:

Wystarczą: od zachodu na wschód je rozszerzę

Lewem o przeszłość, prawem o przyszłość uderzę

I dojdę po promieniach uczucia - do Ciebie!

I zajrzę w uczucie Twoje.

O Ty! o którym mówią, że czujesz na niebie!

Jam tu, jam przybył: widzisz, jaka ma potęga:

Aż tu moje skrzydło sięga!


Najwyższy na niebiosach: Ciebie tu szukałem

Ja, najwyższy z czujących na ziemnym padole.

Nie spotkałem Cię dotąd, - żeś Ty jest, zgaduję,

Niech Cię spotkam i niechaj Twą wyższość uczuję.

Ja chcę władzy! daj mi ją, lub wskaż do niej drogę...


Ja chcę duszami władać, jak Ty niemi władasz.


Ja kocham cały naród! Objąłem w ramiona

Wszystkie przeszłe i przyszłe jego pokolenia,

Przycisnąłem tu do łona.


Chcę go dźwignąć, uszczęśliwić,

Chcę nim cały świat zadziwić...

Nie mam sposobu - i tu przyszedłem go dociec.

Przyszedłem zbrojny całą myśli władzą,

Tej myśli, co niebiosom Twe gromy wydarła,

Śledziła chód Twych planet, głąb morza rozwarła:...

Zbierzmy w mały słowniczek użyte tu wyrazy, a przekonamy się, że poeta wziął najpospolitsze narządzie, to samo, którem posługują się pospolite dusze do potrzeb poziomych, - nic nie dodał - tylko po mistrzowsku go użył. On tego tylko dokonał, że zmusił słuchacza do kroczenia w ślad za sobą, do stąpania po wschodach przenośni i porównań, "przycisnął go do łona" i dźwignął w nadobłoczną krainę, nawet nie na własnych, bo już na słuchacza samego skrzydłach. Utorował mu jeno drogę, odkrył mu jego własne skrzydła... Powiada: "nie mam sposobu", a przecież właśnie znalazł "sposób" jedyny, ale wystarczający, i słuchacz nie spostrzegł się nawet, jak prostemi środkami dusza jego została porwana zuchwale aż pod tron najwyższej Abstrakcji.

I jak tu wierzyć drugiemu wielkiemu poecie, Słowackiemu, który w liście do Zygmunta Krasińskiego uskarża się na materjalną zaporą między duchem a duchem. "Oto jest list, pisze on, oto jedna z kar piekielnych, litera martwa i papier martwy, między duchem, a duchem".

Co za niesłuszna skarga, jak głębokie nieporozumienie. Przecież cały ten duch, złorzeczący literze "martwej", jest jej dziełem, a rzekoma zapora - jedynym łącznikiem. Sam poeta zresztą, zaprzeczył bezwiednie swym niebacznym słowom w innej chwili jasnowidzenia, gdy kreśli wzruszającą w swej prostocie, a głęboko prawdziwą uwagę w innym liście:

"Ta kartka wieki tu będzie płakała, i łez jej staniej"

Tu dopiero prawdę powiedział. Póki narodu stanie, a czułości w sercach, jego kartki będą wyciskać łzy żyjącym, będą najrealniejszym łącznikiem między duszą poety, a duszami jego czytelników.



Łatwo jest zrozumieć, z jakiego powodu możemy być wzajemnie zrozumiali, nawet pomimo ogromnych różnic psychicznych między rozmawiającymi, to znaczy pomimo szerokiej inteligencji z jednej strony, ubóstwa myśli z drugiej; pomimo górności jednych osobników, a poziomości innych.

Oto dlatego, że przy układaniu zdań posługujemy się znakami, które zostały naprzód przyczepione do rzeczy i stosunków ogólnie znanych i podpadających pod zmysły, następnie zaś przenoszone z powodu częściowych analogij na rzeczy i stosunki coraz bardziej odległe, ale zawsze nieco podobne. Choćby ktoś w tych warunkach nie zrozumiał naszej myśli dokładnie, w całej pełni, to przecież pojmie ją, jak dla siebie, dostatecznie, a pojmie dlatego, żeśmy go nie postawili nad przepaścią słów dlań niezrozumiałych, więc pustych, ale podaliśmy mu wszędzie mostek, po którym zbliżył się do naszej myśli o tyle, o ile to było dla niego możliwem. Myśl nasza stała się dlań zrozumiała w granicach jego pojętności.

Słowo jest, jak drabina, postawiona pionowo. Im wyższe szczeble, tem wyższe i szersze abstrakcje, ale u dołu zawsze tkwi obraz powszechnie zrozumiały, bo pierwotny i zmysłowy. Każdy wspina się po tej drabinie tak wysoko, jak zdoła go podnieść własna umysłowość. I tak, z różnych szczebli rzucamy sobie te same słowa, pojmowane wprawdzie rozmaicie, ale najczęściej w stopniu, umożliwiającym jakie takie porozumienie.

"Uczciwość" np. będzie pojmować dziesięciu ludzi na dziesięć sposobów, ale każdy zrozumie przykazanie "bądź uczciwym" w stopniu dla niego odpowiednim i dostępnym. Gdybyśmy zaś mieli dziesięć słów lub więcej na każdy stopień i rodzaj uczciwości - dopiero wówczas przestalibyśmy się rozumieć. Nie moglibyśmy się nawet przestrzegać, czy umoralniać, bo żądanie kaznodziei wobec słuchaczów z różnych poziomów umysłowych i etycznych, gdyby nawet było ogólnie zrozumiałe, byłoby dla jednych zbyt wygórowanem, dla innych niedostatecznem. Uczciwość niższego stopnia byłaby dla, subtelniejszego wprost nieuczciwością.

To samo dotyczy wszelkich uogólnień, jak również całej nomenklatury naukowej i technicznej. Słowa: zarodek, zalążek, komórka, atom, równanie, instynkt, intuicja będą miały dla osobnika dopiero wtedy właściwą treść, gdy mu ją podadzą w szeregu słów objaśniających, a więc będą miały taką, jaka osobnikowi została podsunięta w ten sposób. Słowa takie stają się już najekonomiczniejszym wyrazem całych omówień i pojęć, bardzo dalekich od świata najpospolitszych wyobrażeń i pojęć.

Cóż dziwnego, jeżeli w takich warunkach nie posiadamy jednakowych pojęć, na temat takich słów, jak zasługa, kapitał, energja, Bóg, cnota i t. d.? Wynagrodzeniem tej niedogodności jest nie tylko możność, ale i łatwość doskonalenia pojęć, rozszerzania ich i zwężania, stosownie do nowych potrzeb. A byłoby to wręcz niemożliwe przy stałej jednoznaczności słów, t. j. gdyby dla każdego nowego pojęcia trzeba było zaraz tworzyć całkiem nowe słowa.

Co za sens ze wszystkiego, cośmy tu starali się wyłożyć? Oto, że względne ubóstwo Języka t. j. ograniczony zapas słów nie może być przeszkodą dla rozwoju pojęć, a tem samem dla rozszerzania się naszego poznania. Przeciwnie, tego rodzaju ubóstwo mowy, zarówno jak prostackie jej podstawy, są koniecznym tego wszystkiego warunkiem.

XVI. CZEM JEST PIĘKNE MÓWIENIE

Sami lingwiści składają mimowoli dowód, że nie uważają mówienia za funkcję jakiegoś wyjątkowo sprawnego aparatu, ale za następstwo myślenia przy pomocy słów, gdy mówienie (i myślenie) nazywają sztuką, O ile pod słowem "sztuka" zechcemy rozumieć nieprzeciętną biegłość, wymagającą oprócz wprawy jeszcze pewnych wrodzonych zdolności, to mówienie trzeba uważać poniekąd za sztukę, oczywiście, mówienie dobre. Jakoż mamy różnej wartości mistrzów mówienia, a zarazem myślenia. I to na wszystkich poziomach bytu społecznego, poczynając od ludu, a kończąc na najsubtelniejszych mózgowcach. Zupełnie jak w muzyce, gdzie jedne dusze wydobywają z tego samego instrumentu cudne symfonje, inne wdzięczne melodje, gdy jeszcze inne wprost brutalne kakofonje. Wszystko zależy nie od strun, ani od budowy instrumentu, ale od umiejętności jego użycia oraz od biegłości, na którą się składa w równej mierze wrodzone "uzdolnienie", jak i nabywalna wprawa.

Nie tylko mówienie do innych, ale samo myślenie dla siebie, o ile ja usiłuję być jasnym, jest tem samem, jest umiejętnością i trudną, i niejednako dla wszystkich dostępną, bo nawet dla siebie musimy przeprowadzać tę samą pracę porządkującą, jaką podejmujemy, aby komuś wyrazić swe myśli.

Niedarmo też cenimy wielkich mówców, jasno wykładających profesorów, wielkich prozaików i poetów. Cenimy ich właśnie z tego powodu i za to, że wznoszą się na trudno dostępne dla przeciętnych umysłów wyżyny umiejętności używania mowy, umiejętności składania z różnobarwnych kostek jasnych obrazów. Cenimy ich za to, że to, co mówią, bywa dla słuchaczy lub czytelników, pomimo trudności przedmiotu, źródłem wyraźnych myśli.

Gdy słucham świetnego wykładu, mózg mój zdaje się wcale nie pracować, wszystko idzie prosto do głowy. Wychodzę z wykładu wcale nie zmęczony, z głową pełną nowych dla mnie myśli. Przeciwnie, jeśli słucham marnego wykładu, mój aparat myślenia (mózg i nerwy) ciężko pracuje, wychodzę zmordowany, oszołomiony, i nie mogę zdać sobie sprawy nawet z części zasłyszanego.

Bardzo być może, iż obaj mówcy jednako dobrze znali swój przedmiot, ale dla wywołania zgoła odmiennych skutków wystarczyło, że jeden umiał dobrać słów najwłaściwszych dla koła słuchaczów, drugi był pod tym względem niedbały lub niezdolny. Pierwszy wykonał sam za słuchaczów pracę, niezbędną do wywołania szeregu żądanych myśli, więc oszczędził im trudu, drugi zwalił na nich całą ciężką pracę domyślania się treści niektórych nieznanych im słów, błyskawicznego uzupełniania w myśli braków i korygowania niedokładności wykładu.

Jeżeli też uczniowie (rozumieć tu należy uczniów normalnie przygotowanych, nie zaś wszystkich), nie rozumieją dobrze profesora, a czytelnicy gubią swe myśli w ciężkiem, zawile pisanem dziele, najczęściej winnym jest profesor i pisarz, nie zaś tępość uczniów lub czytelników.

Otóż ta umiejętność wysłowiania się stanowi o całej wartości społecznej, logicznej i artystycznej naszego umysłu. Nie to bowiem oddziaływa na innych, co sami czujemy, co myślimy lub czego chcemy, lecz to, co zdołaliśmy dla innych jasno wyrazić. Tylko to należy nadal do narodu i cywilizacji.

O tem, że nie myślimy słowami, ale słów dobieramy wedle potrzeby, nietrudno przekonać się i na drodze przymierzenia teorji do faktów. Wystarczy przypomnieć fakt, znany powszechnie, że nie wszyscy w jednem środowisku mówimy w jednaki sposób, a nawet każdy z nas nie zawsze mówi w sposób jednakowy. Wszystko zależy nie tylko od indywidualnego temperamentu, usposobienia, uzdolnień jak również od nastroju chwilowego, ale także od woli, i to jest decydujące.

Znamy wszyscy ludzi, mówiących, gdy tego sami chcą, uroczyście, "górnie" i "z namaszczeniem", albo "ozdobnie" i wytwornie albo znowu żartobliwie, archaicznie. Mówców uroczystych, namaszczonych, figlarnych, chętnie słuchamy, zwłaszcza na uroczystościach, niekiedy znowu, zwłaszcza w życiu powszedniem, bywa to ckliwe, a nawet nieznośne.

Zdobywamy się według woli na sposoby mówienia kwieciście, obrazowo, przenośniami i t. d. Wprawdzie każdy z tych sposobów, czy stylów płynie z usposobienia, ale bywa także nabywalnym "stylem" i manjerą. Każdy z własnego doświadczenia może wskazać palcem osobniki dowcipne. Mowa ich, gdy chcą tego, albo gdy znajdują się w odpowiednim nastroju, odznacza się osobliwemi, a niespodziewanemi zestawieniami słów i wyobrażeń, wiązanych z niemi najczęściej. Zestawienia te bywają tak niespodziewane, często przeciwne naturze rzeczy, a jednak w części tak trafne i uderzające, tak łatwo trafiają nam do wyobraźni, i tak nowe rzucają oświetlenie na przedmiot, że aż olśniewają. Skojarzenia, momentalnie wywołane w naszej wyobraźni przez ich mowę, tak są niezwykłe, że uderzają nasze nerwy, budząc błyskawicznie i odruchowo jakiś silny stan uczuciowy, więc albo wesołość, zawstydzenie, gniew najczęściej bezsilny, jeśli ostrze dowcipu dotkliwie w nas ugodziło, a nie umiemy równą bronią momentalnie odparować ciosu.

Cóż to jest? To jest także tylko umiejętność użycia swego zapasu słów w sposób niepospolity. Sposób ten bywa przeważnie darem natury, płynie ze swoistej organizacji umysłu, ze zdolności dostrzegania w rzeczach najmniej spodziewanych, częściowych podobieństw bez względu na istniejące między zestawionemi rzeczami ogromne i zasadnicze różnice. Polega na zgrabnem uwydatnieniu i wyzyskaniu tych podobieństw i na wywołaniu u słuchacza lub słuchaczów zestawień wprost komicznych, potwornych i aż śmiesznych w swej zasadniczej nienaturalności. Ale i ten sposób mówienia zwykle, że tak powiem, wrodzony, może także być nabyty, oczywiście tylko do pewnego stopnia. Znamy przecież dobrze takie "silenie się na dowcip", i dowcipy robione, jak to mówią "na zimno", pewną metodą, wieńczone często dość znacznem powodzeniem. Gdy zapasu słów i umiejętności mówienia można rozmaicie używać, świadczy to dostatecznie, że prawdziwie dobre mówienie mamy prawo nazwać sztuką. Układanie słów wymaga pewnej pracy, z natury rzeczy twórczej, pewnego wysiłku, który bywa tem większy im ta praca toczy się z większą świadomością jej ważności. Czemże jest naprawdę sama poezja, jeżeli nie sztuką pięknego, estetycznego wyrażania się, jeżeli nie czemś pośredniem między muzyką, a mową zwykłą, bo w niej uczucia i pierwiastek rytmiczności w doborze słów grają rolę pierwszorzędną, zapewniając jej jednak tę wyższość nad muzyką, że w niej najpełniej i najmocniej może się wyrażać wszystko, co duszę ludzką wypełnia i porusza, o wiele pełniej niż w muzyce i sztukach plastycznych.

Zatem mowa to tylko środek podtrzymywania wiedzy i uczuć już rozwiniętych, to narządzie do przekazywania i nabywania żądanych stanów psychicznych, a zarazem do tworzenia obrazów, całkiem pozbawionych w realnym świecie odpowiedników, czyli środek do tworzenia sobie świata wymyślonego lub urojonego.

XVII. CO Z NAS CZYNI NIEMILKNĄCY ROZGWAR, W KTÓRYM ŻYJEMY?

Jak widzimy ze wszystkiego, co zostało wyżej powiedziane, zewnętrzną i jedynie trwałą społecznie stroną procesu, który się w każdej gromadzie ludzkiej toczy w postaci rozumnych myśli naszych, jest nie mowa, nie język, ale dopiero to, co wyrażamy w języku, którym myślimy, więc szeregi słów powiązanych ze sobą w pewnym porządku, bynajmniej niezależnym od trafu, ale w danej chwili i miejscu poniekąd koniecznym. Zapas tedy słów i umiejętność układania ich w zdania jest tylko środkiem, łączącym ludzi w coś podobnego do jakiegoś jednego obszernego systemu. Ale na tem kończy się rola mowy jako języka, występuje bowiem na plac coś, co się ma do mowy, jako naszej władzy tak, jak dzieło do narzędzia.

Język to tylko ogół środków do myślenia i mówienia, to zasób, który umieją z wszelkich tekstów wydzielać lingwiści dla studjów swoich. To słownik narodu, gramatyka i składnia. To tylko narzędzie do rozkawałkowania obrazów zmysłowych i do układania obrazów idealnych z tych sztucznie porozdzielanych cząstek. Jest to tylko cenny zapas znaków, które, wprowadzone w zetknięcie z wyobrażeniami, dostarczonemi przez zmysły, rozbijają cały ten materjał psychiczny na fragmenty, aby z nich następnie można było układać najrozmaitsze obrazy idealne.

To wszystko każdy z nas, będąc uczestnikiem swojego własnego koła społecznego, dostaje dopiero ze zdań całych, przechodzących z ust do ust oraz z pokolenia w pokolenie.

Mówienie nasze składa się poniekąd z cegiełek, które są podatne do układania ich jedna przy drugiej według praw składni i gramatyki, ale budowlą, do której wzniesienia potrzebne były owe cegiełki, jest dopiero to, co składa się z tych cegiełek na mówienie nasze, na te pytania i odpowiedzi, na owe teksty, których wzajem słuchamy, które przyjmujemy do świadomości i oddajemy sobie jako nowe "wypowiadane".

Tylko całe zdania są fizycznemi odpowiednikami tych wszelkich sądów, idei, poglądów, nauk i t. d., które, lubo nienowe w społeczeństwie, jednak w nowo przybywających głowach ludzkich wciąż powstają jako nowe. Wszelkie sądy, poglądy, nauki i t. d. są przecież psychicznemi odpowiednikami i skutkami działania na nas gotowych już tekstów, bynajmniej zaś nie oddzielnych i bez związku z sobą zostających słów. Cały dorobek intelektualny minionych pokoleń jednego rozległego koła społecznego, rozumianego w najszerszem tego słowa znaczeniu jako naród, spoczywa poza mózgami naszemi t. j. zewnątrz nas, w tak a nie inaczej układanych i wypowiadanych formułach. Zdaniom, które brzmią w rozmowach naszych, odpowiadają w naszych głowach pełne myśli nasze, te żywe iskierki, z których składa się nasza myśl świadoma każdochwilowo siebie i świata, materjał językowy jest tylko środkiem do wyrażania tych myśli. Przecież ten sam materjał, te same słowa, za każdem ich poprzestawianiem (byleby ono było zgodne z wymaganiami gramatyki i składni), mogą budzić coraz inne myśli.

Oto mamy cztery wyrazy, cztery dźwięki artykułowane, związane z obrazami zmysłowemi: ziemia, słońce, krążyć i naokoło. Jest to materjał językowy, a powiedzmy krócej - cząstka języka, cząstka tego, co sobie rzucamy w rozmowach. Logiczną cząstkę "rozgwaru" otrzymamy dopiero wtedy, gdy ułożymy te wyrazy w zdanie. Tylko owo zdanie będzie odpowiadać mądrym myślom naszym o słońcu i ziemi, wcale zaś nie sam materjał językowy, z którego się składa.

Jeżeli powiem: "ziemia krąży naokoło słońca", otrzymuję w takiem ustawieniu wyrazów głębokie ujęcie stosunku całej ziemi do całego słońca. Króciutkie zdanie, a jednak do ustawienia wyrazów w ten, a nie inny sposób ród ludzki doszedł dopiero w XVI wieku po długiej pracy duchowej licznych pokoleń i niezliczonych głów, ostatnio zaś po przenikliwej pracy genjalnej jednostki: Kopernika. Słowa, potrzebne do sformułowania tej myśli, istniały przez wieki, ale myśl, zawarta w tem ustawieniu słów, zjawiła się dopiero w pewnym czasie i w pewnej głowie. Przed nią w oświeconych głowach panowała przez wieki inna kombinacja tych samych słów. Powtarzano i uczono, że "słońce krąży naokoło ziemi".

Ten sam język, te same słowa, tak samo zbudowane zdanie i równie prawidłowe gramatycznie, ale myśl wprost przeciwna tamtej.

Cóż skłoniło ludzi do przestawienia słów celem przeinaczenia myśli? Nie rozwój języka, ale gruntowna zmiana pojęć, a mówiąc szczegółowiej, rozwój wiedzy, która w narodzie trwa tylko w zdaniach, lubo przez język. Do przestawienia tych słów, które to przestawienie nic w języku nie zmienia, skłoniła ludzi tylko dokładniejsza obserwacja, większe doświadczenie, głębsze rozpoznanie stosunku ziemi do słońca. Dawna obserwacja, utrzymująca się w mówionem, okazała się Kopernikowi zbyt powierzchowną. Uzbierane doświadczenie wieków wykazało mylność dawnego widzenia rzeczy i poprawiło je. Czy jednak byłoby to możliwe bez wiekowej ciągłości skomplikowanych pojęć przez trwałość zdań, czyli "mówionego" wypowiadanego? Tu zaszła zmiana pojęć, utrzymujących się jedynie w formie "powiedzianego", czy napisanego, nie zaś zmiana w języku, który jest środkiem równie dobrym do wyrażenia bądź tego, bądź drugiego, bądź całkiem innego poglądu na stosunek ziemi do słońca.

Odkrycie Kopernika streszcza się w czterech słowach, których nikt przed nim tak, jak on, nie ustawił, ale za to nikt po nim nie ustawi już w innym porządku, bo to byłoby fałszem. Pewien stosunek w przyrodzie został rozpoznany przez skomplikowane czucie ludzkie (które nazywamy rozumem, mądrością), wysubtelnione zbiorową pracą niezliczonych pokoleń, i został wyrażony oraz przekazany dalszym pokoleniom w czterech krótkich słowach, ustawionych koniecznie w takim, nie zaś innym, porządku.

Czemże się to dzieje, że nawet nie posiadając odnośnej wiedzy, dobrze sobie wyobrażamy przeróżne stosunki w świecie, zbadane już przez innych?

Oto zawsze tem samem, mianowicie podziwu godną praktycznością naszego środka do porozumiewania się, zmuszającą nas zawsze do opierania wszelkich pojęć na znanych obrazach zmysłowych, czyli zmuszającą do schematyzowania, do upraszczania.

Wszelkie wiadomości, jak widzimy, i umiejętności nasze utrzymują się poza mózgami tylko w gotowej postaci "wyrażonego" i tylko w tej postaci, jako "zrozumiane" i "zapamiętane" przelewają się z głowy do głowy i z pokolenia w pokolenie.

Zdanie, raz sformułowane przez Kopernika, wywoła już w każdej, choćby najmniej uczonej, głowie złożony obraz zmysłowy, podobny w zasadzie do obrazu, który po raz pierwszy powstał w głowie Kopernika. Będzie to zawsze obraz idealny i fantastyczny, bo podobnej rzeczywistości nikt nie widział i nie zobaczy własnemi zmysłami, ale będzie on odpowiadał szablonowo rzeczywistości, więc będzie szablonowo realnym. Ziemia i słońce są zbyt ogromne, abyśmy mogli naocznie dostrzec krążenie kuli ziemskiej dokoła słonecznej. Ale natura języka, mianowicie zmysłowość czy naoczność wyobrażeń, jakie nasuwa, ułatwia nam zmniejszenie w myśli obrazu rzeczywistości i umożliwia oglądanie oczyma duszy tego, czego oczy cielesne nie dojrzą. Każdy jest w możności olbrzymią kulę ziemską, której kształtu dociekli astronomowie, zastąpić sobie, w wyobraźni małą gałką, kulę słoneczną zastąpić większą gałką, krążenie mniejszej przyrównać do krążenia choćby samego człowieka dookoła, przedmiotu dowolnie obranego, i obraz idealny jest gotowy. Zamajaczy on w każdym umyśle, przygotowanym do przyjęcia tego szeregu słów, i każdy to zrozumie w całości oraz zaakceptuje, jako godne wiary. Czemu zaś całkiem nowe dla nas wyobrażenie uznamy za godne wiary? Dlatego, że cała nasza wiedza opiera się na zaufaniu w prawdomówność innych. Kto nie ufa i zechce sprawdzić twierdzenie, zawarte w zdaniu Kopernika, ten znajdzie na to sposób, tylko będzie musiał podjąć wielką pracę nauczenia się naprzód wiedzy astronomicznej. Więc większość ludzi woli w danej chwili przyjąć na wiarę twierdzenie, przez co oszczędza sobie całych lat ciężkiego mozołu. Każdy woli korzystać w dobrej wierze z gotowego owocu prac cudzych już wykonanych, pocieszając się tem, że choć sam nie może upewnić się o wiarogodności twierdzenia, wyręczają go inni, znający się na rzeczy, którzyby w razie omyłki błąd sprostowali. Skoro zaś od paruset lat, pomimo wielokrotnych sprawdzań, nikt tego nie sprostował, są wielkie szansę, że musi to być zgodne z rzeczywistością.

Jeśli też wiedza ludzi bardzo wykształconych bywa tak głęboka, że aż niejednych zdumiewa, to stała się taką wcale nie przez samą możność naszą komunikowania sobie wzajemnie własnych wyobrażeń, albo też wywoływania żądanych wyobrażeń w głowie cudzej, ale dopiero przez nagromadzanie się i uzupełnianie się doświadczenia nieprzeliczonych osobników, związanych ze sobą w społeczeństwo.

Suma mądrości, przedziwnej wiedzy, subtelnych uczuć i skomplikowanych żądz, dążeń i działań w narodzie, to wypadkowa, wynik niezliczonych a cennych spostrzeżeń, odkryć i sprostowań, to owoc niezmarnowanych wysiłków i niezliczonych aktów twórczych lepszych przedstawicieli wszystkich pokoleń minionych, z których każde dorzucało coś nowego, a trafnego do nagromadzonego już plonu doświadczeń. Owo doświadczenie, utrwalone w zdaniach w tem, co stanowi w społeczeństwie niemilknący rozgwar, dostaje się potomkom prawie darmo, w gotowej postaci, przez nauczanie i wychowanie, ostatecznie zaś choćby tylko przez osłuchanie się, czyli mimowolne nabywanie wiedzy i dążeń od otoczenia.

Jeżeli w mojej głowie mogą się powtórzyć (oczywiście z nieuniknionemi odchyleniami) te myśli, które sformułowały się niegdyś w głowach Kopernika, Platona, Kartezjusza czy Śniadeckiego, to dzieje się to tylko dlatego, że całe i nieskażone teksty, wypowiedziane lub napisane przez tych myślicieli, nie przebrzmiały, nie zaginęły, ale ciągle utrzymywały się gdzieś w społeczeństwie i w końcu doszły do mnie.

Tylko teksty, brzmiące w narodzie, dają nam władzę, niedość że pozazmysłowego widzenia, co cudze oczy oglądały, niedość że przemyślania tego, co przemyślały cudze głowy, ale wypowiadania tego, czego jeszcze nikt nie wypowiedział, co nasza dopiero praca i nasze doświadczenie nam odsłoniły. Tylko utarte sposoby układania słów w pewne szeregi są jedynym środkiem, aby się cud myślenia po ludzku, myślenia rozległemipojęciami dokonywał.

XVIII. OGROMNA OSZCZĘDNOŚĆ MYŚLENIA. SŁOWA CZY ZDANIA?

Skoro oceniamy właściwie stosunek mowy do rozgwaru, oraz do literatury, skoro wiemy, że tylko ów niemilknący rozgwar podtrzymuje cały gmach psychiki w narodzie i w indywiduach, boć bez niego zaraz w następnem pokoleniu nicby się w głowach nie pozostało z tego, co wszystkie pokolenia ubiegłe narodu myślały, czuły i chciały, teraz czas przejść do kwestji niezmiernej łatwości wchłaniania przez nowego osobnika - ducha jego ludzkiego otoczenia, następnie do błyskawiczności procesu psychicznego, toczącego się w głowie ludzkiej - czyli błyskawiczności skojarzeń wyobrażeń językowych z pozajęzykowemi, - wreszcie do faktu, że myślenie nasze toczy się w wielkiej mierze wprost bez udziału pracy i woli naszej.



Przyczyna łatwości układania się porządnych łańcuchów słów w każdej głowie ludzkiej musi być jedna i jest jedna. Zachodzi to, powtarzam, głównie dzięki temu, że myślimy zdaniami. To właśnie jest przyczyną krystalizowania się naszych nieidentycznych procesów psychicznych względnie bardzo łatwo w formy podobne, co nam umożliwia momentalne rozumienie się wzajem. Myślimy po części całemi gotowemi zdaniami, po części zaś zdaniami już tylko jako schematami. To jest fakt, którego nikt nie obali, choć mało kto się nad nim zastanawiał.

Nigdy nie było tak, aby ludzie posiłkowali się samemi tylko odosobnionemi słowami i nie wiązali ich odrazu w zdania, choćby one miały być najkrótsze i najprostsze. Słowa, tworzone z głosek i sylab, służyły odrazu do tych samych celów praktycznych, do których służą teraz i służyć będą w przyszłości, mianowicie do wyrażania wzruszeń, żądań i sądów. Co do wzruszeń rzecz nie wymaga objaśnienia, podobnie jak i co do żądań. Inaczej rzecz się ma z sądami. Mowa mogła sobie być zrazu bardzo niedoskonała i uboga, ale odrazu musiała oddawać i oddawała zasadniczo te same usługi, jakie oddaje teraz.

Ludzie odrazu tworzyli zdania. Choćby zdanie składało się z dwuch słów, a nawet z jednego, jest ono formacją prawie tak pierwotną, jak słowo, związane z jego treścią pozajęzykową.

Wszystkie nasze wypowiedzenia się, prócz wykrzykników (słów emocjonalnych), są już sądami, choćby sprowadzonemi do prostego oznajmienia, że coś jest albo coś się dzieje.

Tylko szeregi zdań (podległe ustawicznym zmianom, pomimo pozorów monotonji), nie zaś szeregi słów, ujmowanych w odosobnieniu, podtrzymują ów całokształt myśli, uczuć i dążeń narodu, który podlega również ustawicznym zmianom i rozwojowi.

Tylko świat niezliczonych zdań, sądów, układanych tak a nie inaczej, nie zaś sieczka oddzielnych wyrazów, oddziela nas od przyrody przejrzystą zasłoną, która staje się niejako szybą, ukazującą nam tę przyrodę zawsze w sposób odmienny od obrazu, którybyśmy otrzymali od samych zmysłów.

Więcej jeszcze. To zdania i ich szeregi przywołują nam z pamięci obrazy przedmiotów nieobecnych i zdarzeń minionych, sprawiając, że stajemy co moment oko w oko z przedmiotami oraz stosunkami nigdy niewidzianemu a nawet niewidzialnemi, a rysują nam je tak wyraźnie, jakbyśmy je oglądali.

To świat zdań, nie zaś słów, czyni nas stuocznymi Argusami!

Co rozumiemy pod określeniem, że myślimy gotowemi schematami, to niżej będzie wyjaśnione. Tymczasem pilno nam zaznaczyć, że gdybyśmy musieli myśleć oddzielnemi słowami, czyli samemi elementami mówienia i myślenia nigdyby nie dochodziło do takich rezultatów, jakie nam rzeczywistość przedstawia.

Zważmy przecie, że materjał językowy (słownik) daje wprost nieograniczone pole do najprzeróżniejszych skojarzeń. Jakiemże więc prawem mowa i myśli każdego z nas z osobna płyną w czasie rozmowy łożyskiem względnie bardzo wąskiem, tak wąskiem, że z pośród tysiąca kombinacyj, jakie mogłoby czyjeś "powiedziane" narzucić słuchającemu, wpadamy w rozmowie prawie zawsze na jedną, i właśnie na tę, na którą wpaść powinniśmy?

My w rozmowie, powtarzam to z naciskiem, przecież nie analizujemy usłyszanego. Świadczy o tem dostatecznie błyskawiczność zrozumienia. My nie pracujemy nad dostosowywaniem treści słów do treści zdania, to znaczy do tej treści, jaką słowo powinno mieć w tem zdaniu. My wypowiedziane przyjmujemy do świadomości jak należy.

Psychologowie powołują się tutaj na "wyjątkowe zdolności" w kojarzeniu wrażeń i wyobrażeń, ale największe nawet zdolności nie mogłyby wystarczać, gdybyśmy przyjmowali do świadomości oddzielne słowa, czyli gdybyśmy myśleli samemi słowami. I nie jest potrzebne to przypuszczenie, zwłaszcza, że wyjątkowemi zdolnościami poprostu starano się ominąć trudności zdania sobie sprawy z "łatwości" naszego myślenia.

W podświadomych zwykle głębinach naszej jaźni spoczywają lub kłębią się bez udziału woli wcale nie same słowa i obrazy, najrozmaiciej pokojarzone ze sobą, ale, powtarzam, niezliczone gotowe i rozległe związki słów i obrazów, raz przeżyte i niby zapomniane, a jednak niezatarte i zdolne za sprawą jednego dawnego bodźca wyłonić się znowu kiedyś nawet w całości, i to ze zdumiewającą dokładnością.

Gdy tedy bogactwo słów sprzyja powstawaniu nieograniczonej ilości wyobrażeń, pojęć, wiadomości, dążeń i t. d., myślenie zdaniami, jak widzimy, mocno ogranicza tę swobodę i umożliwia wspólność naszych wyobrażeń, pojęć i t. d., z drugiej zaś strony ogromnie ułatwia rozumne, a szybkie myślenie, i to w sposób właściwy sferze społecznej, do której należymy. Więc dopiero te obszerniejsze od słów jednostki myślenia, czyli całe zdania formują nasze psychiczne indywidualności, utrzymując je, pomimo to, w wąskich łożyskach psychiki, charakterystycznej zawsze naprzód dla narodu całego, a następnie dla sfery społecznej, do której osobnik należy.

W niezmiernie bogatym w szczegóły procesie psychicznym w osobniku - nie słowa, ale zdania są elementami stałemi pośród elementu zmiennego i wciąż nowego. (Nasze podświadome procesy psychiczne intelektualne składają się przeważnie ze zdań). To zdania, zasłyszane i zapadające w gotowej formie w podświadome głębiny naszej jaźni, a nie co innego, łączą nas przez upodobnianie myśli i wiadomości, pomimo, że skomplikowane warunki życia w społeczeństwie wciąż nas różnicują.

Zdania tedy, jak widzimy, składają się nie tylko na szatę naszych myśli, ale także na formą naszych dusz.

Jeśli się nam zdaje, że słowa miewają po kilka, a czasem po kilkanaście znaczeń, jest to złudzenie. Słowa miewają u każdego mnóstwo znaczeń, albowiem treść czyli znaczenie każdego w danym czasie i miejscu zawsze zależy od pozostałych słów w zdaniu. Znaczenie ich u każdego osobnika bywa i musi być nieco odmienne, ponieważ zabarwia się indywidualnym sposobem reagowania oraz indywidualnym zasobem wspomnień, wpływających zawsze na indywidualne rozumienie tego samego. Regestrować więc te znaczenia w słowniku i w abstrakcji od zdań byłoby jałowym pedantyzmem, bo właściwej treści takiej niepodobna uchwycić inaczej, jak dopiero w tem zdaniu i nie w żadnem innem. Tylko tutaj, w tym składzie słów, przemawia ono do nas w specjalny sposób, poza tem taka jego treść nie może się utrzymać ani w słowie odosobnionem, ani w innem zdaniu. Złudną byłaby też nadzieja pedanta wyczerpania w najobszerniejszym słowniku wszystkich znaczeń wszystkich słów, bo, pomijając, że miały już one mnóstwo zastosowań, my jeszcze ciągle wkładamy nowe treści w te same ramki.

Jednak zdolność chwytania w lot tych rozmaitych znaczeń oraz ich odcieni nie dowodzi ani wielkiej domyślności naszej, ani fantazji, ani erudycji. Jest to prosty skutek normalnej pamięci i osłuchania się.

Zresztą osobnik nie bywa narażony na dźwiganie całego balastu przeróżnych znaczeń, możliwych oraz istniejących w narodzie. Zwykle każdy z nas posługuje się stosunkowo bardzo niewielką ilością zestawień, i one to stanowią udeptane ścieżki oraz gotowe formy, najkrócej wyrażające równie ograniczone co do ilości myśli.

Każda gromada ludzka, każdy fach i każda specjalność posługuje się słowami i zdaniami sobie tylko właściwemi. Urabiały je liczne wieki i praktyka całego żywota, nie dziw więc, że są dogodne, bo dzięki wprawie już odruchowo tak, a nie inaczej zrozumiałe. One też stanowią o indywidualności zarówno osobnika, jak sfery jego, (a nawet narodu).

Aby sobie unaocznić potężną rolę rozgwaru, będącego środowiskiem, jakiego nie zna zwierzę, nie będzie tu zbytecznem wrócić do naszego "koła społecznego" (rozdz. XVII).

Każdy z nas obcuje blisko z pewną tylko ograniczoną ilością osobników, związanych pokrewieństwem, przyjaźnią lub interesem. Zaraz zobaczymy, jak wiele waży to obcowanie.

Wyobraźmy sobie, że takie kółko składa się tylko z 25 osobników. Umieśćmy się w środku tego koła i połączmy się z jego uczestnikami linjami wzajemnych wpływów przez rozmawianie. Ponieważ zaś członkowie naszego kółka rozmawiają nie tylko z nami, ale także i ze sobą w naszej obecności, zaś przy słuchaniu cudzych rozmów umysł zachowuje się niemal tak samo, jak przy słuchaniu tego, co do nas mówią, więc wypada dodać do linji oddziaływań bezpośrednich jeszcze także wpływy pośrednie rozmów i opowiadań, toczonych w naszej obecności, lubo bez naszego czynnego udziału.

Gdy wniesiemy w nasze koło wszystkie linje wpływów bezpośrednich i pośrednich, powstanie do podziwu gęsta siatka, przedstawiająca sumę oddziaływań, kształtujących naszą duszę od chwili wyjścia z niemowlęctwa.

Obraz, któryśmy tu narysowali (patrz rys. 3-ci), jest jednak uzmysłowieniem tylko ilościowych oddziaływań i tylko najbliższego kółka na każdego osobnika. Aby go uczynić bliższym rzeczywistości, musimy wziąć pod uwagę jeszcze i jakość oddziaływań. Otóż trzeba pamiętać, że każdy z owych 25-ciu uczestników koła, któreśmy narysowali, w odosobnieniu od reszty narodu, jest ze swej strony także centrem własnego kółka, jest i był wystawiony na wpływy, które innych uczestników nie dosięgały, i z tego powodu nie może on - być całkiem podobny (psychicznie) do pozostałych. Z tego również powodu całe społeczeństwo musimy sobie wyobrazić jako zbiór drobnych kółek, gęsto zachodzących na siebie. Wszyscyśmy w narodzie w łączności pośredniej ze sobą, ale w prostym stosunku społecznej odległości kółek od kółek. I wszyscyśmy skutkiem tego w mniejszym lub większym stopniu różni, niejednakowi.

Największy wpływ na kształtowanie się duszy wywiera kółko bezpośrednie, jednak dużą rolę odgrywają niezliczone wpływy nawet bardzo dalekich kółek, dosięgające nas pośrednio, przez dorywcze choćby obcowanie albo pośrednio przefiltrowane przez otaczającą nas psychosferę.



Jeszcze raz okazuje się, że świat, odczuwany własnemi zmysłami (czyli zmysłowy obraz świata) przesłania nam nie tylko gęsta sieć wpływów interpsychicznych, któreśmy wyobrazili na rysunku, ale jeszcze takichże wpływów bardzo odległych.

To też nie trzeba dowodzić, że nawet bez uczenia się celowego powstaje w nas mnóstwo gotowych i wprost narzuconych nam pojęć oraz idei, panujących zarówno w szczupłem kółku bezpośredniem każdego człowieka, jak również pochodzących zdaleka. Cóż zaś dopiero powiedzieć o tych wpływach, gdy uwzględnimy celowe poszukiwanie wiedzy i szukanie jej w sferach trudniących się specjalnie przechowaniem duchowych zdobyczy oraz ich pomnażaniem (szkoły, uniwersytety, bibljoteki publiczne). Cóż więc dziwnego, że w narodzie tyle sfer i poziomów, coraz bardziej obcych sobie w miarę społecznej ich odległości. Lubo zjednoczeni jedną mową, jesteśmy rozdzieleni na mnóstwo typów psychicznych (umysłowych, uczuciowych i twórczych), a nawet na niejednakowe indywidualności duchowe.



Sumując wynik otrzymany już w tej materji, w "Teorji Człowieka", wypada powtórzyć, że ogólna suma poznania w narodzie jest niewypowiedzianie pełniejsza od jakiegokolwiek osobniczego najuniwersalniejszego poznania i rozumu, że nikt nie jest w stanie wziąć w siebie wszystkiego, co tętni w narodzie, bo ono za rozległe i zbyt urozmaicone na jedno krótkie życie osobnika i na drobną jego pojemność, bo zresztą cząstka nigdy nie może mieścić w sobie całości, do której należy. Każdy bierze w siebie tyle od narodu, ile wziąć zdoła mimowolnie i własnowolnie. Bierze tylko to, co dochodzi do niego, a również, czego rozmyślnie szuka. Zwykle dostaje mu się część drobna z nieogarnionej całości, lecz i ta odrobina wystarcza do uczynienia go jestestwem na ziemi wyjątkowem, bo on widzi świat zupełnie inaczej i pełniej, niżeli widzą go zwierzęta, albowiem nawet w najgorszym razie widzi jeszcze światy urojone lub kombinacje, jakie możemy tworzyć z materjału poznania zmysłowego.

Jestże to wszystko przeciwne naturze? Bynajmniej! Trzeba tylko chcieć spojrzeć na całe to zjawisko oczyma przyrodnika. Teraz wszystko się objaśnia. Czemś całkiem innem, niż zwierzęciem, jesteśmy przez język. Myślimy, czujemy i działamy po ludzku tylko dzięki przynależności do realności D z naszych "Prolegomenów", do całostki obszerniejszej od wszelkich organizmów, następnie zaś dzięki przynależności do własnej sfery w narodzie.

Znaleźliśmy między niepoznawalnem, przed którego potęgą i niezgłębioną tajemnicą się korzymy, a grubem zwierzęcem, świat pośredni, całkiem realny. Znaleźliśmy świat całostek jednojęzycznych, przytwierdzonych do gruntu, który je żywi i podtrzymuje. Znaleźliśmy świat form duchowych, utrzymujący się zewnątrz osobników w "wypowiedzianem", w duchu zaś wewnątrz osobników.

Źródło tego wszystkiego w więzi społecznej, która nas łączy przez różnicowanie, a gdyby nie różnicowała, nie byłaby więzią.

Żaden z nas, jako człowiek, nie jest możliwy bez wielkiej całości, do której należymy. Jak bowiem nie może powstać w świecie samo jedno piórko, ukształtowane i ubarwione tak, a nie inaczej, dopóki nie powstanie ptak cały, tak nie może być człowieka - bez ludu całego. Źródło "człowieczości" naszej mieści się w owym rozgwarze, brzmiącym w Narodzie, od tysięcy lat niestłumionym, który odbiera wprawdzie całostkom zwierzęcą wolność, ale za to wydobywa z nich uzdolnienia, nieznane organizmom wolnym.

Choć ciałem jesteśmy bardzo do siebie podobni, psychicznie i funkcjonalnie dzielą nas głębokie przepaści, tem głębsze, im naród, do którego należymy, jest bardziej zaawansowany w rozwoju.

Źródłem tych różnic - stanowisko osobnika w tym związku oraz osobiste jego zalety i wady. Żywot bowiem w społeczeństwie urabia osobniki na indywidualności psychiczne, tak samo, jak czysta przyroda urabia zwierzęta w szeregu pokoleń w ich naturalnych środowiskach na odmiany, gatunki i rodzaje zoologiczne. Cała różnica, że ten urabia dusze, tamten tylko ciała oraz instynkty.

Następstwem zrozumienia roli "rozgwaru" w procesie myślenia stała się tedy poprawka, że wszystko w człowieku, co przyrodoznawstwo odrzuciło humanistom do badania i o czem pomimo to humaniści sądzili, że bierze początek w osobniku, w duszy jego, płynie z tej cząstki, społeczeństwa, z którą zostaje osobnik w bezpośredniej komunikacji.

Zjawiska te, które, jako obce przyrodoznawstwu, odrzucono humanistom do badania, nie są wcale organizmowemi, biologicznemi, nie są także gromadnemi, ale w przyrodniczem znaczeniu tego słowa nad-organizmowemi, nadbioiogicznemi. Biorą początek dopiero w odwiecznym związku organizmów, w całości zwanej ludem lub narodem. Niemasz jednak w tych zjawiskach nic bardziej tajemniczego od prostych zjawisk biologicznych. Są zjawiskami wprawdzie rządu wyższego, ale podlegają tym samym metodom badania, jak wszystkie przedmioty nauk przyrodniczych.

Oto jądro teorji naszej.



Z powyższego wynika, że naturalnemi całostkami rzędu wyższego od organizmów są zbiorowiska ludzkiej posługujące się od kolebki jednym wspólnym dla nich językiem.

Socjologja nie umiała wyznaczyć ścisłych granic dla pojęcia "społeczeństwa", Narodu. Tutaj jasnem się staje, że te granice wyznacza język, i tylko język.

Całostkami rzędu wyższego są ludy, a o ile chodzi o ludy, które wyniosły się na wyższe stadja rozwoju duchowego, - takiemi całostkami naturalnemi są narody.

Państwa o ludności wielojęzycznej - są to już przypadkowe i nienaturalne mieszaniny osobników, należących do odpowiedniej liczby ludów, czy narodów. Nie dziw też, że skład tak świeżych i nieprzetrawionych mieszanin etnicznych bywa zwykle zmienny, burzliwy i nietrwały.

Trudność pogodzenia się z takiem widzeniem rzeczy wynikała z nieuświadamiania sobie najzupełniejszej realności owego matecznika dla dusz, którym jest powtarzam, ów rozgwar, brzmiący bez przerwy w Narodzie, od tysięcy lat ani na chwilę nie stłumiony, a którego drugą postacią, dalszym ciągiem, a zarazem wyborem i koncentracją tego, co najcenniejsze, jest literatura w najszerszerszem tego słowa pojmowaniu.

XIX. OSOBLIWY STOSUNEK CZŁOWIEKA DO JEGO DZIEŁ. MATERJALNA POTĘGA DUCHA.

Załatwiliśmy się dopiero z połową zagadnienia, które nas tutaj zajmuje, gdyśmy zrozumieli w głównych zarysach genezę i naturę inteligencji ludzkiej, gdyśmy doszli, że cała psychika ludzka, cała wiedza, wszystkie nasze ideały są zjawiskiem społecznem i odwiecznym produktem współmyślenia, współczucia i współdziałania osobników, związanych jednym systemem słów i tekstów. Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia pytanie: czem jest w stosunku do ducha naszego, a więc i do nas samych cała materjalna strona cywilizacji: nieprzeliczone w swej rozmaitości przedmioty, wytwarzane przez ludzi.

Zarazem jakie ich stanowisko w Przyrodzie.

Zdawałoby się, że skoro mamy odpowiedź na pytanie, dotyczące psychiki, to mamy w jego rozwiązaniu odpowiedź i na drugie.

Jednak skoro dążymy do gruntownego zrozumienia zjawisk społecznych, nie może nam wystarczyć sama pewność, że jest to twórczość ducha.

Pewność ta otwiera bowiem przed nami nową zagadkę, równie doniosłą pod względem przyrodniczym, jak filozoficznym.

Proces psychiczny, toczący się w osobniku ludzkim nie może być przecież uważany za źródło energji i w znaczeniu fizycznem.

Powstaje tedy pytanie, jakiem prawem i jakim sposobem proces psychiczny, toczący się w mózgach naszych, wpływa jednak bardzo silnie na takie a nie inne działanie sił fizycznych. Bo, że wywiera taki wpływ, jest to aż nadto pewne.

Wszak dzieła naszego rozumu nie powstają niezależnie od naszej woli i naszych pomysłów. Duch nasz musi być przeto realnym czynnikiem w świecie materji i sił fizycznych. Ale jakiem prawem i w jaki sposób? Oto kwestja.

Większość myślicieli omijała przezornie to zagadnienie; wprawdzie inni, jak Alfred Fouillée, prawili nam O ideach-siłach, ale z punktu widzenia przyrodniczego mogło to być brane tylko w przenośnem znaczeniu. Nie stanowi to jednak wcale racji, abyśmy i my mieli pójść ich śladem.

Kwestja ta zajmowała już nas w "Teorji człowieka i cywilizacji", a zwłaszcza, "Kapitale", ale nie została tam jeszcze wyczerpana i zamknięta, czas więc niedomówienia uzupełnić, i wysnuć prawowite konsekwencje. Kwestję tę trzeba nam ująć pod mianem kwestji realnej twórczości ducha. W tym celu rozpatrzmy naprzód fakty. Pierwszym jest powstawanie wszelkich dzieł ludzkich materjalnych koniecznie nakładem sił fizycznych.

Znamy dwa źródła tych sit. Pierwsze bije z samego organizmu ludzkiego. Jest to energja mięśniowa ciał naszych czyli pewien jej nadmiar, nie marnujący się tak bezużytecznie, jak się marnuje stale u zwierząt.

Istnieje też drugie źródło energji, zawsze gotowe do pracy, i bez porównania ważniejsze, bo wprost niewyczerpane. Są to siły całkiem zewnętrzne względem organizmu ludzkiego czyli siły, które możemy dowolnie przybierać sobie do pomocy, siły zarówno martwe jak pochodzące z żywych organizmów ludzkich, lub zwierzęcych, jak tośmy już objaśnili w "Kapitale".

Jedna część tych sił, mianowicie martwe siły przyrody, pracują (na rzecz człowieka) w postaci narzędzi sztucznych, będących dziełem naszego rozumu, i wiedzy, nauk, druga w postaci tych sił przyrody, które ujarzmia właśnie za pośrednictwem owych narzędzi i machin mądrość nasza.

Narzędzia więc sztuczne trzeba uważać za najprawdziwsze uzupełnienia ciał naszych niezmiernie cenne, bo wielostronne i nie dające się wcale zastąpić własnościami naszych organizmów.

Narzędzia te są tylko w bardzo drobnej części dziełem ludzkich sił fizycznych i na to zwracam szczególną uwagę czytelnika.

Jeżeli spojrzymy nie tylko na proste narzędzia pracy, rzemieślnicze, służące jednemu osobnikowi, więc na młoty, dłuta, piły, obcęgi, noże, świdry, tygle i t. d., ale na b. złożone machiny oraz całe ich komplety, więc na wiatraki, młyny wodne, młoty hydrauliczne, lokomotywy, dźwignie, podnoszące całe wagony, walcownie, formujące grube płyty stalowe, tak łatwo, jakby były z ciasta lub z wosku, - to łatwo ocenimy, że wobec fizycznej potęgi tych przeróżnych narzędzi, pracujących dla człowieka i zgodnie z wolą człowieka, wobec ich pracy, własne mizerne siły ciał ludzkich odgrywają stosunkowo drobną i w miarę postępu techniki coraz drobniejszą rolę. Odgrywają one poprosturolę dodatku, dodatku wprawdzie koniecznego, ale mocno niewystarczającego do wywołania skutków, osiąganych przez wspólną działalność sił ludzkich, czyli pracy mięśni ludzkich, oraz sił przyrody, ujarzmianych przez owe machiny w ruchu. I otóż pamiętajmy, że ogromna większość sił tych wcale nie dałaby się zastąpić siłami ciał naszych.

Tak jest z siłami chemicznemi, tak z siłami ciał zwierzęcych, które w hodowli, rolnictwie i t. p. skierowujemy w żądanym kierunku. Organizmy tedy, tak zwierzęce, jak roślinne, podobnie jak martwe machiny, pracują za nas i dla nas same, kierowane tylko władzą naszych rozumów, nie zaś ciał.

Lubo więc pierwszem i niezbędnem źródłem ftzycznem materjalnej twórczości narodu są oczywiście siły fizjologiczne ciał naszych, to jednak najważniejszem i niezastąpionem źródłem jest dopiero przyroda, która nas otacza. Bierzemy od niej w miarę postępu techniki coraz więcej, tak, że przy coraz doskonalszych machinach stosunek między ilością ludzkiej siły fizycznej, zużywanej przy pracy, a ilością siły wywieranej przez działalność narzędzi sztucznych, które nam nasz genjusz pobudował, a więc oszczędzanej człowiekowi, staje się coraz nierówniejszy. Udział sił ciał ludzkich w przypadkach daleko posuniętego udoskonalenia machin, oraz umiejętnego podziału pracy staje się wprost znikomy. Właściwie też dopiero praca martwych sił przyrody, puszczonych w ruch przez nagromadzoną mądrość ludzką, wytwarza nam ten ogrom dzieł, który składa się na materjalne bogactwo, dorabiane bez przerwy w coraz większej obfitości i w coraz większej ilości zużywane ku zaspokojeniu bezgranicznych, bo wciąż rosnących potrzeb i pożądań ludzkich.

Więc staje przed nami w całej nagości pytanie: cóż zniewala owe przeróżne siły przyrody zewnętrznej do pracy za nas, choć dla nas ina nasze żądanie? My już wiemy, co zniewala, ale fizyk, myślący logicznie, na tak postawione pytanie musiałby odpowiedzieć: nie wiem (ponieważ myśl naszą, zarówno jak wolę, wyeliminował ze świata fizycznego).

Dopiero też odkrycie nadbiologicznego charakteru społeczeństwa, naturalnego związku osobników ludzkich przez mowę i mówione, daje nam logiczne i ściśle naukowe rozwiązanie trudności.

Skoro prosta psychika zwierzęcia rozkazuje, skutecznie siłom fizjologicznym ciał żywych, to, gdy uznamy narzędzia sztuczne za przedłużenia ciał naszych, a rozgwar "mówionego" za fizycznego dostarczyciela rozumu i mądrości ludzkiej, jak również naszych zamierzeń, - cała zagadkowość naszej władzy nad siłami przyrody zewnętrznej maleje i blednie wobec faktycznej władzy życia nad martwemi siłami przyrody.

Wówczas, gdy ujmuję rękojeść młota hydraulicznego, cały ów młot staje się dla mej duszy, a więc i dla mej woli, przedłużeniem mego ciała. Więc gdy poruszę ową rękojeścią mechanizm młota, wówczas siły czysto fizyczne, nagromadzone w młocie, wyprowadzone ze sztucznej równowagi stosunkowo drobniutkim wysiłkiem mięśni, niby wielka bryła, pchnięta po pochyłości, stają się już siłami mego powiększonego ciała i prostą newtońską siłą ciążenia wykonywają pracę, do jakiej ów młot przeznaczyła ludzka wiedza i wola, będące integralną cząstką interpsychiki mego narodu.

Budując sobie tedy sztuczne mechanizmy, my, jestestwa społeczne, myślące pojęciami, oraz mądre i wzbogacone doświadczeniem wszystkich techników, dobudowujemy sobie właściwie czynne ciało, nad którem fizjologiczne siły nasze mają władzę. Gdy zaś duch nasz posiada władzę nad członkami własnego ciała żywego, przeto ta jego władza przenosi się w najnaturalniejszy sposób jeszcze także na owe uzupełnienia ciał naszych.

Wszystkie tedy owe mechanizmy, zwiększające i urozmaicające naszą twórczość, wypadnie uznać poprostu za produkty i uzupełnieniażywego ciała narodu. Więc siły obce ciałom naszym wybiera i zniewala myśl i wola ludzka, ale przedewszystkiem głęboka wiedza nasza, czynnik czysto społeczny.

Oddawnaśmy przywykli uważać genjusz ludzki za źródło dzieł naszych, nie troszcząc się o niezgodność tej jego roli z przyrodniczym światopoglądem, i widzimy, że lotna wyobraźnia wyprzedziła naukę, nie myląc się wcale. Teraz rozumiemy, jakiem prawem duch nasz zdolny jest rządzić siłami, które sobie przybiera.

Dzieje się to prawem fizjologicznem, a dopiero na jego gruncie prawem społecznem. Mądrość ludzka, rozum nie oddziaływa wprawdzie bezpośrednio na przyrodę zewnętrzną, ale to zgoła niepotrzebne, skoro rozporządza siłami fizjologicznemi, nad któremi ma władzę natury biologicznej, a elastyczne środowisko (powietrze, eter) łączy osobnicze siły fizjologiczne specjalnemi bodźcami mówionego lub napisanego ("wyrażonego") w skoordynowaną działalność zbiorową, społeczną.

Przy stwierdzonym realnym udziale sił mięśniowych staje się już prostem zadaniem fizycznem wyzyskiwanie martwych lub żywych sił przyrody zewnętrznej, a więc wyzyskiwanie bądź niewyczerpanego źródła energji słonecznej, bądź bezwładności materji, w ten sposób, aby (własnemi) siłami samej przyrody zewnętrznej względem nas, przy nader małym, powtarzam, nakładzie własnych fizjologicznych sił ciała (odgrywających rolę pierwszego pchnięcia), - wyprowadzać dowolnie wielkie siły obce z równowagi, pozwalając im następnie wracać do równowagi, czyli odnawiać się, i tak w kółko. W ten sposób rozum nasz i genjusz nie tylko wytworzyły nam w narzędziach, które sobie budujemy, jakgdyby nowe zmysły sztuczne (np. dla elektryczności, magnetyzmu, chemizmu), ale zaprzęgają do pracy coraz większą ilość materji świata i przebudowują wytwory czystej przyrody (zgodnie z celami naszemi, zgodnie z ideałami naszemi) - w wytwory - cywilizacji.

XX.

Aparaty, narzędzia i przerozmaite wytwory materjalne cywilizacji stały się dalszym ciągiem wielkiego ciała narodu: martwa, przyroda, przeformowywana przez nas, złączyła się ze strukturami ciał naszych w jedną wielką całość, podległą w coraz wyższym stopniu naszej interpsychice. Istnemi przedłużeniami a nawet ulepszeniami naszych nerwów usznych i nerwów siatkówki uczyniliśmy druty, rozpięte na setki mil daleko, i fale aparatów Marconiego. Przedłużeniami naszych wibracyj mówionego uczyniliśmy telefony, książki i listy; chemikaljom, czułym na zmiany światła, kazaliśmy chwytać obrazy, które zapragnęliśmy oglądać, aparatom martwym kazaliśmy chwytać dźwięki, a nawet posyłać wibracje głosu naszego do osób o setki i tysiące kilometrów od nas odległych. Wszystko to uczyniliśmy przedłużeniami naszych zmysłów, naszych ciał, o tyle tylko dziwacznemi, że one są przedłużeniami nie tylko jednego "mojego" ciała albo "jego" ciała, ale ciał "naszych", to jest tyłu "nas" razem lub po kolei, ilu zechce korzystać z tych przedłużeń i uzupełnień.

Przez książkę, pisaną lub drukowaną, przeobraziliśmy znikome wibracje "mówionego" w bodźce nieskończenie trwalsze, optyczne - i obcujemy z myślami pradziadów, a przemawiamy do prawnuków, których jeszcze niema, ale gdy będą i jeśli będą - będą nas słyszeli dzięki transformacji wrażeń wzrokowych na słuchowe i będą nas rozumieli.

Przez uczynienie pewnej części przyrody, która nas otacza, uzupełnieniem żywego ciała narodu, sam czas stał się nierealną rzeczą dla dusz naszych i tak samo - przestrzeń, bo poznanie nasze i świadomość wybiegają daleko poza granice znikomości ciał naszych i poza donośność zmysłów osobistych. Możemy słyszeć i widzieć to, co działo się gdzieś daleko od nas i niegdyś. Wiemy o mnóstwie procesów, które dokonywają się w różnych miejscach, choć tych miejsc wcale nie widzimy. Wiemy nie tylko o tem, co się stało przed tysiącami lat, ale nawet co się powinno stać za tysiące lat, jeśli nie zajdą okoliczności nieprzewidziane; i wiemy to na tych samych zasadach i z tą samą pewnością, z jaką o innych rzeczach wiemy, co się stanie za minutę lub godzinę. W pewnych kierunkach możemy Kosmos uważać za tak dobrze znany, jak znamy domek własny, i to nie w granicach czterech ścian oraz krótkiej chwili naszego żywota, ale w granicach setek i tysięcy stuleci (geologja), a nawet miljonów stuleci i miljardów mil (astronomja, astrofizyka, chemja, fizyka).

Oto skutki skomplikowania się prostej zwierzęcej wrażliwości organizmów wolnych we wrażliwość jestestw społecznych, w umysł i mądrość nabywalną.

Do bezwiednych i bezwolnych instynktów zwierzęcych przybyła wiedza i dążności ludzkie. Do pospolitej płodności fizjologicznej przybyła wyższa płodność potężna: twórczość materjalna, realizująca ideały nasze. Gdy zwierzęta odtwarzają w materji bezwiednie, bezwolnie tylko swe własne formy, my realizujemy w materji jeszcze nasze niezliczone i wciąż coraz nowe pomysły, gdy stają się naszemi ideałami. Gdy zwierzęta są tylko odtwórcami własnych kształtów - my stwarzamy sobie dodatkowy świat struktur przedtem niebywałych w świecie ziemskich realności, potrzebny tylko nam, a wywołany przez nasze myśli, naszą wiedzę i naszą wolę, świat, który, zanim zostaje zrealizowany, zjawia się w nas w postaci idei.

Oto niematerjalna potęga wrażliwości, skomplikowanej w myśli, uczucia i dążności łudzicie.



Zachodzi teraz pytanie: czy ta nasza niematerjalna moc jest bezprzykładna w przyrodzie? Nie. Ona nawet zdolna oświetlić pewną twórczość, która nie pozwala się zrozumieć, dopóki stoimy na gruncie pojęć fizycznych, stanowiących podstawę dzisiejszej nauki, a zdaniem wielu przyrodników, jej alfę i omegę. Czynnik, w skutkach zupełnie podobny do twórczej potęgi ducha ludzkiego, tkwi w każdym procesie biologicznym.

Niedawno wyraziliśmy się, że cała zagadkowość materjalnej władzy ducha blednie wobec faktu, że w każdym organizmie jakiś czynnik niematerjalny równie skutecznie, rządzi siłami fizjologicznemi. Nie powiedzieliśmy, że ta zagadkowość znika, bo ona tylko blednie, ponieważ cofa się głębiej, do podstaw swoich i staje się największą w nauce zagadką całej natury ożywionej, zagadką życia.

Ta potęga korzeniami tkwi w życiu i z życia wyrasta.

XXI. SŁÓWKO O WOLI LUDZKIEJ. CHARAKTER.

Mam nadzieję, że przez odsłonięcie społecznego charakteru poznania, rozumu ludzkiego, a nawet i sił naszych, możemy już łatwo pojąć przyczyny ogromnego skomplikowania uczuć ludzkich, wzruszeń, nastrojów i usposobień, (ponieważ wszystko to jest społecznem skomplikowaniem prostszych czuć i uczuć zwierzęcych).

Teraz nieobojętnem będzie z wielu względów omówić choć w krótkości ten czynnik, który nazywamy wolą. Aby zorjentować się, czem ona jest właściwie, wystarczy cofnąć się do jej podstaw i zapytać, czem jest wogóle wola, i czy istnieje na tym poziomie psychicznym, z którego pra-człowiek wzniósł się do godności Człowieka.

Nie ulega wątpliwości, że i w zwierzętach istnieje to, co w zastosowaniu do człowieka nazywamy wolą. Mieści się to w kompleksie psychicznym, który nazywamy instynktem, a zarazem charakterem zwierzęcia, lub wprost naturą jego. Źródłem jej, a zarazem następstwem ustrój taki, a nie inny, uformowany odwiecznie na tle takich, a nie innych warunków, w których upływa życie danej formy. Każdy osobnik tego samego gatunku w tych samych warunkach zachowuje się prawie jednakowo. Znaczy to, że, jeżeli rozumuje, to proces ten ma przebieg podobny u wszystkich, kończy się jednakowem postanowieniem. Wola zwierzęca odznacza się ogromną prostolinijnością. Dążnością zwierzęcia jest tylko zaspokojenie potrzeb ciała, poza tę metę wola zwierzęcia nie wybiega.

Zachodzi teraz pytanie, czem się różni wola ludzka, dająca zgoła inne, bo nieskończenie urozmaicone skutki? Zasadniczo powinna być ona przecież instynktowną, lub prawie instynktowną dążnością do zaspakajania potrzeb osobnika i rodu. Skoro jednak z psychiką ludzką powstały w nas nowe potrzeby, tak duchowe jak materjalne, więc musimy orzec, że wola nasza ma za zadanie zaspakajanie także i potrzeb duszy, czyli potrzeb bytu w społeczeństwie, cywilizacyi. Nic też dziwnego, że różni się ona tak bardzo, tak zasadniczo od zwierzęcej, mianowicie dziwnie wielką nieprzewidywalnością, że od wieków została uznana za nieskrępowaną przemożnie instynktami.

Stało się to zapewne nie tylko dla przeciwstawienia jej woli zwierzęcej, wyznaczonej przez ich organizacje i jednolity charakter w obrębie całego gatunku. Człowiek może chcieć w tych samych okolicznościach tak rozmaicie, iż najczęściej trudno przewidzieć: co postanowi?

Możnaby przypuszczać, że różnica spoczywa tylko w znacznie większej złożoności, czyli w ogromnej ilości możliwych motywów, w porównaniu do motywów zwierzęcych, a w konsekwencji przyjść do przekonania, że ma się ona do zwierzęcej tak, jak poznanie nasze i uczucia do zwierzęcych, czyli, że będzie się różnić tylko większem urozmaiceniem, większem rozbiciem się na mnóstwo tonów, zawartych w rozległej skali. I takie jest powszechne w nauce mniemanie. Ale tak być nie może.

Złożoność woli ludzkiej jest zjawiskiem innem, niż złożoność pojęć lub uczuć. Różnica leży nie tylko w skomplikowaniu i w zróżnicowaniu. Ona leży w podwójności zadań woli ludzkiej i płynącej stąd wiecznej sprzeczności wewnętrznej.

Skoro cała psychika ludzka i uczucia są skomplikowanym produktem życia w ścisłej łączności psychicznej, skoro płyną ze społeczeństwa, to trzeba to samo powiedzieć i o woli naszej.

Wola czysto ludzka, jako zjawisko społeczne (nie zaś biologiczne), musi mieć za zadanie już co najmniej podtrzymywanie społeczeństwa; zadowalanie jego potrzeb, czyli dobro społeczne.

Jednak człowiek odczuwa bardzo żywo własne potrzeby tak ciała, jak duszy. Więc niezależnie od woli społecznej, czyli instynktu samozachowawczego społeczeństwa, działają w nim wole: najprzód organizmowa, czyli gatunkowa w postaci najpierwotniejszych instynktów, następnie osobnicza, jako świadoma, a choćby półświadoma dążność do zadowolenia siebie, do własnego "dobra".

Działają w nas tedy dwie wole, jeżeli odrzucimy na stronę tę trzecią, czysto zwierzęcą, t. j. najprymitywniejsze instynkty. Jednej ostatecznym i choćby nieuświadomionym celem albo dobro własne, albo zadowolenie popędów chwili, drugiej dobro społeczeństwa, czyli dobro bliźnich. Nie zawsze kierują one w jedną stronę, najczęściej są ze sobą sprzeczne. Wynikają więc między niemi kolizje. Nazywamy to ścieraniem się dwóch popędów, egoistycznego z altruistycznym.

Właściwie jest to ścieranie się dwóch egoizmów: osobniczego ze społecznym, niższego z wyższym, szczuplejszego z rozleglejszym.

Ponieważ takie ścieranie się toczy się na tle uczuć indywidualnych i poznania (rozsądku, rozumu), rozwiniętych aż do wystąpienia zjawiska świadomości, przeto musi się wyrażać wahaniem się, wybieraniem, rozterką wewnętrzną, kończy się zaś postanowieniem. Skoro zaś możemy postanawiać rozmaicie, przywykliśmy postanowienie nazywać aktem wolnego wyboru.

W gruncie jednak rzeczy postanowienie jest poprostu zwycięstwem mocniejszego elementu nad słabszym.

Równocześnie chce w nas jakgdyby dwie istoty: uspołeczniona i nie tyle społeczna, ile dbająca o siebie, altruistyczna i egoistyczna. Weźmy przykład: czuję się dziś niezdrowym, a mam iść do biura. Popęd organiczny, egoizm prosty, woła: zostań; popęd społeczny, czyli egoizm złożony, społeczny, woła: idź. Stąd walka, w której zwycięża raz duch, drugi raz ciało. Nudzi mię ktoś czczą gadaniną, tak, że w końcu gniewa. Popęd egoistyczny woła: daj to poznać nudziarzowi i uwolnij się od niego, popęd społeczny nakazuje słuchać uprzejmie i czekać cierpliwie końca. Znalazłem pieniądze, gdy nikt tego nie widział. Jeden głos woła we mnie: zatrzymaj sobie; drugi: szukaj poszkodowanego. Postanowienie będzie aktem przewagi bądź strony społecznej, bądź grubo egoistycznej. Nie będzie to zależeć ani od przypadku, ani od siły woli, ale raczej od osobistego charakteru, czyli od indywidualnej psychiki, ustalonej i działającej w znacznej mierzerefleksyjnie.

Wymówiwszy wyraz "charakter", wkraczamy do samego jądra kwestji woli ludzkiej, będącej przedmiotem nieskończonych sporów.

Odczuwana przez nas wolność wyboru płynie tylko z nieznajomości tego wszystkiego, co się w nas w chwili wybierania odbywa bez udziału naszej świadomości, niemal automatycznie. Złudzenie, że tu jest wolny wybór, płynie tylko z naszej nieznajomości wszystkich ścierających się czynników oraz ich siły. Walki bowiem, toczącej się w nas z wielką szybkością, bywamy najczęściej tylko częściowym świadkiem z powodu błyskawiczności percepcji i apercepcji, opartych na automatyzmie psychicznym, na refleksyjności skojarzeń, trafiających się dostatecznie często. Ścieranie się dwuch sprzecznych dążeń odbywa się z tą samą prędkością, z jaką przebiega proces kojarzenia się obrazów z wyrazami. Złudzenie zaś swobody postanowienia płynie z pozorów naszej zupełnej świadomości, która jednak bywa cząstkowa, pomimo, że przedstawia się nam tak, jakgdyby była pełna. Pozatem złudzenie owo płynie jeszcze i ze zbyt słabej zawsze znajomości własnego charakteru. To ostatnie zaś jest całkiem prostem następstwem okoliczności, że charaktery ludzkie są przecież niesłychanie skomplikowane i podlegają bezustannie zmianom pod wpływem wszystkich przeżyć. Zupełna to prawda, że najtrudniej poznać siebie samego, i ta druga, że my i cały świat z każdą chwilą jesteśmy inni.

Przed wiarą w pełną swobodę naszych postanowień mogłaby nas ostrzec sama łatwość, szybkość i odruchowość postanowienia u ludzi "z charakterem", u których świadomość czynów własnych bywa bodaj najpełniejsza. Człowiek bowiem z charakterem, skrępowany przeróżnemi t. zw. obowiązkami, musi w danej sytuacji chcieć jak chce, lubo (napozór) chce dobrowolnie, albowiem stał się oddawna niewolnikiem przeróżnych nakazów i zakazów, które przyjął za swoje, i które rzeczywiście stały się jego zasadami. Ma on wrażenie, że sam z siebie chce, jak chce, odczuwa nawet przyjemność z poczucia tej swobody, ale niema w tem nic dziwnego, ani mistycznego, boć o wyborze decyduje już nie co innego, tylko jego własny charakter, jego "ja". Cała rzecz w tem, że, biorąc sprawę gruntownie, znajdujemy ją nie tak prostą, jakby się wydawała, musimy uznać ów charakter za naturalną wypadkową: 1) żywota wszystkich społecznych przodków jego, 2) bezpośrednich wpływów jego własnego koła społecznego, 3) pośrednich wpływów najrozmaitszych kół dalszych, wreszcie 4) własnej pracy nad sobą.

Tylko ostatni czynnik otwiera furtkę faktycznej niezależności naszej od społeczeństwa, i on też decyduje o własnej wartości społecznej naszego "ja". Jest to bardzo ważne.

XXII. CZEM SĄ WŁAŚCIWIE DZIEŁA NASZEJ FANTAZJI

Wspomnieliśmy parokrotnie o fantazji, wypada więc objaśnić, co pod tem słowem rozumiemy. Oto trzeba sobie uprzytomnić, że umysł ludzki nie jest jakąś władzą, natychmiast i bez trudu odtwarzającą bliskie do prawdy obrazy świata zewnętrznego, jak np. zmysł wzroku lub czuła klisza fotograficzna, niewolniczo, musowo i mechanicznie oddające to, co przyjmują. Jest to aparat twórczy. Dawna psychologja odróżniała, na skutek zaobserwowania tej twórczości, obok wyobraźni jeszcze t. zw. fantazje.. Było to spostrzeżenie bardzo trafne i doniosłe, gdyż istotnie to, co nazywamy fantazją, jest czynnikiem w całem tego słowa znaczeniu i twórczym, i niezbędnym do tego, aby tak względnie prędko i łatwo można było dochodzić do tego stanu naszych władz psychicznych, z którego wznosić się będziemy wciąż wyżej. Gdy bowiem samej wyobraźni możemy przypisywać tylko odtwarzanie możliwie dokładne rzeczywistości zewnętrznej, fantazja, jako władza twórcza, układa - niezależnie od tamtych skojarzeń - całkiem dowolne obrazy. W tej twórczości fantazja, poczęści intencjonalnie, poczęści nawet bez takiego zamiaru, wytwarza sobie świat urojony.

Owocem tej władzy (twórczej), bardzo charakterystycznej dla naszego umysłu, nie tylko spółczesnego, ale i przedhistorycznego, są wszystkie poglądy spółczesnych nam warstw nieoświeconych w narodzie, twory odwiecznej przeszłości, wszelkie mity, baśnie, wierzenia, cały cudowny świat nad przyrodzony, oraz ogromna część tego, co ujmujemy pod nazwą literatury pięknej. Ciekawość, jak ten świat wygląda, co kryje się poza tem, co zmysły nam ukazują, zmusza niemal każdy ruchliwszy, żądniejszy wiedzy umysł do zastanawiania się, u niecierpliwych zaś a bystrych osobników wywołuje poprostu żywiołowe improwizacje. Ale nawet i wtedy, gdy rozpoczyna się praca naukowa, oparta na najszerszej wiedzy oraz na rozumowaniu, skrępowanem niezłomnemi prawidłami logiki, rola fantazji wcale się nie kończy. Postęp wiedzy naprawdę możliwy jest dopiero przy spółdziałaniu nie tylko myśli logicznej, ale i fantazji. Ta bowiem wyprzedza myśl ścisłą i wskazuje jej nowe cele i zadania. Często w sposób szczęśliwy stawia ona zagadnienia, dojrzewające już do rozwiązania, ale tylko przy pomocy fantazji twórczej. To też bez jej udziału trudno wyobrazić sobie choćby jedną śmielszą hipotezę naukową, lub wynalazek. Zbudowanie pierwszego aparatu lotniczego poprzedzić musiały fantastyczne marzenia o skrzydłach ludzkich. W nauce mamy już nie obraz zjawisk, lecz gruntowną ich anamorfozę, właściwie nawet nie anamorfozę, będącą rozmyślnem przekształceniem obrazu rzeczywistości, ale raczej, powiedzielibyśmy, anamorfozę mimowolną, dającą obrazy nie intencjonalnie skażone. Gdy raz rozpoczęła się w odległej przeszłości taka praca i, ciągle korygowana przez umysły najzdolniejsze i najprzenikliwsze, oczyszczała zwolna naukę z elementu fantazyjnego, odtąd rozpoczęto się rozrastanie się rozległych systemów myślowych, tak znaczne, że z konieczności musiały już rozpadać się na osobne dziedziny wiedzy. Wtedy rozpoczął się ten sam dobroczynny proces twórczy i porządkujący, który w świecie organizmów (w łańcuchu filogenetycznym) zauważyliśmy na zmyśle wzroku, mianowicie coraz wierniejsze i szczegółowsze oglądanie rzeczywistości. To samo dotyczy naszych "trafnych" pojęć o świecie. Skoro po wielokrotnem skorygowaniu zgadzają się one częściowo z formami świata, to oba światy, subjektywny, powstający w naszym umyśle, i objektywny nie muszą być sobie całkiem obce. Obu tym kategorjom są wspólne jedne Prawa Natury.

Nasze poznanie, jeszcze obfitujące w nietrafności, przeformowuje się coraz zgodniej z naturą przedmiotów poznawanych, zmysły narodu coraz dokładniej dostrzegają świat, jakim jest. Ze złudzeń, w które wtrącają nas ustawicznie, oprócz niedogodności mowy, zmysły osobnicze, wytworzone do niższych potrzeb, - struktury myślowe coraz wierniej odbijają Naturę (przez pracę twórczą wyobraźni). Dawna niedokładność poznania ustępuje, i świat metodycznych systemów naukowych, nasz Rozum skoncentrowany, owoc doświadczenia pokoleń i rozwagi, krystalizuje się coraz zgodniej z porządkiem rzeczy, o których myślimy.

Jak struktura rośliny układa się zgodnie z kształtami pierwiastków i związków chemicznych, z których jest złożona, a nie wbrew im - tak struktura myśli o świecie, struktura Poznania, powtarzam to raz jeszcze, układa się także w sposób konieczny zgodnie z kształtami tego, co ją wywołało, nie zaś wbrew temu. Co się zaś układa wbrew tym kształtom, to jest niewiedzą, błędem, omyłką i prędzej lub później, pod wpływem lepszej obserwacji, ustępuje formom prawidłowszym. Co się zaś układa, jako dzieła czystej fantazji i twórczości artystycznej, to nie potrzebuje ustępować przed prawdą przyrody - bo to musi być znowu uważane za dalszy ciąg już czystej twórczości świata. Buduje się to jako całokształt całkiem nowych form, wzbogacając świat o dzieła najwyższej twórczości, wyprzedzającej naturę albo uzupełniającej Naturę w jej niby nieograniczonej twórczości.

Daliśmy się unieść naszej wyobraźni. Są to tylko nasze monistyczne domysły na temat harmonji w świecie. I niech nas to jedno usprawiedliwia, żeśmy nie odosobnieni. Już wiele na ten temat się pisało, różnica zaś tu tylko w tem, że wprowadzamy w "mówionem" realne ogniwo, łączące poznanie z poznawanem. Zapełniamy lukę, która odbierała dotychczas stały grunt pomysłom czysto filozoficznym. Z filozofji przechodzimy do Nauki, która jest tylko możliwie najwierniejszem odsłanianiem stosunków między rzeczami. Tu dotknęliśmy dotychczas niezrozumiałego stosunku między światem objektywnym a subjektywnym.

XXIII. O GENJALNOŚCI

Zdaje się, że nigdy nie doszło do należytego zorjentowania się w tajnikach mechanizmu myślenia, w tajnikach momentalnego tworzenia się, zarówno w mówiącym, jak w słuchającym, mniej lub więcej rozsądnych, przedewszystkiem zaś stosownych w danej chwili myśli. Zarzut ten utrzymujemy w całej sile, i to, co wypowiedziano na temat rozumu ludzkiego, wymaga korekty mniej lub więcej gruntownej.

Aby najprościej uwydatnić bezsilność dotychczasowych wyjaśnień, najwłaściwiej będzie zwrócić uwagę na proces tworzenia się myśli w jego najtęższym przejawie, a więc w głowach ludzi genjalnych. Wszak i oni są tylko ludźmi, więc ich proces myślenia nie może być inny, niżeli proces, zachodzący w głowach pospolitych; on tylko może być tam u nich najsprawniejszy, a tem samem najcharakterystyczniejszy dla człowieka.

Gdyby więc nauka zdawała sobie sprawę jasno z mechanizmu ludzkiego myślenia, powinno się to wyrazić najdobitniej w sądach o genjalności.

Zadamy więc sobie pytanie: czem jest genjalność, i co o niej myślą psychologowie i wogóle głębocy myśliciele.

Niestety, tomy już o niej napisano, ale zarówno w wyznaniach ludzi genjalnych jak w sądach o istocie ich genjalności, nie znajdujemy zgody.

Hume powiada, że genjusz jest tylko potężną wyobraźnią. Aleksander Gerard określa genjusz jako zdolność wynalazczą. Cuvier i Buffon orzekli o genjuszu w naukach, że jest tylko uporczywą i niezłomną cierpliwością. Helvetius, a z nim wielu innych utrzymują, że jest on tylko wytrwałą uwagą. Wszystko to, zaiste, niewiele objaśnia.

Ale trafiają się definicje, rzucające promyk światła.

Wielu genjalnych ludzi wyznaje, że tworzą bezwiednie, niby we śnie na jawie. Również i wielu psychologów nazywa genjusz twórczością bezwiedną. Lamartin np. powiada: "że to nie on myśli, ale jego idee myślą za niego".

"Niemasz nic bardziej bezwiednego, bardziej mimowolnego, powiada Jürgen Bona Meyer, jak pomysł genjalny". Z drugiej jednak strony godna uwagi jest odpowiedź Newtona, dana w liście przyjacielowi na zapytanie: jak doszedł do swego odkrycia. "Myśląc wciąż o tem" - brzmiała odpowiedź.

Coś podobnego mówi i Goethe. "Cóż ja zrobiłem? Wyznaję: to tylko, żem spożytkował wszystko, cokolwiek widziałem, słyszałem, spostrzegłem i zebrałem".

Żeby nie przedłużyć zbytnio szeregu wyznań i określeń, skończę na Aleksandrze Bainie, który określa genjusz jako szczególną zdolność dostrzegania analogji miedzy rzeczami, stosunkami i t. d. To samo twierdzi i William James.

Rozpatrzmy się teraz w tylko co przytoczonych sądach.

Ponieważ nie tylko genjalni odznaczają się pracowitością, uwagą i cierpliwością, nie są to dostateczne warunki genjalności. "Zdolność wynalazcza", określenie dość niejasne i znaczeniowo bliskie twórczości, bywa udziałem także niegenjuszów. Również i żywa wyobraźnia spotyka się często u zwykłych ludzi, więc nie może decydować o genjalności.

Zostaje do rozpatrzenia bezwiedność genjalnej twórczości oraz "zdolność dostrzegania analogji".

Skoro w zwykłej głowie kojarzenie się treści oddzielnych słów zachodzi bezwiednie, przeto i to należy do cech ogólnie ludzkich. Na dobrą sprawę niewolno tego uważać choćby tylko za cechę wyłącznie ludzką, albowiem i w zwierzęcym systemie nerwowym pełne odczuwanie rzeczywistości dokonywa się również bezwiednie, będąc wynikiem przedziwnego kojarzenia się wrażeń poszczególnych zmysłów.

A więc zostaje nam już tylko do rozwiązania szczególna "zdolność dostrzegania analogji".

Niestety, wiemy z poprzednich rozważań, że wszelkie poznanie - wszelka myśl, to dzieło analizy i syntezy, bądź podanej w formie gotowej przez otoczenie, bądź przeprowadzonej siłami własnemi osobnika. Skoro zaś pojęcia, ten niezbędny element myślenia ludzkiego, są właśnie wynikiem jakiegoś, mniej lub więcej umiejętnego, opracowania stosunków, zachodzących między wyobrażeniami, czyli ich streszczeniem, przeto zdolność ta stanowi ogólną cechę wszystkich umysłów, nie zaś tylko genjuszów.

Pojęcia, które powstają w naszym umyśle, pomimo, że są dziełem analizy i syntezy, nie tworzą się dopiero w tym momencie, w którym dochodzą do naszej świadomości. Przeważnie są one dziełem od wieków dokonywającej się pracy spostrzegawczej całego ludu, nie zaś dziełem tych osobników, które niemi operują. One są dziełem gotowem, które odbieramy od naszego otoczenia, wraz z tekstami, a raczej przez zapamiętanie owych tekstów. One są wynikiem sądów, i to opartych na innych licznych sądach, już sformułowanych przez pracę innych. Tylko od czasu do czasu osobnik dorzuca jakieś nowe owoce własnej pracy myślowej, jakieś nowe dzieło własnej pracy analitycznej, jakąś nową a trafną syntezę. Dopiero wyjątkowo badawcze i bystre osobniki dorzucają do starego dorobku poważniejsze dzieła pracy i zdolności analitycznych, co prowadzi następnie do powstawania w ich głowie nowych sądów.

Więc czemże odznacza się osobnik genjalny, jeśli wypadnie odrzucić wszystkie jego cechy, dostrzeżone przez myślicieli.

Nie potrzebujemy nic odrzucać. Przeciwnie, wystarczy to wszystko spotęgować i zharmonizować. Jeśli żywość wyobraźni będzie większa, a zdolność dostrzegania analogji przenikliwsza, niż u ludzi pospolitych, wówczas i skutki tego muszą być większe. Genjusz tedy odznacza się głównie samodzielną i wyjątkową twórczością umysłową, zdolnością tworzenia wielu nie tylko nowych ale i ważnych połączeń pojęć. On nie potrzebuje i nie zwykł poprzestawać na myślach narzuconych, gdyż one zbyt często nie zadawalają go. Dzięki swej przenikliwości i wrażliwości - on sam tworzy, względnie łatwo, nowe i trafne skojarzenia, niekiedy olśniewające pospolite umysły niezwykłością. On nieraz dostrzega momentalnie to, czego zwykłe oczy nie widzą, czego rozum całego narodu jeszcze nie doszedł, stwarza, czego fantazja całego narodu jeszcze nie stworzyła. Genjusz odznacza się najczęściej niezwykłą wrażliwością i pobudliwością. Cóż więc dziwnego, jeżeli pod wpływem jakichś silnych bodźców, w tak zw. chwili natchnienia, albo w trakcie wytężonej pracy myślenia o danem zagadnieniu czy przedmiocie - to, co w zwykłych głowach dokonywa się w skali szczupłej i bardzo powoli, w głowie genjalnej dokonywa się momentalnie na skalę o wiele szerszą i głębszą?

Była tu mowa, że wszyscy mówimy i myślimy zwykle, bez specjalnego ważenia słów, to znaczy, wyrzucamy z głębi swej indywidualnej duchowości bezwiednie bądź szeregi słów (teksty), bądź myśli pod wpływem cudzego mówienia. Jest to zjawisko cerebracji bezwiednej, a ściślej się wyrażając, automatycznej według nomenklatury psychologów. Również w zwykłych głowach bezwiednie wyłaniają się dłuższe łańcuchy powiązanych myśli - albo jako "zapamiętane", więc teksty obce, np. utwory poetyckie, albo jako małej wartości kombinacje oryginalne, własne, te jednak nie mogą się następnie ostać wobec krytyki.

Otóż podobna działalność bezwiedna genjalnego, czyli wyjątkowo sprawnego umysłu tem się tylko różni, że gdy proces podświadomy został opanowany przez pracę badawczą, nieustannie toczącą się w świadomości, - skutki dalszego procesu podświadomego bywają niezwykłe. Dlatego zaś bywają niezwykłe, że genjalny aparat nerwowy, rozporządzający owocami uprzednio prowadzonej świadomie pracy, wspartej zaletami umysłu, o których mówiliśmy, nie popełnia tylu omyłek i nielogiczności, na których utykał aparat nie tak doskonały i nie tak bogaty w bezwiednie "zapamiętane" i czekające tylko na stosowne bodźce, aby się wyłoniło na poziom świadomości. Nie zachodzi w takim procesie tyle tarć, przerw i splątań, które uniemożliwiają podtrzymywanie się łańcucha sylogizmów. Wypływają one swobodnie, jakgdyby były wynikiem zwykłego przemyślenia. Gdy więc później przyjdzie krytyka i rozpatrywanie owocu tej bezwiednej cerebracji, niewiele już tam znajdzie ona punktów słabych, ale za to dużo tego, co w zwykłej głowie musiałoby być wynikiem niemałej pracy świadomej, i to umysłu bystrego i logicznego. Znajdzie się zaś i to, do czegoby umysł nigdy nie przyszedł.

Ale czyż zjawia się to wszystko z niczego, z prostych elementów, myślenia? Ze słów samych i oddzielnych? Nigdy! przecież twórczość genjalna w zakresie myśli jako twórczość wyjątkowo sprawna, nie bywa i nie może być dziedziczną. Usposobienie do niej wprawdzie bywa dziełem rzadkiego zbiegu wielu warunków organicznych, to prawda, ale pozatem cała wartość skutków tej twórczości to najczęściej dzieło wielkiego nakładu pracy, świadomej źródeł i środków, a dokonywanej uprzednio i indywidualnie w ciągu lat całych. Wyjątkowo wrażliwa i wzorowa organizacja wyjątkowo sprawnie wchłania wszystko, co na nią działa a więcej niż przeciętna zdolność do analizy i syntezy wyjątkowo dobrze porządkuje otrzymany materjał. Więc cóż dziwnego, jeżeli w podświadomych głębinach takiego wzorowego mózgu pocznie się wiązać nagle, pod wpływem jakiegoś wzruszenia lub idei, długi łańcuch skojarzeń tak logicznych, jakgdyby były świadomie i starannie dobierane?

Goethe trafnie powiada, że genjusz jest "zdolnością pochwytywania i porządkowania wszystkiego, co na nas działa". "Na każde dzieło moje, mówi on, złożyło się tysiące osób, tysiąc rozmaitych rzeczy: przyczynili się do jego powstania uczony i nieuk, mędrzec i głupiec, dziecię i starzec. Najczęściej, nie podejrzewając tego, znosili mi dary swoich myśli, swoich zdolności i doświadczeń. Często siali zboże, które ja żąłem". Ale i on podkreśla samorzutność swej twórczości. O powstaniu Werthera tak pisze: "ponieważ dziełko to napisałem prawie bezwiednie, jakby lunatyk, więc z tego powodu podziwiałem sam siebie, gdym je przeglądał, żeby coś zmienić lub poprawić". Można też powiedzieć z Bettinellim, że "chwila pomyślna dla poety może być nazwana snem, ale snem, który się śni w obecności rozumu, śledzącego z otwartemi oczami przebieg jego".

Genjalne dzieło istotnie powstaje najczęściej jako wytwór mimowolny, jakgdyby poddany przez obcą, a tajemniczą siłę, która w głębi istoty ludzkiej pracuje. I dlatego genjalna twórczość bywała przypisywana jakimś wpływom nadludzkim, nadprzyrodzonym. Ale to zbyteczne. Jest ona właściwie wynikiem uprzedniej, długotrwałej, często ciężkiej umysłowej pracy. Z owej to właśnie gleby, z dzieła uprzedniej uprawy, z nagromadzenia niezliczonych drobnych wyników myślenia, powstaje pod wpływem silnego bodźca, pod wpływem mimowolnych a szczęśliwie trafnych skojarzeń, względnie dość nagle, niby z uśpionego nasienia, szereg myśli, istotnie na poły nieświadomie, ale tak trafny i dojrzały że późniejsze krytyczne jego rozpatrzenie niewiele już może dodać lub poprawić. Jasny ten snop myśli nazywamy raz odkryciem, to znowu wynalazkiem, właściwie zaś jest to tylko szczęśliwy skutek, powtarzam, długiej a pracowitej uprawy normalnej gleby.

Mechanizm pospolitego myślenia ludzkiego jest równie zadziwiający, jak natchnionego. Gdybyśmy więc należycie zdawali sobie sprawę z niezmiernej złożoności wszelkiego procesu myślenia, wówczas każdy z nas, stojąc na stanowisku dzisiejszej teorji asocjacji, powinienby dziwić się przedewszystkiem własnemu rozumowi, tak szczerze, jak dziwił się sobie Goethe. Różnica to bowiem stopnia, nie zaś istoty.

My wszyscy jesteśmy natchnieni, ale treścią psychiczną zaczerpniętą z naszego środowiska, którą każdy z nas asymiluje i przerabia w swoisty sposób w części świadomie, w większej zaś bezwiednie.

Jeżeli więc samorzutne i zdumiewająco porządne układanie się materjału myślenia w głowie genjalnej zadziwia uczonych, to w zwykłej powinnoby ich jeszcze bardziej zdumiewać.

Jednak nikt się temu nie dziwi! Nikt się nie dziwi, że dziecię już po paru latach zaczyna z nami rozmawiać wcale dorzecznie, a młodzieniec pilny i "zdolny" zaćmiewa nieraz osiwiałych nauczycieli bystrością swych myśli i gruntowną znajomością tych gałęzi wiedzy, którym oddaje się z "zamiłowaniem".

Niesłusznie stosujemy tu dwie miary.

CZĘŚĆ II.

I. SKUTKI DROBNOŚCI i KRÓTKOTRWAŁOŚCI KÓŁ SPOŁECZNYCH. USTAWICZNE MARNOWANIE SIĘ DOŚWIADCZENIA ZBIOROWEGO.

Wypada teraz roztrząsnąć pewną b. ważną kwestję, która może budzić powątpiewanie o trafności całego naszego rozwiązania.

Chodzi o wyjaśnienie sobie kwestji jakgdyby wielkiej bezsilności mowy w pierwotnych stadjach jej tworzenia się.

Chodzi o fakt jakgdyby uporczywego zastoju w rozwoju cywilizacji wobec stwierdzonej już ogromnej starożytności Człowieka, jako postaci wogóle i do wielkiej starożytności prymitywnych narzędzi krzemiennych.

Zważmy tylko. Skoro nasz typ cielesny sięga dość głęboko aż w czasy geologiczne, a mądrości ludzkiej nie mogłoby być przed rozwinięciem się bogatej mowy wyrazowej, pytanie: od kiedy ród nasz stał się właściwie człowieczym, zdaje się zlewać automatycznie z pytaniem: od kiedy włada mową?

Możnaby przypuszczać, że Homo jest mądrym już od czasu gdy zaczął używać narządzi krzemiennych. Wynikałoby z tego, że już od setek tysięcy lat myśli on prawdziwie po ludzku. Takiego mniemania nie możemy podzielać.

Kto rozpatrzy się w obłupywanych krzemieniach przedplioceńskich, nad wyraz monotonnych, i pomyśli, że ciągle takie same były w użyciu w ramach licznych dziesiątków tysięcy lat, prawie bez śladów postępu, kto spostrzeże, iż niema w nich również dowodów szerszego zróżnicowania, ten z zupełnym spokojem naukowego sumienia musi przyjść do wniosku, że ani do posługiwania się niemi, ani do wytwarzania ich nie były potrzebne władze duchowe, właściwe prawdziwemu człowiekowi, to jest członkowi społeczeństwa.

Dla nas wątpliwem jest nawet, czy Homo choćby w końcu Pliocenu wszedł już wyraźnie w okres protoczłowieczy. Dopiero o krzemieniach znacznie późniejszych, więc paleolitycznych, możemy utrzymywać, że są dziełem istoty myślącej po ludzku.

Lecz cóż się okazuje? Choćbyśmy długość epoki wyraźnie ludzkiej bardzo przez tę poprawkę skrócili, to przecież nawet i kilkadziesiąt tysięcy lat bytu gromad ludzkich w jakimś kompletnym zastoju wygląda nie tylko dziwnie, ale domaga się wytłumaczenia. Jakiemże prawem rozum jestestw, już posługujących się tak cudownem, jak widzimy, narzędziem, wywołującem z niezłomną koniecznością wysoką mądrość ze wszystkiemi jej doniosłemi skutkami, miałby zostawać tak niezmiernie długo w stadjum niemal zupełnej bezsilności? Gdyby to było prawdą, cośmy twierdzili o mowie, to Cywilizacje nie tylko wyższe, ale bardzo nawet wysokie powinnyby się zjawić na ziemi już conajmniej o jakie sto tysięcy lat wcześniej, jeżeli nie znacznie więcej, a tymczasem wiemy już dobrze, że nic podobnego nie było. Niezmiernie więc późne ich wystąpienie, powtarzam, zdaje się przeczyć b. stanowczo potędze uczłowieczającej, którą przypisujemy mowie wyrazowej.

Otóż nie! Złudzeniem byłoby przypuszczenie, że mowa, skoro raz zaczęła się zawiązywać, powinnaby już oddawna wywołać wysokie cywilizacje. Złudzenie to, w które zresztą wpaść łatwo, wypływa naprzód z niedoceniania ogromnych trudności, związanych z wytwarzaniem się mowy wyrazowej, powtóre z poczytywania zwierzęcego praprzodka naszego za gatunek od początku gromadny, czyli stadny, wreszcie z wyobrażania sobie, że ród Hominis był już w najdawniejszych czasach dość mocno rozrodzony.

Sprzeczności układają się w zgodny obraz nieuniknionej kolejności zjawisk dopiero na gruncie pojęcia fizycznej tkanki rozgwaru ludzkiego, podtrzymującej człowieczość w gromadzie.

Ogromna starożytność postaci ludzkiej daje się najzupełniej pogodzić zarówno z faktem dość wielkiej dawności mowy bardzo prymitywnej, jak z faktem jej długotrwałej bezsilności, i wreszcie z faktem rozwinięcia się cywilizacji dopiero w czasach względnie bardzo niedawnych.

Trzeba tylko odrzucić na niczem nie oparte mniemanie, jakoby przypuszczenie, że gatunek Hominis od początku był gromadnym, cośkolwiek objaśniało, ono właśnie zaciemniało nam wiele zjawisk bytu społecznego, całkiem niesłusznie wyprowadzanych z jakiegoś stadnego komunizmu.

Z drugiej znowu strony czas uświadomić sobie, że mowa prawdziwie ludzka, bogata w wyrazy, powstawała w cieniu warunków niezmiernie niekorzystnych dla jej bogacenia się i doskonalenia, skutkiem czego musiała trwać bardzo długo w fazie zaczątkowej, trzymając również i ród ludzki zbyt długo w fazie bytu tylko napół człowieczego, to jest w bycie zdaje się przykrzejszym od czysto zwierzęcego.

Wszak z ludzką psychiką wiążemy nierozerwalnie istnienie pojęć abstrakcyjnych, te zaś są przecież dziełem mowy mocno już zaawansowanej, oraz długiego doświadczenia składanego. Widocznie dawni nasi przodkowie nie posiadali jeszcze tego niezbędnego warunku wyższej psychiki. Gdyby go bowiem raz posiedli, jużby ich dalszy rozwój potoczył się z rosnącą prędkością. Archeologowie dawnoby już odkryli wyraźne i obfite ślady tych cywilizacyj.

Dopiero też zbrojni pojęciem stałej psychosfery, utrzymującej się w niemilknącym rozgwarze, możemy wszystkie sprzeczności pogodzić, układając je w przebieg naturalny, któremu żaden fakt nie będzie przeczył.

Przedewszystkiem, powtarzam, czas zerwać z przypuszczeniem zarówno wrodzonej towarzyskości, jak łagodności rodu naszego, za któremi tak obstawali historycy i optymiści. Pierwotności bytu gromadnego w naszym rodzie przeczy wszystko, co obserwujemy u zwierząt. Wszak zwierzęta gromadne odznaczają się przedewszystkiem najpoprawniejszą towarzyskością i dobrym stosunkiem względem osobników własnego gatunku. Wrogi stosunek bywa tam zjawiskiem sezonowem (okresy godowe). Zwierzęta niegromadne odnoszą się do osobników z gniazd sąsiednich przeważnie nieufnie, niekiedy wrogo. Większość ich unika nawet osiedlania się w pobliżu.

Tymczasem cóż widzimy w rodzie ludzkim? Już starożytni mędrcy zgodnie twierdzili, że "człowiek człowiekowi wilkiem", a życie, wbrew niepoprawnym optymistom, ciągle to potwierdza.

Z wyjątkiem jednej miłości macierzyńskiej, która nigdy nie zawodzi (ale nie należy też ani do zjawisk gromadnych, ani do społecznych), nieprzyjazny nastrój osobników względem siebie i krańcowy egoizm cechują po wszystkie tysiącolecia nasze stosunki. Wzajemne mordowanie się wypełnia przecież całą historję rodów, szczepów, ludów i narodów.

Jak na gatunek wszystkożerny, a więc nie wyłącznie drapieżny na wzór jastrzębi i kotów, - człowiek jest stanowczo zbyt skorym do krwi przelewu we własnym rodzie.

Gdyby nasz ród był z natury stadnym, jak to sobie niesłusznie wyobrażano, wówczas głęboka, a powiedziałbym, przyjazna tolerancja tkwiłaby już we krwi naszej. Żywot społem, który u nas cały przecież stoi na wymianie usług, na zobopólnej użyteczności, na uzupełnianiu się, nie tylko nie mógłby zacierać tej cechy, ale przeciwnie utrwalałby ją i wyjaskrawiał, zwłaszcza gdy przecież cała teleologja nasza ma za główny cel rozwijanie miłości bliźniego. Moralność nasza byłaby ukształtowana inaczej; miłość bliźniego bez nakazów, wywołanych koniecznością ochrony ludzi przed ludźmi, byłaby praktykowana tak chętnie i łatwo, jak jest praktykowany egoizm, zaledwo cokolwiek łagodzony i uśmierzany zwartym systemem nakazów i zakazów niezbędnych, aby spółżycie ludzi nie stało się trudnem do zniesienia piekłem.

Doprawdy, trudno już o gorsze stosunki, żyjąc w formie bytu, która narzuca z zasady wzajemne pomaganie sobie, i to nie w cudzym bynajmniej, ale we własnym każdego interesie. Wprawdzie nie brak dialektyków, którzy prawią nam o wrodzonej sympatji wzajemnej, jako twórczyni bytu społecznego (Cabanis, Tarde i tylu innych), ale na dialektykę niema rady.

Aby sprawę ujrzeć we właściwszem świetle, trzeba sobie przypomnieć ważną rolę i trwałość tego zjawiska, które przyrodnicy zbadali już dobrze i znają pod mianem instynktów. Wszystkie instynkty, a jest ich nieprzeliczone mnóstwo, są dziełem powtarzania tych samych czynności w ciągu licznych pokoleń. Czynności, będące zrazu dziełem rozmysłu lub przypadku, czynności, przedtem niespełniane przez osobnika, jeśli tylko okoliczności zmuszały go do ich powtarzania, zaczynają dokonywać się coraz łatwiej, aż wreszcie stają się tem, co w pospolitej mowie mianujemy drugą naturą, t. z. odruchami i czynnościami instynktowemi.

Zastanawiając się pilnie nad sprzecznościami, tkwiącemi w wyżej zaznaczonym stanie rzeczy, zrozumieliśmy nareszcie dwie główne i zasadnicze jego przyczyny. Pierwsza tkwiła w dodatnich i ujemnych stronach instynktów i charakteru rodu Proto-Hominis, druga w pewnej bardzo ujemnej stronie mowy wyrazowej. Lubo mowa ta przeobrażała zwolna ród Proto-Hominis w gromadki pra-ludzkie, coraz bardziej w szeregu pokoleń uczłowieczające się, to przecież z drugiej strony wpływała niepomiernie hamująco na ten proces, czyli, mówiąc innemi słowy, bezustannie niszczyła własne dzieło. Spotykamy się tu znowu z jedną z tych zasadniczych sprzeczności, o których już na wstępie niniejszej pracy wspominaliśmy. Powodem wrogiego stosunku między ludźmi były z jednej strony ciężkie warunki bytu rodu bezbronnego od natury, z drugiej właśnie ta ujemna właściwość mowy, o której wspominaliśmy, i za chwilę nią się zajmiemy. Gdyby ród Hominis był od początku jestestwem gromadnem i mógł mimo ujemnych stron natury jestestwa gromadnego zdobyć się na przejście do człowieczości, społeczności, to raz poczęte zawiązki mowy statecznieby się już rozwijały, ludności w puszczach staleby przybywało, warunki jej bytu staleby się polepszały, a cywilizacje o wiele wcześniej doszłyby do tego natężenia, jakie zaszło tu i ówdzie dopiero w ostatnich paru tysiącoleciach historycznych, ale pod wpływem całkiem nowego czynnika, o którym jeszcze będziemy mówili. Otóż trzeba zauważyć, że ród Hominis przez mowę, choćby nawet bardzo zaczątkową, wygnany z raju zwierzęcości i pozbawiony już dawnego spokoju doskonałych "niemowów", pozbawiony możności instynktowego kroczenia wieczyście utartemi szlaki, żyjący w szczupłych grupkach rodzinnych, rozrzuconych w głuchej puszczy i lękliwie spozierający dokoła siebie, nie musiał być dobrym materjałem na społeczeństwa. Żywot gniazdami, w których najczęściej sama tylko matka stanowiła oś, a podrastające potomstwo zawsze zbyt wcześnie musiało opuszczać gniazdo, nie sprzyjał rozwojowi ani mowy, ani jejdoniosłych następstw. Wprawdzie tu i ówdzie, w warunkach wyjątkowo korzystnych, ludności mogło znacznie przybywać, ale i tu niezgody, wybuchające z lada powodu, zbyt rychło dziesiątkowały ludność puszczy, aby zarówno zawiązujące się kiełki mowy jak doświadczenie zbiorowe mogły rozwijać się przez czas, potrzebny do wydania wyraźnie już dobroczynnych owoców. Gromadki ludzkie w tych warunkach wciąż się czegoś dorabiały, ale i wciąż traciły, naprzód: przez dzikość instynktów, przez surowość i gwałtowność swej natury, a następnie z powodu tej podstawowej wady mowy ludzkiej, o którą już potrąciliśmy, a która w dużej mierze niweczyła własne dzieło - i w tem pół tajemnicy zgoła nienaturalnego zastoju.

Druga połowa tajemnicy spoczywa przedewszystkiem w wybitnym egoizmie, który zresztą cechuje wszystkie jestestwa, żyjące w ciężkich warunkach bytu, więc żyjące w nieustannem współzawodnictwie, i w pewnej bardzo ważnej, bo podstawowej i naturalnej właściwości mowy ludzkiej, w tej mianowicie, że pozwala z taką samą łatwością ukrywać przed innymi i maskować myśli, uczucia i pragnienia, z jaką powołana właśnie została dla ujawnienia ich innym. Jeżeli coś mam, lub wiem o czemś, to z równą łatwością mogę na zapytanie o to odpowiedzieć: mam, jak nie mam, wiem, jak nie wiem, jeśli czegoś pragnę, z równą łatwością mogę drugiemu, który się tą sprawą interesuje, powiedzieć "chcę", jak "nic mię to nie obchodzi", lub "nie chcę" - i słuchacz, gdy sprawdzić nie ma sposobu, musi pozostać w wątpliwości. Taka właściwość naszego środka porozumiewania się dała ludzkości w rękę doskonałą maskę, poza którą szczelnie możemy ukrywać, gdy to uznamy za właściwe, myśli i zamiary nasze. Stokroć lepiej możemy to czynić, aniżeli cały świat ożywiony również posiłkujący się udawaniem, fałszem, kłamstwem, ale trzeba to ze wstydem przyznać - w znacznie skromniejszym rozmiarze i tylko w obronie swego istnienia. Ta tylko zachodzi różnica, ale ważna, między kłamstwem zwierzęcem a ludzkiem, że nasze jest o tyle wielostronniejsze i doskonalsze, o ile psychika nasza jest bogatsza i głębsza od skostniałej zawsze w jednych formach psychiki każdego gatunku zwierzęcego. Kłamstwo lisa, kota, sowy zawsze jest jednakie, mało złożone i stałe, kłamstwo człowieka ma tysiąc postaci, tysiącom interesów służy oraz sprzyja, i nigdy nieobecności jego nie można być pewnym.

Żywot społem już od chwili znaczniejszego zróżnicowania uzdolnień i czynności w gromadzie czy gromadce, dzięki nierówności osobników w uzdolnieniach oraz zaletach, już od chwili, gdy, dzięki twórczości materjalnej, jednostki stały się posiadaczami dzieł pracy własnej, albo choćby wspólnej, czyli od chwili powstania bogactwa ludzkiego i własności osobistej, jak również własności rodu, wyolbrzymił egoizm, posiłkujący się kłamstwem. Kłamstwo, o którem zresztą byłoby tu zbytecznem rozpisywać się szerzej, bo jest zjawiskiem aż nadto dobrze znanem - przyczyniło się najbardziej do utrzymania tego zastoju, w którym gromadki społeczne trwały przez wieki pracowitego uczłowieczania się, ale, wyznać to trzeba otwarcie, przyczyniło się także do podtrzymywania całego niewysychającego morza nieszczęść i nędz, jakie trapią ludzkość, ściągając ją ustawicznie w niziny. Niestety, nawet i mozolne uspołecznianie się, zachodzące mimo wszystko na całej linji rozwoju społeczeństw, walczących zawsze i wszędzie z brutalnemi popędami niższych instynktów, nie mogło, z powodu zaznaczonej już łatwości kłamania, dość skutecznie walczyć z tem złem. W miarę komplikowania się bytu społem, komplikowało ono również wszystkie ujemne środki, spychające uszlachetniającą się człowieczość w niziny, a więc kradzież, grabież i zbrodnię. Tak więc stało się, że komplikujący się żywot społem, wystawiony w swych pierwocinach na liczne niebezpieczeństwa zewnętrzne, czyhające zarówno ze strony dzikiej przyrody, jak również dzikich "bliźnich", ujawnił wiele bardzo ujemnych stron natury ludzkiej, z których rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę. Jedna z nich, która na szczęście należy już prawie do przeszłości, wprost uniemożliwiała przez czas długi zlewanie się rozproszonych gromadek w bliskich sobie, czyli bliźnich.

Nie należy lekceważyć jeszcze jednego szczegółu, o którym niechętnie wspomnimy, mianowicie... ludożerstwa. I ono niewątpliwie w wybitny sposób opóźniało potęgowanie się zjawisk "społecznych". Pierwotny mieszkaniec puszczy nie tylko wrogo odnosił się do obcych przedstawicieli swego rodu, ale także bał się ich i strzegł, bo bardzo często, a zwłaszcza w latach klęsk żywiołowych, bywał równocześnie myśliwym i zwierzyną. W pewnych warunkach rzadko omijał sposobność uraczenia się mięsem "wroga", a za wroga uważany był niemal każdy obcy. Nawet i później, gdy poczucie wspólności rodowej rozszerzyło się, i to niewiele wpływało na uspołecznianie się, bo w pojęciu każdego istniały tylko dwie kategorje ludzi: swoich czyli bliskich rodem, i "obcych", czyli "wrogów". Zamordowanie zdradzieckie "wroga" uchodziło za czyn zupełnie naturalny.

Komu ten obraz wyda się przesadnym lub wątpliwym, temu radzimy, niech czyta dzieła etnografów, a tam znajdzie mnóstwo świadectw takich samych stosunków międzyszczepowych. Basutowie (w Afryce), pomimo, że żyją w kraju bardzo urodzajnym i obfitującym we wszelką zwierzynę, urządzają jednak formalne łowy na swych "wrogów", a właściwie na sąsiednie plemiona, w braku zaś wrogów, raz zaprawieni do ludzkiego mięsa, mordują i zjadają nawet własnych słabowitych i chorych bliźnich, dzieci, a zwłaszcza "kłótliwe i leniwe" żony, zawsze jednak pracowitsze od mężczyzn, którzy wszystkie ciężary gospodarcze na barki kobiet składali.

Równie jest rozpowszechniony kanibalizm częściowy, będący już redukcją dawniejszego brutalnego i osłonięty aureolą przepisów religijnych. Polega on na spożywaniu tylko pewnych określonych części ciała - z wyłączeniem pozostałych, które podlegają pogrzebaniu.

Tybetańczycy spożywają starych rodziców wprost dla okazania im czci; to samo czyni w Ameryce połudn. plemię Mundruku. Zresztą to samo czyni tam wiele ludów po części z łakomstwa, po części "przez uszanowanie" nieboszczyków lub tradycji. Niam-niamczycy są kanibalami nie tylko z nienawiści do wroga, ale z łakomstwa. Herrera opowiada o mieszkańcach Kolumbji, że u tego ludu żywi są grobami umarłych, gdyż mąż zjada żoną, brat siostrę lub brata, syn ojca, tembardziej zaś chciwi są jeńców.

Takich faktów etnografowie i wiarogodni podróżnicy przytaczają mnóstwo ze wszystkich części świata.

Jeżeli wiemy na pewno o praktykowaniu ludzkich ofiar u Egipcjan, Żydów, Babilończyków, Fenicjan, Kartagińczyków, Greków, Rzymian, Belgów, Gallów, Germanów, Słowian, Traków, Indów i t. d., to możemy być pewni, że są to przeżytki, zostają w ścisłym związku z dawniej panującym tam kanibalizmem. U ludów starożytnego Meksyku cała kultura ociekała krwią ofiar ludzkich.

Więc, gdzie się zwrócić, wszędzie to samo. Niema prawie ludu, któryby mógł być postawiony jako wyjątek. Wszyscyśmy rodem gorzej niż kainowym, i to wystarczająco wyjaśnia powolność niezmierną w zawiązywaniu się cywilizacji.

Przed kilku laty w dość licznem gronie wybitnych uczonych zdarzyło się nam roztoczyć ponury obraz względnie niedawnego a dość powszechnego w rodzie ludzkim, zwłaszcza w okresach głodowych, kanibalizmu. Całe grono erudytów jednogłośnie zaprzeczyło wówczas tym okropnościom, a zwłaszcza przedhistorycznej nekrofagji. Pomawiano poważne źródła, które o tem donosiły, o przesadę, a wierzących tym świadectwom - wprost o naiwność.

Nie upłynął jeszcze lat dziesiątek od tego sporu, a straszna rzeczywistość doby powojennej w Europie zadała kłam tym twierdzeniom i w okropny sposób zrehabilitowała wydrwioną wiarogodność źródeł, na której się oparli erudyci.

Doszczętny rozkład Rosji z jej bezprzykładną w dziejach klęską głodu, najjaskrawiej zaświadczył o zupełnej możliwości takich faktów, oraz masowych ich objawów, które przewyższyły nawet to, co zdarzało się w zamierzchłej przeszłości w stadjach uspołecznienia, uważanych za najniższe.

"Rzeczp." No 134 z dn. 18/IV 1922 r.

LUDOŻERSTWO NA UKRAINIE.

Charkowska gazeta sowiecka: "Pomoszcz" w numerze z d. 18 kwietnia p. t. "Braknie słów" podaje następującą korespondencję z Nikopolu (gub. Jekaterynosławska), niegdyś jednej z najżyźniej szych miejscowości na Ukrainie:

"Ludożerstwo przybiera w mieście i okolicach charakter systematyczny. Na ulicach wśród białego dnia, ludzie napadają na ludzi. Napadnięty może się uratować tylko wówczas, jeśli na krzyk ktoś pośpieszy wczas z pomocą.

W tych dniach zginęło dwoje dzieci, idących do wsi Dowgalówka. Chłopiec, który dokonał napadu na 8-letnią dziewczynkę, oświadczył otwarcie:

Jestem głodny, więc chciałem ją zjeść.

Na rynku aresztowano kobietę, która niosła mięso mocno podejrzane z wyglądu.

Niejaka Rybaczewowa, która niedawno pogrzebała męża i dwoje dzieci, zabiła swe ostatnie dziecko, dziewczynkę ośmioletnią. Serce i wątrobę usmażyła i zjadła.

Okropny, mrożący krew w żyłach fakt: Nawpół obłąkana kobieta wiezie na wózku zwłoki swej córeczki. Za wózkiem idzie milicjant. Dokoła wzburzony tłum. Słychać okrzyki: "Powiesić, zabić tę gadzinę!"

Kobieta odpowiada z całym spokojem:

- Cóż to kogo może obchodzić. To moje dziecko, robię co chcę. Tak, czy inaczej musiała umrzeć, nie dziś to jutro.

Lekarz rządowy stwierdził, że istotnie w swem ostatniem twierdzeniu kobieta ta miała słuszność.

20-letni Zajcew i jego 12-letnia siostra zjedli: dwie siostry, małego brata, starą matkę i 4 obce osoby, które wciągnięte były do ich mieszkania. Zresztą Zajcew zmarł z głodu, a wszystko ujawniła jego siostra. Między innemi stwierdzono, że rodzeństwo to handlowało ludzkiem mięsem.

Na ulicach ludzie padają z głodu, stojąc w ogonkach w oczekiwaniu, na polewkę z mąki i wody. Padają jak muchy, błagając o pomoc. Dzieci, przechodząc ulicą, drżą ze strachu, drżą, kładąc się spać, drżą we śnie.

O g. 8-ej wieczorem miasteczko wygląda jak wymarłe. Ludzie obawiają się ukazywać wieczorem na ulicy.

Po wsiach zaś tak się dzieje: w Łapińcach znaleziono trupa, który smakował bardzo wieśniakom. Potem zaczęto zabijać ludzi i jeść.

W Dowhalówce zarżnięto 8-letnią dziewczynkę, w Szołochowie matkę z dziećmi - zjedzono dwoje dzieci. W Nowopawłowsku stwierdzono dwa wypadki ludożerstwa.

Oddział sanitarno-ratunkowy w Borysówce uciekł stamtąd po rozdaniu całego zapasu mąki".

A takich wiadomości możnaby przytoczyć dziesiątki. Przeczytajmy choćby jeden ustęp, których pełne są gazety rosyjskie, opisujące fakty kanibalizmu, a wtedy zrozumiemy, że to, co przekazali nam historycy o ludożerstwie, musiało być najczystszą prawdą.

Przypominamy te fakty nie aby zohydzać swój ród, bo cała "zbrodniczość" pra-przodków była naiwna i bezwinna. Nam chodziło o ukazanie przeszkód na drodze do uspołeczniania się.



Surowe warunki bytu oraz okrutny charakter gatunku Hominis trzeba uzupełnić trudnościami organicznemi, związanemi z powstawaniem i bogaceniem się mowy.

Dziś trudno jeszcze pogodzić się z myślą, aby na wyrobienie się tak użytecznej mowy wyrazowej, jakiej obecnie wszyscy łatwo się uczymy, trzeba było na ziemi licznych tysięcy lat. Zapominamy bowiem, że każdy z nas przychodzi do mowy już niezmiernie wydoskonalonej, ale z równie wydoskonalonym aparatem, służącym do mówienia. Co zaś najważniejsze, przychodzimy do społeczeństwa, od którego możemy odrazu brać dużo, dając ze swej strony zwykle bardzo mało. Tymczasem praludzie musieli sobie wyrabiać zarówno aparat do mówienia, jak materjał na mowę, i to bez świadomego dążenia do doskonalenia mowy.

Taki rozwój i mowy i doświadczenia składanego musiał być o wiele, o wiele powolniejszym, niż się zdaje.

Wprawdzie bliższe sąsiadowanie gniazd przytrafiało się z czasem coraz częściej, ale i to nie zmieniało sytuacji, zaczątkowe bowiem i nieliczne pojęcia, oparte na zbyt ubogich mowach, dawały zbyt nikłe korzyści. Niezmiernie młoda, bo wciąż rwąca się tradycja rzadko sięgała dalej, niż do kilku pokoleń wstecz. Wszystko więc, co zdobył dany ród spostrzegawczością nielicznych bystrzejszych osobników, tonęło niezmiernie często w niepamięci. Działo się to zaś z najrozmaitszych przyczyn, których dzika przyroda i dzikość instynktów nastręczały niemało.

A jeszcze i o jednem nie należy zapominać.

Tylko językoznawcy, dobrze obeznani z fizjologją mowy, wiedzą, ile trzeba było celowych wysiłków, aby dojść do posiadania materjału głosowego (samogłosek i spółgłosek), jako tako podatnego do formowania choćby nielicznych słów, czyli dźwięków artykułowanych a wyraźnych. A tymczasem wysiłki takie długo były przecież całkiem zbyteczne. W obrębie gniazda, na domowy użytek, wystarczała przecież mowa byle jaka, bo i dziś taka wystarcza, choćby bełkotanie mało urozmaicone i nieustalone. Zżycie się ze sobą członków niewielkiej gromadki pozwalało na posługiwanie się niezmiernie prostemi środkami porozumiewania się akustycznego. Reszty dopełniała wyrazista mimika. Poza gniazdem zaś stosunki ograniczały się do wrogiego najczęściej, a co najmniej nieufnego i mrukliwego spotykania się mężczyzn, oraz choćby do sympatycznego spotykania się płci odmiennych, ale to ostatnie znowu nie wymagało rozwiniętej mowy.

Zresztą, i tu dosięgamy punktu najważniejszego, mowa nie oddawała w stosunkach z dalszymi właściwych usług, ponieważ wobec wielkiego rozproszenia ludności nie mogło być jednej mowy nawet w odległości kilku mil od gniazda. "Języków", niezmiernie niedogodnych, krótkotrwałych i z konieczności niepodobnych do siebie, było nieprzeliczone mnóstwo na ziemi, więc jedynym niezawodnym pośrednikiem między "obcymi sobie" była wciąż jeszcze tylko mimika oraz gestykulacja. Rzadko zawiązywały się między dalszymi obcymi stosunki trwalsze i przyjaźniejsze, któreby mowę rozwijały.

Niech sami ewolucjoniści orzekną, ile ćwiczeń celowych było potrzeba na wyrobienie ludzkiej krtani, wiązadeł głosowych i całej muskulatury miękkich części całej jamy ustnej oraz twarzy, aby mogły wydawać wyraźne i żądane dźwięki (fonemy) w warunkach, wyłączających konieczność bądź celowego, bądź forsownego ćwiczenia tych mięśni.

To też do wydawania jako tako ustalonych głosek (samogłosek i spółgłosek) niezbędnych dla istnienia słów o trwałych znaczeniach ród ludzki przyszedł bardzo późno.

Od czasu rozpoczęcia Ćwiczeń w tym kierunku aparat mowy musiał ulec bardzo poważnym modyfikacjom. Prajęzyki przedpaleolityczne nie mogły posiadać ani trzeciej części tych głosek, które dziś każdy łatwo wymawia, nawet zaś dojrzały człowiek ówczesny nie miał choćby w cząstce tej sprawności w formowaniu dźwięków i szmerów, jaką odznacza się spółczesne nam dziecię już w drugim roku żywota. Aparat mowy niezdolny był jeszcze do wyraźnego wydawania potrzebnych w danej chwili spółgłosek. Bardzo długo mógł wydawać tylko dźwięki zamknięte, nawet zaś te dźwięki nie miały żadnej stałości i przechodziły zależnie od przypadku jeden w drugi, np. b w p, skutkiem czego mowa długo musiała być zawodnem, mętnem i mało usług oddającem bełkotaniem przeważnie gardłowem.

Złóżmy teraz w jedną całość rzadkość zaludnienia, znikomość gniazd, krótko trwałość rodów, ubóstwo i chaotyczność "mów" pierwotnych, krótkotrwałość doświadczenia zbiorowego, skąd poziomość i bardzo nieliczny zakres pojęć, - a otrzymamy czynniki, które musiały trzymać bardzo długo ród ludzki na proto-społecznem stadjum bytu. Trzeba zaś dodać, że nie było także żadnej gwałtownej potrzeby ani bardziej rozwiniętej mowy, ani tak licznych i szerokich pojęć, bez jakich dziś żadne społeczeństwo istnieć nie może.

Jak niskim być musiał poziom umysłowy tych dawnych dzieci puszczy, to można ocenić tylko przez porównacie dzisiejszych ludów o bardzo niskim poziomie ich "cywilizacji" z temi dawnemi gromadkami, niewątpliwie jeszcze znacznie słabiej uposażonemi we wszystkich kierunkach. Przypomnijmy więc sobie leśnych mieszkańców wybrzeży Amazonki. Uderzają oni wszystkich podróżników niezmiernie szczupłą ilością pojęć, a powiedzmy otwarcie naturalną głupotą. Niezdolni są oni nic przewidywać ani zastanawiać się nad czemśkolwiek. Podobnie jak zwierzęta, żarłoczni, gdy mogą się nasycić, umieją ścierpieć z tępą obojętnością bardzo ostre braki. W chwilach, gdy im nic nie dokucza, oddają się dziecinnej prawie radości, którą objawiają, jak nasz pies domowy, skokami i głośnemi wybuchami śmiechu bez żadnego innego powodu. Pędzą oni żywot prawie bez myślenia i starzeją się, nie wyszedłszy z dzieciństwa, którego zachowują wszystkie wady. A przecież od stanu przedhistorycznego dzielą ich już liczne tysiącolecia. Żyją oni właściwie już na stopniu cywilizacji kamienia gładzonego, posługują się łukiem i zatrutemi strzałami. Co jeszcze godne zaznaczenia, to ich skłonność do okrucieństw, rys, świadczący o dziecinnej prawie niepoczytalności umysłowej. Jedzą wszystko, co może być jadalne, w czem znowu nie różnią się od dzieci.

Jeśli więc rozwój zjawisk społecznych w owych odległych czasach, mimo wszystko, zachodził, lubo bardzo powolnie, działo się to głównie przez prostą trwałość tego, co raz się złożyło.

Ubogie środki porozumiewania się zawiązywały się w biegu pokoleń po sto razy, aby rychło przepadać wraz z rodami. Pokolenia, odradzające się z ocalałych od zagłady osobników, zaczynały wszystko znowu niemal od początku, ale również nie na długo.

Mózgi jednak uzdatniały się statecznie do kojarzenia obrazów zmysłowych w sposób niedostępny dla zwierząt. Potomkom przychodziło coraz łatwiej zaczynanie ab ovo dzieła, przerywanego niezliczonemi klęskami życiowemi.

Tak trzeba sobie przedstawiać pierwsze i najdłuższe czasy trwania rodu ludzkiego.

II. JAK DAWNO TEMU CZŁOWIEK POCZUŁ W SOBIE DUSZĘ?

Od kiedyż tedy można uważać członka przedhistorycznych gromad już niewątpliwie za jestestwo, obdarzone rozumem nadzwierzęcym? Co za kryterja mogą nam pomóc do wyrokowania, gdy chodzi o przeszłość, po której pozostały nam bardzo skąpe ślady?

Dwa takie kryterja widzimy; pozwolą nam one oznaczyć choćby w grubem przybliżeniu granice., od której zaczyna się człowiek prawdziwy.

Pierwsze mamy w kulcie zmarłych, drugie w rysunkach, rzeźbach i malowaniu farbami; w tem, co pospolicie nazywamy pierwocinami sztuki.

Naszem zdaniem o człowieku można mówić dopiero od czasów, gdy mowa jego, choćby niezmiernie uboga i niedogodna, jednak pozwalała na wytworzenie się i trwałość pewnej ilości pojęć abstrakcyjnych.

Grzebaniem swych zmarłych człowiek zaświadcza najwyraźniej o wierze w życie pośmiertne, o lęku przed duchami zmarłych, a więc o odróżnieniu w sobie i w bliźnich duszy, będącej czemś odrębnem od ciała.

Przez długi czas nie znaliśmy żadnych śladów grzebania nieboszczyków w epokach dawniejszych od epoki neolitycznej, która sięga w przeszłość nie głęboko, bo najwyżej na 10 tysięcy lat wstecz. Co do głębszych epok zostawaliśmy w zupełnej niewiadomości; zdawało się też, że paleolitycy nie grzebali swych zmarłych.

Dopiero od lat trzydziestu sytuacja wyjaśniła się, choć wciąż jeszcze posiadamy niezmiernie skąpe dowody grzebania zmarłych w epokach starszych od neolitu. Pierwsze i najstarsze ślady grobów znaleziono na gruncie Francji południowej w warstwach, należących do epoki musteryjskiej.

Francuskiemu archeologowi, Rivierowi, a następnie długiej polemice, jaka się zawiązała na tle jego odkryć, wreszcie szczęśliwym wykopaliskom uzupełniającym, zawdzięczamy niemal zupełną pewność, że ludność musteryjska, zamieszkująca nisze skalne i groty w okolicach Ventimiglji oraz Mentony, zdobywała się niekiedy na grzebanie swych zmarłych.

Dwanaście grobów, odkrytych w pięciu niszach skalnych, znanych pod ogólną nazwą grot Grimaldi, ustaliły fakt co do epoki musteryjskiej oraz auryniackiej.

Ludność musteryjska grot Grimaldi nie była rasowo jednolita. Jedna jej część rasowo była zbliżona do typu Homo primigenius, odmiany neandertalskiej, jak wiadomo, odznaczającej się wielu cechami pierwotnemi, zwłaszcza zaś niskiem czołem i bardzo wydatnemi łukami brwiowemi. Pomimo ogólnego podobieństwa ma ona tyle cech jej tylko właściwych, że odróżnia się ją w nauce pod osobną nazwą rasy Grimaldi, reprezentowanej tutaj w dwóch odmianach. Obie odznaczają się bardzo silną budową ciała, potężną muskulaturą, zdecydowaną długogłowością, miernym wzrostem, krótkością rąk i nóg, płaskiemi goleniami łukowato wygiętemi (platyknemia) i tym podobnemi cechami, później już niespotykanemi w rodzie ludzkim. Proporcje głowy, a zwłaszcza twarzy zbliżają tych ludzi do długogłowców murzyńskich, ale tylko zbliżają, gdyż naogół przypominają oni raczej najniższe dzisiejsze typy ludzkie, Australczyków z jednej strony, Buszmenów z drugiej, z tą różnicą, że budowa ich była bez porównania mocniejsza, twarz zaś o wiele surowsza na skutek wydatności łuków brwiowych, wybitnego prognatyzmu oraz mocno cofniętego podbródka przy potężnych rozmiarach szczęki dolnej. Wąskość i długość czaszki łączy się tu z twarzą krótką i szeroką, co nadaje głowie wyjątkową nieharmonijność. Oceniając też musteryjczyków z grot Grimaldi według naszych pojęć o harmonji postaci ludzkiej, trzeba wyznać, że mieli oni wygląd bardzo "dziki" i "mało ludzki", a już bezwarunkowo nie-europejski, niezgodny z dziś istniejącemi rasami. A jednak, rzecz zadziwiająca, obok tak wybitnych cech niższości uderza w nich dobry rozwój mózgu, o wiele lepszy niż u dawniejszych neandertalczyków.

Jeżeli teraz oprzemy się na typie narzędzi krzemiennych, jakie znaleziono w grotach Grimaldi, które należały do osobników tam pogrzebanych, a w zupełnie identycznych kształtach znanych z bardzo wielu miejscowości Europy południowej oraz zachodniej, jak również z poza Europy, wówczas zdobędziemy pewność, że ta sama ludność szeroko była rozproszona na całej przestrzeni możliwej do zamieszkiwania w Europie, Afryce północnej oraz w Azji zachodniej. Okazuje się, że rasa Grimaldi nie była jedyną w owej epoce. Słynne resztki ludzkie, znalezione w Chapelle aux Saints, w Les Eyzies, La Férrasie, La Naulette, ostatnio zaś cały szkielet w Moustiére (Homo musteriensis) - ukazują nam długogłowca typu Hominis primigenii, ale w różnych odmianach. Niektóre z tych resztek ujawniają znacznie pierwotniejsze cechy w budowie głowy i twarzy. Można się też domyślać, że i pod względem rozwoju duchowego nie wszędzie i nie wszyscy przedstawiciele epoki musteryjskiej stali ha jednym poziomie. Jednolitości rasowej tam nie było pomimo znacznej jednolitości dorobku duchowego i dzieł ręki ludzkiej.

Ludność ta powoli ustępowała, jak to zwykle się dzieje, miejsca ludności dzielniejszej, której dzielność napewno nie polegała na większej sile fizycznej (bo tamta była jej wcieleniem), lecz na lepszem dostosowaniu się do środowiska, jak również na bardziej rozwiniętej stronie duchowej. - I to decydowało o losie plemion bardziej zacofanych.

Że tam więcej było ducha, o tem świadczy, prócz bardziej urozmaiconych narzędzi, cenna próbka zdolności artystycznych nowej ludności, znaleziona w grocie du Trilobite, którą tu, jako najstarsze dzieło sztuki auryniackiej podajemy (p. rys... ). Jest to rysunek nosorożca, wyryty na obtoczonym przez działanie wód kamieniu płaskim. Śmiałość i trafność szkicu mogą budzić podziw nawet przy dzisiejszych wysokich wymaganiach artystycznych, jakie stawiamy rysunkom, wykonywanym piórem lub ołówkiem. O ileż mogą bardziej budzić pochwały, gdy się zważy, że te miękkie i okrągłe linje, tak wiernie charakteryzujące postać nosorożca, wyryła ręka prostego myśliwca w kamieniu, wprawdzie dość miękkim, ale przecież daleko mniej podatnym do produkcyj artystycznych od papieru. Ten prosty szkic, liczący najmniej 25.000 lat, to lepsze świadectwo człowieczości od grobów i narządzi! A nie jest on wyskokiem bezprzykładnym jakiegoś wyjątkowego talentu indywidualnego.

Szkic ten ma dla nauki wyjątkową wartość tylko dlatego, że jest najstarszem z dzieł dziś znanych tego rodzaju. Jednak organicznie należy on do stron najbardziej charakterystycznych dla młodszej ludności paleolitycznej, którą odznacza wybitny popęd artystyczny.



Jakąż dawność mamy przypisać grobom i produkcjom musteryjskim, a następnie auryniackim? Bezwzględnej chronologji czasów paleolitycznych nauka, niestety, nie zdołała jeszcze ustalić i zapewne nie prędko to nastąpi. Znajdziemy się najbliżej prawdy, przypisując grobom musteryjskim (należącym do środkowej części tej epoki) dawność mało co mniejszą, niż 40.000 lat, auryniackim jakieś 25.000 lat.

Gdy zważymy, że Musteryjczycy, a nawet przedstawiciele czasów auryniackich żyli w znacznie gorszych warunkach klimatycznych od swych przodków mniej jeszcze ludzkich, trudno się dziwić powolności w rozwoju pierwotnych społeczeństw, uwydatnionej przez te dwie daty. Wszak żyli oni w warunkach bardzo zbliżonych do bytu plemion, koczujących w tundrach sybirskich. Jeżeli jednak uwzględnimy, że spółczesne nam plemiona dalekiej północy rozporządzają od dawna bardzo rozwiniętą mową, bogatą tradycją odwieczną, szerokiemi pojęciami i rozwiniętą towarzyskością, gdy u musteryjczyków wszystko to było w słabych dopiero zaczątkach, to okaże się, że te same warunki były dla paleolityków znacznie cięższe, co musiało mocno hamować naturalny rozwój zjawisk społecznych.

Ludzie ci odznaczali się przecież wprost trudną dziś dla nas do odtworzenia prostotą uczuć i ubóstwem pojęć. Z wielu rzeczy dziś elementarnych dla Tunguza czy Eskimosa, ograniczeni troglodyci nie mogli jeszcze zdawać sobie wcale sprawy; bezbronność zaś wobec surowej przyrody była tu większa, niżeli w okresie przedludzkim, albowiem wszystko sprzysięgło się wówczas przeciw człowiekowi.

Każda zima była truduem do przetrwania piekłem, wyjątkowo zaś surowe mrozy, zwłaszcza zaś wyjątkowo gwałtowne burze śnieżne, które i za naszych czasów dziesiątkują za jednym zamachem stada zwierząt w tundrze i stepie, a w konsekwencji i ludność, - przynosiły w epoce, o której mowa, daleko większe spustoszenia. Od czasu do czasu całe tysiącokilometrowe obszary wyludniały się niemal doszczętnie i po każdej z takich katastrof trzeba było wieków, aby bezludne pustkowia ujrzały nowe życie ludzkie, o świeżej tradycji, dźwigającej się od podstaw. Jeśli dziś tundry i kresy zbiedniałych lasów utrzymują zaledwie jednego człowieka na kilometrze kwadratowym, cóż mówić o epoce surowych brodaczów o duszy dziecięcej, patrzących na świat naiwnie i z lękiem, nieznanym u zwierząt?.

W paleolitycznej tundrze czy stepie nie było też warunków do skupiania się gromad liczniejszych na czas dłuższy. Ludność musiała żyć ciągle jeszcze w wielkiem rozproszeniu, cóż więc dziwnego, że zjawiska społeczne nie komplikowały się przez tysiącolecia!

Jednak, poczynając od epoki auryniackiej, mamy już dowody zbierania się nielicznych mieszkańców stepu w celach myśliwskich.

Wkrótce potem klimat się oziębił i stał się suchym, co spowodowało zagładę zwierząt, które jeszcze zdołały przetrwać dotychczas.

Koczujące gromadki myśliwych coraz wyłączniej szukają schronienia w czasie surowej zimy, po zacisznych jaskiniach, w które Francja obfituje - i głównie w pobliżu tych jaskiń wiodą żywot ciężki, ale bardziej już ludzki, niż poprzednio.

Czem się to dzieje? Właśnie tem, że przynajmniej rody, które znalazły w owych jaskiniach ucieczkę, zyskały większą trwałość, skutkiem czego mogły snuć bezpieczniej wątłą nić tradycji, dotychczas rwącą się zbyt prędko.

III. ZAGADKA PRZEDHISTORYCZNEGO ARTYZMU

Azyla te stały się rychło siedzibą kultury wyższej od dawnej. Tu w czasie długiej zimy płonęło ognisko, przy którem do chciwej wyobraźni młodych przemawiały wspomnienia i nauki starszych, tu sporządzano oręże i przedmioty codziennego użytku, tu snuła się wąska, ale trwalsza niż dawniej nić tradycji. Człowiek "stary" stawał się bezwiednie przewodnikiem młodego pokolenia i pośrednikiem między potęgami mistycznemi, o których, jak umiał, prawił, - a słuchaczami, wystawionymi na złą i dobrą wolę owych potęg. Doświadczony i bystrzejszy od innych starzec stawał się mimowoli władcą swej gromadki. On jeden wiedział najlepiej, co robić w danych okolicznościach, czego unikać, jak przebłagać duchy przyrody oraz duchy przodków, którzy czuwają nad żywymi.

Z tych jaskiń magdaleńskich wyszedł postęp wszechstronny.

Podobnie, jak w późniejszych czasach wytwarzanie i użytkowanie metali wywołało istny przewrót, tak w zaraniu epoki magdaleńskiej potężnym czynnikiem postępu i bezpieczeństwa stało się obrabianie narzędziami krzemiennemi rogu (przeważnie reniferowego) i kości zwierzęcych. Materjał miększy od krzemienia, a jednak nie tak kruchy i łatwo dający się krajać i piłować, stał się niemal uniwersalnym i pozwolił na wyrabianie takich narzędzi, o jakich dawniej nikt nawet nie marzył. Wystarczy nadmienić o igłach kościanych, opatrzonych doskonale wyrobionem uszkiem. Sztuka zszywania kożuchów z miękkich skór zajęczych, a później i lisich... przedłużyła tym myśliwym życie i zapewniła znacznie większą swobodę ruchów. Magdaleńczyk mógł już skutecznie stawiać czoło surowej zimie.

Jaskinia jego stała się naprawdę domowem ogniskiem i bezpiecznym portem. Tu czuwały duchy przodków oraz opiekuńczych zwierząt rodu (mowa o początkach totemizmu, czci zwierząt). Podobnie, jak nie wygasał żar ogniska, tak samo nie wygasał już łatwo duch pokoleń. Myśl w ciągu długich godzin zimowych względnej bezczynności i bezpieczeństwa od napadów groźnych sąsiadów zwierzęcych mogła się częściej odrywać od trosk poziomych do czynności, dających czysto ludzkie zadowolenie.

Tu, jak już wyżej zaznaczyliśmy, prolongują się pierwociny twórczości artystycznej. Troglodyta z epoki renifera rzeźbi i rysuje w twardym materjale prostym rylcem krzemiennym zdumiewająco trafne reprodukcje zwierząt i ozdabia niemi narzędzia codziennego użytku.

Rzecz jednak godna uwagi, że całą tę twórczość cechuje kierunek uderzająco jednostronny.

Z małemi wyjątkami wszystko, co znamy, są to tylko oderwane szkice z natury i prawie wyłącznie przedstawiają rozmaite zwierzęta. A przytem niema tu wcale kompozycyj. Chociaż dochowała się do dni naszych znikoma cząstka tych dzieł, to jednak po muzeach naszych nagromadziły się już liczne ich setki, a zdarzają się wśród nich dzieła o tak pewnym i doskonałym rysunku, że nie powstydziłby się ich żaden dzisiejszy artysta. Oto mamy np. rena w galopie, wyrytego na kawałku łupku. Pochodzi z groty S-t Marcel. A oto pasący się ren, z jaskini Kesslerloch (Szwajcarja). Jakiem życiem tchnie głowa konia rżącego, znaleziona w grocie Mas d' Azil!

Możnaby zdumiewać się nad pewnością oka i sprawnością ręki przedhistorycznych dzieci surowej przyrody, gdybyśmy te produkcje chcieli i powinni oceniać z tego punktu widzenia, z jakiego do dziś powszechnie są oceniane.

Ale nie możemy iść w tym względzie ani za zdaniem artystów, ani nawet etnologów.

Łamano sobie głowy nad przyczyną tej jednostronności, nie umiano sobie wytłumaczyć, dlaczego słabym dopiero świtom ducha towarzyszą tak wybitne zdolności artystyczne, jakich próżnoby szukać później, pomimo daleko wyższego rozwoju duchowego. A przecież nie powinnoby to dziwić, gdyby prahistorycy i historycy sztuki byli cokolwiek lepszymi psychologami.

Mówiono, że dopiero przyszłość wytłumaczy nam zagadkę zjawienia się tak nagle tak wybitnych zdolności artystycznych. Składano je na karb wyjątkowej organizacji mózgu tej rasy, zanik zaś dość nagły tych uderzających produkcyj uznawano za skutek wymarcia rasy owych "urodzonych" artystów-troglodytów. Tymczasem żadna z hipotez nie przynosi rozwiązania zagadki, albowiem wszystkie mierzyły za wysoko, szukając po niebie tego, co znaleźć można było przy ziemi.

Dla nas rzekomo wysoki artyzm jaskiniowców świadczy zupełnie o czem innem, mianowicie o ogromnej prymitywności ich dusz.

Aby to zrozumieć, wystarczy zadać sobie pytanie, o czem marzy zwierzę w chwilach spoczynku?

Niewątpliwie przeżywa ono wrażenia doznane. W jego mózgu przepływają obrazy przedmiotów, głównie zwracających uwagę jego. A więc kot marzy o myszy. On widzi nieraz całkiem wyraźnie "oczyma swej duszy" to, co wzrok realny tyle razy mu ukazywał, więc widzi mysz, wysuwającą się z ukrycia, uciekającą w razie nagłego niebezpieczeństwa, mysz igrającą z innemi, mysz żerującą i t. d. Kota nie - prawie nie obchodzi reszta świata, cała jego myśl skierowana jest zawsze tylko na te wąskie tematy.

Coś podobnego zachodzi i z bardzo pierwotnym synem puszczy, którego głównem zajęciem jest podchodzenie i ściganie zwierzyny, a także unikanie i tępienie niebezpiecznych współmieszkańców tego samego obszaru. Jego mało obchodzi reszta świata, ale za to zna on doskonałe to, co wiąże się z jego najistotniejszemi potrzebami. Osią jego myśli i działań jest poszukiwanie zwierzyny i unikanie drapieżników, bezpośrednich swych sąsiadów. W myślach też jego i wspomnieniach przewijają się najczęściej i najżywiej obrazy zwierząt, i to niezmiernie wyraziste, bo po tysiąckroć oglądane w najrozmaitszych okazjach.

Nie porównywajmy też "myśliwskiej" wyobraźni jaskiniowca z wyobraźnią oraz z widnokręgiem myśli i marzeń choćby najbardziej zapalonego Nemroda naszych czasów. Myśl ostatniego, gdy tylko odłoży sztucer, ślizga się przecież po tysiącu tematów, dalekich od polowania. To też, jeżeli nawet myśl jego skieruje się na temat leśny, żywość obrazów, napływających do wyobraźni, ani w cząstce nie posiada tej czystości, jaskrawości i prawdy, jak u naszego jaskiniowca. Naszemu Nemrodowi zaciera żywość wyobrażeń myśliwskich cala cywilizacja, ów bezmiar abstrakcji, który nas spowija i daje szerokość oraz głębię poznania, - tamtemu zaś, jak w czystem zwierciedle, rysuje się z całą przepyszną plastyką tylko to, dokoła czego uparta myśl ustawicznie się obraca. Nasz myśliwy, stosunkowo zawsze bezpieczny, przepełniony pojęciami, dalekiemi od świata przyrody, właściwie bawi się tylko od czasu do czasu polowaniem oraz niebezpieczeństwami jego, - tamten, zawsze zagrożony, i najczęściej głodny, wciąż walczy ze skupieniem zwierzęcym o strawę i życie, myśl zaś jego krąży przeważnie dokoła obrazów zwierzęcych. Różnica jest ogromna!

Więc gdy w chwilach błogiej bezczynności zapas sił jaskiniowca nie daje mu spoczynku, a myśl uboga błądzi samopas, cóż dziwnego, że, jeśli chwyci on dla zabawki za rylec, wówczas przeniesie na kość zarysy tego przedmiotu, o którym najczęściej marzy, lub przed którym drży.

Zachwyca nas i dziwi trafność konturów niedźwiedzia, byka lub kozła, i gotowiśmy uznać w rytowniku artystę "z Bożej łaski", boć on nie pobierał nauki rysowania od mistrzów żadnej szkoły sztuk pięknych; ale i zachwyt, i podziw są tutaj zbyteczne. On tylko dlatego nie myli się w zarysach, bo bez porównania doskonalej od nas "widzi" przedmiot rysowany. Jemu model żywy wcale nie potrzebny, ani wzorek; dość mu zmrużyć oczy, a wnet ujrzy swój model w pełni ruchu, więc prowadzi swój rylec z taką pewnością, jakby rysował w ciemni optycznej.

Za oddzieleniem tych produkcyj od twórczości artystycznej czasów historycznych przemawia jeszcze, charakter tych szkiców, w których przecież nigdy nie występuje kompozycja. Mamy w nich tylko proste, lubo poprawne, uzewnętrznienie wyobrażeń, umożliwione lepszą od naszej pamięcią kształtów zwierzęcych.

Nie potrzebuję dalej rozsnuwać tych uwag. Czytelnik sam uzupełni brakującą resztę. Chodzi już bowiem tylko o wnioski.

Dla mnie ta właśnie nadzwyczajna trafność rysunku zwierząt i brak wszelkich innych tematów świadczy pośrednio, ale niezbicie o ogromnej jednostronności myśli magdaleńczyków, o skoncentrowaniu żywej uwagi na niewielką liczbę przedmiotów, o lubowaniu się niemi oraz o doskonałej obojętności na całą resztą, która nam, dzieciom skomplikowanej cywilizacji, zasuwa i przesłania - widziane często, ale życiowo znacznie obojętniejsze obrazy świata zwierzęcego.

To wszystko ukazuje nam w troglodycie wcale nie jakiegoś filozofa przyrody lub utalentowanego "artystę", ale urodzonego drapieżnika - marzyciela, godnego towarzysza niedźwiedzi jaskiniowych, hjen ponurych i wilków, pogromcę koni dzikich, bawołów, żubrów i turów, jestestwo naiwne, zatrzymujące żywo w pamięci konkrety ulubione, ale tylko z powodu niezmiernie małego zapasu abstrakcji. Widzimy w nim jestestwo, wprawdzie wygnane już z raju zwierzęcej niewiadomości, ale znajdujące się dopiero na progu drugiej krainy, w której potomkowie jego będą oglądali coraz nowe dziwy i sami będą tworzyć coraz nowe dziwy.



Brak czyli jakgdyby zanik zdolności artystycznych w późniejszych epokach jest powszechnie tłumaczony wygaśnięciem rasy magdaleńczyków, ale to zbyteczne i niesłuszne. Naprzód wśród jaskiniowców niema żadnej jednolitości rasowej. Co szkielet świeżo odkryty, to coś nowego. Obok typów w naszem rozumieniu surowych i "zwierzęcych", natrafiamy na bardzo "uszlachetnione" i subtelne a jednak obyczajami równe tamtym. Powtóre we Francji przeważały wtedy rasy negroidne, ale mocniej prognatyczne i silniej zbudowane od dzisiejszych murzyńskich. Otóż gdyby te rzekomo artystyczne zdolności miały być związane z rasą, winnyby się przechować przedewszystkiem wśród murzynów, ale także i wśród innych typów europejskich i zaeuropejskich, tymczasem nigdzie nic podobnego nie obserwujemy.

Możnaby tych zdolności oczekiwać nawet wśród ludów dalekiej północy, bo, gdy z końcem epoki magdaleńskiej stepowy klimat Europy zaczął się ocieplać, wówczas wraz z roślinnością tundry i stepu poczęła się przesuwać na północo-wschód nie tylko fauna.

Cóż się wówczas stało z ludnością tundry europejskiej i stepu? Niewątpliwie w znacznej części wyemigrowała za swą przyrodą, najmilszą jej, bo "własną". Część jednak jej, jak to się zwykle dzieje, pozostała na miejscu, pomimo że równocześnie z napływem fauny i flory, ocalałej na ciepłych pobrzeżach morza Śródziemnego, przybywały tu plemiona innych odmian rasowych, gdzieś na południu wyhodowane. Pomimo że te ludności; autochtoniczna i obce tępiły się wzajem, jednak także i wsiąkały jedna w drugą, niwelując w ten sposób swe kontrasty. Czemuż więc ani na dalekiej północy, ani na miejscu nie mamy jeszcze doskonalszych, jak być powinno, śladów "zdolności" artystycznych?

Oto dlatego, że to nie były wcale specjalne zdolności, ale znamienne rysy najprymitywniejszej psychiki ludzkiej, które stępiły się i znikły, bo musiały zniknąć właśnie wówczas, gdy owa psychika stała się bogatszą.



Jakże wdzięczny i niewyzyskany dotychczas materjał do potężnej epopei spoczywa w tej rodzącej się ludzkości!

Lecz zdaje się, że takiej nie doczekamy się nigdy. Tu trzebaby wielkiego mędrca, i poety o głębokiej znajomości przyrody, wżycia się w trudne do odtworzenia warunki bytu... i zstąpienia przenikliwą myślą w ledwo dościgłe niziny ducha.

IV. MĄDROŚĆ PRZEDPIŚMIENNA. OGRANICZONOŚĆ PAMIĘCI HAMULCEM DALSZEGO POSTĘPU.

Mam przekonanie, że pozorna sprzeczność naszej teorji z rzeczywistością, jaką odsłania Archeologja przedneolityczna, wyjaśniła się.

Aby jednak związać idealny obraz bytu proto-społecznego z obrazem tego, który po nim nastał, nie od rzeczy będzie rzucić okiem na to stadjum cywilizacji, które archeologowie charakteryzują zjawieniem się sztuki szlifowania kamiennych siekier.

Dopiero na ludności neolitycznej Europy, prowadzącej już żywot osiadły, mamy dowód, jak bardzo rozwojowi rozumu sprzyja ciągłość tradycji.

Większe urozmaicenie potrzeb, nie poprzestawanie na samem myślistwie, uprawianie choćby na maleńkich pólkach ziemi rodzajnej niektórych roślin użytecznych, wszystko to przygwoździło człowieka do jego zagrody z ziemianką lub chatką zaciszną i złagodziło dawną surowość.

Mając już potrzeb znacznie więcej, niż czysto leśni myśliwcy, a również i środków do ich zaspokojenia, czyli żyjąc w warunkach dość daleko zaawansowanego podziału pracy, oraz żywej wymiany usług, ludzie osiadli potrzebowali się wzajem bardziej, niż dawniej.

Zwiększona łatwość wyżywienia się pozwoliła na zagęszczanie się osad w miejscowościach sprzyjających. Zaprowadzono możliwe "modi vivendi" między rodami, sąsiadującemi ze sobą, a korzyści takich kompromisów nie dały na siebie długo czekać.

Stare zjawiska społeczne nabierają mocy, zjawiają się zaś kolejno coraz nowe.

Odkrycia i wynalazki, w naszem rozumieniu drobne i nikłe, ale w swoim czasie doniosłe, zapewniają bystrzejszym osobnikom coraz lepsze panowanie nad przyrodą, jak również nad wszystkiem, co w ich otoczeniu jest uboższe duchem. Niebezpieczeństw życiowych ubywa, dobrobyt wzrasta.

Nierówności duchowe między osobnikami zwiększają się dzięki bystrzejszym osobnikom, inicjatorom oraz rozumnym ich naśladowcom, albowiem ciekawość zdolniejszych, specjalizacja i coraz zwiększająca się wymiana usług wzajemnych, korzystna dla stron obu, jak również nieunikniony w tych warunkach wyścig, robią swoje. Również zwiększają się coraz bardziej nierówności materjalne posiadania. Zamożność pracowitszych i skrzętniejszych wzrasta zwłaszcza pod wpływem coraz silniej przestrzeganego prawa własności, prawa do rozporządzania owocami własnej pracy.

Osiadłe i dzielniejsze rody przestały być ową wiewiórką w obracającej się klatce, co to, choć biegnie ze wszystkich sił naprzód, jednak stoi wciąż w miejscu. Dzielniejsze osobniki rozerwały więzy klatki i pociągają swoje ludy w nowe fazy rozwoju, w nieznaną przyszłość.

Skutkiem tego ubywa stopniowo zacofanych rodów, wytrwałych i drapieżnych, a mimo to wiecznie biednych, tępych i ciemnych. Ubywa, gdyż wiele osobników z ich łona przystaje do gromad bardziej uspołecznionych. Pociągają je liczne korzyści, płynące z zerwania z niespokojnym bytem myśliwskim, co zaś niezdolne do takiej asymilacji, to ginie niepostrzeżenie w coraz nierówniejszej walce o byt. Resztki takiej ludności cofają się do niezaludnionych przez neolityków okolic.

Żywot osiadły coraz mocniej spaja osobniki.

Dopiero też w Neolicie zjawiają się naprawdę już godne tej nazwy społeczeństwa. Dopiero też tutaj możemy być pewni znacznego rozwoju mowy, czyli raczej języków. Możemy być pewni wielkiego pomnożenia się pojęć i wogóle wzrostu tego, co nazywamy rozumem.

Skąd taki wniosek wobec nader szczupłych wykopalisk, któreby nam odsłaniały i ilustrowały ówczesny stan cywilizacji materjalnej, czyli jakość oraz ilość materjalnych bogactw ówczesnych?

O tem w sposób, nie budzący wątpliwości, świadczą niektóre groby, zdumiewające swemi rozmiarami, a także ogromne głazy naturalne, wstawiane pionowo w ziemię, a zostające zapewne w ścisłym związku z ówczesnemi pojęciami i praktykami religijnemi.

Neolitycy bardzo wiele uwagi poświęcają swym nieboszczykom. Dochodzi do tego, że budowa grobów staje się w pewnych okolicach i czasach równie pracowitą, jak budowa mieszkań. Mam tu na myśli groby megalityczne.

Pomimo, że jedynemi narzędziami rzemieślniczemi były siekiera krzemienna, takież dłuto i młot kamienny, poza tem różne zapewne bardzo prymitywne przyrządy drewniane, kraina, zamieszkana przez neolityków, pokrywa się tysiącami skrzyń grobowych, zbudowanych, gdzie był materjał po temu, z ogromnych głazów. Bywały one tak wielkie, że trudno pojąć, w jaki sposób zgromadzano owe bloki, a następnie ustawiono, aby utworzyły szczelną komorę, mającą przyjąć zwłoki.

Musiały już istnieć metody techniczne, umożliwiające podobne przedsięwzięcia, - i dobra organizacja pracy. Niektóre głazy, jak stwierdzono, były przeprowadzane z odległości wielu kilometrów, a bywały między niemi, jak wiadomo, ważące po kilkanaście tysięcy kilogramów i nawet więcej.

Aby przypomnieć, co to za tytaniczne, w stosunku do środków, były roboty, wspomnę o kilku największych.

W Bretanji, klasycznej ziemi megalitów, można oglądać na wyspie Gavr'inis tumulus o średnicy 55-60 metrów, pokrywający aleję kamienną dł. 15,5 m., która prowadzi do komory grobowej, złożonej z wielkich bloków granitowych.

W Locmariaquer wznosi się tumulus na 100 m. długi i 10 m. wysoki.

Jeden z najznakomitszych kurhanów Bretanji, Mont Saint-Michel, mierzy nawet 115 m. dł. na 58 szerokości. Objętość kamieni, użytych do jego wzniesienia, oceniają na 35.000 m. sześć.

Przechodząc do monolitów ustawianych, zaznaczę, że niektóre dochodzą do 10-ciu, a nawet 20-tu m. wysokości, np. w Locmariaquer, i liczą od 150.000 do 340.000 kg. wagi! Co to znaczy, wystarczy przypomnieć, że największy z obelisków historycznych, sławny Hatasu w Egipcie, mierzy 32 m. wys., a głośny obelisk z Luksoru mierzy 23 m.

Jeżeli wrócimy do S-t Michel, ośmielę się zapytać: ilu ludzi musiało uczestniczyć w usypaniu tego pagórka, zważywszy, że kamienistej ziemi zapewne nie brano jeszcze, jak dziś, taczkami, ani ulepszonemi łopatami. Samo jedno takie dzieło dostatecznie upewnia, że w ep. neolitycznej istniały już wcale znaczne ludy, poczuwające się do jedności i posiadające odpowiednio poważnych, mądrych i wpływowych naczelników. Komuż bowiem, jak nie wybitnemu i ogólnie cenionemu osobnikowi, wzniesionoby pomnik, wymagający tak ogromnego nakładu zgodnej pracy? W stosunku do środków można śmiało postawić niektóre monumenty grobowe epoki kamienia gładzonego, jeżeli nie wyżej, to na równi z piramidami Faraonów egipskich.

Wobec podobnej rozrzutności pracy musimy sobie wyznać, że w neolitycznej Europie stoimy już wobec wielkiej potęgi, skoro porywano się na takie dzieła, bezpośrednio nieużyteczne. Widać, że ludziom ówczesnym pozostawało już sporo sił na dzieła zbiorowe, zaspokajające tylko czysto ideowe porywy.

Grzeszylibyśmy też niedocenianiem duchowej strony neolityków, gdybyśmy z ich dzieł nie wyprowadzili wniosku, który dopiero musi się utrzeć w świecie naukowym, że były to ludy wprawdzie bezimienne dla nas, ale bardzo już rozwinięte i nie tak znowu dalekie duchowo od nas, jak się to pospolicie przypuszcza. Nie ulega wątpliwości, że i mowy ich musiały być wysoko rozwinięte, zarówno pod względem słownikowym, jak gramatycznym.

Nie dały też długo na siebie czekać ważne nowe odkrycia, dające ekonomję wysiłków, równoznaczną z automatycznem wzrastaniem zamożności. Wyjątkowo bystre i przedsiębiorcze umysły nie spoczywały. Odkrycie kruszców w rudzie, poznanie ich własności i praktyczne zastosowanie, zrazu czystej miedzi, mało użytecznej, potem nieocenionego bronzu, wywołuje rychło przewrót w całej cywilizacji, zarówno tych ludów, które się zdobyły na odkrycie, jak i tych, do których wyroby z bronzu zaczęły się dostawać.

Epokę bronzu powinnibyśmy znowu zacząć nazywać, jak niegdyś "wiekiem złotym", bo to była naprawdę złota epoka umiarkowanego dobrobytu, pozbawiona przepastnych kontrastów czasów późniejszych. Ludzie żyli wówczas życiem o wiele wszechstronniejszem, niż warstwy najliczniejsze w społeczeństwach o wysokiej cywilizacji, a zwłaszcza niż mieszkańcy miast. Była tam pełnia życia, płynąca z wielostronnych uzdolnień, któremi każde ognisko domowe musiało zaspokajać swe bardzo urozmaicone, choć niby skromne, potrzeby. Nie było wysokich szczytów, ale też mniej było nieludzkiej prawie tępości i nędzy czasów naszych.

Przeciętnie każdy umiał zaspokoić znacznie więcej potrzeb własnych, niż mieszkańcy miast dzisiejszych, podzieleni na setne specjalności. Każdy był pełniejszym swej epoki człowiekiem.

Lecz porzućmy te refleksje, bo nie należą do rzeczy, a przytem te czasy nie przeminęły jeszcze dla wielu ludów, zwanych egzotycznemi.

Możemy też przerwać nawet i ten błyskawiczny przegląd rozwoju społeczeństw, bo zdobyliśmy już, co nam na razie było niezbędne, a mamy jeszcze dużo kwestji starych poruszyć, wiele nowych postawić i zgłębić. Nie piszemy zresztą, Historji Cywilizacji, ale raczej pierwszą Historję naturalną ducha ludzkiego i społeczeństw.

Rzut oka na pierwociny ducha i cywilizacji przekonał nas po raz drugi i na innej drodze, że mądrość ludzka i nasze władze umysłowe to nie jakiś dar natury, któryby spływał na osobniki rodu Homo z organizacji ciała, w podobny sposób, w jaki darem natury jest charakter i psychika każdego zwierzęcia. To nie mózgi ludzkie uzdatniają się zwolna do wytwarzania pojęć coraz szerszych i subtelniejszych, jak to sobie wyobrażali przyrodnicy-mechanicyści, bo mózgi ludzkie były równie gotowe do tego choćby trzydzieści już tysięcy lat temu, - ale przyrasta i nagromadza się doświadczenie pokoleń w "mówionem", jaśniejąc coraz większym blaskiem w głowach osobników ostatniego pokolenia, najzasobniejszych w owo wchłonięte doświadczenie tysiącoleci. Widzimy po raz drugi, że mądrość ludzka, to zjawisko czysto-społeczne.

Myśliciele, którzy mieli odwagę zaglądać głęboko w oczy tej zagadce, którą zdawał się stanowić na ziemi człowiek, demon i anioł równocześnie, kameleon o tysiącznych barwach i kształtach duchowych, wielka potęga albo nicość, - usiłowali w samym człowieku zrozumieć człowieka.

Teraz w pełni rozumiemy przyczyny ich zawodów i niepowodzeń. Oto punkt wyjścia był nietrafny. Przekonaliśmy się, że zagadkę stanowi tu wcale nie człowiek, ale duch jego, a zagadka ducha ludzkiego nie jest już zagadką samego człowieka.

Człowiek czerpie swe promienie duchowe nie z tego pyłka, który nazywamy ciałem jego. Wprawdzie podstawa jego ducha w tych iskierkach czucia, któremi migoce każdy organizm żywy, ale te blade, drobniuchne iskierki składały się na ziemi zawsze tylko jakgdyby na mgły kosmiczne, zimne i ciemne. Dopiero związane, ściśnięte i stopione razem wydały one słońca jasne i gorące, bryły ważkie, a nawet potężne. Duch ludzki to nie atom samodzielny, ale integralna cząstka wielkiego i trwałego kompleksu, czyli miljonów dusz, zespolonych w jedno ciało.

Z tego dopiero ogniska, z całego słońca-ludu dusze promieniują, już nie jak blade i wątłe atomy, rozproszone w pustce, lecz jako promyki, czerpiące swój blask i ciepło z procesów, dokonywających się nieustannie w ognisku.

Jedną z najistotniejszych przyczyn zastoju w tworzeniu się cywilizacji - i to zastoju nie pozornego, lecz rzeczywistego - jest znikomość łącznika akustycznego.

Dopóki doświadczenie ludzkie może być przekazywane tylko z ust do ust, dopóty w czasie - sięga bezpośrednio tylko na odległość osobistej pamięci osobnika i składać się może na ustną tradycję.

Gdyby pamięć i uwaga były doskonalsze, wówczas w społeczeństwach tylko mówiących wiedza i umiejętności mogłyby się wyżej rozwijać. Ale skoro tak nie jest, wszystkie takie zdobycze doświadczenia, których rozwój zależy od dokładności powtórzeń, musiały pozostawać w stagnacji.

Rzecz prosta, że dopóki chodzi o zwykłe wieści, społeczeństwo niewiele traci na tem, że z wieści, gdy przejdzie przez kilkadziesiąt ust, robi się plotka. Jeden coś ujmie, drugi coś doda, i już treść, przekazana nie odpowiada pierwotnej. Ale nie tak jest, gdy chodzi o doświadczenie pokoleń, o umiejętności i wiedzę z trudem nabywane. W tych przypadkach społeczeństwo, pozbawione jeszcze sztuki zapisywania, ponosi ustawicznie dotkliwe straty, gdyż najcenniejsze zdobycze pracy osobników najbystrzejszych toną w skażeniu. Wprawdzie potrzeba jest matką wynalazków, więc znaleziono sposób pomagania pamięci, ale nie mógł on daleko prowadzić, gdyż był tylko cennym półśrodkiem. Oto wszędzie, gdzie to było możliwem, wystąpiła zawodnej pamięci z pomocą zwarta formuła. Mądrość i wiedzę pokoleń krystalizowano w krótkich, niezmiennych, a jędrnych sentencjach, przysłowiach i przypowieściach. Dzieje zaczęły się utrwalać w pieśni bohaterskiej, wiedza fachowa w rymowanych lub rytmicznie ułożonych formułach słownych, niby w "przepisach", których uczono się na pamięć. Już nie same wyrazy mowy są drobnemi i nieodmiennemi jednostkami myślenia, ale przybyły do nich krótkie zdania, z których każde streszczało jakąś myśl gotową, pojęcie stałe lub grupę pojęć, jakąś naukę cenną lub wskazówkę. Osobnik nie potrzebował już z trudem wyrywać ich z głowy i z trudem ubierać w wyrazy. Przychodziły one do pamięci gotowe i nieskażone i łączyły się ze sobą wielorako.

Całokształt tych formuł stał się dla ludu encyklopedją rozumu praktycznego i umiejętności. Formuły te doskonaliły tylko najtęższe głowy, mędrcy bezimienni dla nas; ale, niestety, mogły przerabiać i słabe głowy. Więc też wszelki zbyt obszerny tekst specjalny nie mógł przetrwać długo ani szerzyć się bez szkodliwych okaleczeń; o ile zaś znowu trwał zbyt długo, hamował postęp, sprzyjając rutynie.

Dlatego też umiejętności, poczynając od pewnej granicy skomplikowania, przestały się rozwijać. Duch ludzki i twórczość musiały znowu dreptać w miejscu. Trzeba było dawno zrobione, ale zatrącane odkrycia i wynalazki odkrywać na nowo, ulepszać po raz setny to, co było już tyle razy ulepszone, ale cofnęło się i skaziło. Tylko ogólna mądrość życia codziennego, potocznego przekazywała się bez szwanku, bo ciągle znajdowała żywe zastosowanie i potwierdzenie. Przeżyła też ona nawet języki, w których została pierwszy raz sformułowana i do dziś w przysłowiach, tych najstarszych formułach mnemonicznych, budzi podziw i szacunek dla głębokości spostrzeżeń, ujętych w lakoniczną formę, zawsze trafną, choć najczęściej jaskrawą i naiwną.

Jak dalece trwałą mogła być treść, zaklęta w takich formułach, o tem przekonywają przysłowia i przypowieści. Mądrość odwieczna, skrystalizowana w nich, stanowi wraz z obrzędami i praktykami ludowemi najgłębszy pokład wiedzy, mądrości i poloru ducha pokoleń dziś żyjących.

Podziwiamy dziś głębokość spostrzeżeń i nauk praktycznych, zawartych w lakonicznej formie prastarych przysłów, przypowieści, formuł magicznych, rad i wierzeń, krążących i dziś z ust do ust wśród ludu, ale rzadko kto domyśla się, czem były niegdyś te lapidarne zdania, sądy, przepisy, przestrogi i nauki, zawsze dosadne i trafne. Toż to żywy zabytek z czasów głęboko przedhistorycznych, toż to pomniki, często równie stare, jak groby megalityczne, choć zostają wciąż żywe i aktualne, jak były tysiące lat temu.

Przysłowia ludowe, nawet zmodernizowane i zlokalizowane, to dzieła poziomu przedhistorycznego.

Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Głupich nie sieją! Co głowa, to rozum. W czepku się rodził. Wilkiem orać! Czego Bóg nie dał, tego i kowal nie ukuje. Co ma wisieć, to nie utonie. Łakomy dwa razy płaci. Gość i ryba trzeciego dnia cuchną. Dobre daleko słychać, a złe jeszcze dalej.

Takich przysłów jeszcze dziś tysiące krąży i uczy rozumu, a ileż więcej było ich dawniej! Wszystkie przecież bardziej specjalne, dopasowane do stosunków minionych, stawszy się zbytecznemi, zaginęły.

Dziś jeszcze krążą z ust do ust do podziwu trafne stare spostrzeżenia meteorologiczne, zamknięte w krótkie rymy. Choć są przystosowane do kalendarza chrześcijańskiego, są to pomniki bardzo dawne i dawniej było ich więcej, bo ludzie bliżej żyli z naturą i, bardziej od niej zależni, troskliwie ją podpatrywali.

Uderzającą powszechność wielu przysłów ludowych zwykliśmy kłaść na karb zapożyczeń od ludu do ludu. Bywa i tak, ale po większej części są to utwory, mimo identycznej treści, samodzielne. To dzieła epoki wiejskiej, cywilizacji wiejskiej. Jeżeli Chińczyk powtarza: "kó jen sieu kó jen te", a Polak: "jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz", albo chińska sentencja: "nie sądź ludzi z pozorów" (z miny), "Óu y yông máo ciú jen", zgodna jest z naszą, nie znaczy to, aby tu było zapożyczenie. Nawet w razie jeszcze większych pozorów zapożyczenia, np. w przysłowiu: "nie widzi ponad koniec swego nosa" (Ho chao my mâo, cze kú yen cien) będzie to poprostu wynik trafnej obserwacji i oceny ogólnoludzkich wad i przywar.

Tak samo przecież i wynalazek łuku nie rozszedł się z jednego miejsca po świecie, ale był dokonywany może sto razy w różnych okolicach globu. Tak samo czółno, warsztat tkacki, lub garncarstwo nie były wynalazkami jednego ludu, choć sformułowały się w uderzająco podobnych formach. Dopiero bardzo skomplikowane wynalazki i odkrycia szerzą się z jednego ogniska, a przecież i takie, zdarza się, że powstają w kilku miejscach niezależnie i na niejednakowej drodze. Cóż więc dziwnego, że elementarne i podstawowe podpatrzenia ogólnoludzkich właściwości, mimo różności języków, zgadzają się, gdy przybierają postać możliwie najkrótszych formuł.

V. SKUTKI POWSTANIA, DOSKONALENIA SIĘ I POWIELANIA PISMA.

Łamanie się z trudnościami zadośćuczynienia komplikującym się potrzebom bytu społecznego, to znaczy bytu osobników, polegającego na wzajemnej ich użyteczności przez zróżnicowanie psychiczne i funkcjonalne, wywołało wreszcie ważny wynalazek. Użyteczność jego była zrazu bardzo wątła, jednak, doskonaląc się przez ciągłe usiłowania, wynalazek ten obalił zapory, jakie ułomność pamięci i uwagi stawiała komplikowaniu się wiedzy i umiejętności, a również ich szerzeniu się. Wynalazek ten związał ludzi stokroć silniej, niż mowa sama. Oto tu i ówdzie zaczęła się zjawiać druga forma łącznika społecznego, mianowicie znaki optyczne dla znaków akustycznych, czyli pismo. Najpierwsze próby utrwalenia myśli w znakach optycznych były to kompozycje rysunkowe, trudne do rysowania i jeszcze trudniejsze do odczytania, a właściwie do odgadywania. Treści ich trzeba było mozolnie domyślać się, niby rebusów, któremi bawi się nasza młodzież. Była to sztuka, dostępna zaledwie dla bardzo nielicznych i bystrych osobników, i z powodu niedogodności niewiele usług oddawała. Dopiero po szeregu ulepszeń tego, co mimo ciężkich braków oddawało jednak w pewnych kierunkach cenne usługi, zaczątki pisma obrazowego przeszły, a raczej rozwinęły się w pismo symboliczne, a właściwie w rysowanie umownych obrazów szablonowych, mających oznaczać całe słowa, a nawet i liczby.

Tego pisma wyrazowego nie można już było odgadywać; trzeba się go było u piśmiennych uczyć, i to bardzo pracowicie.

W końcu u niektórych ludów niepraktyczne "pisanie", a właściwie rysowanie symbolami, wyrazami, a nawet zdaniami, przeszło po szeregu udoskonaleń w pismo sylabowe. Mianowicie dla każdej najpospolitszej kombinacji głosek ustalono osobny znak. Znak taki był uproszczonym rysunkiem rzeczy, nazywanej kombinacją znaków, składających się na sylabę.

Nawet jednak i takie pismo było dostępne tylko dla bardzo nielicznych osobników, ponieważ i jego trzeba się było pracowicie uczyć nie tylko pisać, ale nawet i czytać.

Jednak dawało ono znaczne korzyści i zapewniało bezwzględną wyższość nad niepiśmiennymi. Z powodu tej wyższości - szeroki ogół, biorąc w swej niewiadomości skutek za przyczynę, uważał samą nawet władzę czytania za czarodziejski wynik wejścia w porozumienie z duchami potężnemi. Osobnik też piśmienny, a w konsekwencji każdy mądrzejszy i władający wiedzą, hermetycznie dla tamtych zamkniętą, niedostępną, uchodził za "czarnoksiężnika" i bez trudu zyskiwał władzę nad szerszym ogółem.

Jeśli też mowa cudów dokazała, pismo dokonało przewrotu w dziedzinie umysłowej.

Formuła i sztuczki mnemoniczne stały się już zbyteczne, bo zapisywanie, względnie łatwe do odczytywania, bez przekręceń i omyłek, zastąpiło ułomną pamięć. Zaszła tu tylko możność utrwalenia (w czasie) tego, co było dotychczas znikomem, ale przelanie "mówionego" na deskę, skórę, papirus, papier, utrwalenie przemijających dźwięków w formę stałą rzuciło drugą nieprzebytą przepaść między człowieka a cały świat zwierzęcy. Gdzie człowiek nie mógł dotrzeć głosem lub sam przybyć, tam posyłał deszczułkę, opatrzoną znakami, papirus, skórę lub kawałek kory drzewnej. Przez tę drobnostkę duch ludzki samą nawet śmierć zwyciężył.

Łącznik akustyczny, stawszy się także optycznym, sięgnął daleko poza granice głosu oraz pamięci indywidualnej, jak również społecznej (tradycji ustnej). Sztuka pisania uczyniła zbytecznemi sentencje i formuły, niby trwałe w swem skostnieniu, ale mimo to łatwo podległe zniekształceniu. Wytworzyła ona kastę, górującą wiedzą nad tłumem i zdolną narzucić ludowi swą wolę. Ponieważ dzięki wrodzonej człowiekowi ciekawości, a następnie gorliwej pracy umysłowej wiedza tej kasty rosła tak prędko, jak nigdy dawniej, przeto rychło dała jej rzeczywistą wyższość nad ogółem niepiśmiennym. Społeczeństwo, dawniej złożone z dość równych sobie inteligencją jednostek, rozpadło się na stany czy klasy, różniące się coraz bardziej na punkcie wiedzy. Wiedza doskonaląca się przez zapisywanie, dając coraz większą moc kaście piśmiennej, zazdrośnie strzegącej swej przewagi i chętnie otaczającej się nimbem tajemniczości, rozszerzyła drobne wówczas społeczeństwa w ludy, kierowane już przez mędrców, kapłanów władnych i możnych.

W cieniu też świątyń i mieszkań władyków doskonaliła się zwolna, ale statecznie cenna umiejętność pisania, a przez nią wszystkie umiejętności przodków piśmiennych.

Minęły jednak tysiącolecia i całe ludy, zanim dokonano nowego bardzo doniosłego kroku na drodze ulepszania sztuki pisania. Ulepszenie to polegało na znakomitem uproszczeniu. Na miejsce niezliczonych znaków dla całych sylab, które zawsze trudno było spamiętać i określić, jakiś genjusz uznał za dogodniejsze wprowadzenie osobnych znaków dla każdej głoski. Wówczas zamiast setek skomplikowanych znaków sylabowych, zawsze jeszcze niewystarczających, choćby ich było najwięcej, wystarczyło posiadanie kilkudziesięciu znaków prostszych i łatwych do spamiętania oraz do kreślenia.

Rozłożono materjał językowy w piśmie na głoski, czyli na najprostsze składniki. Po raz pierwszy oparto tu pismo na tej samej zasadzie, na której opiera się mowa głośna. Dokonano analizy słów do granic ostatecznych, i dopiero takie znakowanie optyczne godziło się najdokładniej i najprościej ze znakowaniem mowy żywej. Zamiast uciążliwej piktury, posiłkującej się uproszczonemi rysunkami rzeczy, powstała "literatura", w której stało się już zbytecznem wszelkie odgadywanie treści rysunków, bo głoski mowy pisało się w takiej kolei, jak w głośnem mówieniu.

Dopiero też takie pismo literowe czyli fonetyczne zburzyło wszystkie trudności i pchnęło rozwój duchowy na nowe tory.

Lud, w którego łonie najpierwej zawiązała się i rozwinęła literatura, mianowicie Egipcjanie, którzy przetworzyli swą pikturę (hieroglify) w pismo hieratyczne oraz demotyczne, zyskał odtąd niebywałą siłę i bezwzględną wyższość nad innemi. Naturalną koleją rzeczy począł też górować rozumem i doświadczeniem nad ludami tylko mówiącemi. Mógł już łatwo wyzyskiwać i wchłaniać w siebie wszystko, co było w jego sąsiedztwie drobniejesz duchem, więc słabsze.

Warstwa "oświecona", dominująca, wiedzą w tem społeczeństwie, mogła narzucać swą władzę nie tylko własnemu ludowi, ale także szeroko i daleko innojęzycznym niepiśmiennym sąsiadom.

Rychło doniosły wynalazek przejęły niektóre inne ludy, a nawet uprościły znakowanie i poczęły skutecznie rywalizować z Egiptem.



Odkąd żywe słowo, przyczepione do martwych przedmiotów, uzyskało trwałość, odtąd człowiek piszący zyskał dla swych myśli nieśmiertelność. Żywi słuchają go oczyma. Martwy papier czy papirus przemawia tak dokładnie, jak żywe usta. Lepiej nawet, bo przemawia zawsze jednako dokładnie i tyle razy, ilekroć zwrócą się doń oczy, żądne poznania jego treści. Więc cóż dziwnego, że odtąd rozwój wiedzy i umiejętności poczyna się toczyć z coraz większą prędkością. Wszak doświadczenie wybitnych jednostek nie marnuje się już z ich śmiercią lub z braku dość pojętnych uczniów, ale, przeciwnie, przenosi się do licznych głów, władnych w rozmaity sposób korzystać z owego doświadczenia i pomnożone przekazać następcom oraz następnym pokoleniom. Pismo utrwaliło tak długie teksty, których już żadna pamięć żywa nie mogłaby bez skażeń i szkodliwych przeinaczeń ani utrzymać na własny użytek, ani przekazać dalej. Ono także rozszerzyło jeden język (literacki) na większe obszary, zaprowadziło łączność między wybitniejszymi i zdolniejszymi; skupiło podobnych z podobnymi do wspólnej pracy we wspólnych celach i pozwoliło, jak nigdy jeszcze, rozwijać się u osobników specjalnym uzdolnieniom, w narodzie specjalnym grupom oraz instytucjom.

Więc cóż dziwnego, że gdy większość niepiśmienna narodu pozostaje prawie ciągle tem samem, czem była, pewna ilość kształcących swą wiedzę i zdolniejszych jednostek wysuwa się na czoło narodu i staje się jego mózgiem i władzą? Uczeni, złączeni pismem ze sobą i z poprzednikami, coraz głębiej wnikają w zagadnienia, których nawet istnienia nie podejrzewają łudzić "prości".

Składane doświadczenie tych wybitnych dorzuca wciąż nowe triumfy do dawnych i coraz jaśniej pozwala orjentować się w porządku świata, do którego poznawania same zmysły nie wystarczają. Ciekawość tego porządku, rosnąca w miarę triumfów, uczyniła z mędrców i "uczonych" najcenniejsze narzędzie narodu. Oni jedni stali się oczyma, uszami, czuciem, sercem i sumieniem ludu.

Oni jedni najdalej i najgłębiej widzą i rozumieją. Ponieważ zaś żaden umysł nie jest już w stanie dokładnie objąć całkowitej wiedzy, każdy zajmuje się jakąś jej cząstką, aby ją skuteczniej doskonalić.

W tych warunkach mogły stać się najobszerniejsze nawet traktaty uczonych tem, czem dawniej była krótka i krucha formuła pamięciowa.

Trwała forma tekstów z jednej strony zapewniała im potrzebną niezmienność, z drugiej strony, przez możność spokojnego wmyślania się w ich treść i wprowadzania poprawek, pozwalała na ulepszenie tej cennej treści, czyli na rozwój wiedzy w szeregu nowych traktatów, będących właściwie naturalnym dalszym ciągiem poprzednich. W ten niezawodny sposób wiedza mogła się pogłębiać z biegiem pokoleń.

Zjawiły się w świecie dziwne realności. Imię ich książki i bibljoteki. Głucho o nich w systemach filozoficznych, niema dla nich miejsca właściwego w ramkach klasyfikacji realiów, a jeżeli się o nich wspomina, to lekko, mimochodem i bez należytego zrozumienia ich roli w świecie, ich stosunku do Narodu i Cywilizacji oraz stosunku narodu oraz cywilizacji do pozostałych zjawisk przyrody.

Mędrzec nowożytny stał się indywidualistą; dumny ze swych uzdolnień, ze swego mózgu, wyśpiewał na cześć swego rozumu i mądrości tysiące hymnów pochwalnych, a upojony dymem kadzideł, których sobie nie szczędzi, całkiem zapomniał o książkach i bibljotekach, o maczkiem upstrzonych foljałach i... sławi cały ród ludzki, jako ród jestestw mądrych i potężnych.

A jednak, nie mówiąc już o całym rodzie ludzkim, czy szczyty jego intelektualne, bogate wiedzą, mądrością i potęgą twórczą, zostałyby tem samem, gdyby im jakaś powszechna katastrofa zniszczyła doszczętnie wszystkie bibljoteki, owe dziwne realności, o których w swych hymnach samochwalczych zapomniał nie tylko prostak, ale nawet filozof?

Gdy wiemy, co ustna tradycja może, a czego nie może, zbytecznem byłoby silić się na dowodzenie, że choćby wszystko inne zostało, najbliższe pokolenia opadłyby niemal na protohistoryczny poziom bytu. Jak dym rozwiałoby się to wszystko, co syn epoki uważał poniekąd za przyrodzoną własność i władzę swojej duszy, za "dobro", którego "ani ogień, ani woda nie zabierze". Ze zniknięciem tych maczkiem upstrzonych zeszytów synowie "mądrych" ojców czerpaliby tylko z zapamiętanej przez ojców wiedzy. Ponieważ zaś byłaby ona zapamiętana niedokładnie i bardzo ułamkowo, przeto cały bezmiar dokładnej wiedzy, utrwalony w "zapisanem", zostałby stracony bezpowrotnie. Żaden chemik, fizyk, biolog, historyk, prawodawca nie byłby w stanie przekazać całej swej wiedzy innym, a również żadnego wiedza osobista nie byłaby wiedzą pełną jego specjalności. Tak podana ich wiedza i znacznie gorzej pojęta przez uczniów ich, utraciłaby niezbędną precyzyjność, więc uleciałby z ziemi najcenniejszy dorobek tysiącoleci. Wszystko, co stało na dokładności licznych pokoleń, trzebaby zaczynać od początku. Upłynęłyby liczne wieki wytężonej pracy pokoleń, zanimby się "człowiek" dorobił tylko tego, co stracił przez zaprzepaszczenie tych niepozornych przedmiotów. Powiadają nam filozofowie, że pojęcia poza człowiekiem nie mają żadnego bytu. Ściśle biorąc, jest to prawda, ale, ujmując rzecz praktycznie, tkwi w tem orzeczeniu niedokładność. Pojęcia nasze, jak i cała wiedza, utrzymując się na "mówionem", są jakąś formą w nas, a przeto i w świecie i mogą być poczytywane za realności. Skoro zaś one nie mogły powstać i nie mogą istnieć w nas bez "mówionego" i bez naszej pamięci, czyż więc te realności nie mają jeszcze poza człowiekiem żadnego bytu w innej i materjalnej formie?

Mamy niejakie prawo wyrazić się, choćby w przenośni, że foljały i bibljoteki są drugą zewnętrzną i materjalną formą naszej wiedzy, umiejętności, płodów naszej fantazji twórczej, a może nawet uczuć i woli.

Każda forma jest bezustannem stawaniem się. Rozumieją to wszyscy, od Heraklita do Bergsona. Więc i proces psychiczny w osobniku oraz w narodzie płynie w nas, ale płynie równolegle z płynnym elementem "mówionego" i "pisanego". Oddzielnie i niezależnie od tego ostatniego czynnika nie może się toczyć.

W tych warunkach sam fakt, że z chwilą zatraty literatury nastąpiłoby przerwanie się procesu wiedzy i umiejętności, wskazuje, że zaszłoby tu rzeczywiste zabójstwo formy procesu, ciągnącego się w sposób analogiczny z trwaniem "żywego", i to przez ubytek czegoś, co stanowi niezbędny warunek dusz w żywych ciałach ludzkich. Jak z zabitego organizmu znika bezpowrotnie życie, i pozostają tylko niższe procesy - tak ze społeczeństwa, w którem zniszczonoby literaturę, znikłoby to, co decyduje o jego indywidualności, twórczości i ciągłości. Całość harmonijna uległaby głęboko sięgającemu rozstrojowi i przeobrażeniu się w formę znacznie prostszą.

Pójdźmy zaś jeszcze o krok dalej w przypuszczeniu, któreśmy uczynili co do literatury, i wyobraźmy sobie, że wraz z literaturą naukową niziny narodu wymordowałyby tylko najwyższych reprezentantów wiedzy. Wtedy ubytek znikomo drobnej cząstki głów w narodzie, jakiegoś tysiąca lub dwóch tysięcy, wystarczyłby do zabicia wiedzy wyższej i mądrości, a więc i siły dotychczasowej całego narodu. Pozostałe bowiem mrowie opadłoby już w drugiem pokoleniu na całkiem przedhistoryczny poziom bytu. Naród izolowany i w ten sposób okaleczony śmiertelnie rozpadłby się niechybnie na drobne, ciemne i bezsilne całostki społeczne, żyjące prymitywnym bytem na gruzach materjalnych szczątków cywilizacji, szczątków tak niezrozumiałych dla wnuków, jakby to nie była puścizna po własnych dziadach, ale po jakichś całkiem obcych istotach.

I choćby się z biegiem tysiącoleci znowu wytworzył w tem samem miejscu i z tych samych potomków naród mądry i potężny, nie byłby on już ani tem samem, co miniony, ani naturalnym dalszym ciągiem jego. Cały proces rozwoju ducha, interpsychiki, odbywając się na nowo, nie potoczyłby się temi samemi drogami. Byłby całkiem inny, swoisty tylko dla nowego narodu; jego własny, oparty na innej mowie, na innych kojarzeniach wrażeń zmysłowych z symbolami językowemi, na innym przebiegu historycznym, rozwojowym.

VI. MOWA CYFR I JEJ SKUTKI.

Teraz dopiero nadszedł czas na uzupełnienie wszystkich naszych dotychczasowych rozważań, przez zwrócenie uwagi na jeszcze jeden czynnik, czy element myślenia ludzkiego, którym dotychczas nie zajmowaliśmy się wcale. Uczyniliśmy to rozmyślnie, aby rozważań naszych nad doniosłością mowy wyrazowej w ogólności nie zamącać przedwcześnie, więc bezpotrzebnie jeszcze jednym składnikiem tej mowy naszej, który nabrał wielkiej doniosłości dopiero w bardzo zaawansowanem stadjum rozwoju ducha ludzkiego, mądrości i sił naszych, skierowanych ku ujarzmianiu sił przyrody na pożytek rodu naszego. Ważnym tym czynnikiem jest pewne uzupełnienie mowy naszej czyli języka zupełnie specjalną i nową dla przedhistorycznej ludzkości mową cyfr, czyli językiem, mającym służyć do wysubtelnienia naszego narzędzia myślenia przez znaki czyli słowa, mające za przedmiot świat wielkości i mnogości, świat pojęć matematycznych, mający u swej podstawy sztukę rachowania wszelkich, jakichkolwiek jednostek, sztukę, która się niejako ucieleśniła, czy uzmysłowiła w tym dziale naszych władz myślenia rozumnego, który nazywamy arytmetyką. Narzędzie to czyli mowa cyfr, rozwinąwszy się w arytmetykę, zabłysło dopiero w ostatnich czasach, jako osobny i przedziwny świat pojęć bardzo subtelnych i doniosłych dla panowania nad przyrodą, mianowicie w świat pojęć matematycznych.

Mimo, że ludzkie potrzeby od bardzo dawna powołały do istnienia słowa do wyrażania ilości, słowa w potocznem życiu niezbędne, i stanowiące podstawowy środek zarówno do rachowania, jak do stworzenia całej matematyki, to jednak ta zdolność drzemała przez długie tysiącolecia, i rachowanie jednostek ograniczało się do liczby palców u jednej raki, lub u rąk obu. Czego było więcej niż 5 lub 10, wyrażano to jednem pojęciem "dużo". Nawet do dziś wiele ludów i wielu ludzi, nawet w społeczeństwach rozwiniętych umysłowo, stoi jeszcze na tem stadjum.



Jest coś imponującego w kontraście, jaki stanowi prostota znakowania matematycznego w stosunku do obszerności i głębi pojęć matematycznych. Dziesięć znaków dla dziesięciu najmniejszych jednostek, kilkanaście znaków, określających stosunki między niemi, i kilka liter alfabetu - oto wszystko, czem dziś posługujemy się w najbardziej skomplikowanych potrzebach w tej dziedzinie myśli. Nie dziw, że marzono o skonstruowaniu podobnie "doskonałego" języka dla wyrażania wszystkich pojęć - i cuda sobie po nim obiecywano. Niestety, były to mrzonki, oparte na pewnem złudzeniu. "Mowa" cyfr dlatego służy tak doskonale, że właściwie jest narzędziem pomocniczem języka słowno-obrazowego i opiera się na pewnej kategorji pojęć,, których podstawa tkwi w mowie słowno-obrazowej, a rozwinięta na tle praktycznych potrzeb, może operować w doskonałej próżni własnemi abstrakcjami i w abstrakcji od wszystkiego, co jest czemkolwiek. Język matematyczny stworzył cały własny świat pojęć w tej próżni, ale to świat idealnych punktów, linij, płaszczyzn i figur. To świat nierzeczywisty. Jego punkty są tak nieskończenie małe, że są już tylko abstrakcjami od pojęcia wielkości, i takiemi muszą pozostawać, bo gdyby nabrały jakiejkolwiek wielkości, już przestałyby być punktami matematycznemi, stałyby się jakiemiś bryłami bez masy czyli idealnemi figurami. Jego figury są tylko idealne, zarówno jak bryły.

Środek ten odsłonił nam nieskończoność przestrzeni i czasu, pomimo, że do poznawania świata realnego sam jeden nic niewart. Nie mając bowiem do czynienia z jakościami, nie może nas sam jeden o rzeczywistości informować, bo ona składa się z jakości, wyrażalnych tylko mową słowno-wyrazową.

Skądże więc praktyczna użyteczność tego narzędzia myślenia, zdolnego napełnić choćby nieskończoną próżnię, ale czemś, co musi zostać niczem, niczem więcej, jak tylko czystem pojęciem?

Oto stąd, powtarzam, że wyrósł on tylko jako narządzie pomocnicze języka słowno-obrazowego.

Dopiero, gdy pod puste symbole arytmetyczne i algebraiczne podstawimy słowa, oznaczające coś z rzeczywistości, wówczas czyste pojęcia matematyczne wiążą się ze światem realnym i przez język cyfr stają się narzędziem zdatnem do mówienia o tej rzeczywistości. Mało powiedzieć zdatnem! Stają się wtedy wymarzonem przedłużeniem mowy słownej, tak znakomitem, że poznawanie pewnej kategorji rzeczywistych stosunków w świecie (dla władających taką mową, czyli takiem narzędziem do myślenia o ilościach i - wielkościach przy opieraniu się na obserwacji własnej oraz doświadczeniu uprzednio zdobytem), staje się prostem poznawaniem stosunków liczbowych, choć jest zadaniem realnem, t. j. poznawaniem stosunków rzeczywistych w świecie.

Pod "pewną kategorją" stosunków rozumiem stosunki fizyczne w świecie, uchwytne za pomocą kilku pojęć zasadniczych, które powstawały na gruncie matematyki, jak: przestrzeń, czas, masa, siła, mnogość t. p.



Skąd się wziął ten język? Co go wywołało?

Henryk Poincare sądzi, że "harmonijne widowisko nocy gwiaździstej wystarczało, aby wywrzeć wrażenie prawidłowości", i sławi z tego powodu Astronomję, jako naukę, która najlepiej przysposobiła naszą duszę do pojmowania przyrody. "Ona to nauczyła nas, że istnieją prawa natury"...

"Wyobraźmy sobie, mówi on, w jakim stopniu zmalałaby ludzkość, gdyby nie poznała nigdy gwiazd, żyjąc np. pod niebem ustawicznie pokrytem chmurami. Czyż w podobnym świecie zostalibyśmy tem, czem jesteśmy?... "Wiemy, czem był człowiek przed tysiącami lat, a czem jest dzisiaj. Samotny w otoczeniu przyrody, w której wszystko było dlań tajemnicą, przerażając się przy każdym nieoczekiwanym objawie sił niepojętych, mógł on w biegu wszechświata upatrywać kaprys jedynie. Przypisywał on wszelkie zjawiska działaniu mnóstwa drobnych duchów, fantastycznych i wymagających, i aby móc działać i żyć na świecie, starał się zjednać ich sobie środkami, podobnemi do tych, których używa się dla uzyskania łaski jakiegoś ministra lub deputowanego. Niepowodzenie nawet nie oświecało go... Obecnie, nie staramy się już o łaski Przyrody, lecz rozkazujemy jej, albowiem odsłoniliśmy kilka jej tajemnic i codzień jeszcze odkrywamy nowe. Rozkazujemy jej w imię praw, których ona cofnąć nie może, bo są to jej własne prawa; nie zwracamy się do niej z szalonem żądaniem, aby swe prawa zmieniła; przeciwnie, sami im się poddajemy.

"Czyż zmieniłyby się tak prędko umysły nasze, gdyby nie nauka, idąca od gwiazd?... Harmonijne widowisko nocy gwiaździstej wystarczało, aby wywrzeć wrażenie prawidłowości, a to już było wiele. Prawidła te poznali stopniowo Hipparch, Ptolomeusz, Kopernik, Kepler, aż wreszcie Newton sformułował najstarsze, najdokładniejsze, najprostsze i najogólniejsze ze wszystkich praw przyrody. Wówczas, przykładem tym zachęceni, zaczęliśmy uważniej spoglądać na mały nasz świat ziemski, i tu również pod osłoną pozornego nieładu, odnaleźliśmy ową harmonję, z którą zapoznało nas badanie nieba. Świat ten nasz również jest prawidłowy... tylko prawa jego tak zawiłe, że oko, nieprzywykłe do innych widowisk, dostrzegałoby tu jedynie chaos i królowanie przypadku lub kaprysu!... Ileż razy i fizycy, przy niepowodzeniach zniechęciliby się, gdyby ufności ich nie podtrzymywał świetny przykład triumfu astronomji!... Niedość na tem. Astronomja nauczyła nas, że nie można się prawom przyrody sprzeciwiać, ani wchodzić z niemi w układy; ileż czasu trzebaby na to, aby to zrozumieć? Nauczyła nas ona, że prawa są nieskończenie dokładne, a jeżeli te, które sami formułujemy, są przybliżone, to jedynie dlatego, że nie znamy ich dobrze"... "Lecz czyż te prawa nie są lokalne...., czy to, co jest prawdą w jednym zakątku świata... nie przestanie nią być, gdy się posuniemy nieco dalej?... Na to również odpowiada nam astronomja. Spójrzmy na gwiazdy podwójne; wszystkie mają za orbity przecięcia stożkowe... Teleskop nie dotarł jeszcze do granic dziedziny, posłusznej prawu Newtona"...



"Newton to okazał, że prawo jest niczem, jak tylko niezbędnym związkiem między stanem świata teraźniejszym i jego stanem bezpośrednio późniejszym. Astronomja dostarczyła nam po temu pierwszego modelu, a gdyby nie to, błąkalibyśmy się zapewne bardzo długo jeszcze. Ona to najlepiej nauczyła nie ufać pozorom. Gdy Kopernik dowiódł, że to, co uważano za najbardziej stałe, znajduje się w ruchu, to zaś, co uważano za ruchome, jest w spoczynku... po tym triumfie niema już tak zakorzenionego przesądu, abyśmy nie mogli go wykorzenić" "Astronomja nauczyła nas również nie obawiać się wielkich liczb, a to było konieczne nie tylko dla poznania nieba, nie było zaś tak łatwe, jak się zdaje dzisiaj... Co pomyślałby sobie Grek starożytny, gdyby mu powiedziano, że światło czerwone drga czterysta tryljonów razy na sekundę? "Wydałoby się mu to czystem szaleństwem i nie zniżyłby się nigdy do sprawdzenia... Dlaczego dziś jest inaczej? Oto dlatego, że niebo urosło przed naszemi oczami. Przywykli do rozważania nieskończenie wielkiego, nauczyliśmy się pojmować nieskończenie małe. Dzięki temu to wychowaniu wyobraźnia nasza, niby oko orle, którego nie oślepia słońce, może spoglądać wprost w oblicze prawdy"...

..."Jednem słowem nikt nie uwierzyłby, jak użyteczną dla ludzkości była wiara w astrologję. Jeżeli Kepler i Tycho-Brahe żyć mogli, to dlatego, że sprzedawali naiwnym królom przepowiednie, oparte na konjunkturach gwiazd. Gdyby ci możni nie byli tak łatwowierni, wierzylibyśmy może jeszcze, że przyroda podlega kaprysowi"...

Jest dużo słuszności w słowach znakomitego matematyka, ale mimo to pozwolę sobie jego trafne uwagi i zachwyt skierować pod innym adresem. Dość będzie w tym celu zadać sobie pytanie, czy "widowisko nocy gwiaździstej" mogło wywierać wrażenie prawidłowości przed powstaniem pojęć matematycznych, a także: czy sama ciekawość nieba mogła wywołać osobny język dla osobnego świata pojęć (matematycznych), których jeszcze nie było, albo czy mogła wytworzyć cały świat pojęć, dla których nie było jeszcze języka?

Co do pierwszego - nigdy. Co zaś do drugiego, to w zasadzie byłoby to możliwe, ale pod warunkiem, że ludzie nie mieliby pierwej pilniejszych potrzeb rachowania jednostek i posługiwania się w tym celu cyframi. Otóż jest to mniej, niż prawdopodobne.

Przecież wszystkie ludy i wszyscy ludzie mieli nad sobą po wszystkie czasy to samo iskrzące się gwiazdami sklepienie niebieskie, to samo słońce, codzień wschodzące i zachodzące, ten sam księżyc z jego perjodycznemi lunacjami, a jednak przez cale dziesiątki tysięcy lat nie dało im ono szerszych pojęć matematycznych, choćby w zakresie tabliczki Pitagorasa. Stało się nawet odwrotnie. Zamiast odsłonić prawa Natury, zamiast ukazać prawidłowość, widok Nieba, wytwarzał przecież przez długie czasy samą tylko mitologję Nieba, czyli rządy dowolności, albo jakiejś woli podobnej do ludzkiej, którą może kaprys lub prośba odmienić. Widok nieba, podobnie jak inne uderzające a tajemnicze zjawiska przyrody, rozwijał długo tylko pojęcia religijne, biegunowo przeciwne pojęciom matematycznego ładu i przyczynowości.

Więc znakomity matematyk popadł w przesadę. Harmonijne widowisko nocy gwiaździstej nie wystarczało do tego, aby wywrzeć wrażenie harmonji i ładu. Pojęcia matematyczne nie pogłębiły się "tak prędko" jak on mniema, pogłębiły się zaś nie przez obserwacje nieba, tem mniej zaś pod wpływem astronomji.

Jakżeby to być mogło, aby astronomja, choćby najelementarniejsza, poprzedzać miała choćby cokolwiek zaawansowaną zdolność rachowania. "Wychodziłoby to na to samo, jakby kto chciał utrzymywać, że umiejętność pisania mogła poprzedzić nauczenie się abecadła. Nie!

Do zainteresowania się gwiaździstem niebem w sposób odmienny od dawnego, a mianowicie w sposób, narzucony przez podstawowe pojęcia arytmetyczne i prowadzący do niezmiernie płodnego w następstwa rozpoznania prawidłowości w świecie, potrzeba było czegoś innego. Potrzeba było pospolitej, życiowej konieczności przeliczania większej ilości przedmiotów nad 10, 12 lub 20. Potrzeba było wytworzyć sobie przedewszystkiem najprostszą arytmetykę. Potrzeba było praktycznej konieczności dodawania wielu jednostek i odejmowania, następnie dopiero spostrzeżenia, że można przy pomocy osobnych znaków dla małych ilości - względnie łatwo mnożyć owe małe ilości i dzielić dowolnie wielkie. Że zaś nawet takie najprostsze czynności arytmetyczne były trudne, trzeba było długiego czasu na to, aby bystrzejsze umysły wpadły na geometryczne sposoby, ułatwiające takie zadania. I oto zwolna, dopiero pod parciem coraz natarczywszych potrzeb praktycznych, powstały u różnych ludów systemy rachowania, oparte na uwielokrotnianiu pewnej małej ilości jednostek, np. 5, 6, 10, 12 lub 20, czyli na koncepcji złożonych jednostek i na operowaniu niemi w ten sposób, jakgdyby były prostemi. To było jajko Kolumba, zadanie proste, ale dopiero post factum proste. To było wyłamanie wrót, prowadzących do całego świata pojęć matematycznych, rozwiązanie idealnego zadania, które jednak musiało dojrzewać przez wieki.

Dopiero teraz można było ruszyć z miejsca. I ruszono. Dawna zbyteczność dokładniejszego zdawania sobie sprawy z ilości większych ustąpiła miejsca potrzebie operowania dowolnie wielkiemi ilościami, ale zawsze jeszcze rzeczy konkretnych i zmusiła do posiłkowania się przy rachunkach jakiemiś środkami pomocniczemi.

Operować liczbami niemianowanemi, czyli czystemi abstrakcjami matematycznemi, jeszcze nie umiano. Nawet Egipcjanie i Babilończycy długo jeszcze używali do wszelkich większych operacyj rachunkowych kamyków, układanych rzędami, a również i potem nie tylko u Greków i Rzymian, ale jeszcze w wiekach średnich w życiu codziennem posługiwano się rachunkiem na palcach. Właściwa bowiem matematyka, czysta, oderwana od konkretów, powtarzam, nie mogła rozwinąć się bez pisma, i to dogodniejszego, niż obrazowe. Nawet, gdy zaczęto tu i ówdzie posługiwać się pismem, początkowo niepraktyczność znaków dla liczb była tak dokuczliwa, że najprostsze działania arytmetyczne były i trudne, i niezmiernie powolne. Nie tylko w piśmie hieroglificznem, gdzie znakiem piątki był gołąb, siódemki kogut, dziesiątki podkowa, i t. d., ale nawet w piśmie hieratycznem, klinowem, chińskiem, w hebrajszczyźnie, niezmiernie było trudno operować znakami, ustanowionemi dla liczb. Że jednak trzeba było, więc ułatwianie sposobów rachowania nawet w tych samych społeczeństwach potoczyło się dwoma łożyskami. Potrzeby życia codziennego robiły swoje, wyższe zaś potrzeby szczupłej kasty najoświeceńszej - swoje, i tak obie strony, w dużej mierze niezależnie od siebie, każda na swój sposób, pokonywały ciężkie trudności. Dziś szczery podziw budzą wspaniałe nieraz wyniki operacyj, prowadzonych tak niedogodnemi środkami, że dzisiejszy rachmistrz uznałby je wprost za niemożliwe do przeprowadzenia.

Nie astrologów tedy i magów "potrzeby" wywołały pierwsze stadja rozwoju pojęć matematycznych, niezbędne do dostrzeżenia na sklepieniu niebieskiem prawidłowości. Przyczyniły się do tego przedewszystkiem potrzeby rzemieślników i kupców, później zaś dopiero bankierów, poborców podatków i wogóle tych, którzy mieli konkretne, choć prozaiczne, rzeczy do obliczania. Ta kategorja, o wiele liczniejsza od astrologów, pracowała wcześniej i niemniej gorliwie nad ułatwieniem ciężkich obliczań ilości, długości, szerokości, pojemności, zysków i strat, procentów, długów i cen. Przecież to ci fachowcy, łamiąc się z trudnościami działań arytmetycznych i dążąc do pożądanych uproszczeń, do ekonomji pracy i czasu, zawsze drogiego u kupców, skonstruowali już w historycznych czasach abacus, a u Chińczyków suanpan, przerobiony później w "szczoty" rosyjskie. Ci ulepszyli potem system linijny znakowania, a w starożytnym Rzymie wprowadzili rubryki pozycyjne, które w dalszej znowu praktyce ustąpiły liczbom pozycyjnym, pisanym już bez żadnych rubryk, co stało się wielkiem udogodnieniem wszelkich rachunków.

Nawet i pierwsze pojęcia i czynności, które nazywamy astronomicznemi, nie mają właściwie nic wspólnego z astronomją, jako nauką fizyczną o ciałach niebieskich.

Wprawdzie rachunek czasu, miesięcy i lat, różne systemy kalendarzowe powstały przez obserwację miejsca wschodów i zachodów słońca i faz księżyca (miesiąca), ale wywołały je potrzeby praktyczne i proste obserwacje empiryków. Nazywać je zastosowaniem wiedzy astronomicznej, nie zaś praktycznej astrognozji, stosowanej do potrzeb życia potocznego, byłoby tem samem, co zaliczać wynalazek łuku albo otrzymywanie ognia przez tarcie do zdobyczy wiedzy fizycznej, gdy to była czysta empirja.

Jednak i tu, i tam mozolenie się w celu uściślania obserwacyj dawało w szczupłych kołach "wtajemniczonych" coraz lepsze wyniki.

Dopiero, gdy pod ręką praktyków język arytmetyki rozszerzył się automatycznie i niespodzianie w nieskończoną ilość słów-liczb, - poczęli myśliciele zastanawiać się nad bezprzykładnemi właściwościami liczb i na swój sposób rozwijać ten dziwny świat pojęć. Ale zaczęło się to bardzo późno.

Zaczęto uprawiać podnoszenie do potęgi, wyciąganie pierwiastków, rozwiązywanie równań algebraicznych, ale oparte jeszcze nie na znakach algebraicznych, lecz na idealnych konstrukcjach geometrycznych, w czem Grecy prym trzymali, zaczęto wynajdywać wielkości nieznane za pomocą równań (algebraicznych), co znowu nauka zawdzięcza Arabom, i t. d. I dopiero wówczas niebo mogło stać się niewyczerpanym przedmiotem myślenia matematycznego, dopiero wówczas można było dostrzec w zjawiskach niebieskich matematyczną prawidłowość. Jednak dopiero Hindusom, choć najniżej stali w astronomji, udał się znaczny krok naprzód w znakowaniu, a ich system, przejęty i ulepszony przez Arabów, pozwalając na szybsze doskonalenie artmetyki, rychło wywołał już powstanie całej matematyki. System ten polega na nadaniu każdemu znakowi z liczby dziesięciu zmiennej wartości pozycyjnej, zależnej od stanowiska jego w szeregu znaków. Jedynka otrzymała tu na drugiem miejscu (licząc wstecz) znaczenie dziesięciu jednostek, na trzeciem miejscu znaczenie stu, na czwartem znaczenie tysiąca i t. d. Gdy dawniej trzeba było nielada bystrości umysłowej do wyciągnięcia np. pierwiastków kwadratowych z liczb, dziś i przy tym systemie wykonywa to z łatwością chłopiec dziesięcioletni.

Wogóle trzeba powiedzieć, że dopiero zarzucenie bardzo niedogodnych sposobów pisania cyfr pozwoliło rozwinąć wyższą arytmetykę i geometrję, a wślad za tem nauki fizyczne w prawdziwem tego słowa znaczeniu oraz wyższą matematyką.

Bezprzykładny w nauce świat pojęć czysto matematycznych, mający za przedmiot same tylko mnogości, wielkości i figury matematyczne, oparty na specjalnej własnej symbolice, okazał się przy współdziałaniu obserwacji wymarzonem narzędziem do poznania stosunków ilościowych i przestrzennych w świecie realnym. A co to ma za znaczenie dla wiedzy, ocenimy, gdy się zorjentujemy, że cała nauka o świecie jest niczem więcej, jak odsłanianiem możliwie najwierniejszem tylko stosunków między rzeczami i ujmowaniem tych stosunków w prawa, czyli jest dostrzeganiem w świecie stałego porządku, prawidłowości.

Rachunki wyższe, które pozwalały odkrywać porządek matematyczny, panujący w świecie form nieożywionych, a nawet częściowo i w świecie form bardziej skomplikowanych, są bardzo późnym dorobkiem umysłów wyjątkowo bystrych. Dopiero po wielkiem wydoskonaleniu narzędzia i pomnożeniu pojęć matematycznych można było dostrzec ową prawidłowość w świecie fizycznym, i przez to jedynie, że operacje matematyczne, pod warunkiem, że nie popełniono w nich prostej omyłki, odznaczają się niezachwianą pewnością, czyli, że dają do ręki niezawodną miarę i sprawdziany. Z tego to tylko powodu jedna z nauk doświadczalnych, fizyka, oparta na tak idealnem narzędziu, stała się najściślejszą z nauk. Niewolno jednak zapominać, dlaczego jest taką. Oto dlatego, że poznaje najprostsze stosunki świata, które, rzecz bardzo osobliwa, nie tylko dają się najlepiej wyrażać w formułach matematycznych, ale istotnie są jakgdyby wcieleniem matematycznej prawidłowości. Wszystkie inne stosunki, będące przedmiotem innych nauk o realjach przyrody, wymykają się z pod metod fizycznych badania, ale nie dlatego, aby nie były podległe również prawidłowości matematycznej, lecz jedynie, że stanowią osobne mikrokosmosy, niezmiernie zawile i niedostępne dla dostrzegań środkami matematycznemi. Tu należy cała biologja, w której każdy oddzielny organizm jest taką rozmaitością, jak cały kosmos, ujmowany od strony fizycznej. Gdy jednak fizyka kosmosu zupełnie jest dostępna dla obserwacji zmysłowej, owe mikrokosmosy z powodu drobności swej przy wielkiem skomplikowaniu, - wymykają się z pod metod fizycznych obserwacji. Dlatego nie dają się ujmować w języku matematycznym, nie dają się sprowadzać do formuł matematycznych i główny ciężar spada znowu już tylko na mowę wyrazową, pomimo że i ona ugina się pod brzemieniem zadań nadto subtelnych. Ale niema już na to rady.

Dlaczego tak jest?

Bo jest narzędziem zbyt prostem i zbyt trudnem do zastosowania wobec skomplikowanej budowy oraz funkcji "mechanizmów" żywych. Język matematyczny odsłania nam podwójną nieskończoność całego kosmosu nieożywionego, ale staje bezradny wobec drobnej komórki i wobec każdego ustroju żywego. Każdy bowiem taki ustrój musielibyśmy badać osobno i wiekami, jako oddzielne zadanie, i, pomijając już niedostępność dla obserwacji zmysłowej, jeszczebyśmy się prawdopodobnie w jego "fizyce" nie zdołali użytecznie zorjentować.

Dopiero jeszcze wyżej, w świecie ludzkiej twórczości materjalnej (a mianowicie w świecie pomysłów), odzyskuje ona wartość w nowym kierunku. (Staje się niezbędnem narzędziem pomocniczem ludzkiej twórczości realnej.) Ułatwiwszy bowiem rozpoznawanie się w czystych stosunkach przestrzennych, ilościowych, bez zajmowania się jakościami, daje nam ogromną władzę nad siłami zwłaszcza martwej przyrody, pozwala nam bowiem skutecznie przeciwstawiać jedne siły drugim siłom drobnym tylko nakładem własnych ludzkich sił cielesnych, mięśniowych. Pozwala zmuszać przyrodę jej własnemi siłami do działań, przewidzianych i wyznaczonych przez naszą wiedzę, wole. i rozum.

I tylko dlatego zgodzę się z twierdzeniem Poincare'go, że astronomja przyczyniła się najbardziej do ujęcia porządku świata w ramy praw natury.

Na pytanie jednak, dlaczego tak było, odpowiedź będzie nieco inna, niż u naszego matematyka. Oto sklepienie niebieskie było ze wszystkich przedmiotów, podpadających pod zmysły i zwracających uwagę ludzką, najłatwiejszem polem do stawiania sobie doskonale wykonalnych zadań naukowych matematycznych, więc najłatwiejszą szkołą dla umysłów logicznych i analitycznych, już władnych myśleć kategorjami matematycznemi. Sklepienie gwiaździste, obracające się ciągle a cyklicznie dokoła ziemi, było jakby wymarzoną tablicą, zapisaną niezliczonemi zadaniami matematycznemi. Codzienne zachodzenie i wschodzenie jednostek i mnogości, wypisanych na tej tablicy, zawsze w tem samem ugrupowaniu i w niezachwianej stałości i coroczne powracanie gwiazd i słońca do tych samych punktów widnokręgu nie mąciło ciągłości obserwacji owych jednostek i mnogości, zaś drobne wyjątki "gwiazd błędnych" (planet), gwiazd "spadających" (meteorów) i komet pobudzały do stawiania sobie coraz trudniejszych zadań matematycznych w miarę rozwiązywania poprzednich. Jednak nie widok "symetrji i ładu na niebie" zmusił do myślenia abstrakcjami matematycznemi, ale odwrotnie, dopiero myślenie temi abstrakcjami czyli gotowem narzędziem odsłoniło przedtem niedostrzegalny ład, panujący na niebie. Różnica to ogromna, albowiem dopiero wówczas świat globów niebieskich okazał się jakby wcieleniem praw matematycznych. Okazało się np., że planety toczą się po linjach eliptycznych, a choć w rzeczywistości toczą się one wcale nie po elipsach, ale po linjach krzywych niesłychanie zawiłych, tak zawiłych, że nikt nigdy nie zdoła wiernie ich obrachować i odtworzyć, nie narusza to w niczem prawdziwości twierdzenia, że toczą się po elipsach, albowiem to tylko wpływy innych mas niebieskich perturbują ich drogi w sposób, dający się ściśle wyznaczyć, tylko nie dający się z dostateczną ścisłością wyśledzić, ponieważ ruch każdego ciała na niebie jest uzależniony od ruchu i wielkości, a także odległości wszystkich innych ciał niebieskich.

Astronomję słusznie uważają za mistrzynię i przodowniczkę wszystkich nauk fizycznych, ale, prawdę powiedziawszy, niesłusznie dostaje się astronomom największy podziw dla ich przenikliwości. Tak dziś, jak w głębokiej przeszłości, jest dużo odkryć niepozornych, na których dokonanie musiało się złożyć znacznie więcej warunków dzielności umysłowej, niżeli w dziedzinie astronomji. Nie zapominajmy bowiem, że w matematyce system liczb, rytmiczność w znakowaniu, kwadratowość, kubiczność i potęgi działają za nas napoły mechanicznie przy odpowiedniej wyobraźni i pamięci wielkiej. Głośny triumf Leverriera, polegający na przepowiedzeniu istnienia nieodkrytego jeszcze Neptuna, wynikły z obrachowania wpływów Saturna i Jowisza na drogę Urana, choć stokroć efektowniejszy od odkrycia np. przez Priestleya tlenu i od stwierdzenia przez Lavoisiera, że właśnie tlen bierze udział najważniejszy w procesie palenia, zdaje mi się być, jako dzieło przenikliwości, tyleż wart, co tysiące wcale nie głośnych odkryć we wszystkich dziedzinach nauki.

Sprowadziwszy "zasługę" astronomji do ram właściwych, przyznam na zakończenie, że matematyka, do której rozwoju najbardziej przyczyniła się astronomja, ma tę wielką wartość, że uczy najlepiej szukać analogij głębokich, a prawdziwych i użytecznych, których oczy nie widzą, a tylko rozum może odgadywać.

To też szczuplutki język cyfr, mogący jednak rozciągać się w nieskończoność, trzeba uznać po piśmie fonetycznem za drugie potężne narzędzie, utrzymujące cały ciężar struktur intelektualnych, składających się na wiedzę wciąż wyżej i coraz pośpieszniej wystrzelającą z najdzielniejszych głów mrowia ludzkiego.

I, rzecz osobliwa, rozkwit pojęć, możliwych tylko na tle tego zwięzłego języka, dokonał się dopiero w kilku ostatnich stuleciach dzięki kilkunastu zaledwie umysłom, wyjątkowo tęgim w matematyce. I on to w następstwie wywołał niebywały rozwój wszystkich nauk fizycznych wprost niemożliwy do pomyślenia, bez tego języka i tych pojęć, jakie wytworzył.

VII.

To też, jak ze skromnej komórki powstaje z czasem coraz bujniej rozgałęziające się drzewo, tak z wątłych pierwocin myśli ludzkiej, a właściwie myśli społecznej rozrasta się coraz bogatsze w gałęzie drzewo nauk i umiejętności. Oba drzewa różnią się tylko figurą. Idealne drzewo wiedzy nie ma ani potężnych korzeni, ani pnia, grubego od samej ziemi, ani też korony, podobnej do drzew prawdziwych. To będzie postać, wyrastająca z nikłego korzonka i niezmiernie cienkiej i długiej łodyżki. Łodyga, wciąż cienka, lekko grubieje ku górze i dopiero na wielkiej odległości od ziemi rozgałęzia się na kilka odnóg, równie wątłych, jak pierwotny pień. Z tych cienkich gałązek rozchodzą się grubsze i z kolei rozwidlają się w nieliczne, ale coraz grubsze. Lecz tu kończą się czasy przedhistoryczne naszego drzewa, z powstaniem bowiem pisma literowego, fonetycznego szczyt jego nabiera nagle dążności do nieustannego rozszerzania się. Staje się on płaską zieloną piramidą, ale obróconą ostrym wierzchołkiem ku ziemi. Ku górze kwitnie już płaszczyzna coraz szersza, wiedza bowiem ludowa, pchnięta z martwego punktu, rozrosła się w coraz liczniejsze Nauki, na podobieństwo kuli śnieżnej, toczonej po miękkim śniegu. Jedno stulecie daje tu więcej, niż dawne tysiącolecia, podobnie, jak za naszych czasów w krajach najwyższej cywilizacji jedno dziesięciolecie daje więcej, niż ubiegły wiek cały.

Oto kształt idealnego drzewa Wiedzy sfery najwyższej, ale najmniej licznej w narodzie. Nie znaczy to wcale, aby w narodzie panowała jedna tylko jego bujna płaszczyzna. Ono całe trwa jeszcze żywe, tylko w różnych sferach.

Więc cieszmy się i poddawajmy je troskliwym badaniom, póki czas.

Wprawdzie dla praktycznych. celów życia jest prawie obojętną kwestja zawiłych dróg, po których duch ludzki wspinał się mozolnie na wyżyny, bo dla dalszego wspinania się wystarczyłoby rozporządzanie wiedzą ostatnią.

Jednak duch nie zadawalnia się samemi praktycznemi celami. On rad wiedzieć, nie tylko co jest, ale co było i jak było. Rad zwraca się ku przeszłości i usiłuje poznać wszystkie etapy rozwoju zarówno świata całego jak też rozwoju własnego. Dlatego też kwitną nauki historyczne, i nie tylko kwitną, ale są niezmiernie użyteczne.

Nie inaczej postępują i nauki przyrodnicze, które w części swej biologicznej należą w połowie również do nauk historycznych.

Przecież cały świat organizmów żywych - istniejących bez interwencji ludzkiej, to świat długiej przeszłości, dochowany do teraźniejszości. Cała Historja Naturalna - to jest naprawdę historja mijającego stanu rzeczy. Gdyby rośliny i zwierzęta, żyjące jeszcze w stanie natury, zostały wytępione wcześniej, nim je poznać mogli, zbadać i opisać zoologowie i botanicy, nauka byłaby skazana bezwzględnie na posiadanie pojęcia bardzo tylko niedokładnego o tych formach, pojęcia, opartego na skąpych danych paleontologicznych oraz na wieści ludowej o tych formach, niejasnej, półbajecznej i zabarwionej bujną wyobraźnią pokoleń. Wówczas nawet paleontologja nie byłaby wcale tem, czem jest dla nas, mogących jeszcze porównywać dawne resztki, wydobywane z ziemi, z dziś żyjącemi formami.

Zoologja i botanika nie wspierałyby paleontologji, nie umielibyśmy też sobie nawet wyobrazić na mocy bezładnie i niedokładnie dochowanych ich odcisków i szkieletów, jak wyglądały w życiu owe minione postaci. Zakryte byłyby przed nami owe liczne, kręte, a tak pouczające drogi rozwoju, które na jednej ze swych licznych gałązek zostały uwieńczone niespodzianie i tajemniczo pojawieniem się człowieka z jego twórczym duchem.

Więc tak samo bylibyśmy już dziś skazani na same domysły o dawno minionych formach, przez które przechodziła wiedza ludzka w swym rozwoju, gdyby nie owe żywe przeżytki minionej wiedzy, dochowane u ludów, pogrążonych w stagnacji duchowej, jak również w łonie społeczeństw najwyżej rozwiniętych, wśród ludności niekształconej i stojącej na różnych poziomach wiedzy przeszłej.

O duchowej stronie ludów przedhistorycznych, z której wywinął się zwolna cały nasz najdoskonalszy świat duchowy - nie wiedzielibyśmy prawie nic, albowiem domysły swe musielibyśmy opierać wyłącznie na zbyt mało mówiących materjalnych świadectwach przedhistorycznych, dobywanych przez archeologję z odwiecznych grobów i skąpych ruin dawnych siedzib ludzkich.

Cieszmy się - i korzystajmy, bo, powtarzam, niedaleki jest już czas, gdy i ta resztka żywej wiedzy wieków dawnych, a nawet dawnych tysiącoleci, która się dochowała wśród "prostego" ludu, zniknie, zgłuszona i zatopiona falą szerzących się i piętrzących najwyżej rozwiniętych form wiedzy.

Szybko zmieniające się warunki bytu i coraz łatwiejsza propaganda spółczesnej wiedzy (oświata) wypędzają one prastare, zacofane i słabsze formy świata duchowego z najzaciszniejszych zakątków, w których dotrwały w mniej więcej nieskażonej postaci w tradycji warstw narodu, zostających w najsłabszem zetknięciu z rozwiniętą wiedzą tej garści, która ją pielęgnuje i posuwa naprzód. Resztki te giną w naszych oczach tem samem nieubłaganem prawem, jakiem socha ustępuje przed pługiem, ciągnionym przez woły, a pług zwykły ustępuje przed pługiem parowym, jakiem miejsce żubrów, bawołów i antylop zajmuje rasowe bydło domowe, miejsce zaś odwiecznych kobierców tysiącznych ziół, dochowanych w puszczach dziewiczych, zajmują monotonne plantacje kawy, bawełny i roślin najużyteczniejszych.

Należy owe resztki niknące utrwalić w pamięci, klasyfikować, badać i porównywać, bo one mogą nam odsłonić zawiłą i splątaną historję rozwoju ducha ludzkiego i cywilizacji w ich najdawniejszych fazach.



Niewolno nam pominąć jeszcze jednego środka, który stanął mowie do pomocy dopiero w mocno zaawansowanem stadjum rozwoju umysłowego. Jest nim rysunek. Przyczynia się on potężnie do szerzenia i rozwijania wiedzy i wszelkich umiejętności, służy bowiem do ekonomicznego komunikowania takich wyobrażeń, do których wywołania trzebaby bardzo obszernych omówień, albo nawet byłoby ono wręcz niemożliwe. Dając przed oczy obrazy schematyczne, niejako symbole, albo odwrotnie, bardzo dokładne rysunki tych rzeczy, których piszący nie może czytelnikowi ukazać w naturze, ułatwia wszelką naukę o konkretach. Najstaranniejsze omówienie nie dałoby takiego wyobrażenia, jakie narzuca łatwo i niemal odrazu rysunek. I dopiero dokoła takiego obrazu schematycznego mogą być użyteczne słowne uzupełnienia szczegółów, o których obraz rzeczy jeszcze nie daje pojęcia (np. mapy geograficzne i t. p.). W szerszem zastosowaniu rysunku mamy w nim środek do komunikowania nawet abstrakcji oraz pojęć o stosunkach, nie dających się niby przedstawić w rysunku. Tu należą wszelkie figury i tablice, wyobrażające za pomocą linij krzywych i łamanych, wniesionych na siatkę skali, wzmaganie się zjawisk lub ich słabnięcie. Wszystko to przemawia do wyobraźni stokroć łatwiej, niżeli długie omówienia, i dlatego stanowi ważne uzupełnienie środków nie tylko porozumiewania się, ale także poznawania.

Rozwój mechaniki i wogóle techniki, na który patrzymy, i ta skomplikowana twórczość, która cechuje nasze czasy, byłyby wręcz niemożliwe bez tego środka, niby najprymitywniejszego, a jednak niezbędnego dopiero na wysokim poziomie wiedzy, umiejętności i twórczości.

Jak wiele czynników złożyło się na galopujący rozwój ducha u szczytów koła społecznego, tego w krótkim przeglądzie nie zdołamy wyłożyć. Wystarczy wspomnieć jeszcze o jednym ważnym etapie, o wynalazku druku, czyli sposobu mechanicznego powielania tekstów. Człowiek, przyoblekający myśl swoją w postać słowa drukowanego, przemawia do tysięcy ludzi przez lata i wieki, i to przemawia bezpośrednio. Mędrzec uczy ciągle, nawet po śmierci.

Więc niech nas, dużo wiedzących, nie unosi zbytnio pycha. Cóż bowiem dziwnego, że my, co dużo i z wyborem czytamy, jesteśmy tak mądrzy i władni? Osobiście nędzne karły, stajemy się nieraz tytanami ducha tylko przez, to, że wchłaniamy w siebie kwiat wiedzy i mądrości, zbierany przez najtęższe głowy wiekami i tysiącoleciami. Możemy i musimy widzieć dalej, niż wszystkie ubiegłe pokolenia, ponieważ stajemy na ramionach mędrców i genjuszów wszystkich pokoleń. To nie my, ale wybór narodu przez nas przemawia.

Nigdy i nigdzie nie zbierze się tak znakomity areopag mędrców razem, jaki dziś każdy może mieć dokoła siebie w skromnej, ale dobrze skompletowanej biblioteczce własnej! I mamy ich, pierwszych mędrców, zawsze gotowych do wykładu, cierpliwych, skupionych i wmyślonych w to, co nas zajmuje! Czemżebyśmy bez nich zostali?

VIII. O INDYWIDUALNOŚCI PSYCHICZNEJ NARODÓW.

Nie tylko słowa, ale zdania całe i zwroty, oznaczające te same rzeczy podstawowe, te same pojęcia, mają w każdym języku szereg jemu tylko właściwych znaczeń przenośnych, domyślnych, urobionych wiekową praktyką. Jeśli zważymy, że cała budowa każdego poszczególnego języka rozwijała się pod wpływem jemu tylko właściwych praktyk, nietrudno zrozumieć, że formowanie niby podobnych myśli dokonywa się w każdym języku różnemi drogami, niekiedy biegunowo sprzecznemi. Płynie to ze swoistej każdemu mechaniki myślenia, jeżeli się wolno tak wyrazić. Każdy lud dochodził do tych samych abstrakcyj oraz pojęć różnemi sposobami i po innych szczeblach. Wyciska to, zsumowane, piętno na całej psychice i charakterze ludu. Choć rzadko mamy sposobność gruntownego stwierdzania tych różnic, najczęściej bowiem nie myślimy o nich i nie troszczymy się o nie, jest rzeczą niewątpliwą, że większość pojęć, będących szczególnem opracowaniem lub streszczeniem stosunków, zachodzących między wyobrażeniami, mimo pozorów tożsamości, mocno się różni u różnych ludów.

Warto to objaśnić na paru przykładach, aby Czytelnik nie miał wątpliwości, o co tu chodzi. Więc u Kafrów słowo "ihlati", oznaczające podstawowo "krzak", służy do nazywania wszelkiego schronienia. Gdybyśmy więc wzięli Kafra do Europy i wytłumaczyli mu przeznaczenie naszych domów i kamienic, nazwałby je także "ihlati". Zatem w jego umyśle pojęcie naszego domu oprze się na fundamencie wyobrażenia krzaka, podobnie jak w umyśle Turka i Tatara opiera się na fundamencie namiotu. Nie przyjdzie Kafrowi do głowy, że skojarzenie, według niego całkiem naturalne, wielu innym ludom jest całkiem obce. Weźmy drugi przykład, także z języka Kafrów. Podwładny nazywa się u nich "inia", co dosłownie i pierwotnie oznacza psa. Musiało to pójść po części z pogardliwego lekceważenia słabszego, po części jako wyraz przekonania, że pierwszą cnotą podwładnego - wierność. Czy ten Afrykańczyk zrozumie, że odpowiedni wyraz nasz wcale nie razi uczuć podwładnego tak obraźliwem skojarzeniem i nie narzuca ideału psiej wierności? Niemiec nazywa słowem "Weibchen" wszelką samicę, ale także w sposób pieszczotliwy kobietę, żonę, narzeczoną. Więc gdy w jego umyśle pojęcia niewiasty, żony (żenszczyna) kojarzy się przez słowo bezwiednie a ściśle z ogólnem pojęciem samicy, samiczki, nas taki synonim raziłby brutalnością, naród bowiem polski ma całkiem osobne miano dla człowieka płci żeńskiej, całkiem zaś osobne dla zwierząt. Musi to mieć niewątpliwie wpływ na to, że Polak odnosi się do niewiasty inaczej, niż Niemiec. Takich swoistych parenteli znaczeń słów pełno w każdym języku. Czyż to nie składa się na odmienność psychik, dusz każdego ludu? Gdy najsubtelniejsze nawet myśli formują się na słowach, mających w każdym języku inną historję zarówno fonetyczną jak semazjologiczną, przeto cała psychika musi mieć w każdym narodzie inne kształty, jeżeli wolno się tak wyrazić o treści subjektywnej przez analogję z formą realną, która je wywołuje. I zjawia się dziwne niezrozumienie sytuacji. Nikt nie bierze za jedno jelenia, wilka, lisa i hipopotama, choć wszystkie te formy wyszły niegdyś z pnia, wspólnego, a wewnętrzne w nich procesy toczą się względnie podobnie. Pomimo to bierze się łatwo za jedno każdego człowieka bez różnicy: Chińczyka, Hindusa, Włocha czy Polaka. A przecież ludźmi jesteśmy nie przez ciało, ale przez dusze nasze, przez cywilizację, więc każdego z tych osobników dzieli tysiące lat odmiennego życia duchowego, odmienne obyczaje, język oraz ideały, odmienna forma myśli, t. j. odmienne drogi, na których kształtują się myśli, uczucia i dążenia. Gdy umysłowość ludów nawet wyszłych ze wspólnej ojczyzny rozwijała się swoiście, niezależnie i rozbieżnie, w innych kolejach zdarzeń i działań, tak codziennych, jak niecodziennych, gdy nie tylko słownik, ale i sposób łączenia wyrazów oraz posiłkowanie się w każdej grupie innemi analogjami dla tworzenia pojęć abstrakcyjnych, tych najbardziej ludzkich własności - stawało się coraz odmienniejsze - czyż duch - stanowiący z językiem całość naturalną - może być uważany w każdej z tych naturalnych całości za jedno?

My tylko dlatego możemy mieć na tym punkcie różne zdania, że nie jesteśmy w stanie zajrzeć do głębi duszy nawet "swojaka". Ale gdyby takie wnikanie było łatwiejsze, przekonalibyśmy się, jak dalece świat duchowy każdego ludu nabrał z czasem jemu tylko właściwych kształtów.

Jaka przepaść dzieli psychikę ludów, najlepiej to odsłonimy na przykładzie dwuch ludów, pod względem lingwistycznym dość sobie bliskich, więc na przykładzie języków polskiego i niemieckiego.

Gdy spróbujemy przetłumaczyć wiernie jakikolwiek tekst niemiecki na wyrazy polskie, albo odwrotnie, to zdawałoby się, że, jeżeli podłożymy słowo pod słowo, wówczas osiągniemy najdoskonalszą zrozumiałość, ale daleko do tego!

Przedewszystkiem spostrzeżemy w języku obcym mnóstwo słów złożonych, dla których wcale niema odpowiedników w naszym języku. Trzeba je więc będzie zastępować dwoma lub więcej słowami, albo nawet całemi zdaniami. Następnie spostrzeżemy, że każde niemal słowo polskie trzeba pracowicie dobierać na miejsce niemieckiego, albowiem z powodu wieloznaczności wielu słów zarówno niemieckich jak polskich, i to różnoznaczności, wytworzonej niezależnie w obu językach, więc tworzącej się niezależnie, rozbieżnie, chcąc dobrać najwłaściwsze słowo polskie dla oddania treści niemieckiego, trzeba wmyśleó się w treść całego zdania, i dopiero wtedy zdołamy wybrać z pośród polskich wyrazów, możliwych do uważania ich za odpowiedniki, słowo najodpowiedniejsze tylko w tem zdaniu. I wówczas okaże się, że wybraliśmy takie, którego znaczenie najbardziej w narodzie powszechne, utarte, wcale nie odpowiada znaczeniu wyrazu niemieckiego. Ma to ten skutek, że Niemiec, nie władający polszczyzną, chcąc przetłumaczyć swój tekst na polski język, przy pomocy słownika, nigdyby nie wpadł na myśl użycia właśnie tego, najstosowniejszego w tym przypadku, słowa. Wybrałby inne, niby trafniejsze, ale dla nas rażąco nieodpowiednie. I vice versa. Dalej natrafimy na takie ustawienie słów niemieckich, jakiego w żaden sposób nie możemy odtworzyć w zdaniu polskiem, pod grozą stworzenia dziwoląga.

Więc pozostanie nam tylko jedna droga: wmyśleć się po niemiecku w tekst niemiecki i dopiero, gdy zrozumiemy ów tekst po niemiecku - oddać myśl jego możliwie wiernie po polsku, nie krępując się już zgoła ani słownikiem ani składnią. Czyli pozostanie przetopienie jednej całości na nową całość inną. Żadna inna metoda nie da dobrych wyników: trzeba wyłuskać z tekstu tylko myśl samą i oblec ją następnie w słowa dla niej u nas najwłaściwsze, już bez krępowania się względami wierności formalnej.

Weźmy parę przykładów. Oto trzy zdania: 1) Gott hab ihn selig! 2) Jemanden selig machen. 3) Der hochselige Konig.

Ktoby chciał dosłownie tłumaczyć, a wziął ze słownika słowo selig w znaczeniu święty, powiedziałby: i) Boże! miej go świętym. 2) Kogoś świętym robić. 3) Wysoko święty król.

Tymczasem prawdziwym odpowiednikiem pierwszego zdania będzie: Panie, świeć nad jego duszą, dla drugiego zdania: Uszczęśliwić kogoś, dla trzeciego: Świętej pamięci król, albo Świętej pamięci nieboszczyk król.

Dla słowa Seligmacher niema odpowiedniego słowa w naszym języku. Trzebaby to oddać bowiem przez zdanie: "robiący świętym", ale i to byłoby i kulawo, i niepewnie, bo również dobrze może to znaczyć "robiący świętych", a nawet "uszczęśliwiacz". Selig znaczy także nieboszczyk (np. Unser seliger Herr - nieboszczyk nasz pan). Tymczasem, gdy pójdziemy za treścią słowa niemieckiego, utartą praktycznie, musimy pod ten wyraz podstawić polski odwieczny wyraz: "zbawiciel", dla którego znowu w niemieckim niema odpowiednika.

Inne niemieckie słowo Seelsorger wypadałoby przetłumaczyć "duszstarownik", ale takie słowo byłoby szkaradnym germanizmem. Możnaby to oddać przez "opiekuna dusz", ale i to byłoby źle. Natomiast mamy u siebie inny zwrot czysto polski: "ojciec duchowny", dla którego znów Niemcy nie mają odpowiednika, bo jakiś Seelischer Vater byłby dla nich dziwolągiem. "Jemanden durch und durch stechen", dosłownie "kogoś przez i przez kłuć", albo "przekłuć kogoś dwa razy" oddamy dopiero przez zdanie: "przeszyć kogoś na wylot". Gdyby to znowu Niemiec chciał oddać dosłownie, musiałby kogoś "durchnahen", co byłoby śmieszne, gdy "nahen" znaczy szyć (igłą), albo "durchhauen"', co byłoby również nie po niemiecku. U nas raziłoby, gdyby ktoś poważnie powiedział, że "przekłuł przeciwnika". I tak jest ze wszystkiem, na całym obszarze tych języków.

Na tem tle powstają niekiedy w kołach np. studenckich mniej więcej znane koncepty: przekłady dosłowne z polskiego na niemiecki np. "Auf dem Horne der Strasse gab das Pferd die Eiche" (na rogu ulicy koń dał dęba), albo z polskiego na rosyjski, np.: "Wziat' piered siebia srediny ostorożnosti" (przedsięwziąć środki ostrożności), - "Połuszubok so sliwok" (kożuszek ze śmietanki).

Tych kilka próbek - a możnaby ich, najbardziej rażących, czerpać z każdego tekstu tysiącami, - wystarcza, abyśmy mogli wyżej wypowiedziane streścić w trzech twierdzeniach. Naprzód, że o dosłowności jakiegokolwiek przekładu nie może być mowy pod grozą wielkich okaleczeń treści, a nawet niezrozumiałości. Powtóre, że dosłowność przekładu tem będzie niemożliwszą do osiągnięcia, im język, w którym się dokonywa przekładu, jest lingwistycznie odleglejszy od języka oryginału. Wreszcie, że najłatwiej dokonywa się przekład prozy, i to o treści ściśle naukowej, bo tam przewodniczką naszą będzie myśl, nie tylko dająca się dokładnie sformułować, ale i przymusowo dokładna, jakgdyby identyczna, choćby musiała być w innych słowach ujęta. Trudniejsze już do dobrego przekładu są dzieła sztuki pisane prozą, najtrudniejsze są utwory poetyckie, zwłaszcza zaś dzieła najwyższego polotu poetyckiego.

Łatwo pojąć, dlaczego tak jest. W pierwszej kategorji forma oryginału odgrywa rolę ostatnią, w trzeciej ma ona wagę pierwszorzędną, boć to przecież równocześnie jest dzieło sztuki, w którem piękno formy, rytm i zgodność formy obu z jedną myślą, jednako wysoki poziom są koniecznym warunkiem. Obcość języków, rozbieżność środków do wyrażania tych samych myśli największe stawiają przeszkody w dążeniu do osiągnięcia głównego celu, którym jest potrzeba obudzenia myśli i uczuć oryginału. Właśnie w tej bardzo daleko posuniętej odrębności środków, któremi posługują się ludzie odmiennej mowy, - spoczywa trudność przekładania poezji. Tu bowiem nastręczają się tłumaczowi dwa tak odmienne zadania, że w jednem wykonaniu rozwiązać je całkiem zadowalająco jest wprost niepodobieństwem. Zwykle też trzeba omijać trudności raz jednym, to znowu drugim sposobem, rezygnując z idealnie doskonałego rozwiązania w kierunku dokładności. Możliwie doskonałe zadośćuczynienie wierności następuje tylko wówczas, gdy tłumacz jest sam bardzo bogatą indywidualnością, zdolną wczuć się w intencje autora, a również i ubrać jego myśl w zgoła nową artystyczną formę.

Śmiało też można utrzymywać, że każdy język ma swoje zalety i wady. Tylko jedne mają wad wiele, a zalet mało, inne znowu odwrotnie. I temu też można przypisać różnice w rozwoju duchowym ludów - Gdy bowiem języki lepsze stawały się coraz cenniejszem narzędziem, gorsze częstokroć psuły się jeszcze, przygniatane ciężarem wad, coraz szkodliwszych na wyższych stadjach rozwoju.

A tymczasem zmienić coś gruntownie a rozmyślnie w języku jest tak samo niepodobieństwem, jak zmienić swą postać, choćbyśmy czuli jej niedoskonałości i wady. Nawet na najwyższych stadjach świadomości narodu zmiany w języku dokonywają się bez udziału woli osobników, bo wola jednostek może tylko w drobnej części usuwać, co bardzo niedogodne, i wprowadzać ulepszenia, ale głównych wad żadna siła nie jest w stanie zastąpić zaletami. Wady niezbyt szkodliwe na nizkich stadjach rozwoju nie tylko pozostają i nadal wadami, ale wyolbrzymiają się i stają się coraz dotkliwsze, pomimo że lud, który je znosi, wcale ich nie odczuwa i nie zdaje się cierpieć od nich. Dzieje się to tem samem prawem, jakiem żadne zwierzę nie odczuwa braków swej specjalnej organizacji, a więc żółw swej powolności, wąż braku nóg i t. d.

Każdemu zdaje się, że jest równie jak inni uposażony, i gdyby nawet chciał wniknąć krytycznie w wady, mógłby to zrobić tylko na drodze trafnego porównywania, a tymczasem nasze porównywanie najczęściej byłoby porównywaniem tego, co znamy dobrze, z tem, co znamy bardzo niedokładnie. Nawet dobry poliglota tylko w części mógłby tu być trafnym sędzią, bo i on zawsze myśli w jednym języku, choć mówi różnemi, a choćby nawet myślał kilkoma, uda mu się to jedynie co do języków pokrewnych. O bardziej tedy obcych wyrobi sobie zdanie subjektywne i stronne. Niema sposobu całkiem objektywnie i głęboko docenić zwłaszcza mniej bijących w oczy wad i zalet języków. Występują one tylko w skutkach, w naturze duchowej ludów, i wiele z tego, co bywa przypisywane innym czynnikom, należałoby zapewne złożyć na karb tego niedocenianego.

Rozwinięcie tego wdzięcznego i niemal nietkniętego tematu wymagałoby zapuszczenia się w zbyt specjalne dziedziny, więc musimy pozostawić to językoznawcom. Tutaj ograniczymy się do paru przykładów i spostrzeżeń.

Cała, i to rozległa, grupa języków wcielających (inkorporacyjnych) grzeszy nadmiernem bogactwem słów oraz ich zbyt wielką dokładnością. Eskimos z nad zatoki Hudsońskiej nie ma jednego słowa dla określenia mycia, on ma ich tyle, ile przedmiotów może być mytych. innego użyje, gdy mowa o stołku, innego do oznaczenia mycia twarzy, łodzi, łyżki, kociołka i t. d. Mowa jego musi być bardzo szczegółowa.

Gdy nasz myśliwy zacznie opowiadanie w słowach: "po pierwszej ponowię trzech myśliwych poszło na polowanie..." Algonkińczyk musi się wyrazić jak następuje: "kiedy była zima (äpepôg) kiedy pierwszy śnieg upadł (äaskimepug), podczas, kiedy pierwszy śnieg leżał (äaskanwig) ... i t. d. Właściwie są to całe zdania, nie zaś wyrazy. Jeden niby wyraz "Wätcikesiyagicisäwa", dokładnie wyłożony, znaczy: "do miejsca, skąd źródło chłodu, biegnie on pośpiesznie".

Języki znowu jednosylabowe, z powodu ogromnego ubóstwa sylab-słów, radzą sobie akcentami. Język chiński ma pięć do dziewięciu różnych akcentów. Zależnie też od ledwo uchwytnej różnicy w wymówieniu, to samo słowo ma kilka znaczeń. "Czi" może znaczyć "chcieć", "wiedzieć", "prosty", "wyprostowany", i dopiero w zdaniu nabiera dokładniejszego znaczenia, ale właściwie domyślnego.

Tam nadmiar dokładności morfologicznej, dla Polaka całkiem obcy, choć, rzecz szczególna, dla Niemca nierażący, bo on praktykuje takie samo sklejanie kilku słów w jedno, - tu znowu ogromny jej brak. Brak ten zmusza do staranności w wymawianiu i wymaga domyślności znacznie większej, niż w mowach np. indoeuropejskich. Ma to swoje dobre strony, ale więcej ujemnych.

Z powodu podobnych swoistości cały bieg i kształt myśli bywa w każdym języku odmienny. Tu i tam skojarzenia (wyobrażeniowe) są zgoła odmienne. Myślenie o tym samym przedmiocie toczy się w całkiem niepodobnych formach. To też z powodu odmiennych mechanizmów myślenia cały skład umysłu w każdym narodzie jest inny.

Jeżeli sądzimy, że myślenie takie, mimo odmiennych dróg, prowadzi do podobnych rezultatów, to tylko dlatego, że ujmujemy proces zgruba i od zewnątrz. Gdybyśmy wniknęli głęboko w te mechanizmy, jak to zaczyna praktykować najświeższej daty psychologja doświadczalna, ujrzelibyśmy to samo widowisko, jakie zachodzi, gdy trzech rachmistrzów rozwiązuje to samo zadanie, ale trzema metodami. Choć wynik będzie ten sam, drogi do niego były inne, - tu prostsza, tam zawilsza, ówdzie jeszcze zawilsza i więcej czasu i pracy pochłaniająca, a mimo to nie dająca więcej pewności.

Gdy chodzi o praktyczność, oszczędność, pewność, kwestja metody staje się doniosłą, i człowiek rozumny zawsze będzie się starał obrać metodę najdogodniejszą.

Tylko z językiem sprawa ma się inaczej, niż z rachunkiem. Czy chcesz, czy nie chcesz, musisz rozwiązywać zadania tą metodą, którą ci podano. Ponieważ zaś posługuje się taką cały naród i wszystkie jego pokolenia, przeto skutki jej niedogodności sumują się, rosną i, ledwo dostrzegalne w jednem pokoleniu, urastają dla narodu w "wielkość", nieraz decydującą o jego losach. Z drobnych ziarnek piasku, gdy się wiekami gromadzą, urastają rozległe mielizny.

KONIEC

SPIS ROZDZIAŁÓW.

Do czytelnika

Przedmowa

Słówko wstępne

Część pierwsza

I. Zagadka władz duchowych człowieka

II. Człowiek wcieleniem najjaskrawszych sprzeczności

III. Teorja rozwoju nie tłomaczy wyjątkowości ludzkich władz duchowych

IV. Próżne wysiłki humanistów w rozwiązywaniu zagadki ludzkich władz psychicznych

V. Wszystkie podstawowe zagadki psychiki ludzkiej domagają się rozwiązania już w sferze zwierzęcej

VI. Rola zmysłów

VII. Rola automatyzmu w procesie psychicznym

VIII. Zadanie nasze

IX. Mowa wyrazowa koniecznym warunkiem ludzkich władz psychicznych

X. Unushomo - nullushomo. (Mądrość ludzka zjawiskiem społecznem)

XI. Wpływ koła społecznego na jego uczestników

XII. Co to są słowa?

XIII. Nadspodziewane skutki operowania częściowemi podobieństwami rzeczy ponazywanych. Powstawanie pojęć i sądów

XIV. Zdumiewające zalety pozornych wad mowy

XV. O ważności operowania przenośniami i skróceniami

XVI. Czem jest piękne mówienie?

XVII. Co z nas czyni niemilknący rozgwar, w którym żyjemy?

XVIII. Ogromna oszczędność myślenia. Słowa czy zdania?

XIX. Osobliwy stosunek człowieka do jego dzieł. Materjalna potęga ducha

XX.

XXI. Słówko o woli ludzkiej. Charakter

XXII. Czem są właściwie dzieła naszej fantazji?

XXIII. O genjalności

Część druga.

I. Skutki drobności i krótkotrwałości kół społecznych. Ustawiczne marnowanie się doświadczenia zbiorowego

II. Jak dawno temu człowiek poczuł w sobie duszę?

III. Zagadka przedhistorycznego artyzmu

IV. Mądrość przedpiśmienna. Ograniczoność pamięci hamulcem dalszego postępu

V. Skutki powstania, doskonalenia się i powielania pisma

VI. Mowa cyfr i jej skutki

VII.

VIII. O indywidualności psychicznej narodów






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Erazm Majewski Narodziny i rozwój ducha na ziemi
ETAPY ROZWOJU ŻYCIA NA ZIEMI, Prezentacje Biologiczne PPT, Ewolucja
Czy istnieje inteligentny plan rozwoju zycia na Ziemi Jerzy Dzik PAN UW
Czy istnieje inteligentny plan rozwojuycia na Ziemi
Pojawienie się człowieka na Ziemi i etapy jego rozwoju
Trudny do określenia moment narodzin życia na Ziemi
Narodziny i rozwój operacyjnego wymiaru walki zbrojnej na przykładach wojen napoleońskich
NASA ogłasza znaleźliśmy nowe formy życia na Ziemi, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Plan Rozwoju zawodowego na nauczyciela kontraktowego 1, Awans zawodowy
Zapadliska na całym świecie jako wizny znak zmian na Ziemi, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY D
Rozkład ciśnienia, temperatury i opadów na ziemi
Sprawdzian wiadomości z działu ZWIERZĘTA NA ZIEMI
legeżyńska dom na ziemi niczyjej
024 Cykl rozwojowy nagonasiennych na przykładzie sosny
Geografia Wypracowanie Rozwój turystyki na świecie i jej wpływ na zdrowie człowieka
10 najstraszniejszych miejsc na Ziemi, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Różne teorie dotyczące powstania życia na Ziemi - różne prace, Rozrywka, SZKOŁA
Plan rozwoju zawodowego na nauczyciela dyplomowanego555, awans

więcej podobnych podstron