ERAZM MAJEWSKI
NAUKA O CYWILIZACJI
III
NARODZINY i ROZWÓJ DUCHA NA ZIEMI
WYDANIE POŚMIERTNE
POD REDAKCJĄ
PROF. M. MASSONIUSA
Placet? Pare.
Non placet? exi.
SENECA.
Nil sciri siquis putat, id quoque nescit, an sciri possit, quoniam nil scire fatetur.
LUCRETIUS IV 470.
Oddając do druku ostatnie dzieło męża mego i rozstając się z rękopisem, nad
którym zmarły pracował niemal do ostatniej godziny, do ostatniego tchu,
poczuwam się do obowiązku podzielenia z czytelnikami następującą jeszcze
informacją.
W notatkach ś. p. Erazma Majewskiego, w stosach raczej tych
nieprzeliczonych notatek, jakie zmarły przy każdej swej pracy naukowej
nagromadzał, znalazłam na jednej kartce tyczące się właśnie ostatniego dzieła
polecenie: "Najlepszemu i najserdeczniejszemu przyjacielowi Marjanowi
Massoniusowi poświęcam tę ostatnią pracę". Ponieważ uczony ten, profesor Uniw.
Stefana Batorego w Wilnie, podjął się najłaskawiej mozolnego trudu ostatecznego
układu dzieła i przygotowania go do druku, przeto korzystam z okazji, aby
najwierniejszemu druhowi i przyjacielowi ś. p. Erazma, oddanemu mu całą duszą i
całem sercem, powiernikowi wszystkich planów i myśli, wszystkich ideałów
współwyznawcy, prof. Massoniusowi, jeszcze raz wyrazić słowa najgłębszej
wdzięczności za wszystko, co przez tyle, tyle lat dobrego i zacnego ś. p. mężowi
memu wyświadczył, wytrwale i niezłomnie podtrzymując w latach ciężkiej i
bezlitosnej choroby Jego ochotę i zapał do pracy, krzepiąc Jego wiarę w życie, w
ludzi, w wiedzę, w prawdę i piękno. Oddając drogocenny dla mnie rękopis w ręce
prof. Massoniusa, gorąco dziękuję Mu za to, co tak już rzadko spotyka się w
dzisiejszych czasach, za szczerozłote uczucie silniejszej nad miłość przyjaźni.
L. MAJEWSKA
"Narodziny Ducha na ziemi" stanowią w porządku chronologicznym czwarty,
w porządku logicznym trzeci tom głównego dzieła ś. p. Erazma Majewskiego p. t.
"Nauka o Cywilizacji".
Ta czterotomowa całość jest dziełem i wynikiem jego życia. Zawiera w sobie
to, co swemu Narodowi i ludzkości miał do powiedzenia. Inne, liczne, różnej, a
nieraz wielkiej wartości jego prace, bardzo różnorodne, tworzone w znojnym
trudzie, z niesłychaną sumiennością, na podstawie rozległej erudycji, - są w części
wysoko cennemi przyczynkami do nauki, w części pracami systematycznemi,
niekiedy nawet nowe otwierającemi widnokręgi, w części wreszcie pracami,
popularyzującemi wiedzę. To dzieło jest słowem jego życia, jest ziszczeniem celu,
dla którego żył.
Porządek logiczny jest taki: I "Prolegomena", II "Teoria człowieka i
cywilizacji", III "Narodziny Ducha na ziemi", IV "Kapitał". Chronologicznie
"Kapitał" (1-sze wydanie 1914) poprzedził "Narodziny Ducha".
Po wyjściu z druku "Teorji człowieka i cywilizacji" autor zdawał sobie
wyraźnie sprawę z tego, że dzieło nie jest ukończone. Ale plan jego dalszego ciągu
nie przedstawiał mu się wyraźnie. Widocznem dla niego na razie było tyle, że
chodzi o filogenezę człowieka, Jako istoty duchowej, (ale nie człowieka
jednostkowego, jeno człowieka jako części społeczeństwa), o psychologię
filogenetyczną społeczeństwa, czyli właściwie narodu.
W pierwszych dwóch tomach problemat społeczno-psychologiczny był
traktowany w większej mierze statycznie, w mniejszej tylko dynamicznie. Z
konieczności dynamicznego ujęcia tego problematu w całości autor zdawał sobie
sprawę od początku, i częściowe wywody psycho-filogenetyczne są w obu tych
tomach obficie rozsiane. Ujęcie ich w systematyczną, spójną całość miało być
zadaniem tomu następnego.
Zadanie takie siłą rzeczy skazywało ten tom następny na pewną ilość
powtórzeń tego, co było w dwóch pierwszych. Powtórzeń tych nie uważał autor za
żadne szczególne niebezpieczeństwo - i, jak sądzę, miał słuszność. Chodziło tylko
o to, aby wszystko ująć w całość organiczną.
Zaraz po wyjściu z druku "Teorji człowieka i cywilizacji" (1912) zabrał się
Majewski do pracy przygotowawczej nad tomem następnym. Praca ta, jak to było
w jego zwyczaju, polegała początkowo na gromadzeniu luźnych narazie notatek,
zawierających w sobie częściowo materjał do całości syntetycznej, częściowo
poprawki i uzupełnienia do pierwszych tomów.
Tymczasem okoliczności społeczne i polityczne - coraz wyraźniej
zarysowujące się symptomy głębokich zmian ekonomicznych - zmieniły plan jego
pracy pod względem chronologicznym.
Rodowód i krytyka struktury społecznej, ujęte ze stanowiska jej podłoża
ekonomicznego, już w pierwotnem założeniu miały stanowić część końcową jego
dzieła. Nowe okoliczności skłoniły go do przesunięcia w czasie, do zajęcia się teraz
zaraz tem, co miało pierwotnie iść po tomie III-cim. Wynikiem tego przebyło
opracowanie tomu, który pod tytułem "Kapitał" ukazał się w I-szem wydaniu w
1914 r. i który tym sposobem stał się chronologicznie III-cim, zamiast być, jak to z
jego treści wynika, IV-ym.
"Kapitał" zdobył znaczne powodzenie i miał za życia autora 5 wydań. Każde ż
nich wymagało ze strony Majewskiego czynnego spółdziałania. Po jego wyjściu z
druku w 1-szem wydaniu Majewski powrócił do przerwanej niemal w samym
początku pracy nad tomem w zasadzie III-cim, a który teraz stawał się IV-ym, i
któremu nadał tytuł: "Narodziny Ducha na ziemi".
Od pracy tej odrywały go potrosze nowe ciągle wydania "Kapitału", tak, że
szła ona w tempie wolniejszem tego, któreby odpowiadało żelaznej i rzadkiej w
naszym Narodzie pracowitości Majewskiego. Niebawem jednak przyszło coś bez
porównania gorszego: W r. 1918 nastąpił ciężki atak sercowy, który zdrowie jego
podkopał radykalnie, i którego ciężkie skutki przetrwały do końca jego życia.
Fizycznie był Majewski zawsze dość wątłym, a od bardzo wczesnej młodości
pracował, jak olbrzym. Siebie nie żałował i nie oszczędzał nigdy. Krótkie chwile
wypoczynku, które sobie skąpo wymierzał, w jego własnych oczach
usprawiedliwiały się tylko tem, aby tego narzędzia, za jakie siebie w służbie
Ojczyźnie zawsze uważał, nie popsuć przedwcześnie. Do nadmiaru pracy doszły
jeszcze głębokie wstrząśnienia tej "chwili wielce osobliwej", która z początkiem
wojny nastała: Nastąpiła katastrofa.
Katastrofa ta w niczem nie osłabiła jego umysłu. Jego potężny, twórczy i
ścisły rozum do ostatniej chwili życia pozostał równie jasnym i sprawnym, jak nim
był zawsze. Ale bardzo już osłabione zdrowie uniemożliwiło mu dotychczasową
intensywność pracy i znacznie zwolniło jej tempo. To sprawiło, że praca nie została
skończona. Była już w chwili śmierci autora dość blizką końca, i niewątpliwie,
gdyby Majewski, w tym nawet, w którym był, stanie zdrowia, rok jeszcze przeżył,
toby ją skończył.
Ale Bóg zrządził inaczej. Wdowie autora, która jest zarazem
spadkobierczynią jego puścizny literackiej, nie pozostaje nic innego, jak wydać ją
w tym stanie, w jakim po jego śmierci pozostała.
Zresztą niewykończenie pracy sprowadza się niemal wyłącznie do tego, że nie
została ona ostatecznie uporządkowaną. Oprócz powtórzeń niezbędnych, w naturze
rzeczy leżących, są, wcale zresztą nieliczne, takie, które mogłyby być i
prawdopodobnie byłyby przez autora usunięte. Są, również nieliczne, miejsca,
których związek z resztą nie został do zupełnej i ostatecznej jasności
doprowadzonym. Są drobne luki i opuszczenia. Braki te ujmują cokolwiek
przejrzystości i jednolitości dziełu, ale zasadniczej jego wartości nie zmniejszają.
Teza naczelna jest wyrażona z dostateczną precyzją, zgromadzone na jej poparcie
dowody doprowadzone do wyraźnej postaci, ilustracje i wyjaśnienia obfite i
przejrzyste.
Jest ośm rozdziałów, które stanowią niezbędną część całości, ale których
miejsca nie zostały przez autora dokładnie wyznaczone. Zostały one wyodrębnione
z tekstu i stanowią Il-gą część niniejszej książki. Znajduje się pomiędzy niemi i
jeden z najwyżej wartościowych nietylko tego tomu, lecz i całego dzieła:
"Tajemnica artyzmu przedhistorycznego".
Niektóre drobne wyjaśnienia, które wydały się niezbędnemi, znalazły miejsce
w umieszczonych pod tekstem dopiskach redakcji. Od przypisków autora
wyróżniają się one przez wzięty w nawiasy znak: (Red.).
Tak w tym tomie jak i w poprzednich, niema żadnej dążności metafizycznej.
Tytuł "narodziny Ducha" nie znaczy wcale, aby autor chciał kogoś przekonać albo
sam mniemał, że "Duch" jest wytworem takich lub innych faktów biologicznych.
Cel dzieła jest ściśle i wyłącznie naukowy: chodzi o wykazanie tych warunków
naturalnych, w których pojawienie się na ziemi i rozwój istoty, zwanej "homo
sapiens", jest możliwe i konieczne. Chodzi o wykazanie przyczyn, dla których nie
istnieje na naszej ziemi i istnieć nie może "elephas sapiens", "canis sapiens", ani
"apis sapiens", a dla których "homo insipiens" musiał przekształcić się na "homo
sapiens". Nic ponadto. O "istocie" Ducha, o jego ostatecznem pochodzeniu, o jego
transcendentalnym stosunku do materji - niema tu ani słowa.
Jak z zamieszczonej na czele tego tomu notatki pani profesorowej Erazmowej
Majewskiej widać, książka ta miała być mnie dedykowaną. Nie próbuję wyrażać
uczucia, które we mnie ten zamiar autora budzi. Chciałbym, aby niniejsza
przedmowa i moja czynność redakcyjna były, choć bardzo słabym i nikłym,
wyrazem mego bezgranicznego przywiązania dla ś. p. Erazma i bezgranicznej czci
dla jego wielkiego dzieła i jego bohaterskiego życia.
Marjan Massonius.
Wilno, w Czerwcu 1923.
Nie znajdując nigdzie należytego, a dodałbym: należycie szczerego
traktowania kwestji działalności i genezy człowieka, jako człowieka, jako jestestwa
zupełnie wyjątkowego na ziemi, charakteryzującego się żywotem w społecznej
formie bytu i w cywilizacji - odważyliśmy się na próbę badania samodzielnego,
poczynając od podstaw. Postanowiliśmy zapomnieć o dotychczasowych próbach
wyjaśnień i pójść własną drogą, obierając za jedyne narzędzie badania metodę
analityczną, która oddała już naukom przyrodniczym tyle usług, jak żadna inna, i to
usług wprost nieocenionych.
Zastosowanie tej metody odsłoniło nam rzeczy nieobojętne dla nauki. Wynik
poszukiwań złożyliśmy w dwóch tomach "Nauki Cywilizacji", a poniekąd nawet i
w tomie trzecim. Jednak rozległy temat nie został tam wyczerpany. Gdy wiec czas
pozwolił nam dostrzec to i owo wyraźniej, pragniemy tu cześć poruszonych
tematów rozwinąć, pozostawiając resztę, wiążącą się w osobną całość, do następnej
pracy. Dotkniemy tu niektórych punktów ponownie, lubo bez krępowania się
dawnym biegiem myśli. Chodzi nam bowiem o uzupełnienie badania przez
poruszenie tematów, wcale tam jeszcze nie dotkniętych.
E. M.
I. ZAGADKA WŁADZ DUCHOWYCH CZŁOWIEKA
Od głębokiej starożytności człowiek był przedmiotem podziwu dla samego
siebie. Przenikliwe umysły, pomimo nieznajomości anatomji i fizjologji ciała,
dawno dostrzegły, że te władze psychiczne, ten rozum, te umiejętności, te
przerozmaite dążności, które cechują samego tylko człowieka na ziemi, nie mogą
być wyprowadzane z samego ustroju cielesnego, na wzór zwierzęcych.
Spostrzeżono, że, choć organizacją ciała i uposażeniem zmysłowem równiśmy
mniej więcej zwierzętom, jesteśmy czemś dużo więcej.
Najrozumniejszym tedy wnioskiem, jaki się nastręczał logicznemu umysłowi
na gruncie spostrzeżenia tej nienaturalności albo nadnaturalności władz duchowych
i dążeń ludzkich, musiała się stać koncepcja obcego ciału pierwiastku
metafizycznego, który wstępuje w ciało w chwili narodzin lub poczęcia.
To wczesne rozpoznanie obecności ducha w ciele ludzkiem i uznanie ducha
za czynnik zaświatowy, a następnie płynąca z tej racji szczera i głęboka adoracja
tego pierwiastku niepochodnego (boski pierwiastek w człowieku), nie może nie
budzić podziwu dla przenikliwości umysłów, którym obce przecież były zdobycze
wiedzy późniejszej, w stokroć jaskrawszy sposób uwydatniające nadnaturalność
umysłu ludzkiego.
Podziwu tego nie zmniejsza fakt, że coś analogicznego do mądrości, które w
nas działa, coś podobnego do woli i uczuć ludzkich dostrzeżono także i w całej
przyrodzie, nie wyłączając nawet nieożywionej. I to bowiem było świadectwem
umiejętności wyprowadzania z obserwacji logicznych wniosków. Badawczy umysł
ludzki, nie orjentując się jeszcze w zawiłym natłoku zjawisk przyrody, w
nieustającym ruchu i działaniach nie tylko tworów ożywionych, ale także przyrody,
którą mianujemy "martwą", nie mógł poprzestać na przypuszczeniu jakiegoś
bezrozumu w całej tej nieustającej, ale skoordynowanej akcji, dookoła człowieka.
Rozumując więc przez analogję, dopatrzył się w otaczającym świecie tego samego
pierwiastku, który zauważył i odróżnił w samym sobie, i odtąd utracił spokój
zwierzęcy. Wyobraźnia, tedy wspierana rozsądkiem, a pozbawiona jeszcze głębszej
znajomości świata, napełniła ziemię przeróżnemi duchami czyli tajemniczemi
istnościami o przymiotach nie tylko ludzkich, ale nawet nadludzkich.
Uduchowiono więc od dawna zarówno wnętrze ziemi, skały i wody, jak chmury,
wiatry, pioruny. Nawet świat roślin i zwierząt nabrał tajemniczości, przedtem
niedostrzeganej. Że zaś człowiek musiał się obracać wśród tych niezrozumiałych
dlań potęg, że czuł się od nich wielostronnie zależnym, że musiał przed jednemi
bronić się, inne wyzyskiwać, podzielono duchy zewnętrzne względem człowieka
na dwie kategorje: przyjaznych ludziom i nieprzyjaznych, na dobre i złośliwe, na
jasne i ciemne. I odtąd, czując się bezbronnym wobec złych potęg, nauczył się
człowiek wchodzić z niemi w kompromisy. Złe usiłował przebłagać, dobrym
oddawał się pod opiekę. W ten sposób już w czasach głęboko przedhistorycznych
powstała pierwsza wiedza naiwna. Utrzymywała się ona w tym charakterze przez
wieki bez wyjątku wszędzie. Naokoło tej samej osi osnuwały się najrozmaitsze
rozwinięcia tej samej zasadniczo myśli.
Dopiero zwolna zaczęło się dostrzeganie przyczyn naturalnych dla zjawisk
niezrozumiałych. Od tej chwili miejsce pierwotnego naiwnego animizmu
(uduchowiania przyrody) zajął naturalizm. Wiara w duchy piorunów, wiatrów,
drzew, zwierząt potężnych i t. d. zaczęła w przodujących umysłach ustępować
wierze w porządek "naturalny" świata. Wówczas człowiek zwrócił ponownie
uwagę na własne swe władze umysłowe, na swoją mądrość... i... nastąpił rozłam w
pojęciach. Gdy jedni, pomimo wszystkie zdobycze wiedzy, nie czuli się w
możności rozwiązać zagadki wyjątkowości człowieka i cierpliwie dociekali
stosunku ludzkich zjawisk duchowych do fizycznych sił świata oraz do oczywistej
mądrości, wcielonej w świat rzeczy - inni zaczęli nie tylko coraz mocniej wątpić o
nienaturalnej zagadkowości ludzkich władz duchowych, ale uznali je wręcz za
prosty wynik naturalnego wydoskonalenia się organizmu ludzkiego.
Zdobycze anatomji i fizjologji zwierząt oraz ludzi, porównawcze badanie
przeróżnych organizmów zwierzęcych narzucały coraz silniej przekonanie o
zasadniczej identyczności organizmu ludzkiego z organizmami zwierzęcemi.
Różnice tedy w psychice, jakkolwiek bardzo rażące, uznano już tylko za różnice
stopnia, za ilościowe, nie zaś za jakościowe. Zwłaszcza ewolucjoniści wieku XVIII
i XIX-go wyobrazili sobie, że w ten sposób zagadkę człowieka rozwiązali i
położyli kres wszelkim wątpliwościom i sporom.
Po świetnych syntezach Lamarcka, Darwina oraz ich kontynuatorów cała
wyjątkowość człowieka, tkwiąca w jego rozumie, mądrości, w jego
nadzwierzęcych władzach oraz ideałach, została uznana za naturalny wynik
rozwoju gatunkowego, za naturalny wynik szczęśliwie skomplikowanej organizacji
ciała, przedewszystkiem zaś wydoskonalenia się systemu nerwowego i jego
centralnego organu: mózgu.
Wymowny wyraz tej wiary znajdujemy jeszcze w 1869 r. u znakomitego
antropologa, Broki, który z okazji nieustannych debatów na temat pokrewieństwa z
rodem małp powiada: "Non, 1'homine n'est pas un singe, car il s'éleve au dessus du
singe de toute la distance, qui sépare 1'ébauche du type achevé". Wyższość
psychiczna nasza została uznana tylko za skutek szeregu zmian organicznych,
korzystnych dla typu, człowiek zaś sam za najdoskonalsze dzieło prostego rozwoju.
Zamykano oczy na pewne rażące nawet fakty, które mogłyby ostrzec, że
jednak całej prawdy nie docieczono - i nauka pozytywna spoczęła na
niezasłużonych laurach. Wiara zaś w nieomylność tłumaczeń ewolucjonistycznych
stała się tak niezachwianą, że wszystkie nauki humanistyczne poczęto opierać, niby
na pewnej opoce, na przyrodniczym materjalizmie. Psychologja szczyci się, że
przeniknęła już mechanikę najzawilszych przejawów życia duchowego, a pod
względem pewności podstaw stała się już wprost osobną tylko gałęzią nauk
przyrodniczych. Nie spostrzega jednak, że, ustaliwszy doświadczalnie pewien
szereg pewników, sprzeniewierza się im następnie na całej linji. Przestała
mianowicie dostrzegać zagadkowość ludzkich władz umysłowych w stosunku do
naturalności podstaw, na których się oparli
Nastało znieczulenie na najjaskrawszą zagadkowość umysłu ludzkiego, o
którą właśnie psychologowie zdają się najmniej troszczyć, mianowicie na stosunek
rozumu ludzkiego i wogóle inteligencji do mowy, choć już w starożytności
kładziono wielki nacisk na mowę. Wszak jeszcze pitagorejczyk Philolaus nauczał,
że człowieka różni od zwierząt mowa i "logos", czyli rozum.
Żadna teorja dzisiejszej psychologji nie odpowie na kardynalne pytanie: czem
się to dzieje, że u człowieka zmysły mogą dawać rozum, niezmiernie rozmaity
jakościowo oraz ilościowo, mądrość nabywalną, u zwierząt zaś tylko to niezmienne
(w obrębie gatunku), co sami mianują zaledwie instynktem. Czem się to dzieje, że
u człowieka dają w wyniku "umysły" o niezmiernie rozmaitej skali, jakości i
rozległości, u zwierząt zaś skromne struktury psychiczne zawsze niemal jednakie w
obrębie całego gatunku?
Wszak uposażeniem zmysłowem jesteśmy napewno prawie równi
przynajmniej zwierzętom, które są nam najbliższe organizacją ciała. Nie posiadamy
ani jednego zmysłu więcej, żaden nie jest doskonalszy od zmysłów zwierzęcych, a
pomimo to jesteśmy psychicznie czemś o wiele, wiele więcej, niż zwierzętami.
Posiadamy rozległą wiedzę, przeróżne, a w sumie niezliczone umiejętności;
przedewszystkiem zaś łatwo nabywamy taką przenikliwość umysłu, z którą nie
mogą mierzyć się władze zwierzęce nawet w odległem porównaniu. Stworzyliśmy
sobie cały świat cywilizacji materialnej, - której całkowicie są pozbawione nawet
najbliższe nam organizacją zwierzęta, podobnie jak i najdalsze.
Czemże się to dzieje? Gdzie źródło tej wyjątkowości władz i mocy ludzkich?
Na to niema jasnej i stanowczej odpowiedzi.
Według ewolucjonistów zarówno odłamu Lamarck'a, jak Darwina - człowiek
jest dziełem prostej ewolucji, która na jego terenie ma się odbywać przeważnie w
kierunku psychicznym, staje się zaś coraz prędszą w miarę doskonalenia się mózgu
przez coraz forsowniejsze jego używanie, wreszcie przez dobór, odrzucający
zmiany niekorzystne dla danego typu, utrwalający zaś korzystne przez
dziedziczność.
W tem oświetleniu człowiek zaczął uchodzić i musiał uchodzić nie tylko za
najdoskonalsze dzieło prostego gatunkowego rozwoju, ale i za dzieło najpóźniejsze
historycznie. Zjawienie się zaś dopiero niedawne potęgi duchowej dobrze się
wiązało z przekonaniem o młodości fizycznego typu ludzkiego. Trzeba bowiem
dodać, że wiarę w młodość i niejako skończoność naszego typu cielesnego,
zaszczepioną jeszcze przez wielkiego Cuviera, rzecznika niezmienności typów,
popierał przez czas długi, a nawet dotąd popiera zupełny brak prawdziwie
paleontologicznych szczątków człowieka. Więc też nawet opozycja, która powstała
przeciw ewolucjonizmowi Darwina, zrazu namiętna i pewna siebie, dała za
wygraną i w usiłowaniu ratowania z rozbicia tego przynajmniej, co się dawało
uratować, pocieszała się spostrzeżeniem, że z duchem teorji rozwoju dobrze się
zgadza tradycja o najpóźniejszem stworzeniu człowieka.
Otóż sprawa nie przedstawia się bynajmniej tak prosto.
Kto baczniej przyjrzy się cechom psychiki ludzkiej, ten łatwo może spostrzec,
iż cały gmach rozumowań ewolucjonistów stoi na piasku niedość głębokiego
ujmowania całej kwestji.
Najważniejszym faktem, który powinienby dawno zreflektować uporczywych
ewolucjonistów - jest stosunkowo zbyt mała różnica między uposażeniem
zmysłowem zwierząt a człowieka, a nawet zupełny brak jakiejkolwiek przewagi
naszej w tym względzie.
Pomimo, że ludzie budową ciała różnią się między sobą tak niewiele, jak
różnią się niewiele między sobą w obrębie swego gatunku konie, słonie, wróble,
muchy, to przecież człowiek jest wcieleniem najjaskrawszych sprzeczności,
niespotykanych w całej naturze ożywionej, pomimo że i ta dostatecznie już jest
najeżona sprzecznościami. Mówimy tu oczywiście o sprzecznościach psychicznych
i funkcjonalnych, o niezmiernych różnicach nie tylko w uzdolnieniach
nabywalnych, ale i w tem, co nazywamy zwykle naturą i charakterem danego
osobnika, rodu, narodu, lub całej mniej lub więcej licznej warstwy społecznej. I tak
np. przedstawiciele warstwy najwyżej oświeconej bez względu na to, do jakiego
ludu i narodu należymy, wstydzimy się normalnych funkcji ciała, związanych z
odżywianiem się i rozradzaniem.
Czujemy się szczęśliwi w sferze ideałów, biegunowo sprzecznych z
instynktami ciała. To jest bardzo znamienne, bo świadczy o nadcielesności tego
kompleksu władz, który nazywamy duszą ludzką. Z tego powodu zdawaćby się
mogło, żeśmy z gruntu czemś innem i lepszem od przedstawicieli niższych warstw
mniej oświeconych w narodzie. Ale to nieprawda, bo przecież tylko pewna część
osobników naszego rodu, i to znikoma, a należąca do wszystkich warstw
społecznych, dąży wytrwale ad astra i wyłamuje się z pod przemocy instynktów
zwierzęcych. Inni natomiast, bez względu na społeczną przynależność, potrafią
folgować najbrutalniejszym popędom w stopniu nieznanym nawet u najdzikszych,
najdrapieżniejszych i najokrutniejszych
Jednak nawet i ci, pomimo łakomstwa, obżarstwa, opilstwa, rozpusty,
krwiożerczości, drapieżności, okrucieństwa i t. d., sprzecznych z duchowością,
bynajmniej nie utracają przez to tych władz czy właściwości, które ich wyniosły i
wynoszą ponad zwierzęta. Co więcej, hołdowanie poziomym i brutalnym żądzom
cielesnym i uduchowienie nie dzielą ludzi, jakby, teoretycznie biorąc, być mogło,
na jakieś dwie osobne odmiany, arcyzwierzęcą a arcyludzką, bezwzględnie ujemną
i bezwzględnie dodatnią, ponurą i świetlaną, albowiem w każdym rodzie, w każdej
rodzinie, a nawet często w jednym i tym samym osobniku, w różnym tylko czasie,
występują obok siebie albo mogą występować spotęgowana aż do karykatury
zwierzęcość i wzniosła anielskość.
Uczynki nasze umiemy już oddawna dzielić bardzo stanowczo na złe i dobre,
ale i tutaj nie uniknęliśmy zamętu i sprzeczności, charakteryzujących naszą naturę,
albowiem elastyczność tych kompasów, które nazywamy etyką, prawem,
sumieniem, honorem i obowiązkiem, bywa tak wielka, że równa się ich
nieobecności. Potrafimy przecież nie tylko mianować dobrem to, co inni za złe
uważają, ale ogromna większość ludzi przez cały długi ciąg dziejów ludzkości
postępuje całkiem świadomie wbrew własnym zasadom, co świadczy, że
sprzeczności sięgają nawet do głębi natury każdego.
Więc, jakkolwiekbyśmy rozumowali nad kwestją dobra i zła, moralności i
niemoralności, poziomości i szczytności natury ludzkiej itd., jedno przeziera z
wielką jasnością, mianowicie, że w człowieku zjawił się na ziemi wprawdzie jakiś
potężny czynnik obcy niższej naturze, ale, rzecz dziwna, nie tylko wcale nie
skasował on w nas, w ciałach naszych, w popędach, natury zwierzęcej, ale z
największą pewnością spotęgował ją i wyjaskrawił. Uczynił nas pomimo naszego
człowieczeństwa jak gdyby zwierzętami w potędze, a równocześnie zwierzętami
uniwersalnemi, i nie tyle w dobrem, ile we wszelkich ujemnościach natury
ożywionej. Pomyślmy tylko! Gdy dobre zwierzę zawsze, w każdych
okolicznościach pozostaje jednako i zawsze dobrem, łagodne łagodnem,
mądrzejsze od wielu innych zawsze mądrem, a głupie i tępe zawsze głupiem -
jeden tylko człowiek, a właściwie cały ród nasz bez wyjątku reprezentuje doprawdy
całą orkiestrę, całą gamę tonów, całą tęczę kolorów, całą skalę moralnych wartości,
od najbardziej dodatnich, iście niebiańskich, aż do szatańskich.
Dziś, w zaraniu wieku XX-go, następcy wspaniałego w. XIX, który słusznie
był dumny z wielostronnych i płodnych jak nigdy w dobrodziejstwa triumfów
ludzkości, niemal na wszystkich polach dodatniej działalności ludzkiej stoimy u
moralnego bankructwa ogromnej części właśnie najdumniejszego odłamu całej
ludzkości. Rzekomo najlepsza jej część, a właściwie tylko najdumniejsza, zdała,
niestety, jak niemożna gorzej, egzamin ze swej wyższości. Głosiła się przecież na
świat cały, jako rasa istnych nadludzi.
I cóż się okazało?
Wszak to przecież ta rzekoma, elita ludzkości, naród Kanta, który odsłonił
najwyższe szczyty obowiązku cnotliwości, właśnie ten naród, o ironjo, okazał się
uosobieniem najbardziej szatańskich przeciwieństw wszelkiej cnotliwości. Rzec
można, stał się on kwintesencją zła w ludzkości, ludem zbrodniczym w stopniu
dotąd w całej przeszłości, mimo licznych upadków, nieosiągniętym. Wszak to ten
naród odważył się głosić za swą najwyższą zasadę kierowniczą przemoc przed
prawem (Macht vor Recht), najbrutainiejsze zaprzeczenie wszechczłowieczej a
elementarnej moralności. Zapanowanie tego opacznego hasła zepchnęłoby przecież
moralnych bankrutów znowu do dawnych nizin.
Więc zachodzi pytanie, skądże się w nas wziął ten dodatni wynik, tak głęboko
przeobrażający naszą brutalną naturą? Gdyby wypłynął w sposób naturalny z
organizacji, z ciał naszych, jako prosty wynik stałego "doskonalenia się" natury
zwierzęcej, nie mógłby pod żadnym pozorem być sprzeczny z podstawowemi
instynktami wszystkich ciał zwierzęcych, a więc i własnego ciała, następnie zaś
musiałby się tu i ówdzie w świecie form zwierzęcych już ujawnić w jakiemś
odchylaniu się owych instynktów od instynktów rodowych, powszechnie
panujących u tych zwierząt.
Gdyby zaś znowu miał być w naszym rodzie przeobrażeniem się dawnej,
normalnej natury w coś z nią sprzecznego, to i wówczas zastąpiłby już w całości
dawne instynkty, panujące w stadjum przedczłowieczem, a w takim razie nie
powinno być w naszej naturze znowu tych strasznych a zasadniczych sprzeczności,
które na każdym kroku rzucają się nam w oczy.
Skoro więc sprzeczności, któremi najeżona jest cała nasza cywilizacja, nie
tylko istnieją, ale wyjaskrawiają się, i to w tempie coraz przyspieszającem się,
potęgują się, do stopnia jeszcze choćby przed dziesiątkiem lat nieprzeczuwanego,
to tego jakiegoś nowego dobroczynnego czynnika nie możemy wywodzić z ciał
naszych, ani pojawienie się jego przypisywać jakiejś normalnej ewolucji ciał
naszych, bo naturalnej racji takiej ewolucji w naszej przyrodzie nie było. To jest
jasne i nie wymaga osobnego uzasadniania.
Oto dlaczego wielcy myśliciele musieli szukać źródła tego czynnika zewnątrz
nas. Oto dlaczego musieli go uznać za zjawisko pozacielesne, supranaturalne, może
nawet metafizyczne, stając mimowoli w sprzeczności ze wszystkiemi wynikami
nauk przyrodniczych i dla rozjaśnienia sprawy niewiele zyskując. Chcąc bowiem
uniknąć jednej niekonsekwencji, trzeba było popaść w drugą, co zaś ważniejsza,
znowu stanąć wobec zagadki. Jakże bowiem wytłumaczyć nietylko ścieranie się
zwierzęcości z uduchowieniem, pochodzącem z zewnątrz, czyli ścieranie się
zmysłowości z wyższym pierwiastkiem metafizycznym, sprzecznym z cielesnością,
ale jeszcze czem wytłumaczyć tę uporczywość i siłę, z jaką ciało i jego żądze
przeciwstawiają się jakiejś potędze pozacielesnej, a może pozafizycznej?
Bezsilność nauki na tym punkcie stała się zapewne głównym powodem do
odróżnienia nie tylko w człowieku, ale następnie
zgoła już
metafizycznych pierwiastków dobra i zła, miłości i nienawiści, "ducha" i "materji".
I oto Ormuzd i Aryman ścierają się ze sobą w świecie niemal jednako potężni, i
tylko w optymizmie, stanowiącym nie wysychające źródło otuchy, poczytujemy
boski pierwiastek dobra za silniejszy oraz za pierwotny i spodziewamy się
ostatecznie jego zwycięstwa.
Lecz nawet w tak szerokiej koncepcji wcale nie znajduje zaspokojenia
natarczywe pytanie: dzięki jakim okolicznościom jeden tylko nasz ród na Ziemi
został uprzywilejowany, a poniekąd i upośledzony tajemniczym pierwiastkiem,
który go wprawdzie wyniósł na jakiś wyższy szczebel bytu, ale bynajmniej nie
zapewnia mniejszej sumy cierpień, ani mniejszej sumy bez przerwy
powtarzających się nikczemności, niżeli na niższych i najniższych stopniach?
Zaprawdę samo piekło, które wyśnił genjalny Dante, zbladło wobec
uszlachetnionych synów owego wspaniałego początku XX-go w.
I w całej naszej wiedzy nie znajdziemy objaśnienia tych rzeczy
niezrozumiałych. Dlatego też już tylko systemy religijne, jako zupełnie niezależne
od wiedzy pozytywnej, jako oparte na dogmatach i tajemnicach, dają na te pytania
odpowiedzi. - Ktoby jednak szukał ich albo potwierdzenia, albo wytłumaczenia w
nauce, ten dozna zawodu. Ani filozofja, ani nauki biologiczne nie tłumaczą nam
zagadki: wyjątkowości człowieka, widniejącej w jego wygórowanym psychizmie,
w faktycznej nierówności osobników i t. d. i t. d.
III. TEORJA ROZWOJU NIE TŁUMACZY WYJĄTKOWOŚCI
Gdyby wysokie zdolności psychiczne pozostawały rzeczywiście w prostym
stosunku do stopnia rozwoju półkul mózgowych, jak to powinno wynikać z teorji
rozwoju, to mózg ludzki powinienby się pod względem rozwoju bezmiernie różnić
nie tylko od mózgów wszystkich pokrewnych nam rodów zwierzęcych, lecz od
mózgów paleolitycznych, tymczasem kilka niedawnych wykopalisk czaszek
napewno paleolitycznych dowodzi, że mózgi paleolityczne albo wcale nie różniły
się rozwojem i budową od mózgów ludzi nam spółczesnych, i to stojących nawet
na najwyższym szczeblu duchowej potęgi, albo tak niewiele, że owe różnicę nie
wystarczają do wyjaśnienia różnic intelektualnych.
Gdy zaś zważymy, że w żadnym mózgu niema nic nagle darowanego przez
przyrodę, bo każdy nowy gram jego, przybywający do wagi dawnej, musiał być
okupywany przez liczne pokolenia wielkim mozołem i w ścisłej łączności z
przeobrażeniami w całym systemie nerwowym, a więc w ścisłej łączności z
ukształtowaniem wszystkich zmysłów, to łatwo się będzie zgodzić, że nie mógł
powstać nagle w czasach głęboko przedhistorycznych (np. paleolitycznych) jakiś
bardzo rozwinięty mózg, gotowy do nader skomplikowanych funkcji, a przecież
wcale tak nie funkcjonujący, lecz przeciwnie, przez liczne dziesiątki tysięcy lat
funkcjonujący w sposób bardzo prymitywny. I również w czasach ostatnich nie
zaszły żadne takie zmiany w mózgu ludzkim nagłe a ważne, któreby odpowiadały
ogromnym zmianom, zaszłym faktycznie w psychice. Wszelkie obserwacje,
prowadzone zarówno nad mózgami zwierząt, jak ludzi, przeczą podobnym
przypuszczeniom.
Jeśli uwzględnimy te fakty, to pozostaje przyznać, że jeszcze stoimy wobec
zagadki.
Loeb w swoim "Wstępie do fizjologji i psychologji porównawczej" wręcz
przyznaje, że "masa mózgu nie wykazuje żadnego związku ze stopniem
inteligencji" (dopóki nie spada u osobnika do rozmiarów patologicznych lub
potwornych). (Patrz przekł. pols. str. 200.)
Sam przyznaje, że u zwierząt zdolność do kojarzeń (psychicznych) jest bardzo
mała - u człowieka dopiero zadziwiająco wielka (1. c. 221 - 222), i nie znajduje dla
tej różnicy żadnego wytłumaczenia. Podobną myśl wypowiada
"Gdy
dochodzimy do człowieka, mówi on, zdaje się, jak gdyby odwieczne
podporządkowanie ducha ciału było zniesione, umysł rozwija się z nadzwyczajną
szybkością, gdy tymczasem budowa ciała pozostaje niezmienna bez względu na to,
co w niej jest istotnem".
Rzeczywiście, kompromitująco podobny do mózgu wielu małp, mózg nasz
jest mało co większy od ich mózgów, a te różnice, jakie faktycznie istnieją,
doprawdy nic nie tłumaczą. Mózg nasz nie rozrósł się wcale od czasów
paleolitycznych, tymczasem patrzmyż, dokąd zaszedł w krótkim stosunkowo
okresie ostatnich kilku tysięcy lat rodzaj ludzki. Małpy, mimo rażącego
podobieństwa ich budowy do naszej, mimo że są równie starożytnemi, jak my,
rodami na ziemi, nie zdobyły się na nic więcej ponad to, na co zdobywali się ich
przodkowie mniej lub więcej odlegli. Zastój, podobny do "zastoju" na całej linji
zwierzęcej, jest ich udziałem, tymczasem u nas, zwłaszcza w ostatnich paru
tysiącoleciach, każde niemal pokolenie inaczej myśli, co innego wykonywa i do
czego innego dąży! Każde robi swoje własne odkrycia i wynalazki, każde nowe
pokolenie zadziwia własnych ojców coraz bardziej imponującemi dziełami, choć
ród nasz wcale nie zmienia się fizycznie, choć mózgi dzisiejsze nie są ani trochę
większe od mózgów naszych przodków z przed lat kilkunastu tysięcy!
Jeżeli więc ewolucja taka jak nasza, dziwnie galopująca, a równocześnie
obywająca się bez odpowiednio wielkich zmian anatomicznych, nie dotyka wcale
zwierząt, to jedno z dwojga staje się pewnem: albo zwierzęta, nie wyłączając
najpodobniejszych nam zoologicznie, - nie podlegają wcale ewolucji, - albo ta
nasza, równie dziwna, jak bezprzykładna - i objawiająca się tylko w sferze
duchowej, - nie jest już wcale ewolucją. Tertium non datur. Skoro zaś przyrodnicy
dość zgodnie utrzymują, że wszystko, co żyje, jest dziełem ewolucji, to musimy się
już zgodzić, że ten osobliwy zaiste "postęp", na jaki patrzymy w naszym świecie,
nie może być wynikiem ani prostej ewolucji, choćby wyjątkowo przyspieszonej,
ani nawet jakiegoś skoku, w rodzaju mutacji, bo naprzód jużby go anatomowie,
zoologowie i paleontologowie zauważyli, a następnie sprzeciwia się takiemu
przypuszczeniu istnienie zupełnie zdrowych na ciele głupców i ludzi bardzo
tępych.
Tłumaczenie istnych cudów ludzkiej psychiki prostą i regularną ewolucją jest
tedy niedopuszczalne, zwłaszcza jeszcze i dla kilku odrębnych, a jednako
poważnych racji. Między innemi przeczy temu choćby ogromna niejednakowość
władz psychicznych u różnych osobników naszego rodu w tem samem nawet
społeczeństwie I przy tych samych nawet kształtach mózgu i czaszki, - a następnie
ich niedziedziczność.
A toż gdyby potężne władze psychiczne ludzkie miały być rzeczywiście
wynikiem tylko rozwoju naturalnego, - to już po tylu wiekach żywota w cywilizacji
powinnibyśmy wszyscy rodzić się dziś jednako rozumnymi, czy mądrymi, bo tak
przecież jednakowemi rodzą się zwierzęta. Każde w swoim gatunku jest obdarzone
własną mądrością rodową i wrodzoną, jakby przyrosłą do jego postaci, każde ma
własny charakter specyficzny, tak ustalony w szeregu niezliczonych pokoleń, że
nieuniknione różnice indywidualne zamykają się w niezmiernie szczupłych
granicach.
Mózg lisa zawsze decyduje o istnieniu niezmiennych władz psychicznych
lisich, mózg wilka - o wilczych. Lis nie może nabyć psychiki wilka, choćby chował
się między wilkami, ani odwrotnie. U zwierząt charakter i władze psychiczne płyną
w sposób konieczny z samego ustroju zarówno mózgu, jak całego ciała, jak z
odziedziczonych właściwości. Nawet najstaranniejsza tresura czy kultura niewiele
może odchylić od typu normalnego, gdzie zaś odchyla, np. u psa, tam w parze z
odchyleniami idą zaraz odpowiednie zmiany w całej postaci (rasy psów). Zatem
psychika zwierzęca, odchylona od dawnej normy, okazuje się zaraz psychiką całej
rasy albo odmiany zoologicznej.
Tymczasem u ludzi spotykamy się z innym stanem rzeczy. Tu psychiczność
wcale nie chodzi w parze z fizycznością. Samo posiadanie pod czaszką zdrowego
mózgu ludzkiego wcale nie decyduje ani o charakterze, ani o jakości, ani o zakresie
władz umysłowych osobnika.
My ani w ciągu dojrzewania, ani po długich latach żywota nie stajemy się
jednakowo mądrymi i równymi sobie
zasadzie są prawie jednakowe, ale funkcje psychiczne zarówno jednostek, jak
całych ludów wcale nie zdradzają tej równomierności, która powinna być
następstwem prostej ewolucji ludzkiego systemu nerwowego.
Wyższości też oraz bogactwa psychiki ludzkiej, możliwej tylko, ale
występującej nie u wszystkich jednostek, w żaden sposób nie można poczytywać
za proste następstwo wysubtelnienia się systemu nerwowego, podobnie, jak
niższości oraz ubóstwa psychik zwierzęcych - nie można tłumaczyć odpowiednio
prostszą budową i odpowiednio mniejszą subtelnością mózgów. Przecież
obserwacja obyczajów i zmyślności zwierząt, trudna wprawdzie (oparta jedynie na
widomych reakcjach na bodźce i na porównywaniu ich z własnemi naszemi
reakcjami), nie wykazała żadnych braków zasadniczych w zmyślności zwierząt,
oczywiście wyższych, bliższych człowiekowi. Nie brak im ani jednej podstawowej
władzy (psychicznej) ludzkiej. Powiadają np. psychologowie, że myśl jest dziełem
pamięci, podległem prawom uwagi. Ależ pamięć, ów podstawowy warunek
wyższego życia duchowego, niczem nie bywa gorsza u zwierząt od naszej.
Mechanizm psychiczny jest podobny w głowach ludzkich i zwierzęcych. Zwierzęta
także operują abstrakcjami, one nawet instynktownie rozumują, czyli, nie wiedząc
o tem, wiążą pojęcia w sądy i sądy w
Zwierzętami, zwłaszcza wyższemi, poruszają zasadniczo te same, tylko bez
porównania mniej skomplikowane uczucia i dążenia, które są motorami czynności
ludzkich. Skądże więc ta bezmierna różnica między obu typami psychik? Skąd
uporczywa ograniczoność i coś podobnego do zastoju z jednej strony, z drugiej zaś
istne cuda jakiegoś dziwnie rozwiniętego, przenikliwego i zróżnicowanego
psychizmu, i to, powtarzam, - tylko możliwe, ale wcale niekonieczne u osobników
ludzkich? Przecież ten sam mózg ludzki, jednakowy anatomicznie w całym rodzie
Homo, na wszystko wystarcza, lub też może mieścić inteligencję zaledwie mało co
wyższą od zwierzęcej, pozostając mimo to i zdrowym, i normalnym. Może się w
nim mieścić umysłowość tępa i prostacka, równie dobrze, jak genjalna i głęboko
filozoficzna. Mądrość kupca, rolnika, rzemieślnika, prawnika, lub też wszystkie
razem. Największa dobroć i prawość zarówno, jak złośliwość i przewrotność. W
jednym rodzie, w jednej rodzinie, a nawet w jednym i tym samym osobniku
spotykają się najjaskrawsze kontrasty: spotęgowana zmysłowość i spotęgowana
człowieczość, brutalność i subtelność, tępa głupota i genjalność, podłość i zacność.
Taka właściwość tego samego systemu nerwowego nie daje się już wyjaśnić
prawami prostego rozwoju, i ktoby się przytem upierał, dowodziłby tylko złego
orjentowania się w zjawiskach.
I otóż, jak na dłoni, bezsilność uniwersalnej, zdawałoby się, teorji, a
jednocześnie nieścisłość samej definicji człowieka, którego zoologowie nazwali
"sapiens". Dobry przyrodnik powinienby się pierwszy na tem poznać, że to
nieprawda. Człowiek jest tylko zdolny do zostania mądrym, i to w najrozmaitszych
kierunkach. Definicja "mądry" tak samo daleka jest od prawdy w zastosowaniu do
całego rodu, jak daleka byłaby formuła, że człowiek to jestestwo dobre. Wprawdzie
człowiek bywa jestestwem bardzo dobrem i poczciwem, czasem anielskiem, ale
równie często bywa potwornie złem w najrozmaitszych rozumieniach tego pojęcia.
Ród nasz wciela w sobie, pomimo jednakowej postaci, wszystkie dodatnie, ale i
wszystkie ujemne uzdolnienia i charaktery, dostrzegane w świecie zwierząt, a
nawet podnosi je do potęgi.
Sam jeden mógłby zastąpić na ziemi całą przebogatą galerję typów
zwierzęcych. Ciągle ten sam - i ciągle inny! Wszędzie ten sam i wszędzie inny!
Przed taką wielostronnością dynamiczną, idącą w parze z jednakowością
morfologiczną i fizjologiczną, powinien skapitulować rozsądny ewolucjonista i
powinien przyznać, że ma tutaj do czynienia ze zjawiskiem, do którego naukowego
wytłumaczenia ramy jego teorji są stanowczo za ciasne.
Nie! w naszym rodzie musiało dokonać się, niezależnie od pospolitej
ewolucji, której podlegają wszystkie organizmy, jeszcze coś takiego, co się nie
odbywa w żadnym więcej.
Zagadka władz umysłowych człowieka i wogóle zagadka cywilizacji wynikłej
z tych władz, jest bardziej skomplikowana, niżby się to wydawało i przyrodnicy jej
nie przeniknęli.
Doprawdy, niema w tem nic dziwnego, że nikt jeszcze nie wystawił
prawdziwie, zrozumiałej teorji prostego rozwoju psychiki ludzkiej ze zwierzęcej,
bo to byłoby sprzeczne z faktami. Przepaści faktycznej miedzy zwierzęciem a
człowiekiem nie zapełnią żadne
rozumowania ewolucjonistyczne.
Wprawdzie
wpadano już na przeróżne domysły, ale żaden nie ziścił nadziei ich twórców,
widzieliśmy np. że pokładano duże nadzieje w pomyśle, że to może żywot ludzi
społem jest przyczyną wszystkich "wyższości" naszego rodu. Otóż gdyby nawet
tak być miało - to i wówczas zagadka pozostawałaby nadal zagadką, albowiem sam
żywot społem, sama nasza towarzyskość, wcale inna, niż towarzyskość zwierząt,
należy do faktów równie zagadkowych, jak nasz psychizm, właśnie z powodu jego
wyjątkowości, albo wyjątkowości jego skutków.
iiiii
Pomimo, że nauka dzisiejsza, zarówno jak wczorajsza, wciąż jeszcze uważa
społeczność naszą za jedno z pospolitą gromadnością (właściwą wielu gatunkom
zwierzęcym), to jednak społeczności ludzkiej nie można nawet wyprowadzać z
instynktu gromadnego. To są zjawiska zupełnie różne! Staraliśmy się to
udowodnić
Patrzmyż, czy nasze współżycie można porównać ze spółżyciem zwierząt
gromadnych? Wszak tu i tam mamy objawy wprost sprzeczne.
W gromadach zwierzęcych panuje instynktowa solidarność. Przyjazna
obojętność jest tam regułą. Tymczasem ludzie pozostają ze sobą w ciągłych
zatargach i w stosunkach często gorszych od tych, jakie panują między wrogiemi
sobie rodzajami zwierząt. Jednak, i to jest godne zaznaczenia, że mimo to nie
rozbiegają się, ale żyją dobrowolnie w tem piekle, które sobie sami wytworzyli, bo
ono naprzemian bywa dla nich także rajem, co zaś najważniejsza, ono jedno daje
im to, co jest niezbędne dla bytu ludzkiego.
Że "gromada" ludzka musi być zasadniczo czemś innem, niż zwierzęca, tego
jaskrawo dowodzi jeszcze inny fakt. Oto, gdy byt zwierząt staje się w stłoczeniu
coraz trudniejszy, a gęstość gromady, przechodząca pewną miarę, prowadzi, dla
samego braku środków do życia, do jej rozproszenia lub unicestwienia, w
gromadach ludzkich widzimy coś całkiem przeciwnego. Zjawiska czysto ludzkie,
całkiem obce bytowi zwierzęcemu, a jednak najściślej związane z naszym bytem
gromadnym, zjawiska, które pospolicie nazywamy społecznemi, w miarą
zagęszczania się ludności zyskują jeszcze na sile. - Najbujniej i najwszechstronniej
rozwijają się przecież w potwornych i wieki trwających skupieniach, zwanych
wielkiemi miastami. Tu są właśnie najtęższe kuźnie "cywilizacji", tu duchy
nabierają największej mocy i rozległości, tu wszystko, co ludzkie, najwyżej
wystrzela, ale jednocześnie tu, obok kryształowej czystości, toczą się największe
brudy i męty. Tu ludzie różnią się między sobą najbardziej. I nie uciekają od siebie,
powtarzam, ale jeszcze z zewnątrz, ze słabszych skupień, ciągną do miast wciąż
nowe ich zastępy.
Czem się to dzieje? Oto znowu dlatego, że w tej pozornej gromadzie stają się
czemś więcej, specjalizują swe uzdolnienia całkiem nieznane w gromadach
zwierzęcych i zjednoczonemi siłami wytwarzają sobie mnóstwo przedmiotów,
nieznanych i niepotrzebnych zwierzętom, które jednak ludzie uważają za tak
pożądane i konieczne, że bez nich czują się wprost nieszczęśliwi.
Ludzie znajdują zaspokojenie swych potrzeb tylko w związku ze sobą, tylko
w społeczności, tu bowiem dopiero zjawia się rzecz bezprzykładna, mianowicie
twórczość materjalna, mająca za cel zaspokajanie pragnień i potrzeb
nadzwierzęcych,
I cóż za potęgę rozwija nasz ród w tej twórczości!
Patrzmy na spółczesne dzieła nasze, na to imponujące, nawet obytemu z
cudami nowożytnej techniki, powiązanie tysięcy dążeń i działań ludzkich i tysięcy
machin potężnych, które sobie zjednoczonemi siłami wytwarzamy, - w jedno
zgodne i sprawne funkcjonowanie choćby np. wielkiego jakiegoś zakładu
metalurgicznego, gdzie roztopione żelazo strumieniem wypływa z pieców,
przerabiane bywa natychmiast w stal, którą porywają kolejno setne urządzenia i
maszynerje i, w stanie do białości rozpalonym, niby wosk miękki, w lot urabiają w
szyny lub blachy. Kolosalnej wagi rozżarzone bloki i bryły dźwigane są,
przesuwane, przenoszone, krajane, gięte i rozpłaszczane bez dotknięcia ręką
ludzką, ale z nieuchronną pewnością, siłą i dokładnością. Stosunkowo nieliczni
robotnicy kręcą się w tem cudownem piekle pośród kolosalnych młotów, dźwigni,
walców, trybów i kleszczy, niby wątłe robaczki, obce potędze owych stalowych
olbrzymów, wykonywających w sposób zupełnie rozumny, choć automatyczny,
najbardziej skomplikowane czynności, do których wykonywania byłyby za słabe
tysiące ramion ludzkich. A przecież ci robotnicy wespół z inżynjerami, wydającymi
polecenia, pomimo nicości własnych sił fizycznych w stosunku do ogromu
dokonywającej się tu pracy, są naprawdę jedynym motorem tej pracy. Oni to, nie
zaś martwe machiny, prowadzą całe to dzieło olbrzymów. Więc pytam: czemuż
tylko osobniki rodu Hominis znalazły w sobie moc do rządzenia temi machinami?
Czemuż tylko one zbudowały sobie tak tytaniczne narzędzia, których działalność
nie stoi w żadnym rozsądnym stosunku do sił ich dłoni i ramienia? Czemuż, gdy
goryl, lub orangutang posługują się dziś, jak zawsze, - co najwyżej naturalnym
kawałkiem drzewa lub kamieniem, podjętym z ziemi, człowiek od pewnego, i to
niedawnego, czasu powołał do istnienia cały rozległy "świat", stanowiący
naprawdę osobną a ogromną w swej rozmaitości nadbudowę.
ROZWIĄZYWANIU ZAGADKI LUDZKICH WŁADZ
PSYCHICZNYCH
Nie znajdując u przyrodników objaśnienia, skąd się wziął wielostronny
genjusz ludzki, bystrzejsi humaniści usiłowali na swój sposób zagadkę rozwiązać.
Usiłowania te można podzielić na trzy typy. Na dociekania, wychodzące z
jakiegoś twierdzenia, które przyjęto odrazu za pewnik lub zasadę, - na dociekania
metodą przeważnie indukcyjną, - i na dociekania z logicznem zastosowaniem obu
metod, dedukcyjnej i indukcyjnej.
Prace, dające się zaliczyć do typu pierwszego, nie mogą posiadać charakteru
ściśle naukowego, bo wnioski ich wypływają z założeń, opartych zawsze na
pierwszem twierdzeniu aprjorycznem, czyli na dowolności, odbierającej
wiarogodność wnioskom.
Również i sama indukcja niewiele dać może.
Więc tylko poszukiwania trzeciego typu zasługują na miano naukowych.
Wprawdzie i ta złożona metoda badania prowadzi tylko do
prawdopodobieństw, ale innej drogi zdobywania wiedzy niema, i musimy
zadawalniać się prawdopodobieństwami, pocieszając się tem, że cały postęp nauki
polega na ustawicznem zwiększaniu owego prawdopodobieństwa drogą
nieustannych uzupełnień i poprawek.
Dopiero więc wzajemne dopełnianie się indukcji i dedukcji umożliwia pochód
nauki, co tak plastycznie sformułował Schmoller, mówiąc, że te dwie metody to
jakby para nóg człowieka, niezbędna mu do poruszania się naprzód.
Otóż ten odłam humanistów, który nie uznaje pewników apriorycznych,
usiłując doszukać się warunków, jakie umożliwiły pra-człowiekowi
zdystansowanie pod względem psychicznym wszelkich innych jestestw, począł
przerzucać mosty nad przepaścią, dzielącą człowieka od zwierzęcia.
W tych usiłowaniach najczęściej nie porzucano gruntu nauk przyrodniczych,
żywiąc nadzieję, że to, co się nie udało czystym przyrodnikom, może się udać
umysłom, zaprawionym do badania zjawisk, skomplikowańszych od zjawisk
czysto fizycznych i biologicznych.
Gdy jedni dowodzili, że główną przyczyną wystąpienia ludzkich zjawisk
duchowych, więc cywilizacji, jest tylko przemoc silniejszych czy dzielniejszych w
gromadzie (Hobbes), - inni dopatrywali się przyczyny cywilizacji w czemś
biegunowo przeciwnem, bo właśnie w sympatji "podobnych" (Grotius). Jeszcze
inni za taki czynnik uznali poprostu naśladowanie się wzajemne osobników,
gromadnie bytujących, (Tarde), byli zaś tacy, którzy wszystko wyjaśniali albo
walką ras albo podbiciem rasy słabszej i wyzyskiwaniem jej sił na korzyść rasy
dominującej, albo podziałem pracy, wspólnością interesów, albo jakąś dążnością
do doskonalenia się (C. Ward), mistyczną, bo wymagającą uznania celowości w
przyrodzie, i t. d.
Osią wielu pomysłów stała się znowu myśl, że wyższości rodu naszego muszą
być następstwem spółżycia w gromadzie i tych wielkich korzyści, które powinnyby
wynikać z wzajemnego uzupełniania się osobników i wspierania się w gromadzie,
jako też tarć, powstających na skutek przemocy lub spółzawodnictwa. Myśl taka
podobała się, zwłaszcza przyrodnikom, więc do studjów nad gromadami
zwierzęcemi celem podpatrzenia w nich choćby najsłabszych pierwocin
skomplikowanych zjawisk psychicznych, występujących wyraźnie tylko w rodzie
hominis, rzucił się szereg wybitnych przyrodników (Van Beneden, Romanes,
Savage, Darwin, Lubbock, Wallace i wielu innych).
Poczęto też oglądać się za najpierwotniejszemi formami "bytu społem" w
rodzie ludzkim.
Filozofowie, etnologowie, historycy, prawnicy, psychologowie, każdy w
swoim zakresie, postawili sobie za obowiązek docierać do pierwocin tych
instytucyj, które ich interesowały. Na całej linji rozwinęła się gorączkowa i,
zdawało się, obiecująca działalność. Posypały się studja specjalne. Każdy z
badaczów zajął się stroną najbardziej mu znaną, celem zaś wszystkich stało się
odnalezienie najprostszych form zjawisk "społecznych".
Wynikła stąd jednostronność studjów, jak również ich nierównomierność.
Jedne kwestje pociągały zbyt wiele umysłów, stając się jakgdyby dominującemi,
choć były tylko modnemi, inne, może ważniejsze, spoczywały w zaniedbaniu.
Wszystkie tego rodzaju studja i spory właściwie nie docierały do jądra
zagadnienia socjologicznego, gdyż właściwie chodziło w nauce o kwestję
podstawową: co przetworzyło nieczłowieka w człowieka i proste gniazdo rodzinne,
bądź stado - w społeczeństwo?
Czynnikiem przetwarzającym nie mogła tu być żadna forma spółżycia,
albowiem każda z tych form trafia się w rodzie ludzkim.
Nie spostrzeżono się, że tutaj niezrozumiały skutek czegoś nieznanego wzięto
za przyczynę. Wyobrażono sobie, że gromady zwierzęce, a społeczeństwa ludzkie
pierwotne, to niemal synonimy.
Złudzenie, i to ciężkie złudzenie!
Nie tylko stada i gromady, ale nawet i tak zwane "społeczeństwa" zwierzęce
wcale nie są tem samem, czem społeczeństwa ludzkie. Nic też dziwnego, że, skoro
nie dobadano się przyczyny tej formy bytu, którą mianujemy "społeczną", samo
społeczeństwo jest dotychczas pojęciem mętnem i nieustalonem. Powie kto, że
ostatecznie niejasność ta jest rzeczą obojętną, ale tak być nie może. Nauka, mająca
za przedmiot jakieś naturalne zespoły ludzi, winna wiedzieć przedewszystkiem: co
sprawiło, że od pewnego czasu jestestwo niespołeczne, pra-człowiek, stało się
społecznem? Jeśliby socjologja nie była tego pewną, wiedziałaby stanowczo za
mało.
Wszak o człowieczeństwie naszem decydują przecież władze psychiczne.
Pytanie: co je wywołało i co podtrzymuje, nie może być obojętne w socjologji.
V. WSZYSTKIE PODSTAWOWE ZAGADKI PSYCHIKI
LUDZKIEJ DOMAGAJĄ SIĘ ROZWIĄZANIA JUŻ W
SFERZE ZWIERZĘCEJ.
Od czasu Hartleya psychologowie dzisiejszej doby, z Jamesem i Wundtem na
czele, wypracowali teorje kojarzenia się stanów psychicznych (teorie asocjacji i
apercepcji), zrozumieli, że wiązanie się wyobrażeń w łańcuchy jest procesem
fundamentalnym, zachodzi bowiem w taki sam sposób w głowie zwierzęcia, jak w
ludzkiej. Rozumieją, że najprostsze nawet wyobrażenie jest już zjawiskiem bardzo
złożonem. Zbadali, jak powstają jasne i dokładne wyobrażenia, ile ich może
znaleźć się równocześnie w polu widzenia, a ile w polu świadomości, czyli ile ich
może być "percypowanych" a ile "apercypowanych". Wykładają nam, że
nieprzerwane pasmo wyobrażeń skojarzonych płynie w nas bez udziału woli i
świadomości. Powiadają, że wrażenia, kombinując się jedne z drugiemi,
wytwarzają te wszystkie pojęcia, do jakich człowiek jest zdolny. - Powtarzają za
Lockem, że wszystkie pojęcia pochodzą z doświadczenia (drogą obserwacji i
rozwagi). Dokonali wielu ważnych i ciekawych odkryć, zrozumieli (o tyle, o ile to
wczoraj było możebnem) czem jest pamięć, wola, uwaga itd. - i nie zadano sobie
pytania: więc skądże w obu głowach, zwierzęcej i ludzkiej, tak bardzo odmienne są
skutki procesów zasadniczo tych samych.
Właściwie zadawano sobie i takie pytanie, ale zaspokojono się przyznaniem
człowiekowi "większej zdolności" do skojarzeń!
Wynikałoby z tego, że ludzka inteligencja jest wynikiem jedynie tylko
"większej zdolności" w kojarzeniu wrażeń i wyobrażeń.
I w samej rzeczy, pragmatysta James wyraźnie utrzymuje, że człowieka od
zwierząt różni przedewszystkiem zdolność przetwarzania potoku surowych wrażeń
zmysłowych "na hierarchję pojąć" (A pluralistic Universe). Zdolność ową zalicza
do "najwspanialszych znamion naszych".
Doprawdy, zdumienie ogarnia człowieka, który już wyrwał się z mroków, nie
pozwalających dostrzec wielkiej i zasadniczej różnicy, jaka zachodzi między
wyobrażeniami, a tem, co w filozofji i psychologji nazywamy pojęciami, - jak
można oba te elementy myślenia brać niemal za jedno.
Jest wprost niezrozumiałem, komu jeszcze mogą wystarczać przestarzałe
deklamacje na temat gatunkowej czyli wrodzonej "doskonałości" naszej psychiki
wobec faktu, że mózg zwierząt produkuje zawsze tylko mądrość gatunkową, w
której niewiele można zmienić i niewiele dodać, ludzki zaś - to jakgdyby puste
zrazu, ale otwarte naczynie, w którem może być łatwo umieszczona bogata
zawartość psychiczna, jedna z tysięcy możliwych i niezmiernie różnych.
Już ta jedna różnica mogłaby nas ostrzec, że nasza mądrość nie płynie, na
podobieństwo intelektu zwierzęcego, z samego ustroju, jakby być powinno (gdyby
była prostą właściwością gatunku).
Komuż zresztą może wystarczać wywodzenie cudów człowieczości z jakiejś
"towarzyskości", gdy, powtarzam, widzimy w wiekuistej stagnacji gatunki
odwiecznie towarzyskie, z drugiej zaś strony osobniki ludzkie, a nawet całe ludy,
na bardzo dużych stopniach uduchowienia. Czyż tu bytowanie społem coś
tłumaczy?
Więc już samo "społeczeństwo" z jego bezprzykładnem zróżnicowaniem
uzdolnień i czynności ludzkich, z jego nieprzewidywalnością, ze wznoszeniem się
lub opadaniem jego cywilizacji, okazuje się zagadką.
Wszak w żadnym organizmie, w żadnym typie czy gatunku zwierzęcym lub
roślinnym nie powstaje ani przeobraża się nic ważnego bez dostatecznych
powodów biologicznych, a tymczasem dla utrzymania się osobników ludzkich na
łonie przyrody niepodobna dostrzec żadnej potrzeby (biologicznej) takich władz
psychicznych, jakie od pewnego czasu zaszły w naszym rodzie i które stanowią coś
w rodzaju "nadfenomenu".
Nie można tego tłumaczyć gorszem uposażeniem od "natury", bo zwierzętom
"wyższym" nie brak ani jednej podstawowej władzy psychicznej z liczby
właściwych człowiekowi. Pomijam, że u wielu rodzajów i gatunków sprawność to
tych, to innych zmysłów bywa nawet większa od sprawności naszych, ważniejszem
bowiem jest to, że cały system nerwowy funkcjonuje tak samo jak u nas. Proces
asocjacji stanów psychicznych, apercepcja, możność wspominania doświadczeń
przeżytych, złożoność wyobrażeń, uczuć i popędów itd. wszystko to jest w gruncie
podobne do naszych.
Zdolność orjentowania się przewyższa w wielu rodzajach i gatunkach o całe
niebo ludzką; dość wspomnieć gołębie, psy, konie i ptaki przelotne. A gdy jaskółka
w zwinnych zwrotach ściga wymykającą się zdobycz czteroskrzydłą i dopada jej w
tym punkcie przestworza, gdzie droga owadu ściganego krzyżuje się z jej własną
drogą, t. j. w tem miejscu, dokąd zmierzała jaskółka, choć tam owadu jeszcze nie
było, to dokonywa ona tak samo precyzyjnej pracy psychofizycznej i z lepszą
orjentacją przestrzenną, jaką wykonywa rozumem obdarzony myśliwy, gdy trafia w
locie jaskółkę. Więcej powiem, jaskółka rozwiązuje zadanie w zasadzie podobne
do zadania astronoma, gdy ten odnajduje jakąś planetę na sklepieniu nieba tam
właśnie, gdzie znaleźć się powinna. Niech nas nie zbija z tropu ta różnica, że
astronom dokonywa pracowitego obrachunku na podstawie poznanych wcześniej
elementów ruchu planet, jaskółka zaś obchodzi się bez tego wszystkiego. Oba
rozwiązania są pomimo wszystkie różnice jednako "cudowne", cała zaś różnica w
tem spoczywa, że jaskółka czyni to nieświadomie i tylko przez wprawę na
instynkcie odwiecznym opartą, tak samo zresztą, jak myśliwy, astronom zaś przez
świadomą pracę, wspierającą się na bardzo wydoskonalonej wiedzy.
Gdy zaś jeszcze raz zważymy, że wysoka inteligencja wielu członków
społeczeństwa, ich przenikliwy rozum i wiedza, mające charakteryzować w sposób
specyficzny człowieka, nie towarzyszą naszej organizacji tak koniecznie, jak to
bywa z każdą psychiką rodzajową zwierzęcą, to znaczy, nie towarzyszą
człowiekowi ani zawsze ani wszędzie, to łatwo zrozumieć, że nie mogą one być
przypisywane samej organizacji ciał naszych, ani rzekomemu wydoskonaleniu się
na drodze prostej ewolucji.
Po bezstronnem przeto rozważeniu zwierzęcych sprawności psycholog musi
przyjść do przekonania, że wszystkie podstawowe zagadki psychologji ludzkiej
istnieją już w całej pełni w sferze zwierzęcej i tam domagają się rozwiązania, jako
ogólnie biologiczne, nie zaś specjalnie ludzkie.
[Fizyczny typ ludzki mógł uchodzić za wyjątkowo dobry podkład dla
pojawienia się "ducha", a również i za najpóźniejsze, a stąd najdoskonalsze dzieło
prostego rozwoju, tylko dopóki świat uczony nie odkrył dowodów z jednej strony
jego ogromnej dawności, z drugiej bardzo dawnych krzemieni otłukiwanych w
sposób, narzucający przekonanie, że są dziełem jestestw, posiadających kończyny,
uzdolnione do takich złożonych czynności, jakie tylko ręka ludzka zdolna jest
wykonywać. Tylko póki nie dokonano tych odkryć, względna młodość wszystkich
cywilizacji bardzo dobrze wiązała się z ustalonem przekonaniem o zjawieniu się na
ziemi dopiero w czasach niedawnych cielesnego typu Hominis.
Byłoby wprawdzie naturalniejszem, bo zgodniejszem z wymaganiami teorji
ewolucji, gdyby zamiast owych niezmiernie starych krzemieni odkryto w
warstwach mioceńskich, a nawet oligoceńskich, jedynie tylko same szczątki ciał
praludzkich, ale koniecznie mocno jeszcze "zwierzęce", t. j. zaledwie trochę
podobne do dzisiejszych ludzkich, krzemienie zaś w warstwach znacznie
późniejszych; ale cóż, kiedy rzeczywistość, nie licząca się z teorjami, przyniosła
coś przeciwnego.
Z jednej więc strony wyłonił się z odkryć archeologicznych brak epoki
niewątpliwie zwierzęcej, bo nie było już na nią wprost miejsca w czasie, z drugiej
wystąpiło zaraz natarczywe pytanie: więc cóż trzymało uformowany już od tak
dawna typ ludzki w uporczywej stagnacji umysłowej, której dowodem ciągle
niemal jednakie "narzędzia" krzemienne? I czemuż dopiero ród ludzki wydobył z
siebie prawie nagle nowe i tak wybitnie wyższe oraz szybko wzrastające
uzdolnienia? Na takie pytanie prawy przyrodnik nie znajdywał już odpowiedzi.
W podobnej sytuacji nie tylko obrońcy tradycji biblijnej o niedawnem
stworzeniu człowieka, ale już i sami przyrodnicy podnieśli gorący i zgodny protest
przeciwko odkryciom, które podkopywały ich ustalony sposób widzenia. Skąd
człowiek w tak dawnych epokach geologicznych? Jak to być może, aby przeszłość
najwyżej wydoskonalonego rodu ziemskiego, istnej "korony stworzenia", wypadło
rachować może nawet na miljony lat! Korzystając tedy z faktu, że krzemienie,
przypisywane istocie inteligentnej, znaleziono odrazu w bardzo starej warstwie
geologicznej (akwitańska), a nie towarzyszyły im żadne więcej szczątki np. kości
ludzkie, mogące ich sprawę zdecydować, - zakwestionowano przedewszystkiem
ogromną starożytność owych krzemieni. Pomawiano odkrywców o omyłkę,
podawano w wątpliwość albo pochodzenie owych krzemieni z warstw tak starych,
albo samą starość pokładów, z których je wydobyto. Gdy jednak odkrycia
archeologiczne, początkowo nieliczne i rzeczywiście niezbyt jeszcze pewne pod
względem stratigraficznym, poczęły się mnożyć, wtedy posypały się dowodzenia,
że tylko przypominają takież krzemienie znacznie późniejsze, będące rzeczywiście
dziełem ręki ludzkiej.]
Lubo już w Prolegomenach do "Nauki o Cywilizacji" rozważaliśmy: na czem
polega tak płodne w następstwa i tak wyjątkowe w świecie zwierzęcym
wyzyskanie zmysłów i mózgu praludzkiego, i lubo to rzecz szeroko znana, to
jednak dla uniknięcia możliwych a mimowolnych nieporozumień pozwolimy sobie
przypomnieć tu choćby w kilku słowach podstawowe pojęcia z fizjologji zmysłów,
inaczej wiele pozornie drobnych kwestji, które wypadnie nam poruszyć, mogłyby
ujść uwagi czytelnika.
Wiadomo, że wszelki organizm zwierzęcy wrażliwość swoją na świat
otaczający zawdzięcza specjalnym zakończeniom nerwów, mianowicie t. zw.
ciałkom nerwowym, rozmieszczonym po całej powierzchni ciała. Zakończenia te
oraz ich szczególne zgrupowania w pewnych okolicach powierzchni naszego ciała
znamy właśnie pod nazwą zmysłów. Nienajszczęśliwszy to zaprawdę wyraz, bo
przedstawia naturę zmysłów jaknajgorzej. Wszak narzuca on nam od pierwszego
wejrzenia pojęcie jakiejś zmyślności, czegoś od myśli idącego - zamiast choćby
tylko przygotować nas do trafnego rozumienia, co to słowo ma oznaczać. Każdy
przecież zmysł daje nam jakąś władzę, jakąś zdolność organizmu, mamy w nim
jakąś czułość specjalną, ale zupełnie niezależną, zarówno od myśli naszych, od
zdolności myślenia o czemś, ani tem mniej od jakiejś "zmyślności", bo przecież te
ostatnie rzeczy biorą początek w tej władzy, nie zaś odwrotnie. Myśli biorą
początek w zmysłach, nie zaś zmysły w myślach naszych, w zmyślności.
Jeśli chcemy mówić o istnieniu zmysłów: słuchu i wzroku, to istotę tych
zmysłów będziemy sobie odrazu wyobrażać lepiej, gdy podstawimy sobie na
miejsce tych słów władzą słyszenia, władzę widzenia, albo też zdolność słyszenia,
zdolność widzenia. "Zmysł" słuchu, wzroku nic nam nie mówi, albo b. niewiele,
choćby o swem przeznaczeniu, gdy tymczasem władza słyszenia, władza widzenia,
"zdolność słyszenia", "zdolność dostrzegania" czegoś mówi stanowczo więcej i
wyraźniej, choć jeszcze zbyt mało do tego, abyśmy właściwie rozumieli rolę i
znaczenie tych przedziwnych narządów, które nazywamy zmysłami, a bez których
równibyśmy byli nieczułym kamieniom.
Wrażenia, czyli odczucia drobniutkich ruchów (fal) powietrza, lub eteru
przenoszą się od owych zmysłów po włókienkach komórek nerwowych do mózgu,
i dopiero tam zachodzi właściwe ich odczuwanie, czy rozumienie. Każdy zmysł ma
na samej korze masy mózgowej odpowiednie grupy komórek, przyjmujące od tego
zmysłu specjalne podniety do ogólnej świadomości, która powstaje w jakiś
tajemniczy sposób
Do niedawna rozróżniano u człowieka oraz u zwierząt najwyższych tylko pięć
sposobów odczuwania świata otaczającego, znano pięć zmysłów. Przekonano się
jednak, że jest ich więcej, mianowicie oprócz zmysłu dotyku, smaku, powonienia,
słuchu i wzroku zostały rozpoznane jeszcze: zmysł do odczuwania mechanicznego
ucisku, zmysł temperatury, zmysł bólu, a także zmysł statyczny (równowagi ciała).
Właśnie najbardziej podstawowemi wrażeniami, jakie organizm odbiera od świata,
jest odczuwanie mechanicznego ucisku przy zetknięciu z ciałami stałemi i wodą,
następnie odczuwanie bólu oraz zmian temperatury. Gdy wiemy, że każdy zmysł
jest specjalnem przeobrażeniem i zgrupowaniem ciałek nerwowych i ma w swej
całości za zadanie możliwie najlepsze orjentowanie organizmu w środowisku, to
rozumiemy, że ciałka dotykowe, rozmieszczone na języku (głównie na jego tylnej
części), połączone ze specjalnemi gruczołami, składają się na zmysł smaku. Ciałka
te czułe są tylko na płyny, więc roztwory różnych ciał rozpuszczalnych (głównie w
wodzie). Czułość ta, czyli ten zmysł chroni od pomyłek przy przyjmowaniu do
wnętrza ciała materjałów, odnawiać mających zużyte, zniszczone części ciała.
Ciałka dotykowe, rozmieszczone w błonie śluzowej jamy nosowej, pozwalają
odbierać wrażenia już z większej odległości, gdyż reagują na gazy, pary i pyły,
przymieszane do powietrza, którem ciało się odżywia oraz oczyszcza. Dają nam
one wrażenia różnych woni przyjemnych oraz przykrych. Pierwsze po największej
części organizm otrzymuje od przedmiotów pożytecznych, ostatnie bywają często
przestrogą przed szkodliwością. Odczucia te należą do kategorji instynktów.
Zmysł słuchu pozwala odczuwać tak subtelne drgania powietrza, czyli tak
drobne fale powietrza, że nie działają one wcale na te ciałka dotykowe, które są
rozmieszczone na powierzchni organizmu. Zmysł ten pozwala całemu
organizmowi rozróżniać rozmaitą długość fal wibracji powietrza, dając wrażenia
szmerów, dźwięków, tonów. Informuje on tedy o pewnej kategorji ruchów i zmian,
zachodzących w dużej nawet odległości w środowisku.
Jeszcze subtelniejsze ruchy (fale) już nie powietrza, ale eteru, ruchy, dające
organizmowi wrażenia światła i barw, pozwala odczuwać narząd wzroku. Że zaś te
ruchy, te fale eteru przenoszą się z ogromną szybkością w środowisku, przeto ów
zmysł pozwala odczuwać (rozpoznawać) pośrednio bardzo odległe od ciała bodźce,
a tem samem i przedmioty, np. procesy fizyczne, dokonywające się w
odległościach, niedosiężnych dla wszystkich innych zmysłów, np. (u człowieka)
zjawiska zachodzące na słońcu itp.
Zmysł słuchu, a zwłaszcza wzroku, oba najbardziej skomplikowane i
najczulsze, możnaby powiedzieć najsilniej wydoskonalone, oddają organizmowi
największe usługi. Z tego też powodu z pełnią i ogromną rozmaitością wrażeń,
dostarczanych przez słuch i zwłaszcza wzrok, nie może się mierzyć żaden inny
zmysł.
Jednak, powtarzam, bez obecności w mózgu ogromnego kompleksu komórek,
komunikujących się z temi komórkami zmysłowemi, które są czynne na obwodzie
ciała, organizm nie mógłby być informowany o świecie zewnętrznym nawet
pomimo ogromnej czułości komórek zmysłowych. Ilustrując to na jednym
przykładzie, trzeba powiedzieć, że bez obecności w mózgu komórek,
komunikujących się przedewszystkiem ze wzrokowemi, nie moglibyśmy odbierać
czyli przyjmować do świadomości podrażnień optycznych. Nie byłoby w naszej
świadomości wcale wrażeń barwnych i świetlnych. Bez osobnych komórek
słuchowych w mózgu nie moglibyśmy odbierać podrażnień akustycznych itd.
Pamiętajmy, że ośrodki czuciowe oka w mózgu wyrobiły się i wyczulały w szeregu
pokoleń każdego organizmu tylko pod działaniem snopów równowartościowych
wibracji optycznych, dostających się przez soczewkę oka na czułą płaszczyznę
siatkówki. Dopiero pęk nerwów, łączących oko z mózgiem, przenosi wiernie
wszystkie choćby najsubtelniejsze, podrażnienia świetlne do mózgu, i tam dopiero
w odpowiednich centrach na korze mózgowej powstaje z mozajki oddzielnych
odczuć bardzo licznych komórek wzrokowych, rozłożonych na siatkówce, obraz
optyczny w płaszczyźnie, bardzo bogaty w szczegóły. Ten ostatni obraz jest
odczuciem świata zewnętrznego, zharmonizowanem przez wielokrotne korekty,
możliwe dzięki pomocy innych zmysłów.
Tak więc bez podniet z zewnątrz, czyli bez różnowartościowych wibracji
eteru, na które są czułe komórki oka, możeby nie było ani oka, ani odpowiedniej
części mózgu, która służy funkcji widzenia, ani w mózgu nie powstawałaby
świadomość światła, barw i obrazów. Bez różnowartościowych wibracji powietrza,
które pochwytuje zmysł słuchu, nie byłoby ani ucha, ani w mózgu świadomości
dźwięków.
W mózgu to dopiero w tej przedziwnej masie komórek, składających się na
obie półkule mózgowe, dokonywa się niezmiernie ważny, ale do tej pory wielce
tajemniczy proces kojarzenia się wielkiej masy oddzielnych wrażeń zmysłowych w
niezmiernie złożone wyobrażenia o świecie zewnętrznym. Tam dopiero wrażenia
poszczególnych zmysłów, zbiegając się i uzupełniając się wzajem, w ostatecznym
wyniku sumują się i zlewają w pełne odczuwanie świata, więc w wyobrażenia
przedmiotów, ich grup, szerokich obrazów, w odczuwanie odległości w czasie i
przestrzeni, w odczucia ruchu itd.
Cała ta złożona działalność zmysłów czyli wyspecjalizowanych nerwów
czucia, można powiedzieć, składa się na odpowiednie rozumienie niezmiernie, a
nawet niepojęcie, urozmaiconych bodźców, wychodzących od przyrody
zewnętrznej względem osobnika. A ponieważ ta rozmaicie wyspecjalizowana
wrażliwość ciała ma za ostateczne zadanie podtrzymywanie życia osobnika i jego
potomstwa, przeto łączy się z odpowiedniem oddziaływaniem ciała na świat
zewnętrzny, czyli na jego bodźce. Wypadkowa całej tej podwójnej działalności,
wysubtelniona i korygowana w osobnikach dzięki zjawisku, które nazwano
dziedzicznością, składa się na tę sumę typowych dla każdego ustroju żywego
złożonych procesów psychicznych, które nazywamy najogólniej wrażliwością na
świat, oraz z temi skutkami doświadczenia przodków, które nazywamy
instynktami.
Została nam do omówienia bardzo ważna i ciekawa kwestja, która rzadko
przychodzi do głowy - mianowicie kwestja pamięci. Poruszanie jej, ponieważ nie
nastręcza zapewne żadnych wątpliwości, zdawałoby się zbytecntem, ale tak nie
jest. Kwestja pamięci stanowi przecież do dziś nie tylko jedno z najciemniejszych,
ale i najdonioślejszych zagadnień naukowych. Aby się z tem zgodzić, dość będzie
zreflektować się, że literalnie nicby nie przyszło organizmowi z posiadania choćby
najczulszych zmysłów, - gdyby wrażenia, które odbiera jestestwo żywe - miały dla
organizmu przepadać bez śladu z chwilą ustania odpowiednich pobudzeń zmysłów.
Zwierzę nie korzystałoby z przeżytych doświadczeń, samo zjawisko doświadczenia
nie istniałoby wcale, gdyby to, czego przez wrażliwość zmysłów organizm
każdochwilowo doznawał w tak zwanej teraźniejszości, t. j. w chwilce, której nie
było i która natychmiast mija, ustępując coraz nowej teraźniejszości mijającej,
gdyby, powtarzam, to, czego organizm kolejno doznaje, gdyby to wszystko zapadło
w przeszłość bez pozostawienia po sobie w organizmie jakiegoś śladu. Gdyby to
wszystko nie pozostawiało w nim gdzieś śladu nie tyle w nerwach, ile w mózgu, w
takim razie cały organizm, nawet przypuszczając możliwość wytworzenia się w
nim zmysłów, nie odnosiłby z ich posiadania najmniejszej korzyści. Byłoby zresztą
czystą niemożliwością wyrobienie się a istnienie czułych zmysłów bez tej
cudownej własności organizmu i mózgu, którą nazywamy pamięcią. Skoro tak jest,
skoro zjawisko pamięci istnieje, przeto musimy przyjąć, że wszystkie
oddziaływania świata zewnętrznego na żywy organizm zostawiają w nim zupełnie
wyraźne i względnie trwałe ślady. Powstawanie zaś takich śladów jest możliwe
tylko w tym razie, gdy w organizmie, w jego mózgu, zachodzą zmiany fizyczne,
odpowiednie otrzymanym pobudzeniom. Otóż nie może być najlżejszej
wątpliwości, że to zachodzi, inaczej nic z tego, co się dzieje w organizmie żywym,
jako jego sprawa życiowa, dziaćby się nie mogło.
Jest tedy faktem, że w tajemniczej masie mózgowej, w sferze niemal
ultramikroskopowej, dokonywają się bez przerwy procesy, dające mniej lub więcej
trwałe przebudowy. Ażeby sobie cały proces zapamiętywania uzmysłowić, trzeba
go sobie przedstawić w ten sposób, jakby wszystko, co oddziaływa na organizm
żywy, zapisywało się w masie mózgowej wiersz po wierszu, niby na długiej
wstędze papieru, kończącego się dopiero ze śmiercią osobnika. "Wstęga ta zapisana
jest kolejno wiersz po wierszu wszystkiemi doznanemi wrażeniami wszystkich
zmysłów, przerywana rytmicznie tylko przez pauzy snu oraz nieprzytomności. I nie
to jest najcudowniejszem, że się te wrażenia zapisują i na długo trwają, ale raczej
to, że zdrowy osobnik może sobie przypominać bez trudu - i to zwykle
momentalnie te przeżycia, te właśnie wrażenia z sumy niegdyś doznanych, -
których przypomnienie sobie jest w danej chwili dla niego potrzebne, pożyteczne,
ważne życiowo.
Dopiero, gdy będziemy mieli na uwadze tę ostatnią okoliczność, wówczas
zdołamy pojąć całe niezmierne skomplikowanie tego mechanizmu, którym jest
mózg nie tylko ludzki, ale nawet i mózg byle zwierzątka. - Albowiem przecież
nawet i tam pamięć oddaje zasadniczo te same usługi. Skomplikowanie zaś
mechanizmu pamięci, lubo znacznie mniejsze niż człowieka, jest tak wielkie, że do
tej pory nauka stoi i wobec niego zupełnie bezradna.
Zanim skończymy to poniekąd nawiasowe przypomnienie, niech nam wolno
będzie dorzucić jeszcze parę uwag, których zapamiętanie może się przydać przy
rozpatrywaniu kwestji będących przedmiotem dalszych rozdziałów. Więc
przedewszystkiem pozwolę sobie zaznaczyć, że zmysły nasze bardzo łatwo i
niemal ciągle wprowadzają nas w błąd, czyli, jak się to zwykle mówi, podlegają
złudzeniom. O takich złudzeniach dużo i szeroko w nauce się rozprawiało. Udziela
się często przestrogi, aby nie dowierzać zmysłom. Jest to zupełnie słuszne,
wiadomo bowiem, że dopiero dłuższe doświadczenie koryguje w życiu fałszywe
obrazy, skłaniając nas do właściwego ich przyjmowania i oceniania. Aby dać jeden
przykład, przypomnimy, że wszystkie przedmioty, które nam zmysł wzroku
ukazuje, naprawdę rysują się w oku odwrotnie, i dopiero doświadczenie
zaprowadza rychło umowny porządek, zgodny z porządkiem, który nam inny
zmysł, np. dotyku, odsłania. Otóż w tym punkcie musimy wnieść małe
uzupełnienie tej sprawy i małą poprawkę. O złudzeniach zmysłowych mówi się
wogóle niewłaściwie. Słusznie zwrócili na to uwagę już Kant, a po nim Huxley,
Johannes Müller i inni, że złudzeń zmysłowych niema, są bowiem właściwie tylko
złudzenia umysłowe. Jakkolwiek zmysł wzroku nie jest w stanie zmienić swego
pobudzenia, to jednak umysł może objaśniać je sobie rozmaicie, t. j. rozumieć.
Właśnie dlatego dziecię bardzo prędko widzi wszystko w normalnym porządku, nie
zaś odwrócone, jak się to mówi, do góry nogami.
Przekonaliśmy się, jak cudowną władzą jest nasza sztuka używania słów.
Zanim skończymy błyskawiczny przegląd pewnych właściwości naszego
organizmu, z któremi tak zżyliśmy się, że ich nie dostrzegamy, musimy jeszcze
zwrócić uwagę na trzy niepośledniej wagi właściwości, a mianowicie: wprawę,
pamięć, automatyzm. Wszystkie one są w bardzo blizkim stosunku.
Zjawisko pamięci i zjawisko wprawy nie są tem samem, jednak role ich są
zbliżone: wprawa przechodzi nawet łatwo w czynność automatyczną, bez której
wyobrazić sobie nie można istnienia żadnej żywej istoty, choćby była obdarzona
doskonale funkcjonującemi zmysłami.
Graniczy ona dość blisko jeszcze z trzecią, mianowicie z automatyzmem
psychologicznym, a właściwie z automatyzmem psychicznym, jako z właściwością
wszelkiego organizmu zwierzęcego, która wiąże się nader ściśle z tą b. ważną i
należącą do podstawowych funkcji żywego organizmu, którą nazywamy odruchem
albo czynnością instynktową.
Do roli zmysłów i pamięci ściśle zbliżona jest rola wprawy, przechodzącej
łatwo w czynność automatyczną, podobną do tej, jaką są czynności zmysłów.
Wprawa polega na tem, że wszelka czynność dokonywa się za każdem jej
powtórzeniem coraz łatwiej, prędzej i sprawniej, tak że po szeregu takich
powtórzeń, dokonywanych świadomie, przechodzi wreszcie w czynność napół
tylko świadomą, czysto automatyczną, odruchową. Nawet już bez powtarzania
owych czynności zautomatyzowanych pamięć pozwala nam wykonywać te
czynności nawet po upływie dość długiego czasu ze znaczną biegłością,
zmniejszoną tylko nieco, zależnie od długości przerwy w dokonywaniu tej
czynności. Wiemy np., ile mozołu pochłania nam uczenie się gry na fortepianie czy
na skrzypcach. Pamiętamy, że po kilkakrotnem powtórzeniu tego samego trudnego
nawet ustępu przychodzi on w końcu z łatwością, po długiem zaś nieużywaniu swej
sztuki, gra przychodzi nam znowu z
żeśmy wyszli z wprawy. I tak jest ze wszystkiemi naszemi biegłościami, a nawet z
tem, co nazywamy umiejętnościami. Zarówno dowolne, jak i automatyczne, ruchy
w ostatniej instancji okazują się często tylko odruchowemi, jak to wciąż widzimy,
gdy z roku na rok udaje się ściślejszemi badaniami wykazywać odruchowość w
coraz liczniejszych sprawach, poprzednio za dowolne lub automatyczne
uznawanych. W ustroju wyżej rozwiniętego zwierzęcia niema ani jednej sprawy,
któraby nie ulegała wpływowi woli odruchu, albo raczej któraby ostatecznie nie
pozostała jedynie
Boć i to, co my sprawą dowolną zowiemy, jest przecież także tylko skutkiem
spraw odruchowych.
Pewne czynności lub ruchy, odruchowo lub dowolnie rozpoczęte, mogą w
dalszym ciągu stać się całkiem automatycznemi, np. chodzenie w zamyśleniu, w
stanie zupełnej bezprzytomności, nucenie, gwizdanie i t. p.
Podczas głębokiego rozmyślania nad zawiłemi kwestjami, czynności, zrazu
dowolne, później odbywają się i kończą całkiem automatycznie, i to często ku
wielkiemu zdumieniu osobnika, rozbudzonego ze swej zadumy, lub zamyślenia.
To, co zowiemy biegłością, jest sprawą ruchową, która, uprawiana i
powtarzana nawykowo, staje się niejako bezwiedną i jakby napozór automatyczną,
gdy tylko zjawią się potrzebne warunki, t. j. gdy podziałają pewne podniety,
wywołujące jako odpowiedź pewne skutki. Tu należy mustra, jazda konna, taniec,
pisanie, śpiewanie, gra na instrumentach muzycznych, a nawet zręczne wygłaszanie
przemówień okolicznościowych i t. p.
Podobnie, jak biegłości, zachowują się też czynności celowe, występujące za
nagłą, niespodzianą pobudką, np. podczas niebezpieczeństwa, przyczem wszystko
odbywa się jak należy, pomimo braku rozwagi, jak mówią instynktowo, lub też
dowcipne wyrażenia, we właściwym czasie wypowiedziane, zdumiewające często
trafnością swego konceptu, podczas gdy wypowiadający je nie wie nawet, jakim
sposobem mu się to udało. Zwykle zdaje się nam, że to, co wypowiadamy,
układamy każdochwilowo ze słów, ale tak być nie może. Wprawdzie świadome
dobieranie słów w czasie rozmowy miewa miejsce b. często, ale bywa to już
czynnością wtórną, której towarzyszą pewne wysiłki, pewna praca świadoma
mózgu. My jakąś konstrukcję myślową, związaną ze słowami i utrzymującą się na
słowach, posiadamy już i wtedy, gdy chcemy wypowiedzieć ją inaczej, niż się nam
w głowie wyłoniła. My wówczas tylko korygujemy i dopasowujemy część
materjału, napływającą spontanicznie do głowy, i czynimy to, mając na względzie
interes czy to słuchacza, czy nasz własny.
Świadome dobieranie słów do myśli zachodzi u mówców, nauczycieli i
pisarzy, usiłujących dokładniej wyłożyć trudny przedmiot lub wywołać silniejsze
wrażenie. Ale mówienie pospolite, najpospolitsze, że tak powiem codzienne,
spontaniczne stoi poniekąd poniżej tej sztuki. Ludzie wypowiadają się tak samo
bez pracy wkładanej w stylizowanie napoły bezwiedne, jak wprawni pisarze kreślą
łańcuchy liter, składające się na ich słowa. Podobnie, jak ręka pisarza sama kreśli
łańcuch liter zgodnie z intencją piszącego, który wówczas nie myśli ani o
następstwie liter, ani o ich formie, tak usta mówiącego wyrzucają szeregi słów,
nieraz bardzo długie i pełne porządnej treści zgodnie z intencją jego, ale zgoła bez
udziału jego woli i świadomości w wypowiadaniu słów w takiej a nie innej kolei.
Nie tylko główny zrąb treści, ale i forma "powiedzianego" powstaje w
mówiącym niemal bez jego wiedzy zanim jeszcze wypowie on, co ma
wypowiedzieć, i inaczej być nie może. Gdyby bowiem mówiący koniecznie
potrzebował świadomie dobierać słów do odruchowo pomyślanego, z pewnością
odczuwałby prawie zawsze niedostateczną trafność wielu słów, których użyje,
zatrzymałby się i usiłowałby nawijające się słowa zastępować lepszemi, czyli
mówiłby powoli, z namysłem i pracą. - To samo dotyczy słuchającego. Gdyby on
potrzebował zdanie, które usłyszy, uprzednio, zanalizować dla zrozumiałości i do
każdego słowa dobierać treść w tem tylko zdaniu stosowną, wówczas nie
zrozumiałby tego szeregu słów ani tak szybko, jak się to pospolicie dzieje, ani tak
dokładnie, a przedewszystkiem, i co jest w tej sprawie najważniejsze i
najcudowniejsze, tak zgodnie z intencją mówiącego.
Myśl wywołana przez "usłyszane" to wcale nie wyrozumowana suma treści
słów branych oddzielnie, ale to odrazu pełna całość, w której często próżnoby
szukać bezpośredniej zależności logicznej od znaczenia słów branych oddzielnie.
Zważmyż, że słowa mają przeważnie wiele znaczeń, wprawdzie przenośnych, ale
właśnie z tego powoda bardzo rozmaitych i niepodobnych wzajem. Słowo
"Ziemia" inne ma znaczenie w zdaniu "rzuci coś o ziemię", a inne w zestawieniu ze
słowem urodzajna, inne w zdaniu "kochaj ziemię ojców", inne w zdaniu "ziemia
jest pyłkiem w morzu nieskończoności". To samo zachodzi na całym obszarze
słownika.
Gdy tedy nabyta już w jakiejś czynności lub sztuce wprawa pozwala nam
zwracać kolejno wysiłki w coraz innych kierunkach lub na coraz inne przedmioty,
przeto umiejętnie stosowana praca i usilność pozwolą nam coraz więcej umieć i
wiedzieć.
Jak cudownym magazynem duchowych skarbów są mózg nasz, nerwy i
mięśnie, to można ocenić, gdy spojrzymy na rozległy dobór umiejętności,
człowieka wielostronnie utalentowanego. Co za skomplikowany automatyzm jest
czynny w takim człowieku, łatwo ocenić, gdy przeliczymy jego wszystkie władze,
jego wszystkie umiejętności i wiadomości, pozwalające mu w każdym przypadku,
na każdem miejscu i w każdej chwili wyzyskać w sposób właściwy jeden z
niezliczonych jego duchowych skarbów osobistych.
Dodać zaś i to należy, że każde takie wyzyskanie dokonywa się prawie bez
wysiłku i z minimalną stratą czasu, co świadczy o jakiejś niezmiernej prostocie
całej machiny, na której gruncie dokonywa się nasz proces umysłowy, pomimo
niepojęcie wielkiego skomplikowania tej żywej machiny, jaką jest każdy z nas. Nie
trzeba przytem zapominać, że całe te nieraz bardzo szerokie uzdolnienia nie tylko
nie należą do rzadkości, ale przeciwnie, są zjawiskiem niezmiernie
rozpowszechnionem i pospolitem w każdem społeczeństwie, zwłaszcza w
jego
Zrozumienie zdania w drobnym ułamku sekundy nie
jest ani jakąś mechanicznie wytworzoną, ani wyrozumowaną sumą treści słów
użytych w zdaniu. Konstrukcja psychiczna, wywołana przez usłyszane, nie jest
również jakąś średnią wypadkową treści oddzielnych słów. Zrozumienie zdania jest
najczęściej przyjęciem do świadomości odrazu całości zdania.
Więc czemże się to dzieje, że się tak łatwo i błyskawicznie rozumiemy, i to,
rzecz iście zadziwiająca, rozumiemy trafnie? Otóż tem, że w cudownych
magazynach naszego mózgu, w tem wielkiem nagromadzeniu wszystkich
przeżytych treści psychicznych, w przebogatych pokładach naszej pamięci tkwią
już niezliczone gotowe najrozmaitsze całostki psychiczne, mocno już złożone,
które znamy pod mianem przeróżnych zapamiętanych oraz rzekomo zapomnianych
myśli, tekstów, wspomnień, zdarzeń przeżytych. Wszystko w odpowiedniej chwili,
pod wpływem odpowiedniego bodźca, z błyskawiczną szybkością zaczyna
przyjmować i oddawać dalej i dalej, wspomnienia i od nich coraz dalsze pobudki,
kojarzące się nieraz w najdziwniejszy, a zawsze w niespodziewany sposób, i
dopiero w któremś z bardzo licznych ogniw tego długiego łańcucha elementów
zapamiętanych, czyli elementów pamięci, wyłoni się na powierzchnię świadomości
w jakiejś myśli, dla samego osobnika, w którym dokonała się ta bezwiedna praca,
najmniej spodziewanej, ale odrazu zadawalniającej.
Nie trzeba przypominać - czytelnikowi, bo to rzecz już dobrze znana, że te
długie wędrówki skutków pierwszego podrażnienia w postaci długiego
zygzakowato przebiegającego łańcucha zazębiających się jedna o drugą jednostek
psychicznych wspomnień, przebiega w mózgu naszym niby jak uderzenie pioruna
w drobnym ułamku sekundy.
Przyrodnicy ewolucjoniści wiążą wytworzenie się psychiki ludzkiej z
bezprzykładnem wydoskonaleniem się mózgu, jako bezpośredni skutek
powiększania się jego, ale oczywiście pod wpływem tych tylko czynników, które
wywoływały i wywołały wszelkie inne przeobrażenia w świecie organizmów.
Innych czynników nie dostrzegali, a nawet nie chcieli widzieć.
My jednak nie możemy zadowolnić się takiem objaśnieniem, albowiem
zjawiło się zaraz pytanie: dlaczegóż zwierzęta nie miałyby używać swych mózgów
w tym stopniu, aby im się rozrastał choćby w zbliżonym stopniu w sposób
analogiczny do ludzkiego doskonalenia się tego organu?
Również wśród humanistów panuje wielka rozbieżność sądów, a dotyczy to
wszystkich części złożonego pytania.
Wszystkie np. zasadnicze pytania, dotyczące genezy i zalet oraz wad psychiki
ludzkiej, są bardzo rozmaicie rozwiązywane.
Kto jednak gładko niby wyjaśni jeden szereg faktów, ten łacno zapomina o
innych, niemniej ważnych, stojących w zupełnej opozycji z owemi wyjaśnieniami.
Weźmy jeden przykład.
Henryk Bergson przedstawia psychikę zwierzęcą i ludzką, jako dwa całkiem
rozbieżne rozwiązania przez przyrodę tego samego problematu.
Zdaniem jego, w rodzie ludzkim miało zajść jakieś nagłe zboczenie z
normalnej drogi rozwojowej, i ono to wytworzyło psychikę całkiem różną od
zwierzęcej już nie tylko ilościowo, ale wręcz jakościowo. Człowieka różni od
najwyżej nawet rozwiniętych zwierząt obecność intuicji, która ma być
przeciwstawieniem i niejako zastąpieniem instynktu. Tu przypomnę, że instynkt
według Bergsona ma być niejako "intuicją przeżywaną" (vecu plutot que
representee), gdy intuicja ludzka - intuicją "wyobrażeniową".
Niema w tem nic dziwnego, że B. zauważył "nagłe zboczenie", jakiś "skok",
bo przecież gruntowną odmienność rozumu ludzkiego od instynktów, a nawet
choćby rozumów zwierzęcych wszyscy widzą, i nie można jej nie widzieć.
Chodziłoby więc o wyjaśnienie: co sprawiło, że b. wygodne, ale ubożuchne
wrodzone "jasnowidzenie nieświadome" (instynkt) zostało w rodzie ludzkim
zastąpione "przez przyrodę", nagle przez gruntownie coś innego. Gwałtowny
przeskok od "nieświadomego jasnowidzenia" do rozumnego jasnowidzenia domaga
się wytłumaczenia i naukowego uzasadnienia, boć "natura" nie zna zboczeń
bezprzyczynowych. Tego jednak nasz filozof nie dokonał, a nawet nie próbował
objaśnić zrozumiałemi czynnikami.
Możnaby się spodziewać, że mimo to w efektownej koncepcji tkwi coś z
prawdy, gdyby myśl Bergsona nie była sprzeczna z faktami. Faktem zaś jest, że my
wcale nie jesteśmy pozbawieni instynktów. Posiadamy wszystkie przed-ludzkie,
nie utraciliśmy prawie niczego na rzecz czegoś nowego, tylko na tem, co już było i
zostało, przybyła jakaś nadbudowa, i to jeszcze jaka!
Okazało się tedy koniecznem zbadanie: co za warunki mogły wywołać
naturalne wystąpienie tego rodzaju inteligencji, jak ludzka?
Aby nie szukać bez planu, chwyciliśmy się drogi wyłączań i postanowiliśmy
uprzytomnić sobie stosunek wzajemny trzech najważniejszych cech świata
ludzkiego oraz ich stosunek do odpowiednich zjawisk świata zwierzęcego.
Postawiliśmy tedy sobie pytanie:
1. Czem różni się społeczeństwo od zwykłego stada?
2. Czem psychika ludzka od zwierzęcej?
3. Czem bujna twórczość materjalna ludzka od skromnej twórczości niektórych
zwierząt?
1) Na pierwsze z tych pytań znaleźliśmy już w "Prolegomenach" całkiem
stanowczą odpowiedź, mianowicie, że gdy stado, a nawet pseudospołeczeństwa
zwierzęce są prostemi nagromadzeniami osobników, funkcjonujących jednakowo
przy jednakowości morfologicznej (niejednakowo zaś tylko przy niejednakowości
morfologicznej), to społeczeństwo odznacza się zróżnicowaniem osobników, ale
tylko psychicznem i funkcjonalnem, bez morfologicznego, t. j. odznacza się wielką
różnorodnością uzdolnień oraz czynności pomimo cielesnej jednakowości
osobników. Prócz tego osobniki społeczne odznaczają się również zdolnością do
dalszego różnicowania się funkcjonalnego, ale zawsze bez potrzeby przeobrażania
się morfologicznego, czy też fizjologicznego (patrz Prol. r. III-V). Ta jedna różnica
zakreśla nam bardzo wyraźną linję demarkacyjną między stadem a
społeczeństwem.
2) Co się tyczy psychiki, wystarczy podnieść przedewszystkiem nabywalność,
a następnie niejednakowość naszego poznania, naszych władz umysłowych,
wreszcie ich ogromną rozmaitość, zarówno pod względem jakości, jak rozległości.
"Rozum" nasz, umiejętności i uzdolnienia nie dojrzewają biologicznie, nie
rozszerzają się i nie doskonalą się same przez się, z wiekiem, z dojrzewaniem ciała,
na wzór "rozumów" zwierzęcych, niejako wrodzonych i instynktownych. Równie
ważną cechą jest ogromna szerokość i głębokość naszego poznania, a także
niezmiernie rozległa skala, w której mieszczą się nasze uczucia i dążenia, ale to
wszystko tylko jako rzecz możliwa, nie zaś konieczna, jak u zwierząt.
Pozostawiając w zawieszeniu kwestję, czem się to dzieje, skończmy z trzeciem i
ostatniem pytaniem.
3) Nie nastręcza ono żadnych niejasności.
Ogromna większość zwierząt wcale nie ujawnia twórczości materjalnej, u
pozostałych ogranicza się ona do zaspokajania potrzeb, związanych zaledwie tylko
z bardzo prymitywną ochroną ciała lub rodu, przez budowanie gniazd i kryjówek
dla siebie lub potomstwa. Jeżeli zaś zreflektujemy się, że ta skromna twórczość nie
zdobywa się przez wszystkie pokolenia na nic odmiennego, że zaspakaja wciąż te
same ograniczone potrzeby temi samemi środkami i w ten sam wiecznie sposób, to
mamy wiele racji do odmówienia jej niemal w całości cech tego, co nazywamy
twórczością, mając na myśli twórczość naszą. Ludzka bowiem twórczość odznacza
się przedewszystkiem ogromnem urozmaiceniem jej dzieł, czyli wyników. Ona
zaspakaja jeszcze mnóstwo potrzeb, zgoła obojętnych dla zachowania osobnika lub
rodu, a pozatem zaspakaja mnóstwo zachceń i urzeczywistnia mnóstwo pomysłów,
których z zoologicznego punktu widzenia wcale nie można nazwać potrzebami.
Drugą bardzo wyraźną cechą ludzkiej twórczości będzie posługiwanie się
narzędziami sztucznemi, zwłaszcza zbiorowe i bardzo skomplikowane, a
prowadzące do niezmiernie rozmaitych wyników. Pod tym względem twórczość
ludzka objawia charakter najzupełniej bezprzykładny na Ziemi, w czem zbiega się
z takimże charakterem psychiki.
Trzecią, równie uderzającą cechą jest niespółmierność dzieł ludzkiego rozumu
i ręki z siłami naszych ciał, co tłumaczy się przez to, że rozum ludzki wprowadza
wielką i coraz większą ilość martwych sił przyrody w działanie na korzyść
człowieka.
Skoro tedy społeczeństwo nie może być uważane za coś równego, a choćby
blizkiego stadu, przeto nie mogło go być przed pojawieniem się psychiki, oraz sił
psychicznych charakterystycznych tylko dla jestestw społecznych. Społeczeństwo
nie mogło zjawić się wcześniej także i dlatego, że najcharakterystyczniejszą
przecież cechą osobników społecznych jest właśnie zróżnicowanie funkcjonalne,
ale, powtarzam, bez morfologicznego, takie zaś zróżnicowanie może wypływać już
tylko ze zróżnicowanej psychiki. Z tego samego powodu i twórczość materjalna,
wielce urozmaicona, nie mogła powstać w żaden sposób przed zjawieniem się
psychiki, tak bardzo "innej" od zwierzęcej.
Zostało więc od razu już tylko ostatnie pytanie: czy czasem owa zadziwiająca
psychika specjalnie ludzka nie mogła zjawić się niezależnie od zawiązania się
społeczeństwa oraz, czy jego twórczość nie mogła się zjawić niezależnie od
twórczości zwierzęcej i, czy ona to właśnie, ta psychika, nie dała początku obu tym
zjawiskom: społeczeństwu oraz jego twórczości? Z punktu widzenia przyrodników
wypadałoby, że tak być mogło, i taką możliwość usiłowano uzasadniać na rozmaite
sposoby. Z naszego jednak sylogizmu wypada, że to rzecz niemożliwa.
Skoro więc mądrość ludzka nie może być bezpośrednim darem natury,
związanym z organizacją ciała na wzór instynktu, przeto musi być ona zjawiskiem,
związanem dopiero i tylko ze społeczną formą bytu oraz z jej następstwami jakimś
węzłem wzajemnej zależności.
Gdy zaś okazało się, że żadne z trzech rozpatrywanych zjawisk nie mogło
samo jedno lub w łączności z drągiem wywołać pozostałego trzeciego, stało się już
jasnem, że są to zjawiska społzależne, ale zależne od jakiegoś nieznanego nam
czynnika, będącego wspólnym warunkiem wszystkich.
Zwężając stopniowo pole poszukiwań metodą wyłączań, w końcu znaleźliśmy
ów czynnik.
Poważnem zwężeniem pola poszukiwań stało się z jednej strony stwierdzenie
ogromnej starożytności rodu naszego, już ukształtowanego w sposób bardzo
zbliżony do postaci spółczesnej człowieka, z drugiej zaś stwierdzenie długotrwałej
i zgoła nienaturalnej w tych warunkach nieobecności psychiki ludzkiej, a, już
conajmniej niezrozumiałego zastoju w jej rozwijaniu się, czy powstawaniu.
Stwierdzenie owej ogromnej starożytności cech fizycznych ludzkich w rodzie
naszym nastąpiło poniekąd niespodzianie, to znaczy wbrew oczekiwaniom, wbrew
temu, co mogłoby być nazwane normalnym biegiem rzeczy.
IX. MOWA WYRAZOWA KONIECZNYM WARUNKIEM
Gdy poodpadały nam różne "możliwości", o których. traktowaliśmy wyżej,
odpowiedź na to pytanie: czy psychika ludzka, tak gruntownie odmienna od
zwierzęcej, mogła zjawić się w stadjum przedspołecznem rodu naszego, nie mogła
już brzmieć inaczej, jak: negatywnie (p. Prolegomena, r. XIV-XIX).
Stało się aż nadto jasnem, że musi w grę wchodzić jakiś czynnik, dotychczas
nierozpoznany w świecie ludzkim, albo niedoceniony.
Czynnik tem osobliwy, a ważny, że łączy osobniki a jednocześnie różnicuje je
psychicznie i nie tylko psychicznie, ale i funkcjonalnie. Czynnik ten powinien być
koniecznie fizycznym. Tak wypada z naszego sylogizmu.
Cóż może być takim czynnikiem?
Choćbyśmy dla innych racji nie byli odrazu wyłączyli jakichś całkiem
wyjątkowych właściwości (w Prolegomenach) naszego mózgu oraz psychiki z
rządu możliwych "przyczyn", "społeczeństw" i cywilizacji, wypadłoby tego
dokonać po teoretycznem stwierdzeniu fizyczności owego "czynnika", albowiem
proces psychiczny, który się toczy w mózgach, nie mógłby przecież sam w sobie
być owym poszukiwanym łącznikiem.
Przeciwnie, przecież dla samego istnienia, jakiejś łączności psychicznej
osobników społecznych potrzebne jest coś fizycznego, coby sprzęgało osobniki
związkowe ze sobą.
I otóż takim łącznikiem dla psychik osobniczych okazały się nam fale
głosowe, czyli sygnalizacja akustyczna. Innemi słowy - mowa wyrazowa, (na
wyższym zaś szczeblu w rozwoju społeczeństw jeszcze i pismo, czyli forma
optyczna łącznika akustycznego).
Zdawałoby się, że sygnalizacja akustyczna, zjawisko pozornie bardzo
niewinne, a przytem dość pospolite i w świecie zwierząt, oczywiście wyższych, jak
np. ssaków, a zwłaszcza ptaków, nie może być tak ważnym i koniecznym
warunkiem związku osobników, którego następstwem tak całkiem nowe a
wyjątkowe zjawisko jak: inteligencja ludzka, bo wszak bardzo wiele zwierząt
wyższych komunikuje się przecież między sobą za pomocą sygnałów głosowych, a
mimo to wciąż pozostają tylko zwierzętami.
Aby spostrzec, że mamy tu do czynienia tylko z pozorną przeszkodą logiczną,
dość zreflektować się, że jakiś materjał na tak wyjątkowy w naturze zwierzęcej
łącznik między ludźmi, choćby bardzo surowy, czyli jakaś uboga zwierzęca
sygnalizacja, powinien był istnieć i w rodzie ludzkim, w jego stadjum
przejściowem. Rozwinąć się bowiem w łącznik mogło tylko coś, co istniało pierwej
wśród członków gromady w postaci nieskomplikowanej i nie stanowiło jeszcze
Inna rzecz, że do takiej przemiany tego czegoś, to znaczy głosów
zwierzęcych, potrzebne były jeszcze warunki, sprzyjające ich
Tak samo przecież materiał na psychikę ludzką oraz podstawowe jej warunki
powinny były istnieć i rzeczywiście były gotowe właśnie w postaci skromnej
psychiki zwierzęcej, opartej na zmysłach zwierzęcia.
Z jakiegoż jednak powodu jeden tylko ród ludzki doszedł do wyrobienia sobie
prawdziwej mowy?
Za główny warunek tego zdarzenia uczuliśmy się zmuszeni w Prolegomenach
uznać uchronienie się naszego rodu od popadnięcia w jedną z tych licznych, a
niebezpiecznych na dalszą metę jednostronności w sposobie życia, a przeto i w
rozwoju ciała, w których ugrzęzła z biegiem czasu większość jego krewniaków,
zamykając sobie drogę do normalnego poniekąd i
Komplikowanie się bardzo ubogiej zrazu sygnalizacji w mowę wyrazową
mogło nastąpić dopiero przy współdziałaniu warunków odpowiednio
sprzyjających. Urozmaicanie się jednak coraz większe sygnalizacji zaczęło
przeobrażać w biegu licznych pokoleń pierwotną prostą, półświadomą wrażliwość,
w coraz mocniej komplikującą się psychiką. Ta oczywiście dalej komplikowała
mowę, co znowu w następnych pokoleniach wywoływało u jestestw związkowych
rozwój psychiki - i tak w kółko.
I oto człowiek, jako człowiek prawdziwy, okazał się nam przedewszystkiem
wytworem i równocześnie podstawowym elementem społeczeństwa, a dopiero i
jedynie dzięki temu zdolnym myśleć całkiem inaczej, niż zwierzęta.
W przedstawieniu powyższem zaszła drobna niby poprawka w
przyjmowanym dawniej łańcuchu "przyczyn" i "skutków", a jednak ukazała
człowieka w odmiennem świetle. Dopiero też ona, jak się o tem niżej przekonamy,
wyjaśnia w sposób naturalny wszystkie właściwości ducha ludzkiego, jak również
"dobre" i "złe" strony człowiecze.
X. UNUSHOMO - NULLUSHOMO (MĄDROŚĆ LUDZKA
Teraz możemy już zarysować różnicę między mechanizmem zwierzęcym a
ludzkim. Zwierzę trzeba sobie przedstawić jako całostkę psychiczną, otwartą na
świat przez swą wrażliwość, ale tylko do przyjmowania bodźców od świata
zewnętrznego i do osobistego na nie reagowania czynami, działalnością. Zwierzę
prawie nic ze siebie, ze świata swych wrażeń nie komunikuje podobnym sobie.
Osobnik zaś ludzki po nauczeniu się mowy staje się całostką psychiczną, otwartą
zarówno dośrodkowo jak i odśrodkowo. Człowiek nie tylko przyjmuje bodźce, ale i
wysyła niezmiernie skomplikowane do podobnych sobie. Ta właśnie możność
oddawania z siebie swych stanów psychicznych innym osobnikom i to oddawanie
stanów nie tylko uczuciowych, co byłoby najłatwiejszem, i co w słabym stopniu
zachodzi wśród zwierząt między osobnikami jednego gatunku, ale stanów
intelektualnych, stanowi moment decydujący o psychicznej łączności ludzi z
ludźmi. Właśnie takiej łączności nie znają zwierzęta, nie wyłączając nawet t. zw.
gatunków towarzyskich, jak bobry, mrówki lub pszczoły.
Czem się to dzieje? Oto tem, że człowiek odbiera jeszcze takie bodźce,
których zwierzęta nietylko nie znają, ale które są najzupełniej obce światu
zwierzęcemu. Bodźce te człowiek odbiera tylko od ludzi, nie zaś od pozostałej
przyrody zewnętrznej.
Cała więc niezgłębiona przepaść między zwierzęciem a człowiekiem w tem
spoczywa i stąd płynie, że do liczby bodźców, otrzymywanych przez osobnika od
przyrody zewnętrznej, przybyła w świecie ludzkim jeszcze specjalna a bardzo
bogata kategorja bodźców, wysyłanych jedynie tylko przez ludzi do ludzi.
Jakież zadania spełniają owe bodźce? Zadaniem ich - budzić w osobniku, do
którego są skierowane nie tylko proste stany uczuciowe (bo te potrafi budzić w
podobnych mu osobnikach swemi ubożuchnemi sygnałami i zwierzę), ale
przedewszystkiem i wspomnienia przedmiotów, stosunków, działań, zdarzeń i t. d.,
i to takie mniej więcej, jakie chciał obudzić osobnik wysyłający.
I to jest najważniejsze. Aby się i ten nieprawdopodobny z pozoru proces mógł
dokonywać, potrzebne tu jest, ale i wystarczające wtajemniczenie w znaczenie
sygnałów. Sygnały te nie mogą być rozumiane instynktownie, jak to ma miejsce u
zwierząt, które, jak np. wszystkie ptaki śpiewające, rodzą się ze swoją ubogą
sygnalizacją, zarówno jak rodzą się z instynktami. Bodźce te nabierają właściwego
znaczenia dopiero, gdy osobnik odbierający został wpierw o ich znaczeniu
specjalnem poinformowany przez innych. Mają więc znaczenie społeczne, nie zaś
zoologiczne, i znaczenie warunkowe, wymagające wtajemniczenia.
Gdy to wtajemniczenie raz zostało dokonane, przynosi ono już niezmiernie
ważne następstwa. Z możności bowiem dowiadywania się za ich sprawą o obcych
wrażeniach i o wyobrażeniach sygnalizowanych za pomocą owych specjalnych
bodźców, oraz z możności komunikowania innym wrażeń własnych wynika w
rezultacie głęboka łączność psychiczna intelektualna osobników ludzkich. Wynika
jeszcze coś więcej, mianowicie możliwość kojarzenia osobistych wrażeń i
wyobrażeń w wyobrażenia wspólne wszystkim osobnikom, które zostawały ze sobą
w komunikacji psychicznej przez mowę. I zachodzi nie tylko możność kojarzenia
wrażeń i wyobrażeń osobniczych we wspólne czyli w zgodne społecznie
wyobrażenia, bo to byłoby za mało, ale w coś zupełnie nowego, mianowicie w
pojęcia, lecz o tem nieco później będziemy mówić.
Podstawowe zadanie bodźców - sygnałów, słów, wysyłanych od ludzi do
ludzi i łączących ludzi w związek psychiczny, polega tedy przedewszystkiem na
umożliwieniu porozumiewania się w zakresie stanów psychicznych nie tylko
uczuciowych, ale i intelektualnych, tj. przedmiotowych. Na wstępie, i to jest
najważniejsze, na umożliwieniu wytwarzania bardzo skomplikowanych procesów
psychicznych, procesów, których nie mogłaby budzić sama wrażliwość zmysłów
osobnika.
Wprawdzie potrzeby życiowe niektórych zwierząt "wyższych", jak np. wielu
ssaków i ptaków, zmusiły je także do wyrobienia sobie niejakich środków
porozumiewania się. W tym właśnie celu wyrobiły się u nich władze wysyłania
sygnałów głosowych, oddziaływających na inne osobniki przez nerwy słuchu.
Jednak sygnały te stanowią bardzo niedokładne środki porozumiewania się,
ponieważ są bardzo nieliczne, a nadto tylko u niewielkiej liczby gatunków doszły
do jakiej takiej rozmaitości.
Ale i tam wcale nie mogą one wzbudzać skomplikowanych stanów
psychicznych przedmiotowych (wyobrażeń, a zwłaszcza pojęć), co najwyżej proste
stany podmiotowe, a więc wzruszenia, uczucia i żądze. Ilość tych bodźców -
sygnałów ograniczona jest tam bezpośredniemi potrzebami organizmu, mianowicie
dążnością do zachowania życia własnego i życia rodu swego przez dążność do
stanu zadowolenia i unikania cierpienia. Wydawanie i rozumienie ich odbywa
się
co najlepiej świadczy, że jest to zjawisko całkiem odmienne od
zjawiska prawdziwej mowy.
Tylko w jednym rodzie ludzkim zaszło ogromne zwiększenie się ilości tych
sygnałów (słów), wywołując społeczne stadjum bytowania. Umożliwiło to
wywoływanie za ich pomocą coraz skomplikowańszych stanów psychicznych
przedmiotowych (wyobrażeń).
Gdy ujawniła się w gromadkach ludzkich ogromna użyteczność praktyczna
takich sygnałów (słów), wówczas podtrzymywanie ich, pomnażanie i uściślanie,
czyli podnoszenie słów do godności wyrazów przerobiło z biegiem czasu tę
sygnalizację z elementarnej i ubogiej mowy wzruszeń, uczuć nieskomplikowanych
i takichże żądz, w środek komunikowania własnych wyobrażeń, następnie nawet w
narzędzie do wytwarzania pojęć, t. j. treści psychicznych zupełnie obcych
zwierzętom, niemożliwych u nich, a zresztą i niepotrzebnych.
I oto od owego czasu mowa taka zaczęła stawać się z jednej strony wiązadłem
między osobnikami, wiązadłem psychicznem, pozwalającem wnikać im coraz
lepiej w stany psychiczne cudze, czyli lepiej się odczuwać, niż odczuwają się
zwierzęta, - z drugiej przerobiła ich pod względem psychicznym - przez
rozszczepienie doznań niezłożonych i monotonnych w niezmierną rozmaitość -
przerobiła, powtarzam, w coś zupełnie nowego dla świata.
Dzięki mowie wrażliwość, normalna dla wyższych ssaków, może się
przetwarzać w tak głębokie i subtelne odczucia otaczającej rzeczywistości, że pod
tym względem ludzie mogą zostawiać za sobą daleko cały świat zwierzęcy i stawać
się w prawdziwem tego słowa znaczeniu jestestwami rozumnemi i świadomemi
siebie i świata.
Całą tę nadzwierzęcą i nadzmysłową, albo przeciwzmysłową przenikliwość,
tem charakterystyczną, że nabywalną, nie zaś wrodzoną, ród ludzki zawdzięcza
związaniu się w koła społeczne. Owe koła są to już poniekąd jakgdyby pewne nad-
zoologiczne całostki psychofizyczne, złączone każda własnym systemem sygnałów
w oddzielne koło.
Źlebyśmy jednak byli zrozumiani, gdyby czytelnik nabywalność
nadzwierzęcego stanu władz psychicznych, o którym mówimy, że nie jest
wrodzony, - wziął za jedno z nieobecnością głębokich zmian, zachodzących
stopniowo, z biegiem czasu w mózgu praludzkim i wogóle w całym jego systemie
nerwowym. Stale praktykowane kojarzenie wyobrażeń czysto zmysłowych z
elementem językowym (ze słowami) rozwinęło mózg ludzki przez wzbogacenie go
właśnie o te części, które są niezbędne do takich kojarzeń.
Częste powtarzanie się takich skojarzeń przekazywało potomkom przez dwa
tajemnicze zjawiska: wprawy i dziedziczności coraz dogodniejszy aparat nerwowy
ze wszystkiemi jego nowemi uzdolnieniami do funkcjonowania po ludzku. Jednak,
powtarzam, my dziedziczymy tylko żywy aparat, niezbędny do myślenia po
ludzku. Wyobrażeń i pojęć nie dziedziczymy. Dziedziczymy subtelne narzędzie,
nie zaś dzieło jego.
Odkrycie poszukiwanego łącznika fizycznego między ludźmi, czyli przyczyny
społeczeństw, jako przyczyny społecznej, zaliczamy do najważniejszych zdobyczy
naszych. I, jak to najczęściej bywa, nie zaszło tu odnalezienie rzeczy nieznanej,
lecz poprostu wyjaśnienie roli czynnika powszechnie znanego. Był on nawet
wysoko ceniony, ale zawsze tylko w charakterze narzędzia do komunikowania się
gotowych dusz. Rola jego nigdy nie została jeszcze należycie doceniona w Nauce z
powodu głęboko zakorzenionych idei, mających to zbyt mało wspólnego z
przyrodniczym światopoglądem, to znowu zbyt niewolniczo stosujących teorje
rozwoju organicznego tam nawet, gdzie fakty, jaskrawo rzucające się w oczy,
ukazywały jej niedostateczność.
Geneza ducha ludzkiego nie jest ani tak pozioma (i związana z ciałem
osobnika), jak to mniemali przyrodnicy obozu materjalistycznego, ani znowu tak
"zaświatowa", substancjalna i metafizyczna, jak utrzymywali ich przeciwnicy,
filozofowie szkół idealistycznych. Lecz doprawdy znacznie mniej mylili się ci,
którzy powołali do życia wszystkie Olimpy, niżeli ci, którzy duszę osobnika chcieli
ograniczyć do funkcji fizjologicznej mózgu, i to mózgu odosobnionego,
osobniczego.
Nie negujemy niepojętego i iście metafizycznego pierwiastku świata,
przejawiającego się w zjawiskach duchowych, ale niewolno nam zapominać, że
tkwi on w każdem żyjącem w całej pełni swej tajemniczości, więc nicbyśmy nie
zyskiwali dla nauki, powołując się bezpośrednio na ten pierwiastek w usiłowaniach
zgłębienia kwestji ukazania się w pewnym czasie na pniu człowieczym tych
zjawisk psychicznych, które mianujemy
W tem miejscu nie będzie zbytecznem wejrzenie w mechanizm
psychofizyczny takiej całostki, którą nazwiemy kołem społecznem, złożonem z
osobników ludzkich. Wydaje mi się to nawet koniecznem, trzeba bowiem zapełnić
przestrzeń, dzielącą osobniki, czemś, co może je łączyć i to podobnie, jak są
złączone w jednym mózgu czuciowe części mózgu, z motorycznemi (ruchowemi)
w całość psychofizyczną.
Osobniki społeczne, jak już wspominaliśmy, różnią się tem od zwierzęcych,
że są całostkami otwartemi względem siebie obustronnie. One nie tylko przyjmują
bodźce, wywołujące skomplikowane wrażenia, ale także i wysyłają takie bodźce,
które mogą wywoływać w innych osobnikach tego samego koła wrażenia mniej
więcej podobne do tych, jakie wysyłający chciał obudzić.
Od chwili, gdy taki warunek może być urzeczywistniony, "koło społeczne"
odrazu nabiera charakteru zindywidualizowanej całostki psychicznej. Na całostkę
tę składa się pewna mniejsza lub większa ilość osobników, związanych ze sobą w
jeden aparat nie tylko bierny, ale i czynny. Aparat ten podobny jest zasadniczo do
każdego aparatu mózgowego, w którym czuciowe centry połączone są z
motorycznemi w jedną całość. Takie powiązanie niesie dla osobników należących
do "koła" skutki bardzo doniosłe.
Pomimo, że mechanizm mózgowy tych osobników zostaje prawie taki sam,
bo został wzmocniony tylko o elementy, niezbędne do funkcjonowania
odśrodkowo, - psychika tych osobników staje się czemś o wiele wyższem od
psychiki zwierzęcej.
Wiemy, że mózg pra-człowieczy został wzbogacony o "elementy" nieobecne
w mózgu zwierzęcym. Otóż wypada zaznaczyć, że te nowe elementy w mózgu i
wogóle w organizmie ludzkim, jako ludzkim, nie są natury czysto zoologicznej,
które zawdzięczalibyśmy czystej przyrodzie "wydoskonalającej" organizmy w
"walce o byt" na łonie przyrody. Zawdzięczają one swe powstanie, rozrost i
ukształtowanie właśnie komunikowaniu się ze sobą osobników społecznych przez
mowę, przez słowa. W jaki sposób one powstały i w jakich granicach zmieniły
ludzki mózg i wogóle cały aparat nerwowy, to wyjaśniliśmy już w
"Prolegomenach"; nie będzie jednak od rzeczy przypomnienie t.j. przedstawienie
ludzkiego procesu komunikowania się na rysunku schematycznym,
wyobrażającym, dla prostoty, koło społeczne najszczuplejsze z tych, jakie być
mogą, bo złożone tylko z dwóch osobników C. i D.
Powtórzymy tu w najkrótszym zarysie to, co było już na tym rysunku szerzej
wyłożone, chodzi bowiem tylko o wyjaśnienie skutków wysyłania bodźców od
jednego mózgu do drugiego.
Nad sprawą przyjmowania słów nie będziemy się zastanawiali, ponieważ jest
zupełnie podobna do sprawy przyjmowania wszelkich bodźców, na które są czułe
zmysły nasze. Inna rzecz, że nawet samo przyjmowanie szmerów mowy nie w
charakterze zwykłych szmerów, ale w charakterze słów, wymaga istnienia w
mózgu specjalnego już kompleksu komórek czułego na owe słowa, wyrzucane już
w charakterze wyrazów do słuchającego. Ten kompleks powstał, jako reakcja
"żywego", pod działaniem takich właśnie specjalnych bodźców. Części mózgu,
przyjmujące i rozumiejące "mówione", powiedziane, wyrobiły się tylko pod
działaniem specjalnych bodźców, wydawanych przez ludzki aparat mowy -
podobnie, jak np. wzrokowe części mózgu organizm zwierzęcy wyrobił sobie pod
wpływem podniet, odbieranych od świata przez nerwy oczu.
I podobnie jak bez istnienia fal świetlnych i specjalnych zakończeń
nerwowych czułych na nie - nie byłoby w mózgu czuciowych centrów
wzrokowych, tak samo bez istnienia specjalnych fal "mówionego", branych nie w
charakterze dźwięków, ale w charakterze znaków dla rzeczy, słów - wyrazów, nie
mogłyby się wytworzyć na powierzchni mózgu czuciowe centry mowy,
przyjmujące słowa jako wyrazy, czyli nie mogłyby powstać narzędzia do myślenia
po ludzku.
Ponieważ nie mogłoby być w kole społecznem fal "mówionego" bez istnienia
aparatu, który je wydaje t. j. wysyła, aparatu zaś samego również nie mogłoby być
bez motorycznych części mózgu, rządzących mówieniem, tych zaś bez czuciowych
części, przyjmujących fale "mówionego" - przeto staje się jasnem, że fale
"mówionego" łączą dwa centry mowy, czuciowy i ruchowy dwu lub więcej
osobników w całość pełną i zamkniętą. W osobnikach więc A i B tkwią, jak gdyby
dwa drzewa, odwrócone do siebie korzeniami. Korzenie obu reprezentują mózgowe
nerwy ruchu (a'), korony mózgowe nerwy czucia (b'). Korzenie jednego mieszczą
się w mózgu pierwszym (A), a korona w drugim (B); drugiego zaś drzewa korzenie
mieszczą się w mózgu drugim (B), a korona w pierwszym. Pień każdego drzewa
wychodzi przez aparat mowy, przez usta (a), wchodzi zaś przez aparat słuchu (b)
do mózgu drugiego osobnika. W każdym zaś mózgu korzenie jednego i korona
drugiego drzewa związane są ze sobą w całość doskonalą, taką, jak gdyby były
jednem drzewem, bo i są niem w osobniku rzeczywiście.
Jedno drzewo bez drugiego nie mogłoby ani powstać, ani istnieć. Funkcja
przyjmowania bodźców nie mogłaby powstać sama jedna bez równoważnej funkcji
wysyłania takich bodźców. Podział pracy w każdem drzewie jest następujący: Gdy
korona przyjmuje do świadomości mowę cudzą, czyli jest czuciowem siedliskiem
mowy, albo zmysłowem (b'), korzenie kierują funkcjami własnego aparatu mowy,
czyli są siedliskiem motorycznem mowy (a).
Komunikacja obu siedlisk w jednym mózgu dokonywa się przez istnienie
doskonałych połączeń wewnętrznych między niemi, komunikacja zaś obu mózgów
dokonywa się przez fale mówionego, czyli przez fale słów, ale prąd komunikacyjny
płynie od b' do a', nie zaś odwrotnie. Mamy tu prąd kołowy nieustanny i
Z tego, co tu zostało wyłożone, wypływa wniosek, że nieco większą objętość
ludzkich półkul mózgowych należy przypisać głównie (choć nie jedynie)
obustronnym funkcjom mowy. Te części mózgu i systemu nerwowego, które
rządzą mówieniem i rozumieniem "mówionego" wytworzyły się dopiero w okresie
społecznym bytu naszego typu zoologicznego pod wpływem stale praktykowanego
kojarzenia wyobrażeń czysto zmysłowych z elementem językowym. Zatem ten
ostatni jest przyczyną powstania tych części masy mózgowej, których nie posiadają
zwierzęta. Aparat do wydawania głosu, wysubtelniony w aparat mowy, jest dopiero
u człowieka narzędziem do wytwarzania i podtrzymywania łącznika fizycznego,
wiążącego ludzi w społeczeństwo, warunkiem społecznej formy bytu, oraz
psychiki, zgoła niemożliwej u zwierząt.
Rysunek, na którym przedstawiliśmy proces komunikowania się dwóch
członków koła społecznego, nie daje jeszcze wyobrażenia o wielkiem
skomplikowaniu stosunków interpsychicznych, a przez to i psychik osobniczych.
Dopiero, gdy sobie narysujemy koło, złożone choćby z pięciu lub sześciu
uczestników, otrzymamy obraz najdrobniejszego społeczeństwa, czyli pewnej
najmniejszej całostki socjalnej. Tu bowiem dopiero, choćby w tak szczupłem kółku
jednego gniazda (rodziny) znajdujemy konieczny warunek koła: mianowicie jego
trwałość t, j. ciągłość, dłuższą od trwałości jednego pokolenia. Tu bowiem na
miejsce wymierających członków przybywają osobniki nowe, dostające się zaraz
pod wpływ pozostałych przy życiu dziedziców całej przeszłości koła.
Na tym dopiero rysunku okazuje się naocznie, że psychika czysto ludzka
każdego uczestnika formuje się pod wpływem wszystkich pozostałych. Tutaj
dopiero widać, czemu pojęcia coraz późniejszych członków koła mogą się
komplikować i doskonalić coraz bardziej. Oto poprostu z powodu nagromadzania
się przez obcowanie w kole społecznem doświadczeń i obserwacyj osobników,
które uprzednio i kiedykolwiek należały do koła i zdołały oddziałać na pozostałych.
Przecież rozrost korony i korzeni w jednym mózgu związkowym wywołuje
podobny rozrost w tych, które się z nim komunikowały przez pień czyli przez
mowę. Źródło tedy ludzkiego poznania każdego z członków koła tkwi już nie w
jego własnych zmysłach i nie w jego mózgu i nie w dziedzicznie przekazywanym
instynkcie, ale w tej nie przepadającej ani na chwilę, to znaczy nie przerywającej
się, skomplikowanej siatce fal "mówionego", która, łącząc fizycznie członków
koła, podtrzymuje tegoż ciągłość oraz indywidualność, pomimo ustawicznych
zmian częściowych, jakie w niem, pod wpływem doskonalenia się ich wiedzy,
zachodzą.
Źródłem mądrości członków koła jest tedy trwałość koła przez ciągłość
społeczną łącznika. Ten podtrzymuje wyniki doświadczenia wszystkich członków
koła, tak żyjących jak minionych, i wiąże ich w pewną ciągłość psychiczną ze
wszystkiemi tej łączności skutkami.
Na rozwój oraz jakość psychiki osobnika składa się oddziaływanie (przez
mowę) wszystkich komunikujących się z nim osobników pośrednio zaś jeszcze i
wszystkich osobników, które wpływały na tamte.
Tak więc do liczby zwykłych bodźców, na które czułe są zwierzęta, przybył
tylko element językowy, mowa, i on to umożliwił wyzyskiwanie aparatu
mózgowego w sposób brzemienny w nieobliczalne, choć napewno nie szukane
skutki.
Narazie poprzestaniemy na tych uwagach, zastrzegając sobie, po załatwieniu
się z tematem pilniejszym, powrót do tematu koła społecznego, celem
wyprowadzenia z niego ważnych konsekwencyj, których wszakże poruszanie w
tem miejscu byłoby przedwczesne.
Na czem polega doniosłe w skutkach wyzyskanie przez gromadę ludzką
pospolitej wrażliwości zwierzęcej, to
tu przypomnimy
pokrótce, że zwierzę kojarzy w swej głowie same tylko obrazy zmysłowe swego
środowiska, i to w sposób, odpowiadający jego bardzo skromnym potrzebom
życiowym. Jego nieskomplikowany świat psychiczny jest bezpośredniem
odczuciem tylko świata przyrody, która roztacza się przed zmysłami zwierzęcia w
postaci panoramy kinematograficznej, opartej na podstawie wszystkich zmysłów.
Z człowiekiem (w społeczeństwie) dzieje się coś znacznie więcej. Na niego,
oprócz środowiska naturalnego działają od niemowlęctwa dźwięki mowy
otoczenia, powiązane i pokojarzone z fragmentami panoramy środowiska przez
nauczanie.
Cała różnica mimo, że jest wieka w skutkach, polega na tem, że zwierzę
kojarzy w swej głowie obrazy samej tylko przyrody, czyli wrażenia i wyobrażenia
osobiste, bezpośrednie w sposób, wyrobiony przez licznych przodków, a
przekazywany dziedzicznie wszystkim osobnikom tegoż rodu, człowiek zaś może
kojarzyć z tamtą kategorją obrazów jeszcze i maleńkie obrazy zmysłowe
(słuchowe), słowa, niby gesty "słyszane", wychodzące od innych osobników pod
postacią rozmaitych kombinacyj dźwięków.
Aby ocenić zdumiewające skutki tego niewinnego niby dodatku, który w
społeczeństwie przybył pod postacią znaków akustycznych, Czyli takich gestów,
które działają na słuch, - wystarczy przyrównać je do znaków algebraicznych w
matematyce.
Same przez się puste, posiadają one jednak w tej gromadzie ludzkiej, która się
niemi posługuje, umowne znaczenie, całkiem niezależne od skromnej roli nic nie
mówiących kombinacyj głosek.
Jednak lepiej będzie przyrównać te dźwięki nie do znaków algebraicznych,
ale do klawiszy fortepianowych; obrazy zaś przyrody przyrównać do samych
dźwięków, które wydają struny fortepianowe.
Skoro zgodzimy się na taką przenośnię, wówczas spostrzeżemy, że tylko takie
obrazy, które otrzymujemy przez zmysły bezpośrednio od natury, od środowiska,
mają dla nas własne dla nich i stałe odpowiedniki w zewnętrznej przyrodzie, czyli
w panoramie, otaczającej osobnika. (Ten element będą w naszym przykładzie
reprezentować struny fortepianowe.)
Dźwięki zaś mowy, czyli słowa, utożsamione tutaj tylko z klawiszami, same
przez się są puste, nie posiadają same przez się żadnej treści myślowej,
pozaakustycznej. Ale też, rzecz oczywista, nikt nie bierze słów w prostem
znaczeniu brzmień, (czyli wyobrażeń jedynie fonetyczno-akustycznych), w jakiem
bierze się dźwięki muzyki lub śpiewu bez słów. Chyba że się nie rozumie mowy.
To są rzeczywiście proste tabliczki kościane, powtarzam, nieme, dopóki ich nie
połączymy ze strunami brzmiącemi.
Jednak od chwili, gdy taki klawisz (czyli sygnał) przyczepimy w swojej i
czyjejś głowie do jakiejkolwiek struny (czyli do przedmiotu lub jego cechy), to
znaczy, gdy przyczepimy pustą zrazu formę dźwiękową, fonemę, jak ją nazywają
lingwiści, do jakiegokolwiek
obrazu zmysłowego pozajęzykowego,
ów klawisz
odrazu
nabywa
treści
swej
struny,
czyli
nabywa
przyczepionego doń i wtedy dopiero staje się naprawdę wyrazem
(czegoś), nie zaś pustym dźwiękiem. Staje się on (tak jak każdy gest), znakiem dla
rzeczy, będącej przedmiotem wyobrażenia (wyrazem), staje się narzędziem
(klawiszem) do wyrwania owego obrazu z panoramy ogólnej, w której tkwi. Staje
się narzędziem do wyrwania z pamięci osobnika wspomnienia rzeczy, o którą nam
w danej chwili chodzi. Staje się już, mówiąc językiem lingwistów, morfemą. Ma to
kolosalne
Za pociśnięciem tego klawisza mogę już wywołać dźwięk struny z nim
złączonej, czyli za wymówieniem pewnej kombinacji szmerów mogę wywołać z
czyjejś pamięci złączony z tą formą dźwiękową fragment obrazu przyrody z jego
naturalnego miejsca, jakie zajmuje w naturze czy panoramie świata, i mogę
wprowadzić go (pod postacią wyrazu) w pole świadomości osobnika. Za
pociśnięciem zaś drugiego klawisza, wyrywającego z innej struny fortepianowej
inny jakiś dźwięk, czyli za wymówieniem drugiej kombinacji dźwięków, związanej
już z innym obrazem, mogę ów obraz, choćby najodleglejszy w naturze od
tamtego, ustawić w czyjejś świadomości obok obrazu poprzedniego, czyli mogę go
wyrwać z jego miejsca naturalnego w panoramie środowiska i skojarzyć nie tylko
w swojej, ale i w cudzej wyobraźni z pierwszym.
Trzeba tylko, aby i ów drugi obraz zmysłowy został wpierw skojarzony w
parkę z jakimś innym materjałem językowym, czyli ze słowem.
Za pomocą różnych kombinacyj głosek, które stały się słowami, mającemi
każda swą treść określoną, czyli które stały się wyrazami czegoś, mogę tak samo,
jak zapomocą gestów, tylko o wiele łatwiej i dokładniej, - dokonywać analizy
materjału, którego mi dostarczają zmysły, a potem dowolnej syntezy. Co zaś jest w
tej operacji najważniejszem, mogą zakomunikować innemu osobnikowi moje
osobiste skojarzenia przedmiotów, dokonane w mej myśli czyli dokonaną
przezemnie jakąś analizę oraz syntezę materjału, wyrwanego z ogólnego obrazu
przyrody zewnętrznej.
Zwierzę, gdyby nawet było w stanie dokonać w swej myśli podobnej analizy i
syntezy, co jest jednak niemożliwe, nie jest w stanie, nie posiadając mowy,
zakomunikować dokładnie wyników swej analizy innemu osobnikowi. Z tego
powodu dla gromady zwierzęcej zawsze przepada praca myślowa osobnika, choćby
najbystrzejszego, pozostając wyłączną własnością tylko tego jednego osobnika,
póki on żyje.
Jednak (trzeba sobie to dobrze uświadomić), o ogromnej doniosłości
operowania wyrazami czyli parkami, złożonemi każda z dźwięku i z obrazu natury,
albo z klawisza i struny brzmiącej, - dla zdobywania głębszego poglądu na świat od
poglądów zwierzęcych, decyduje wcale nie sama możność dowolnego wiązania
krótkich znaków fonetycznych z jakimkolwiek, dowolnie czy naprędce obranym,
obrazem rzeczy lub jej części. Decyduje o tem dopiero fakt, że połączenia słów z
obrazami istnieją już gotowe w narodzie.
My przecież nie według własnego widzimisię kojarzymy znaki fonetyczne z
obrazami, nie według własnego widzimisię przeobrażamy fonemy w morfemy,
słowa w wyrazy.
To nasze ludzkie otoczenie (koło społeczne) podaje nowoprzybywającemu
osobnikowi gotowe już skojarzenia pewnych słów z pewnemi przedmiotami.
Znaczeń slów-wyrazów trzeba się uczyć; nie można ich na własną rękę wymyślać,
nie można języka na własną rękę tworzyć.
Fortepian jest już gotowy. Pozostaje przystąpić do gotowego instrumentu,
zapoznać się z treścią muzyczną każdego klawisza, a potem nauczyć się grać
wprawnie.
Jakoż każdy człowiek w ten sposób rozpoczyna swoją rolę w społeczeństwie.
Dziecię, które po okresie bezładnego bełkotania zaczyna mówić, - zamęcza zwykle
swe otoczenie pytaniami: co to?
Wiele matek zachwyca się wtedy rozumem swej pociechy, jej ciekawością do
wszystkiego, ale błędem byłoby mniemać, że dziecię pragnie koniecznie rozumieć
rzeczy, o które pyta.
Ono nie zadaje wcale pytań, które miałyby na celu, jak to sobie niektórzy
wyobrażają, rozumienie związku rzeczy, ich przeznaczenie itp. Ono tylko
zapoznaje się z dźwiękami klawiszów, na których ma grać. Potrzebuje tylko
dowiedzieć się: jak się "to" nazywa?
Więc też wychowawca najczęściej zaspakaja w zupełności tę pierwszą
ciekawość i potrzebę., gdy na pytanie, mające za przedmiot zegarek, da odpowiedź
lakoniczną: zegarek, nie zaś dłuższe i małozrozumiałe dla dziecka objaśnienie, do
czego "to" służy, a na pytanie co do książki odpowie: "to książka".
Tłumaczyć dziecku w pierwszym okresie zdobywania słownika głębsze
znaczenie i przeznaczenie zegarka, książki, rzeczy i stosunków skomplikowanych i
obojętnych dla dziecka, byłoby zgoła bezpotrzebne, bo w tej fazie rozwoju
potrzeba dziecku głównie materjału językowego, potrzeba słów, aby umożliwić
porozumiewanie się w zakresie dla niego koniecznym, a potem dalsze zdobywanie
coraz nowego materjału językowego.
PONAZYWANYCH. P0WSTANIE POJĘĆ I SĄDÓW.
na czem polega niezmierna doniosłość
mowy wyrazowej oraz niezbędność jej dla uświadamiania sobie przedmiotów, a
następnie przeróżnych stosunków między niemi. Jeśli skojarzę raz za przewodem
innego człowieka z dźwiękiem "gruszka" przedmiot jadalny i smaczny, wyrastający
na pewnym gatunku drzewa, to już moja psychika została wzbogacona wyrazem
"gruszka".
Odtąd, ilekroć usłyszę dźwięk "gruszka", tyle razy wyłoni mi się z pamięci
konkretny, choć niepełny, obraz (czyli wyobrażenie) gruszki. Znaczy to, że cudza
wola może wywołać w mej głowie wyobrażenie przedmiotu, nieobecne w mych
myślach.
Jeśli następnie skojarzę z dźwiękiem "jabłko" podobną rzecz, wyrastającą na
innem drzewie, a z dźwiękiem "wiśnia" inną jeszcze rzecz, wyrastającą na drzewie
wiśniowem, wówczas zbogaciłem swą psychikę nowemi wyrazami: jabłko i wiśnia.
Ale choćbym w ten sposób wszystkie przedmioty, podpadające pod zmysły,
ponazywał, - jeszcze nie zdobędę przez to psychiki ludzkiej, gdyż nie zdobędę
pojęć ogólniejszych, niezbędnych do myślenia po ludzku, do myślenia rozumnego.
Do tego potrzeba zdobyć uogólnienia, muszą być wprowadzone do materjału
myślowego pojęcia abstrakcyjne. O co tu chodzi, to zaraz na przykładzie
objaśnimy.
Jeżeli wszystkie trzy obrazy, gruszki, jabłka, wiśni, nauczyciel mój skojarzy z
jednym dźwiękiem nowym "owoc", to wówczas, gdy ktoś będzie chciał wywołać w
mej głowie myśl o wszystkich tych rzeczach jadalnych, bez różnicy, w wyobraźni
mej zjawi się na dźwięk tego słowa mimowoli, automatycznie i na krótką chwilę
wyobrażenie któregokolwiek z tych owoców, jak wiemy z psychologji, zwykle
niezupełne, ale wystarczające. Zmysłowy obraz taki zniknie natychmiast,
pozostawiając po sobie niepochwytny cień, jakieś niewyraźne uogólnienie
"owocu". I to nam najzupełniej wystarcza, a nawet chodzi o to, aby wyłoniły się z
pamięci tylko słabe pozory rzeczywistości, szczątkowe wyobrażenie
rzeczywistości, nie zaś pełne i żywe obrazy rzeczy, albowiem dopiero wtedy
oszczędzam sobie i innym świadomego i kolejnego, a bezpotrzebnego,
przywoływania do pamięci wszystkich znanych mi owoców jadalnych.
Co za korzyść wypływa ze zdobycia wyrazu ogólnikowego "owoc"? Oto moje
wyobrażenia zarówno gruszki, jak jabłka i wiśni nabrały pełności, której przedtem
nie posiadały, otrzymały bowiem naturalny związek ze sobą na mocy pewnej liczby
cech wspólnych wszystkim, pomimo pewnej liczby cech, właściwych tylko
każdemu z tych owoców oddzielnie. W ten sposób wszystkie one z prostych
wyobrażeń stały się już pojęciami czyli abstrakcjami od rzeczywistości,
pożytecznemi uogólnieniami. Dzięki uświadomieniu sobie różnic i podobieństw
między owocami zaczynam głębiej ujmować naturę każdego z tych owoców. Mogę
dokonywać licznych analiz w obrazie każdego z tych owoców, a następnie
logicznych syntez, opartych na uprzedniej analizie.
Myśl moja wnika odtąd rozsądnie i rozumnie w naturę każdego z tych
owoców, rozsądzam i rozumuję czyli rozważam liczne różnice i podobieństwa, a
dokonało tego posiadanie dla tych samych rzeczy dwu słów: jednego szczególnego
(gruszka itd.), drugiego ogólnego (owoc). Mogę odtąd rozumować: "jabłko,
gruszka i wiśnia, - trzy niepodobne do siebie rzeczy, są owocami, czyli są do siebie
zasadniczo podobne". Mogę odtąd te różne, a mimo to podobne rzeczy
porównywać wielostronnie i wynajdywać coraz nowe między niemi podobieństwa i
różnice. Mogę o nich formować sądy.
Praktyka życiowa i wiadomości, zdobyte w rozumowaniach nad temi trzema
owocami, rychło nastręczą nam nowe uogólnienia i skojarzenia pewnych części
przyrody, których zwierzęta nie są zdolne w myśli kojarzyć ze sobą.
Zacznę mianowicie kojarzyć z ogólnym wyrazem "owoc" rzeczy, coraz mniej
podobne do gruszki, jabłka i wiśni, ale mimo to obdarzone pewnemi wspólnemi
cechami, rozpoznanemi w tych owocach na podstawie poprzednio ugruntowanych
sądów, więc np. zacznę do owoców zaliczać orzechy, szyszki sosnowe, ziania
zboża itd. Przez złączenie z jednem słowem "owoc" wielu tych rzeczy, pomimo
coraz większych między niemi różnic, zyskuję jeszcze głębsze pojęcie, już nie
proste wyobrażenie, o każdym z owoców i wogóle zyskuję głębszy,
"rozsądniejszy" pogląd na świat roślinny oraz na całą przyrodę.
Ale my możemy za pomocą słów także bardzo łatwo oddzielać liczne części
jednego i tego samego owocu i łączyć je z odpowiedniemi częściami wszelkich
innych znowu w osobne pojęcia ogólne, abstrakcyjne, niezmiernie użyteczne dla
rozszerzania naszej wiedzy o świecie.
W gruszce i jabłku dokonamy np. przy pomocy nowych osobnych słów
szczegółowej analizy, nazywając np. powierzchowną warstwą "skórką", głębszą
"miąższem", ziarna zaś, znajdujące się wewnątrz jabłka i gruszki, nazywając
"nasieniem". Analiza taka poprowadzi nas potem do odnajdywania we wszystkich
innych owocach podobnych czyli takich samych części, jednak tylko zasadniczo
podobnych, bo w każdym owocu nieco odmiennie ukształtowanych. Z
porównywania różnych owoców, mianowicie ze zbliżania owoców odległych od
siebie lub mało podobnych, oddzielania zaś bliskich lub bardzo podobnych płynie
w zysku coraz głębsze ich poznawanie, "rozumienie", zgoła niedostępne dla
zwierząt.
Owoc z określnika zaledwie kilku znanych mi rzeczy jadalnych i smacznych,
wyrastających na roślinach, stał się już określnikiem bardzo szerokiego pojęcia,
wprawdzie abstrakcyjnego, ale całkiem realnego, bo odpowiada mu w naturze,
która nas otacza, ogół najrozmaitszych owoców najrozmaitszych roślin, czyli
bardzo liczna klasa rzeczy, mających cechy wspólne. To samo stało się ze słowem i
pojęciem "nasienie".
Wyobraźmy sobie teraz taki sam proces, dokonany na tle wyrazów i
przedmiotów: róża, fijołek i słonecznik. Złączyliśmy te obrazy ze wspólnem im
słowem "kwiat" w abstrakcyjne pojęcie "kwiatu" na roślinie.
Dokonawszy takiego uogólnienia, możemy znowu na mocy prostej
obserwacji, że owoc powstaje na tych miejscach drzewa, czy rośliny zielnej, gdzie
poprzednio pojawiał się kwiat, związać dwa abstrakcyjne pojęcia "kwiatu" i
"owocu" w stosunek zależności przyczynowej, zyskując nowy głęboki pogląd na
zjawiska przyrody, zyskując pojęcie, dla umysłu zwierzęcego i ludzkiego tępego
całkiem niedostępne.
Widząc kwiat na drzewie jabłoni, będę mógł sobie powiedzieć: tu wyrosną
jabłka, notabene, jeśli kwiat przedwcześnie nie opadnie. Wytworzę sobie trafny sąd
o pewnej kategorji zjawisk przyrody.
Co tu powiedziano - to dotyczy wszystkich przedmiotów, przymiotów,
stosunków, procesów i t. d., podpadających pod zmysły. Jeśli je wszystkie
ponazywam z osobna, wówczas mogę później kojarzyć je w dowolne kombinacje,
to znaczy, mogę je klasyfikować według pewnych cech wspólnych wszystkim i
układać przerozmaite o nich sądy, i to głębokie, bo oparte na wielostronnem
porównywaniu i dopatrywaniu się w nich wielu podobieństw i wielu różnic. Mogę
rozdzielać i łączyć coraz inaczej materjał, dostarczany przez wzrok, słuch oraz inne
zmysły, za każdem zaś celowem i trafnem przegrupowaniem tego materjału
zyskuję jakieś użyteczne spostrzeżenia i odkrycia. Za każdym razem nowy jakiś
szczegół w mem środowisku przedstawia mi się wyraźniej i zrozumiałej, budząc
nowe zaciekawienia i prowadząc do nowych rozjaśnień. Tego bez słów nigdy nie
bylibyśmy w stanie dokonywać.
Mogąc myśleć i rozmawiać, powiadamiać i objaśniać, zaczynamy rozsądzać i
rozumieć mnóstwo takich stosunków i zjawisk, które zwierzęta tylko widzą, ale nie
zdają sobie wcale z nich sprawy.
Cóż dziwnego, że w porównaniu do ludzkiej, głębokiej i mądrej obserwacji,
zwierzęca bywa zawsze powierzchowna i głęboko naiwna. Jeśli zaś zwierzęta jako
tako orjentnją się w natłoku rzeczy, pierwszy raz widzianych i niezrozumiałych,
dopomaga im w tem odziedziczony,
niewyrozumowany wstręt do
rzeczy szkodliwych, jakiś lęk przed niemi, zaś pociąg do rzeczy potrzebnych,
wreszcie zupełna obojętność dla zjawisk praktycznie obojętnych.
Dla nas świat zlewa się w ciągłość nie tylko przestrzenną, ale i logiczną, pełną
treści zrozumiałej, dla zwierząt pozostaje jakgdyby płasko malowaną panoramą, na
której tle tylko mała cząstka przyrody, bezpośrednio ważna dla nich życiowo,
stanowi świat cokolwiek lepiej znany i ciekawy, ale działający jedynie na ich
stronę uczuciową, bo inna jest zaledwie zaczątkowo wyrobiona.
Dla nas niezliczone przedmioty, składające się na panoramę świata, a
działające na zmysły, mogą się stać jakgdyby przezroczystymi, tak dobrze możemy
dowiadywać się, przez łączenie ich w typy i klasy, co one wewnątrz muszą
zawierać; dla zwierząt wszystkie pozostają w całej ich istocie zawsze nieznane i
tylko albo miłe, albo wstrętne, albo obojętne.
Utarło się mniemanie, że pojęcia o świecie, im są ogólniejsze - tem stają się
dalsze od rzeczywistości. Byłoby to tylko wówczas słuszne, gdyby tylko takie
pojęcia pozostawały na placu w naszym umyśle. Skoro jednak obok
najogólniejszych pozostają wszystkie mniej ogólne, włącznie aż do
najszczegółowszych i zgodnych ze świadectwami zmysłów, - to owe coraz większe
uogólnienia należy uważać nie za coraz dalsze od rzeczywistości, ale raczej za
coraz obszerniejsze szufladki, przeznaczone do klasyfikowania nieprzebranej
rozmaitości form świata według ich cech wspólnych, celem możliwie
najekonomiczniejszego myślenia.
"Zwierzę" np. to nie jest pojęcie dalsze od rzeczywistości, niżeli np. "ryba" i
"motyl" i nie dalsze, niżeli w szufladce "motyl" jeszcze węższa klasa "ćmy". To są
właśnie głębsze ujęcia rzeczywistości, bo pozwalają ogarniać w krótkim rzucie
myśli niezmierną rozmaitość świata i porządkować ją w szeregi, grupy i typy
rozmaitej rozległości, ale zawsze o charakterze powszechniejszym. Pozwalają
orjentować się w labiryncie wrażeń i wyobrażeń i odrazu oceniać konkretne
przedmioty nawet pierwszy raz widziane, przez zakwalifikowanie ich od
pierwszego wejrzenia do właściwej im klasy. Zawsze bowiem znajdzie się w
pamięci coś dobrze nam znanego, co przez porównanie rzuca światło na wszystko,
mniej znane. I klasa "zwierzę" i klasa "owoc" i klasa "kwiat" i klasa "człowiek",
wszystkie obejmują rzeczywistość, tem tylko różną od klas "wyżła", "pomarańczy",
"Chińczyka" lub "kowala", że są klasą ogólniejszą, a tem samem obszerniejszą.
Alboż Syrjusz nie jest gwiazdą, wyżeł psem, ssakiem i zwierzęciem, a kowal
człowiekiem?
Gdzież tu odchylenie od rzeczywistości? To nie są czyste wytwory myślowe,
któreby nie miały w przyrodzie odpowiedników, ale właśnie głębsze, t. j.
trafniejsze, więc niejako mądrzejsze ujęcia rzeczywistości. Są to wprawdzie
zupełne abstrakcje od rzeczywistości, ale właśnie one umożliwiają nam jej
prawdziwe poznanie, tak bardzo różne i tak bardzo wyższe, od powierzchownego i
zanadto urozmaiconego jej obrazu, dostarczanego nam przez zmysły osobiste.
Wiedza, którą nabywamy od innych dzięki posiadaniu mnóstwa pojęć ogólnych,
ukazuje nam rzeczywistość właśnie lepiej, bo pełniej i głębiej. Jeżeli zaś jeszcze nie
ukazuje w sposób zupełnie dostateczny i zgodny z tą rzeczywistością, to, pomijając
niedoskonałości zmysłów, dzieje się to bardzo często jedynie z powodu niedość
trafnego, gdyż zbyt pochopnego i powierzchownego kojarzenia wyobrażeń i
wytwarzania pojęć. Zbliżenia niestosowne, domysły nietrafne bierzemy wówczas
za prawdą, więc nic dziwnego, że rychło poznajemy się na pomyłkach i usiłujemy
poprawiać nasze poglądy, albo też dopiero następne pokolenie wprowadza
poprawki, których my niezdolni byliśmy wprowadzić.
Poszukiwanie częściowych tylko podobieństw i staranne uogólnianie czyli
praca syntezująca i analizująca, jest nie tylko najważniejszem zadaniem nauki, ale
charakterystyczną cechą myślenia ludzkiego i warunkiem rozumienia
rzeczywistości, czyli warunkiem Rozumu i Mądrości.
Jedynie tylko ostatnie i najobszerniejsze uogólnienia takie np., jak materja,
energja, wola, brane w znaczeniu naukowem, nie zaś potocznem, można nazwać
czystemi wytworami myślowemi, ponieważ docieramy tutaj do tak wielkiej
jednorodności, że staje się ona przeciwną oczywistości, która zawsze jest
nieprzebraną rozmaitością.
Takie uogólnienia stanowić mogą treść jedynie już tylko filozoficznego
myślenia, czyli najgłębszych dociekań w poznawaniu świata.
Aby skończyć z elementami mowy w najgrubszym zarysie, musimy dodać
jeszcze słów kilka.
Wspomnieliśmy, że do form dźwiękowych, oznaczających przedmioty realne,
przyłączają się rychło formy posiłkowe, przeznaczone jedynie tylko do
umożliwienia wyrażania przeróżnych stosunków między rzeczami. Ta kategorja,
znaków językowych jest wprost niezbędna do tworzenia sądów i wogóle do
jasnego wypowiadania się. Tu należą takie wyrazy, jak "jest", "być", "duży" i
"mały", słowa, oznaczające ilość (liczebniki), zaimki (ja, ty, on, wy), spójniki,
słowem, cały materjał językowy, który się wyrobił dla ułatwienia porozumiewania
się, dla ekonomicznego rozmawiania o rzeczach, o stosunkach między niemi, do
komunikowania żądań naszych, uczuć i myśli.
XIV. ZDUMIEWAJĄCE ZALETY POZORNYCH WAD
Jeżeli wzrok każdego ssaka nie tylko rozróżnia niezmierną mnogość
barwnych punktów, ale i momentalnie łączy je w obrazy, to i słuch, gdy tego
okazała się potrzeba, uzdolnił się do równie momentalnego rozróżniania
przerozmaitych zestawień dźwięków oraz szmerów i do składania ich
automatycznego w oddzielne słowa, oraz w całe ich łańcuchy.
Więc nie to nas powinno dziwić, że bardzo szczupły zapas kilkudziesięciu
głosek wystarcza do nazywania nieprzeliczonych przedmiotów, jakie mogą uderzać
naszą uwagę, czyli do tworzenia odpowiedniej ilości słów odrębnych. Jeżeli "słów"
mogą być liczne miljony (bo nawet są w ogólnej sumie miljony), jeżeli rzeczy,
które rozróżniamy w przyrodzie, oraz przeróżnych ich stosunków wzajemnych
znowu są niezliczone miljony, powinno nas dziwić raczej coś innego.
Powinnaby nas dziwić wielka prostota i ubóstwo języków ludzkich, czyli
mała ilość słów, wystarczających ludziom do porozumiewania się i to
wystarczających najzupełniej.
Teoretycznie rzecz biorąc, mowa mogłaby być o wiele trudniejsza do
władania, i nawet powinnaby być bardziej skomplikowaną, niżeli jest faktycznie.
Stosunkowo bowiem do nieprzebranej mnogości rzeczy, uderzających o nasze
zmysły w świecie, czyli do nieograniczonego bogactwa treści świata, którą mowa
musi odróżniać i oddawać w sposób łatwy, stosunkowo do ogromu zadań, którym
musi zadośćczynić, my mamy w każdym języku uderzająco mały zapas słów. A i z
tego niewielkiego zapasu ogromna większość ludzi w narodzie zna i używa tylko
małą jego cząstkę, jakieś parę tysięcy lub kilka tysięcy słów, i ta ilość najzupełniej
im wystarcza.
Więc powtarzam, powinna nas uderzać dopiero prostota, a nawet wręcz
ubóstwo języków i tę dopiero winniśmy sobie uprzytomnić i wyjaśnić, zwłaszcza,
gdy się zorjentujemy w ogromie zadań, którym zadośćczyni tak ograniczony
system znaków, zwany językiem.
Wszak te łańcuchy wibracji powietrza, przez które porozumiewamy się, nie
tylko łączą nasze dusze i pozwalają im ze sobą obcować, ale jeszcze stanowią
jedyną zewnętrzną i materjalną stronę wszelkiej ludzkiej treści duchowej!
Czemże się to dzieje, że stosunkowo niewielki zasób znaków akustycznych
nie tylko łączy podobnych z podobnymi, co byłoby jeszcze zrozumiałe, nie tylko
pozwala rozwiniętym duszom rozwijać mniej rozwinięte, ale równie dobrze łączy
najmniej nawet podobne do siebie psychiki?
Myśmy tylko zobojętnieli na ten nieustający cud, ponieważ jest zjawiskiem
codziennem, ale kto głąbiej wnika w rzeczy, ten musi zapytać: Czem się to dzieje,
że jednak dla wszystkich w narodzie mowa, jeden ograniczony system i zapas
znaków, a również jedne i te same zwroty mówionego, ograniczone i ubogie w
porównaniu do rozległości i nieskończonej rozmaitości pojęć ludzkich, mogą
służyć do wyrażania nie tylko już istniejących, ale i do wytwarzania wszelkich
nowych myśli? Czem się to dzieje, że język zawsze złożony z bardzo ograniczonej
ilości słów i mówione z nich układane, zamiast niwelować myśli w narodzie, służą
wyśmienicie także do ich rozwoju rozbieżnego, a pomimo to - łączą wszystkich ze
wszystkimi, bez względu na nieskończoną rozmaitość indywidualności duchowych
i bez względu na to, że to samo "powiedziane", nawet przy tym samym stole budzi
różne myśli, albo różne uczucia, zależnie od psychicznej indywidualności
osobników?
Nad taką właściwością może przejść do porządku tylko obserwator bardzo
powierzchowny. Umysł głębszy, uderzony zagadkowością tego pospolitego faktu,
musi dążyć do zrozumienia: czem się to dzieje?
I zrozumianoby to znacznie wcześniej, gdybyśmy nie podlegali bardzo
uporczywemu złudzeniu, że nawet bardzo wyrobiona mowa (język) jest
niezdarnym pośrednikiem dusz i formą, która krępuje, a nawet rujnuje porządek
myślenia.
Na każdym niemal kroku odczuwamy pewną trudność podkładania myśli pod
wyrazy, pewną trudność dobierania słów. Odczuwamy na każdym kroku pewną
nieodpowiedniość mnóstwa "wyrazów", których "musimy używać już tylko
dlatego, że są raz zaprowadzone i niema lepszych". Uskarżamy się, że powiedziane
prawie nigdy nie oddaje dokładnie naszych myśli oraz stanów psychicznych.
Słyszy się też skargi, że mowa jest "zbyt uboga" w znaki. Dostrzegamy, słowem w
językach istniejących mnóstwo wad i braków ciężkich i przykrzymy je sobie,
osładzając niezadowolenie myślą, że możnaby i należałoby zaprowadzić raz jakiś
doskonalszy język sztuczny, któryby uwolnił nas od dolegliwości posługiwania się
naturalnemi, ale bardzo niedoskonałemi językami.
Podobne skargi najdosadniej świadczą, że najważniejszych zalet mowy
ludzkiej zupełnie nie doceniamy, i to tak dalece, że uważamy je wprost za wady.
Nie wniknęliśmy należycie w tajniki mechanizmu porozumiewania się mówieniem,
a przez to i w tajniki duszy ludzkiej. Nie doceniamy podziwu godnej praktyczności
mowy ludzkiej w ogólności, i ogromnej większości języków w szczególności.
Krytykujemy rzekome wady języków pochopnie, my nieliczni, cośmy się wdarli
już na wysokie szczyty poznania, (które tylko jej zawdzięczamy) i, niebaczni oraz
niewdzięczni, nie chcemy wiedzieć, co każdy z nas winien właśnie tej, a nie lepszej
mowie. Nie przychodzi nam nawet na myśl, że, gdyby mowa wyrazowa była taka,
jakbyśmy tego teoretycznie pragnęli, straciłaby może dawno całą swą wartość lub
dużą część wartości. Zapominamy bowiem, że ona jest naturalnem dziełem
tysiącoleci, dziełem, które wyrobiło się zgodnie z ułomną organizacją ciał naszych,
a nie wbrew niej, że dziś mamy w niej dzieło użyteczne dla wszystkich w narodzie,
w każdym czasie i w każdej okoliczności, nie zaś dla pewnej tylko jego cząstki lub
kategorji, dla pewnej chwili i dla
Ot, rozważmy dla przykładu jedną wadę rzekomą każdego języka, jego
ubóstwo w wyrazy, na które najgłośniej skarżą się umysły, bogate w myśli i
tęskniące do dokładniejszego języka.
Złudzenie! Właśnie pierwszym warunkiem zadziwiającej praktyczności mowy
jest zasada oszczędności, przeprowadzona na całym obszarze języka, warunkiem
praktyczności jest jej ubóstwo zarówno w pierwiastki głosowe, jak w słowa z nich
układane, bo na tem ubóstwie polega główna zaleta języka: powszechna jego
użyteczność w narodzie.
Zdawałoby się, że na tej ekonomji cierpi dokładność albo subtelność myśli,
ale to nieprawda. Widzieliśmy przecież, że podstawową zaletą mowy jest możność
uogólniania. Gdyby też jakimś wysiłkiem stworzono język idealnie bogaty w znaki,
taki język odrazu przestałby być środkiem porozumiewania się: naprzód, bo niktby
nie mógł nim władać, następnie, choćby jakaś uparta grupa ludzi, stworzywszy taki
język, zdołała nim władać, wówczas napewno przestałaby się rozumieć.
Chcąc wprowadzić idealną ścisłość (formalną) wyrażania się, wypadłoby
powołać do istnienia może sto razy, a może tysiąc razy więcej słów, a zwłaszcza
rzeczowników, niżeli ich liczą dobre i bogate języki istniejące, tak zaś ogromnego
zapasu znaków nie objęłaby już żadna pamięć, choćby nawet starczyło życia na
zapoznanie się z niemi, co jest również nieprawdopodobne. Próżnemby więc było
wytwarzanie takiego mnóstwa znaków, z których ogółem nikt nie mógłby się
zapoznać, a cóż dopiero pamiętać wszystkie i w nadarzonej potrzebie - władać.
Doprowadzając zaś rozumowanie to do ostatecznej ścisłości, musielibyśmy
powiedzieć, że w tych warunkach żadna mowa zgoła nie mogłaby istnieć, gdyż dla
każdego "to" musiałby być osobny wyraz, który tylko jeden raz mógłby być użyty.
Ale przypuśćmy, że dokonała się taka niemożliwość. Wówczas każda myśl,
czy to dotycząca rzeczy konkretnych, czy pojęć abstrakcyjnych, "wyrażona"
zupełnie dokładnie, musiałaby stać się niezrozumiałą dla drugiego osobnika i to
nawet niebardzo uboższego duchowo, albowiem w gromadzie, zróżnicowanej
psychicznie i funkcjonalnie, niema przecież całkowicie podobnych do siebie pojęć
abstrakcyjnych, myśli i stanów psychicznych. Więc "powiedziane" odbiłoby się
zrazu od słuchającego całkiem głucho, albowiem nie byłby on w stanie nastroić się
do należytego, a błyskawicznego rozumienia mowy cudzej. Nawet gdyby dla
słuchającego nie był całkiem obcy ten zapas słów, to jest znowu niepodobieństwem
ze względu na ograniczoność pamięci, aby on dość szybko mógł przyjąć je do
świadomości jako wyrazy, i to w tej chwili stosowne, nie zaś jako same słowa,
czyli kompleksy dźwięków.
Mowa, idealnie bogata w znaki, zwane pospolicie słowami, byłaby
niemożliwą fizjologicznie, a przytem
Mowa musi zadość
czynić wielu sprzecznym warunkom niezmiernie trudnym do osiągnięcia w jednym
systemie.
Cała wartość rozmawiania naszego polega właśnie na tem, że jest ono bardzo
szablonowe, że mowa nasza jest systemem bez porównania prostszym od tych
procesów psychicznych, które ma w danej chwili wyrażać. Ona musi być łatwa do
owładnięcia nawet dla najmniej bystrych osobników; musi być powszechna w
narodzie, aby łączyć nie tylko równych sobie, ale najwyższe nawet inteligencje z
najniższemi, bo tylko przez to nie przestanie być zrozumiałą zarówno dla tych,
którzy dopiero rozpoczynają swój rozwój duchowy, jak dla tych, którzy zawsze
pozostają na jego szarym końcu. Musi być bardzo stałą, aby nie zmieniała się zbyt
prędko w biegu pokoleń, równocześnie zaś musi być giętka, aby nie tylko podążała
za rozwojem myśli w osobniku i w narodzie, ale aby była podatna do rozwoju i do
pełnienia zarówno najbardziej skomplikowanych, jak też i najprostszych usług. Nie
powinna niwelować indywidualności, ale raczej winna sprzyjać rozbieżnemu
rozwojowi psychicznemu osobników, bo to jest warunkiem potęgi społecznej.
Mowa musi być wyraźna, czyli słowa-wyrazy muszą być dostatecznie niepodobne
do siebie, aby nie dawały powodów do przesłyszeń się i omyłek.
Jest to zbieg warunków tak trudny do pogodzenia w jednym systemie, że,
doprawdy, trzeba przyjść do przekonania, iż sama natura rozwiązała już zadanie w
sposób, któryby mógł przynieść zaszczyt najgenjalniejszej twórczości mędrca,
wpatrzonego w idealny cel swych usiłowań. Co mówię? Genjusz ludzki mógłby już
zaledwie skopjować tylko naturę, pójść pokornie śladem jej twórczości, ale
lepszego jakiegoś systemu, opartego na innych zasadach; nie byłby zdolny
wytworzyć, z tych samych powodów, dla których żaden chemik niewładny jest
wytworzyć ustroju żywego. Więc dopiero, gdy sobie uprzytomnimy, że język,
zbudowany zaledwie conajwyżej z tysiąca podstawowych słów-pierwiastków,
służy wszystkim w narodzie i do wszystkich potrzeb, zgodzimy się, że ten rzekomo
niewygodny chaos i łatanina, to najcenniejsza i iście cudowna w swych skutkach
tkanka, nie pozwalająca się narodowi rozsypać na oddzielne grupy lub atomy.
Najcudowniejszem zaś jest to, że doskonale nadąża za rozwojem jednostki, jak
całego narodu.
Język nie tylko nadąża; on, taki, jakim jest, sprzyja, a przynajmniej jest w
stanie sprzyjać obu tym rozwojom w jednako dostatecznej mierze.
Czem się to dzieje? Oto tem, powtarzam, że jest strukturą
aby zapewnić narodowi i jego psychice ciągłość
przez wieki, a dostatecznie giętką i plastyczną, aby jednostkom i narodom, a w nich
wszystkim grupom odrębnym potencjalnie i funkcjonalnie zapewnić swobodny i
nieograniczony rozwój psychiczny.
Jeżeli język posiada te zalety, jeżeli jest równocześnie trwałym i zmiennym,
sztywnym i plastycznym, konserwatywnym i postępowym, jednako użytecznym na
niskim i wysokim stopniu rozwoju psychicznego, jeżeli ten sam wystarcza
prostaczkom i genjuszom oraz tytanom myśli, jeśli wiąże jednych z drugimi, tak że
genjusz nie obraca się w próżni, a prostaczek może rozróść się w tytana ducha, albo
przynajmniej odczuwać część tego, co tamten czuje, to czegóż więcej żądać? Jeżeli
na tem samem rusztowaniu osnuwa się i utrzymuje od wieków całokształt ducha
narodu ze wszystkiemi jego oryginalnościami, jeżeli duch w narodzie rozrasta się i
potężnieje, - to czegóż więcej potrzeba?
Aby zaś ocenić, co można wydobyć z kilku, tembardziej zaś kilkunastu
tysięcy słów, wystarczy porównać to bogactwo z ubóstwem środków malarskich
lub muzycznych.
Zapas "wyrazów" (słownik) - to tylko farby i barwy. Malarze rozporządzają
zaledwie kilkudziesięciu kolorami, a ileż dzieł sztuki już wytworzyli zawsze z tych
samych barw, z tego samego materjału. Temi samemi środkami budzą oni wciąż
nowe wrażenia, nowe uczucia, nastroje, nowe stany świadomości i twórczość ich
daleka jest od wyczerpania. Z tych samych ograniczonych środków wciąż będą
powstawać nowe dzieła, nowe treści.
Zwróćmy się do muzyki, a ujrzymy to samo. Zapas słów to tylko zapas strun,
brzmiących w jakimś instrumencie.
Czyż z trzydziestu zaledwie strun harfy nie wypływają tysiące melodji? Czy
można wyczerpać wszystko, co dusza ludzka zdolna wydobyć z tego instrumentu
przez kombinowanie dźwięków?
Jestże więc to cudem, że przy pomocy tak bogatego w struny instrumentu,
jakim jest niemal każda mowa ludzka, układał się i będzie układać, póki człowiek
istnieć będzie, bezmiar subtelnych wyrazów uczuć i myśli, zarówno podobnych do
tych, które już przed wiekami były wypowiedziane, jak coraz nowych i głębszych?
W malarstwie i muzyce ilość możliwych kombinacji, składających się na
dzieło sztuki, może być rachowana na miljony, cóż dziwnego, że tutaj moglibyśmy
dorachować się miljardów - i przekonać się, że tworzenie nowych myśli może iść,
praktycznie rzecz wyrażając, w nieskończoność? Oto dlaczego nawet empirycznie
ujęto ten stosunek w słuszne twierdzenie, że myśl ludzka nie ma granic.
Prosty rachunek potwierdza, że ludzkość nie wypowiedziała jeszcze nawet
drobnej cząstki tego, co środkami już istniejącemi może być w mowie ludzkiej
rozsądnie wyrażone. To jest narzędzie do nieograniczenie głębokiego poznawania
świata. Wystarcza ono również do tego, aby żadna dusza nie była do drugiej
podobna.
Tak silny nacisk został tu położony na prostotę i praktyczność mowy ludzkiej,
że wypada objaśnić, w czem te zalety widzimy, i dzięki jakim warunkom są one
możliwe.
Otóż pierwszym warunkiem praktyczności mowy jest zupełny brak związku
naturalnego między słowem a jego treścią. Dźwięk, otrzymujący charakter słowa,
ma za zadanie rzecz, do której został przywiązany, tylko "znaczyć" czyli
przywoływać z pamięci do świadomości. A wiemy już, że przywodzi prawie
zawsze bardzo niepełny obraz tej rzeczy, bo tylko to, co pozostało w pamięci
osobnika ze szczegółów niegdyś zauważonych. Ważna to okoliczność, bo zapewnia
ogromną oszczędność w myśleniu.
Drugim warunkiem jest nader ograniczona ilość słów podstawowych i
powiązanie ich z najważniejszemi praktycznie dla każdego człowieka rzeczami,
czynnościami i stosunkami.
Następnie łatwość kojarzenia takich krótkich słów w dobrze uchwytne
"wyrazy złożone", mocno wzbogacające nader ubogi podstawowy słownik.
Dokonywamy tego przez używanie przystawek, wstawek i końcówek.
Jeżeli z każdego pierwiastka łatwo się wytwarza po kilkadziesiąt wyrazów,
cóż dziwnego, że mamy w ogólnej sumie słów-wyrazów dziesiątki tysięcy?
Właściwie bowiem mamy podstawowych bardzo niewiele - reszta są to pochodne,
bardzo łatwe do napoły mechanicznego objęcia i zapamiętania. Tajemnica tedy
praktyczności mowy spoczywa przedewszystkiem w szczupłej ilości pierwiastków
(morfem), w łatwości składania z nich nowych, a logicznie bliskich tamtym
wyrazów złożonych, a także w długowieczności w narodzie znaczeń oraz słów, i w
łatwości nadawania istniejącym już wyrazom nowych znaczeń.
Trzecim warunkiem praktyczności i prostoty mowy jest łatwość przerabiania
nazwy rzeczy czyli rzeczownika w przymiotnik lub w czasownik przez drobną
zmianę końcówki.
Mamy np. wyraz "ziele". Ponieważ dominującą cechą jest barwa, możemy
wszelki przedmiot tej samej barwy nazwać zielnym czyli zielonym, wszelką zaś
czynność zabarwienia na ten kolor zielenieniem. Z tej samej racji mamy od nieba
przymiotnik
od stół - stołowy i stołować i t. d.
Dalszym warunkiem użyteczności i praktyczności mowy jest długowieczność
w narodzie słów oraz ich znaczeń.
Nicby ludziom nie przyszło z władzy wymawiania skombinowanych
sygnałów, które nazywamy słowami, gdyby te formy głosowe oraz treść im nadana
nie miały trwałości w narodzie.
Nie wiedzielibyśmy prawie nic o przeszłości, głębszej nad trzy pokolenia,
gdyby szereg dźwięków "Kraków" nie oznaczał zawsze tego samego miasta,
leżącego nad rzeką, którą od wieków związano z szeregiem dźwięków, brzmiących
"Wisła", i gdyby nie dało się to samo powiedzieć o wszystkich imionach własnych,
pospolitych i t. d.
Dawni językoznawcy tłumaczyli sobie długowieczność słów oraz ich znaczeń
dobrowolną zgodą ludzi na używanie tych samych słów. Tak opaczne pojęcia
można usprawiedliwić jedynie zaślepieniem na najjaskrawszy fakt, że jesteśmy,
jako osobniki, zupełnymi niewolnikami mowy, która trwa ponad nami, związana
od wieków i tysiącoleci ze światem rzeczy oraz stosunków między niemi. Przecież
każdy na mocy własnego doświadczenia wie najpewniej, że nie umawiał się z
nikim co do znaczenia ani co do brzmień słów, które opanował w dzieciństwie.
Zgodność naszej mowy płynie z musu. Tu jest prosta konieczność. Ludzie czy
chcą, czy nie chcą, muszą tak mówić jak mówią. Ktoby chciał i potrafił zbuntować
się przeciw swemu językowi, przestałby być rozumiany, wytrąciłby się ze
społeczeństwa. Jednak w praktyce rzecz to równie niemożliwa, jak - wyskoczenie z
własnego ciała. Trwałość mowy, t. j. słów i ich treści utrzymuje się dzięki temu, że,
gdy chodzi o słowa, każdy rozmyślnie i świadomie usiłuje jaknajdokładniej
naśladować dźwięki słyszane, gdy zaś chodzi o treść słów, oznaczających pojęcia,
nie zaś realne przedmioty, usiłuje możliwie wiernie domyślać się tej treści
psychicznej, jaką jego otoczenie nadaje słowom. Dzięki tej potrzebie i dążności,
zasób znaków głosowych, odkąd zaczął się tworzyć, odtąd mógłby trwać już bez
przerwy, związany możliwie wiernie z zasobem wyobrażeń i pojęć w kapitał
psychiczny narodu.
Ale ideał teoretyczny mowy ludzkiej, trwałość formy słów oraz ich znaczeń
jest niedościgły z przyczyn naturalnych. Dają się one ująć w dwie kategorje.
Naprzód uniwersalnej mowy nigdy nie było i być nie mogło. Ród ludzki nie
zaczął stawać się ludzkim w jednym tylko czasie i miejscu na ziemi. Mowa nie
wyszła z jednej kolebki; było ich mnóstwo. Szczepy, wychodzące dopiero z bytu
przed-ludzkiego, oddzielone od siebie puszczami i przeszkodami fizycznemi, nie
mogły urabiać znaków mowy z jednakowych kombinacyj dźwięków, ani układać
zdań w jednakowy sposób. Również nie mogły dźwięki podobne otrzymywać
jednakowych wszędzie znaczeń. Każde kółko społeczne urabiało wyrazy zupełnie
niezależnie i wręcz przypadkowo. Żadna także mądrość nie towarzyszyła tworzeniu
się mowy. Wszystko powstawało i nagromadzało się bez planu, wszystko jest
utworem naturalnym. Każde koło społeczne wytwarzało swą mowę oddzielnie, a
łączenie słów w łańcuchy dokonywało się również w sposób niejednakowy. Cóż
dziwnego, że mowy rozwijały się w różnych krajach i częściach świata na zupełnie
różnych zasadach, całkiem zależnie od pierwszych przypadkowych skojarzeń.
Niezależnie od zalet i wad języków żywych, żaden język nie posiada tej
trwałości, jakąby można teoretycznie przypuszczać.
Naprzód forma słów przekształca się w uściech każdego ludu nieznacznie, ale
Jednak nie tylko niedokładności w naśladowaniu dźwięków przeobrażają
materjał językowy w sposób różny. Przyczynia się do tego w niemniejszym stopniu
stale manifestująca się dążność do upraszczania i skracania słów, dążność
powszechna i naturalna nie tylko na terenie języka, ale w całej przyrodzie. Wyraża
się ona wszędzie w szukaniu dróg najprostszych, w kroczeniu po linjach
najmniejszego oporu. Z mater robi się merę, z komoń - koń, z zuchwała - zuch,
Wasza Miłość przez Waszmość skraca siew Waść, z "jest" robi się gwarowe "je", a
we francuskim i włoskim z łacińskiego "est" skraca się do samego tylko "e", z
Lugdunum robi się Lyon, z Augustodunum - Autun, z Civitas Aurelianorum -
Orlean i t. d.
Jeżeli jednak zważymy, ile to pokoleń pracuje nad zniekształceniem słów i
mimo to nie może ich przerobić do niepoznania tak łatwo, jakby się zdawało, to
mamy prawo podziwiać trwałość słów. Ale i nieznaczne zmiany robią swoje, gdy
się z biegiem czasu sumują, więc mnóstwo słów nie dochodzi do takiej starości.
I wówczas, gdy porównamy pochodne słowa w różnych językach z ich
pierwotną formą, trudno nieraz uwierzyć, że to przeróbki jednego i tego samego
słowa. I również, jeśli porównamy znaczenie jakiegoś słowa z czasów dawnych ze
znaczeniem bieżącem - różnice okażą się niekiedy nie do uwierzenia wielkie.
Wyraz "szkoda" oznaczał dawniej niebezpieczeństwo, zgorszenie i stratę, - obecnie
ostał się tylko przy ostatniem znaczeniu. Pieleszem nazywano niegdyś tylko
legowisko dzikiego zwierza, później nabrał znaczenia ludzkiego gniazda
rodzinnego, pierwotny zaś sens został zapomniany. Księgi były to dawniej tylko
klocki albo deseczki bukowe, na których wyrzynano karby. Było to to samo, co
rosyjskie buhwy. Gdzież im do dzisiejszych ksiąg papierowych! To samo jest i w
niemieckim, gdzie nazwa książki: Buch pochodzi od Buche, czyli od deski
bukowej.
Nasz kałamarz pochodzi w prostej linji od łacińskiego calamarius, ale cóż z
tego, kiedy znaczenie jego zostało zabawnie odwrócone. U Rzymian było to
pudełeczko do przechowywania trzcinek do pisania (zwanych calamus scriptorius),
naczyńko zaś do atramentu Rzymianie zwali atramentarium, jako że zawierało
atramentum scriptorium vel librarium. Calamarius był to więc nasz piórnik.
Słowo Kodeks (łac. codex) oznaczało pierwotnie tablicę drewnianą do pisania
(od caudex), później księgę, foljał oprawny w okładki drewniane, zanim stało się
synonimem "zbioru praw".
Na całym obszarze każdego jeżyka dokonywa się proces przeobrażania się
zarówno form jak znaczeń w kierunkach niekiedy najbardziej fantastycznych, W
miarę przeobrażania się warunków bytu ludu, pojęć, zajęć i t. d. wyrazy, dawniej
potoczne i niezbędne, idą w zapomnienie, jako zbyteczne, np. skomroch (kuglarz),
oje (dyszel), trzem (pałac), urębny (piękny), natomiast ze starego materjału
wytwarzają się przez drobne przeróbki fonetyczne wyrazy nowe.
W miarę rozradzania się i szerzenia się jednego ludu i w miarę jak kresowi
jego przedstawiciele utrącają zwolna kontakt z całością, poczyna się rozbieżne
przeobrażanie się jednego języka na szereg gwar. Wzajemne podobieństwo tych
gwar z każdem stuleciem zaciera się coraz bardziej. Wprawdzie sporo jeszcze słów
trwa nadal w słabo zmienionej postaci, ale nagromadza się coraz więcej elementów
językowych swoistych dla każdego kresowego obszaru, coraz więcej odmienności
fonetycznych i semazjologicznych.
Najmniejszym zmianom podlega zwykle forma i treść słów, oznaczających
rzeczy i stosunki, o które wszyscy ciągle uderzamy, bo tu jest nieprzerwana
ciągłość. Ale i to nie ratuje już wzajemnej zrozumiałości ludów odleglejszych od
siebie wobec faktu, że na każdem terytorjum wyrobiło się z biegiem czasu o wiele
więcej nowego materjału fonetycznego jak również treści czysto lokalnych, pod
wpływem czysto lokalnych dla każdego ludu kolei rozwojowych, oraz potrzeb.
Wszak u każdego ludu, który duchowo rozwija się, wciąż przybywa
wyobrażeń i pojęć, więc zapas słów, wystarczający przed wiekami, byłby mocno
niedostateczny. Nie wszystkim zaś nowym pojęciom mogą służyć stare stówa
stosowane w przenośni. Zatem dla nowych pojęć potrzebne nowe słowa i takie
właśnie bywają wytwarzane wprawdzie ze starego materjału, ale u każdego ludu
mniej więcej niezależnie. Pierwiastki zostają przeważnie te same, ale kojarzą się
one ze sobą rozmaicie, dając początek coraz nowym słowom złożonym.
I tu dopiero zaczyna się nieskończony szereg niespodzianek.
Poza nieliczną, stosunkowo, kategorją takich słów złożonych, których
dzisiejsze znaczenie wiąże się dość blisko i całkiem zrozumiale z dawnem
znaczeniem głównego ich składnika, (jak to widzieliśmy na wyrazach s-praw-
iedliwość, nie-śmiert-elność, świat-ło, świecz-nik), istnieje o wiele liczniejsza
kategorja słów, których aktualnego znaczenia niepodobnaby domyślić się przez
porównywanie z podobnie brzmiącemu słowami. Są to słowa, których pierwotny
sens został w narodzie zapomniany. W tych warunkach, lubo złożone ze starych
pni, wszystko jedno swojskich czy obcych, odgrywają rolę nowych znaków, do
których została przywiązana jedna tylko treść nowa, ich własna. Nie zamącą już
wyobraźni nowego pokolenia treść, jaką miały w dawnych wiekach lub u innych
ludów. Całe słowo stanowi już kartę czystą, na której wypisana jest tylko jedna
treść jej aktualna, mająca kurs w narodzie. Całe takie słowo staje się prostym
symbolem swojej rzeczy, brzmienie jego nie narzuca już żadnej więcej treści
ubocznej . Słowa takie są elementem cennym, nadają bowiem zewnętrznej stronie
języka tę bujność, przejrzystość i bogactwo, którychby mowa nie posiadała, gdyby
wszystkie słowa wiązały się treściowo ze znaczeniem swych składników, więc pni,
czy rdzeni.
Ta kategorją słów stanowi niezmiernie cenny materjał dla historyków
cywilizacji, o ile ich pokrewieństwa etymologiczne i semazjologiczne wyśledzi
ostrożny i biegły lingwista.
Aby stało się jasnem, o jakiej kategorji słów mówimy, pozwolimy sobie rzecz
oświetlić na paru przykładach.
Oto mamy wyraz biuro, który przywodzi nam dziś do wyobraźni tylko obraz
całego lokalu, mieszczącego pisarzy jakiegoś urzędu czy przedsiębiorstwa
handlowego. Któż się dziś domyśli, że wyraz ten, (bure, bureau) pierwotnie
oznaczał we Francji tylko pewien gatunek sukna, którem pokrywano stół do
pisania? W dążeniu do lakonizmu Francuz zaczął cały stół, nakryty suknem,
nazywać bureau, później zaś wyraz ten przeszedł na cały pokój, w którym mieściły
się stoły urzędników, w końcu nawet na cały lokal lub dom, obejmujący biura
jakiejś instytucji. W takiem znaczeniu przeszedł on żywcem do licznych krajów i
języków i dziś już znamy go tylko w tem ostatniem znaczeniu. Lokalna nazwa
odmiany sukna oddawna poszła w niepamięć, - zostało tylko słowo, przywiązane
do nowej treści.
Podobnych historji wyśledzono już tysiące, a dalsze tysiące oczekują jeszcze
na odcyfrowanie. I nie jest to trud jałowy, bo, powtarzam, odsłania tak samo
historję ludów niepisaną, jak hieroglify i napisy klinowe, ale odsłania historię,
częstokroć o wiele starszą od tekstów klinowych.
Oto weźmy jeszcze przykład, wyraz natchnienie, któremu znaczeniowo
odpowiada grecki empneusis, łaciński wyraz inspiratio. Każdy z tych wyrazów jest
niby zupełnie czem innem, a jednak nie tylko znaczeniowo i nie tylko dziś jest
ściśle tem samem. One i historycznie są wszystkie tem samem.
Wyraz polski "natchnienie" wiąże się przez tchnienie z wyrazem i pojęciem
ducha, duszy, tchnienia, oddechu.
Wyraz grecki "empneusis" wiąże się tak samo przez pneuma - duch i powiew
z pneo = wieję, dmę, dmucham.
Wyraz "inspiratio" pochodzi od
(franc. esprit), co znaczy duch, ten zaś
powstał, jako wyższa abstrakcja, również od prostego spiro - tchnę.
Nie zawadzi tu dodać, że i wyraz psyche, oznaczający w greckim duszę,
pochodzi od tego samego pierwiastku spu = dąć, tchnąć, podobnie, jak łaciński
wyraz anima = dusza, wiąże się z greckim anemos = wiatr. Stąd jasne, że i
francuski wyraz l'âme = dusza płynie, skrócony, ze wspólnego z anemos źródła,
krewni się z powiewem, z czemś niewidzialnem, a jednak realnem.
Dopiero na takich próbkach przekonywamy się o niezmiernej trwałości
zarówno form dźwiękowych jak ich znaczeń. Nawet tu, gdzie już niema i nie może
być żadnych pokrewieństw, tu, gdzie wyrazy greckie od łacińskich, słowiańskich
dzieli tysiące lat odrębnej przeszłości, nawet i tu ujawniają się prawie te same drogi
rozwojowe i wiodą nas do głęboko przedhistorycznej wspólnej przeszłości tych
ludów, odsłaniając prastarą wspólność pojęć, urabianych na tych samych obrazach
zmysłowych. Ale, powtarzam, gdyby języki nie były tak starożytnemi, tylko wciąż
odmładzającemi się tworami, nie tracącemi swej starości, nie byłoby tych
potężnych dusz. zdolnych rozważać świat w jego niezgłębionych cudach. Myśl
nasza nie dojrzewałaby, zostawałaby wciąż młodą, bezsilną, krótkowzroczną, taką,
jaką była przed tysiącami lat. Myśl bowiem nasza, wiedza i mądrość zrośnięte są z
mową tak, jak roślina z nasieniem albo jak korona drzewa z jego korzeniami, więc
jedno bez drugiego nie mogłoby trwać dłużej, niż przez jedno ludzkie pokolenie.
XV. O WAŻNOŚCI OPEROWANIA PRZENOŚNIAMI I
Jednak najważniejszą może zaletą mowy jest nieograniczona swoboda
nadawania każdemu niemal rzeczownikowi, przymiotnikowi lub czasownikowi
nowej treści bez odbierania mu mimo to treści dawnej.
Dzieje się to pod hasłem: nie obciążać pamięci balastem słownikowym i
zostawiać domyślności, co tylko można. Dzięki tej bezwiednej dążności nogi ma
również stół i szafa, nie tylko człowiek oraz zwierzęta. Grzbiet posiada i książka, a
nawet góra. Boki ma tysiące rzeczy nieożywionych, serce ma i dzwon. Jasne może
być nie tylko światło i barwa, ale również i rozumowanie, dowód, pojęcie. Mamy z
tego powodu "jasne głowy", "jasnych panów", jasne perspektywy. Człowiek
pierwotnie mierzył długość pewnych przedmiotów własnym łokciem. Gdy uznał za
dogodniejsze sporządzić sobie odpowiedniej długości miarę, przeniósł "żywcem"
nazwę łokcia na kijek, służący do mierzenia. Tak powstał "garniec" z pospolitego
garnka, tak stopa, siąg czyli sążeń, długość, objęta rozpostartemi rękami, i t. p.
Kwitnąć mogą nie tylko kwiaty, ale interesy, rumieńce, a nawet narody,
Zamkniętym może być nie tylko dom, pokój, ale i charakter. Nawet serce, choć
zawsze lewe, może być prawe. Choć zawsze jest czułe, może być w przenośni
nieczułe, a nawet bardzo dobrze kamienne. Może być twarde, miękkie, złamane,
wielkie i t. d.
Ale to są tylko najprostsze przenośnie. Posiłkowanie się częściowemi
analogjami daje nam możność wyrażania każdej myśli, choćby "najgłębszej"
środkami prostemi, to jest z pomocą słów, kojarzonych początkowo z prostemi
obrazami zmysłowemi. Aby dać jeden przykład, wystarczy przypomnieć
rzeczownik żar i pokrewny mu przymiotnik gorący. Właściwie gorącym może być
węgiel "żarzący się", metal, rozgrzany przy ognia, gorącą może być woda świeżo
ugotowana, potrawa i t. d., ale w dosłownem znaczenia nie może być gorącą
modlitwa, spojrzenie, miłość. Tymczasem przymiotnik ten bardzo dobrze maluje
nam w przenośni przymioty modlitwy "żarliwej" lub miłości. Przymiotów tych nie
oddalibyśmy lepiej w licznych innych wyrazach, a stanowczo nie
zobrazowalibyśmy jakimś osobnym ad hoc utworzonym wyrazem.
Możemy "zapalić się" do czegoś, mimo, że nie płoniemy rzeczywistym
płomieniem. Możemy "mrozić" kogoś "chłodnem" obejściem, "zimnem"
spojrzeniem, pomimo, że niema to żadnego związku z temperaturą fizyczną.
Używamy z najlepszym skutkiem wyrazów, kojarzonych ze stosunkami fizycznemi
do określania stosunków mniej fizycznych lub całkiem nie zmysłowych. Możemy
"strzelać" oczkami, "spiorunować" kogoś spojrzeniem, "podnieść" kwestję,
"zamknąć" dyskusję, "rozpływać się" w ogólnikach, "obudzić" nadzieje,
"oczarować" kogoś, "zabić" w opinji, "związać" "słowem" t. j. przyrzeczeniem czy
przysięgą. Charakter czyjś może być "brudny", spojrzenie "słodkie". Ktoś może
być "podszyty" "tchórzem". Kołyszą się nie tylko dzieci w kołyskach, ale i zboża
na polu i okręty na morzach. Chwieją się nie tylko trzciny i drzewa, ale i trony.
Oto tysiące przenośni, których używamy z najlepszym skutkiem, pomimo, że
dobieramy pozornie najniestosowniejszych wyrazów do obleczenia danej myśli w
mowę. Ale to są właśnie najpraktyczniejsze sposoby wyrażania się, bo krótkie i
wyraźne, a właściwie obrazowe.
Cale mówienie ludzkie, a więc i myślenie opiera się na rusztowaniu prostych
obrazów zmysłowych. Zdaje się to zbytecznem, a jednak, ktoby chciał obejść się w
wyrażaniu pojęć bez obrazów rzeczy lub cech grubo zmysłowych, długoby się
napracował, aby w końcu upewnić się, że ani tak krótko i jasno, ani wogóle w
żaden sposób nieobrazowy nie da się tych myśli wyrazić.
Zdolność dostrzegania i wyzyskiwania częściowych podobieństw (analogij)
między rzeczami oraz ich stosunkami jest najpotężniejszem narzędziem do
budowania, rozszerzania i wyczulania duszy ludzkiej. Myśl czepia się
charakterystycznych, niepełnych obrazów czysto zmysłowych, ale na skrzydłach
metafory ulata ponad ich poziom w postaci wyłącznie ludzkich pojęć oraz idei,
jako twór, właściwy tylko światu dusz ludzkich. Z elementów zmysłowych tworzy
się świat umysłowy.
Lecz do tego, ażeby się on propagował od głowy do głowy, niezbędny jest
system znaków, opartych o obrazy zmysłowe. Ażebyśmy się mogli porozumiewać
w sprawach subtelnych i coraz subtelniejszych - niezbędne są słowa, związane już
w pierwszem dzieciństwie każdego (pod kierunkiem starszych) z takiemi, a nie
innemi przedmiotami, podpadającemi pod zmysły. Ażeby powstawały abstrakcje
od świata zmysłowego, konieczne są obrazy zmysłowe. Bez nich nie byłoby
abstrakcji, umysł bowiem (a w nim wyobraźnia) nie może ani obracać się, ani
istnieć w absolutnej próżni. On cały opiera się na wrażeniach i wyobrażeniach
zmysłowych.
Wówczas dopiero, gdy mamy dla wierzchołka góry czy drzewa wyraz szczyt,
możemy ziszczenie się jakiegoś trudnego do spełnienia się pragnienia nazwać
wymownie a krótko "szczytem marzeń"; wtedy także niezwykłe czyjeś
powodzenie, szczęście można określić krótko, jako szczyt powodzenia, szczęścia.
Dopiero też w takich warunkach mógł się zjawić, jako dalsza faza rozwoju języka
polskiego i myśli, pochodny rzeczownik "zaszczyt", czasowniki "zaszczycać",
"szczycić się" i przymiotnik
Zachwyty zachwytami, a ja tu dostrzegam tę samą ostrożność i obawę
niespodzianek, jaka cechuje każde żyjątko, każde rozumne i zdrowe zwierzę, gdy
kroczy po nieznanym terenie. Dostrzegam również prostotę, a raczej wywijanie się
skomplikowania z prostoty, powszechną cechę form płynnych w całym świecie,
więc z góry i tu spodziewaną, jeśli nie mamy uważać mowy za dzieło gotowej i
nadludzkiej mądrości, za dar nadprzyrodzony.
Dostrzegam pięcie się w górę krok za krokiem, nie zaś skoki, wogóle
przeciwne naturze. Natura nie pali za sobą mostów, bo ma czas. Kwiat nie
wyskakuje z gałązki gotowy z dziś na jutro, ale powoli i stopniowo rozwija się z
pączka zrazu zaledwie dostrzegalnego.
Abstrakcje rozwijają się z konkretów, pojęcia z wyobrażeń, całkiem
niewidocznie i dopiero, gdy minie długa serja postaci przejściowych, zachwycają
nas swą głębią i "pełnią ducha" oraz pozorną niezależnością od wyobrażeń
zmysłowych.
Nawet samo pojęcie duszy opiera się na czysto zmysłowem wyobrażeniu, na
rusztowaniu zmysłowego pojęcia "tchnienia", powiewu powietrza przy dychaniu,
oddychaniu. Dech był pierwszym szczeblem, na którym osnuła się myśl o
niedostrzegalnej wzrokiem, niematerjalnej istności, która w nas przebywa.
Popierało tę myśl spostrzeżenie, iż póty żyjemy, póki oddychamy, a więc śmierć
jest utratą tchu. Z chwilą śmierci ulatuje z człowieka tchnienie, dech, duch.
Proszę, niech kto spróbuje sobie wyobrazić duszę bez uciekania się do
jakiegokolwiek zmysłowego podkładu. Niemaerjalne wyobrażenie sobie duszy jest
"czystem niepodobieństwem",
Nie może być inaczej, jakże bowiem określić rzeczy i stosunki, których nie
można zobaczyć, usłyszeć w sposób dostępny dla naszej wyobraźni, gdy ta
wyobraźnia musi się opierać na obrazach - czyli na wyobrażeniach zmysłowych?
Ale uspokójmy swoje skrupuły i nie wstydźmy się uzmysłowień oraz żadnych
przenośni, bo one tak niezbędne dla istnienia świata, pojęć, a więc świata
duchowego, jak są niezbędne dla naszego istnienia ciała nasze oraz ich wszystkie
organy. Tylko wiązanie obrazów zmysłowych ze słowami daje nam drabinę
materjalną, po której myśl wznosi się do coraz szerszych abstrakcyj. Wznosi się zaś
ona na coraz wyższe poziomy znowu tylko dlatego, że posługuje się ograniczoną
liczbą znaków dla nieograniczonej liczby znaczeń. Dopiero gdyby chciała dla
wszystkich znaczeń posiadać oddzielne znaki, upadłaby pod brzemieniem
materjalnego balastu, którego żadna już pamięć nie byłaby zdolna objąć, co zaś
ważniejsze, nie miałaby się tam czego czepiać ani wyobraźnia ani fantazja, jako
władza twórcza.
Język, a przezeń myśl bogaci się nie tylko przez nieograniczone zwiększanie
się ilości prawdziwie nowych znaków-symbolów czyli słów prostych i złożonych,
ale także przez lekkie zmiany w brzmieniu już dawniej używanych, które przez to
stają się podstawowemi dla zrozumiałości całej serji ich odmian.
Tego rodzaju konserwatywność oraz ekonomja słownika daje nam wielkie
korzyści. Pomimo, że bardzo prozaiczne bywają początki wielu słów, określających
pojęcia abstrakcyjne, to przecież ta prozaiczność wcale nie przeszkadza do
należytego użytkowania tych słów w sensie zupełnie odległym od ich sensu
pierwotnego lub podstawowego.
Słowo, wyraz, nie mówi wszystkiego o przedmiocie, nie może i nie powinien
mówić wszystkiego. On tylko podsuwa jedną cechą ważną, w zestawieniu zaś z
drugim wyrazem zmysłowo dlań niestosownym - natychmiast traci swą pierwotną
jaskrawość, zmysłowość. Wtedy myśl prześlizguje się po wywołanych obrazach,
bierze z nich tylko cząstkę, potrzebną w danej chwili, i kojarzy momentalnie z
cząsteczkami innych obrazów zmysłowych w całość idealną, która może być już
całkiem obca światu zmysłowemu i "dosłowności".
W takich warunkach, w procesie porozumiewania się, rozmawiania,
dopuszczalne są wszelkie skrócenia zdań, zapewniające oszczędność słów i czasu.
"Korona" wyraziła swe niezadowolenie. "Parter i loże" biły brawo. Cały
"dom" stanął na "nogach". Wypiłem dwie "filiżanki". Oto metonymje, które ciągle
popełniamy z najlepszym skutkiem. Dosłownie i logicznie - nonsensy, w przenośni
doskonałe wyrażenia się, bo krótkie i jasne. To też do człowieka, któryby się w
nich nie orjentował, stosujemy inną dobitną przenośnię: trzeba mu "łopatą" kłaść w
głowę!
Cała nasza mowa - to splątany łańcuch najniespodziewańszych przenośni,
przeważnie grubo - zmysłowych, pomimo, że wyrażają abstrakcje, częstokroć
bardzo górne - szerokie lub subtelne.
Nie tylko mowa potoczna, ale i mowa uczonych, i to na całym obszarze
wiedzy, stoi na przenośniach zmysłowych. Najbardziej nawet abstrakcyjne nauki
nie stanowią tu wyjątku, nawet filozofja, która, zdawałoby się, operuje przeważnie
najczystszemi już abstrakcjami, i ta literalnie stoi na najbardziej
zmysłowych
Takich zdań możnaby wypisywać setki i tysiące z tej książki, jak również z
każdego traktatu naukowego, tylko w stopniu znacznie niższym, bo Bergson, trzeba
przyznać, w tym względzie wpadał w przesadę - jak to często bywa u
przedstawicieli rasy semickiej. - Nie tylko traktaty naukowe, ale zwłaszcza poezja -
poprostu stoją na takich przenośniach (metaforach) oraz skróceniach. Bez nich
poezja utraciłaby cały swój wdzięk, całe piękno, całą idealność. Bez nich - stałaby
się suchą, zimną, rozwlekłą i pedantycznie nudną, ciężką, najczęściej zaś wprost
niezrozumiałą, zwłaszcza dla umysłów mniej wyszkolonych.
Wniknijmy w pierwszy lepszy tekst poetycki, a nastawiwszy swą uwagę na
poszukiwanie przenośni, odkryjemy co parę wierszy - znowu przenośnie,
wprawdzie prozaiczne, ale w zestawieniu, w skojarzeniu - wdzięczne, a nawet
piękne.
Szukajcie prawdy jasnego płomienia,
Szukajcie nowych, nieodkrytych dróg,
Za każdym krokiem w tajniki stworzenia
Coraz się dusza ludzka rozprzestrzenia
I większym staje się Bóg.
Choć otrząśniecie kwiaty barwnych mytów,
Choć rozproszycie legendowy mrok,
Choć mgłę urojeń zedrzecie z błękitów, -
Ludziom niebiańskich nie zbraknie zachwytów,
Lecz dalej sięgnie ich wzrok.
Każda epoka ma swe własne cele
I zapomina o wczorajszych snach.
Nieście więc wiedzy pochodnię na czele,
I nowy udział bierzcie w wieków dziele, -
Przyszłości podnoście gmach!
Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy.
Choć macie sami doskonalsze wznieść:
Na nich się jeszcze święty ogień żarzy,
I miłość ludzka stoi tam na straży,
I wy winniście im cześć!
Ze Światem, który w ciemność już zachodzi
Wraz z całą tęczą idealnych snów,
Prawdziwa mądrość niechaj was pogodzi:
I wasze gwiazdy, o zdobywcy młodzi,
W ciemnościach pogasną znów!
Wybierając z przeczytanego wiersza słowa, któreśmy podkreślili dla
zwrócenia na nie uwagi, natrafiamy na cały szereg przenośni zmysłowych, więc na
jasny płomień prawdy, choć wiemy, że prawda nie ma ani płomienia, ani jasnego.
Dusza ludzka za każdym krokiem rozprzestrzenia się, dosłownie nonsens, ale przy
odrobinie fantazji myśl jasna. Dalej mamy otrząsanie idealnych kwiatów, a jednak
barwnych. W poetyckiej przenośni epoka może śnić, a nawet o czemś zapominać,
są to personifikacje tak czystego pojęcia jak
Rozkosz i ból, co pierś nam wzdyma,
Mijają, tak, jak szybkie łodzie,
Chwil kilka drży ich ślad na wodzie,
Uciekły już - i już ich niema...
Mijają ludzkie pokolenia,
Jak fale, gdy wiatr morzem zmęci,
I niemasz godów ich pamięci,
I niemasz bólów ich
Ale weźmy jeszcze piękniejszy dowód słuszności uwag naszych.
Patrzmyż, z czego się składa przedziwne piękno Parysa:
"Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi,
Znowu po modrym zwija się krysztale
I pierś morza objąwszy, wiosły lubieżnemi
Szyją łabędzią buja ponad fale:
Tak Arab...":
Co słowo - to przenośnia, to niespodzianka, to przedziwne skrócenie, ale
właśnie dlatego interesuje, porywa i raduje.
"Już płynie w suchem morzu koń mój i rozcina
Sypkie bałwany piersiami delfina.
Coraz chyżej, coraz chyżej,
Już po wierzchu żwir zamiata.
Coraz wyżej, coraz wyżej
Już nad kłąb kurzu wylała.
Czarny mój rumak, jak burzliwa chmura,
Gwiazda na czole jego, jak jutrzenka błyska,
Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra,
A nóg białych polotem błyskawice ciska..."
Całe piękno wizji poety wypływa nie z prostych, pospolitych słów, ale
dopiero z ich przedziwnych skojarzeń; cały zapał, natchnienie i polot wyraziły się
tylko w tych cudnych porównaniach, mistrzowskich skróceniach i kontrastach;
targają one wyobraźnią słuchacza i porywają go w wymarzony świat
wyidealizowanej rzeczywistości. Ośmdziesiąt słów tylko, słów pospolitych, - a
gdzież to one nas wynoszą, ileż obrazów budzą! Miały ukazać samą pustynię i
jeźdźca - a powiedziały nam tak wiele, nastroiły duszę na tak górny ton!
Weźmy inną próbkę, choćby przekleństwo Balladyny. Ta sama metoda, bo
innej niemasz wcale:
"Niechaj z tego trądu lęgną się w mózgu gryzące robaki, w sumieniu węże:
niech kąsają wiecznie, aż umrzesz wewnątrz, a zgniłemi znaki okryta chodzić
będziesz jako żywe trupy..."
Gdy myśli i uczucia społeczne wznoszą się do najwyższego napięcia w
osobniku, gdy potrzebują wyładowania i uzewnętrznienia w słowach, czyżby
mogły czekać, aż ów osobnik stworzy nieistniejące jeszcze wyrazy dla ich
uzewnętrznienia? Wszelki wysiłek taki byłby i próżny i nieużyteczny, bo
natchniona mowa indywidualna nie byłaby przez innych zrozumiana, nie byłaby
już mową. A także, czyż mogą rozpraszać się w tysiącu słów, dobieranych
pedantycznie wzorem prozy profesorskiej?
Duch wyjątkowo bogaty, pełny, bujny, w chwili silnego napięcia uczuć, w
chwili "natchnienia" chwyta się słów prostych, przenośni zmysłowych, a mimo to -
porywa słuchacza tam, gdzie sam chce wybiec. Nie dobiera słów "górnych", bo nie
znalazłby ich, a gdyby je wytworzył, zostałby niezrozumiany: on porywa to, co ma
"pod ręką" - i wznosi się, mimo prostoty środków, do najwyższej abstrakcji.
Ale też trzeba sobie uświadomić, że tajemnica estetycznego powodzenia
poety, czy mówcy spoczywa nie tylko w darze trafnego operowania analogjami, ale
głównie w wyjątkowym darze dostrzegania analogij niepospolitych, odległych, a
mimo to łatwo narzucających się wyobraźni słuchacza lub czytelnika.
Tak dusza Konrada w najwyższej ekstazie radzi sobie tylko ramionami,
skrzydłami, zachodem, wschodem, promieniami, a jednak dociera do Nieba i z
Bogiem rozmawia.
"Tak! czuły jestem, silny jestem i rozumny!
Nigdym nie czul jak w tej chwili;
Dziś mój zenit, moc moja dzisiaj się przesili,
Dziś poznam, czym najwyższy, czylim tylko dumny:
Dziś najsilniej wytężę duszy mej ramiona...
Zrzucę ciało i tylko jak duch wezmę pióra...
Potrzeba mi lotu!
Wylecę z planet i gwiazd Kołowrotu
Tam dojdę, gdzie graniczą Stwórca i natura.
I mam je, mam je, mam tych skrzydeł dwoje:
Wystarczą: od zachodu na wschód je rozszerzę
Lewem o przeszłość, prawem o przyszłość uderzę
I dojdę po promieniach uczucia - do Ciebie!
I zajrzę w uczucie Twoje.
O Ty! o którym mówią, że czujesz na niebie!
Jam tu, jam przybył: widzisz, jaka ma potęga:
Aż tu moje skrzydło sięga!
Najwyższy na niebiosach: Ciebie tu szukałem
Ja, najwyższy z czujących na ziemnym padole.
Nie spotkałem Cię dotąd, - żeś Ty jest, zgaduję,
Niech Cię spotkam i niechaj Twą wyższość uczuję.
Ja chcę władzy! daj mi ją, lub wskaż do niej drogę...
Ja chcę duszami władać, jak Ty niemi władasz.
Ja kocham cały naród! Objąłem w ramiona
Wszystkie przeszłe i przyszłe jego pokolenia,
Przycisnąłem tu do łona.
Chcę go dźwignąć, uszczęśliwić,
Chcę nim cały świat zadziwić...
Nie mam sposobu - i tu przyszedłem go dociec.
Przyszedłem zbrojny całą myśli władzą,
Tej myśli, co niebiosom Twe gromy wydarła,
Śledziła chód Twych planet, głąb morza rozwarła:...
Zbierzmy w mały słowniczek użyte tu wyrazy, a przekonamy się, że poeta
wziął najpospolitsze narządzie, to samo, którem posługują się pospolite dusze do
potrzeb poziomych, - nic nie dodał - tylko po mistrzowsku go użył. On tego tylko
dokonał, że zmusił słuchacza do kroczenia w ślad za sobą, do stąpania po
wschodach przenośni i porównań, "przycisnął go do łona" i dźwignął w
nadobłoczną krainę, nawet nie na własnych, bo już na słuchacza samego
skrzydłach. Utorował mu jeno drogę, odkrył mu jego własne skrzydła... Powiada:
"nie mam sposobu", a przecież właśnie znalazł "sposób" jedyny, ale wystarczający,
i słuchacz nie spostrzegł się nawet, jak prostemi środkami dusza jego została
porwana zuchwale aż pod tron najwyższej Abstrakcji.
I jak tu wierzyć drugiemu wielkiemu poecie, Słowackiemu, który w liście do
Zygmunta Krasińskiego uskarża się na materjalną zaporą między duchem a
duchem. "Oto jest list, pisze on, oto jedna z kar piekielnych, litera martwa i papier
martwy,
Co za niesłuszna skarga, jak głębokie nieporozumienie. Przecież cały ten
duch, złorzeczący literze "martwej", jest jej dziełem, a rzekoma zapora - jedynym
łącznikiem. Sam poeta zresztą, zaprzeczył bezwiednie swym niebacznym słowom
w innej chwili jasnowidzenia, gdy kreśli wzruszającą w swej prostocie, a głęboko
prawdziwą uwagę w innym liście:
"Ta kartka wieki tu będzie płakała, i łez jej staniej"
Tu dopiero prawdę powiedział. Póki narodu stanie, a czułości w sercach, jego
kartki będą wyciskać łzy żyjącym, będą najrealniejszym łącznikiem między duszą
poety, a duszami jego czytelników.
Łatwo jest zrozumieć, z jakiego powodu możemy być wzajemnie zrozumiali,
nawet pomimo ogromnych różnic psychicznych między rozmawiającymi, to
znaczy pomimo szerokiej inteligencji z jednej strony, ubóstwa myśli z drugiej;
pomimo górności jednych osobników, a poziomości innych.
Oto dlatego, że przy układaniu zdań posługujemy się znakami, które zostały
naprzód przyczepione do rzeczy i stosunków ogólnie znanych i podpadających pod
zmysły, następnie zaś przenoszone z powodu częściowych analogij na rzeczy i
stosunki coraz bardziej odległe, ale zawsze nieco podobne. Choćby ktoś w tych
warunkach nie zrozumiał naszej myśli dokładnie, w całej pełni, to przecież pojmie
ją, jak dla siebie, dostatecznie, a pojmie dlatego, żeśmy go nie postawili nad
przepaścią słów dlań niezrozumiałych, więc pustych, ale podaliśmy mu wszędzie
mostek, po którym zbliżył się do naszej myśli o tyle, o ile to było dla niego
możliwem. Myśl nasza stała się dlań zrozumiała w granicach jego pojętności.
Słowo jest, jak drabina, postawiona pionowo. Im wyższe szczeble, tem
wyższe i szersze abstrakcje, ale u dołu zawsze tkwi obraz powszechnie zrozumiały,
bo pierwotny i zmysłowy. Każdy wspina się po tej drabinie tak wysoko, jak zdoła
go podnieść własna umysłowość. I tak, z różnych szczebli rzucamy sobie te same
słowa, pojmowane wprawdzie rozmaicie, ale najczęściej w stopniu,
umożliwiającym jakie takie porozumienie.
"Uczciwość" np. będzie pojmować dziesięciu ludzi na dziesięć sposobów, ale
każdy zrozumie przykazanie "bądź uczciwym" w stopniu dla niego odpowiednim i
dostępnym. Gdybyśmy zaś mieli dziesięć słów lub więcej na każdy stopień i rodzaj
uczciwości - dopiero wówczas przestalibyśmy się rozumieć. Nie moglibyśmy się
nawet przestrzegać, czy umoralniać, bo żądanie kaznodziei wobec słuchaczów z
różnych poziomów umysłowych i etycznych, gdyby nawet było ogólnie
zrozumiałe, byłoby dla jednych zbyt wygórowanem, dla innych niedostatecznem.
Uczciwość niższego stopnia byłaby dla, subtelniejszego wprost nieuczciwością.
To samo dotyczy wszelkich uogólnień, jak również całej nomenklatury
naukowej i technicznej. Słowa: zarodek, zalążek, komórka, atom, równanie,
instynkt, intuicja będą miały dla osobnika dopiero wtedy właściwą treść, gdy mu ją
podadzą w szeregu słów objaśniających, a więc będą miały taką, jaka osobnikowi
została podsunięta w ten sposób. Słowa takie stają się już najekonomiczniejszym
wyrazem całych omówień i pojęć, bardzo dalekich od świata najpospolitszych
wyobrażeń i pojęć.
Cóż dziwnego, jeżeli w takich warunkach nie posiadamy jednakowych pojęć,
na temat takich słów, jak zasługa, kapitał, energja, Bóg, cnota i t. d.?
Wynagrodzeniem tej niedogodności jest nie tylko możność, ale i łatwość
doskonalenia pojęć, rozszerzania ich i zwężania, stosownie do nowych potrzeb. A
byłoby to wręcz niemożliwe przy stałej jednoznaczności słów, t. j. gdyby dla
każdego nowego pojęcia trzeba było zaraz tworzyć całkiem nowe słowa.
Co za sens ze wszystkiego, cośmy tu starali się wyłożyć? Oto, że względne
ubóstwo Języka t. j. ograniczony zapas słów nie może być przeszkodą dla rozwoju
pojęć, a tem samem dla rozszerzania się naszego poznania. Przeciwnie, tego
rodzaju ubóstwo mowy, zarówno jak prostackie jej podstawy, są koniecznym tego
wszystkiego warunkiem.
XVI. CZEM JEST PIĘKNE MÓWIENIE
Sami lingwiści składają mimowoli dowód, że nie uważają mówienia za
funkcję jakiegoś wyjątkowo sprawnego aparatu, ale za następstwo myślenia przy
pomocy słów, gdy mówienie (i myślenie) nazywają sztuką, O ile pod słowem
"sztuka" zechcemy rozumieć nieprzeciętną biegłość, wymagającą oprócz wprawy
jeszcze pewnych wrodzonych zdolności, to mówienie trzeba uważać poniekąd za
sztukę, oczywiście, mówienie dobre. Jakoż mamy różnej wartości mistrzów
mówienia, a zarazem myślenia. I to na wszystkich poziomach bytu społecznego,
poczynając od ludu, a kończąc na najsubtelniejszych mózgowcach. Zupełnie jak w
muzyce, gdzie jedne dusze wydobywają z tego samego instrumentu cudne
symfonje, inne wdzięczne melodje, gdy jeszcze inne wprost brutalne kakofonje.
Wszystko zależy nie od strun, ani od budowy instrumentu, ale od umiejętności jego
użycia oraz od biegłości, na którą się składa w równej mierze wrodzone
"uzdolnienie", jak i nabywalna wprawa.
Nie tylko mówienie do innych, ale samo myślenie dla siebie, o ile ja usiłuję
być jasnym, jest tem samem, jest umiejętnością i trudną, i niejednako dla
wszystkich dostępną, bo nawet dla siebie musimy przeprowadzać tę samą pracę
porządkującą, jaką podejmujemy, aby komuś wyrazić swe myśli.
Niedarmo też cenimy wielkich mówców, jasno wykładających profesorów,
wielkich prozaików i poetów. Cenimy ich właśnie z tego powodu i za to, że
wznoszą się na trudno dostępne dla przeciętnych umysłów wyżyny umiejętności
używania mowy, umiejętności składania z różnobarwnych kostek jasnych obrazów.
Cenimy ich za to, że to, co mówią, bywa dla słuchaczy lub czytelników, pomimo
trudności przedmiotu, źródłem wyraźnych myśli.
Gdy słucham świetnego wykładu, mózg mój zdaje się wcale nie pracować,
wszystko idzie prosto do głowy. Wychodzę z wykładu wcale nie zmęczony, z
głową pełną nowych dla mnie myśli. Przeciwnie, jeśli słucham marnego wykładu,
mój aparat myślenia (mózg i nerwy) ciężko pracuje, wychodzę zmordowany,
oszołomiony, i nie mogę zdać sobie sprawy nawet z części zasłyszanego.
Bardzo być może, iż obaj mówcy jednako dobrze znali swój przedmiot, ale
dla wywołania zgoła odmiennych skutków wystarczyło, że jeden umiał dobrać
słów najwłaściwszych dla koła słuchaczów, drugi był pod tym względem niedbały
lub niezdolny. Pierwszy wykonał sam za słuchaczów pracę, niezbędną do
wywołania szeregu żądanych myśli, więc oszczędził im trudu, drugi zwalił na nich
całą ciężką pracę domyślania się treści niektórych nieznanych im słów,
błyskawicznego uzupełniania w myśli braków i korygowania niedokładności
wykładu.
Jeżeli też uczniowie (rozumieć tu należy uczniów normalnie przygotowanych,
nie zaś wszystkich), nie rozumieją dobrze profesora, a czytelnicy gubią swe myśli
w ciężkiem, zawile pisanem dziele, najczęściej winnym jest profesor i pisarz, nie
zaś tępość uczniów lub czytelników.
Otóż ta umiejętność wysłowiania się stanowi o całej wartości społecznej,
logicznej i artystycznej naszego umysłu. Nie to bowiem oddziaływa na innych, co
sami czujemy, co myślimy lub czego chcemy, lecz to, co zdołaliśmy dla innych
jasno wyrazić. Tylko to należy nadal do narodu i cywilizacji.
O tem, że nie myślimy słowami, ale słów dobieramy wedle potrzeby,
nietrudno przekonać się i na drodze przymierzenia teorji do faktów. Wystarczy
przypomnieć fakt, znany powszechnie, że nie wszyscy w jednem środowisku
mówimy w jednaki sposób, a nawet każdy z nas nie zawsze mówi w sposób
jednakowy. Wszystko zależy nie tylko od indywidualnego temperamentu,
usposobienia, uzdolnień jak również od nastroju chwilowego, ale także od woli, i to
jest decydujące.
Znamy wszyscy ludzi, mówiących, gdy tego sami chcą, uroczyście, "górnie" i
"z namaszczeniem", albo "ozdobnie" i wytwornie albo znowu żartobliwie,
archaicznie. Mówców uroczystych, namaszczonych, figlarnych, chętnie słuchamy,
zwłaszcza na uroczystościach, niekiedy znowu, zwłaszcza w życiu powszedniem,
bywa to ckliwe, a nawet nieznośne.
Zdobywamy się według woli na sposoby mówienia kwieciście, obrazowo,
przenośniami i t. d. Wprawdzie każdy z tych sposobów, czy stylów płynie z
usposobienia, ale bywa także nabywalnym "stylem" i manjerą. Każdy z własnego
doświadczenia może wskazać palcem osobniki dowcipne. Mowa ich, gdy chcą
tego, albo gdy znajdują się w odpowiednim nastroju, odznacza się osobliwemi, a
niespodziewanemi zestawieniami słów i wyobrażeń, wiązanych z niemi najczęściej.
Zestawienia te bywają tak niespodziewane, często przeciwne naturze rzeczy, a
jednak w części tak trafne i uderzające, tak łatwo trafiają nam do wyobraźni, i tak
nowe rzucają oświetlenie na przedmiot, że aż olśniewają. Skojarzenia, momentalnie
wywołane w naszej wyobraźni przez ich mowę, tak są niezwykłe, że uderzają nasze
nerwy, budząc błyskawicznie i odruchowo jakiś silny stan uczuciowy, więc albo
wesołość, zawstydzenie, gniew najczęściej bezsilny, jeśli ostrze dowcipu dotkliwie
w nas ugodziło, a nie umiemy równą bronią momentalnie odparować ciosu.
Cóż to jest? To jest także tylko umiejętność użycia swego zapasu słów w
sposób niepospolity. Sposób ten bywa przeważnie darem natury, płynie ze swoistej
organizacji umysłu, ze zdolności dostrzegania w rzeczach najmniej spodziewanych,
częściowych podobieństw bez względu na istniejące między zestawionemi
rzeczami ogromne i zasadnicze różnice. Polega na zgrabnem uwydatnieniu i
wyzyskaniu tych podobieństw i na wywołaniu u słuchacza lub słuchaczów
zestawień wprost komicznych, potwornych i aż śmiesznych w swej zasadniczej
nienaturalności. Ale i ten sposób mówienia zwykle, że tak powiem, wrodzony,
może także być nabyty, oczywiście tylko do pewnego stopnia. Znamy przecież
dobrze takie "silenie się na dowcip", i dowcipy robione, jak to mówią "na zimno",
pewną metodą, wieńczone często dość znacznem powodzeniem. Gdy zapasu słów i
umiejętności mówienia można rozmaicie używać, świadczy to dostatecznie, że
prawdziwie dobre mówienie mamy prawo nazwać sztuką. Układanie słów wymaga
pewnej pracy, z natury rzeczy twórczej, pewnego wysiłku, który bywa tem większy
im ta praca toczy się z większą świadomością jej ważności. Czemże jest naprawdę
sama poezja, jeżeli nie sztuką pięknego, estetycznego wyrażania się, jeżeli nie
czemś pośredniem między muzyką, a mową zwykłą, bo w niej uczucia i
pierwiastek rytmiczności w doborze słów grają rolę pierwszorzędną, zapewniając
jej jednak tę wyższość nad muzyką, że w niej najpełniej i najmocniej może się
wyrażać wszystko, co duszę ludzką wypełnia i porusza, o wiele pełniej niż w
muzyce i sztukach plastycznych.
Zatem mowa to tylko środek podtrzymywania wiedzy i uczuć już
rozwiniętych, to narządzie do przekazywania i nabywania żądanych stanów
psychicznych, a zarazem do tworzenia obrazów, całkiem pozbawionych w realnym
świecie odpowiedników, czyli środek do tworzenia sobie świata wymyślonego lub
urojonego.
XVII. CO Z NAS CZYNI NIEMILKNĄCY ROZGWAR, W
Jak widzimy ze wszystkiego, co zostało wyżej powiedziane, zewnętrzną i
jedynie trwałą społecznie stroną procesu, który się w każdej gromadzie ludzkiej
toczy w postaci rozumnych myśli naszych, jest nie mowa, nie język, ale dopiero to,
co wyrażamy w języku, którym myślimy, więc szeregi słów powiązanych ze sobą
w pewnym porządku, bynajmniej niezależnym od trafu, ale w danej chwili i
miejscu poniekąd koniecznym. Zapas tedy słów i umiejętność układania ich w
zdania jest tylko środkiem, łączącym ludzi w coś podobnego do jakiegoś jednego
obszernego systemu. Ale na tem kończy się rola mowy jako języka, występuje
bowiem na plac coś, co się ma do mowy, jako naszej władzy tak, jak dzieło do
narzędzia.
Język to tylko ogół środków do myślenia i mówienia, to zasób, który umieją z
wszelkich tekstów wydzielać lingwiści dla studjów swoich. To słownik narodu,
gramatyka i składnia. To tylko narzędzie do rozkawałkowania obrazów
zmysłowych i do układania obrazów idealnych z tych sztucznie porozdzielanych
cząstek. Jest to tylko cenny zapas znaków, które, wprowadzone w zetknięcie z
wyobrażeniami, dostarczonemi przez zmysły, rozbijają cały ten materjał
psychiczny na fragmenty, aby z nich następnie można było układać najrozmaitsze
obrazy idealne.
To wszystko każdy z nas, będąc uczestnikiem swojego własnego koła
społecznego, dostaje dopiero ze zdań całych, przechodzących z ust do ust oraz z
pokolenia w pokolenie.
Mówienie nasze składa się poniekąd z cegiełek, które są podatne do układania
ich jedna przy drugiej według praw składni i gramatyki, ale budowlą, do której
wzniesienia potrzebne były owe cegiełki, jest dopiero to, co składa się z tych
cegiełek na mówienie nasze, na te pytania i odpowiedzi, na owe teksty, których
wzajem słuchamy, które przyjmujemy do świadomości i oddajemy sobie jako nowe
"wypowiadane".
Tylko całe zdania są fizycznemi odpowiednikami tych wszelkich sądów, idei,
poglądów, nauk i t. d., które, lubo nienowe w społeczeństwie, jednak w nowo
przybywających głowach ludzkich wciąż powstają jako nowe. Wszelkie sądy,
poglądy, nauki i t. d. są przecież psychicznemi odpowiednikami i skutkami
działania na nas gotowych już tekstów, bynajmniej zaś nie oddzielnych i bez
związku z sobą zostających słów. Cały dorobek intelektualny minionych pokoleń
jednego rozległego koła społecznego, rozumianego w najszerszem tego słowa
znaczeniu jako naród, spoczywa poza mózgami naszemi t. j. zewnątrz nas, w tak a
nie inaczej układanych i wypowiadanych formułach. Zdaniom, które brzmią w
rozmowach naszych, odpowiadają w naszych głowach pełne myśli nasze, te żywe
iskierki, z których składa się nasza myśl świadoma każdochwilowo siebie i świata,
materjał językowy jest tylko środkiem do wyrażania tych myśli. Przecież ten sam
materjał, te same słowa, za każdem ich poprzestawianiem (byleby ono było zgodne
z wymaganiami gramatyki i składni), mogą budzić coraz inne myśli.
Oto mamy cztery wyrazy, cztery dźwięki artykułowane, związane z obrazami
zmysłowemi: ziemia, słońce, krążyć i naokoło. Jest to materjał językowy, a
powiedzmy krócej - cząstka języka, cząstka tego, co sobie rzucamy w rozmowach.
Logiczną cząstkę "rozgwaru" otrzymamy dopiero wtedy, gdy ułożymy te wyrazy w
zdanie. Tylko owo zdanie będzie odpowiadać mądrym myślom naszym o słońcu i
ziemi, wcale zaś nie sam materjał językowy, z którego się składa.
Jeżeli powiem: "ziemia krąży naokoło słońca", otrzymuję w takiem
ustawieniu wyrazów głębokie ujęcie stosunku całej ziemi do całego słońca.
Króciutkie zdanie, a jednak do ustawienia wyrazów w ten, a nie inny sposób ród
ludzki doszedł dopiero w XVI wieku po długiej pracy duchowej licznych pokoleń i
niezliczonych głów, ostatnio zaś po przenikliwej pracy genjalnej jednostki:
Kopernika. Słowa, potrzebne do sformułowania tej myśli, istniały przez wieki, ale
myśl, zawarta w tem ustawieniu słów, zjawiła się dopiero w pewnym czasie i w
pewnej głowie. Przed nią w oświeconych głowach panowała przez wieki inna
kombinacja tych samych słów. Powtarzano i uczono, że "słońce krąży naokoło
ziemi".
Ten sam język, te same słowa, tak samo zbudowane zdanie i równie
prawidłowe gramatycznie, ale myśl wprost przeciwna tamtej.
Cóż skłoniło ludzi do przestawienia słów celem przeinaczenia myśli? Nie
rozwój języka, ale gruntowna zmiana pojęć, a mówiąc szczegółowiej, rozwój
wiedzy, która w narodzie trwa tylko w zdaniach, lubo przez język. Do
przestawienia tych słów, które to przestawienie nic w języku nie zmienia, skłoniła
ludzi tylko dokładniejsza obserwacja, większe doświadczenie, głębsze rozpoznanie
stosunku ziemi do słońca. Dawna obserwacja, utrzymująca się w mówionem,
okazała się Kopernikowi zbyt powierzchowną. Uzbierane doświadczenie wieków
wykazało mylność dawnego widzenia rzeczy i poprawiło je. Czy jednak byłoby to
możliwe bez wiekowej ciągłości skomplikowanych pojęć przez trwałość zdań,
czyli "mówionego" wypowiadanego? Tu zaszła zmiana pojęć, utrzymujących się
jedynie w formie "powiedzianego", czy napisanego, nie zaś zmiana w języku, który
jest środkiem równie dobrym do wyrażenia bądź tego, bądź drugiego, bądź całkiem
innego poglądu na stosunek ziemi do słońca.
Odkrycie Kopernika streszcza się w czterech słowach, których nikt przed nim
tak, jak on, nie ustawił, ale za to nikt po nim nie ustawi już w innym porządku, bo
to byłoby fałszem. Pewien stosunek w przyrodzie został rozpoznany przez
skomplikowane czucie ludzkie (które nazywamy rozumem, mądrością),
wysubtelnione zbiorową pracą niezliczonych pokoleń, i został wyrażony oraz
przekazany dalszym pokoleniom w czterech krótkich słowach, ustawionych
koniecznie w takim, nie zaś innym, porządku.
Czemże się to dzieje, że nawet nie posiadając odnośnej wiedzy, dobrze sobie
wyobrażamy przeróżne stosunki w świecie, zbadane już przez innych?
Oto zawsze tem samem, mianowicie podziwu godną praktycznością naszego
środka do porozumiewania się, zmuszającą nas zawsze do opierania wszelkich
pojęć na znanych obrazach zmysłowych, czyli zmuszającą do schematyzowania,
Wszelkie wiadomości, jak widzimy, i umiejętności nasze utrzymują się poza
mózgami tylko w gotowej postaci "wyrażonego" i tylko w tej postaci, jako
"zrozumiane" i "zapamiętane" przelewają się z głowy do głowy i z pokolenia w
pokolenie.
Zdanie, raz sformułowane przez Kopernika, wywoła już w każdej, choćby
najmniej uczonej, głowie złożony obraz zmysłowy, podobny w zasadzie do obrazu,
który po raz pierwszy powstał w głowie Kopernika. Będzie to zawsze obraz idealny
i fantastyczny, bo podobnej rzeczywistości nikt nie widział i nie zobaczy własnemi
zmysłami, ale będzie on odpowiadał szablonowo rzeczywistości, więc będzie
szablonowo realnym. Ziemia i słońce są zbyt ogromne, abyśmy mogli naocznie
dostrzec krążenie kuli ziemskiej dokoła słonecznej. Ale natura języka, mianowicie
zmysłowość czy naoczność wyobrażeń, jakie nasuwa, ułatwia nam zmniejszenie w
myśli obrazu rzeczywistości i umożliwia oglądanie oczyma duszy tego, czego oczy
cielesne nie dojrzą. Każdy jest w możności olbrzymią kulę ziemską, której kształtu
dociekli astronomowie, zastąpić sobie, w wyobraźni małą gałką, kulę słoneczną
zastąpić większą gałką, krążenie mniejszej przyrównać do krążenia choćby samego
człowieka dookoła, przedmiotu dowolnie obranego, i obraz idealny jest gotowy.
Zamajaczy on w każdym umyśle, przygotowanym do przyjęcia tego szeregu słów, i
każdy to zrozumie w całości oraz zaakceptuje, jako godne wiary. Czemu zaś
całkiem nowe dla nas wyobrażenie uznamy za godne wiary? Dlatego, że cała nasza
wiedza opiera się na zaufaniu w prawdomówność innych. Kto nie ufa i zechce
sprawdzić twierdzenie, zawarte w zdaniu Kopernika, ten znajdzie na to sposób,
tylko będzie musiał podjąć wielką pracę nauczenia się naprzód wiedzy
astronomicznej. Więc większość ludzi woli w danej chwili przyjąć na wiarę
twierdzenie, przez co oszczędza sobie całych lat ciężkiego mozołu. Każdy woli
korzystać w dobrej wierze z gotowego owocu prac cudzych już wykonanych,
pocieszając się tem, że choć sam nie może upewnić się o wiarogodności
twierdzenia, wyręczają go inni, znający się na rzeczy, którzyby w razie omyłki błąd
sprostowali. Skoro zaś od paruset lat, pomimo wielokrotnych sprawdzań, nikt tego
nie sprostował, są wielkie szansę, że musi to być zgodne z rzeczywistością.
Jeśli też wiedza ludzi bardzo wykształconych bywa tak głęboka, że aż
niejednych zdumiewa, to stała się taką wcale nie przez samą możność naszą
komunikowania sobie wzajemnie własnych wyobrażeń, albo też wywoływania
żądanych wyobrażeń w głowie cudzej, ale dopiero przez nagromadzanie się i
uzupełnianie się doświadczenia nieprzeliczonych osobników, związanych ze sobą
w społeczeństwo.
Suma mądrości, przedziwnej wiedzy, subtelnych uczuć i skomplikowanych
żądz, dążeń i działań w narodzie, to wypadkowa, wynik niezliczonych a cennych
spostrzeżeń, odkryć i sprostowań, to owoc niezmarnowanych wysiłków i
niezliczonych aktów twórczych lepszych przedstawicieli wszystkich pokoleń
minionych, z których każde dorzucało coś nowego, a trafnego do nagromadzonego
już plonu doświadczeń. Owo doświadczenie, utrwalone w zdaniach w tem, co
stanowi w społeczeństwie niemilknący rozgwar, dostaje się potomkom prawie
darmo, w gotowej postaci, przez nauczanie i wychowanie, ostatecznie zaś choćby
tylko przez osłuchanie się, czyli mimowolne nabywanie wiedzy i dążeń od
otoczenia.
Jeżeli w mojej głowie mogą się powtórzyć (oczywiście z nieuniknionemi
odchyleniami) te myśli, które sformułowały się niegdyś w głowach Kopernika,
Platona, Kartezjusza czy Śniadeckiego, to dzieje się to tylko dlatego, że całe i
nieskażone teksty, wypowiedziane lub napisane przez tych myślicieli, nie
przebrzmiały, nie zaginęły, ale ciągle utrzymywały się gdzieś w społeczeństwie i w
końcu doszły do mnie.
Tylko teksty, brzmiące w narodzie, dają nam władzę, niedość że
pozazmysłowego widzenia, co cudze oczy oglądały, niedość że przemyślania tego,
co przemyślały cudze głowy, ale wypowiadania tego, czego jeszcze nikt nie
wypowiedział, co nasza dopiero praca i nasze doświadczenie nam odsłoniły. Tylko
utarte sposoby układania słów w pewne szeregi są jedynym środkiem, aby się cud
myślenia po ludzku, myślenia rozległemipojęciami dokonywał.
XVIII. OGROMNA OSZCZĘDNOŚĆ MYŚLENIA. SŁOWA
Skoro oceniamy właściwie stosunek mowy do rozgwaru, oraz do literatury,
skoro wiemy, że tylko ów niemilknący rozgwar podtrzymuje cały gmach psychiki
w narodzie i w indywiduach, boć bez niego zaraz w następnem pokoleniu nicby się
w głowach nie pozostało z tego, co wszystkie pokolenia ubiegłe narodu myślały,
czuły i chciały, teraz czas przejść do kwestji niezmiernej łatwości wchłaniania
przez nowego osobnika - ducha jego ludzkiego otoczenia, następnie do
błyskawiczności procesu psychicznego, toczącego się w głowie ludzkiej - czyli
błyskawiczności skojarzeń wyobrażeń językowych z pozajęzykowemi, - wreszcie
do faktu, że myślenie nasze toczy się w wielkiej mierze wprost bez udziału pracy i
woli naszej.
Przyczyna łatwości układania się porządnych łańcuchów słów w każdej
głowie ludzkiej musi być jedna i jest jedna. Zachodzi to, powtarzam, głównie
dzięki temu, że myślimy zdaniami. To właśnie jest przyczyną krystalizowania się
naszych nieidentycznych procesów psychicznych względnie bardzo łatwo w formy
podobne, co nam umożliwia momentalne rozumienie się wzajem. Myślimy po
części całemi gotowemi zdaniami, po części zaś zdaniami już tylko jako
schematami. To jest fakt, którego nikt nie obali, choć mało kto się nad nim
zastanawiał.
Nigdy nie było tak, aby ludzie posiłkowali się samemi tylko odosobnionemi
słowami i nie wiązali ich odrazu w zdania, choćby one miały być najkrótsze i
najprostsze. Słowa, tworzone z głosek i sylab, służyły odrazu do tych samych
celów praktycznych, do których służą teraz i służyć będą w przyszłości,
mianowicie do wyrażania wzruszeń, żądań i sądów. Co do wzruszeń rzecz nie
wymaga objaśnienia, podobnie jak i co do żądań. Inaczej rzecz się ma z sądami.
Mowa mogła sobie być zrazu bardzo niedoskonała i uboga, ale odrazu musiała
oddawać i oddawała zasadniczo te same usługi, jakie oddaje teraz.
Ludzie odrazu tworzyli zdania. Choćby zdanie składało się z dwuch słów, a
nawet z jednego, jest ono formacją prawie tak pierwotną, jak słowo, związane z
jego treścią pozajęzykową.
Wszystkie nasze wypowiedzenia się, prócz wykrzykników (słów
emocjonalnych), są już sądami, choćby sprowadzonemi do prostego oznajmienia,
że coś jest albo coś się dzieje.
Tylko szeregi zdań (podległe ustawicznym zmianom, pomimo pozorów
monotonji), nie zaś szeregi słów, ujmowanych w odosobnieniu, podtrzymują ów
całokształt myśli, uczuć i dążeń narodu, który podlega również ustawicznym
zmianom i rozwojowi.
Tylko świat niezliczonych zdań, sądów, układanych tak a nie inaczej, nie zaś
sieczka oddzielnych wyrazów, oddziela nas od przyrody przejrzystą zasłoną, która
staje się niejako szybą, ukazującą nam tę przyrodę zawsze w sposób odmienny od
obrazu, którybyśmy otrzymali od samych zmysłów.
Więcej jeszcze. To zdania i ich szeregi przywołują nam z pamięci obrazy
przedmiotów nieobecnych i zdarzeń minionych, sprawiając, że stajemy co moment
oko w oko z przedmiotami oraz stosunkami nigdy niewidzianemu a nawet
niewidzialnemi, a rysują nam je tak wyraźnie, jakbyśmy je oglądali.
To świat zdań, nie zaś słów, czyni nas stuocznymi Argusami!
Co rozumiemy pod określeniem, że myślimy gotowemi schematami, to niżej
będzie wyjaśnione. Tymczasem pilno nam zaznaczyć, że gdybyśmy musieli myśleć
oddzielnemi słowami, czyli samemi elementami mówienia i myślenia nigdyby nie
dochodziło do takich rezultatów, jakie nam rzeczywistość przedstawia.
Zważmy przecie, że materjał językowy (słownik) daje wprost nieograniczone
pole do najprzeróżniejszych skojarzeń. Jakiemże więc prawem mowa i myśli
każdego z nas z osobna płyną w czasie rozmowy łożyskiem względnie bardzo
wąskiem, tak wąskiem, że z pośród tysiąca kombinacyj, jakie mogłoby czyjeś
"powiedziane" narzucić słuchającemu, wpadamy w rozmowie prawie zawsze na
jedną, i właśnie na tę, na którą wpaść powinniśmy?
My w rozmowie, powtarzam to z naciskiem, przecież nie analizujemy
usłyszanego. Świadczy o tem dostatecznie błyskawiczność zrozumienia. My nie
pracujemy nad dostosowywaniem treści słów do treści zdania, to znaczy do tej
treści, jaką słowo powinno mieć w tem zdaniu. My wypowiedziane przyjmujemy
do świadomości jak należy.
Psychologowie powołują się tutaj na "wyjątkowe zdolności" w kojarzeniu
wrażeń i wyobrażeń, ale największe nawet zdolności nie mogłyby wystarczać,
gdybyśmy przyjmowali do świadomości oddzielne słowa, czyli gdybyśmy myśleli
samemi słowami. I nie jest potrzebne to przypuszczenie, zwłaszcza, że
wyjątkowemi zdolnościami poprostu starano się ominąć trudności zdania sobie
sprawy z "łatwości" naszego myślenia.
W podświadomych zwykle głębinach naszej jaźni spoczywają lub kłębią się
bez udziału woli wcale nie same słowa i obrazy, najrozmaiciej pokojarzone ze
sobą, ale, powtarzam, niezliczone gotowe i rozległe związki słów i obrazów, raz
przeżyte i niby zapomniane, a jednak niezatarte i zdolne za sprawą jednego
dawnego bodźca wyłonić się znowu kiedyś nawet w całości, i to ze zdumiewającą
dokładnością.
Gdy tedy bogactwo słów sprzyja powstawaniu nieograniczonej ilości
wyobrażeń, pojęć, wiadomości, dążeń i t. d., myślenie zdaniami, jak widzimy,
mocno ogranicza tę swobodę i umożliwia wspólność naszych wyobrażeń, pojęć i t.
d., z drugiej zaś strony ogromnie ułatwia rozumne, a szybkie myślenie, i to w
sposób właściwy sferze społecznej, do której należymy. Więc dopiero te
obszerniejsze od słów jednostki myślenia, czyli całe zdania formują nasze
psychiczne indywidualności, utrzymując je, pomimo to, w wąskich łożyskach
psychiki, charakterystycznej zawsze naprzód dla narodu całego, a następnie dla
sfery społecznej, do której osobnik należy.
W niezmiernie bogatym w szczegóły procesie psychicznym w osobniku - nie
słowa, ale zdania są elementami stałemi pośród elementu zmiennego i wciąż
nowego. (Nasze podświadome procesy psychiczne intelektualne składają się
przeważnie ze zdań). To zdania, zasłyszane i zapadające w gotowej formie w
podświadome głębiny naszej jaźni, a nie co innego, łączą nas przez upodobnianie
myśli i wiadomości, pomimo, że skomplikowane warunki życia w społeczeństwie
wciąż nas różnicują.
Zdania tedy, jak widzimy, składają się nie tylko na szatę naszych myśli, ale
także na formą naszych dusz.
Jeśli się nam zdaje, że słowa miewają po kilka, a czasem po kilkanaście
znaczeń, jest to złudzenie. Słowa miewają u każdego mnóstwo znaczeń, albowiem
treść czyli znaczenie każdego w danym czasie i miejscu zawsze zależy od
pozostałych słów w zdaniu. Znaczenie ich u każdego osobnika bywa i musi być
nieco odmienne, ponieważ zabarwia się indywidualnym sposobem reagowania oraz
indywidualnym zasobem wspomnień, wpływających zawsze na indywidualne
rozumienie tego samego. Regestrować więc te znaczenia w słowniku i w abstrakcji
od zdań byłoby jałowym pedantyzmem, bo właściwej treści takiej niepodobna
uchwycić inaczej, jak dopiero w tem zdaniu i nie w żadnem innem. Tylko tutaj, w
tym składzie słów, przemawia ono do nas w specjalny sposób, poza tem taka jego
treść nie może się utrzymać ani w słowie odosobnionem, ani w innem zdaniu.
Złudną byłaby też nadzieja pedanta wyczerpania w najobszerniejszym słowniku
wszystkich znaczeń wszystkich słów, bo, pomijając, że miały już one mnóstwo
zastosowań, my jeszcze ciągle wkładamy nowe treści w te same ramki.
Jednak zdolność chwytania w lot tych rozmaitych znaczeń oraz ich odcieni
nie dowodzi ani wielkiej domyślności naszej, ani fantazji, ani erudycji. Jest to
prosty skutek normalnej pamięci i osłuchania się.
Zresztą osobnik nie bywa narażony na dźwiganie całego balastu przeróżnych
znaczeń, możliwych oraz istniejących w narodzie. Zwykle każdy z nas posługuje
się stosunkowo bardzo niewielką ilością zestawień, i one to stanowią udeptane
ścieżki oraz gotowe formy, najkrócej wyrażające równie ograniczone co do ilości
myśli.
Każda gromada ludzka, każdy fach i każda specjalność posługuje się słowami
i zdaniami sobie tylko właściwemi. Urabiały je liczne wieki i praktyka całego
żywota, nie dziw więc, że są dogodne, bo dzięki wprawie już odruchowo tak, a nie
inaczej zrozumiałe. One też stanowią o indywidualności zarówno osobnika, jak
sfery jego, (a nawet narodu).
Aby sobie unaocznić potężną rolę rozgwaru, będącego środowiskiem, jakiego
nie zna zwierzę, nie będzie tu zbytecznem wrócić do naszego "koła społecznego"
(rozdz. XVII).
Każdy z nas obcuje blisko z pewną tylko ograniczoną ilością osobników,
związanych pokrewieństwem, przyjaźnią lub interesem. Zaraz zobaczymy, jak
wiele waży to obcowanie.
Wyobraźmy sobie, że takie kółko składa się tylko z 25 osobników. Umieśćmy
się w środku tego koła i połączmy się z jego uczestnikami linjami wzajemnych
wpływów przez rozmawianie. Ponieważ zaś członkowie naszego kółka rozmawiają
nie tylko z nami, ale także i ze sobą w naszej obecności, zaś przy słuchaniu
cudzych rozmów umysł zachowuje się niemal tak samo, jak przy słuchaniu tego, co
do nas mówią, więc wypada dodać do linji oddziaływań bezpośrednich jeszcze
także wpływy pośrednie rozmów i opowiadań, toczonych w naszej obecności, lubo
bez naszego czynnego udziału.
Gdy wniesiemy w nasze koło wszystkie linje wpływów bezpośrednich i
pośrednich, powstanie do podziwu gęsta siatka, przedstawiająca sumę
oddziaływań, kształtujących naszą duszę od chwili wyjścia z niemowlęctwa.
Obraz, któryśmy tu narysowali (patrz rys. 3-ci), jest jednak uzmysłowieniem
tylko ilościowych oddziaływań i tylko najbliższego kółka na każdego osobnika.
Aby go uczynić bliższym rzeczywistości, musimy wziąć pod uwagę jeszcze i
jakość oddziaływań. Otóż trzeba pamiętać, że każdy z owych 25-ciu uczestników
koła, któreśmy narysowali, w odosobnieniu od reszty narodu, jest ze swej strony
także centrem własnego kółka, jest i był wystawiony na wpływy, które innych
uczestników nie dosięgały, i z tego powodu nie może on - być całkiem podobny
(psychicznie) do pozostałych. Z tego również powodu całe społeczeństwo musimy
sobie wyobrazić jako zbiór drobnych kółek, gęsto zachodzących na siebie.
Wszyscyśmy w narodzie w łączności pośredniej ze sobą, ale w prostym stosunku
społecznej odległości kółek od kółek. I wszyscyśmy skutkiem tego w mniejszym
lub większym stopniu różni, niejednakowi.
Największy wpływ na kształtowanie się duszy wywiera kółko bezpośrednie,
jednak dużą rolę odgrywają niezliczone wpływy nawet bardzo dalekich kółek,
dosięgające nas pośrednio, przez dorywcze choćby obcowanie albo pośrednio
przefiltrowane przez otaczającą nas psychosferę.
Jeszcze raz okazuje się, że świat, odczuwany własnemi zmysłami (czyli
zmysłowy obraz świata) przesłania nam nie tylko gęsta sieć wpływów
interpsychicznych, któreśmy wyobrazili na rysunku, ale jeszcze takichże wpływów
bardzo odległych.
To też nie trzeba dowodzić, że nawet bez uczenia się celowego powstaje w
nas mnóstwo gotowych i wprost narzuconych nam pojęć oraz idei, panujących
zarówno w szczupłem kółku bezpośredniem każdego człowieka, jak również
pochodzących zdaleka. Cóż zaś dopiero powiedzieć o tych wpływach, gdy
uwzględnimy celowe poszukiwanie wiedzy i szukanie jej w sferach trudniących się
specjalnie przechowaniem duchowych zdobyczy oraz ich pomnażaniem (szkoły,
uniwersytety, bibljoteki publiczne). Cóż więc dziwnego, że w narodzie tyle sfer i
poziomów, coraz bardziej obcych sobie w miarę społecznej ich odległości. Lubo
zjednoczeni jedną mową, jesteśmy rozdzieleni na mnóstwo typów psychicznych
(umysłowych, uczuciowych i twórczych), a nawet na niejednakowe
indywidualności duchowe.
Sumując wynik otrzymany już w tej materji, w "Teorji Człowieka", wypada
powtórzyć, że ogólna suma poznania w narodzie jest niewypowiedzianie pełniejsza
od jakiegokolwiek osobniczego najuniwersalniejszego poznania i rozumu, że nikt
nie jest w stanie wziąć w siebie wszystkiego, co tętni w narodzie, bo ono za
rozległe i zbyt urozmaicone na jedno krótkie życie osobnika i na drobną jego
pojemność, bo zresztą cząstka nigdy nie może mieścić w sobie całości, do której
należy. Każdy bierze w siebie tyle od narodu, ile wziąć zdoła mimowolnie i
własnowolnie. Bierze tylko to, co dochodzi do niego, a również, czego rozmyślnie
szuka. Zwykle dostaje mu się część drobna z nieogarnionej całości, lecz i ta
odrobina wystarcza do uczynienia go jestestwem na ziemi wyjątkowem, bo on
widzi świat zupełnie inaczej i pełniej, niżeli widzą go zwierzęta, albowiem nawet w
najgorszym razie widzi jeszcze światy urojone lub kombinacje, jakie możemy
tworzyć z materjału poznania zmysłowego.
Jestże to wszystko przeciwne naturze? Bynajmniej! Trzeba tylko chcieć
spojrzeć na całe to zjawisko oczyma przyrodnika. Teraz wszystko się objaśnia.
Czemś całkiem innem, niż zwierzęciem, jesteśmy przez język. Myślimy, czujemy i
działamy po ludzku tylko dzięki przynależności do realności D z naszych
"Prolegomenów", do całostki obszerniejszej od wszelkich organizmów, następnie
zaś dzięki przynależności do własnej sfery w narodzie.
Znaleźliśmy między niepoznawalnem, przed którego potęgą i niezgłębioną
tajemnicą się korzymy, a grubem zwierzęcem, świat pośredni, całkiem realny.
Znaleźliśmy świat całostek jednojęzycznych, przytwierdzonych do gruntu, który je
żywi i podtrzymuje. Znaleźliśmy świat form duchowych, utrzymujący się zewnątrz
osobników w "wypowiedzianem", w duchu zaś wewnątrz osobników.
Źródło tego wszystkiego w więzi społecznej, która nas łączy przez
różnicowanie, a gdyby nie różnicowała, nie byłaby więzią.
Żaden z nas, jako człowiek, nie jest możliwy bez wielkiej całości, do której
należymy. Jak bowiem nie może powstać w świecie samo jedno piórko,
ukształtowane i ubarwione tak, a nie inaczej, dopóki nie powstanie ptak cały, tak
nie może być człowieka - bez ludu całego. Źródło "człowieczości" naszej mieści
się w owym rozgwarze, brzmiącym w Narodzie, od tysięcy lat niestłumionym,
który odbiera wprawdzie całostkom zwierzęcą wolność, ale za to wydobywa z nich
uzdolnienia, nieznane organizmom wolnym.
Choć ciałem jesteśmy bardzo do siebie podobni, psychicznie i funkcjonalnie
dzielą nas głębokie przepaści, tem głębsze, im naród, do którego należymy,
jest
bardziej zaawansowany w rozwoju.
Źródłem tych różnic - stanowisko osobnika w tym związku oraz osobiste jego
zalety i wady. Żywot bowiem w społeczeństwie urabia osobniki na
indywidualności psychiczne, tak samo, jak czysta przyroda urabia zwierzęta w
szeregu pokoleń w ich naturalnych środowiskach na odmiany, gatunki i rodzaje
zoologiczne. Cała różnica, że ten urabia dusze, tamten tylko ciała oraz instynkty.
Następstwem zrozumienia roli "rozgwaru" w procesie myślenia stała się tedy
poprawka, że wszystko w człowieku, co przyrodoznawstwo odrzuciło humanistom
do badania i o czem pomimo to humaniści sądzili, że bierze początek w osobniku,
w duszy jego, płynie z tej cząstki, społeczeństwa, z którą zostaje osobnik w
bezpośredniej komunikacji.
Zjawiska te, które, jako obce przyrodoznawstwu, odrzucono humanistom do
badania, nie są wcale organizmowemi, biologicznemi, nie są także gromadnemi, ale
w przyrodniczem znaczeniu tego słowa nad-organizmowemi, nadbioiogicznemi.
Biorą początek dopiero w odwiecznym związku organizmów, w całości zwanej
ludem lub narodem. Niemasz jednak w tych zjawiskach nic bardziej tajemniczego
od prostych zjawisk biologicznych. Są zjawiskami wprawdzie rządu wyższego, ale
podlegają tym samym metodom badania, jak wszystkie przedmioty nauk
przyrodniczych.
Oto jądro teorji naszej.
Z powyższego wynika, że naturalnemi całostkami rzędu wyższego od
organizmów są zbiorowiska ludzkiej posługujące się od kolebki jednym wspólnym
dla nich językiem.
Socjologja nie umiała wyznaczyć ścisłych granic dla pojęcia "społeczeństwa",
Narodu. Tutaj jasnem się staje, że te granice wyznacza język, i tylko język.
Całostkami rzędu wyższego są ludy, a o ile chodzi o ludy, które wyniosły się
na wyższe stadja rozwoju duchowego, - takiemi całostkami naturalnemi są narody.
Państwa o ludności wielojęzycznej - są to już przypadkowe i nienaturalne
mieszaniny osobników, należących do odpowiedniej liczby ludów, czy narodów.
Nie dziw też, że skład tak świeżych i nieprzetrawionych mieszanin etnicznych
bywa zwykle zmienny, burzliwy i nietrwały.
Trudność pogodzenia się z takiem widzeniem rzeczy wynikała z
nieuświadamiania sobie najzupełniejszej realności owego matecznika dla dusz,
którym jest powtarzam, ów rozgwar, brzmiący bez przerwy w Narodzie, od tysięcy
lat ani na chwilę nie stłumiony, a którego drugą postacią, dalszym ciągiem, a
zarazem wyborem i koncentracją tego, co najcenniejsze, jest literatura w
najszerszerszem tego słowa pojmowaniu.
XIX. OSOBLIWY STOSUNEK CZŁOWIEKA DO JEGO
DZIEŁ. MATERJALNA POTĘGA DUCHA.
Załatwiliśmy się dopiero z połową zagadnienia, które nas tutaj zajmuje,
gdyśmy zrozumieli w głównych zarysach genezę i naturę inteligencji ludzkiej,
gdyśmy doszli, że cała psychika ludzka, cała wiedza, wszystkie nasze ideały są
zjawiskiem społecznem i odwiecznym produktem współmyślenia, współczucia i
współdziałania osobników, związanych jednym systemem słów i tekstów.
Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia pytanie: czem jest w stosunku do ducha naszego,
a więc i do nas samych cała materjalna strona cywilizacji: nieprzeliczone w swej
rozmaitości przedmioty, wytwarzane przez ludzi.
Zarazem jakie ich stanowisko w Przyrodzie.
Zdawałoby się, że skoro mamy odpowiedź na pytanie, dotyczące psychiki, to
mamy w jego rozwiązaniu odpowiedź i na drugie.
Jednak skoro dążymy do gruntownego zrozumienia zjawisk społecznych, nie
może nam wystarczyć sama pewność, że jest to twórczość ducha.
Pewność ta otwiera bowiem przed nami nową zagadkę, równie doniosłą pod
względem przyrodniczym, jak filozoficznym.
Proces psychiczny, toczący się w osobniku ludzkim nie może być przecież
uważany za źródło energji i w znaczeniu fizycznem.
Powstaje tedy pytanie, jakiem prawem i jakim sposobem proces psychiczny,
toczący się w mózgach naszych, wpływa jednak bardzo silnie na takie a nie inne
działanie sił fizycznych. Bo, że wywiera taki wpływ, jest to aż nadto pewne.
Wszak dzieła naszego rozumu nie powstają niezależnie od naszej woli i
naszych pomysłów. Duch nasz musi być przeto realnym czynnikiem w świecie
materji i sił fizycznych. Ale jakiem prawem i w jaki sposób? Oto kwestja.
Większość myślicieli omijała przezornie to zagadnienie; wprawdzie inni, jak
Alfred Fouillée, prawili nam O ideach-siłach, ale z punktu widzenia
przyrodniczego mogło to być brane tylko w przenośnem znaczeniu. Nie stanowi to
jednak wcale racji, abyśmy i my mieli pójść ich śladem.
Kwestja ta zajmowała już nas w "Teorji człowieka i cywilizacji", a zwłaszcza,
"Kapitale", ale nie została tam jeszcze wyczerpana i zamknięta, czas więc
niedomówienia uzupełnić, i wysnuć
Kwestję tę trzeba
nam ująć pod mianem kwestji realnej twórczości ducha. W tym celu rozpatrzmy
naprzód fakty. Pierwszym jest powstawanie wszelkich dzieł ludzkich materjalnych
koniecznie nakładem sił fizycznych.
Znamy dwa źródła tych sit. Pierwsze bije z samego organizmu ludzkiego. Jest
to energja mięśniowa ciał naszych czyli pewien jej nadmiar, nie marnujący się tak
bezużytecznie, jak się marnuje stale
Istnieje też drugie źródło energji, zawsze gotowe do pracy, i bez porównania
ważniejsze, bo wprost niewyczerpane. Są to siły całkiem zewnętrzne względem
organizmu ludzkiego czyli siły, które możemy dowolnie przybierać sobie do
pomocy, siły zarówno martwe jak pochodzące z żywych organizmów ludzkich, lub
zwierzęcych, jak tośmy już objaśnili w "Kapitale".
Jedna część tych sił, mianowicie martwe siły przyrody, pracują (na rzecz
człowieka) w postaci narzędzi sztucznych, będących dziełem naszego rozumu, i
wiedzy, nauk, druga w postaci tych sił przyrody, które ujarzmia właśnie za
pośrednictwem owych narzędzi i machin mądrość nasza.
Narzędzia więc sztuczne trzeba uważać za najprawdziwsze uzupełnienia ciał
naszych niezmiernie cenne, bo wielostronne i nie dające się wcale
zastąpić
własnościami naszych organizmów.
Narzędzia te są tylko w bardzo drobnej części dziełem ludzkich sił fizycznych
Jeżeli spojrzymy nie tylko na proste narzędzia pracy, rzemieślnicze, służące
jednemu osobnikowi, więc na młoty, dłuta, piły, obcęgi, noże, świdry, tygle i t. d.,
ale na b. złożone machiny oraz całe ich komplety, więc na wiatraki, młyny wodne,
młoty hydrauliczne, lokomotywy, dźwignie, podnoszące całe wagony, walcownie,
formujące grube płyty stalowe, tak łatwo, jakby były z ciasta lub z wosku, - to
łatwo ocenimy, że wobec fizycznej potęgi tych przeróżnych narzędzi, pracujących
dla człowieka i zgodnie z wolą człowieka, wobec ich pracy, własne mizerne siły
ciał ludzkich odgrywają stosunkowo drobną i w miarę postępu techniki coraz
drobniejszą rolę. Odgrywają one poprostu
dodatku wprawdzie
koniecznego, ale mocno niewystarczającego do wywołania skutków, osiąganych
przez wspólną działalność sił ludzkich, czyli pracy mięśni ludzkich, oraz sił
przyrody, ujarzmianych przez owe machiny w ruchu. I otóż pamiętajmy, że
ogromna większość sił tych wcale nie dałaby się zastąpić siłami ciał naszych.
Tak jest z siłami chemicznemi, tak z siłami ciał zwierzęcych, które w
hodowli, rolnictwie i t. p. skierowujemy w żądanym kierunku. Organizmy tedy, tak
zwierzęce, jak roślinne, podobnie jak martwe machiny, pracują za nas i dla nas
same, kierowane tylko władzą naszych rozumów, nie zaś ciał.
Lubo więc pierwszem i niezbędnem źródłem ftzycznem materjalnej
twórczości narodu są oczywiście siły fizjologiczne ciał naszych, to jednak
najważniejszem i niezastąpionem źródłem jest dopiero przyroda, która nas otacza.
Bierzemy od niej w miarę postępu techniki coraz więcej, tak, że przy coraz
doskonalszych machinach stosunek między ilością ludzkiej siły fizycznej,
zużywanej przy pracy, a ilością siły wywieranej przez działalność narzędzi
sztucznych, które nam nasz genjusz pobudował, a więc oszczędzanej człowiekowi,
staje się coraz nierówniejszy. Udział sił ciał ludzkich w przypadkach daleko
posuniętego udoskonalenia machin, oraz umiejętnego podziału pracy staje się
wprost znikomy. Właściwie też dopiero praca martwych sił przyrody, puszczonych
w ruch przez nagromadzoną mądrość ludzką, wytwarza nam ten ogrom dzieł, który
składa się na materjalne bogactwo, dorabiane bez przerwy w coraz większej
obfitości i w coraz większej ilości zużywane ku zaspokojeniu bezgranicznych, bo
wciąż rosnących potrzeb i pożądań ludzkich.
Więc staje przed nami w całej nagości pytanie: cóż zniewala owe przeróżne
siły przyrody zewnętrznej do pracy za nas, choć dla nas i
My już
wiemy, co zniewala, ale fizyk, myślący logicznie, na tak postawione pytanie
musiałby odpowiedzieć: nie wiem (ponieważ myśl naszą, zarówno jak wolę,
wyeliminował ze świata fizycznego).
Dopiero też odkrycie nadbiologicznego charakteru społeczeństwa,
naturalnego związku osobników ludzkich przez mowę i mówione, daje nam
logiczne i ściśle naukowe
Skoro prosta psychika zwierzęcia rozkazuje, skutecznie siłom fizjologicznym
ciał żywych, to, gdy uznamy narzędzia sztuczne za przedłużenia ciał naszych, a
rozgwar "mówionego" za fizycznego dostarczyciela rozumu i mądrości ludzkiej,
jak również naszych zamierzeń, - cała zagadkowość naszej władzy nad siłami
przyrody zewnętrznej maleje i blednie wobec faktycznej władzy życia nad
martwemi siłami przyrody.
Wówczas, gdy ujmuję rękojeść młota hydraulicznego, cały ów młot staje się
dla mej duszy, a więc i dla mej woli, przedłużeniem mego ciała. Więc gdy poruszę
ową rękojeścią mechanizm młota, wówczas siły czysto fizyczne, nagromadzone w
młocie, wyprowadzone ze sztucznej równowagi stosunkowo drobniutkim
wysiłkiem mięśni, niby wielka bryła, pchnięta po pochyłości, stają się już siłami
mego powiększonego ciała i prostą newtońską siłą ciążenia wykonywają pracę, do
jakiej ów młot przeznaczyła ludzka wiedza i wola, będące integralną cząstką
interpsychiki mego narodu.
Budując sobie tedy sztuczne mechanizmy, my, jestestwa społeczne, myślące
pojęciami, oraz mądre i wzbogacone doświadczeniem wszystkich techników,
dobudowujemy sobie właściwie czynne ciało, nad którem fizjologiczne siły nasze
mają władzę. Gdy zaś duch nasz posiada władzę nad członkami własnego ciała
żywego, przeto ta jego władza przenosi się w najnaturalniejszy sposób jeszcze
także na owe uzupełnienia ciał naszych.
Wszystkie tedy owe mechanizmy, zwiększające i urozmaicające naszą
twórczość, wypadnie uznać poprostu za produkty i uzupełnienia
Więc siły obce ciałom naszym wybiera i zniewala myśl i wola ludzka, ale
przedewszystkiem głęboka wiedza nasza, czynnik czysto społeczny.
Oddawnaśmy przywykli uważać genjusz ludzki za źródło dzieł naszych, nie
troszcząc się o niezgodność tej jego roli z przyrodniczym światopoglądem, i
widzimy, że lotna wyobraźnia wyprzedziła naukę, nie myląc się wcale. Teraz
rozumiemy, jakiem prawem duch nasz zdolny jest rządzić siłami, które sobie
przybiera.
Dzieje się to prawem fizjologicznem, a dopiero na jego gruncie prawem
społecznem. Mądrość ludzka, rozum nie oddziaływa wprawdzie bezpośrednio na
przyrodę zewnętrzną, ale to zgoła niepotrzebne, skoro rozporządza siłami
fizjologicznemi, nad któremi ma władzę natury biologicznej, a elastyczne
środowisko (powietrze, eter) łączy osobnicze siły fizjologiczne specjalnemi
bodźcami mówionego lub napisanego ("wyrażonego") w skoordynowaną
działalność zbiorową, społeczną.
Przy stwierdzonym realnym udziale sił mięśniowych staje się już prostem
zadaniem fizycznem wyzyskiwanie martwych lub żywych sił przyrody
zewnętrznej, a więc wyzyskiwanie bądź niewyczerpanego źródła energji
słonecznej, bądź bezwładności materji, w ten sposób, aby (własnemi) siłami samej
przyrody zewnętrznej względem nas, przy nader małym, powtarzam, nakładzie
własnych fizjologicznych sił ciała (odgrywających rolę pierwszego pchnięcia), -
wyprowadzać dowolnie wielkie siły obce z równowagi, pozwalając im następnie
wracać do równowagi, czyli odnawiać się, i tak w kółko. W ten sposób rozum nasz
i genjusz nie tylko wytworzyły nam w narzędziach, które sobie budujemy,
jakgdyby nowe zmysły sztuczne (np. dla elektryczności, magnetyzmu, chemizmu),
ale zaprzęgają do pracy coraz większą ilość materji świata i przebudowują wytwory
czystej przyrody (zgodnie z celami naszemi, zgodnie z ideałami naszemi) - w
wytwory - cywilizacji.
Aparaty, narzędzia i przerozmaite wytwory materjalne cywilizacji stały się
dalszym ciągiem wielkiego ciała narodu: martwa, przyroda, przeformowywana
przez nas, złączyła się ze strukturami ciał naszych w jedną wielką całość, podległą
w coraz wyższym stopniu naszej interpsychice. Istnemi przedłużeniami a nawet
ulepszeniami naszych nerwów usznych i nerwów siatkówki uczyniliśmy druty,
rozpięte na setki mil daleko, i fale aparatów Marconiego. Przedłużeniami naszych
wibracyj mówionego uczyniliśmy telefony, książki i listy; chemikaljom, czułym na
zmiany światła, kazaliśmy chwytać obrazy, które zapragnęliśmy oglądać, aparatom
martwym kazaliśmy chwytać dźwięki, a nawet posyłać wibracje głosu naszego do
osób o setki i tysiące kilometrów od nas odległych. Wszystko to uczyniliśmy
przedłużeniami naszych zmysłów, naszych ciał, o tyle tylko dziwacznemi, że one
są przedłużeniami nie tylko jednego "mojego" ciała albo "jego" ciała, ale ciał
"naszych", to jest tyłu "nas" razem lub po kolei, ilu zechce korzystać z tych
przedłużeń i uzupełnień.
Przez książkę, pisaną lub drukowaną, przeobraziliśmy znikome wibracje
"mówionego" w bodźce nieskończenie trwalsze, optyczne - i obcujemy z myślami
pradziadów, a przemawiamy do prawnuków, których jeszcze niema, ale gdy będą i
jeśli będą - będą nas słyszeli dzięki transformacji wrażeń wzrokowych na słuchowe
i będą nas rozumieli.
Przez uczynienie pewnej części przyrody, która nas otacza, uzupełnieniem
żywego ciała narodu, sam czas stał się nierealną rzeczą dla dusz naszych i tak samo
- przestrzeń, bo poznanie nasze i świadomość wybiegają daleko poza granice
znikomości ciał naszych i poza donośność zmysłów osobistych. Możemy słyszeć i
widzieć to, co działo się gdzieś daleko od nas i niegdyś. Wiemy o mnóstwie
procesów, które dokonywają się w różnych miejscach, choć tych miejsc wcale nie
widzimy. Wiemy nie tylko o tem, co się stało przed tysiącami lat, ale nawet co się
powinno stać za tysiące lat, jeśli nie zajdą okoliczności nieprzewidziane; i wiemy
to na tych samych zasadach i z tą samą pewnością, z jaką o innych rzeczach
wiemy, co się stanie za minutę lub godzinę. W pewnych kierunkach możemy
Kosmos uważać za tak dobrze znany, jak znamy domek własny, i to nie w
granicach czterech ścian oraz krótkiej chwili naszego żywota, ale w granicach setek
i tysięcy stuleci (geologja), a nawet miljonów stuleci i miljardów mil (astronomja,
astrofizyka, chemja, fizyka).
Oto skutki skomplikowania się prostej zwierzęcej wrażliwości organizmów
wolnych we wrażliwość jestestw społecznych, w umysł i mądrość nabywalną.
Do bezwiednych i bezwolnych instynktów zwierzęcych przybyła wiedza i
dążności ludzkie. Do pospolitej płodności fizjologicznej przybyła wyższa płodność
potężna: twórczość materjalna, realizująca ideały nasze. Gdy zwierzęta odtwarzają
w materji bezwiednie, bezwolnie tylko swe własne formy, my realizujemy w
materji jeszcze nasze niezliczone i wciąż coraz nowe pomysły, gdy stają się
naszemi ideałami. Gdy zwierzęta są tylko odtwórcami własnych kształtów - my
stwarzamy sobie dodatkowy świat struktur przedtem niebywałych w świecie
ziemskich realności, potrzebny tylko nam, a wywołany przez nasze myśli, naszą
wiedzę i naszą wolę, świat, który, zanim zostaje zrealizowany, zjawia się w nas w
postaci idei.
Oto niematerjalna potęga wrażliwości, skomplikowanej w myśli, uczucia i
dążności łudzicie.
Zachodzi teraz pytanie: czy ta nasza niematerjalna moc jest bezprzykładna w
przyrodzie? Nie. Ona nawet zdolna oświetlić pewną twórczość, która nie pozwala
się zrozumieć, dopóki stoimy na gruncie pojęć fizycznych, stanowiących podstawę
dzisiejszej nauki, a zdaniem wielu przyrodników, jej alfę i omegę. Czynnik, w
skutkach zupełnie podobny do twórczej potęgi ducha ludzkiego, tkwi w każdym
procesie biologicznym.
Niedawno wyraziliśmy się, że cała zagadkowość materjalnej władzy ducha
blednie wobec faktu, że w każdym organizmie jakiś czynnik niematerjalny równie
skutecznie, rządzi siłami fizjologicznemi. Nie powiedzieliśmy, że ta zagadkowość
znika, bo ona tylko blednie, ponieważ cofa się głębiej, do podstaw swoich i staje
się największą w nauce zagadką całej natury ożywionej, zagadką życia.
Ta potęga korzeniami tkwi w życiu i z życia wyrasta.
XXI. SŁÓWKO O WOLI LUDZKIEJ. CHARAKTER.
Mam nadzieję, że przez odsłonięcie społecznego charakteru poznania, rozumu
ludzkiego, a nawet i sił naszych, możemy już łatwo pojąć przyczyny ogromnego
skomplikowania uczuć ludzkich, wzruszeń, nastrojów i usposobień, (ponieważ
wszystko to jest społecznem skomplikowaniem prostszych czuć i uczuć
zwierzęcych).
Teraz nieobojętnem będzie z wielu względów omówić choć w krótkości ten
czynnik, który nazywamy wolą. Aby zorjentować się, czem ona jest właściwie,
wystarczy cofnąć się do jej podstaw i zapytać, czem jest wogóle wola, i czy istnieje
na tym poziomie psychicznym, z którego pra-człowiek wzniósł się do godności
Człowieka.
Nie ulega wątpliwości, że i w zwierzętach istnieje to, co w zastosowaniu do
człowieka nazywamy wolą. Mieści się to w kompleksie psychicznym, który
nazywamy instynktem, a zarazem charakterem zwierzęcia, lub wprost naturą jego.
Źródłem jej, a zarazem następstwem ustrój taki, a nie inny, uformowany
odwiecznie na tle takich, a nie innych warunków, w których upływa życie danej
formy. Każdy osobnik tego samego gatunku w tych samych warunkach zachowuje
się prawie jednakowo. Znaczy to, że, jeżeli rozumuje, to proces ten ma przebieg
podobny u wszystkich, kończy się jednakowem postanowieniem. Wola zwierzęca
odznacza się ogromną prostolinijnością. Dążnością zwierzęcia jest tylko
zaspokojenie potrzeb ciała, poza tę metę wola zwierzęcia nie wybiega.
Zachodzi teraz pytanie, czem się różni wola ludzka, dająca zgoła inne, bo
nieskończenie urozmaicone skutki? Zasadniczo powinna być ona przecież
instynktowną, lub prawie instynktowną dążnością do zaspakajania potrzeb
osobnika i rodu. Skoro jednak z psychiką ludzką powstały w nas nowe potrzeby,
tak duchowe jak materjalne, więc musimy orzec, że wola nasza ma za zadanie
zaspakajanie także i potrzeb duszy, czyli potrzeb bytu w społeczeństwie,
cywilizacyi. Nic też dziwnego, że różni się ona tak bardzo, tak zasadniczo od
zwierzęcej, mianowicie dziwnie wielką nieprzewidywalnością, że od wieków
została uznana za nieskrępowaną przemożnie instynktami.
Stało się to zapewne nie tylko dla przeciwstawienia jej woli zwierzęcej,
wyznaczonej przez ich organizacje i jednolity charakter w obrębie całego gatunku.
Człowiek może chcieć w tych samych okolicznościach tak rozmaicie, iż najczęściej
trudno przewidzieć: co postanowi?
Możnaby przypuszczać, że różnica spoczywa tylko w znacznie większej
złożoności, czyli w ogromnej ilości możliwych motywów, w porównaniu do
motywów zwierzęcych, a w konsekwencji przyjść do przekonania, że ma się ona do
zwierzęcej tak, jak poznanie nasze i uczucia do zwierzęcych, czyli, że będzie się
różnić tylko większem urozmaiceniem, większem rozbiciem się na mnóstwo
tonów, zawartych w rozległej skali. I takie jest powszechne w nauce mniemanie.
Ale tak być nie może.
Złożoność woli ludzkiej jest zjawiskiem innem, niż złożoność pojęć lub
uczuć. Różnica leży nie tylko w skomplikowaniu i w zróżnicowaniu. Ona leży w
podwójności zadań woli ludzkiej i płynącej stąd wiecznej sprzeczności
wewnętrznej.
Skoro cała psychika ludzka i uczucia są skomplikowanym produktem życia w
ścisłej łączności psychicznej, skoro płyną ze społeczeństwa, to trzeba to samo
powiedzieć i o woli naszej.
Wola czysto ludzka, jako zjawisko społeczne (nie zaś biologiczne), musi mieć
za zadanie już co najmniej podtrzymywanie społeczeństwa; zadowalanie jego
potrzeb, czyli dobro społeczne.
Jednak człowiek odczuwa bardzo żywo własne potrzeby tak ciała, jak duszy.
Więc niezależnie od woli społecznej, czyli instynktu samozachowawczego
społeczeństwa, działają w nim wole: najprzód organizmowa, czyli gatunkowa w
postaci najpierwotniejszych instynktów, następnie osobnicza, jako świadoma, a
choćby półświadoma dążność do zadowolenia siebie, do własnego "dobra".
Działają w nas tedy dwie wole, jeżeli odrzucimy na stronę tę trzecią, czysto
zwierzęcą, t. j. najprymitywniejsze instynkty. Jednej ostatecznym i choćby
nieuświadomionym celem albo dobro własne, albo zadowolenie popędów chwili,
drugiej dobro społeczeństwa, czyli dobro bliźnich. Nie zawsze kierują one w jedną
stronę, najczęściej są ze sobą sprzeczne. Wynikają więc między niemi kolizje.
Nazywamy to ścieraniem się dwóch popędów, egoistycznego z altruistycznym.
Właściwie jest to ścieranie się dwóch egoizmów: osobniczego ze społecznym,
niższego z wyższym, szczuplejszego z rozleglejszym.
Ponieważ takie ścieranie się toczy się na tle uczuć indywidualnych i poznania
(rozsądku, rozumu), rozwiniętych aż do wystąpienia zjawiska świadomości, przeto
musi się wyrażać wahaniem się, wybieraniem, rozterką wewnętrzną, kończy się zaś
postanowieniem. Skoro zaś możemy postanawiać rozmaicie, przywykliśmy
postanowienie nazywać aktem wolnego wyboru.
W gruncie jednak rzeczy postanowienie jest poprostu zwycięstwem
mocniejszego elementu nad słabszym.
Równocześnie chce w nas jakgdyby dwie istoty: uspołeczniona i nie tyle
społeczna, ile dbająca o siebie, altruistyczna i egoistyczna. Weźmy przykład: czuję
się dziś niezdrowym, a mam iść do biura. Popęd organiczny, egoizm prosty, woła:
zostań; popęd społeczny, czyli egoizm złożony, społeczny, woła: idź. Stąd walka,
w której zwycięża raz duch, drugi raz ciało. Nudzi mię ktoś czczą gadaniną, tak, że
w końcu gniewa. Popęd egoistyczny woła: daj to poznać nudziarzowi i uwolnij się
od niego, popęd społeczny nakazuje słuchać uprzejmie i czekać cierpliwie końca.
Znalazłem pieniądze, gdy nikt tego nie widział. Jeden głos woła we mnie:
zatrzymaj sobie; drugi: szukaj poszkodowanego. Postanowienie będzie aktem
przewagi bądź strony społecznej, bądź grubo egoistycznej. Nie będzie to zależeć
ani od przypadku, ani od siły woli, ale raczej od osobistego charakteru, czyli od
indywidualnej psychiki, ustalonej i działającej w znacznej mierze
Wymówiwszy wyraz "charakter", wkraczamy do samego jądra kwestji woli
ludzkiej, będącej przedmiotem nieskończonych sporów.
Odczuwana przez nas wolność wyboru płynie tylko z nieznajomości tego
wszystkiego, co się w nas w chwili wybierania odbywa bez udziału naszej
świadomości, niemal automatycznie. Złudzenie, że tu jest wolny wybór, płynie
tylko z naszej nieznajomości wszystkich ścierających się czynników oraz ich siły.
Walki bowiem, toczącej się w nas z wielką szybkością, bywamy najczęściej tylko
częściowym świadkiem z powodu błyskawiczności percepcji i apercepcji, opartych
na automatyzmie psychicznym, na refleksyjności skojarzeń, trafiających się
dostatecznie często. Ścieranie się dwuch sprzecznych dążeń odbywa się z tą samą
prędkością, z jaką przebiega proces kojarzenia się obrazów z wyrazami. Złudzenie
zaś swobody postanowienia płynie z pozorów naszej zupełnej świadomości, która
jednak bywa cząstkowa, pomimo, że przedstawia się nam tak, jakgdyby
była
Pozatem złudzenie owo płynie jeszcze i ze zbyt słabej zawsze
znajomości własnego charakteru. To ostatnie zaś jest całkiem prostem następstwem
okoliczności, że charaktery ludzkie są przecież niesłychanie skomplikowane i
podlegają bezustannie zmianom pod wpływem wszystkich przeżyć. Zupełna to
prawda, że najtrudniej poznać siebie samego, i ta druga, że my i cały świat z każdą
chwilą jesteśmy inni.
Przed wiarą w pełną swobodę naszych postanowień mogłaby nas ostrzec sama
łatwość, szybkość i odruchowość postanowienia u ludzi "z charakterem", u których
świadomość czynów własnych bywa bodaj najpełniejsza. Człowiek bowiem z
charakterem, skrępowany przeróżnemi t. zw. obowiązkami, musi w danej sytuacji
chcieć jak chce, lubo (napozór) chce dobrowolnie, albowiem stał się oddawna
niewolnikiem przeróżnych nakazów i zakazów, które przyjął za swoje, i które
rzeczywiście stały się jego zasadami. Ma on wrażenie, że sam z siebie chce, jak
chce, odczuwa nawet przyjemność z poczucia tej swobody, ale niema w tem nic
dziwnego, ani mistycznego, boć o wyborze decyduje już nie co innego, tylko jego
własny charakter, jego "ja". Cała rzecz w tem, że, biorąc sprawę gruntownie,
znajdujemy ją nie tak prostą, jakby się wydawała, musimy uznać ów charakter za
naturalną wypadkową: 1) żywota wszystkich społecznych przodków jego, 2)
bezpośrednich wpływów jego własnego koła społecznego, 3) pośrednich wpływów
najrozmaitszych kół dalszych, wreszcie 4) własnej pracy nad sobą.
Tylko ostatni czynnik otwiera furtkę faktycznej niezależności naszej od
społeczeństwa, i on też decyduje o własnej wartości społecznej naszego "ja". Jest to
bardzo ważne.
XXII. CZEM SĄ WŁAŚCIWIE DZIEŁA NASZEJ FANTAZJI
Wspomnieliśmy parokrotnie o fantazji, wypada więc objaśnić, co pod tem
słowem rozumiemy. Oto trzeba sobie uprzytomnić, że umysł ludzki nie jest jakąś
władzą, natychmiast i bez trudu odtwarzającą bliskie do prawdy obrazy świata
zewnętrznego, jak np. zmysł wzroku lub czuła klisza fotograficzna, niewolniczo,
musowo i mechanicznie oddające to, co przyjmują. Jest to aparat twórczy. Dawna
psychologja odróżniała, na skutek zaobserwowania tej twórczości, obok wyobraźni
jeszcze t. zw. fantazje.. Było to spostrzeżenie bardzo trafne i doniosłe, gdyż istotnie
to, co nazywamy fantazją, jest czynnikiem w całem tego słowa znaczeniu i
twórczym, i niezbędnym do tego, aby tak względnie prędko i łatwo można było
dochodzić do tego stanu naszych władz psychicznych, z którego wznosić się
będziemy wciąż wyżej. Gdy bowiem samej wyobraźni możemy przypisywać tylko
odtwarzanie możliwie dokładne rzeczywistości zewnętrznej, fantazja, jako władza
twórcza, układa - niezależnie od tamtych skojarzeń - całkiem dowolne obrazy. W
tej twórczości fantazja, poczęści intencjonalnie, poczęści nawet bez takiego
zamiaru, wytwarza sobie świat urojony.
Owocem tej władzy (twórczej), bardzo charakterystycznej dla naszego
umysłu, nie tylko spółczesnego, ale i przedhistorycznego, są wszystkie poglądy
spółczesnych nam warstw nieoświeconych w narodzie, twory odwiecznej
przeszłości, wszelkie mity, baśnie, wierzenia, cały cudowny świat nad
przyrodzony, oraz ogromna część tego, co ujmujemy pod nazwą literatury pięknej.
Ciekawość, jak ten świat wygląda, co kryje się poza tem, co zmysły nam ukazują,
zmusza niemal każdy ruchliwszy, żądniejszy wiedzy umysł do zastanawiania się, u
niecierpliwych zaś a bystrych osobników wywołuje poprostu żywiołowe
improwizacje. Ale nawet i wtedy, gdy rozpoczyna się praca naukowa, oparta na
najszerszej wiedzy oraz na rozumowaniu, skrępowanem niezłomnemi prawidłami
logiki, rola fantazji wcale się nie kończy. Postęp wiedzy naprawdę możliwy jest
dopiero przy spółdziałaniu nie tylko myśli logicznej, ale i fantazji. Ta bowiem
wyprzedza myśl ścisłą i wskazuje jej nowe cele i zadania. Często w sposób
szczęśliwy stawia ona zagadnienia, dojrzewające już do rozwiązania, ale tylko przy
pomocy fantazji twórczej. To też bez jej udziału trudno wyobrazić sobie choćby
jedną śmielszą hipotezę naukową, lub wynalazek. Zbudowanie pierwszego aparatu
lotniczego poprzedzić musiały fantastyczne marzenia o skrzydłach ludzkich. W
nauce mamy już nie obraz zjawisk, lecz gruntowną ich anamorfozę, właściwie
nawet nie anamorfozę, będącą rozmyślnem przekształceniem obrazu
rzeczywistości, ale raczej, powiedzielibyśmy, anamorfozę mimowolną, dającą
obrazy nie intencjonalnie skażone. Gdy raz rozpoczęła się w odległej przeszłości
taka praca i, ciągle korygowana przez umysły najzdolniejsze i najprzenikliwsze,
oczyszczała zwolna naukę z elementu fantazyjnego, odtąd rozpoczęto się
rozrastanie się rozległych systemów myślowych, tak znaczne, że z konieczności
musiały już rozpadać się na osobne dziedziny wiedzy. Wtedy rozpoczął się ten sam
dobroczynny proces twórczy i porządkujący, który w świecie organizmów (w
łańcuchu filogenetycznym) zauważyliśmy na zmyśle wzroku, mianowicie coraz
wierniejsze i szczegółowsze oglądanie rzeczywistości. To samo dotyczy naszych
"trafnych" pojęć o świecie. Skoro po wielokrotnem skorygowaniu zgadzają się one
częściowo z formami świata, to oba światy, subjektywny, powstający w naszym
umyśle, i objektywny nie muszą być sobie całkiem obce. Obu tym kategorjom są
wspólne jedne Prawa Natury.
Nasze poznanie, jeszcze obfitujące w nietrafności, przeformowuje się coraz
zgodniej z naturą przedmiotów poznawanych, zmysły narodu coraz dokładniej
dostrzegają świat, jakim jest. Ze złudzeń, w które wtrącają nas ustawicznie, oprócz
niedogodności mowy, zmysły osobnicze, wytworzone do niższych potrzeb, -
struktury myślowe coraz wierniej odbijają Naturę (przez pracę twórczą wyobraźni).
Dawna niedokładność poznania ustępuje, i świat metodycznych systemów
naukowych, nasz Rozum skoncentrowany, owoc doświadczenia pokoleń i rozwagi,
krystalizuje się coraz zgodniej z porządkiem rzeczy, o których myślimy.
Jak struktura rośliny układa się zgodnie z kształtami pierwiastków i związków
chemicznych, z których jest złożona, a nie wbrew im - tak struktura myśli o
świecie, struktura Poznania, powtarzam to raz jeszcze, układa się także w sposób
konieczny zgodnie z kształtami tego, co ją wywołało, nie zaś wbrew temu. Co się
zaś układa wbrew tym kształtom, to jest niewiedzą, błędem, omyłką i prędzej lub
później, pod wpływem lepszej obserwacji, ustępuje formom prawidłowszym. Co
się zaś układa, jako dzieła czystej fantazji i twórczości artystycznej, to nie
potrzebuje ustępować przed prawdą przyrody - bo to musi być znowu uważane za
dalszy ciąg już czystej twórczości świata. Buduje się to jako całokształt całkiem
nowych form, wzbogacając świat o dzieła najwyższej twórczości, wyprzedzającej
naturę albo uzupełniającej Naturę w jej niby nieograniczonej twórczości.
Daliśmy się unieść naszej wyobraźni. Są to tylko nasze monistyczne domysły
na temat harmonji w świecie. I niech nas to jedno usprawiedliwia, żeśmy nie
odosobnieni. Już wiele na ten temat się pisało, różnica zaś tu tylko w tem, że
wprowadzamy w "mówionem" realne ogniwo, łączące poznanie z poznawanem.
Zapełniamy lukę, która odbierała dotychczas stały grunt pomysłom czysto
filozoficznym. Z filozofji przechodzimy do Nauki, która jest tylko możliwie
najwierniejszem odsłanianiem stosunków między rzeczami. Tu dotknęliśmy
dotychczas niezrozumiałego stosunku między światem objektywnym a
subjektywnym.
Zdaje się, że nigdy nie doszło do należytego zorjentowania się w tajnikach
mechanizmu myślenia, w tajnikach momentalnego tworzenia się, zarówno w
mówiącym, jak w słuchającym, mniej lub więcej rozsądnych, przedewszystkiem
zaś stosownych w danej chwili myśli. Zarzut ten utrzymujemy w całej sile, i to, co
wypowiedziano na temat rozumu ludzkiego, wymaga korekty mniej lub więcej
gruntownej.
Aby najprościej uwydatnić bezsilność dotychczasowych wyjaśnień,
najwłaściwiej będzie zwrócić uwagę na proces tworzenia się myśli w jego
najtęższym przejawie, a więc w głowach ludzi genjalnych. Wszak i oni są tylko
ludźmi, więc ich proces myślenia nie może być inny, niżeli proces, zachodzący w
głowach pospolitych; on tylko może być tam u nich najsprawniejszy, a tem samem
najcharakterystyczniejszy dla człowieka.
Gdyby więc nauka zdawała sobie sprawę jasno z mechanizmu ludzkiego
myślenia, powinno się to wyrazić najdobitniej w sądach o genjalności.
Zadamy więc sobie pytanie: czem jest genjalność, i co o niej myślą
psychologowie i wogóle głębocy myśliciele.
Niestety, tomy już o niej napisano, ale zarówno w wyznaniach ludzi
genjalnych jak w sądach o istocie ich genjalności, nie znajdujemy zgody.
Hume powiada, że genjusz jest tylko potężną wyobraźnią. Aleksander Gerard
określa genjusz jako zdolność wynalazczą. Cuvier i Buffon orzekli o genjuszu w
naukach, że jest tylko uporczywą i niezłomną cierpliwością. Helvetius, a z nim
wielu innych utrzymują, że jest on tylko wytrwałą uwagą. Wszystko to, zaiste,
niewiele objaśnia.
Ale trafiają się definicje, rzucające promyk światła.
Wielu genjalnych ludzi wyznaje, że tworzą bezwiednie, niby we śnie na jawie.
Również i wielu psychologów nazywa genjusz twórczością bezwiedną. Lamartin
np. powiada: "że to nie on myśli, ale jego idee myślą za niego".
"Niemasz nic bardziej bezwiednego, bardziej mimowolnego, powiada Jürgen
Bona Meyer, jak pomysł genjalny". Z drugiej jednak strony godna uwagi jest
odpowiedź Newtona, dana w liście przyjacielowi na zapytanie: jak doszedł do
swego odkrycia. "Myśląc wciąż o tem" - brzmiała odpowiedź.
Coś podobnego mówi i Goethe. "Cóż ja zrobiłem? Wyznaję: to tylko, żem
spożytkował wszystko, cokolwiek widziałem, słyszałem, spostrzegłem i zebrałem".
Żeby nie przedłużyć zbytnio szeregu wyznań i określeń, skończę na
Aleksandrze Bainie, który określa genjusz jako szczególną zdolność dostrzegania
analogji miedzy rzeczami, stosunkami i t. d. To samo twierdzi i William James.
Rozpatrzmy się teraz w tylko co przytoczonych sądach.
Ponieważ nie tylko genjalni odznaczają się pracowitością, uwagą i
cierpliwością, nie są to dostateczne warunki genjalności. "Zdolność wynalazcza",
określenie dość niejasne i znaczeniowo bliskie twórczości, bywa udziałem także
niegenjuszów. Również i żywa wyobraźnia spotyka się często u zwykłych ludzi,
więc nie może decydować o genjalności.
Zostaje do rozpatrzenia bezwiedność genjalnej twórczości oraz "zdolność
dostrzegania analogji".
Skoro w zwykłej głowie kojarzenie się treści oddzielnych słów zachodzi
bezwiednie, przeto i to należy do cech ogólnie ludzkich. Na dobrą sprawę niewolno
tego uważać choćby tylko za cechę wyłącznie ludzką, albowiem i w zwierzęcym
systemie nerwowym pełne odczuwanie rzeczywistości dokonywa się również
bezwiednie, będąc wynikiem przedziwnego kojarzenia się wrażeń poszczególnych
zmysłów.
A więc zostaje nam już tylko do rozwiązania szczególna "zdolność
dostrzegania analogji".
Niestety, wiemy z poprzednich rozważań, że wszelkie poznanie - wszelka
myśl, to dzieło analizy i syntezy, bądź podanej w formie gotowej przez otoczenie,
bądź przeprowadzonej siłami własnemi osobnika. Skoro zaś pojęcia, ten niezbędny
element myślenia ludzkiego, są właśnie wynikiem jakiegoś, mniej lub więcej
umiejętnego, opracowania stosunków, zachodzących między wyobrażeniami, czyli
ich streszczeniem, przeto zdolność ta stanowi ogólną cechę wszystkich umysłów,
nie zaś tylko genjuszów.
Pojęcia, które powstają w naszym umyśle, pomimo, że są dziełem analizy i
syntezy, nie tworzą się dopiero w tym momencie, w którym dochodzą do naszej
świadomości. Przeważnie są one dziełem od wieków dokonywającej się pracy
spostrzegawczej całego ludu, nie zaś dziełem tych osobników, które niemi operują.
One są dziełem gotowem, które odbieramy od naszego otoczenia, wraz z tekstami,
a raczej przez zapamiętanie owych tekstów. One są wynikiem sądów, i to opartych
na innych licznych sądach, już sformułowanych przez pracę innych. Tylko od
czasu do czasu osobnik dorzuca jakieś nowe owoce własnej pracy myślowej, jakieś
nowe dzieło własnej pracy analitycznej, jakąś nową a trafną syntezę. Dopiero
wyjątkowo badawcze i bystre osobniki dorzucają do starego dorobku poważniejsze
dzieła pracy i zdolności analitycznych, co prowadzi następnie do powstawania w
ich głowie nowych sądów.
Więc czemże odznacza się osobnik genjalny, jeśli wypadnie odrzucić
wszystkie jego cechy, dostrzeżone przez myślicieli.
Nie potrzebujemy nic odrzucać. Przeciwnie, wystarczy to wszystko
spotęgować i zharmonizować. Jeśli żywość wyobraźni będzie większa, a zdolność
dostrzegania analogji przenikliwsza, niż u ludzi pospolitych, wówczas i skutki tego
muszą być większe. Genjusz tedy odznacza się głównie samodzielną i wyjątkową
twórczością umysłową, zdolnością tworzenia wielu nie tylko nowych ale i ważnych
połączeń pojęć. On nie potrzebuje i nie zwykł poprzestawać na myślach
narzuconych, gdyż one zbyt często nie zadawalają go. Dzięki swej przenikliwości i
wrażliwości - on sam tworzy, względnie łatwo, nowe i trafne skojarzenia, niekiedy
olśniewające pospolite umysły niezwykłością. On nieraz dostrzega momentalnie to,
czego zwykłe oczy nie widzą, czego rozum całego narodu jeszcze nie doszedł,
stwarza, czego fantazja całego narodu jeszcze nie stworzyła. Genjusz odznacza się
najczęściej niezwykłą wrażliwością i pobudliwością. Cóż więc dziwnego, jeżeli
pod wpływem jakichś silnych bodźców, w tak zw. chwili natchnienia, albo w
trakcie wytężonej pracy myślenia o danem zagadnieniu czy przedmiocie - to, co w
zwykłych głowach dokonywa się w skali szczupłej i bardzo powoli, w głowie
genjalnej dokonywa się momentalnie na skalę o wiele szerszą i głębszą?
Była tu mowa, że wszyscy mówimy i myślimy zwykle, bez specjalnego
ważenia słów, to znaczy, wyrzucamy z głębi swej indywidualnej duchowości
bezwiednie bądź szeregi słów (teksty), bądź myśli pod wpływem cudzego
mówienia. Jest to zjawisko cerebracji bezwiednej, a ściślej się wyrażając,
automatycznej według nomenklatury psychologów. Również w zwykłych głowach
bezwiednie wyłaniają się dłuższe łańcuchy powiązanych myśli - albo jako
"zapamiętane", więc teksty obce, np. utwory poetyckie, albo jako małej wartości
kombinacje oryginalne, własne, te jednak nie mogą się następnie ostać wobec
krytyki.
Otóż podobna działalność bezwiedna genjalnego, czyli wyjątkowo sprawnego
umysłu tem się tylko różni, że gdy proces podświadomy został opanowany przez
pracę badawczą, nieustannie toczącą się w świadomości, - skutki dalszego procesu
podświadomego bywają niezwykłe. Dlatego zaś bywają niezwykłe, że genjalny
aparat nerwowy, rozporządzający owocami uprzednio prowadzonej świadomie
pracy, wspartej zaletami umysłu, o których mówiliśmy, nie popełnia tylu omyłek i
nielogiczności, na których utykał aparat nie tak doskonały i nie tak bogaty w
bezwiednie "zapamiętane" i czekające tylko na stosowne bodźce, aby się wyłoniło
na poziom świadomości. Nie zachodzi w takim procesie tyle tarć, przerw i splątań,
które uniemożliwiają podtrzymywanie się łańcucha sylogizmów. Wypływają one
swobodnie, jakgdyby były wynikiem zwykłego przemyślenia. Gdy więc później
przyjdzie krytyka i rozpatrywanie owocu tej bezwiednej cerebracji, niewiele już
tam znajdzie ona punktów słabych, ale za to dużo tego, co w zwykłej głowie
musiałoby być wynikiem niemałej pracy świadomej, i to umysłu bystrego i
logicznego. Znajdzie się zaś i to, do czegoby umysł nigdy nie przyszedł.
Ale czyż zjawia się to wszystko z niczego, z prostych elementów, myślenia?
Ze słów samych i oddzielnych? Nigdy! przecież twórczość genjalna w zakresie
myśli jako twórczość wyjątkowo sprawna, nie bywa i nie może być dziedziczną.
Usposobienie do niej wprawdzie bywa dziełem rzadkiego zbiegu wielu warunków
organicznych, to prawda, ale pozatem cała wartość skutków tej twórczości to
najczęściej dzieło wielkiego nakładu pracy, świadomej źródeł i środków, a
dokonywanej uprzednio i indywidualnie w ciągu lat całych. Wyjątkowo wrażliwa i
wzorowa organizacja wyjątkowo sprawnie wchłania wszystko, co na nią działa a
więcej niż przeciętna zdolność do analizy i syntezy wyjątkowo dobrze porządkuje
otrzymany materjał. Więc cóż dziwnego, jeżeli w podświadomych głębinach
takiego wzorowego mózgu pocznie się wiązać nagle, pod wpływem jakiegoś
wzruszenia lub idei, długi łańcuch skojarzeń tak logicznych, jakgdyby były
świadomie i starannie dobierane?
Goethe trafnie powiada, że genjusz jest "zdolnością pochwytywania i
porządkowania wszystkiego, co na nas działa". "Na każde dzieło moje, mówi on,
złożyło się tysiące osób, tysiąc rozmaitych rzeczy: przyczynili się do jego
powstania uczony i nieuk, mędrzec i głupiec, dziecię i starzec. Najczęściej, nie
podejrzewając tego, znosili mi dary swoich myśli, swoich zdolności i doświadczeń.
Często siali zboże, które ja żąłem". Ale i on podkreśla samorzutność swej
twórczości. O powstaniu Werthera tak pisze: "ponieważ dziełko to napisałem
prawie bezwiednie, jakby lunatyk, więc z tego powodu podziwiałem sam siebie,
gdym je przeglądał, żeby coś zmienić lub poprawić". Można też powiedzieć z
Bettinellim, że "chwila pomyślna dla poety może być nazwana snem, ale snem,
który się śni w obecności rozumu, śledzącego z otwartemi oczami przebieg jego".
Genjalne dzieło istotnie powstaje najczęściej jako wytwór mimowolny,
jakgdyby poddany przez obcą, a tajemniczą siłę, która w głębi istoty ludzkiej
pracuje. I dlatego genjalna twórczość bywała przypisywana jakimś wpływom
nadludzkim, nadprzyrodzonym. Ale to zbyteczne. Jest ona właściwie wynikiem
uprzedniej, długotrwałej, często ciężkiej umysłowej pracy. Z owej to właśnie
gleby, z dzieła uprzedniej uprawy, z nagromadzenia niezliczonych drobnych
wyników myślenia, powstaje pod wpływem silnego bodźca, pod wpływem
mimowolnych a szczęśliwie trafnych skojarzeń, względnie dość nagle, niby z
uśpionego nasienia, szereg myśli, istotnie na poły nieświadomie, ale tak trafny i
dojrzały że późniejsze krytyczne jego rozpatrzenie niewiele już może dodać lub
poprawić. Jasny ten snop myśli nazywamy raz odkryciem, to znowu wynalazkiem,
właściwie zaś jest to tylko szczęśliwy skutek, powtarzam, długiej a pracowitej
uprawy normalnej gleby.
Mechanizm pospolitego myślenia ludzkiego jest równie zadziwiający, jak
natchnionego. Gdybyśmy więc należycie zdawali sobie sprawę z niezmiernej
złożoności wszelkiego procesu myślenia, wówczas każdy z nas, stojąc na
stanowisku dzisiejszej teorji asocjacji, powinienby dziwić się przedewszystkiem
własnemu rozumowi, tak szczerze, jak dziwił się sobie Goethe. Różnica to bowiem
stopnia, nie zaś istoty.
My wszyscy jesteśmy natchnieni, ale treścią psychiczną zaczerpniętą z
naszego środowiska, którą każdy z nas asymiluje i przerabia w swoisty sposób w
części świadomie, w większej zaś bezwiednie.
Jeżeli więc samorzutne i zdumiewająco porządne układanie się materjału
myślenia w głowie genjalnej zadziwia uczonych, to w zwykłej powinnoby ich
jeszcze bardziej zdumiewać.
Jednak nikt się temu nie dziwi! Nikt się nie dziwi, że dziecię już po paru
latach zaczyna z nami rozmawiać wcale dorzecznie, a młodzieniec pilny i "zdolny"
zaćmiewa nieraz osiwiałych nauczycieli bystrością swych myśli i gruntowną
znajomością tych gałęzi wiedzy, którym oddaje się z "zamiłowaniem".
Niesłusznie stosujemy tu dwie miary.
I. SKUTKI DROBNOŚCI i KRÓTKOTRWAŁOŚCI KÓŁ
SPOŁECZNYCH. USTAWICZNE MARNOWANIE SIĘ
DOŚWIADCZENIA ZBIOROWEGO.
Wypada teraz roztrząsnąć pewną b. ważną kwestję, która może budzić
powątpiewanie o trafności całego naszego rozwiązania.
Chodzi o wyjaśnienie sobie kwestji jakgdyby wielkiej bezsilności mowy w
pierwotnych stadjach jej tworzenia się.
Chodzi o fakt jakgdyby uporczywego zastoju w rozwoju cywilizacji wobec
stwierdzonej już ogromnej starożytności Człowieka, jako postaci wogóle
i
wielkiej starożytności prymitywnych narzędzi krzemiennych.
Zważmy tylko. Skoro nasz typ cielesny sięga dość głęboko aż w czasy
geologiczne, a mądrości ludzkiej nie mogłoby być przed rozwinięciem się bogatej
mowy wyrazowej, pytanie: od kiedy ród nasz stał się właściwie człowieczym, zdaje
się zlewać automatycznie z pytaniem: od kiedy włada mową?
Możnaby przypuszczać, że Homo jest mądrym już od czasu gdy zaczął
używać narządzi krzemiennych. Wynikałoby z tego, że już od setek tysięcy lat
myśli on prawdziwie po ludzku. Takiego mniemania nie możemy podzielać.
Kto rozpatrzy się w obłupywanych krzemieniach przedplioceńskich, nad
wyraz monotonnych, i pomyśli, że ciągle takie same były w użyciu w ramach
licznych dziesiątków tysięcy lat, prawie bez śladów postępu, kto spostrzeże, iż
niema w nich również dowodów szerszego zróżnicowania, ten z zupełnym
spokojem naukowego sumienia musi przyjść do wniosku, że ani do posługiwania
się niemi, ani do wytwarzania ich nie były potrzebne władze duchowe, właściwe
prawdziwemu człowiekowi, to jest członkowi społeczeństwa.
Dla nas wątpliwem jest nawet, czy Homo choćby w końcu Pliocenu wszedł
już wyraźnie w okres protoczłowieczy. Dopiero o krzemieniach znacznie
późniejszych, więc paleolitycznych, możemy utrzymywać, że są dziełem istoty
myślącej po ludzku.
Lecz cóż się okazuje? Choćbyśmy długość epoki wyraźnie ludzkiej bardzo
przez tę poprawkę skrócili, to przecież nawet i kilkadziesiąt tysięcy lat bytu gromad
ludzkich w jakimś kompletnym zastoju wygląda nie tylko dziwnie, ale domaga się
wytłumaczenia. Jakiemże prawem rozum jestestw, już posługujących się tak
cudownem, jak widzimy, narzędziem, wywołującem z niezłomną koniecznością
wysoką mądrość ze wszystkiemi jej doniosłemi skutkami, miałby zostawać tak
niezmiernie długo w stadjum niemal zupełnej bezsilności? Gdyby to było prawdą,
cośmy twierdzili o mowie, to Cywilizacje nie tylko wyższe, ale bardzo nawet
wysokie powinnyby się zjawić na ziemi już conajmniej o jakie sto tysięcy lat
wcześniej, jeżeli nie znacznie więcej, a tymczasem wiemy już dobrze, że nic
podobnego nie było. Niezmiernie więc późne ich wystąpienie, powtarzam, zdaje się
przeczyć b. stanowczo potędze uczłowieczającej, którą przypisujemy mowie
wyrazowej.
Otóż nie! Złudzeniem byłoby przypuszczenie, że mowa, skoro raz zaczęła się
zawiązywać, powinnaby już oddawna wywołać wysokie cywilizacje. Złudzenie to,
w które zresztą wpaść łatwo, wypływa naprzód z niedoceniania ogromnych
trudności, związanych z wytwarzaniem się mowy wyrazowej, powtóre z
poczytywania zwierzęcego praprzodka naszego za gatunek od początku gromadny,
czyli stadny, wreszcie z wyobrażania sobie, że ród Hominis był już w
najdawniejszych czasach dość mocno rozrodzony.
Sprzeczności układają się w zgodny obraz nieuniknionej kolejności zjawisk
dopiero na gruncie pojęcia fizycznej tkanki rozgwaru ludzkiego, podtrzymującej
człowieczość w gromadzie.
Ogromna starożytność postaci ludzkiej daje się najzupełniej pogodzić
zarówno z faktem dość wielkiej dawności mowy bardzo prymitywnej, jak z faktem
jej długotrwałej bezsilności, i wreszcie z faktem rozwinięcia się cywilizacji dopiero
w czasach względnie bardzo niedawnych.
Trzeba tylko odrzucić na niczem nie oparte mniemanie, jakoby
przypuszczenie, że gatunek Hominis od początku był gromadnym, cośkolwiek
objaśniało, ono właśnie zaciemniało nam wiele zjawisk bytu społecznego, całkiem
niesłusznie wyprowadzanych z jakiegoś stadnego komunizmu.
Z drugiej znowu strony czas uświadomić sobie, że mowa prawdziwie ludzka,
bogata w wyrazy, powstawała w cieniu warunków niezmiernie niekorzystnych dla
jej bogacenia się i doskonalenia, skutkiem czego musiała trwać bardzo długo w
fazie zaczątkowej, trzymając również i ród ludzki zbyt długo w fazie bytu tylko
napół człowieczego, to jest w bycie zdaje się przykrzejszym od czysto
zwierzęcego.
Wszak z ludzką psychiką wiążemy nierozerwalnie istnienie pojęć
abstrakcyjnych, te zaś są przecież dziełem mowy mocno już zaawansowanej, oraz
długiego doświadczenia składanego. Widocznie dawni nasi przodkowie nie
posiadali jeszcze tego niezbędnego warunku wyższej psychiki. Gdyby go bowiem
raz posiedli, jużby ich dalszy rozwój potoczył się z rosnącą prędkością.
Archeologowie dawnoby już odkryli wyraźne i obfite ślady tych cywilizacyj.
Dopiero też zbrojni pojęciem stałej psychosfery, utrzymującej się w
niemilknącym rozgwarze, możemy wszystkie sprzeczności pogodzić, układając je
w przebieg naturalny, któremu żaden fakt nie będzie przeczył.
Przedewszystkiem, powtarzam, czas zerwać z przypuszczeniem zarówno
wrodzonej towarzyskości, jak łagodności rodu naszego, za któremi tak obstawali
historycy i optymiści. Pierwotności bytu gromadnego w naszym rodzie przeczy
wszystko, co obserwujemy u zwierząt. Wszak zwierzęta gromadne odznaczają się
przedewszystkiem najpoprawniejszą towarzyskością i dobrym stosunkiem
względem osobników własnego gatunku. Wrogi stosunek bywa tam zjawiskiem
sezonowem (okresy godowe). Zwierzęta niegromadne odnoszą się do osobników z
gniazd sąsiednich przeważnie nieufnie, niekiedy wrogo. Większość ich unika nawet
osiedlania się w pobliżu.
Tymczasem cóż widzimy w rodzie ludzkim? Już starożytni mędrcy zgodnie
"człowiek człowiekowi wilkiem",
a życie, wbrew niepoprawnym
optymistom, ciągle to potwierdza.
Z wyjątkiem jednej miłości macierzyńskiej, która nigdy nie zawodzi (ale nie
należy też ani do zjawisk gromadnych, ani do społecznych), nieprzyjazny nastrój
osobników względem siebie i krańcowy egoizm cechują po wszystkie tysiącolecia
nasze stosunki. Wzajemne mordowanie się wypełnia przecież całą historję rodów,
szczepów, ludów i narodów.
Jak na gatunek wszystkożerny, a więc nie wyłącznie drapieżny na wzór
jastrzębi i kotów, - człowiek jest stanowczo zbyt skorym do krwi przelewu we
własnym rodzie.
Gdyby nasz ród był z natury stadnym, jak to sobie niesłusznie wyobrażano,
wówczas głęboka, a powiedziałbym, przyjazna tolerancja tkwiłaby już we krwi
naszej. Żywot społem, który u nas cały przecież stoi na wymianie usług, na
zobopólnej użyteczności, na uzupełnianiu się, nie tylko nie mógłby zacierać tej
cechy, ale przeciwnie utrwalałby ją i wyjaskrawiał, zwłaszcza gdy przecież cała
teleologja nasza ma za główny cel rozwijanie miłości bliźniego. Moralność nasza
byłaby ukształtowana inaczej; miłość bliźniego bez nakazów, wywołanych
koniecznością ochrony ludzi przed ludźmi, byłaby praktykowana tak chętnie i
łatwo, jak jest praktykowany egoizm, zaledwo cokolwiek łagodzony i uśmierzany
zwartym systemem nakazów i zakazów niezbędnych, aby spółżycie ludzi nie stało
się trudnem do zniesienia piekłem.
Doprawdy, trudno już o gorsze stosunki, żyjąc w formie bytu, która narzuca z
zasady wzajemne pomaganie sobie, i to nie w cudzym bynajmniej, ale we własnym
każdego interesie. Wprawdzie nie brak dialektyków, którzy prawią nam o
wrodzonej sympatji wzajemnej, jako twórczyni bytu społecznego (Cabanis, Tarde i
tylu innych), ale na dialektykę niema rady.
Aby sprawę ujrzeć we właściwszem świetle, trzeba sobie przypomnieć ważną
rolę i trwałość tego zjawiska, które przyrodnicy zbadali już dobrze i znają pod
mianem instynktów. Wszystkie instynkty, a jest ich nieprzeliczone mnóstwo, są
dziełem powtarzania tych samych czynności w ciągu licznych pokoleń. Czynności,
będące zrazu dziełem rozmysłu lub przypadku, czynności, przedtem niespełniane
przez osobnika, jeśli tylko okoliczności zmuszały go do ich powtarzania, zaczynają
dokonywać się coraz łatwiej, aż wreszcie stają się tem, co w pospolitej mowie
mianujemy drugą naturą, t. z. odruchami i czynnościami instynktowemi.
Zastanawiając się pilnie nad sprzecznościami, tkwiącemi w wyżej
zaznaczonym stanie rzeczy, zrozumieliśmy nareszcie dwie główne i zasadnicze
jego przyczyny. Pierwsza tkwiła w dodatnich i ujemnych stronach instynktów i
charakteru rodu Proto-Hominis, druga w pewnej bardzo ujemnej stronie mowy
wyrazowej. Lubo mowa ta przeobrażała zwolna ród Proto-Hominis w gromadki
pra-ludzkie, coraz bardziej w szeregu pokoleń uczłowieczające się, to przecież z
drugiej strony wpływała niepomiernie hamująco na ten proces, czyli, mówiąc
innemi słowy, bezustannie niszczyła własne dzieło. Spotykamy się tu znowu z
jedną z tych zasadniczych sprzeczności, o których już na wstępie niniejszej pracy
wspominaliśmy. Powodem wrogiego stosunku między ludźmi były z jednej strony
ciężkie warunki bytu rodu bezbronnego od natury, z drugiej właśnie ta ujemna
właściwość mowy, o której wspominaliśmy, i za chwilę nią się zajmiemy. Gdyby
ród Hominis był od początku jestestwem gromadnem i mógł mimo ujemnych stron
natury jestestwa gromadnego zdobyć się na przejście do człowieczości,
społeczności, to raz poczęte zawiązki mowy statecznieby się już rozwijały,
ludności w puszczach staleby przybywało, warunki jej bytu staleby się polepszały,
a cywilizacje o wiele wcześniej doszłyby do tego natężenia, jakie zaszło tu i ówdzie
dopiero w ostatnich paru tysiącoleciach historycznych, ale pod wpływem całkiem
nowego czynnika, o którym jeszcze będziemy mówili. Otóż trzeba zauważyć, że
ród Hominis przez mowę, choćby nawet bardzo zaczątkową, wygnany z raju
zwierzęcości i pozbawiony już dawnego spokoju doskonałych "niemowów",
pozbawiony możności instynktowego kroczenia wieczyście utartemi szlaki, żyjący
w szczupłych grupkach rodzinnych, rozrzuconych w głuchej puszczy i lękliwie
spozierający dokoła siebie, nie musiał być dobrym materjałem na społeczeństwa.
Żywot gniazdami, w których najczęściej sama tylko matka stanowiła oś, a
podrastające potomstwo zawsze zbyt wcześnie musiało opuszczać gniazdo, nie
sprzyjał rozwojowi ani mowy, ani jej
Wprawdzie tu i ówdzie,
w warunkach wyjątkowo korzystnych, ludności mogło znacznie przybywać, ale i tu
niezgody, wybuchające z lada powodu, zbyt rychło dziesiątkowały ludność
puszczy, aby zarówno zawiązujące się kiełki mowy jak doświadczenie zbiorowe
mogły rozwijać się przez czas, potrzebny do wydania wyraźnie już dobroczynnych
owoców. Gromadki ludzkie w tych warunkach wciąż się czegoś dorabiały, ale i
wciąż traciły, naprzód: przez dzikość instynktów, przez surowość i gwałtowność
swej natury, a następnie z powodu tej podstawowej wady mowy ludzkiej, o którą
już potrąciliśmy, a która w dużej mierze niweczyła własne dzieło - i w tem pół
tajemnicy zgoła nienaturalnego zastoju.
Druga połowa tajemnicy spoczywa przedewszystkiem w wybitnym egoizmie,
który zresztą cechuje wszystkie jestestwa, żyjące w ciężkich warunkach bytu, więc
żyjące w nieustannem współzawodnictwie, i w pewnej bardzo ważnej, bo
podstawowej i naturalnej właściwości mowy ludzkiej, w tej mianowicie, że
pozwala z taką samą łatwością ukrywać przed innymi i maskować myśli, uczucia i
pragnienia, z jaką powołana właśnie została dla ujawnienia ich innym. Jeżeli coś
mam, lub wiem o czemś, to z równą łatwością mogę na zapytanie o to
odpowiedzieć: mam, jak nie mam, wiem, jak nie wiem, jeśli czegoś pragnę, z
równą łatwością mogę drugiemu, który się tą sprawą interesuje, powiedzieć "chcę",
jak "nic mię to nie obchodzi", lub "nie chcę" - i słuchacz, gdy sprawdzić nie ma
sposobu, musi pozostać w wątpliwości. Taka właściwość naszego środka
porozumiewania się dała ludzkości w rękę doskonałą maskę, poza którą szczelnie
możemy ukrywać, gdy to uznamy za właściwe, myśli i zamiary nasze. Stokroć
lepiej możemy to czynić, aniżeli cały świat ożywiony również posiłkujący się
udawaniem, fałszem, kłamstwem, ale trzeba to ze wstydem przyznać - w znacznie
skromniejszym rozmiarze i tylko w obronie swego istnienia. Ta tylko zachodzi
różnica, ale ważna, między kłamstwem zwierzęcem a ludzkiem, że nasze jest o tyle
wielostronniejsze i doskonalsze, o ile psychika nasza jest bogatsza i głębsza od
skostniałej zawsze w jednych formach psychiki każdego gatunku zwierzęcego.
Kłamstwo lisa, kota, sowy zawsze jest jednakie, mało złożone i stałe, kłamstwo
człowieka ma tysiąc postaci, tysiącom interesów służy oraz sprzyja, i nigdy
nieobecności jego nie można być pewnym.
Żywot społem już od chwili znaczniejszego zróżnicowania uzdolnień i
czynności w gromadzie czy gromadce, dzięki nierówności osobników w
uzdolnieniach oraz zaletach, już od chwili, gdy, dzięki twórczości materjalnej,
jednostki stały się posiadaczami dzieł pracy własnej, albo choćby wspólnej, czyli
od chwili powstania bogactwa ludzkiego i własności osobistej, jak również
własności rodu, wyolbrzymił egoizm, posiłkujący się kłamstwem. Kłamstwo, o
którem zresztą byłoby tu zbytecznem rozpisywać się szerzej, bo jest zjawiskiem aż
nadto dobrze znanem - przyczyniło się najbardziej do utrzymania tego zastoju, w
którym gromadki społeczne trwały przez wieki pracowitego uczłowieczania się,
ale, wyznać to trzeba otwarcie, przyczyniło się także do podtrzymywania całego
niewysychającego morza nieszczęść i nędz, jakie trapią ludzkość, ściągając ją
ustawicznie w niziny. Niestety, nawet i mozolne uspołecznianie się, zachodzące
mimo wszystko na całej linji rozwoju społeczeństw, walczących zawsze i wszędzie
z brutalnemi popędami niższych instynktów, nie mogło, z powodu zaznaczonej już
łatwości kłamania, dość skutecznie walczyć z tem złem. W miarę komplikowania
się bytu społem, komplikowało ono również wszystkie ujemne środki, spychające
uszlachetniającą się człowieczość w niziny, a więc kradzież, grabież i zbrodnię.
Tak więc stało się, że komplikujący się żywot społem, wystawiony w swych
pierwocinach na liczne niebezpieczeństwa zewnętrzne, czyhające zarówno ze
strony dzikiej przyrody, jak również dzikich "bliźnich", ujawnił wiele bardzo
ujemnych stron natury ludzkiej, z których rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę.
Jedna z nich, która na szczęście należy już prawie do przeszłości, wprost
uniemożliwiała przez czas długi zlewanie się rozproszonych gromadek w bliskich
sobie, czyli bliźnich.
Nie należy lekceważyć jeszcze jednego szczegółu, o którym niechętnie
wspomnimy, mianowicie... ludożerstwa. I ono niewątpliwie w wybitny sposób
opóźniało potęgowanie się zjawisk "społecznych". Pierwotny mieszkaniec puszczy
nie tylko wrogo odnosił się do obcych przedstawicieli swego rodu, ale także bał się
ich i strzegł, bo bardzo często, a zwłaszcza w latach klęsk żywiołowych, bywał
równocześnie myśliwym i zwierzyną. W pewnych warunkach rzadko omijał
sposobność uraczenia się mięsem "wroga", a za wroga uważany był niemal każdy
obcy. Nawet i później, gdy poczucie wspólności rodowej rozszerzyło się, i to
niewiele wpływało na uspołecznianie się, bo w pojęciu każdego istniały tylko dwie
kategorje ludzi: swoich czyli bliskich rodem, i "obcych", czyli "wrogów".
Zamordowanie zdradzieckie "wroga" uchodziło za czyn zupełnie naturalny.
Komu ten obraz wyda się przesadnym lub wątpliwym, temu radzimy, niech
czyta dzieła etnografów, a tam znajdzie mnóstwo świadectw takich samych
stosunków międzyszczepowych. Basutowie (w Afryce), pomimo, że żyją w kraju
bardzo urodzajnym i obfitującym we wszelką zwierzynę, urządzają jednak
formalne łowy na swych "wrogów", a właściwie na sąsiednie plemiona, w braku
zaś wrogów, raz zaprawieni do ludzkiego mięsa, mordują i zjadają nawet własnych
słabowitych i chorych bliźnich, dzieci, a zwłaszcza
zawsze jednak pracowitsze od mężczyzn, którzy wszystkie ciężary
gospodarcze na barki kobiet składali.
Równie jest rozpowszechniony kanibalizm częściowy, będący już redukcją
dawniejszego brutalnego i osłonięty aureolą przepisów religijnych. Polega on na
spożywaniu tylko pewnych określonych części ciała - z wyłączeniem pozostałych,
które podlegają pogrzebaniu.
Tybetańczycy spożywają starych rodziców wprost dla okazania im czci; to
samo czyni w Ameryce połudn. plemię Mundruku. Zresztą to samo czyni tam wiele
ludów po części z łakomstwa, po części "przez uszanowanie" nieboszczyków lub
tradycji. Niam-niamczycy są kanibalami nie tylko z nienawiści do wroga, ale z
łakomstwa. Herrera opowiada o mieszkańcach Kolumbji, że u tego ludu żywi są
grobami umarłych, gdyż mąż zjada żoną, brat siostrę lub brata, syn ojca,
tembardziej zaś
Takich faktów etnografowie i wiarogodni podróżnicy przytaczają mnóstwo
Jeżeli wiemy na pewno o praktykowaniu ludzkich ofiar u Egipcjan, Żydów,
Babilończyków, Fenicjan, Kartagińczyków, Greków, Rzymian, Belgów, Gallów,
Germanów, Słowian, Traków, Indów i t. d., to możemy być pewni, że są to
przeżytki, zostają w ścisłym związku z dawniej panującym tam kanibalizmem. U
ludów starożytnego Meksyku cała kultura ociekała krwią ofiar ludzkich.
Więc, gdzie się zwrócić, wszędzie to samo. Niema prawie ludu, któryby mógł
być postawiony jako wyjątek. Wszyscyśmy rodem gorzej niż kainowym, i to
wystarczająco wyjaśnia powolność niezmierną w zawiązywaniu się cywilizacji.
Przed kilku laty w dość licznem gronie wybitnych uczonych zdarzyło się nam
roztoczyć ponury obraz względnie niedawnego a dość powszechnego w rodzie
ludzkim, zwłaszcza w okresach głodowych, kanibalizmu. Całe grono erudytów
jednogłośnie zaprzeczyło wówczas tym okropnościom, a zwłaszcza
przedhistorycznej nekrofagji. Pomawiano poważne źródła, które o tem donosiły, o
przesadę, a wierzących tym świadectwom - wprost o naiwność.
Nie upłynął jeszcze lat dziesiątek od tego sporu, a straszna rzeczywistość
doby powojennej w Europie zadała kłam tym twierdzeniom i w okropny sposób
zrehabilitowała wydrwioną wiarogodność źródeł, na której się oparli erudyci.
Doszczętny rozkład Rosji z jej bezprzykładną w dziejach klęską głodu,
najjaskrawiej zaświadczył o zupełnej możliwości takich faktów, oraz masowych
ich objawów, które przewyższyły nawet to, co zdarzało się w zamierzchłej
przeszłości w stadjach uspołecznienia, uważanych za najniższe.
"Rzeczp." No 134 z dn. 18/IV 1922 r.
LUDOŻERSTWO NA UKRAINIE.
Charkowska gazeta sowiecka: "Pomoszcz" w numerze z d. 18 kwietnia p. t.
"Braknie słów" podaje następującą korespondencję z Nikopolu (gub.
Jekaterynosławska), niegdyś jednej z najżyźniej szych miejscowości na Ukrainie:
"Ludożerstwo przybiera w mieście i okolicach charakter systematyczny. Na
ulicach wśród białego dnia, ludzie napadają na ludzi. Napadnięty może się
uratować tylko wówczas, jeśli na krzyk ktoś pośpieszy wczas z pomocą.
W tych dniach zginęło dwoje dzieci, idących do wsi Dowgalówka. Chłopiec,
który dokonał napadu na 8-letnią dziewczynkę, oświadczył otwarcie:
Jestem głodny, więc chciałem ją zjeść.
Na rynku aresztowano kobietę, która niosła mięso mocno podejrzane z
wyglądu.
Niejaka Rybaczewowa, która niedawno pogrzebała męża i dwoje dzieci,
zabiła swe ostatnie dziecko, dziewczynkę ośmioletnią. Serce i wątrobę usmażyła i
zjadła.
Okropny, mrożący krew w żyłach fakt: Nawpół obłąkana kobieta wiezie na
wózku zwłoki swej córeczki. Za wózkiem idzie milicjant. Dokoła wzburzony tłum.
Słychać okrzyki: "Powiesić, zabić tę gadzinę!"
Kobieta odpowiada z całym spokojem:
- Cóż to kogo może obchodzić. To moje dziecko, robię co chcę. Tak, czy
inaczej musiała umrzeć, nie dziś to jutro.
Lekarz rządowy stwierdził, że istotnie w swem ostatniem twierdzeniu kobieta
ta miała słuszność.
20-letni Zajcew i jego 12-letnia siostra zjedli: dwie siostry, małego brata, starą
matkę i 4 obce osoby, które wciągnięte były do ich mieszkania. Zresztą Zajcew
zmarł z głodu, a wszystko ujawniła jego siostra. Między innemi stwierdzono, że
rodzeństwo to handlowało ludzkiem mięsem.
Na ulicach ludzie padają z głodu, stojąc w ogonkach w oczekiwaniu, na
polewkę z mąki i wody. Padają jak muchy, błagając o pomoc. Dzieci, przechodząc
ulicą, drżą ze strachu, drżą, kładąc się spać, drżą we śnie.
O g. 8-ej wieczorem miasteczko wygląda jak wymarłe. Ludzie obawiają się
ukazywać wieczorem na ulicy.
Po wsiach zaś tak się dzieje: w Łapińcach znaleziono trupa, który smakował
bardzo wieśniakom. Potem zaczęto zabijać ludzi i jeść.
W Dowhalówce zarżnięto 8-letnią dziewczynkę, w Szołochowie matkę z
dziećmi - zjedzono dwoje dzieci. W Nowopawłowsku stwierdzono dwa wypadki
ludożerstwa.
Oddział sanitarno-ratunkowy w Borysówce uciekł stamtąd po rozdaniu całego
zapasu mąki".
A takich wiadomości możnaby przytoczyć dziesiątki. Przeczytajmy choćby
jeden ustęp, których pełne są gazety rosyjskie, opisujące fakty kanibalizmu, a
wtedy zrozumiemy, że to, co przekazali nam historycy o ludożerstwie, musiało być
najczystszą prawdą.
Przypominamy te fakty nie aby zohydzać swój ród, bo cała "zbrodniczość"
pra-przodków była naiwna i bezwinna. Nam chodziło o ukazanie przeszkód na
drodze do uspołeczniania się.
Surowe warunki bytu oraz okrutny charakter gatunku Hominis trzeba
uzupełnić trudnościami organicznemi, związanemi z powstawaniem i bogaceniem
się mowy.
Dziś trudno jeszcze pogodzić się z myślą, aby na wyrobienie się tak
użytecznej mowy wyrazowej, jakiej obecnie wszyscy łatwo się uczymy, trzeba było
na ziemi licznych tysięcy lat. Zapominamy bowiem, że każdy z nas przychodzi do
mowy już niezmiernie wydoskonalonej, ale z równie wydoskonalonym aparatem,
służącym do mówienia. Co zaś najważniejsze, przychodzimy do społeczeństwa, od
którego możemy odrazu brać dużo, dając ze swej strony zwykle bardzo mało.
Tymczasem praludzie musieli sobie wyrabiać zarówno aparat do mówienia, jak
materjał na mowę, i to bez świadomego dążenia do doskonalenia mowy.
Taki rozwój i mowy i doświadczenia składanego musiał być o wiele, o wiele
powolniejszym, niż się zdaje.
Wprawdzie bliższe sąsiadowanie gniazd przytrafiało się z czasem coraz
częściej, ale i to nie zmieniało sytuacji, zaczątkowe bowiem i nieliczne pojęcia,
oparte na zbyt ubogich mowach, dawały
Niezmiernie młoda,
bo wciąż rwąca się tradycja rzadko sięgała dalej, niż do kilku pokoleń wstecz.
Wszystko więc, co zdobył dany ród spostrzegawczością nielicznych bystrzejszych
osobników, tonęło niezmiernie często w niepamięci. Działo się to zaś z
najrozmaitszych przyczyn, których dzika przyroda i dzikość instynktów nastręczały
niemało.
A jeszcze i o jednem nie należy zapominać.
Tylko językoznawcy, dobrze obeznani z fizjologją mowy, wiedzą, ile trzeba
było celowych wysiłków, aby dojść do posiadania materjału głosowego
(samogłosek i spółgłosek), jako tako podatnego do formowania choćby nielicznych
słów, czyli dźwięków artykułowanych a wyraźnych. A tymczasem wysiłki takie
długo były przecież całkiem zbyteczne. W obrębie gniazda, na domowy użytek,
wystarczała przecież mowa byle jaka, bo i dziś taka wystarcza, choćby bełkotanie
mało urozmaicone i nieustalone. Zżycie się ze sobą członków niewielkiej gromadki
pozwalało na posługiwanie się niezmiernie prostemi środkami porozumiewania się
akustycznego. Reszty dopełniała wyrazista mimika. Poza gniazdem zaś stosunki
ograniczały się do wrogiego najczęściej, a co najmniej nieufnego i mrukliwego
spotykania się mężczyzn, oraz choćby do sympatycznego spotykania się płci
odmiennych, ale to ostatnie znowu nie wymagało rozwiniętej mowy.
Zresztą, i tu dosięgamy punktu najważniejszego, mowa nie oddawała w
stosunkach z dalszymi właściwych usług, ponieważ wobec wielkiego rozproszenia
ludności nie mogło być jednej mowy nawet w odległości kilku mil od gniazda.
"Języków", niezmiernie niedogodnych, krótkotrwałych i z konieczności
niepodobnych do siebie, było nieprzeliczone mnóstwo na ziemi, więc jedynym
niezawodnym pośrednikiem między "obcymi sobie" była wciąż jeszcze tylko
mimika oraz gestykulacja. Rzadko zawiązywały się między dalszymi obcymi
stosunki trwalsze i przyjaźniejsze, któreby mowę rozwijały.
Niech sami ewolucjoniści orzekną, ile ćwiczeń celowych było potrzeba na
wyrobienie ludzkiej krtani, wiązadeł głosowych i całej muskulatury miękkich
części całej jamy ustnej oraz twarzy, aby mogły wydawać wyraźne i żądane
dźwięki (fonemy) w warunkach, wyłączających konieczność bądź celowego, bądź
forsownego ćwiczenia tych mięśni.
To też do wydawania jako tako ustalonych głosek (samogłosek i spółgłosek)
niezbędnych dla istnienia słów o trwałych znaczeniach ród ludzki przyszedł bardzo
późno.
Od czasu rozpoczęcia Ćwiczeń w tym kierunku aparat mowy musiał ulec
bardzo poważnym modyfikacjom. Prajęzyki przedpaleolityczne nie mogły posiadać
ani trzeciej części tych głosek, które dziś każdy łatwo wymawia, nawet zaś dojrzały
człowiek ówczesny nie miał choćby w cząstce tej sprawności w formowaniu
dźwięków i szmerów, jaką odznacza się spółczesne nam dziecię już w drugim roku
żywota. Aparat mowy niezdolny był jeszcze do wyraźnego wydawania potrzebnych
w danej chwili spółgłosek. Bardzo długo mógł wydawać tylko dźwięki zamknięte,
nawet zaś te dźwięki nie miały żadnej stałości i przechodziły zależnie od przypadku
jeden w drugi, np. b w p, skutkiem czego mowa długo musiała być zawodnem,
mętnem i mało usług oddającem
bełkotaniem przeważnie gardłowem.
Złóżmy teraz w jedną całość rzadkość zaludnienia, znikomość gniazd, krótko
trwałość rodów, ubóstwo i chaotyczność "mów" pierwotnych, krótkotrwałość
doświadczenia zbiorowego, skąd poziomość i bardzo nieliczny zakres pojęć, - a
otrzymamy czynniki, które musiały trzymać bardzo długo ród ludzki na proto-
społecznem stadjum bytu. Trzeba zaś dodać, że nie było także żadnej gwałtownej
potrzeby ani bardziej rozwiniętej mowy, ani tak licznych i szerokich pojęć, bez
jakich dziś żadne społeczeństwo istnieć nie może.
Jak niskim być musiał poziom umysłowy tych dawnych dzieci puszczy, to
można ocenić tylko przez porównacie dzisiejszych ludów o bardzo niskim
poziomie ich "cywilizacji" z temi dawnemi gromadkami, niewątpliwie jeszcze
znacznie słabiej uposażonemi we wszystkich kierunkach. Przypomnijmy więc
sobie leśnych mieszkańców wybrzeży Amazonki. Uderzają oni wszystkich
podróżników niezmiernie szczupłą ilością pojęć, a powiedzmy otwarcie naturalną
głupotą. Niezdolni są oni nic przewidywać ani zastanawiać się nad czemśkolwiek.
Podobnie jak zwierzęta, żarłoczni, gdy mogą się nasycić, umieją ścierpieć z tępą
obojętnością bardzo ostre braki. W chwilach, gdy im nic nie dokucza, oddają się
dziecinnej prawie radości, którą objawiają, jak nasz pies domowy, skokami i
głośnemi wybuchami śmiechu bez żadnego innego powodu. Pędzą oni żywot
prawie bez myślenia i starzeją się, nie wyszedłszy z dzieciństwa, którego
zachowują wszystkie wady. A przecież od stanu przedhistorycznego dzielą ich już
liczne tysiącolecia. Żyją oni właściwie już na stopniu cywilizacji kamienia
gładzonego, posługują się łukiem i zatrutemi strzałami. Co jeszcze godne
zaznaczenia, to ich skłonność do okrucieństw, rys, świadczący o dziecinnej prawie
niepoczytalności umysłowej. Jedzą wszystko, co może być jadalne, w czem znowu
nie różnią się od dzieci.
Jeśli więc rozwój zjawisk społecznych w owych odległych czasach, mimo
wszystko, zachodził, lubo bardzo powolnie, działo się to głównie przez prostą
trwałość tego, co raz się złożyło.
Ubogie środki porozumiewania się zawiązywały się w biegu pokoleń po sto
razy, aby rychło przepadać wraz z rodami. Pokolenia, odradzające się z ocalałych
od zagłady osobników, zaczynały wszystko znowu niemal od początku, ale
również nie na długo.
Mózgi jednak uzdatniały się statecznie do kojarzenia obrazów zmysłowych w
sposób niedostępny dla zwierząt. Potomkom przychodziło coraz łatwiej zaczynanie
ab ovo dzieła, przerywanego niezliczonemi klęskami życiowemi.
Tak trzeba sobie przedstawiać pierwsze i najdłuższe czasy trwania rodu
ludzkiego.
II. JAK DAWNO TEMU CZŁOWIEK POCZUŁ W SOBIE
Od kiedyż tedy można uważać członka przedhistorycznych gromad już
niewątpliwie za jestestwo, obdarzone rozumem nadzwierzęcym? Co za kryterja
mogą nam pomóc do wyrokowania, gdy chodzi o przeszłość, po której pozostały
nam bardzo skąpe ślady?
Dwa takie kryterja widzimy; pozwolą nam one oznaczyć choćby w grubem
przybliżeniu granice., od której zaczyna się człowiek prawdziwy.
Pierwsze mamy w kulcie zmarłych, drugie w rysunkach, rzeźbach i
malowaniu farbami; w tem, co pospolicie nazywamy pierwocinami sztuki.
Naszem zdaniem o człowieku można mówić dopiero od czasów, gdy mowa
jego, choćby niezmiernie uboga i niedogodna, jednak pozwalała na wytworzenie
się i trwałość pewnej ilości pojęć abstrakcyjnych.
Grzebaniem swych zmarłych człowiek zaświadcza najwyraźniej o wierze w
życie pośmiertne, o lęku przed duchami zmarłych, a więc o odróżnieniu w sobie i w
bliźnich duszy, będącej czemś odrębnem od ciała.
Przez długi czas nie znaliśmy żadnych śladów grzebania nieboszczyków w
epokach dawniejszych od epoki neolitycznej, która sięga w przeszłość nie głęboko,
bo najwyżej na 10 tysięcy lat wstecz. Co do głębszych epok zostawaliśmy w
zupełnej niewiadomości; zdawało się też, że paleolitycy nie grzebali swych
zmarłych.
Dopiero od lat trzydziestu sytuacja wyjaśniła się, choć wciąż jeszcze
posiadamy niezmiernie skąpe dowody grzebania zmarłych w epokach
Pierwsze i najstarsze ślady grobów znaleziono na gruncie Francji
południowej w warstwach, należących do epoki musteryjskiej.
Francuskiemu archeologowi, Rivierowi, a następnie długiej polemice, jaka się
zawiązała na tle jego odkryć, wreszcie szczęśliwym wykopaliskom
uzupełniającym, zawdzięczamy niemal zupełną pewność, że ludność musteryjska,
zamieszkująca nisze skalne i groty w okolicach Ventimiglji oraz Mentony,
zdobywała się niekiedy na grzebanie swych zmarłych.
Dwanaście grobów, odkrytych w pięciu niszach skalnych, znanych pod
ogólną nazwą grot Grimaldi, ustaliły fakt co do epoki musteryjskiej oraz
auryniackiej.
Ludność musteryjska grot Grimaldi nie była rasowo jednolita. Jedna jej część
rasowo była zbliżona do typu Homo primigenius, odmiany neandertalskiej, jak
wiadomo, odznaczającej się wielu cechami pierwotnemi, zwłaszcza zaś niskiem
czołem i bardzo wydatnemi łukami brwiowemi. Pomimo ogólnego podobieństwa
ma ona tyle cech jej tylko właściwych, że odróżnia się ją w nauce pod osobną
nazwą rasy Grimaldi, reprezentowanej tutaj w dwóch odmianach. Obie odznaczają
się bardzo silną budową ciała, potężną muskulaturą, zdecydowaną długogłowością,
miernym wzrostem, krótkością rąk i nóg, płaskiemi goleniami łukowato wygiętemi
(platyknemia) i tym podobnemi cechami, później już niespotykanemi w rodzie
ludzkim. Proporcje głowy, a zwłaszcza twarzy zbliżają tych ludzi do
długogłowców murzyńskich, ale tylko zbliżają, gdyż naogół przypominają oni
raczej najniższe dzisiejsze typy ludzkie, Australczyków z jednej strony,
Buszmenów z drugiej, z tą różnicą, że budowa ich była bez porównania
mocniejsza, twarz zaś o wiele surowsza na skutek wydatności łuków brwiowych,
wybitnego prognatyzmu oraz mocno cofniętego podbródka przy potężnych
rozmiarach szczęki dolnej. Wąskość i długość czaszki łączy się tu z twarzą krótką i
szeroką, co nadaje głowie wyjątkową nieharmonijność. Oceniając też
musteryjczyków z grot Grimaldi według naszych pojęć o harmonji postaci ludzkiej,
trzeba wyznać, że mieli oni wygląd bardzo "dziki" i "mało ludzki", a już
bezwarunkowo nie-europejski, niezgodny z dziś istniejącemi rasami. A jednak,
rzecz zadziwiająca, obok tak wybitnych cech niższości uderza w nich dobry rozwój
mózgu, o wiele lepszy niż u dawniejszych neandertalczyków.
Jeżeli teraz oprzemy się na typie narzędzi krzemiennych, jakie znaleziono w
grotach Grimaldi, które należały do osobników tam pogrzebanych, a w zupełnie
identycznych kształtach znanych z bardzo wielu miejscowości Europy południowej
oraz zachodniej, jak również z poza Europy, wówczas zdobędziemy pewność, że ta
sama ludność szeroko była rozproszona na całej przestrzeni możliwej do
zamieszkiwania w Europie, Afryce północnej oraz
Okazuje się,
że rasa Grimaldi nie była jedyną w owej epoce. Słynne resztki ludzkie, znalezione
w Chapelle aux Saints, w Les Eyzies, La Férrasie, La Naulette, ostatnio zaś cały
szkielet w Moustiére (Homo musteriensis) - ukazują nam długogłowca typu
Hominis primigenii, ale w różnych odmianach. Niektóre z tych resztek ujawniają
znacznie pierwotniejsze cechy w budowie głowy i twarzy. Można się też domyślać,
że i pod względem rozwoju duchowego nie wszędzie i nie wszyscy przedstawiciele
epoki musteryjskiej stali ha jednym poziomie. Jednolitości rasowej tam nie było
pomimo znacznej jednolitości dorobku duchowego i dzieł
Ludność ta powoli ustępowała, jak to zwykle się dzieje, miejsca ludności
dzielniejszej, której dzielność napewno nie polegała na większej sile fizycznej (bo
tamta była jej wcieleniem), lecz na lepszem dostosowaniu się do środowiska, jak
również na bardziej rozwiniętej stronie duchowej. - I to decydowało o losie
plemion bardziej zacofanych.
Że tam więcej było ducha, o tem świadczy, prócz bardziej urozmaiconych
narzędzi, cenna próbka zdolności artystycznych nowej ludności, znaleziona w
grocie du Trilobite, którą tu, jako najstarsze dzieło sztuki auryniackiej
Jest to rysunek nosorożca, wyryty na obtoczonym przez działanie wód
kamieniu płaskim. Śmiałość i trafność szkicu mogą budzić podziw nawet przy
dzisiejszych wysokich wymaganiach artystycznych, jakie stawiamy rysunkom,
wykonywanym piórem lub ołówkiem. O ileż mogą bardziej budzić pochwały, gdy
się zważy, że te miękkie i okrągłe linje, tak wiernie charakteryzujące postać
nosorożca, wyryła ręka prostego myśliwca w kamieniu, wprawdzie dość miękkim,
ale przecież daleko mniej podatnym do produkcyj artystycznych od papieru. Ten
prosty szkic, liczący najmniej 25.000 lat, to lepsze świadectwo człowieczości od
grobów i narządzi! A nie jest on wyskokiem bezprzykładnym jakiegoś
wyjątkowego talentu indywidualnego.
Szkic ten ma dla nauki wyjątkową wartość tylko dlatego, że jest najstarszem z
dzieł dziś znanych tego rodzaju. Jednak organicznie należy on do stron najbardziej
charakterystycznych dla młodszej ludności paleolitycznej, którą odznacza
Jakąż dawność mamy przypisać grobom i produkcjom musteryjskim, a
następnie auryniackim? Bezwzględnej chronologji czasów paleolitycznych nauka,
niestety, nie zdołała jeszcze ustalić i zapewne nie prędko to nastąpi. Znajdziemy się
najbliżej prawdy, przypisując grobom musteryjskim (należącym do środkowej
części tej epoki) dawność mało co mniejszą, niż 40.000 lat, auryniackim jakieś
25.000 lat.
Gdy zważymy, że Musteryjczycy, a nawet przedstawiciele czasów
auryniackich żyli w znacznie gorszych warunkach klimatycznych od swych
przodków mniej jeszcze ludzkich, trudno się dziwić powolności w rozwoju
pierwotnych społeczeństw, uwydatnionej przez te dwie daty. Wszak żyli oni w
warunkach bardzo zbliżonych do bytu plemion, koczujących w tundrach
sybirskich. Jeżeli jednak uwzględnimy, że spółczesne nam plemiona dalekiej
północy rozporządzają od dawna bardzo rozwiniętą mową, bogatą tradycją
odwieczną, szerokiemi pojęciami i rozwiniętą towarzyskością, gdy u
musteryjczyków wszystko to było w słabych dopiero zaczątkach, to okaże się, że te
same warunki były dla paleolityków znacznie cięższe, co musiało mocno hamować
naturalny rozwój zjawisk społecznych.
Ludzie ci odznaczali się przecież wprost trudną dziś dla nas do
prostotą uczuć i ubóstwem pojęć.
Z wielu rzeczy dziś elementarnych
dla Tunguza czy Eskimosa, ograniczeni troglodyci nie mogli jeszcze zdawać sobie
wcale sprawy; bezbronność zaś wobec surowej przyrody była tu większa, niżeli w
okresie przedludzkim, albowiem wszystko sprzysięgło się wówczas przeciw
człowiekowi.
Każda zima była truduem do przetrwania piekłem, wyjątkowo zaś surowe
mrozy, zwłaszcza zaś wyjątkowo gwałtowne burze śnieżne, które i za naszych
czasów dziesiątkują za jednym zamachem stada zwierząt w tundrze i stepie, a w
konsekwencji i ludność, - przynosiły w epoce, o której mowa, daleko większe
spustoszenia. Od czasu do czasu całe tysiącokilometrowe obszary wyludniały się
niemal doszczętnie i po każdej z takich katastrof trzeba było wieków, aby bezludne
pustkowia ujrzały nowe życie ludzkie, o świeżej tradycji, dźwigającej się od
podstaw. Jeśli dziś tundry i kresy zbiedniałych lasów utrzymują zaledwie jednego
człowieka na kilometrze kwadratowym, cóż mówić o epoce surowych brodaczów o
duszy dziecięcej, patrzących na świat naiwnie i z lękiem,
W paleolitycznej tundrze czy stepie nie było też warunków do skupiania się
gromad liczniejszych na czas dłuższy. Ludność musiała żyć ciągle jeszcze w
wielkiem rozproszeniu, cóż więc dziwnego, że zjawiska społeczne nie
komplikowały się przez tysiącolecia!
Jednak, poczynając od epoki auryniackiej,
zbierania się
nielicznych mieszkańców stepu w celach myśliwskich.
Wkrótce potem klimat się oziębił i stał się suchym, co spowodowało zagładę
Koczujące gromadki myśliwych coraz wyłączniej szukają schronienia w
czasie surowej zimy, po zacisznych jaskiniach, w które Francja obfituje - i głównie
w pobliżu tych jaskiń wiodą żywot ciężki, ale bardziej już ludzki, niż poprzednio.
Czem się to dzieje? Właśnie tem, że przynajmniej rody, które znalazły w
owych jaskiniach ucieczkę, zyskały większą trwałość, skutkiem czego mogły snuć
bezpieczniej wątłą nić tradycji, dotychczas rwącą się zbyt prędko.
III. ZAGADKA PRZEDHISTORYCZNEGO ARTYZMU
Azyla te stały się rychło siedzibą kultury wyższej od dawnej. Tu w czasie
długiej zimy płonęło ognisko, przy którem do chciwej wyobraźni młodych
przemawiały wspomnienia i nauki starszych, tu sporządzano oręże i przedmioty
codziennego użytku, tu snuła się wąska, ale trwalsza niż dawniej nić tradycji.
Człowiek "stary" stawał się bezwiednie przewodnikiem młodego pokolenia i
pośrednikiem między potęgami mistycznemi, o których, jak umiał, prawił, - a
słuchaczami, wystawionymi na złą i dobrą wolę owych potęg. Doświadczony i
bystrzejszy od innych starzec stawał się mimowoli władcą swej gromadki. On
jeden wiedział najlepiej, co robić w danych okolicznościach, czego unikać, jak
przebłagać duchy przyrody oraz duchy przodków, którzy czuwają nad żywymi.
Z tych jaskiń magdaleńskich wyszedł postęp wszechstronny.
Podobnie, jak w późniejszych czasach wytwarzanie i użytkowanie metali
wywołało istny przewrót, tak w zaraniu epoki magdaleńskiej potężnym czynnikiem
postępu i bezpieczeństwa stało się obrabianie narzędziami krzemiennemi rogu
(przeważnie reniferowego) i kości zwierzęcych. Materjał miększy od krzemienia, a
jednak nie tak kruchy i łatwo dający się krajać i piłować, stał się niemal
uniwersalnym i pozwolił na wyrabianie takich narzędzi, o jakich dawniej nikt
nawet nie marzył. Wystarczy nadmienić o igłach kościanych, opatrzonych
doskonale wyrobionem uszkiem. Sztuka zszywania kożuchów z miękkich skór
zajęczych, a później i lisich... przedłużyła tym myśliwym życie i zapewniła
znacznie większą swobodę ruchów. Magdaleńczyk mógł już skutecznie stawiać
czoło surowej zimie.
Jaskinia jego stała się naprawdę domowem ogniskiem i bezpiecznym portem.
Tu czuwały duchy przodków oraz opiekuńczych zwierząt rodu (mowa o
początkach totemizmu, czci zwierząt). Podobnie, jak nie wygasał żar ogniska, tak
samo nie wygasał już łatwo duch pokoleń. Myśl w ciągu długich godzin zimowych
względnej bezczynności i bezpieczeństwa od napadów groźnych sąsiadów
zwierzęcych mogła się częściej odrywać od trosk poziomych do czynności,
dających czysto ludzkie zadowolenie.
Tu, jak już wyżej zaznaczyliśmy, prolongują się pierwociny twórczości
artystycznej. Troglodyta z epoki renifera rzeźbi i rysuje w twardym materjale
prostym rylcem krzemiennym zdumiewająco trafne reprodukcje zwierząt i ozdabia
niemi narzędzia codziennego użytku.
Rzecz jednak godna uwagi, że całą tę twórczość cechuje kierunek uderzająco
jednostronny.
Z małemi wyjątkami wszystko, co znamy, są to tylko oderwane szkice z
natury i prawie wyłącznie przedstawiają rozmaite zwierzęta. A przytem niema tu
wcale kompozycyj. Chociaż dochowała się do dni naszych znikoma cząstka tych
dzieł, to jednak po muzeach naszych nagromadziły się już liczne ich setki, a
zdarzają się wśród nich dzieła o tak pewnym i doskonałym rysunku, że nie
powstydziłby się ich żaden dzisiejszy artysta. Oto mamy np. rena w galopie,
wyrytego na kawałku łupku. Pochodzi z groty S-t Marcel. A oto pasący się ren, z
jaskini Kesslerloch (Szwajcarja). Jakiem życiem tchnie głowa konia rżącego,
znaleziona w grocie Mas d' Azil!
Możnaby zdumiewać się nad pewnością oka i sprawnością ręki
przedhistorycznych dzieci surowej przyrody, gdybyśmy te produkcje chcieli i
powinni oceniać z tego punktu widzenia, z jakiego do dziś powszechnie są
oceniane.
Ale nie możemy iść w tym względzie ani za zdaniem artystów, ani nawet
etnologów.
Łamano sobie głowy nad przyczyną tej jednostronności, nie umiano sobie
wytłumaczyć, dlaczego słabym dopiero świtom ducha towarzyszą tak wybitne
zdolności artystyczne, jakich próżnoby szukać później, pomimo daleko wyższego
rozwoju duchowego. A przecież nie powinnoby to dziwić, gdyby prahistorycy i
historycy sztuki byli cokolwiek lepszymi psychologami.
Mówiono, że dopiero przyszłość wytłumaczy nam zagadkę zjawienia się tak
nagle tak wybitnych zdolności artystycznych. Składano je na karb wyjątkowej
organizacji mózgu tej rasy, zanik zaś dość nagły tych uderzających produkcyj
uznawano za skutek wymarcia rasy owych "urodzonych" artystów-troglodytów.
Tymczasem żadna z hipotez nie przynosi rozwiązania zagadki, albowiem wszystkie
mierzyły za wysoko, szukając po niebie tego, co znaleźć można było przy ziemi.
Dla nas rzekomo wysoki artyzm jaskiniowców świadczy zupełnie o czem
innem, mianowicie o ogromnej prymitywności ich dusz.
Aby to zrozumieć, wystarczy zadać sobie pytanie, o czem marzy zwierzę w
chwilach spoczynku?
Niewątpliwie przeżywa ono wrażenia doznane. W jego mózgu przepływają
obrazy przedmiotów, głównie zwracających uwagę jego. A więc kot marzy o
myszy. On widzi nieraz całkiem wyraźnie "oczyma swej duszy" to, co wzrok
realny tyle razy mu ukazywał, więc widzi mysz, wysuwającą się z ukrycia,
uciekającą w razie nagłego niebezpieczeństwa, mysz igrającą z innemi, mysz
żerującą i t. d. Kota nie - prawie nie obchodzi reszta świata, cała jego myśl
skierowana jest zawsze tylko na te wąskie tematy.
Coś podobnego zachodzi i z bardzo pierwotnym synem puszczy, którego
głównem zajęciem jest podchodzenie i ściganie zwierzyny, a także unikanie i
tępienie niebezpiecznych współmieszkańców tego samego obszaru. Jego mało
obchodzi reszta świata, ale za to zna on doskonałe to, co wiąże się z jego
najistotniejszemi potrzebami. Osią jego myśli i działań jest poszukiwanie
zwierzyny i unikanie drapieżników, bezpośrednich swych sąsiadów. W myślach też
jego i wspomnieniach przewijają się najczęściej i najżywiej obrazy zwierząt, i to
niezmiernie wyraziste, bo po tysiąckroć oglądane w najrozmaitszych okazjach.
Nie porównywajmy też "myśliwskiej" wyobraźni jaskiniowca z wyobraźnią
oraz z widnokręgiem myśli i marzeń choćby najbardziej zapalonego Nemroda
naszych czasów. Myśl ostatniego, gdy tylko odłoży sztucer, ślizga się przecież po
tysiącu tematów, dalekich od polowania. To też, jeżeli nawet myśl jego skieruje się
na temat leśny, żywość obrazów, napływających do wyobraźni, ani w cząstce nie
posiada tej czystości, jaskrawości i prawdy, jak u naszego jaskiniowca. Naszemu
Nemrodowi zaciera żywość wyobrażeń myśliwskich cala cywilizacja, ów bezmiar
abstrakcji, który nas spowija i daje szerokość oraz głębię poznania, - tamtemu zaś,
jak w czystem zwierciedle, rysuje się z całą przepyszną plastyką tylko to, dokoła
czego uparta myśl ustawicznie się obraca. Nasz myśliwy, stosunkowo zawsze
bezpieczny, przepełniony pojęciami, dalekiemi od świata przyrody, właściwie bawi
się tylko od czasu do czasu polowaniem oraz niebezpieczeństwami jego, - tamten,
zawsze zagrożony, i najczęściej głodny, wciąż walczy ze skupieniem zwierzęcym o
strawę i życie, myśl zaś jego krąży przeważnie dokoła obrazów zwierzęcych.
Różnica jest ogromna!
Więc gdy w chwilach błogiej bezczynności zapas sił jaskiniowca nie daje mu
spoczynku, a myśl uboga błądzi samopas, cóż dziwnego, że, jeśli chwyci on dla
zabawki za rylec, wówczas przeniesie na kość zarysy tego przedmiotu, o którym
najczęściej marzy, lub przed którym drży.
Zachwyca nas i dziwi trafność konturów niedźwiedzia, byka lub kozła, i
gotowiśmy uznać w rytowniku artystę "z Bożej łaski", boć on nie pobierał nauki
rysowania od mistrzów żadnej szkoły sztuk pięknych; ale i zachwyt, i podziw są
tutaj zbyteczne. On tylko dlatego nie myli się w zarysach, bo bez porównania
doskonalej od nas "widzi" przedmiot rysowany. Jemu model żywy wcale nie
potrzebny, ani wzorek; dość mu zmrużyć oczy, a wnet ujrzy swój model w pełni
ruchu, więc prowadzi swój rylec z taką pewnością, jakby rysował w ciemni
optycznej.
Za oddzieleniem tych produkcyj od twórczości artystycznej czasów
historycznych przemawia jeszcze, charakter tych szkiców, w których przecież
nigdy nie występuje kompozycja. Mamy w nich tylko proste, lubo poprawne,
uzewnętrznienie wyobrażeń, umożliwione lepszą od naszej pamięcią kształtów
zwierzęcych.
Nie potrzebuję dalej rozsnuwać tych uwag. Czytelnik sam uzupełni brakującą
resztę. Chodzi już bowiem tylko o wnioski.
Dla mnie ta właśnie nadzwyczajna trafność rysunku zwierząt i brak wszelkich
innych tematów świadczy pośrednio, ale niezbicie o ogromnej jednostronności
myśli magdaleńczyków, o skoncentrowaniu żywej uwagi na niewielką liczbę
przedmiotów, o lubowaniu się niemi oraz o doskonałej obojętności na całą resztą,
która nam, dzieciom skomplikowanej cywilizacji, zasuwa i przesłania - widziane
często, ale życiowo znacznie obojętniejsze obrazy świata zwierzęcego.
To wszystko ukazuje nam w troglodycie wcale nie jakiegoś filozofa przyrody
lub utalentowanego "artystę", ale urodzonego drapieżnika - marzyciela, godnego
towarzysza niedźwiedzi jaskiniowych, hjen ponurych i wilków, pogromcę koni
dzikich, bawołów, żubrów i turów, jestestwo naiwne, zatrzymujące żywo w
pamięci konkrety ulubione, ale tylko z powodu niezmiernie małego zapasu
abstrakcji. Widzimy w nim jestestwo, wprawdzie wygnane już z raju zwierzęcej
niewiadomości, ale znajdujące się dopiero na progu drugiej krainy, w której
potomkowie jego będą oglądali coraz nowe dziwy i sami będą tworzyć coraz nowe
dziwy.
Brak czyli jakgdyby zanik zdolności artystycznych w późniejszych epokach
jest powszechnie tłumaczony wygaśnięciem rasy magdaleńczyków, ale to
zbyteczne i niesłuszne. Naprzód wśród jaskiniowców niema żadnej jednolitości
rasowej. Co szkielet świeżo odkryty, to coś nowego. Obok typów w naszem
rozumieniu surowych i "zwierzęcych", natrafiamy na bardzo "uszlachetnione" i
subtelne a jednak obyczajami równe tamtym. Powtóre we Francji przeważały
wtedy rasy negroidne, ale mocniej prognatyczne i silniej zbudowane od
dzisiejszych murzyńskich. Otóż gdyby te rzekomo artystyczne zdolności miały być
związane z rasą, winnyby się przechować przedewszystkiem wśród murzynów, ale
także i wśród innych typów europejskich i zaeuropejskich, tymczasem nigdzie nic
podobnego nie obserwujemy.
Możnaby tych zdolności oczekiwać nawet wśród ludów dalekiej północy, bo,
gdy z końcem epoki magdaleńskiej stepowy klimat Europy zaczął się ocieplać,
wówczas wraz z roślinnością tundry i stepu poczęła się przesuwać na północo-
wschód nie tylko fauna.
Cóż się wówczas stało z ludnością tundry europejskiej i stepu? Niewątpliwie
w znacznej części wyemigrowała za swą przyrodą, najmilszą jej, bo "własną".
Część jednak jej, jak to się zwykle dzieje, pozostała na miejscu, pomimo że
równocześnie z napływem fauny i flory, ocalałej na ciepłych pobrzeżach morza
Śródziemnego, przybywały tu plemiona innych odmian rasowych, gdzieś na
południu wyhodowane. Pomimo że te ludności; autochtoniczna i obce tępiły się
wzajem, jednak także i wsiąkały jedna w drugą, niwelując w ten sposób swe
kontrasty. Czemuż więc ani na dalekiej północy, ani na miejscu nie mamy jeszcze
doskonalszych, jak być powinno, śladów "zdolności" artystycznych?
Oto dlatego, że to nie były wcale specjalne zdolności, ale znamienne rysy
najprymitywniejszej psychiki ludzkiej, które stępiły się i znikły, bo musiały
zniknąć właśnie wówczas, gdy owa psychika stała się bogatszą.
Jakże wdzięczny i niewyzyskany dotychczas materjał do potężnej epopei
spoczywa w tej rodzącej się ludzkości!
Lecz zdaje się, że takiej nie doczekamy się nigdy. Tu trzebaby wielkiego
mędrca, i poety o głębokiej znajomości przyrody, wżycia się w trudne do
odtworzenia warunki bytu... i zstąpienia przenikliwą myślą w ledwo dościgłe
niziny ducha.
IV. MĄDROŚĆ PRZEDPIŚMIENNA. OGRANICZONOŚĆ
PAMIĘCI HAMULCEM DALSZEGO POSTĘPU.
Mam przekonanie, że pozorna sprzeczność naszej teorji z rzeczywistością,
jaką odsłania Archeologja przedneolityczna, wyjaśniła się.
Aby jednak związać idealny obraz bytu proto-społecznego z obrazem tego,
który po nim nastał, nie od rzeczy będzie rzucić okiem na to stadjum cywilizacji,
które archeologowie charakteryzują zjawieniem się sztuki szlifowania kamiennych
siekier.
Dopiero na ludności neolitycznej Europy, prowadzącej już żywot osiadły,
mamy dowód, jak bardzo rozwojowi rozumu sprzyja ciągłość tradycji.
Większe urozmaicenie potrzeb, nie poprzestawanie na samem myślistwie,
uprawianie choćby na maleńkich pólkach ziemi rodzajnej niektórych roślin
użytecznych, wszystko to przygwoździło człowieka do jego zagrody z ziemianką
lub chatką zaciszną i złagodziło dawną surowość.
Mając już potrzeb znacznie więcej, niż czysto leśni myśliwcy, a również i
środków do ich zaspokojenia, czyli żyjąc w warunkach dość daleko
zaawansowanego podziału pracy, oraz żywej wymiany usług, ludzie osiadli
potrzebowali się wzajem bardziej, niż dawniej.
Zwiększona łatwość wyżywienia się pozwoliła na zagęszczanie się osad w
miejscowościach sprzyjających. Zaprowadzono możliwe "modi vivendi" między
rodami, sąsiadującemi ze sobą, a korzyści takich kompromisów nie dały na siebie
długo czekać.
Stare zjawiska społeczne nabierają mocy, zjawiają się zaś kolejno coraz nowe.
Odkrycia i wynalazki, w naszem rozumieniu drobne i nikłe, ale w swoim
czasie doniosłe, zapewniają bystrzejszym osobnikom coraz lepsze panowanie nad
przyrodą, jak również nad wszystkiem, co w ich otoczeniu jest uboższe duchem.
Niebezpieczeństw życiowych ubywa, dobrobyt wzrasta.
Nierówności duchowe między osobnikami zwiększają się dzięki bystrzejszym
osobnikom, inicjatorom oraz rozumnym ich naśladowcom, albowiem ciekawość
zdolniejszych, specjalizacja i coraz zwiększająca się wymiana usług wzajemnych,
korzystna dla stron obu, jak również nieunikniony w tych warunkach wyścig, robią
swoje. Również zwiększają się coraz bardziej nierówności materjalne posiadania.
Zamożność pracowitszych i skrzętniejszych wzrasta zwłaszcza pod wpływem coraz
silniej przestrzeganego prawa własności, prawa do rozporządzania owocami
własnej pracy.
Osiadłe i dzielniejsze rody przestały być ową wiewiórką w obracającej się
klatce, co to, choć biegnie ze wszystkich sił naprzód, jednak stoi wciąż w miejscu.
Dzielniejsze osobniki rozerwały więzy klatki i pociągają swoje ludy w nowe fazy
rozwoju, w nieznaną przyszłość.
Skutkiem tego ubywa stopniowo zacofanych rodów, wytrwałych i
drapieżnych, a mimo to wiecznie biednych, tępych i ciemnych. Ubywa, gdyż wiele
osobników z ich łona przystaje do gromad bardziej uspołecznionych. Pociągają je
liczne korzyści, płynące z zerwania z niespokojnym bytem myśliwskim, co zaś
niezdolne do takiej asymilacji, to ginie niepostrzeżenie w coraz nierówniejszej
walce o byt. Resztki takiej ludności cofają się do niezaludnionych przez neolityków
okolic.
Żywot osiadły coraz mocniej spaja osobniki.
Dopiero też w Neolicie zjawiają się naprawdę już godne tej nazwy
społeczeństwa. Dopiero też tutaj możemy być pewni znacznego rozwoju mowy,
czyli raczej języków. Możemy być pewni wielkiego pomnożenia się pojęć i wogóle
wzrostu tego, co nazywamy rozumem.
Skąd taki wniosek wobec nader szczupłych wykopalisk, któreby nam
odsłaniały i ilustrowały ówczesny stan cywilizacji materjalnej, czyli jakość oraz
ilość materjalnych bogactw ówczesnych?
O tem w sposób, nie budzący wątpliwości, świadczą niektóre groby,
zdumiewające swemi rozmiarami, a także ogromne głazy naturalne, wstawiane
pionowo w ziemię, a zostające zapewne w ścisłym związku z ówczesnemi
pojęciami i praktykami religijnemi.
Neolitycy bardzo wiele uwagi poświęcają swym nieboszczykom. Dochodzi do
tego, że budowa grobów staje się w pewnych okolicach i czasach równie pracowitą,
jak budowa mieszkań. Mam tu na myśli groby megalityczne.
Pomimo, że jedynemi narzędziami rzemieślniczemi były siekiera krzemienna,
takież dłuto i młot kamienny, poza tem różne zapewne bardzo prymitywne
przyrządy drewniane, kraina, zamieszkana przez neolityków, pokrywa się
tysiącami skrzyń grobowych, zbudowanych, gdzie był materjał po temu, z
ogromnych głazów. Bywały one tak wielkie, że trudno pojąć, w jaki sposób
zgromadzano owe bloki, a następnie ustawiono, aby utworzyły szczelną komorę,
mającą przyjąć zwłoki.
Musiały już istnieć metody techniczne, umożliwiające podobne
przedsięwzięcia, - i dobra organizacja pracy. Niektóre głazy, jak stwierdzono, były
przeprowadzane z odległości wielu kilometrów, a bywały między niemi, jak
wiadomo, ważące po kilkanaście tysięcy kilogramów i nawet więcej.
Aby przypomnieć, co to za tytaniczne, w stosunku do środków, były roboty,
wspomnę o kilku największych.
W Bretanji, klasycznej ziemi megalitów, można oglądać na wyspie Gavr'inis
tumulus o średnicy 55-60 metrów, pokrywający aleję kamienną dł. 15,5 m., która
prowadzi do komory grobowej, złożonej z wielkich bloków granitowych.
W Locmariaquer wznosi się tumulus na 100 m. długi i 10 m. wysoki.
Jeden z najznakomitszych kurhanów Bretanji, Mont Saint-Michel, mierzy
nawet 115 m. dł. na 58 szerokości. Objętość kamieni, użytych do jego wzniesienia,
oceniają na 35.000 m. sześć.
Przechodząc do monolitów ustawianych, zaznaczę, że niektóre dochodzą do
10-ciu, a nawet 20-tu m. wysokości, np. w Locmariaquer, i liczą od 150.000 do
340.000 kg. wagi! Co to znaczy, wystarczy przypomnieć, że największy z
obelisków historycznych, sławny Hatasu w Egipcie, mierzy 32 m. wys., a głośny
obelisk z Luksoru mierzy 23 m.
Jeżeli wrócimy do S-t Michel, ośmielę się zapytać: ilu ludzi musiało
uczestniczyć w usypaniu tego pagórka, zważywszy, że kamienistej ziemi zapewne
nie brano jeszcze, jak dziś, taczkami, ani ulepszonemi łopatami. Samo jedno takie
dzieło dostatecznie upewnia, że w ep. neolitycznej istniały już wcale znaczne ludy,
poczuwające się do jedności i posiadające odpowiednio poważnych, mądrych i
wpływowych naczelników. Komuż bowiem, jak nie wybitnemu i ogólnie
cenionemu osobnikowi, wzniesionoby pomnik, wymagający tak ogromnego
nakładu zgodnej pracy? W stosunku do środków można śmiało postawić niektóre
monumenty grobowe epoki kamienia gładzonego, jeżeli nie wyżej, to na równi z
piramidami Faraonów egipskich.
Wobec podobnej rozrzutności pracy musimy sobie wyznać, że w neolitycznej
Europie stoimy już wobec wielkiej potęgi, skoro porywano się na takie dzieła,
bezpośrednio nieużyteczne. Widać, że ludziom ówczesnym pozostawało już sporo
sił na dzieła zbiorowe, zaspokajające tylko czysto ideowe porywy.
Grzeszylibyśmy też niedocenianiem duchowej strony neolityków, gdybyśmy z
ich dzieł nie wyprowadzili wniosku, który dopiero musi się utrzeć w świecie
naukowym, że były to ludy wprawdzie bezimienne dla nas, ale bardzo już
rozwinięte i nie tak znowu dalekie duchowo od nas, jak się to pospolicie
przypuszcza. Nie ulega wątpliwości, że i mowy ich musiały być wysoko
rozwinięte, zarówno pod względem słownikowym, jak gramatycznym.
Nie dały też długo na siebie czekać ważne nowe odkrycia, dające ekonomję
wysiłków, równoznaczną z automatycznem wzrastaniem zamożności. Wyjątkowo
bystre i przedsiębiorcze umysły nie spoczywały. Odkrycie kruszców w rudzie,
poznanie ich własności i praktyczne zastosowanie, zrazu czystej miedzi, mało
użytecznej, potem nieocenionego bronzu, wywołuje rychło przewrót w całej
cywilizacji, zarówno tych ludów, które się zdobyły na odkrycie, jak i tych, do
których wyroby z bronzu zaczęły się dostawać.
Epokę bronzu powinnibyśmy znowu zacząć nazywać, jak niegdyś "wiekiem
złotym", bo to była naprawdę złota epoka umiarkowanego dobrobytu, pozbawiona
przepastnych kontrastów czasów późniejszych. Ludzie żyli wówczas życiem o
wiele wszechstronniejszem, niż warstwy najliczniejsze w społeczeństwach o
wysokiej cywilizacji, a zwłaszcza niż mieszkańcy miast. Była tam pełnia życia,
płynąca z wielostronnych uzdolnień, któremi każde ognisko domowe musiało
zaspokajać swe bardzo urozmaicone, choć niby skromne, potrzeby. Nie było
wysokich szczytów, ale też mniej było nieludzkiej prawie tępości i nędzy czasów
naszych.
Przeciętnie każdy umiał zaspokoić znacznie więcej potrzeb własnych, niż
mieszkańcy miast dzisiejszych, podzieleni na setne specjalności. Każdy był
pełniejszym swej epoki człowiekiem.
Lecz porzućmy te refleksje, bo nie należą do rzeczy, a przytem te czasy nie
przeminęły jeszcze dla wielu ludów, zwanych egzotycznemi.
Możemy też przerwać nawet i ten błyskawiczny przegląd rozwoju
społeczeństw, bo zdobyliśmy już, co nam na razie było niezbędne, a mamy jeszcze
dużo kwestji starych poruszyć, wiele nowych postawić i zgłębić. Nie piszemy
zresztą, Historji Cywilizacji, ale raczej pierwszą Historję naturalną ducha ludzkiego
i społeczeństw.
Rzut oka na pierwociny ducha i cywilizacji przekonał nas po raz drugi i na
innej drodze, że mądrość ludzka i nasze władze umysłowe to nie jakiś dar natury,
któryby spływał na osobniki rodu Homo z organizacji ciała, w podobny sposób, w
jaki darem natury jest charakter i psychika każdego zwierzęcia. To nie mózgi
ludzkie uzdatniają się zwolna do wytwarzania pojęć coraz szerszych i
subtelniejszych, jak to sobie wyobrażali przyrodnicy-mechanicyści, bo mózgi
ludzkie były równie gotowe do tego choćby trzydzieści już tysięcy lat temu, - ale
przyrasta i nagromadza się doświadczenie pokoleń w "mówionem", jaśniejąc coraz
większym blaskiem w głowach osobników ostatniego pokolenia, najzasobniejszych
w owo wchłonięte doświadczenie tysiącoleci. Widzimy po raz drugi, że mądrość
ludzka, to zjawisko czysto-społeczne.
Myśliciele, którzy mieli odwagę zaglądać głęboko w oczy tej zagadce, którą
zdawał się stanowić na ziemi człowiek, demon i anioł równocześnie, kameleon o
tysiącznych barwach i kształtach duchowych, wielka potęga albo nicość, - usiłowali
w samym człowieku zrozumieć człowieka.
Teraz w pełni rozumiemy przyczyny ich zawodów i niepowodzeń. Oto punkt
wyjścia był nietrafny. Przekonaliśmy się, że zagadkę stanowi tu wcale nie
człowiek, ale duch jego, a zagadka ducha ludzkiego nie jest już zagadką samego
człowieka.
Człowiek czerpie swe promienie duchowe nie z tego pyłka, który nazywamy
ciałem jego. Wprawdzie podstawa jego ducha w tych iskierkach czucia, któremi
migoce każdy organizm żywy, ale te blade, drobniuchne iskierki składały się na
ziemi zawsze tylko jakgdyby na mgły kosmiczne, zimne i ciemne. Dopiero
związane, ściśnięte i stopione razem wydały one słońca jasne i gorące, bryły
ważkie, a nawet potężne. Duch ludzki to nie atom samodzielny, ale integralna
cząstka wielkiego i trwałego kompleksu, czyli miljonów dusz, zespolonych w
jedno ciało.
Z tego dopiero ogniska, z całego słońca-ludu dusze promieniują, już nie jak
blade i wątłe atomy, rozproszone w pustce, lecz jako promyki, czerpiące swój blask
i ciepło z procesów, dokonywających się nieustannie w ognisku.
Jedną z najistotniejszych przyczyn zastoju w tworzeniu się cywilizacji - i to
zastoju nie pozornego, lecz rzeczywistego - jest znikomość łącznika akustycznego.
Dopóki doświadczenie ludzkie może być przekazywane tylko z ust do ust,
dopóty w czasie - sięga bezpośrednio tylko na odległość osobistej pamięci osobnika
i składać się może na ustną tradycję.
Gdyby pamięć i uwaga były doskonalsze, wówczas w społeczeństwach tylko
mówiących wiedza i umiejętności mogłyby się wyżej rozwijać. Ale skoro tak nie
jest, wszystkie takie zdobycze doświadczenia, których rozwój zależy od
dokładności powtórzeń, musiały pozostawać w stagnacji.
Rzecz prosta, że dopóki chodzi o zwykłe wieści, społeczeństwo niewiele traci
na tem, że z wieści, gdy przejdzie przez kilkadziesiąt ust, robi się plotka. Jeden coś
ujmie, drugi coś doda, i już treść, przekazana nie odpowiada pierwotnej. Ale nie tak
jest, gdy chodzi o doświadczenie pokoleń, o umiejętności i wiedzę z trudem
nabywane. W tych przypadkach społeczeństwo, pozbawione jeszcze sztuki
zapisywania, ponosi ustawicznie dotkliwe straty, gdyż najcenniejsze zdobycze
pracy osobników najbystrzejszych toną w skażeniu. Wprawdzie potrzeba jest matką
wynalazków, więc znaleziono sposób pomagania pamięci, ale nie mógł on daleko
prowadzić, gdyż był tylko cennym półśrodkiem. Oto wszędzie, gdzie to było
możliwem, wystąpiła zawodnej pamięci z pomocą zwarta formuła. Mądrość i
wiedzę pokoleń krystalizowano w krótkich, niezmiennych, a jędrnych sentencjach,
przysłowiach i przypowieściach. Dzieje zaczęły się utrwalać w pieśni bohaterskiej,
wiedza fachowa w rymowanych lub rytmicznie ułożonych formułach słownych,
niby w "przepisach", których uczono się na pamięć. Już nie same wyrazy mowy są
drobnemi i nieodmiennemi jednostkami myślenia, ale przybyły do nich krótkie
zdania, z których każde streszczało jakąś myśl gotową, pojęcie stałe lub grupę
pojęć, jakąś naukę cenną lub wskazówkę. Osobnik nie potrzebował już z trudem
wyrywać ich z głowy i z trudem ubierać w wyrazy. Przychodziły one do pamięci
gotowe i nieskażone i łączyły się ze sobą wielorako.
Całokształt tych formuł stał się dla ludu encyklopedją rozumu praktycznego i
umiejętności. Formuły te doskonaliły tylko najtęższe głowy, mędrcy bezimienni dla
nas; ale, niestety, mogły przerabiać i słabe głowy. Więc też wszelki zbyt obszerny
tekst specjalny nie mógł przetrwać długo ani szerzyć się bez szkodliwych
okaleczeń; o ile zaś znowu trwał zbyt długo, hamował postęp, sprzyjając rutynie.
Dlatego też umiejętności, poczynając od pewnej granicy skomplikowania,
przestały się rozwijać. Duch ludzki i twórczość musiały znowu dreptać w miejscu.
Trzeba było dawno zrobione, ale zatrącane odkrycia i wynalazki odkrywać na
nowo, ulepszać po raz setny to, co było już tyle razy ulepszone, ale cofnęło się i
skaziło. Tylko ogólna mądrość życia codziennego, potocznego przekazywała się
bez szwanku, bo ciągle znajdowała żywe zastosowanie i potwierdzenie. Przeżyła
też ona nawet języki, w których została pierwszy raz sformułowana i do dziś w
przysłowiach, tych najstarszych formułach mnemonicznych, budzi podziw i
szacunek dla głębokości spostrzeżeń, ujętych w lakoniczną formę, zawsze trafną,
choć najczęściej jaskrawą i naiwną.
Jak dalece trwałą mogła być treść, zaklęta w takich formułach, o tem
przekonywają przysłowia i przypowieści. Mądrość odwieczna, skrystalizowana w
nich, stanowi wraz z obrzędami i praktykami ludowemi najgłębszy pokład wiedzy,
mądrości i poloru ducha pokoleń dziś żyjących.
Podziwiamy dziś głębokość spostrzeżeń i nauk praktycznych, zawartych w
lakonicznej formie prastarych przysłów, przypowieści, formuł magicznych, rad i
wierzeń, krążących i dziś z ust do ust wśród ludu, ale rzadko kto domyśla się, czem
były niegdyś te lapidarne zdania, sądy, przepisy, przestrogi i nauki, zawsze dosadne
i trafne. Toż to żywy zabytek z czasów głęboko przedhistorycznych, toż to
pomniki, często równie stare, jak groby megalityczne, choć zostają wciąż żywe i
aktualne, jak były tysiące lat temu.
Przysłowia ludowe, nawet zmodernizowane i zlokalizowane, to dzieła
poziomu przedhistorycznego.
Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Głupich nie sieją! Co głowa, to rozum.
W czepku się rodził. Wilkiem orać! Czego Bóg nie dał, tego i kowal nie ukuje. Co
ma wisieć, to nie utonie. Łakomy dwa razy płaci. Gość i ryba trzeciego dnia
cuchną. Dobre daleko słychać, a złe jeszcze dalej.
Takich przysłów jeszcze dziś tysiące krąży i uczy rozumu, a ileż więcej było
ich dawniej! Wszystkie przecież bardziej specjalne, dopasowane do stosunków
minionych, stawszy się zbytecznemi, zaginęły.
Dziś jeszcze krążą z ust do ust do podziwu trafne stare spostrzeżenia
meteorologiczne, zamknięte w krótkie rymy. Choć są przystosowane do kalendarza
chrześcijańskiego, są to pomniki bardzo dawne i dawniej było ich więcej, bo ludzie
bliżej żyli z naturą i, bardziej od niej zależni, troskliwie ją podpatrywali.
Uderzającą powszechność wielu przysłów ludowych zwykliśmy kłaść na karb
zapożyczeń od ludu do ludu. Bywa i tak, ale po większej części są to utwory, mimo
identycznej treści, samodzielne. To dzieła epoki wiejskiej, cywilizacji wiejskiej.
Jeżeli Chińczyk powtarza: "kó jen sieu kó jen te", a Polak: "jak sobie pościelesz,
tak się wyśpisz", albo chińska sentencja: "nie sądź ludzi z pozorów" (z miny), "Óu
y yông máo ciú jen", zgodna jest z naszą, nie znaczy to, aby tu było zapożyczenie.
Nawet w razie jeszcze większych pozorów zapożyczenia, np. w przysłowiu: "nie
widzi ponad koniec swego nosa" (Ho chao my mâo, cze kú yen cien) będzie to
poprostu wynik trafnej obserwacji i oceny ogólnoludzkich wad i przywar.
Tak samo przecież i wynalazek łuku nie rozszedł się z jednego miejsca po
świecie, ale był dokonywany może sto razy w różnych okolicach globu. Tak samo
czółno, warsztat tkacki, lub garncarstwo nie były wynalazkami jednego ludu, choć
sformułowały się w uderzająco podobnych formach. Dopiero bardzo
skomplikowane wynalazki i odkrycia szerzą się z jednego ogniska, a przecież i
takie, zdarza się, że powstają w kilku miejscach niezależnie i na niejednakowej
drodze. Cóż więc dziwnego, że elementarne i podstawowe podpatrzenia
ogólnoludzkich właściwości, mimo różności języków, zgadzają się, gdy przybierają
postać możliwie najkrótszych formuł.
Łamanie się z trudnościami zadośćuczynienia komplikującym się potrzebom
bytu społecznego, to znaczy bytu osobników, polegającego na wzajemnej ich
użyteczności przez zróżnicowanie psychiczne i funkcjonalne, wywołało wreszcie
ważny wynalazek. Użyteczność jego była zrazu bardzo wątła, jednak, doskonaląc
się przez ciągłe usiłowania, wynalazek ten obalił zapory, jakie ułomność pamięci i
uwagi stawiała komplikowaniu się wiedzy i umiejętności, a również ich szerzeniu
się. Wynalazek ten związał ludzi stokroć silniej, niż mowa sama. Oto tu i ówdzie
zaczęła się zjawiać druga forma łącznika społecznego, mianowicie znaki optyczne
dla znaków akustycznych, czyli pismo. Najpierwsze próby utrwalenia myśli w
znakach optycznych były to kompozycje rysunkowe, trudne do rysowania i jeszcze
trudniejsze do odczytania, a właściwie do odgadywania. Treści ich trzeba było
mozolnie domyślać się, niby rebusów, któremi bawi się nasza młodzież. Była to
sztuka, dostępna zaledwie dla bardzo nielicznych i bystrych osobników, i z powodu
niedogodności niewiele usług oddawała. Dopiero po szeregu ulepszeń tego, co
mimo ciężkich braków oddawało jednak w pewnych kierunkach cenne usługi,
zaczątki pisma obrazowego przeszły, a raczej rozwinęły się w pismo symboliczne,
a właściwie w rysowanie umownych obrazów szablonowych, mających oznaczać
całe słowa, a nawet i liczby.
Tego pisma wyrazowego nie można już było odgadywać; trzeba się go było u
piśmiennych uczyć, i to bardzo pracowicie.
W końcu u niektórych ludów niepraktyczne "pisanie", a właściwie rysowanie
symbolami, wyrazami, a nawet zdaniami, przeszło po szeregu udoskonaleń w
pismo sylabowe. Mianowicie dla każdej najpospolitszej kombinacji głosek ustalono
osobny znak. Znak taki był uproszczonym rysunkiem rzeczy, nazywanej
kombinacją znaków, składających się na sylabę.
Nawet jednak i takie pismo było dostępne tylko dla bardzo nielicznych
osobników, ponieważ i jego trzeba się było pracowicie uczyć nie tylko pisać,
ale
Jednak dawało ono znaczne korzyści i zapewniało bezwzględną wyższość nad
niepiśmiennymi. Z powodu tej wyższości - szeroki ogół, biorąc w swej
niewiadomości skutek za przyczynę, uważał samą nawet władzę czytania za
czarodziejski wynik wejścia w porozumienie z duchami potężnemi. Osobnik też
piśmienny, a w konsekwencji każdy mądrzejszy i władający wiedzą, hermetycznie
dla tamtych zamkniętą, niedostępną, uchodził za "czarnoksiężnika" i bez trudu
zyskiwał władzę nad szerszym ogółem.
Jeśli też mowa cudów dokazała, pismo dokonało przewrotu w dziedzinie
umysłowej.
Formuła i sztuczki mnemoniczne stały się już zbyteczne, bo zapisywanie,
względnie łatwe do odczytywania, bez przekręceń i omyłek, zastąpiło ułomną
pamięć. Zaszła tu tylko możność utrwalenia (w czasie) tego, co było dotychczas
znikomem, ale przelanie "mówionego" na deskę, skórę, papirus, papier, utrwalenie
przemijających dźwięków w formę stałą rzuciło drugą nieprzebytą przepaść między
człowieka a cały świat zwierzęcy. Gdzie człowiek nie mógł dotrzeć głosem lub sam
przybyć, tam posyłał deszczułkę, opatrzoną znakami, papirus, skórę lub kawałek
kory drzewnej. Przez tę drobnostkę duch ludzki samą nawet śmierć zwyciężył.
Łącznik akustyczny, stawszy się także optycznym, sięgnął daleko poza
granice głosu oraz pamięci indywidualnej, jak również społecznej (tradycji ustnej).
Sztuka pisania uczyniła zbytecznemi sentencje i formuły, niby trwałe w swem
skostnieniu, ale mimo to łatwo podległe zniekształceniu. Wytworzyła ona kastę,
górującą wiedzą nad tłumem i zdolną narzucić ludowi swą wolę. Ponieważ dzięki
wrodzonej człowiekowi ciekawości, a następnie gorliwej pracy umysłowej wiedza
tej kasty rosła tak prędko, jak nigdy dawniej, przeto rychło dała jej rzeczywistą
wyższość nad ogółem niepiśmiennym. Społeczeństwo, dawniej złożone z dość
równych sobie inteligencją jednostek, rozpadło się na stany czy klasy, różniące się
coraz bardziej na punkcie wiedzy. Wiedza doskonaląca się przez zapisywanie,
dając coraz większą moc kaście piśmiennej, zazdrośnie strzegącej swej przewagi i
chętnie otaczającej się nimbem tajemniczości, rozszerzyła drobne wówczas
społeczeństwa w ludy, kierowane już przez mędrców, kapłanów władnych i
możnych.
W cieniu też świątyń i mieszkań władyków doskonaliła się zwolna, ale
statecznie cenna umiejętność pisania, a przez nią wszystkie umiejętności przodków
piśmiennych.
Minęły jednak tysiącolecia i całe ludy, zanim dokonano nowego bardzo
doniosłego kroku na drodze ulepszania sztuki pisania. Ulepszenie to polegało na
znakomitem uproszczeniu. Na miejsce niezliczonych znaków dla całych sylab,
które zawsze trudno było spamiętać i określić, jakiś genjusz uznał za dogodniejsze
wprowadzenie osobnych znaków dla każdej głoski. Wówczas zamiast setek
skomplikowanych znaków sylabowych, zawsze jeszcze niewystarczających,
choćby ich było najwięcej, wystarczyło posiadanie kilkudziesięciu znaków
prostszych i łatwych do spamiętania oraz do kreślenia.
Rozłożono materjał językowy w piśmie na głoski, czyli na najprostsze
składniki. Po raz pierwszy oparto tu pismo na tej samej zasadzie, na której opiera
się mowa głośna. Dokonano analizy słów do granic ostatecznych, i dopiero takie
znakowanie optyczne godziło się najdokładniej i najprościej ze znakowaniem
mowy żywej. Zamiast uciążliwej piktury, posiłkującej się uproszczonemi
rysunkami rzeczy, powstała "literatura", w której stało się już zbytecznem wszelkie
odgadywanie treści rysunków, bo głoski mowy pisało się w takiej kolei, jak w
głośnem mówieniu.
Dopiero też takie pismo literowe czyli fonetyczne zburzyło wszystkie
trudności i pchnęło rozwój duchowy na nowe tory.
Lud, w którego łonie najpierwej zawiązała się i rozwinęła literatura,
mianowicie Egipcjanie, którzy przetworzyli swą pikturę (hieroglify) w pismo
hieratyczne oraz demotyczne, zyskał odtąd niebywałą siłę i bezwzględną wyższość
nad innemi. Naturalną koleją rzeczy począł też górować rozumem i
doświadczeniem nad ludami tylko mówiącemi. Mógł już łatwo wyzyskiwać i
wchłaniać w siebie wszystko, co było w jego sąsiedztwie drobniejesz duchem, więc
słabsze.
Warstwa "oświecona", dominująca, wiedzą w tem społeczeństwie, mogła
narzucać swą władzę nie tylko własnemu ludowi, ale także szeroko i daleko
innojęzycznym niepiśmiennym sąsiadom.
Rychło doniosły wynalazek przejęły niektóre inne ludy, a nawet uprościły
znakowanie i poczęły skutecznie rywalizować z Egiptem.
Odkąd żywe słowo, przyczepione do martwych przedmiotów, uzyskało
trwałość, odtąd człowiek piszący zyskał dla swych myśli nieśmiertelność. Żywi
słuchają go oczyma. Martwy papier czy papirus przemawia tak dokładnie, jak żywe
usta. Lepiej nawet, bo przemawia zawsze jednako dokładnie i tyle razy, ilekroć
zwrócą się doń oczy, żądne poznania jego treści. Więc cóż dziwnego, że odtąd
rozwój wiedzy i umiejętności poczyna się toczyć z coraz większą prędkością.
Wszak doświadczenie wybitnych jednostek nie marnuje się już z ich śmiercią lub z
braku dość pojętnych uczniów, ale, przeciwnie, przenosi się do licznych głów,
władnych w rozmaity sposób korzystać z owego doświadczenia i pomnożone
przekazać następcom oraz następnym pokoleniom. Pismo utrwaliło tak długie
teksty, których już żadna pamięć żywa nie mogłaby bez skażeń i szkodliwych
przeinaczeń ani utrzymać na własny użytek, ani przekazać dalej. Ono także
rozszerzyło jeden język (literacki) na większe obszary, zaprowadziło łączność
między wybitniejszymi i zdolniejszymi; skupiło podobnych z podobnymi do
wspólnej pracy we wspólnych celach i pozwoliło, jak nigdy jeszcze, rozwijać się u
osobników specjalnym uzdolnieniom, w narodzie specjalnym grupom oraz
instytucjom.
Więc cóż dziwnego, że gdy większość niepiśmienna narodu pozostaje prawie
ciągle tem samem, czem była, pewna ilość kształcących swą wiedzę i zdolniejszych
jednostek wysuwa się na czoło narodu i staje się jego mózgiem i władzą? Uczeni,
złączeni pismem ze sobą i z poprzednikami, coraz głębiej wnikają w zagadnienia,
których nawet istnienia nie podejrzewają łudzić "prości".
Składane doświadczenie tych wybitnych dorzuca wciąż nowe triumfy do
dawnych i coraz jaśniej pozwala orjentować się w porządku świata, do którego
poznawania same zmysły nie wystarczają. Ciekawość tego porządku, rosnąca w
miarę triumfów, uczyniła z mędrców i "uczonych" najcenniejsze narzędzie narodu.
Oni jedni stali się oczyma, uszami, czuciem, sercem i sumieniem ludu.
Oni jedni najdalej i najgłębiej widzą i rozumieją. Ponieważ zaś żaden umysł
nie jest już w stanie dokładnie objąć całkowitej wiedzy, każdy zajmuje się jakąś jej
cząstką, aby ją skuteczniej doskonalić.
W tych warunkach mogły stać się najobszerniejsze nawet traktaty uczonych
tem, czem dawniej była krótka i krucha formuła pamięciowa.
Trwała forma tekstów z jednej strony zapewniała im potrzebną niezmienność,
z drugiej strony, przez możność spokojnego wmyślania się w ich treść i
wprowadzania poprawek, pozwalała na ulepszenie tej cennej treści, czyli na rozwój
wiedzy w szeregu nowych traktatów, będących właściwie naturalnym dalszym
ciągiem poprzednich. W ten niezawodny sposób wiedza mogła się pogłębiać z
biegiem pokoleń.
Zjawiły się w świecie dziwne realności. Imię ich książki i bibljoteki. Głucho o
nich w systemach filozoficznych, niema dla nich miejsca właściwego w ramkach
klasyfikacji realiów, a jeżeli się o nich wspomina, to lekko, mimochodem i bez
należytego zrozumienia ich roli w świecie, ich stosunku do Narodu i Cywilizacji
oraz stosunku narodu oraz cywilizacji do pozostałych zjawisk przyrody.
Mędrzec nowożytny stał się indywidualistą; dumny ze swych uzdolnień, ze
swego mózgu, wyśpiewał na cześć swego rozumu i mądrości tysiące hymnów
pochwalnych, a upojony dymem kadzideł, których sobie nie szczędzi, całkiem
zapomniał o książkach i bibljotekach, o maczkiem upstrzonych foljałach i... sławi
cały ród ludzki, jako ród jestestw mądrych i potężnych.
A jednak, nie mówiąc już o całym rodzie ludzkim, czy szczyty jego
intelektualne, bogate wiedzą, mądrością i potęgą twórczą, zostałyby tem samem,
gdyby im jakaś powszechna katastrofa zniszczyła doszczętnie wszystkie bibljoteki,
owe dziwne realności, o których w swych hymnach samochwalczych zapomniał
nie tylko prostak, ale nawet filozof?
Gdy wiemy, co ustna tradycja może, a czego nie może, zbytecznem byłoby
silić się na dowodzenie, że choćby wszystko inne zostało, najbliższe pokolenia
opadłyby niemal na protohistoryczny poziom bytu. Jak dym rozwiałoby się to
wszystko, co syn epoki uważał poniekąd za przyrodzoną własność i władzę swojej
duszy, za "dobro", którego "ani ogień, ani woda nie zabierze". Ze zniknięciem tych
maczkiem upstrzonych zeszytów synowie "mądrych" ojców czerpaliby tylko z
zapamiętanej przez ojców wiedzy. Ponieważ zaś byłaby ona zapamiętana
niedokładnie i bardzo ułamkowo, przeto cały bezmiar dokładnej wiedzy, utrwalony
w "zapisanem", zostałby stracony bezpowrotnie. Żaden chemik, fizyk, biolog,
historyk, prawodawca nie byłby w stanie przekazać całej swej wiedzy innym, a
również żadnego wiedza osobista nie byłaby wiedzą pełną jego specjalności. Tak
podana ich wiedza i znacznie gorzej pojęta przez uczniów ich, utraciłaby niezbędną
precyzyjność, więc uleciałby z ziemi najcenniejszy dorobek tysiącoleci. Wszystko,
co stało na dokładności licznych pokoleń, trzebaby zaczynać od początku.
Upłynęłyby liczne wieki wytężonej pracy pokoleń, zanimby się "człowiek" dorobił
tylko tego, co stracił przez zaprzepaszczenie tych niepozornych przedmiotów.
Powiadają nam filozofowie, że pojęcia poza człowiekiem nie mają żadnego bytu.
Ściśle biorąc, jest to prawda, ale, ujmując rzecz praktycznie, tkwi w tem orzeczeniu
niedokładność. Pojęcia nasze, jak i cała wiedza, utrzymując się na "mówionem", są
jakąś formą w nas, a przeto i w świecie i mogą być poczytywane za realności.
Skoro zaś one nie mogły powstać i nie mogą istnieć w nas bez "mówionego" i bez
naszej pamięci, czyż więc te realności nie mają jeszcze poza człowiekiem żadnego
bytu w innej i materjalnej formie?
Mamy niejakie prawo wyrazić się, choćby w przenośni, że foljały i bibljoteki
są drugą zewnętrzną i materjalną formą naszej wiedzy, umiejętności, płodów naszej
fantazji twórczej, a może nawet uczuć i woli.
Każda forma jest bezustannem stawaniem się. Rozumieją to wszyscy, od
Heraklita do Bergsona. Więc i proces psychiczny w osobniku oraz w narodzie
płynie w nas, ale płynie równolegle z płynnym elementem "mówionego" i
"pisanego". Oddzielnie i niezależnie od tego ostatniego czynnika nie może się
toczyć.
W tych warunkach sam fakt, że z chwilą zatraty literatury nastąpiłoby
przerwanie się procesu wiedzy i umiejętności, wskazuje, że zaszłoby tu rzeczywiste
zabójstwo formy procesu, ciągnącego się w sposób analogiczny z trwaniem
"żywego", i to przez ubytek czegoś, co stanowi niezbędny warunek dusz w żywych
ciałach ludzkich. Jak z zabitego organizmu znika bezpowrotnie życie, i pozostają
tylko niższe procesy - tak ze społeczeństwa, w którem zniszczonoby literaturę,
znikłoby to, co decyduje o jego indywidualności, twórczości i ciągłości. Całość
harmonijna uległaby głęboko sięgającemu rozstrojowi i przeobrażeniu się w formę
znacznie prostszą.
Pójdźmy zaś jeszcze o krok dalej w przypuszczeniu, któreśmy uczynili co do
literatury, i wyobraźmy sobie, że wraz z literaturą naukową niziny narodu
wymordowałyby tylko najwyższych reprezentantów wiedzy. Wtedy ubytek
znikomo drobnej cząstki głów w narodzie, jakiegoś tysiąca lub dwóch tysięcy,
wystarczyłby do zabicia wiedzy wyższej i mądrości, a więc i siły dotychczasowej
całego narodu. Pozostałe bowiem mrowie opadłoby już w drugiem pokoleniu na
całkiem przedhistoryczny poziom bytu. Naród izolowany i w ten sposób
okaleczony śmiertelnie rozpadłby się niechybnie na drobne, ciemne i bezsilne
całostki społeczne, żyjące prymitywnym bytem na gruzach materjalnych szczątków
cywilizacji, szczątków tak niezrozumiałych dla wnuków, jakby to nie była puścizna
po własnych dziadach, ale po jakichś całkiem obcych istotach.
I choćby się z biegiem tysiącoleci znowu wytworzył w tem samem miejscu i z
tych samych potomków naród mądry i potężny, nie byłby on już ani tem samem, co
miniony, ani naturalnym dalszym ciągiem jego. Cały proces rozwoju ducha,
interpsychiki, odbywając się na nowo, nie potoczyłby się temi samemi drogami.
Byłby całkiem inny, swoisty tylko dla nowego narodu; jego własny, oparty na innej
mowie, na innych kojarzeniach wrażeń zmysłowych z symbolami językowemi, na
innym przebiegu historycznym, rozwojowym.
Teraz dopiero nadszedł czas na uzupełnienie wszystkich naszych
dotychczasowych rozważań, przez zwrócenie uwagi na jeszcze jeden czynnik, czy
element myślenia ludzkiego, którym dotychczas nie zajmowaliśmy się wcale.
Uczyniliśmy to rozmyślnie, aby rozważań naszych nad doniosłością mowy
wyrazowej w ogólności nie zamącać przedwcześnie, więc bezpotrzebnie jeszcze
jednym składnikiem tej mowy naszej, który nabrał wielkiej doniosłości dopiero w
bardzo zaawansowanem stadjum rozwoju ducha ludzkiego, mądrości i sił naszych,
skierowanych ku ujarzmianiu sił przyrody na pożytek rodu naszego. Ważnym tym
czynnikiem jest pewne uzupełnienie mowy naszej czyli języka zupełnie specjalną i
nową dla przedhistorycznej ludzkości mową cyfr, czyli językiem, mającym służyć
do wysubtelnienia naszego narzędzia myślenia przez znaki czyli słowa, mające za
przedmiot świat wielkości i mnogości, świat pojęć matematycznych, mający u swej
podstawy sztukę rachowania wszelkich, jakichkolwiek jednostek, sztukę, która się
niejako ucieleśniła, czy uzmysłowiła w tym dziale naszych władz myślenia
rozumnego, który nazywamy arytmetyką. Narzędzie to czyli mowa cyfr,
rozwinąwszy się w arytmetykę, zabłysło dopiero w ostatnich czasach, jako osobny i
przedziwny świat pojęć bardzo subtelnych i doniosłych dla panowania nad
przyrodą, mianowicie w świat pojęć matematycznych.
Mimo, że ludzkie potrzeby od bardzo dawna powołały do istnienia słowa do
wyrażania ilości, słowa w potocznem życiu niezbędne, i stanowiące podstawowy
środek zarówno do rachowania, jak do stworzenia całej matematyki, to jednak ta
zdolność drzemała przez długie tysiącolecia, i rachowanie jednostek ograniczało się
do liczby palców u jednej raki, lub u rąk obu. Czego było więcej niż 5 lub 10,
wyrażano to jednem pojęciem "dużo". Nawet do dziś wiele ludów i wielu ludzi,
nawet w społeczeństwach rozwiniętych umysłowo, stoi jeszcze na tem stadjum.
Jest coś imponującego w kontraście, jaki stanowi prostota znakowania
matematycznego w stosunku do obszerności i głębi pojęć matematycznych.
Dziesięć znaków dla dziesięciu najmniejszych jednostek, kilkanaście znaków,
określających stosunki między niemi, i kilka liter alfabetu - oto wszystko, czem
dziś posługujemy się w najbardziej skomplikowanych potrzebach w tej dziedzinie
myśli. Nie dziw, że marzono o skonstruowaniu podobnie "doskonałego" języka dla
wyrażania wszystkich pojęć - i cuda sobie po nim obiecywano. Niestety, były to
mrzonki, oparte na pewnem złudzeniu. "Mowa" cyfr dlatego służy tak doskonale,
że właściwie jest narzędziem pomocniczem języka słowno-obrazowego i opiera się
na pewnej kategorji pojęć,, których podstawa tkwi w mowie słowno-obrazowej, a
rozwinięta na tle praktycznych potrzeb, może operować w doskonałej próżni
własnemi abstrakcjami i w abstrakcji od wszystkiego, co jest czemkolwiek. Język
matematyczny stworzył cały własny świat pojęć w tej próżni, ale to świat idealnych
punktów, linij, płaszczyzn i figur. To świat nierzeczywisty. Jego punkty są tak
nieskończenie małe, że są już tylko abstrakcjami od pojęcia wielkości, i takiemi
muszą pozostawać, bo gdyby nabrały jakiejkolwiek wielkości, już przestałyby być
punktami matematycznemi, stałyby się jakiemiś bryłami bez masy czyli idealnemi
figurami. Jego figury są tylko idealne, zarówno jak bryły.
Środek ten odsłonił nam nieskończoność przestrzeni i czasu, pomimo, że do
poznawania świata realnego sam jeden nic niewart. Nie mając bowiem do
czynienia z jakościami, nie może nas sam jeden o rzeczywistości informować, bo
ona składa się z jakości, wyrażalnych tylko mową słowno-wyrazową.
Skądże więc praktyczna użyteczność tego narzędzia myślenia, zdolnego
napełnić choćby nieskończoną próżnię, ale czemś, co musi zostać niczem, niczem
więcej, jak tylko czystem pojęciem?
Oto stąd, powtarzam, że wyrósł on tylko jako narządzie pomocnicze języka
słowno-obrazowego.
Dopiero, gdy pod puste symbole arytmetyczne i algebraiczne podstawimy
słowa, oznaczające coś z rzeczywistości, wówczas czyste pojęcia matematyczne
wiążą się ze światem realnym i przez język cyfr stają się narzędziem zdatnem do
mówienia o tej rzeczywistości. Mało powiedzieć zdatnem! Stają się wtedy
wymarzonem przedłużeniem mowy słownej, tak znakomitem, że poznawanie
pewnej kategorji rzeczywistych stosunków w świecie (dla władających taką mową,
czyli takiem narzędziem do myślenia o ilościach i - wielkościach przy opieraniu się
na obserwacji własnej oraz doświadczeniu uprzednio zdobytem), staje się prostem
poznawaniem stosunków liczbowych, choć jest zadaniem realnem, t. j.
poznawaniem stosunków rzeczywistych w świecie.
Pod "pewną kategorją" stosunków rozumiem stosunki fizyczne w świecie,
uchwytne za pomocą kilku pojęć zasadniczych, które powstawały na gruncie
matematyki, jak: przestrzeń, czas, masa, siła, mnogość t. p.
Skąd się wziął ten język? Co go wywołało?
Henryk Poincare sądzi, że "harmonijne widowisko nocy gwiaździstej
wystarczało, aby wywrzeć wrażenie prawidłowości", i sławi z tego powodu
Astronomję, jako naukę, która najlepiej przysposobiła naszą duszę do pojmowania
przyrody. "Ona to nauczyła nas, że istnieją prawa natury"...
"Wyobraźmy sobie, mówi on, w jakim stopniu zmalałaby ludzkość, gdyby nie
poznała nigdy gwiazd, żyjąc np. pod niebem ustawicznie pokrytem chmurami.
Czyż w podobnym świecie zostalibyśmy tem, czem jesteśmy?... "Wiemy, czem był
człowiek przed tysiącami lat, a czem jest dzisiaj. Samotny w otoczeniu przyrody, w
której wszystko było dlań tajemnicą, przerażając się przy każdym nieoczekiwanym
objawie sił niepojętych, mógł on w biegu wszechświata upatrywać kaprys jedynie.
Przypisywał on wszelkie zjawiska działaniu mnóstwa drobnych duchów,
fantastycznych i wymagających, i aby móc działać i żyć na świecie, starał się
zjednać ich sobie środkami, podobnemi do tych, których używa się dla uzyskania
łaski jakiegoś ministra lub deputowanego. Niepowodzenie nawet nie oświecało
go... Obecnie, nie staramy się już o łaski Przyrody, lecz rozkazujemy jej, albowiem
odsłoniliśmy kilka jej tajemnic i codzień jeszcze odkrywamy nowe. Rozkazujemy
jej w imię praw, których ona cofnąć nie może, bo są to jej własne prawa; nie
zwracamy się do niej z szalonem żądaniem, aby swe prawa zmieniła; przeciwnie,
sami im się poddajemy.
"Czyż zmieniłyby się tak prędko umysły nasze, gdyby nie nauka, idąca od
gwiazd?... Harmonijne widowisko nocy gwiaździstej wystarczało, aby wywrzeć
wrażenie prawidłowości, a to już było wiele. Prawidła te poznali stopniowo
Hipparch, Ptolomeusz, Kopernik, Kepler, aż wreszcie Newton sformułował
najstarsze, najdokładniejsze, najprostsze i najogólniejsze ze wszystkich praw
przyrody. Wówczas, przykładem tym zachęceni, zaczęliśmy uważniej spoglądać na
mały nasz świat ziemski, i tu również pod osłoną pozornego nieładu, odnaleźliśmy
ową harmonję, z którą zapoznało nas badanie nieba. Świat ten nasz również jest
prawidłowy... tylko prawa jego tak zawiłe, że oko, nieprzywykłe do innych
widowisk, dostrzegałoby tu jedynie chaos i królowanie przypadku lub kaprysu!...
Ileż razy i fizycy, przy niepowodzeniach zniechęciliby się, gdyby ufności ich nie
podtrzymywał świetny przykład triumfu astronomji!... Niedość na tem. Astronomja
nauczyła nas, że nie można się prawom przyrody sprzeciwiać, ani wchodzić z
niemi w układy; ileż czasu trzebaby na to, aby to zrozumieć? Nauczyła nas ona, że
prawa są nieskończenie dokładne, a jeżeli te, które sami formułujemy, są
przybliżone, to jedynie dlatego, że nie znamy ich dobrze"... "Lecz czyż te prawa nie
są lokalne...., czy to, co jest prawdą w jednym zakątku świata... nie przestanie nią
być, gdy się posuniemy nieco dalej?... Na to również odpowiada nam astronomja.
Spójrzmy na gwiazdy podwójne; wszystkie mają za orbity przecięcia stożkowe...
Teleskop nie dotarł jeszcze do granic dziedziny, posłusznej prawu Newtona"...
"Newton to okazał, że prawo jest niczem, jak tylko niezbędnym związkiem
między stanem świata teraźniejszym i jego stanem bezpośrednio późniejszym.
Astronomja dostarczyła nam po temu pierwszego modelu, a gdyby nie to,
błąkalibyśmy się zapewne bardzo długo jeszcze. Ona to najlepiej nauczyła nie ufać
pozorom. Gdy Kopernik dowiódł, że to, co uważano za najbardziej stałe, znajduje
się w ruchu, to zaś, co uważano za ruchome, jest w spoczynku... po tym triumfie
niema już tak zakorzenionego przesądu, abyśmy nie mogli go wykorzenić"
"Astronomja nauczyła nas również nie obawiać się wielkich liczb, a to było
konieczne nie tylko dla poznania nieba, nie było zaś tak łatwe, jak się zdaje
dzisiaj... Co pomyślałby sobie Grek starożytny, gdyby mu powiedziano, że światło
czerwone drga czterysta tryljonów razy na sekundę? "Wydałoby się mu to czystem
szaleństwem i nie zniżyłby się nigdy do sprawdzenia... Dlaczego dziś jest inaczej?
Oto dlatego, że niebo urosło przed naszemi oczami. Przywykli do rozważania
nieskończenie wielkiego, nauczyliśmy się pojmować nieskończenie małe. Dzięki
temu to wychowaniu wyobraźnia nasza, niby oko orle, którego nie oślepia słońce,
może spoglądać wprost w oblicze prawdy"...
..."Jednem słowem nikt nie uwierzyłby, jak użyteczną dla ludzkości była
wiara w astrologję. Jeżeli Kepler i Tycho-Brahe żyć mogli, to dlatego, że
sprzedawali naiwnym królom przepowiednie, oparte na konjunkturach gwiazd.
Gdyby ci możni nie byli tak łatwowierni, wierzylibyśmy może jeszcze, że przyroda
podlega kaprysowi"...
Jest dużo słuszności w słowach znakomitego matematyka, ale mimo to
pozwolę sobie jego trafne uwagi i zachwyt skierować pod innym adresem. Dość
będzie w tym celu zadać sobie pytanie, czy "widowisko nocy gwiaździstej" mogło
wywierać wrażenie prawidłowości przed powstaniem pojęć matematycznych, a
także: czy sama ciekawość nieba mogła wywołać osobny język dla osobnego
świata pojęć (matematycznych), których jeszcze nie było, albo czy mogła
wytworzyć cały świat pojęć, dla których nie było jeszcze języka?
Co do pierwszego - nigdy. Co zaś do drugiego, to w zasadzie byłoby to
możliwe, ale pod warunkiem, że ludzie nie mieliby pierwej pilniejszych potrzeb
rachowania jednostek i posługiwania się w tym celu cyframi. Otóż jest to mniej, niż
prawdopodobne.
Przecież wszystkie ludy i wszyscy ludzie mieli nad sobą po wszystkie czasy to
samo iskrzące się gwiazdami sklepienie niebieskie, to samo słońce, codzień
wschodzące i zachodzące, ten sam księżyc z jego perjodycznemi lunacjami, a
jednak przez cale dziesiątki tysięcy lat nie dało im ono szerszych pojęć
matematycznych, choćby w zakresie tabliczki Pitagorasa. Stało się nawet
odwrotnie. Zamiast odsłonić prawa Natury, zamiast ukazać prawidłowość, widok
Nieba, wytwarzał przecież przez długie czasy samą tylko mitologję Nieba, czyli
rządy dowolności, albo jakiejś woli podobnej do ludzkiej, którą może kaprys lub
prośba odmienić. Widok nieba, podobnie jak inne uderzające a tajemnicze zjawiska
przyrody, rozwijał długo tylko pojęcia religijne, biegunowo przeciwne pojęciom
matematycznego ładu i przyczynowości.
Więc znakomity matematyk popadł w przesadę. Harmonijne widowisko nocy
gwiaździstej nie wystarczało do tego, aby wywrzeć wrażenie harmonji i ładu.
Pojęcia matematyczne nie pogłębiły się "tak prędko" jak on mniema, pogłębiły się
zaś nie przez obserwacje nieba, tem mniej zaś pod wpływem astronomji.
Jakżeby to być mogło, aby astronomja, choćby najelementarniejsza,
poprzedzać miała choćby cokolwiek zaawansowaną zdolność rachowania.
"Wychodziłoby to na to samo, jakby kto chciał utrzymywać, że umiejętność pisania
mogła poprzedzić nauczenie się abecadła. Nie!
Do zainteresowania się gwiaździstem niebem w sposób odmienny od
dawnego, a mianowicie w sposób, narzucony przez podstawowe pojęcia
arytmetyczne i prowadzący do niezmiernie płodnego w następstwa rozpoznania
prawidłowości w świecie, potrzeba było czegoś innego. Potrzeba było pospolitej,
życiowej konieczności przeliczania większej ilości przedmiotów nad 10, 12 lub 20.
Potrzeba było wytworzyć sobie przedewszystkiem najprostszą arytmetykę.
Potrzeba było praktycznej konieczności dodawania wielu jednostek i odejmowania,
następnie dopiero spostrzeżenia, że można przy pomocy osobnych znaków dla
małych ilości - względnie łatwo mnożyć owe małe ilości i dzielić dowolnie wielkie.
Że zaś nawet takie najprostsze czynności arytmetyczne były trudne, trzeba było
długiego czasu na to, aby bystrzejsze umysły wpadły na geometryczne sposoby,
ułatwiające takie zadania. I oto zwolna, dopiero pod parciem coraz natarczywszych
potrzeb praktycznych, powstały u różnych ludów systemy rachowania, oparte na
uwielokrotnianiu pewnej małej ilości jednostek, np. 5, 6, 10, 12 lub 20, czyli na
koncepcji złożonych jednostek i na operowaniu niemi w ten sposób, jakgdyby były
prostemi. To było jajko Kolumba, zadanie proste, ale dopiero post factum proste.
To było wyłamanie wrót, prowadzących do całego świata pojęć matematycznych,
rozwiązanie idealnego zadania, które jednak musiało dojrzewać przez wieki.
Dopiero teraz można było ruszyć z miejsca. I ruszono. Dawna zbyteczność
dokładniejszego zdawania sobie sprawy z ilości większych ustąpiła miejsca
potrzebie operowania dowolnie wielkiemi ilościami, ale zawsze jeszcze rzeczy
konkretnych i zmusiła do posiłkowania się przy rachunkach jakiemiś środkami
pomocniczemi.
Operować liczbami niemianowanemi, czyli czystemi abstrakcjami
matematycznemi, jeszcze nie umiano. Nawet Egipcjanie i Babilończycy długo
jeszcze używali do wszelkich większych operacyj rachunkowych kamyków,
układanych rzędami, a również i potem nie tylko u Greków i Rzymian, ale jeszcze
w wiekach średnich w życiu codziennem posługiwano się rachunkiem na palcach.
Właściwa bowiem matematyka, czysta, oderwana od konkretów, powtarzam, nie
mogła rozwinąć się bez pisma, i to dogodniejszego, niż obrazowe. Nawet, gdy
zaczęto tu i ówdzie posługiwać się pismem, początkowo niepraktyczność znaków
dla liczb była tak dokuczliwa, że najprostsze działania arytmetyczne były i trudne, i
niezmiernie powolne. Nie tylko w piśmie hieroglificznem, gdzie znakiem piątki był
gołąb, siódemki kogut, dziesiątki podkowa, i t. d., ale nawet w piśmie
hieratycznem, klinowem, chińskiem, w hebrajszczyźnie, niezmiernie było trudno
operować znakami, ustanowionemi dla liczb. Że jednak trzeba było, więc
ułatwianie sposobów rachowania nawet w tych samych społeczeństwach potoczyło
się dwoma łożyskami. Potrzeby życia codziennego robiły swoje, wyższe zaś
potrzeby szczupłej kasty najoświeceńszej - swoje, i tak obie strony, w dużej mierze
niezależnie od siebie, każda na swój sposób, pokonywały ciężkie trudności. Dziś
szczery podziw budzą wspaniałe nieraz wyniki operacyj, prowadzonych tak
niedogodnemi środkami, że dzisiejszy rachmistrz uznałby je wprost za niemożliwe
do przeprowadzenia.
Nie astrologów tedy i magów "potrzeby" wywołały pierwsze stadja rozwoju
pojęć matematycznych, niezbędne do dostrzeżenia na sklepieniu niebieskiem
prawidłowości. Przyczyniły się do tego przedewszystkiem potrzeby rzemieślników
i kupców, później zaś dopiero bankierów, poborców podatków i wogóle tych,
którzy mieli konkretne, choć prozaiczne, rzeczy do obliczania. Ta kategorja, o
wiele liczniejsza od astrologów, pracowała wcześniej i niemniej gorliwie nad
ułatwieniem ciężkich obliczań ilości, długości, szerokości, pojemności, zysków i
strat, procentów, długów i cen. Przecież to ci fachowcy, łamiąc się z trudnościami
działań arytmetycznych i dążąc do pożądanych uproszczeń, do ekonomji pracy i
czasu, zawsze drogiego u kupców, skonstruowali już w historycznych czasach
abacus, a u Chińczyków suanpan, przerobiony później w "szczoty" rosyjskie. Ci
ulepszyli potem system linijny znakowania, a w starożytnym Rzymie wprowadzili
rubryki pozycyjne, które w dalszej znowu praktyce ustąpiły liczbom pozycyjnym,
pisanym już bez żadnych rubryk, co stało się wielkiem udogodnieniem wszelkich
rachunków.
Nawet i pierwsze pojęcia i czynności, które nazywamy astronomicznemi, nie
mają właściwie nic wspólnego z astronomją, jako nauką fizyczną o ciałach
niebieskich.
Wprawdzie rachunek czasu, miesięcy i lat, różne systemy kalendarzowe
powstały przez obserwację miejsca wschodów i zachodów słońca i faz księżyca
(miesiąca), ale wywołały je potrzeby praktyczne i proste obserwacje empiryków.
Nazywać je zastosowaniem wiedzy astronomicznej, nie zaś praktycznej
astrognozji, stosowanej do potrzeb życia potocznego, byłoby tem samem, co
zaliczać wynalazek łuku albo otrzymywanie ognia przez tarcie do zdobyczy wiedzy
fizycznej, gdy to była czysta empirja.
Jednak i tu, i tam mozolenie się w celu uściślania obserwacyj dawało w
szczupłych kołach "wtajemniczonych" coraz lepsze wyniki.
Dopiero, gdy pod ręką praktyków język arytmetyki rozszerzył się
automatycznie i niespodzianie w nieskończoną ilość słów-liczb, - poczęli
myśliciele zastanawiać się nad bezprzykładnemi właściwościami liczb i na swój
sposób rozwijać ten dziwny świat pojęć. Ale zaczęło się to bardzo późno.
Zaczęto uprawiać podnoszenie do potęgi, wyciąganie pierwiastków,
rozwiązywanie równań algebraicznych, ale oparte jeszcze nie na znakach
algebraicznych, lecz na idealnych konstrukcjach geometrycznych, w czem Grecy
prym trzymali, zaczęto wynajdywać wielkości nieznane za pomocą równań
(algebraicznych), co znowu nauka zawdzięcza Arabom, i t. d. I dopiero wówczas
niebo mogło stać się niewyczerpanym przedmiotem myślenia matematycznego,
dopiero wówczas można było dostrzec w zjawiskach niebieskich matematyczną
prawidłowość. Jednak dopiero Hindusom, choć najniżej stali w astronomji, udał się
znaczny krok naprzód w znakowaniu, a ich system, przejęty i ulepszony przez
Arabów, pozwalając na szybsze doskonalenie artmetyki, rychło wywołał już
powstanie całej matematyki. System ten polega na nadaniu każdemu znakowi z
liczby dziesięciu zmiennej wartości pozycyjnej, zależnej od stanowiska jego w
szeregu znaków. Jedynka otrzymała tu na drugiem miejscu (licząc wstecz)
znaczenie dziesięciu jednostek, na trzeciem miejscu znaczenie stu, na czwartem
znaczenie tysiąca i t. d. Gdy dawniej trzeba było nielada bystrości umysłowej do
wyciągnięcia np. pierwiastków kwadratowych z liczb, dziś i przy tym systemie
wykonywa to z łatwością chłopiec dziesięcioletni.
Wogóle trzeba powiedzieć, że dopiero zarzucenie bardzo niedogodnych
sposobów pisania cyfr pozwoliło rozwinąć wyższą arytmetykę i geometrję, a wślad
za tem nauki fizyczne w prawdziwem tego słowa znaczeniu oraz wyższą
matematyką.
Bezprzykładny w nauce świat pojęć czysto matematycznych, mający za
przedmiot same tylko mnogości, wielkości i figury matematyczne, oparty na
specjalnej własnej symbolice, okazał się przy współdziałaniu obserwacji
wymarzonem narzędziem do poznania stosunków ilościowych i przestrzennych w
świecie realnym. A co to ma za znaczenie dla wiedzy, ocenimy, gdy się
zorjentujemy, że cała nauka o świecie jest niczem więcej, jak odsłanianiem
możliwie najwierniejszem tylko stosunków między rzeczami i ujmowaniem tych
stosunków w prawa, czyli jest dostrzeganiem w świecie stałego porządku,
prawidłowości.
Rachunki wyższe, które pozwalały odkrywać porządek matematyczny,
panujący w świecie form nieożywionych, a nawet częściowo i w świecie form
bardziej skomplikowanych, są bardzo późnym dorobkiem umysłów wyjątkowo
bystrych. Dopiero po wielkiem wydoskonaleniu narzędzia i pomnożeniu pojęć
matematycznych można było dostrzec ową prawidłowość w świecie fizycznym, i
przez to jedynie, że operacje matematyczne, pod warunkiem, że nie popełniono w
nich prostej omyłki, odznaczają się niezachwianą pewnością, czyli, że dają do ręki
niezawodną miarę i sprawdziany. Z tego to tylko powodu jedna z nauk
doświadczalnych, fizyka, oparta na tak idealnem narzędziu, stała się najściślejszą z
nauk. Niewolno jednak zapominać, dlaczego jest taką. Oto dlatego, że poznaje
najprostsze stosunki świata, które, rzecz bardzo osobliwa, nie tylko dają się
najlepiej wyrażać w formułach matematycznych, ale istotnie są jakgdyby
wcieleniem matematycznej prawidłowości. Wszystkie inne stosunki, będące
przedmiotem innych nauk o realjach przyrody, wymykają się z pod metod
fizycznych badania, ale nie dlatego, aby nie były podległe również prawidłowości
matematycznej, lecz jedynie, że stanowią osobne mikrokosmosy, niezmiernie
zawile i niedostępne dla dostrzegań środkami matematycznemi. Tu należy cała
biologja, w której każdy oddzielny organizm jest taką rozmaitością, jak cały
kosmos, ujmowany od strony fizycznej. Gdy jednak fizyka kosmosu zupełnie jest
dostępna dla obserwacji zmysłowej, owe mikrokosmosy z powodu drobności swej
przy wielkiem skomplikowaniu, - wymykają się z pod metod fizycznych
obserwacji. Dlatego nie dają się ujmować w języku matematycznym, nie dają się
sprowadzać do formuł matematycznych i główny ciężar spada znowu już tylko na
mowę wyrazową, pomimo że i ona ugina się pod brzemieniem zadań nadto
subtelnych. Ale niema już na to rady.
Dlaczego tak jest?
Bo jest narzędziem zbyt prostem i zbyt trudnem do zastosowania wobec
skomplikowanej budowy oraz funkcji "mechanizmów" żywych. Język
matematyczny odsłania nam podwójną nieskończoność całego kosmosu
nieożywionego, ale staje bezradny wobec drobnej komórki i wobec każdego ustroju
żywego. Każdy bowiem taki ustrój musielibyśmy badać osobno i wiekami, jako
oddzielne zadanie, i, pomijając już niedostępność dla obserwacji zmysłowej,
jeszczebyśmy się prawdopodobnie w jego "fizyce" nie zdołali użytecznie
zorjentować.
Dopiero jeszcze wyżej, w świecie ludzkiej twórczości materjalnej (a
mianowicie w świecie pomysłów), odzyskuje ona wartość w nowym kierunku.
(Staje się niezbędnem narzędziem pomocniczem ludzkiej twórczości realnej.)
Ułatwiwszy bowiem rozpoznawanie się w czystych stosunkach przestrzennych,
ilościowych, bez zajmowania się jakościami, daje nam ogromną władzę nad siłami
zwłaszcza martwej przyrody, pozwala nam bowiem skutecznie przeciwstawiać
jedne siły drugim siłom drobnym tylko nakładem własnych ludzkich sił cielesnych,
mięśniowych. Pozwala zmuszać przyrodę jej własnemi siłami do działań,
przewidzianych i wyznaczonych przez naszą wiedzę, wole. i rozum.
I tylko dlatego zgodzę się z twierdzeniem Poincare'go, że astronomja
przyczyniła się najbardziej do ujęcia porządku świata w ramy praw natury.
Na pytanie jednak, dlaczego tak było, odpowiedź będzie nieco inna, niż u
naszego matematyka. Oto sklepienie niebieskie było ze wszystkich przedmiotów,
podpadających pod zmysły i zwracających uwagę ludzką, najłatwiejszem polem do
stawiania sobie doskonale wykonalnych zadań naukowych matematycznych, więc
najłatwiejszą szkołą dla umysłów logicznych i analitycznych, już władnych myśleć
kategorjami matematycznemi. Sklepienie gwiaździste, obracające się ciągle a
cyklicznie dokoła ziemi, było jakby wymarzoną tablicą, zapisaną niezliczonemi
zadaniami matematycznemi. Codzienne zachodzenie i wschodzenie jednostek i
mnogości, wypisanych na tej tablicy, zawsze w tem samem ugrupowaniu i w
niezachwianej stałości i coroczne powracanie gwiazd i słońca do tych samych
punktów widnokręgu nie mąciło ciągłości obserwacji owych jednostek i mnogości,
zaś drobne wyjątki "gwiazd błędnych" (planet), gwiazd "spadających" (meteorów) i
komet pobudzały do stawiania sobie coraz trudniejszych zadań matematycznych w
miarę rozwiązywania poprzednich. Jednak nie widok "symetrji i ładu na niebie"
zmusił do myślenia abstrakcjami matematycznemi, ale odwrotnie, dopiero
myślenie temi abstrakcjami czyli gotowem narzędziem odsłoniło przedtem
niedostrzegalny ład, panujący na niebie. Różnica to ogromna, albowiem dopiero
wówczas świat globów niebieskich okazał się jakby wcieleniem praw
matematycznych. Okazało się np., że planety toczą się po linjach eliptycznych, a
choć w rzeczywistości toczą się one wcale nie po elipsach, ale po linjach krzywych
niesłychanie zawiłych, tak zawiłych, że nikt nigdy nie zdoła wiernie ich
obrachować i odtworzyć, nie narusza to w niczem prawdziwości twierdzenia, że
toczą się po elipsach, albowiem to tylko wpływy innych mas niebieskich perturbują
ich drogi w sposób, dający się ściśle wyznaczyć, tylko nie dający się z dostateczną
ścisłością wyśledzić, ponieważ ruch każdego ciała na niebie jest uzależniony od
ruchu i wielkości, a także odległości wszystkich innych ciał niebieskich.
Astronomję słusznie uważają za mistrzynię i przodowniczkę wszystkich nauk
fizycznych, ale, prawdę powiedziawszy, niesłusznie dostaje się astronomom
największy podziw dla ich przenikliwości. Tak dziś, jak w głębokiej przeszłości,
jest dużo odkryć niepozornych, na których dokonanie musiało się złożyć znacznie
więcej warunków dzielności umysłowej, niżeli w dziedzinie astronomji. Nie
zapominajmy bowiem, że w matematyce system liczb, rytmiczność w znakowaniu,
kwadratowość, kubiczność i potęgi działają za nas napoły mechanicznie przy
odpowiedniej wyobraźni i pamięci wielkiej. Głośny triumf Leverriera, polegający
na przepowiedzeniu istnienia nieodkrytego jeszcze Neptuna, wynikły z
obrachowania wpływów Saturna i Jowisza na drogę Urana, choć stokroć
efektowniejszy od odkrycia np. przez Priestleya tlenu i od stwierdzenia przez
Lavoisiera, że właśnie tlen bierze udział najważniejszy w procesie palenia, zdaje mi
się być, jako dzieło przenikliwości, tyleż wart, co tysiące wcale nie głośnych
odkryć we wszystkich dziedzinach nauki.
Sprowadziwszy "zasługę" astronomji do ram właściwych, przyznam na
zakończenie, że matematyka, do której rozwoju najbardziej przyczyniła się
astronomja, ma tę wielką wartość, że uczy najlepiej szukać analogij głębokich, a
prawdziwych i użytecznych, których oczy nie widzą, a tylko rozum może
odgadywać.
To też szczuplutki język cyfr, mogący jednak rozciągać się w nieskończoność,
trzeba uznać po piśmie fonetycznem za drugie potężne narzędzie, utrzymujące cały
ciężar struktur intelektualnych, składających się na wiedzę wciąż wyżej i coraz
pośpieszniej wystrzelającą z najdzielniejszych głów mrowia ludzkiego.
I, rzecz osobliwa, rozkwit pojęć, możliwych tylko na tle tego zwięzłego
języka, dokonał się dopiero w kilku ostatnich stuleciach dzięki kilkunastu zaledwie
umysłom, wyjątkowo tęgim w matematyce. I on to w następstwie wywołał
niebywały rozwój wszystkich nauk fizycznych wprost niemożliwy do pomyślenia,
bez tego języka i tych pojęć, jakie wytworzył.
To też, jak ze skromnej komórki powstaje z czasem coraz bujniej
rozgałęziające się drzewo, tak z wątłych pierwocin myśli ludzkiej, a właściwie
myśli społecznej rozrasta się coraz bogatsze w gałęzie drzewo nauk i umiejętności.
Oba drzewa różnią się tylko figurą. Idealne drzewo wiedzy nie ma ani potężnych
korzeni, ani pnia, grubego od samej ziemi, ani też korony, podobnej do drzew
prawdziwych. To będzie postać, wyrastająca z nikłego korzonka i niezmiernie
cienkiej i długiej łodyżki. Łodyga, wciąż cienka, lekko grubieje ku górze i dopiero
na wielkiej odległości od ziemi rozgałęzia się na kilka odnóg, równie wątłych, jak
pierwotny pień. Z tych cienkich gałązek rozchodzą się grubsze i z kolei rozwidlają
się w nieliczne, ale coraz grubsze. Lecz tu kończą się czasy przedhistoryczne
naszego drzewa, z powstaniem bowiem pisma literowego, fonetycznego szczyt
jego nabiera nagle dążności do nieustannego rozszerzania się. Staje się on płaską
zieloną piramidą, ale obróconą ostrym wierzchołkiem ku ziemi. Ku górze kwitnie
już płaszczyzna coraz szersza, wiedza bowiem ludowa, pchnięta z martwego
punktu, rozrosła się w coraz liczniejsze Nauki, na podobieństwo kuli śnieżnej,
toczonej po miękkim śniegu. Jedno stulecie daje tu więcej, niż dawne tysiącolecia,
podobnie, jak za naszych czasów w krajach najwyższej cywilizacji jedno
dziesięciolecie daje więcej, niż ubiegły wiek cały.
Oto kształt idealnego drzewa Wiedzy sfery najwyższej, ale najmniej licznej w
narodzie. Nie znaczy to wcale, aby w narodzie panowała jedna tylko jego bujna
płaszczyzna. Ono całe trwa jeszcze żywe, tylko w różnych sferach.
Więc cieszmy się i poddawajmy je troskliwym badaniom, póki czas.
Wprawdzie dla praktycznych. celów życia jest prawie obojętną kwestja
zawiłych dróg, po których duch ludzki wspinał się mozolnie na wyżyny, bo dla
dalszego wspinania się wystarczyłoby rozporządzanie wiedzą ostatnią.
Jednak duch nie zadawalnia się samemi praktycznemi celami. On rad
wiedzieć, nie tylko co jest, ale co było i jak było. Rad zwraca się ku przeszłości i
usiłuje poznać wszystkie etapy rozwoju zarówno świata całego jak też rozwoju
własnego. Dlatego też kwitną nauki historyczne, i nie tylko kwitną, ale są
niezmiernie użyteczne.
Nie inaczej postępują i nauki przyrodnicze, które w części swej biologicznej
należą w połowie również do nauk historycznych.
Przecież cały świat organizmów żywych - istniejących bez interwencji
ludzkiej, to świat długiej przeszłości, dochowany do teraźniejszości. Cała Historja
Naturalna - to jest naprawdę historja mijającego stanu rzeczy. Gdyby rośliny i
zwierzęta, żyjące jeszcze w stanie natury, zostały wytępione wcześniej, nim je
poznać mogli, zbadać i opisać zoologowie i botanicy, nauka byłaby skazana
bezwzględnie na posiadanie pojęcia bardzo tylko niedokładnego o tych formach,
pojęcia, opartego na skąpych danych paleontologicznych oraz na wieści ludowej o
tych formach, niejasnej, półbajecznej i zabarwionej bujną wyobraźnią pokoleń.
Wówczas nawet paleontologja nie byłaby wcale tem, czem jest dla nas, mogących
jeszcze porównywać dawne resztki, wydobywane z ziemi, z dziś żyjącemi
formami.
Zoologja i botanika nie wspierałyby paleontologji, nie umielibyśmy też sobie
nawet wyobrazić na mocy bezładnie i niedokładnie dochowanych ich odcisków i
szkieletów, jak wyglądały w życiu owe minione postaci. Zakryte byłyby przed
nami owe liczne, kręte, a tak pouczające drogi rozwoju, które na jednej ze swych
licznych gałązek zostały uwieńczone niespodzianie i tajemniczo pojawieniem się
człowieka z jego twórczym duchem.
Więc tak samo bylibyśmy już dziś skazani na same domysły o dawno
minionych formach, przez które przechodziła wiedza ludzka w swym rozwoju,
gdyby nie owe żywe przeżytki minionej wiedzy, dochowane u ludów, pogrążonych
w stagnacji duchowej, jak również w łonie społeczeństw najwyżej rozwiniętych,
wśród ludności niekształconej i stojącej na różnych poziomach wiedzy przeszłej.
O duchowej stronie ludów przedhistorycznych, z której wywinął się zwolna
cały nasz najdoskonalszy świat duchowy - nie wiedzielibyśmy prawie nic,
albowiem domysły swe musielibyśmy opierać wyłącznie na zbyt mało mówiących
materjalnych świadectwach przedhistorycznych, dobywanych przez archeologję z
odwiecznych grobów i skąpych ruin dawnych siedzib ludzkich.
Cieszmy się - i korzystajmy, bo, powtarzam, niedaleki jest już czas, gdy i ta
resztka żywej wiedzy wieków dawnych, a nawet dawnych tysiącoleci, która się
dochowała wśród "prostego" ludu, zniknie, zgłuszona i zatopiona falą szerzących
się i piętrzących najwyżej rozwiniętych form wiedzy.
Szybko zmieniające się warunki bytu i coraz łatwiejsza propaganda
spółczesnej wiedzy (oświata) wypędzają one prastare, zacofane i słabsze formy
świata duchowego z najzaciszniejszych zakątków, w których dotrwały w mniej
więcej nieskażonej postaci w tradycji warstw narodu, zostających w najsłabszem
zetknięciu z rozwiniętą wiedzą tej garści, która ją pielęgnuje i posuwa naprzód.
Resztki te giną w naszych oczach tem samem nieubłaganem prawem, jakiem socha
ustępuje przed pługiem, ciągnionym przez woły, a pług zwykły ustępuje przed
pługiem parowym, jakiem miejsce żubrów, bawołów i antylop zajmuje rasowe
bydło domowe, miejsce zaś odwiecznych kobierców tysiącznych ziół,
dochowanych w puszczach dziewiczych, zajmują monotonne plantacje kawy,
bawełny i roślin najużyteczniejszych.
Należy owe resztki niknące utrwalić w pamięci, klasyfikować, badać i
porównywać, bo one mogą nam odsłonić zawiłą i splątaną historję rozwoju ducha
ludzkiego i cywilizacji w ich najdawniejszych fazach.
Niewolno nam pominąć jeszcze jednego środka, który stanął mowie do
pomocy dopiero w mocno zaawansowanem stadjum rozwoju umysłowego. Jest
nim rysunek. Przyczynia się on potężnie do szerzenia i rozwijania wiedzy i
wszelkich umiejętności, służy bowiem do ekonomicznego komunikowania takich
wyobrażeń, do których wywołania trzebaby bardzo obszernych omówień, albo
nawet byłoby ono wręcz niemożliwe. Dając przed oczy obrazy schematyczne,
niejako symbole, albo odwrotnie, bardzo dokładne rysunki tych rzeczy, których
piszący nie może czytelnikowi ukazać w naturze, ułatwia wszelką naukę o
konkretach. Najstaranniejsze omówienie nie dałoby takiego wyobrażenia, jakie
narzuca łatwo i niemal odrazu rysunek. I dopiero dokoła takiego obrazu
schematycznego mogą być użyteczne słowne uzupełnienia szczegółów, o których
obraz rzeczy jeszcze nie daje pojęcia (np. mapy geograficzne i t. p.). W szerszem
zastosowaniu rysunku mamy w nim środek do komunikowania nawet abstrakcji
oraz pojęć o stosunkach, nie dających się niby przedstawić w rysunku. Tu należą
wszelkie figury i tablice, wyobrażające za pomocą linij krzywych i łamanych,
wniesionych na siatkę skali, wzmaganie się zjawisk lub ich słabnięcie. Wszystko to
przemawia do wyobraźni stokroć łatwiej, niżeli długie omówienia, i dlatego
stanowi ważne uzupełnienie środków nie tylko porozumiewania się, ale także
poznawania.
Rozwój mechaniki i wogóle techniki, na który patrzymy, i ta skomplikowana
twórczość, która cechuje nasze czasy, byłyby wręcz niemożliwe bez tego środka,
niby najprymitywniejszego, a jednak niezbędnego dopiero na wysokim poziomie
wiedzy, umiejętności i twórczości.
Jak wiele czynników złożyło się na galopujący rozwój ducha u szczytów koła
społecznego, tego w krótkim przeglądzie nie zdołamy wyłożyć. Wystarczy
wspomnieć jeszcze o jednym ważnym etapie, o wynalazku druku, czyli sposobu
mechanicznego powielania tekstów. Człowiek, przyoblekający myśl swoją w
postać słowa drukowanego, przemawia do tysięcy ludzi przez lata i wieki, i to
przemawia bezpośrednio. Mędrzec uczy ciągle, nawet po śmierci.
Więc niech nas, dużo wiedzących, nie unosi zbytnio pycha. Cóż bowiem
dziwnego, że my, co dużo i z wyborem czytamy, jesteśmy tak mądrzy i władni?
Osobiście nędzne karły, stajemy się nieraz tytanami ducha tylko przez, to, że
wchłaniamy w siebie kwiat wiedzy i mądrości, zbierany przez najtęższe głowy
wiekami i tysiącoleciami. Możemy i musimy widzieć dalej, niż wszystkie ubiegłe
pokolenia, ponieważ stajemy na ramionach mędrców i genjuszów wszystkich
pokoleń. To nie my, ale wybór narodu przez nas przemawia.
Nigdy i nigdzie nie zbierze się tak znakomity areopag mędrców razem, jaki
dziś każdy może mieć dokoła siebie w skromnej, ale dobrze skompletowanej
biblioteczce własnej! I mamy ich, pierwszych mędrców, zawsze gotowych do
wykładu, cierpliwych, skupionych i wmyślonych w to, co nas zajmuje!
Czemżebyśmy bez nich zostali?
VIII. O INDYWIDUALNOŚCI PSYCHICZNEJ NARODÓW.
Nie tylko słowa, ale zdania całe i zwroty, oznaczające te same rzeczy
podstawowe, te same pojęcia, mają w każdym języku szereg jemu tylko
właściwych znaczeń przenośnych, domyślnych, urobionych wiekową praktyką.
Jeśli zważymy, że cała budowa każdego poszczególnego języka rozwijała się pod
wpływem jemu tylko właściwych praktyk, nietrudno zrozumieć, że formowanie
niby podobnych myśli dokonywa się w każdym języku różnemi drogami, niekiedy
biegunowo sprzecznemi. Płynie to ze swoistej każdemu mechaniki myślenia, jeżeli
się wolno tak wyrazić. Każdy lud dochodził do tych samych abstrakcyj oraz pojęć
różnemi sposobami i po innych szczeblach. Wyciska to, zsumowane, piętno na
całej psychice i charakterze ludu. Choć rzadko mamy sposobność gruntownego
stwierdzania tych różnic, najczęściej bowiem nie myślimy o nich i nie troszczymy
się o nie, jest rzeczą niewątpliwą, że większość pojęć, będących szczególnem
opracowaniem
lub
streszczeniem
stosunków,
zachodzących
między
wyobrażeniami, mimo pozorów tożsamości, mocno się różni u różnych ludów.
Warto to objaśnić na paru przykładach, aby Czytelnik nie miał wątpliwości, o
co tu chodzi. Więc u Kafrów słowo "ihlati", oznaczające podstawowo "krzak",
służy do nazywania wszelkiego schronienia. Gdybyśmy więc wzięli Kafra do
Europy i wytłumaczyli mu przeznaczenie naszych domów i kamienic, nazwałby je
także "ihlati". Zatem w jego umyśle pojęcie naszego domu oprze się na
fundamencie wyobrażenia krzaka, podobnie jak w umyśle Turka i Tatara opiera się
na fundamencie namiotu. Nie przyjdzie Kafrowi do głowy, że skojarzenie, według
niego całkiem naturalne, wielu innym ludom jest całkiem obce. Weźmy drugi
przykład, także z języka Kafrów. Podwładny nazywa się u nich "inia", co
dosłownie i pierwotnie oznacza psa. Musiało to pójść po części z pogardliwego
lekceważenia słabszego, po części jako wyraz przekonania, że pierwszą cnotą
podwładnego - wierność. Czy ten Afrykańczyk zrozumie, że odpowiedni wyraz
nasz wcale nie razi uczuć podwładnego tak obraźliwem skojarzeniem i nie narzuca
ideału psiej wierności? Niemiec nazywa słowem "Weibchen" wszelką samicę, ale
także w sposób pieszczotliwy kobietę, żonę, narzeczoną. Więc gdy w jego umyśle
pojęcia niewiasty, żony (żenszczyna) kojarzy się przez słowo bezwiednie a ściśle z
ogólnem pojęciem samicy, samiczki, nas taki synonim raziłby brutalnością, naród
bowiem polski ma całkiem osobne miano dla człowieka płci żeńskiej, całkiem
zaś
Musi to mieć niewątpliwie wpływ na to, że Polak odnosi
się do niewiasty inaczej, niż Niemiec. Takich swoistych parenteli znaczeń słów
pełno w każdym języku. Czyż to nie składa się na odmienność psychik, dusz
każdego ludu? Gdy najsubtelniejsze nawet myśli formują się na słowach, mających
w każdym języku inną historję zarówno fonetyczną jak semazjologiczną, przeto
cała psychika musi mieć w każdym narodzie inne kształty, jeżeli wolno się tak
wyrazić o treści subjektywnej przez analogję z formą realną, która je wywołuje. I
zjawia się dziwne niezrozumienie sytuacji. Nikt nie bierze za jedno jelenia, wilka,
lisa i hipopotama, choć wszystkie te formy wyszły niegdyś z pnia, wspólnego, a
wewnętrzne w nich procesy toczą się względnie podobnie. Pomimo to bierze się
łatwo za jedno każdego człowieka bez różnicy: Chińczyka, Hindusa, Włocha czy
Polaka. A przecież ludźmi jesteśmy nie przez ciało, ale przez dusze nasze, przez
cywilizację, więc każdego z tych osobników dzieli tysiące lat odmiennego życia
duchowego, odmienne obyczaje, język oraz ideały, odmienna forma myśli, t. j.
odmienne drogi, na których kształtują się myśli, uczucia i dążenia. Gdy
umysłowość ludów nawet wyszłych ze wspólnej ojczyzny rozwijała się swoiście,
niezależnie i rozbieżnie, w innych kolejach zdarzeń i działań, tak codziennych, jak
niecodziennych, gdy nie tylko słownik, ale i sposób łączenia wyrazów oraz
posiłkowanie się w każdej grupie innemi analogjami dla tworzenia pojęć
abstrakcyjnych, tych najbardziej ludzkich własności - stawało się coraz
odmienniejsze - czyż duch - stanowiący z językiem całość naturalną - może być
uważany w każdej z tych naturalnych całości za jedno?
My tylko dlatego możemy mieć na tym punkcie różne zdania, że nie jesteśmy
w stanie zajrzeć do głębi duszy nawet "swojaka". Ale gdyby takie wnikanie było
łatwiejsze, przekonalibyśmy się, jak dalece świat duchowy każdego ludu nabrał z
czasem jemu tylko właściwych kształtów.
Jaka przepaść dzieli psychikę ludów, najlepiej to odsłonimy na przykładzie
dwuch ludów, pod względem lingwistycznym dość sobie bliskich, więc na
przykładzie języków polskiego i niemieckiego.
Gdy spróbujemy przetłumaczyć wiernie jakikolwiek tekst niemiecki na
wyrazy polskie, albo odwrotnie, to zdawałoby się, że, jeżeli podłożymy słowo pod
słowo, wówczas osiągniemy najdoskonalszą zrozumiałość, ale daleko do tego!
Przedewszystkiem spostrzeżemy w języku obcym mnóstwo słów złożonych,
dla których wcale niema odpowiedników w naszym języku. Trzeba je więc będzie
zastępować dwoma lub więcej słowami, albo nawet całemi zdaniami. Następnie
spostrzeżemy, że każde niemal słowo polskie trzeba pracowicie dobierać na
miejsce niemieckiego, albowiem z powodu wieloznaczności wielu słów zarówno
niemieckich jak polskich, i to różnoznaczności, wytworzonej niezależnie w obu
językach, więc tworzącej się niezależnie, rozbieżnie, chcąc dobrać najwłaściwsze
słowo polskie dla oddania treści niemieckiego, trzeba wmyśleó się w treść całego
zdania, i dopiero wtedy zdołamy wybrać z pośród polskich wyrazów, możliwych
do uważania ich za odpowiedniki, słowo najodpowiedniejsze tylko w tem zdaniu. I
wówczas okaże się, że wybraliśmy takie, którego znaczenie najbardziej w narodzie
powszechne, utarte, wcale nie odpowiada znaczeniu wyrazu niemieckiego. Ma to
ten skutek, że Niemiec, nie władający polszczyzną, chcąc przetłumaczyć swój tekst
na polski język, przy pomocy słownika, nigdyby nie wpadł na myśl użycia właśnie
tego, najstosowniejszego w tym przypadku, słowa. Wybrałby inne, niby trafniejsze,
ale dla nas rażąco nieodpowiednie. I vice versa. Dalej natrafimy na takie ustawienie
słów niemieckich, jakiego w żaden sposób nie możemy odtworzyć w zdaniu
polskiem, pod grozą stworzenia dziwoląga.
Więc pozostanie nam tylko jedna droga: wmyśleć się po niemiecku w tekst
niemiecki i dopiero, gdy zrozumiemy ów tekst po niemiecku - oddać myśl jego
możliwie wiernie po polsku, nie krępując się już zgoła ani słownikiem ani składnią.
Czyli pozostanie przetopienie jednej całości na nową całość inną. Żadna inna
metoda nie da dobrych wyników: trzeba wyłuskać z tekstu tylko myśl samą i oblec
ją następnie w słowa dla niej u nas najwłaściwsze, już bez krępowania się
względami wierności formalnej.
Weźmy parę przykładów. Oto trzy zdania: 1) Gott hab ihn selig! 2) Jemanden
selig machen. 3) Der hochselige Konig.
Ktoby chciał dosłownie tłumaczyć, a wziął ze słownika słowo selig w
znaczeniu święty, powiedziałby: i) Boże! miej go świętym. 2) Kogoś świętym
robić. 3) Wysoko święty król.
Tymczasem prawdziwym odpowiednikiem pierwszego zdania będzie: Panie,
świeć nad jego duszą, dla drugiego zdania: Uszczęśliwić kogoś, dla trzeciego:
Świętej pamięci król, albo Świętej pamięci nieboszczyk król.
Dla słowa Seligmacher niema odpowiedniego słowa w naszym języku.
Trzebaby to oddać bowiem przez zdanie: "robiący świętym", ale i to byłoby i
kulawo, i niepewnie, bo również dobrze może to znaczyć "robiący świętych", a
nawet "uszczęśliwiacz". Selig znaczy także nieboszczyk (np. Unser seliger Herr -
nieboszczyk nasz pan). Tymczasem, gdy pójdziemy za treścią słowa niemieckiego,
utartą praktycznie, musimy pod ten wyraz podstawić polski odwieczny wyraz:
"zbawiciel", dla którego znowu w niemieckim
Inne
niemieckie
słowo
Seelsorger
wypadałoby
przetłumaczyć
"duszstarownik", ale takie słowo byłoby szkaradnym germanizmem. Możnaby to
oddać przez "opiekuna dusz", ale i to byłoby źle. Natomiast mamy u siebie inny
zwrot czysto polski: "ojciec duchowny", dla którego znów Niemcy nie mają
odpowiednika, bo jakiś Seelischer Vater byłby dla nich dziwolągiem. "Jemanden
durch und durch stechen", dosłownie "kogoś przez i przez kłuć", albo "przekłuć
kogoś dwa razy" oddamy dopiero przez zdanie: "przeszyć kogoś na wylot". Gdyby
to znowu Niemiec chciał oddać dosłownie, musiałby kogoś "durchnahen", co
byłoby śmieszne, gdy "nahen" znaczy szyć (igłą), albo "durchhauen"', co byłoby
również nie po niemiecku. U nas raziłoby, gdyby ktoś poważnie powiedział, że
"przekłuł przeciwnika". I tak jest ze wszystkiem, na całym obszarze tych języków.
Na tem tle powstają niekiedy w kołach np. studenckich mniej więcej znane
koncepty: przekłady dosłowne z polskiego na niemiecki np. "Auf dem Horne der
Strasse gab das Pferd die Eiche" (na rogu ulicy koń dał dęba), albo z polskiego na
rosyjski, np.: "Wziat' piered siebia srediny ostorożnosti" (przedsięwziąć środki
ostrożności), - "Połuszubok so sliwok" (kożuszek ze śmietanki).
Tych kilka próbek - a możnaby ich, najbardziej rażących, czerpać z każdego
tekstu tysiącami, - wystarcza, abyśmy mogli wyżej wypowiedziane streścić w
trzech twierdzeniach. Naprzód, że o dosłowności jakiegokolwiek przekładu nie
może być mowy pod grozą wielkich okaleczeń treści, a nawet niezrozumiałości.
Powtóre, że dosłowność przekładu tem będzie niemożliwszą do osiągnięcia, im
język, w którym się dokonywa przekładu, jest lingwistycznie odleglejszy od języka
oryginału. Wreszcie, że najłatwiej dokonywa się przekład prozy, i to o treści ściśle
naukowej, bo tam przewodniczką naszą będzie myśl, nie tylko dająca się dokładnie
sformułować, ale i przymusowo dokładna, jakgdyby identyczna, choćby musiała
być w innych słowach ujęta. Trudniejsze już do dobrego przekładu są dzieła sztuki
pisane prozą, najtrudniejsze są utwory poetyckie, zwłaszcza zaś dzieła najwyższego
polotu poetyckiego.
Łatwo pojąć, dlaczego tak jest. W pierwszej kategorji forma oryginału
odgrywa rolę ostatnią, w trzeciej ma ona wagę pierwszorzędną, boć to przecież
równocześnie jest dzieło sztuki, w którem piękno formy, rytm i zgodność formy
obu z jedną myślą, jednako wysoki poziom są koniecznym warunkiem. Obcość
języków, rozbieżność środków do wyrażania tych samych myśli największe
stawiają przeszkody w dążeniu do osiągnięcia głównego celu, którym jest potrzeba
obudzenia myśli i uczuć oryginału. Właśnie w tej bardzo daleko posuniętej
odrębności środków, któremi posługują się ludzie odmiennej mowy, - spoczywa
trudność przekładania poezji. Tu bowiem nastręczają się tłumaczowi dwa tak
odmienne zadania, że w jednem wykonaniu rozwiązać je całkiem zadowalająco jest
wprost niepodobieństwem. Zwykle też trzeba omijać trudności raz jednym, to
znowu drugim sposobem, rezygnując z idealnie doskonałego rozwiązania w
kierunku dokładności. Możliwie doskonałe zadośćuczynienie wierności następuje
tylko wówczas, gdy tłumacz jest sam bardzo bogatą indywidualnością, zdolną
wczuć się w intencje autora, a również i ubrać jego myśl w zgoła nową artystyczną
formę.
Śmiało też można utrzymywać, że każdy język ma swoje zalety i wady. Tylko
jedne mają wad wiele, a zalet mało, inne znowu odwrotnie. I temu też można
przypisać różnice w rozwoju duchowym ludów - Gdy bowiem języki lepsze
stawały się coraz cenniejszem narzędziem, gorsze częstokroć psuły się jeszcze,
przygniatane ciężarem wad, coraz szkodliwszych na wyższych stadjach rozwoju.
A tymczasem zmienić coś gruntownie a rozmyślnie w języku jest tak samo
niepodobieństwem, jak zmienić swą postać, choćbyśmy czuli jej niedoskonałości i
wady. Nawet na najwyższych stadjach świadomości narodu zmiany w języku
dokonywają się bez udziału woli osobników, bo wola jednostek może tylko w
drobnej części usuwać, co bardzo niedogodne, i wprowadzać ulepszenia, ale
głównych wad żadna siła nie jest w stanie zastąpić zaletami. Wady niezbyt
szkodliwe na nizkich stadjach rozwoju nie tylko pozostają i nadal wadami, ale
wyolbrzymiają się i stają się coraz dotkliwsze, pomimo że lud, który je znosi,
wcale ich nie odczuwa i nie zdaje się cierpieć od nich. Dzieje się to tem samem
prawem, jakiem żadne zwierzę nie odczuwa braków swej specjalnej organizacji, a
więc żółw swej powolności, wąż braku nóg i t. d.
Każdemu zdaje się, że jest równie jak inni uposażony, i gdyby nawet chciał
wniknąć krytycznie w wady, mógłby to zrobić tylko na drodze trafnego
porównywania, a tymczasem nasze porównywanie najczęściej byłoby
porównywaniem tego, co znamy dobrze, z tem, co znamy bardzo niedokładnie.
Nawet dobry poliglota tylko w części mógłby tu być trafnym sędzią, bo i on zawsze
myśli w jednym języku, choć mówi różnemi, a choćby nawet myślał kilkoma, uda
mu się to jedynie co do języków pokrewnych. O bardziej tedy obcych wyrobi sobie
zdanie subjektywne i stronne. Niema sposobu całkiem objektywnie i głęboko
docenić zwłaszcza mniej bijących w oczy wad i zalet języków. Występują one
tylko w skutkach, w naturze duchowej ludów, i wiele z tego, co bywa
przypisywane innym czynnikom, należałoby zapewne złożyć na karb tego
niedocenianego.
Rozwinięcie tego wdzięcznego i niemal nietkniętego tematu wymagałoby
zapuszczenia się w zbyt specjalne dziedziny, więc musimy pozostawić to
językoznawcom. Tutaj ograniczymy się do paru przykładów i spostrzeżeń.
Cała, i to rozległa, grupa języków wcielających (inkorporacyjnych) grzeszy
nadmiernem bogactwem słów oraz ich zbyt wielką dokładnością. Eskimos z nad
zatoki Hudsońskiej nie ma jednego słowa dla określenia mycia, on ma ich tyle, ile
przedmiotów może być mytych. innego użyje, gdy mowa o stołku, innego do
oznaczenia mycia twarzy, łodzi, łyżki, kociołka i t. d. Mowa jego musi być bardzo
szczegółowa.
Gdy nasz myśliwy zacznie opowiadanie w słowach: "po pierwszej ponowię
trzech myśliwych poszło na polowanie..." Algonkińczyk musi się wyrazić jak
następuje: "kiedy była zima (äpepôg) kiedy pierwszy śnieg upadł (äaskimepug),
podczas, kiedy pierwszy śnieg leżał (äaskanwig)
Właściwie są to całe
zdania, nie zaś wyrazy. Jeden niby wyraz "Wätcikesiyagicisäwa", dokładnie
wyłożony, znaczy: "do miejsca, skąd źródło chłodu, biegnie on pośpiesznie".
Języki znowu jednosylabowe, z powodu ogromnego ubóstwa sylab-słów,
radzą sobie akcentami. Język chiński ma pięć do dziewięciu różnych akcentów.
Zależnie też od ledwo uchwytnej różnicy w wymówieniu, to samo słowo ma kilka
znaczeń. "Czi" może znaczyć "chcieć", "wiedzieć", "prosty", "wyprostowany", i
dopiero w zdaniu nabiera dokładniejszego znaczenia, ale właściwie domyślnego.
Tam nadmiar dokładności morfologicznej, dla Polaka całkiem obcy, choć,
rzecz szczególna, dla Niemca nierażący, bo on praktykuje takie samo sklejanie
kilku słów w jedno, - tu znowu ogromny jej brak. Brak ten zmusza do staranności
w wymawianiu i wymaga domyślności znacznie większej, niż w mowach np.
indoeuropejskich. Ma to swoje dobre strony, ale więcej ujemnych.
Z powodu podobnych swoistości cały bieg i kształt myśli bywa w każdym
języku odmienny. Tu i tam skojarzenia (wyobrażeniowe) są zgoła odmienne.
Myślenie o tym samym przedmiocie toczy się w całkiem niepodobnych formach.
To też z powodu odmiennych mechanizmów myślenia cały skład umysłu w
każdym narodzie jest inny.
Jeżeli sądzimy, że myślenie takie, mimo odmiennych dróg, prowadzi do
podobnych rezultatów, to tylko dlatego, że ujmujemy proces zgruba i od zewnątrz.
Gdybyśmy wniknęli głęboko w te mechanizmy, jak to zaczyna praktykować
najświeższej daty psychologja doświadczalna, ujrzelibyśmy to samo widowisko,
jakie zachodzi, gdy trzech rachmistrzów rozwiązuje to samo zadanie, ale trzema
metodami. Choć wynik będzie ten sam, drogi do niego były inne, - tu prostsza, tam
zawilsza, ówdzie jeszcze zawilsza i więcej czasu i pracy pochłaniająca, a mimo to
nie dająca więcej pewności.
Gdy chodzi o praktyczność, oszczędność, pewność, kwestja metody staje się
doniosłą, i człowiek rozumny zawsze będzie się starał obrać metodę
najdogodniejszą.
Tylko z językiem sprawa ma się inaczej, niż z rachunkiem. Czy chcesz, czy
nie chcesz, musisz rozwiązywać zadania tą metodą, którą ci podano. Ponieważ zaś
posługuje się taką cały naród i wszystkie jego pokolenia, przeto skutki jej
niedogodności sumują się, rosną i, ledwo dostrzegalne w jednem pokoleniu,
urastają dla narodu w "wielkość", nieraz decydującą o jego losach. Z drobnych
ziarnek piasku, gdy się wiekami gromadzą, urastają rozległe mielizny.
KONIEC
I. Zagadka władz duchowych człowieka
II. Człowiek wcieleniem najjaskrawszych sprzeczności
III. Teorja rozwoju nie tłomaczy wyjątkowości ludzkich władz duchowych
IV. Próżne wysiłki humanistów w rozwiązywaniu zagadki ludzkich władz psychicznych
V. Wszystkie podstawowe zagadki psychiki ludzkiej domagają się rozwiązania już w
VII. Rola automatyzmu w procesie psychicznym
IX. Mowa wyrazowa koniecznym warunkiem ludzkich władz psychicznych
X. Unushomo - nullushomo. (Mądrość ludzka zjawiskiem społecznem)
XI. Wpływ koła społecznego na jego uczestników
XIII. Nadspodziewane skutki operowania częściowemi podobieństwami rzeczy
ponazywanych. Powstawanie pojęć i sądów
XV. O ważności operowania przenośniami i skróceniami
XVI. Czem jest piękne mówienie?
XVII. Co z nas czyni niemilknący rozgwar, w którym żyjemy?
XVIII. Ogromna oszczędność myślenia. Słowa czy zdania?
XIX. Osobliwy stosunek człowieka do jego dzieł. Materjalna potęga ducha
XXI. Słówko o woli ludzkiej. Charakter
XXII. Czem są właściwie dzieła naszej fantazji?
I. Skutki drobności i krótkotrwałości kół społecznych. Ustawiczne marnowanie się
II. Jak dawno temu człowiek poczuł w sobie duszę?
III. Zagadka przedhistorycznego artyzmu
IV. Mądrość przedpiśmienna. Ograniczoność pamięci hamulcem dalszego postępu
V. Skutki powstania, doskonalenia się i powielania pisma
VIII. O indywidualności psychicznej narodów