Hudson Taylor pionierski misjonarz Chin

Hudson Taylor


Pionierski misjonarz Chin



(1832 - 1905)




Rozdział 1

Ostatnich 2 i 1/2 szylinga


Było już po godzinie dziesiątej wieczorem. Było bardzo ciemno, a towarzyszący mu mężczyzna, ubrany w łachmany, był mu zupełnie obcy. Dziewiętnastoletni Hudson Taylor dotknął palcami znajdującą się w jego kieszeni monetę dwu i półszylingową, by się upewnić, czy jej czasem nie zgubił, a potem rozglądał się z pewnym uczuciem niepokoju. Był już kiedyś dawniej w tej biednej części miasta, ale nawet przy jasnym świetle słonecznym wąskie z brudu ulice nie były bynajmniej zapraszające. Teraz jednakże w świetle lamp ulicznych, dających zaledwie mizernie migocące światło, i to tylko na skrzyżowaniach ciemnych uliczek, na widok podejrzanie wyglądających ludzi, którzy znikali chyłkiem w bramach domów, odczuwał wyraźnie, że całą tę część miasta można by nazwać wszystkim, tylko nie dzielnicą bezpieczną i przyzwoitą. W każdym razie nikt by tam się nie wybrał na przechadzkę to jeszcze w towarzystwie nieznanego sobie człowieka w łachmanach po zapadnięciu zmroku. Ale skoro wybiera się do Chin, to wypada mu przyzwyczaić się do tego rodzaju sytuacji, a więc szedł dalej.


"Dlaczego nie poprosił pan księdza, aby przyszedł i modlił się z pana żoną?" zapytał się towarzysza nie tyle chcąc na to pytanie otrzymać odpowiedź, ile raczej w celu usłyszenia znanego sobie, choćby własnego głosu !... Mężczyzna ten przyszedł do niego z wielką prośbą - a to w obliczu faktu, że jego żona była umierająca. "Czy zechce pan przyjść i modlić się o jej duszę?" powiedział, a Hudson Taylor natychmiast zgodził się, aby jego prośbie uczynić zadość. Teraz zaczął się jednakowoż zastanawiać nad tą sytuacją. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna ten był wyznania rzymskokatolickiego. Jeśli więc żona jego była umierająca, to dlaczego nie poprosił o tę usługę księdza, tym bardziej, że w tej irlandzkiej części miasta Hull zawsze było zdaje się księży dosyć? Dlaczego przyszedł do protestanta?


Mężczyzna wyjaśnił dlaczego przyszedł po niego. Przedtem istotnie udał się do księdza, lecz ten zażądał zapłacenia z góry jednego i pół szylinga, zanim się uda w celu odbycia tej posługi. (Wypowiedź ta obliczona była zapewne na wywołanie współczucia i wyłudzenie pomocy materialnej. Przyp. tłum.). Ponieważ on sam i jego rodzina i tak już niemal umierali z głodu, a nie miał absolutnie żadnych pieniędzy do dyspozycji, nie było więc nawet mowy a tym, by mógł sobie pozwolić na uiszczenie tak dużej opłaty jaką była kwota jednego i pół szylinga.


Umierający z głodu! Hudson raz jeszcze dotknął swojej monety dwu i pół szylingowej, przy czym zrobiło mu się jakoś nieswojo. To było wszystko co posiadał. W domu miał tylko jeszcze trochę owsianki, której wystarczyło zaledwie na dwie miseczki tej potrawy - a poza tym nie miał ani grosza więcej, ani też żadnej żywności. Czyż ktoś mógłby żądać od niego, aby się rozstał z jedynym pieniążkiem, który mu pozostał? Czuł się jakoś rozgniewany na tego człowieka, choć zdawał sobie sprawę z tego, że uczucie to nie było właściwie niczym uzasadnione i surowo go skarcił za to, że pozwolił sytuacji rodzinnej stać się aż tak krytyczną. Dlaczego nie udał się do przedstawiciela Opieki Społecznej i nie poprosił o pomoc? Tu żona umiera, rodzina umiera z głodu - a nikt w tej sprawie niczego nie robi! Przecież to okropne!


"Byłem u niego", odpowiedział mężczyzna z przygnębieniem w głosie. "Kazał mi przyjść jeszcze raz jutro przed południem o jedenastej. Ale moja żona... Ona jest umierająca, zapewne nie doczeka rana! Ja boję się, że..."


Serce Hudsona zaczęło mięknąć. Jego własna sytuacja wydawała się dosyć trudna, lecz o ile gorszy los przypadł w udziale jego towarzyszowi! Zaraz pomyślał, że gdyby tylko tych dwa i pół szylinga były w drobnych: dwie monety po szy1ingu i jedna sześciopensowa - to bardzo chętnie by mu dał jednego z tych szylingów.


Nagle mężczyzna skręcił do ciemnego podwórza. Hudson już tutaj był i bardzo wyraźnie sobie przypomniał jak to było. Został wtedy obrzucony obelgami przez rozjuszonych mieszkańców tego ubogiego zaułka i podarto przed jego oczami traktaty, które im wręczył, i kazano mu się wynosić i to czym prędzej ! Ostrzegano go też, żeby czasem nie ważył pokazać się jeszcze raz w tym miejscu. Gdyby to był przyszedł jakiś ksiądz z krucyfiksem i z modlitwami do świętej Marii - to byliby go chętnie przyjęli, ale nie takiego jakiegoś młodego protestanckiego kaznodzieję! Fuj! Hudson opuścił wówczas to miejsce zachowując się z godnością na jaką go tylko było stać, i ani mu się nie śniło, że go kiedyś zaproszą, aby się udał na to miejsce ponownie. Tak więc idąc niemal po omacku po powykrzywianych schodach jednego z budynków czynszowych, żywił po cichu szczerą nadzieję, że o obecności jego w tej okolicy nikt się nie dowie!... Sprawiło mu niemałą ulgę, gdy nareszcie dostali się na najwyższe piętro tego domu i gdy jego towarzysz otworzył jakieś drzwi. Byli na miejscu.


Co za widok przedstawił się jego oczom! Przy słabym świetle taniej, małej świecy można było zobaczyć gołe deski, okno pozbawione firanek oraz izbę niemal pustą, w której nie było prawie żadnych mebli. W jednym kącie leżała na podłodze - na sienniku ze słomy wychudzona, wyczerpana niewiasta, a obok niej nowo narodzone dzieciątko, które nie miało jeszcze dwóch dni życia. W koło niej stało albo leżało na podłodze dalszych czworo czy pięcioro ludzi. Były to dzieci ubrane w odzież najwidoczniej nie dla nich szytą, bez butów i pończoch. Gdy otworzyły się drzwi, zwróciły na wchodzącego do izby ojca i towarzyszącego mu gościa duże, szeroko rozwarte, zobojętniałe oczy, w których jednak można była dostrzec uczucie głodu.


Hudson stał w tej izbie przez chwilę w milczeniu, dziwnie świadomy posiadania tej monety dwu i półszylingowej. Ach, myślał, gdyby to tylko były dwie monety szylingowe i jedna sześciopensowa! Z całą pewnością natychmiast byłby wyciągnął jedną z tych monet szylingowych i jeszcze tych sześć pensów i dałby je tym biednym ludziom! Ale to całe myślenie nic nie pomogło. Nagle się wyprostował, starał się skupić myślą, przypomniał sobie, że jest kaznodzieją i przyszłym misjonarzem i postanowił przede wszystkim opowiedzieć tym ludziom o Bogu "Wy wiecie o tym, że wasza sytuacja w tej chwili jest bardzo ciężka", zaczął mówić z wielkim trudem. "Ale nie wolno wam tracić ducha. Mamy Ojca w niebiesiech, który nas miłuje i o nas dba, jeśli tylko Mu zaufamy..."


Słowa te wydawały mu się niezmiernie trudne do wypowiedzenia - tak, jak gdyby ktoś go ściskał za gardło. Coś jakby w sercu jego krzyczało: "Ty obłudniku! Mówisz innym ludziom o miłującym Ojcu, a przy tym ,nie jesteś gotowy Mu zaufać, pozbywszy się tych dwóch i pół szylinga!"


Hudson zrezygnował z próby, aby tym ludziom wygłosić kazanie. Rodzina patrzyła na niego w milczeniu - miał przecież na sobie surdut z długimi połami i szerokim kołnierzem, na nogach miał buty z prawdziwej skóry, a do tego jeszcze posiadał cylinder, który trzymał w ręku! Co z tego, że odzież jego była już mocno przetarta, a buciki potrzebowały naprawy? W porównaniu z nimi wydawał się być bogatym posiadającym majątek, o którym im się nawet nie śniło. Skądże by mogli ci ludzie przypuszczać, że on nie posiada niczego na świecie poza tą jedną monetą dwu i półszylingową. Hudson poczuł się bardzo przygnębiony. Ach, gdyby tylko to były jakieś drobne - choćby jedna dwuszylingowa i szościopensówka - zaraz dałby im tę dwuszylingówkę, z całą pewnością, bez zastanowienia, a zatrzymałby dla siebie tylko tych sześć penisów! Ale to była tylko j e d n a moneta i na to nie było rady...


Zwrócił się do stojącego obok niego mężczyzny z następującymi słowami: "Prosił mnie pan, abym przyszedł i modlił się z pana żoną, a więc módlmy się". Zdawało mu się, że będzie rzeczą łatwą się modlić, więc ukląkł na gołej podłodze. Ale tak nie było. Gdy tylko zaczął wypowiadać słowa Modlitwy Pańskiej: ,;Ojcze nasz, który jesteś w niebie", ten sam oskarżający głos odezwał się ponownie w jego sercu: "... a co z tą monetą dwu i półszylingową w twojej kieszeni'?" Z trudem wypowiadał słowa modlitwy, czując się coraz nieszczęśliwszym, ,aż wreszcie wstał z kolan.


Gdy to zrobił, mężczyzna zwrócił się do niego z następującymi słowami: "Pan widzi w jak straszliwej sytuacji się znajdujemy. Na litość Boską, proszę nam dopomóc!"


Biedny Hudson! Na te słowa nie miał już żadnej odpowiedzi. Nagle przypomniał sobie coś, co nader często Czytał w Kazaniu na górze: "Temu, co cię prosi, daj!..." Daj...


Powoli włożył rękę do kieszeni. Całe dwa i pół szylinga będzie musiało pójść.


"Może wam się będzie zdawało, że jestem bogaty", rzekł do mężczyzny, wręczając mu monetę. "Jeśli jednak chodzi o ścisłość - jest to wszystko, co posiadam". I - o dziwo! Zaczął czuć się całkiem zadowolony i radosny. "Ale to, co przed chwilą wam powiedziałem, jest całkowicie prawdziwe: Bóg rzeczywiście jest Ojcem i możemy Mu zaufać. Ja wiem, że mogę Mu zaufać..." Mówiąc te słowa czuł, że mówi prawdę: ufał! Od tej chwili mówił już o ufaniu Panu Bogu z wielkim wewnętrznym przekonaniem a wszystko to było wynikiem faktu, że jego ostatnia dwu i półszylingowa moneta znajdowała się w kieszeni tego mężczyzny, a nie w jego! Ogromna różnica, jaka zaszła w stanie jego uczuć, zdumiała go niemało: był w tej chwili pełen radosnego uniesienia. Wreszcie nastąpiło jego pożegnanie z tą rodziną, przy czym obie strony wyraziły najlepsze życzenia i zbiegł na dół po wykrzywionych schodach, znalazł się na podwórzu, po chwili na ulicy. szedł do domu z podniesioną głową i poły jego surduta jak gdyby radośnie fruwały. Śpiewał pełną piersią, beztrosko, nie mając żadnych zmartwień i ani grosza przy duszy! Gdy wreszcie znalazł się w swoim pokoiku w dzielnicy Hull zwaną Drainside i przygotował sobie przedostatnią porcję owsianki, czuł się szczęśliwy jak król.


Gdy siedział przy tej miseczce owsianki, nagle przyszło mu na myśl, że kiedyś słyszał takie interesujące sława: "Panu pożycza, kto ma litość nad ubogim". I zaraz fakt ofiarowania swej dwu i półszylingówki jakiejś biednej rodzinie na brał innego znaczenia, skoro stanowił on niejako użyczenie pożyczki Panu Bogu. Chociaż pożyczanie Bogu mogłoby wydawać się czymś dosyć dziwnym, to jednak skoro słowa takie znajdowały się w Biblii - wiedział, że wszystko się w zupełności zgadza, Gdy więc ukląkł do modlitwy przed udaniem się na spoczynek, wspomniał też o udzieleniu pożyczki, prosząc, aby Pan ją zechciał zwrócić prędko, w przeciwnym bowiem razie nie będzie miał co włożyć do ust na obiad w dniu jutrzejszym!


Następnego dnia wstał jak zwykle i spojrzał na swoją ostatnią miseczkę owsianki. Przed nim leżał dzień ciężkiej pracy i jakkolwiek jedna dobra miseczka owsianki wystarczyła na początek, to trudno by o tym było pracować cały dzień!... Kiedy Bóg zwróci tę pożyczkę?


Usiadł i zaczął jeść. Usłyszał w pewnej chwili pukanie listonosza, który stał przed główną bramą, ale nie zwrócił na nie uwagi, ponieważ rzadko kiedy otrzymywał jakąś pocztę w poniedziałki. Ale po kilku chwilach w drzwiach jego pokoju stanęła gospodyni, mówiąc: "Oto mała paczuszka dla pana, panie Taylor". Słowa te wypowiedziała z uśmiechem, podając mu paczuszkę przez fartuszek, gdyż ręce jej były mokre.


"Ach, bardzo dziękuję!" odpowiedział zdziwiony Hudson. Wziął od niej paczuszkę i najpierw się jej przyglądnął. Była do niego zaadresowana - co do tego nie było żadnej wątpliwości, ale nie mógł rozpoznać pisana osoby, która ten adres napisała. Odcisk stempla pocztowego był zamazany, więc i to mu nie pomogło. Postanowił wreszcie ją otworzyć. Po rozcięciu koperty wyciągnął arkusz papieru, w którym była zawinięta para skórzanych rękawiczek.


"Któż to mi posyła skórkowe rękawiczki?" pomyślał. Otrzymanie ich było dla niego prawdziwą zagadką. Aż w pewnej chwili coś wypadło na podłogę. Był to bardzo mały, ale lśniący przedmiot. Schylił się, by go podnieść i stwierdził, że była to złota moneta półfuntowa.


Przyglądał się jej niemal w osłupieniu, potem raz jeszcze przejrzał papier, w który były zawinięte rękawiczki w poszukiwaniu jakiegoś listu, jeszcze raz starał się odgadnąć kto napisał adres, przyglądał się długą chwilę odciskowi stempla pocztowego - ale to wszystko nic nie pomogło; nie był w stanie stwierdzić, kto mu to przysłał. I nigdy się tego nie dowiedział. W tej chwili nawet już mu na tym więcej nie zależało - dla niego paczuszka ta przyszła wprost z Nieba! Naraz sobie uświadomił, że nie tylko zastała mu zwrócona jego dwu i półszylingówka, lecz otrzymał na dodatek trzy dalsze. I wreszcie zaczął się serdecznie śmiać.


"To jest wspaniały procent" zawołał radośnie. "Ha ha, dwa i pół szylinga zainwestowanych w Bożym banku na przeciąg dwunastu godzin, przynosi mi dziesięć szylingów. Oto i bank dla mnie!"




Rozdział 2

Drainside


Dzielnica miasta Hull, w której mieszkał Hudson Taylor, nosiła nazwę Drainside (tzn. "Nad ściekami" przyp.tłum.), dla tej prostej przyczyny, że znajdowała się obok ścieków miejskich. Czynniki oficjalne nadawały tym ściekom nazwę kanału, lecz dla mieszkańców maleńkich domków, których dwa rzędy stały po obu stronach tego wąskiego rowu - i był to po prostu ściek. Było z nim poniekąd mieszkańcom tej dzielnicy bardzo wygodnie. Wystarczyło tylko otworzyć bramę domu i dostatecznie mocno machnąć wiadrem - i już wszystkie odpadki i śmieci domowe znajdowały się w tym rowie - bez dalszych kłopotów. Brudne papiery, liście kapusty, łupiny z ziemniaków i zgniłe jarzyny pływały bezwstydnie po wodzie, stanowiąc wspaniały cel dla wprawiających się w rzucaniu kamieniami ulicznych łobuzów. A to, że unosiła się z tego ścieku okropna woń i że stanowił nie lada niebezpieczeństwo dla chwiejących się na nogach klientów karczmy, znajdującej się naprzeciw domu, w którym mieszkał Hudson - szczególnie, gdy przechodził koła niego po zapadnięciu mroku - była tylko mało ważnym mankamentem, w porównaniu z wygodą, jaką było posiadanie w każdej chwili do dyspozycji tak łatwo osiągalnego śmietnika.


Hudson odczuł bardzo mocno kontrast pomiędzy tą wynędzniałą i nieciekawą okolicą a pięknym hrabstwa Yorkshire, szczególnie zaś swojego rodzinnego miasta położonego w pobliżu gór Pennine.


Jakże inaczej wyglądał jego ubogi pokoik, w którym znajdowała się równocześnie sypialnia i gabinet do pracy w porównaniu z wygodnym, przyjemnym mieszkaniem, znajdującym się nad apteką jego ojca na Placu Targowym w Barnsley! W porównaniu z obecnie zajmowanym pokoikiem ciepły gabinet znajdujący się tuż za apteką, w którym znajdował się kredens pełen pięknie malowanej porcelany i lśniącego szkła i obszerna szafa na książki, wygodna otomana i krzesła - wydawał się być pałacem. Teraz miał do dyspozycji zaledwie pokoik, w którego jednym kącie stało łóżko, a poza nim całe umeblowanie składało się tylko jeszcze ze stołu i dwóch krzeseł. Wielkim doświadczeniem była też i samotność, w której musiał spożywać swoje skromne posiłki, podczas gdy w domu zwykł był zasiadać do obficie zastawionego stołu w towarzystwie swoich rodziców i dwóch wesoło szczebioczących młodszych siostrzyczek. Bardzo lubił się z nimi przekomarzać - i żywo stały mu przed oczyma ich kręte włosy, niczym korkociągi, falbanki na ich spódniczkach. Bardzo odczuwał ich brak, szczególnie zaś Amelii. Ale przybył tutaj, aby się przyzwyczaić do samotności i twardych warunków życia, i całym sercem postanowił wytrwać aż do końca. Było to wszak częścią jego przygotowań do wyjazdu do Chin.


Już minął rok od owego pamiętnego grudniowego wieczoru., gdy usłyszał w sercu głos mówiący: "Jedź dla Mnie do Chin!" - i wiedział, że musi się tam udać. Głos usłyszał w czasie modlitwy i jakkolwiek w ogóle na ten czas o Chinach nie myślał, to jednak rozkaz ten był tak wyraźny że nie można było popełnić co do tego żadnej pomyłki, niewątpliwie pochodził on od Boga. To właśnie spowodowało, że mocno postanowiwszy głosowi temu być posłusznym, opuścił swój wygodny dom rodzinny w Barnsley i przybył do Hull, aby tutaj przyjąć pracę u pewnego lekarza. Uświadomił sobie bowiem, że bardzo mu się przyda w tym obcym kraju trochę wiedzy i doświadczenia medycznego, a udanie się do Hull było niejako pierwszym etapem podróży w kierunku celu, którym było, dalekie wschodnie mocarstwo.


Ale zdobycie pewnej ilości wiadomości z dziedziny medycyny jako przygotowania do życia w Chinach w charakterze misjonarza, nie było jedynym powodem powzięcia tego kroku. Była to drobna sprawa w porównaniu z innym jeszcze problemem, jaki stał zawsze przed jego oczyma. Nie znał nikogo w Chinach i udawał się tam sam. Zachodziło zatem pytanie, czy jego wiara w Boga jest dostatecznie silna, aby podołać próbom na jakie będzie wystawiona w obliczu pozostawania w obcym kraju i pośród niebezpieczeństw dotąd mu jeszcze zupełnie nieznanych?


"Gdy znajdę się w Chinach", często mówił sobie, "nie będę mógł się udać po pomoc do nikogo. Jedyną mają ucieczką będzie Bóg. A co będzie, jeśli moja wiara nie jest właściwego gatunku? A co by się stało, gdyby modlitwy moje były bezskuteczne?" Im więcej nad tym rozmyślał, tym mocniej upewniał się w przekonaniu, że rzeczą konieczną jest, aby nauczył się oddziaływać na ludzi przez modlitwę do Boga - i to jeszcze zanim opuści Anglię.


Poruszać ludzi przez Boga - modlitwą! Ta myśl głęboko utkwiła w jego sercu. Czy było to wykonalne? Hudson chciał się przekonać, czy tak jest istotnie. A sposobność po temu nadarzyła mu się w sposób całkiem naturalny i prosty przez jego pracodawcę.


Dr Robert Hardey był człowiekiem uprzejmym, uczynnym i pełnym życia, a równocześnie pełnym poczucia humoru. Mówiono o nim, że sprawiał, iż ludzie tak się serdecznie śmiali, że zanim zaczęli używać jakichkolwiek leków, które im zapisał; byli już w połowie zdrowi! Mając bardzo dużo pacjentów i czas ogromnie zajęty, nie był w stanie poświęcać uwagi drobnym sprawom finansowej natury, rzekł więc pewnego razu do swojego młodego asystenta:


"Panie Hudson proszę mi przypomnieć, gdy będzie czas panu wypłacić pobory. Pan widzi jak jestem zajęty, bardzo łatwo mógłbym zapomnieć..."


I rzeczywiście zapomniał. Ale gdy przyszedł termin zapłacenia Hudsonowi poborów, ten ostatni nie powiedział ani słowa. Minął jeden dzień i drugi - a o poborach nie powiedziano ani słowa. Wtedy przed Hudsonem stanęły dwie możliwości: albo poprosić doktora o pieniądze, albo poprosić Boga. Gdy sobie przypomniał, że po przybyciu do Chin nie będzie miał nikogo, kogo by mógł o cokolwiek prosić poza Bogiem, postanowił zwrócić się z prośbą do Niego teraz. To właśnie było przyczyną, dlaczego pozostała mu w tą niedzielę tylko jedna jeszcze dwu i półszylingówka, którą wreszcie podarował głodującej rodzinie. Nic też dziwnego, że gdy następnego ranka z tajemniczej paczuszki wyleciała moneta półfuntowa, z radości roześmiał się na głos! Oto prawdziwa przygoda! Zaryzykował, aby się przekonać, czy zasada poruczania spraw Bogu była skuteczna - i rzeczywiście okazała się skuteczna! Właśnie w ostatniej chwili pieniądze przyszły, a Bóg sam wiedział skąd. Hudson z całą pewnością tego nie wiedział. Jedno tylko było pewne: nie musiał się obejść teraz bez jednego nawet posiłku dzięki zaufaniu Bogu, chociaż wszystko zadawało się wskazywać na to, że taka sytuacja zaistnieje, gdy siedział przy stole spożywając ostatnią porcję owsianki. Czuł się zupełnie tak samo, jak musiał się czuć Eliasz, gdy przyleciały kruki, przynosząc mu obiad!


"To działa! To działa!" wołał radośnie w sercu swoim Hudson Taylor wychodząc rano ze swojego mieszkania ze złotą monetą półfuntową w kieszeni, pełen radości i wdzięczności. Ufność w Bogu jest skuteczna! Było to cudowne życie, pełne pokrzepienia, fascynujące! Hudson czuł się tak szczęśliwy, że wydawało mu się, że nie chodzi po ziemi.


Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że pół funta nie wystarczy na zawsze. Główny problem pozostawał wciąż jeszcze nierozwiązany, a mianowicie wypłata jego poborów. Miły, pełen dobrego humoru doktor może sobie nie przypomnieć o tej sprawie całymi miesiącami, a zachodziło pytanie: czy Bóg mu przypomni.


Na każdy dzień Hudson modlił się, aby doktor sobie o tym przypomniał, a potem udawał się pełen ufności do swojej pracy i studiów, radośnie oczekując, że coś się stanie. Minął tydzień i jego dziesięć szylingów zaczęło powoli topnieć. Uiszczenie trzech szylingów tytułem komornego zrobiło w tej kwocie niemałą dziurę, ale miał dosyć pieniędzy zaledwie do soboty - ale potem....


Przyszła sobota. Doktor nie powiedział nic. Mijały godziny, aż wreszcie około piątej po południu wszyscy pacjenci zostali załatwieni i doktor wszedł do pokoju, w którym znajdował się podręczmy skład apteczny, w którym Hudson przygotowywał jakieś lekarstwo, i usiadłszy w fotelu, zaczął rozmowę. Najwyraźniej zupełnie nie miał na myśli jego poborów, a Hudson, mieszając lekarstwo, też o nich nie wspomniał ani słowem. Nareszcie, całkiem niespodziewanie, doktor powiedział:


"Zaraz, panie Hudsonie, czy to nie pora czasem, abym panu wypłacił pobory?"


Hudson odetchnął głęboko. A więc jednak to jest skuteczne! Gdy przychodzi moment, że ma już ostatni grosz w kieszeni, potrzebne pieniądze przychodzą! Raz czy dwa razy głośno połknął ślinę, zanim nareszcie spokojnie odpowiedział: "Tak. Właściwie należały mi się one już dwa czy trzy tygodnie temu..."


"Ach, jakże mi przykro!" zawołał doktor. "Dlaczego pan mi o tym nie przypomniał? Przecież pan dobrze wie ile mam pracy! Jaka szkoda, że nie pomyślałem o tym trochę wcześniej, gdyż właśnie dziś po południu odesłałem do banku wszystkie pieniądze, które miałem w domu! W przeciwnym razie wypłaciłbym panu natychmiast!"


Biedny Hudson! To nagłe pogrzebanie jego nadziei było ciężkie, niemal nie do zniesienia. Czuł się zupełnie tak samo, jak gdyby mu ktoś wylał wiadro lodowatej wody na głowę. Na szczęście związek chemiczny, który przygotowywał w probówce, zaczął wrzeć, a wtedy szybko wybiegł z nią z pokoju, rad, że ma pretekst do wyjścia. Gdy został sam - padł na kolana. Jego rozczarowanie było tak wielkie, że nie mógł wprost skupić myśli do modlitwy. Ale brak skupienia w modlitwie równoważyła wielka gorliwość, tak że wreszcie po chwili się uspokoił. Co więcej, ku swemu zdumieniu stwierdzał, że czuje się znowu dosyć pogodny. Bóg z całą pewnością uczyni coś dla niego - pomyślał z nadzieją - a chociaż nie miał nawet trzech szylingów, które winien był dać swojej gospodyni tytułem należności za komorne, świadomość tego faktu nie sprawiała jakoś przygnębienia.


Tego wieczoru przygotowywał się do opuszczenia podręcznego składu aptecznego wyjątkowo późno. Wskazówki zegara wskazywały już za dziesięć minut dziesiątą, gdy ubierał płaszcz. "Moja gospodyni i tak już będzie w łóżku o tej porze", pomyślał. "Nie będę jej zatem chyba widział dziś wieczorem i nie będę się musiał usprawiedliwiać, że nie mam pieniędzy na zapłacenie komornego w tym tygodniu! Dobre i to!" podszedł do palnika gazowego chcąc zakręcić gaz - gdy nagle usłyszał kroki przed drzwiami. Był to doktor, który się serdecznie śmiał, jak gdyby wielce czymś rozbawiony.


Co? Pan jeszcze tutaj, Hudsonie?" zawołał. "A co też pan myśli? Jeden z moich pacjentów właśnie dopiero co zjawił się tutaj, alby uiścić należność za usługi! A jest to jeden z moich najbogatszych pacjentów, który mógł mi zapłacić w każdej chwili czekiem. A jednak jakimś niepojętym zrządzeniem ten właśnie człowiek zjawia się u mnie osobiście, i to o godzinie dziesiątej wieczorem, w sobotę!"


I Hudson zaczął się śmiać. Rzeczywiście, to, że człowiek posiadający mnóstwo pieniędzy miałby fatygować się osobiście w celu zapłacenia rachunku o tej porze, było czymś niezwykłym. Cóż go tknęło? Przecież ludzie mnie bywają aż tak punktualni, jeśli chodzi o płacenie rachunków swoich lekarzy!


Doktor wpisał otrzymaną kwotę do swojej książki kasowej i już zaczął oddalać się w kierunku drzwi, gdy nagle zawrócił mówiąc: "Ach, panie Hudsonie, niech pan jednak przyjmie te banknoty. Ja nie mam wprawdzie drobnych, ale dopłacę panu resztę należności tytułem poborów za następny tydzień za kilka dni... Dobranoc!"


I oto Hudson Taylor, mający zupełnie puste kieszenie, stał za chwilę całkiem sam w aptece trzymając w ręce plik banknotów. Modlitwa jego została wysłuchana. Nie tylko mógł zapłacić komorne swojej gospodyni, ale także miał dostateczną ilość pieniędzy do dyspozycji, aby zaspokoić swoje potrzeby na przeciąg kilku następnych tygodni - i przede wszystkim raz jeszcze przekonał się, że Bóg wysłuchuje modlitwę. Co do tego nie było już więcej wątpliwości - a więc mógł udać się do Chin!


Rozdział 3

Tylko jedno ukłucie


Pani Finch, gospodyni Hudsona w Drainside, była małżonką marynarza, który jak to bywa w życiu marynarzy, przeważnie przebywał na morzach. Miała ona niemały kłopot, aby wiązać koniec z końcem, szczególnie w obliczu faktu, że pieniądze, które stały do jej dyspozycji z tytułu pracy jej męża, były bardzo szczupłe, dlatego też bardzo chętnie wynajęła jeden ze swoich pokoi młodemu asystentowi doktora Hardey'a za trzy szylingi tygodniowo. Tyle właśnie musiała płacić komornego za cały dom, a ponieważ nie miała z nim żadnych kłopotów, była szczęśliwa, że go ma jako sublokatora. Poprzedni sublokatorzy nie byli bynajmniej takimi grzecznymi i delikatnymi ludźmi jak on, dlatego też, gdy się dowiedziała, że zamierza opuścić Hull - ogromnie się zasmuciła.


"Jadę do Londynu, aby wziąć u dział w kursie medycznym urządzanym w Szpitalu Londyńskim", wyjaśnił jej pewnego razu.


"Ach, drogi panie, będzie mi ogromnie żal, że pana stracę", rzekła. "Więc pan udaje się do Londynu?..." Nagle przyszła jej do głowy jedna myśl. "Czy też nie zechciałby pan wyświadczyć mi w czasie pobytu tam jednej przysługi?" zapytała. Na to odpowiedział, że z całą pewnością to zrobi, jeśli tylko to będzie możliwe. A potem wyjaśniła, o co jej chodzi. Połowa zarobku męża była przesyłana z londyńskiego biura towarzystwa okrętowego, w którym pracował jej mąż, co miesiąc pod jej adres. Przy tym oczywiście potrącano pewną kwotę tytułem opłaty za dokonanie przesyłki. Gdyby natomiast pan Taylor podjął te pieniądze w jej imieniu i przesłał je jej, wówczas można by w ten, sposób zaoszczędzić dosyć dużo pieniędzy.


Oczywiście Hudson chętnie się zgodził na wyświadczenie tej przysługi, chociaż po przybyciu do Londynu dowiedział się, że aby to zrobić, trzeba było odbyć długi spacer - i to w południe. Wobec tego, że miał czteromilowy spacer każdego ranka, aby się dostać do szpitala i drugi czteromilowy spacer, aby się z powrotem dostać do domu wieczorem,, bynajmniej nie było mu potrzeba jeszcze dodatkowych treningów w chodzeniu!..


Wyjazd do Londynu w celu wzięcia udziału w kursie medycznym był dla niego wielkim wydarzeniem. Był już w kontakcie z bardzo znanym towarzystwem misyjnym zwanym Towarzystwem Ewangelizacyjnym dla Chin, które było gotowe wysłać go do Chin jako misjonarza, i właśnie za zgodą tego towarzystwa miał zamiar obecnie w jeszcze wyższym, stopniu uzupełnić swoje wiadomości z zakresu medycyny. Był to więc dalszy krok w kierunku osiągnięcia kresu jego pragnień, podobnie jak krokiem takim był wyjazd do Hull, a czynił go ryzykując coś, o czym nigdy nie powiedział nikomu.


Ryzyko to raz jeszcze miało charakter poddania próbie wiary zdolności znoszenia ciężkich warunków bytowych. Ojciec Hudsona zaofiarował mu wprawdzie dostarczenie pieniędzy potrzebnych do odbycia tego kursu medycznego w Londynie, i podobnie uczyniło również Towarzystwo Ewangelizacyjne dla Chin. Po uważnym rozważeniu tej sprawy i po modlitwie, Hudson postanowił jednak nie przyjąć ani jednej, ani drugiej propozycji. Podziękował swemu ojcu i powiedział, że nie będzie potrzebował jego pomocy - wobec czego ojciec jego przypuszczał oczywiście, że otrzyma pomoc z towarzystwa misyjnego. Hudson wszakże podziękował także towarzystwu misyjnemu, oświadczając, że nie będzie potrzebował ich pomocy, wobec czego byli oni przekonani, że otrzyma pomoc z domu, od ojca! I tak przybył do Londynu pewnego mglistego dnia, mając w kieszeni zaledwie kilka funtów, które zdołał zaoszczędzić, nie mając pojęcia co się stanie, gdy te pieniądze się rozejdą.


Postanowił jednak za wszelką cenę nauczyć się ufać Bogu w każdej sytuacji i w obliczu potrzeb - w miarę, gdy potrzeby te zaistnieją. Zdawał sobie jednak również sprawę z tego, że musi żyć jak najoszczędniej. Umówił się, że będzie mieszkał wspólnie z jednym ze swoich kuzynów w małym pokoiku na poddaszu w dzielnicy zwanej Soho - i już się cieszył na to. Uważał, że będzie mu znacznie przyjemniej mieszkać w tym dużym mieście z uprzejmym krewnym, aniżeli być całkiem sam. Sam się zaopatrywał w środki żywności a tutaj wykazał szczególnie dużą oszczędność, wydawał bowiem nie więcej jak trzy pensy dziennie! Po dokonaniu kilku eksperymentów doszedł do przekonania, że najtańszą dietą, jaką mógł wykombinować, jest razowy chleb, jabłka, z czystą wodą jako napojem! Kupował te środki żywności po drodze do szpitala: idąc na kurs kupował funt jabłek, które musiały służyć jako obiad, a w drodze powrotnej - mijając ponętnie i ciepło wyglądające restauracje, z których do nozdrzy jego dochodziły zapachy w sposób prowokacyjny wprost pobudzające apetyt wstępował do piekarza i kupował bocheneczek chleba razowego za dwa pensy. "Czy zechce mi pan ten bocheneczek przekroić na dwie połowy?", zwykł był prosić piekarza. Z tymi dwoma połowami pod pachą kontynuował swój długi spacer do domu, aż wreszcie wspiąwszy się na trzecie piętro, docierał do swojego pokoju. Pół bochenka stanowiło jego kolację, a drugą połowę stanowczym gestem odkładał na śniadanie - i to nawet wtedy, gdy czuł się bardzo głodny! ....."Nie, droga Mamusiu", pisał do swojej matki, aby uspokoić ją, gdy troskliwie się dopytywała o stan jego zdrowia. Nieraz mateczka jego zastanawiała się, czy też syn jej ma porządne pożywienie? Gdyby była wiedziała, jak sytuacja Hudsona naprawdę wygląda!... "Wręcz przeciwnie, ludzie mi mówią, że znakomicie wyglądam, a niektórzy nawet twierdzą, że przytyłem, chociaż to, muszę przyznać, nie chcąc kłamać, przypisać należałoby raczej bujnej wyobraźni danego obserwatora!" Mniej więcej po upływie trzech miesięcy od przybycia do Londynu otrzymał pilny list od pani Finch. W liście tym bardzo go prosiła, aby zechciał jak najprędzej podjąć należne jej pobory. Miała już w najbliższym czasie zapłacić komorne, a nie miała żadnych innych pieniędzy do dyspozycji. Prośba ta przyszła bardzo nie w porę, jeśli chodzi o Hudsona. Właśnie przygotowywał się pilnie do egzaminu i każdą wolną chwilę spędzał nad książkami. Dlatego też postanowił, że zamiast tracić czas na ten daleki spacer do dzielnicy Londynu zwanej Cheapside, raczej wyśle pani Finch należną jej kwotę ze swoich topniejących już oszczędności, a do biura tego Towarzystwa Okrętowego zgłosi się dopiero po zdaniu egzaminu. Tak też uczynił, nie mają nawet pojęcia, jak burzliwe w związku z tym czekają go perypetie. Gdy bowiem wreszcie zgłosił się do tego biura, pracownik tamtejszego towarzystwa oświadczył mu, że nie może otrzymać tej kwoty!


Oficer okrętowy Finch uciekł ze swego statku", rzekł do Hudsona, "i udał się do jakiejś kopalni złota, aby tam szukać szczęścia..."


"To jest dla mnie nader niemiła sytuacja!" wykrzyknął Hudson, ogromnie zaskoczony. "Ja już tę kwotę posłałem jego żonie, używszy w tym celu moich własnych oszczędności! A jestem pewny, że ona nie będzie miała skąd mi tych pieniędzy zwrócić".


"Jest mi ogromnie przykro, naprawdę bardzo przykro, proszę pana", odpowiedział urzędnik, nie miał jednak możności niczego uczynić - było to oczywiste - a więc Hudson odszedł z niczym.


Gdy minął pierwszy wstrząs i pierwsze wrażenie, Hudson poczuł w sercu, że właściwie nie czuje się zbytnio tą sprawą zmartwiony. Jakby nie było, pomyślał, jego pragnieniem jest i tak doświadczyć cudownej opieki Bożej nad swoim życiem i otrzymywania z Jego ręki wszystkiego, co mu było potrzeba - z chwilą, gdy jego własne środki się wyczerpią. To wydarzenie tylko przybliżyło ten moment. Gdy przeliczył kilka monet, które mu pozostały, to uświadomił sobie, że ten moment bardzo się już przybliżył! Doświadczenia jakie zrobił w Drainside bardzo go jednak podniosły na duchu, wrócił więc do swego mieszkanka mając w sercu ufność, że w końcu wszystko będzie dobrze.


Wieczorem sam sobie sporządził notatnik. To było znacznie taniej, jak kupienie gotowego w sklepie, wybrał więc kilka arkuszy papieru a zaczął je zszywać, gdy w pewnym momencie niechcący ukłuł się w palec wskazujący prawej ręki. Ukłucie to było tak minimalne, że po kilku sekundach zupełnie o nim zapomniał. Ale to właśnie ukłucie niemal przypłacił życiem.


Następnego dnia otrzymał w szpitalu zadanie asystowania w sekcji zwłok osoby, która umarła na gorączkę. Zadanie bo nie tylko było nieprzyjemne, ale też i bardzo niebezpieczne. Studenci zostali ostrzeżeni z całą powagą, że nawet najmniejsze zadraśnięcie na rękach w wypadku przedostania się do krwi zarazków z całą pewnością okazałaby się śmiertelnym i dlatego pracowali nader ostrożnie, starając się za wszelką cenę uniknąć czegokolwiek, co mogłoby spowodować zdarcie naskórka. Gdy Hudson w pewnym momencie poczuł się ogromnie zmęczony, a po chwili zaczęło mu się zbierać na wymioty, nie zdawał sobie sprawy z tego, że dzieje się z nim coś poważnego, niebezpiecznego. Tylko był bardzo zdziwiony takim uczuciem tym bardziej, że jego dieta bynajmniej nie była takiego rodzaju, aby powodować uczucie przejedzenia i mdłości!.. Wypił szklankę zimnej wody, poczuł się nieco lepiej i poszedł na wykład. Ale prawe ramię zaczęło go tak mocno boleć, że nie mógł pisać. Po chwili ból przeniósł się na całą prawą stronę ciała i wreszcie zdał sobie sprawę z tego, że jest bardzo chory. Tak nie mogło być dłużej. "Nie wiem, co mi się mogło stać", rzekł do chirurga w sali, w której odbywały się sekcje zwłok." "Dlaczego, co się stało?" odpowiedział chirurg. Hudson usiłował opisać jak się czuje, a wtedy chirurg patrząc nań bacznie rzekł: "Obawiam się, że sprawa, niestety, jest nader prosta. To są objawy tej zakaźnej gorączki. Zapewne musiał się pan skaleczyć w czasie dokonywania sekcji zwłok". "Nie, proszę pana, jestem pewny, że się nie skaleczyłem, ani też nie zadrasnąłem naskórka..." "Ale pan musiał z całą pewnością mieć jakieś skaleczenie", odparł chirurg. "Proszę mi pokazać rękę". W tym samym momencie, w którym podawał rękę chirurgowi, w celu jej obejrzenia, przypomniał sobie o ukłuciu igłą poprzedniego wieczoru. "Czyżby to mogło być powodem zakażenia" zapytał? "Tak jest, chirurg potwierdził, że to właśnie mogło być powodem obecnego stanu. "Niech pan raczej postara się o jakiś porządny powóz i uda się do domu czym prędzej", rzekł głosem, w którym drżała nuta głębokiego smutku, w celu uporządkowania swoich spraw". Nie miało sensu taić przed młodym studentem powagi sytuacji. "Jest pan bowiem", rzekł wreszcie całkiem otwarcie "w te chwili już niemal trupem".


Rozdział 4

Siła dzięki modlitwie


Pierwszą reakcją Hudsona na zaskakujące stwierdzenie doktora było uczucie głębokiego żalu i rozczarowania. Jeśli jest umierający, to znaczy, że nie będzie się mógł udać do Chin! Ach, kochane Chiny! Jakże pragnął tam się znaleźć! Jakże głęboko, w sercu jego tkwiło przekonanie, że Bóg przewidział tam dla niego konkretne zadanie! To było wprost niemożliwe, aby co do tego wszystkiego się po prostu mylił. Aż nareszcie przyszła taka myśl - a może jednak się pomylił? Ale jeśli Bóg rzeczywiście chciał go posłać do Chin, to w takim wypadku jest rzeczą konieczną, aby stan jego zdrowia uległ poprawie, i to pomimo oświadczenia lekarza, że nie było żadnej nadziei.


Starał się wytłumaczyć lekarzowi swój punkt widzenia. Nie bał się śmierci zupełnie. Wręcz przeciwnie. Nadzieja pójścia do swego Pana, którego zaczął poznawać i wielce miłować, jest czymś nader błogim. Ale jest przekonany, że najpierw miał jeszcze do wykonania zadanie, które Bóg mu przeznaczył w Chinach i dla tej przyczyny musi jakoś przebrnąć przez tę chorobę.


"To wszystko bardzo piękne", niecierpliwie odpowiedział lekarz. Ale jego zdaniem to nie pora, aby młody student zastanawiał się, dlaczego powinien żyć, skoro jest rzeczą oczywistą, że umrze! "Proszę mnie posłuchać! Proszę zamówić porządny powóz i czym prędzej udać się do domu! Pan nie zna ani chwili do stracenia. Już za chwilę nie będzie pan w stanie czegokolwiek załatwić, jeśli chodzi o pańskie sprawy!"


Trudno nazwać taki powód do pośpiechu pocieszającym, a co więcej, Hudson nawet nie miał na tyle pieniędzy, aby zapłacić za przejażdżkę w eleganckim powozie! Dlatego też uśmiechnął się tylko niewyraźnie sam do siebie, wychodząc. Z największym trudem dowlókł się do najbliższego przystanku omnibusowego i ledwie wszedł do środka, świadomy dolegliwego bólu w ramieniu, który potęgował się ogromnie przy ustawicznym trzęsieniu tego niezgrabnego pojazdu. Gdy wreszcie osiągnął swoje mieszkanie i dowlókł się na trzecie piętro był już całkowicie wyczerpany. Uważając, że stan jego ulegnie poprawie, jeśli upuści z palca dość znajdującej się tam trucizny, lancetem naciął palec. Ból był ogromny - i to była ostatnia jego świadoma czynność. Upadł nieprzytomny na ziemię.


* * *



Hudson leżał przez kilka tygodni w łóżku - zbyt słaby, aby się z niego ruszyć i opuszczać pokój. Gdy go znaleziono nieprzytomnego na podłodze, wujek Hudsona, który mieszkał niedaleko i był artystą malarzem z zawodu, został powiadomiony o stanie swego siostrzeńca i ten właśnie uprzejmy człowiek natychmiast się nim zajął, wzywając lekarza - pomimo protestów Hudsona, który twierdził, że sobie nie może na to pozwolić, gdyż nie ma pieniędzy na zapłacenie rachunku lekarza.


"To jest mój lekarz domowy", odpowiedział na to wujek Hudsona uspokajająco, "i rachunek zostanie przesłany pod moim adresem. Nie martw się o to". Gdy jednak lekarz się zjawił i usłyszał, co się stało, natychmiast ogromnie spoważniał.


"Powiem szczerze", rzekł całkiem otwarcie, "jeśli pan żył bardzo powściągliwie, to może się panu uda jakoś wyjść z tej okropnej sytuacji. Jeśli natomiast miał pan zwyczaj popijać piwo i inne tego rodzaju napoje, to proszę się liczyć z tym, że stan jest beznadziejny..."


Mając świeżo w pamięci swoją dietę składającą się z jabłek, razowego chleba i czystej wody, Hudson mógł w tym względzie zapewnić doktora, że wszystko jest w jak najlepszym porządku! Jeśli powrót do zdrowia był uzależniony od skromnego trybu życia, to wiedział, że nikt chyba nie miał lepszej szansy wyzdrowienia niż on!


"Ale będzie to ciężki bój", ciągnął dalej doktor. "Musi pan zrobić wszystko, co jest w pana mocy, aby podtrzymać swoje siły. Konieczną jest codziennie butelka wytrawnego wina i tyle kotletów ile tylko pan zdoła zjeść!" To wszystko powiedział lekarz w obecności wuja Hudsona, który też dopilnował, by te rzeczy istotnie się znalazły do jego dyspozycji. Co prawda, Hudson bynajmniej nie miał ochoty przestrzegać takiej diety, niemniej starał się w tym względzie być posłusznym przez szereg dni, aż wreszcie po wielu dniach i nocach okropnych cierpień był w stanie opuszczać nareszcie swój pokój i kłaść się na godzinę lub dwie na leżance znajdującej się w hallu domu. Dopiero wtedy dowiedział się, że dwaj inni studenci medycyny, którzy doznali podobnego zakażenia co i on podczas przeprowadzania sekcji - obaj już nie żyli. Dlaczego zatem jego życie zostało zachowane? Wyraźnie odczuł w sercu swoim, że powodem było jedynie to, że Bóg miał dla niego zadanie da wykonania - w Chinach.


Pewnego dnia, gdy przyszedł go odwiedzić doktor, rzekł do Hudsona po wyrażeniu zadowolenia z poprawy stanu jego zdrowia: "Najlepszą rzeczą byłoby, gdyby pan udał się gdzieś na wieś - i to jak najwcześniej, gdy tylko będzie się pan czuł dostatecznie silny, aby odbyć podróż. Najpierw jednak musi pan jeszcze odpoczywać, aby nabrać sił. Jeśliby pan rozpoczął pracować przedwcześnie, rezultat może jeszcze ciągle być katastrofalny".


Po wyjściu lekarza Hudson położył się z powrotem na leżance i zaczął rozmyślać nad swoją sytuacją. "Jechać na wieś!" Myśli jego natychmiast pobiegły do wygodnego, szczęśliwego domu rodzinnego w Yorkshire. Już widział przed sobą jak gdyby ulicę Cudworth, po której jako dziecko tak często biegał w zawody, radośnie tocząc obręcz przed sobą i śmiejąc się z Amelii, która bez tchu usiłowała dotrzymać mu kroku, przy czym jej kręte jak korkociągi włoski fruwały w powietrzu, widział cieniste polanki w lasach, pełne barwnych motyli i gniazd ptasich i z daleka widniejącą panoramę Penninów... "Jechać na wieś!" Nakaz lekarza był w całej pełni atrakcyjny i cieszył zarówno serce i umysł. Hudson zdawał sobie sprawę, że jest jeszcze zbyt słaby, aby sprostać męczącym obowiązkom życia szpitalnego. Było rzeczą oczywistą, że nigdzie nie mógłby tak prędko odzyskać zdrowia, jak w domu rodzinnym. Jedna rzecz tylko stała na przeszkodzie: nie miał ani grosza na podróż.


Wiedział o tym wprawdzie doskonale, że pieniądze te mógłby otrzymać z największą łatwością - wystarczyło tylko o nie poprosić. Jego uprzejmy wujek niewątpliwie dałby mu tę kwotę z największą przyjemnością. A gdyby tylko choć jednym słówkiem wspomniał o tej sprawie w liście do domu, pieniądze na podróż - i więcej ponad tę kwotę - przyszłyby natychmiast odwrotną pocztą. Ale gdy tak leżał na leżance, wyczerpany zejściem po schodach do hallu, coś w nim się wzbraniało przed zrobieniem tak pozornie oczywistego kroku. Wciąż jeszcze pragnął doświadczać tej biedy, aby się przyzwyczajać do polegania na Bogu wysłuchującym modlitwę, zamiast na ludziach, których przecież nie będzie miał do dyspozycji w odległych Chinach! Leżąc tam, zamknął oczy i wyjaśniając tę sprawę Bogu, poprosił Go o wskazanie mu, co ma zrobić.


Po tej modlitwie leżał przez chwilę cicho, rozmyślając nad tą sprawą. Pomyślał, że gdyby nie był przekazał pieniędzy pani Finch, to miałby ich dosyć. Gdyby tylko panu Finchowi nie zachciało się wówczas opuścić swego statku, to byłby mógł podjąć te pieniądze. W pewnym momencie nagle przyszła mu do głowy myśl, że gdyby się teraz udał do biura, to może mógłby jeszcze otrzymać tę kwotę. A chociaż to było bardzo nieprawdopodobne, ponieważ wówczas odesłał pani Finch należność całkowicie na swoją odpowiedzialność, to jednak ta myśl go nie odstępowała.


Czyżby sam Bóg tę myśl mu podsuwał? Musiał o tym myśleć wciąż na nowo. To znowu zdawało mu się, że to jest tylko jakaś głupia myśl, i pochodząca z jego własnego umysłu. Nie był pewny, a więc raz jeszcze zamknął oczy i zaczął się modlić, prosząc o wyjaśnienie tej sprawy. Jeśli bowiem myśl ta nawet pochodziła od Boga, nie zmieniało to w niczym faktu, że z jego mieszkania do tego biura było dwie mile drogi, a on nie miał pieniędzy potrzebnych na przejazd. Udać się tam piechotą było oczywiście nie do pomyślenia. Jak dotąd potrzebował nawet czyjejś pomocy, aby zejść ze schodów! Tak - o pójściu na piechotę nie było mowy... Ale czy rzeczywiście nie było mowy? Czy rzeczywiście? Ku swemu niemałemu zdumieniu Hudson stwierdził, że zaczyna oceniać tę rzecz jako jednak możliwą. Bóg już nieraz czynił w jego życiu niezwykłe rzeczy, gdy się pomodlił. Pan Jezus Chrystus powiedział przecież: "Jeśli o co prosić będziecie w Imieniu moim, uczynię to, aby był uwielbiony Ojciec w Synu". Słowa te wypowiedział osiemnaście stuleci temu, ale gdy Hudson tak leżał w swym hallu, słowa te wydały mu się nagle bardzo prawdziwe i aktualne. W słowach tego zapewnienia: "Jeśli o co prosić będziecie w Imieniu Moim, uczynię to", brzmiała nuta jakiejś dziwnej przekonywającej mocy. W świetle tego pójść na piechotę do Cheapside już nie wydawało się wcale niemożliwością. Teraz już oczywiście zdawał sobie sprawę, że potrzeba tylko jednej rzeczy, a mianowicie - prosić o potrzebną siłę. To też Hudson uczynił. Następnie zadzwonił na służącą, zatrudnioną w tym domu i poprosił ją, aby zechciała przynieść mu jego kapelusz i laskę. Gdy owa szacowna, a jakże ogromnie zdziwiona dzieweczka te przedmioty wręczyła mu, powoli zaczął posuwać się w kierunku wyjścia z domu, a wreszcie znalazł się na cichej ulicy, a w końcu na bardzo ruchliwej arterii komunikacyjnej wiodącej do centrum Londynu.


Rzecz jasna, że poruszał się bardzo powoli. Wykazywał przy tym ogromne zainteresowanie wszystkimi - i to nawet najmniej ciekawymi wystawami, zatrzymując się przy co drugiej po to, aby na chłodnej szybie okna wystawowego na chwilę oprzeć głowę. Przechodziły koło niego panie w krynolinach, a sprzedawcy uliczni wołali za nim, proponując mu kupno towarów - ale on nie oglądając się parł naprzód, choć bardzo wolno i z największym wysiłkiem. Nawet nie odwracał głowy, gdy mijał go jakiś wspaniały lśniący powóz, ciągnięty przez biegnące raźnym truchtem rumaki. Wątpliwą jest nawet rzeczą czy byłby się zatrzymał, aby spojrzeć, gdyby nawet sama młodziutka królowa Wiktoria tamtędy przejeżdżała! A tymczasem rzeczywiście siły, o które prosił, zostały mu dane i odległość dzieląca go od Cheapside została przebyta! Dotarł bezpiecznie do biura Towarzystwa Okrętowego i najpierw usiadł na schodach, zanim podjął wysiłek udania się na pierwsze piętro. Zdawał sobie sprawę z tego, że było to raczej niebywałą rzeczą, aby siadać w tym miejscu. Niewątpliwie tego samego zdania byli panowie w cylindrach, którzy co chwila przebiegali koło niego, spiesząc do biura na piętrze i z powrotem. Zerkali ma niego, jak gdyby wyrażając spojrzeniem taką myśl: "Hm, a przecież ten młodzieniec wygląda ma całkiem przyzwoitego człowieka!..." Nikt jednak się do niego nie odezwał i wreszcie dowlókł się po schodach na pierwsze piętro i wszedł do biura. To był krytyczny moment. Po dokonaniu tak ogromnie męczącego dwumilowego marszu - co go spotka? Czy rozczarowanie? Ale miał jakby przeczucie, że wszystko będzie w porządku. I rzeczywiście tak było! Urzędnik, który go przywitał, natychmiast go poznał i rzekł; "Ach, jakże się cieszę, że pan przyszedł! Okazało się, że to jednak nie był towarzysz Finch, który uciekł, ale jakiś inny dzielny majtek o tym samym nazwisku! Z największą przyjemnością wręczę panu pobory, które się należą pani Finch, aż do dnia dzisiejszego. Niewątpliwie dosięgną one adresatkę przez pana o wiele prędzej i bezpieczniej niż za pośrednictwem jej małżonka. Okręt jego właśnie co przybił do lądu w Gravesend, a wiadomo z jak wielu pokusami mają do czynienia marynarze, gdy się znajdują na lądzie po długiej morskiej podróży!" Mówiąc te słowa, przyglądał się bacznie młodemu studentowi medycyny, który stał przed nim blady i bardzo osłabiony, co można było zaraz spostrzec. Dlatego też rzekł bardzo uprzejmie: "Ale zanim panu wypłacę pieniądze, musi się pan najpierw posilić. Właśnie mam zamiar spożyć obiad, a pan musi usiąść razem ze mną i również coś zjeść!"


Hudson przyjął to miłe zaproszenie z wielką wdzięcznością, gdyż zarówno odpoczynek, jak również i posiłek były mu bardzo potrzebne! A drogę powrotną do Soho odbył już omnibusem, - już mógł sobie na to pozwolić! A co więcej, ogromny wysiłek, którego musiał dokonać, nie tylko mu nie zaszkodził, ale raczej dopomógł! Już następnego ranka czuł się na tyle silny, że bez wahania wyruszył do lekarza, który go leczył, alby uiścić należność za leczenie. Wujek jego uczynił wszak już dosyć dla niego, dlatego postanowił bezwzględnie zapłacić sam rachunek za leczenie i bilet do domu, gdzie miał spędzić swoje wakacje. Jakkolwiek zdawał sobie sprawę z tego, że płacąc rachunek doktora, wyczerpie swoje fundusze do tego stopnia, że mu ledwie wystarczy na przejazd do domu - a może mu nawet zabraknie, to jednak zdawało mu się, że poczucie honoru absolutnie nie zezwala na postąpienie inaczej. A zatem rzeczywiście udał się do doktora, stosownie do powziętego postanowienia. Ale tam spotkała go jeszcze jedna miła niespodzianka: doktor odmówił przyjęcia. jakiegokolwiek honorarium.


"Pan jest młodym studentem medycyny", oświadczył stanowczo. "Jako takiemu w żaden sposób nie pozwolę zapłacić za moje usługi".


"Ależ lekarstwa!..." starał się upierać przy swoim Hudson.. "Ta wszystka chinina - przecież za to powinienem zapłacić!" "No dobrze", odparł na to doktor. "Jeśli tak, to proszę zapłacić. Powiedzmy, że chinina kosztuje osiem szylingów i to wszystko".


Osiem szylingów! Hudson szybko wykonał małe pamięciowe obliczenie wręczając doktorowi tę zadziwiająco małą kwotę: gdy popłaci wszystkie rachunki zostanie mu akurat dostateczna ilość pieniędzy na zapłacenie biletu do Yorkshire, ceny biletu omnibusowego do swego domu i na konieczną na podróż żywność! Serce jego przepełnione było radością. To było cudowne! Na każdym kroku widział, jak jego sprawy układają się w taki sposób, jak gdyby ktoś je z góry uporządkował -i to w doskonały sposób! Po prostu nie mógł zatrzymać w sobie tego radosnego uniesienia z racji tych niepojętych dowodów, że Bóg w całej pełni okazał gotowość wzięcia na siebie pełnej odpowiedzialności za układanie każdego szczegółu jego życia - a jeśli był gotów to czynić dla niego, to z całą pewnością i dla innych. Dlatego postanowił koniecznie powiedzieć o tym doktorowi.


"Pan zechce mi łaskawie wybaczyć, panie doktorze", rzekł z pełnią uszanowania, "że pozwolę sobie na powiedzenie panu kilku słów, odnośnie do sprawy, która mi leży na sercu - a mam nadzieję, że to co powiem, pana nie obrazi. Otóż czuję, że za Bożą wolą panu właśnie i pańskiej opiece zawdzięczam moje życie, co napełnia mnie wielką wdzięcznością. Ale pragnąłbym opowiedzieć panu jeszcze pewne dalsze istotne szczegóły...'' Po czym pokrótce opowiedział mu dla jakiej przyczyny przyjechał do Londynu, jak pragnął doświadczyć, czy Bóg rzeczywiście wysłuchuje modlitwy - i to zanim pojedzie do Chin, i czego doświadczył postępując po tej linii. Chirurg przysłuchiwał się temu wszystkiemu grzecznie, nie przerywając, lecz po minie jego można było poznać, że nastawiony jest do całej tej sprawy sceptycznie - ale tylko do momentu, w którym Hudson opowiedział o swoim spacerze w dniu wczorajszym do Cheapside. Temu wprost nie mógł uwierzyć.


"To jest niemożliwe!" wykrzyknął. "Przecież gdy byłem u pana - i to na krótką tylko chwilę przed tym pana wymarszem - wyglądał pan raczej podobny do ducha, niż do żywego człowieka !''


"A jednak, proszę pana, ja ten długi marsz istotnie odbyłem", zapewniał go Hudsan, wyjaśniając, że wzniósł do Boga modlitwę w Imieniu Pana Jezusa, prosząc o posilenie dla odbycia drogi - i to jeszcze zanim wyruszył.


"Co! Pan tam poszedł na piechotę - a nie jakimś powozem, czy nawet omnibusem?"


"Nie. Całą drogę odbyłem pieszo".


"Całą drogę z Soho do Cheapside odbył pan pieszo?! Do Farringdon Streeh, a potem w górę na wzgórze Snow Hill i do Cheaipside...?"


Tak jest, panie doktorze..."


Teraz doktor się naprawdę zainteresował tą sprawą. Wydawało się rzeczą wprost nie do wiary, alby ktoś aż tak bardzo osłabiony chorobą mógł odbyć dwumilowy marsz tak bardzo ożywionymi ulicami Londynu - i co więcej - nie czuć się z tego powodu bynajmniej gorzej! Potem już z wielką uwagą wysłuchał całej relacji, jakim radosnym wynikiem ukoronowana została ta cała wyprawa, o otrzymaniu pieniędzy, jak Hudson był w stanie zapłacić wszystkie rachunki i że w końcu, po uiszczeniu ośmiu szylingów za chininę miał właśnie dostateczną kwotę do dyspozycji, alby móc się udać do rodzinnego domu. Można było poznać po twarzy doktora, że jakkolwiek nie chciał tego dać znać po sobie, to jednak serce jego napełniała dziwnie wielka radość ze sposobu w jaki Hudson opowiadał swoje dzieje. Było to dla tego starszego człowieka rzeczą prawdziwie wzruszającą - coś nowego: to w praktyczny sposób objawiające się zaufanie w stosunku do jakiegoś Boga, którego nie można przecież widzieć ani słyszeć! Gdy patrzył na dziwnie promieniującą twarz znajdującego się przed nim chłopca, w oczach jego pojawiły się łzy, których tam już dawno nikt nie widział. Twarz Hudsona tchnęła bezpośredniością i szczerością. Wreszcie głosem, w którym drżała nuta głębokiego wzruszenia, rzekł:


"Oddałbym cały świat, gdybym mógł posiąść taką wiarę, jaką pan posiada!"


"I Pan może ją posiąść, panie doktorze - czy pan nie wie o tym?", odpowiedział Hudson spokojnie. "Otrzymać ją może każdy za darmo - bez pieniędzy i bez zapłaty".


Rozdział 5

Raz jeszcze w domu


Ciągniony przez konie omnibus zaterkotał po kocich łbach rynku w Barnsley i wreszcie się zatrzymał. Pasażerowie zaczęli wysiadać jeden po drugim - a wreszcie ukazał się i Hudson, nieco zmęczony i zakurzony po długiej podróży z Londynu. Jakże wszystko wydawało się go witać radośnie - wszystko tak dobrze znane, jakże radosnym było jego powitanie przez rodziców - przez ojca surowego, a jednak pełnego serca, przyodzianego w surdut z połami i noszącego długie bokobrody, i czułą mateczkę, zawsze czyściutko na gładko uczesaną i noszącą wdzięczny muślinowy czepeczek na głowie, zawiązany pod brodą. Bardzo też miło było spotykać w czasie spaceru o lasce, miłych starych przyjaciół, którzy radzi dowiadywali się o nowinach z odległej stolicy. Wszystko było zupełnie odmienne od Londynu, gdzie był tylko nic nie znaczącym obcym, którego nikt nigdy nie pozdrowił, gdy przechodził tętniącymi ogromnym ruchem ulicami. Szczególnie teraz, gdy był jeszcze bardzo osłabiony po ciężkiej chorobie, dom rodzinny był nade wszystko upragnionym miejscem, w którym mógł cieszyć się zupełnym odpoczynkiem i głębokim zadowoleniem serca. Przesiadywał z wielką satysfakcją koło kominka w pokoju za sklepem, przyglądając się każdemu jego szczegółowi, który przywodził mu na pamięć tak wiele radosnych wspomnień. Jakież to sceny stawały przed oczyma duszy Hudsona, gdy patrzył na przykład na stojący w środku stary masywny stół! Zdawało mu się, że raz jeszcze jest małym chłopcem, ubranym w aksamitne ubranko - to najlepsze jego ubranko, i że siedzi przy stole, wokół którego zasiedli zaproszeni goście. Przyglądał się swojej matce, która nakładała każdemu z nich hojną porcję ciasta z jabłkami, na którego sam widok ślina napełniała usta. Wszyscy otrzymali swoją porcję - za wyjątkiem jej własnego małego syneczka, który grzecznie siedział cicho, tak jak mu przykazano, na próżno oczekując na talerz przeznaczony dla niego!... Wreszcie sobie jakoś uświadomił, że tym razem mamusia musiała o nim chyba zapomnieć - a nakazano mu, że za wszelką cenę nie wolno mu przy stale o nic poprosić! I oto co powiedział w ten wieczór, a co wskazywało na ogromną pomysłowość, jaką cechowała się ta mała główka a co przeszło od roczników rodzinnych i było wciąż na nowo wspominane! Otóż w czasie, gdy na chwilę ucichła przy stole rozmowa, można było nagle usłyszeć dziecięcy głosik, wypowiadający następujące słowa: "Mamusiu - jak uważasz, czy ciasto z jabłkami jest pożyteczne dla zdrowia małych chłopców?"


To przy tym stole także siedział dzień za dniem, odrabiając lekcje, które mu zadawał jego ojciec, aż wreszcie gdy miał lat jedenaście poszedł do szkoły. Pod ręką swego ojca jako nauczyciela był o wiele szczęśliwszy niż w szkole, to było rzeczą pewną, choć należał do prymusów tamtejszej szkoły. W charakterze jego ojca było coś wybitnie miłego i męskiego: miał niewzruszone przekonanie odnośnie do tego, co jest dobre a co złe, a także cechowała go nieugięta dyscyplina. Hudson już tutaj nauczył się punktualności, i to jeszcze na długo przedtem, zanim usłyszał dzwonki szkolne, które miały odtąd rządzić jego życiem. Biada temu, kto nie był gotowy usiąść za stołem z umytymi rękami i uczesanymi włosami, gdy przyszła pora posiłku!


"Jeśli jest pięciu ludzi, a każdy z nich musi czekać na kogoś jedną minutę, to oznacza to straconych pięć minut'', zwykł był surowo mawiać ojciec, dodając powoli: "Minuty, które już się nigdy nie wrócą!" To było bardzo ważne słowo!


"Nauczcie się szybko ubierać", oto jeszcze jedno z jego ulubionych powiedzeń. A miał po temu bardzo ważny powód bez dwóch zdań!


"Będziecie musieli czynność tę wykonywać co najmniej jeden raz dziennie każdego dnia przez całe życie". Stąd oczywistą rzeczą jest konieczność przyzwyczajenia się do tego zawczasu. Jeśli Hudson uśmiechał się, wspominając te rzeczy, bo było to wyrazem pełnego miłości ustosunkowania się do swoistych wypowiedzi swoich rodziców, z jakim dzieci podchodzą do takich wspomnień. Jest też rzeczą znamienną, że po raz pierwszy usłyszał o Chinach właśnie od swego ojca, gdy pewnego razu wykrzyknął z dużą dozą uczucia w głosie:


"Dlaczego tam właśnie nie wysyłamy misjonarzy? Oto kraj, o który powinniśmy wykazać naszą, troskę, kraj kipiący ogromną ilością ludności... samych silnych, inteligentnych, chętnych do nauki ludzi!"


A teraz, niemal piętnaście lat późnej, właśnie on, jego syn. Hudson, przygotowywał się do wyjazdu do tego kraju! Spędzając tych kilka tygodni w domu i mając wiele czasu do rozmyślania, nie mógł się wprost nadziwić, w jak cudowny sposób zostało mu objawione jego powołanie. Bo nie miał najmniejszej wątpliwości, że to właśnie było jego powołaniem, szczególnym zadaniem życiowym, które miał wykonać: "Jedź: dla Mnie do Chin!" - tak brzmiał ów rozkaz Boży, który otrzymał tego wieczoru, którego nigdy w życiu nie zapomni. Tylko jedno jeszcze doświadczenie może wyraziściej stało przed oczami jego wyobraźni i zapadło jeszcze głębiej do serca i pamięci, chociaż nie miało ono jeszcze związku z Chinami, a mianowicie to popołudnie w starym magazynie, gdy całe jego zapatrywanie na życie doznało całkowitego przeobrażenia! Ale gdyby nie był przeżył wówczas tego przeobrażenia, nie byłby nawet pomyślał obecnie o wyjeździe do Chin! Hudson wiele razy jak gdyby na nowo przeżywał owe niezapomniane chwile tego przełomowego popołudnia. Miało ono miejsce trzy lata temu, a jednak pamięć o nim w sercu Hudsona była tak żywa, jak gdyby to miało miejsce dopiero wczoraj!..


Miał wówczas dopiero szesnaście lat, a jednak już był rozczarowany życiem. Jakżeż wydawało się ono nudne! Wciąż tylko w domu, a przy tym trzeba było pomagać ojcu w sklepie... Nie można powiedzieć, że nie kochał swoich rodziców, gdyż bardzo ich kochał, lecz stwierdził, że ich tryb życia był bardzo męczący. Nie było miejsca w ich programie życiowym na grę w piłkę, kręgle czy chodzenie na łowy i urządzanie po łowach przyjęcia. Woleli śpiewać pieśni nabożne w kaplicy położonej kilka kroków od ich domu, przy tej samej ulicy, a Hudsonowi towarzyszącemu im tam z obowiązku, wydawało się to bardzo nudne. Jego pragnieniem, chowanym głęboko w sercu, było posiadać duży dom, w którym usługiwałoby kilku sług i służących, z którego mógłby wyruszać, ubrany w karmazynową kurtkę, na polowanie.


Ogromnie pragnął posiadać coś, co umożliwiłoby mu osiągnąć jak największą szybkość - oczywiście jakiegoś wspaniałego konia, ponieważ podówczas motocykle nie zastały jeszcze wynalezione! Najwyraźniej jednak te pragnienia pozostawały tylko w sferze marzeń, dlatego też pewnego czerwcowego popołudnia wyszedł ze sklepu do pokoju za sklepem wyraźnie niezadowolony z życia, nie wiedząc, co by też zrobić ciekawego. Przejrzał szafę z książkami, ale nie spostrzegł tam niczego, co by go zainteresowało, wobec czego skierował swą uwagę na inny przedmiot, a mianowicie na kosz pełen małych oprawionych w karton książeczek i wyciągnął jedną z nich. "Wiem, co to będzie", rzekł sam do siebie. Znał bowiem te małe w karton oprawne książeczki, które jego ojciec tak lubił zbierać "Na początku będzie jakaś ciekawa opowieść, a na końcu będą w niej prawić morały, lub też wygłaszać kazanie!..." postanowił więc przeczytać tę ciekawą opowieść znajdującą się na początku, a dalej już nie czytać. Wziął więc tę książeczkę do magazynu znajdującego się po drugiej stronie podwórza, aby się upewnić, że mu młodsze siostry nie będą przeszkadzały wzywaniem do jakiś zabaw i tam usiadł pomiędzy skrzyniami i butlami, aby ją przeczytać.


Ani mu się śniło, że właśnie w tym momencie matka jego, znajdująca się na wakacjach w miejscowości odległej koło siedemdziesiąt mil, klęczy przy łóżku i modli się o niego ze szczególną żarliwością. Nie miał też pojęcia o tym, że sześć tygodni temu jego młodsza siostra Amelia postanowiła, że będzie się modliła o niego trzy razy dziennie tak długo, aż jego poglądy na sprawy dotyczące Boga ulegną zmianie. A tego właśnie potrzebował - zmiany poglądów odnośnie do Boga! Powiedział jej kiedyś, że w ogóle nie ma pewności, czy Bóg istnieje - a efektem tego był jednak bardzo kapryśny humor! Nie miał pewności, czy jest Bóg! Czy też jest Bóg?! Amelia, która była osobiście głęboko przeświadczona o istnieniu Boga i Jego działaniu, doszła do przekonania, że nie można dłużej tolerować takiego stanu rzeczy. A ponieważ przekonała się, że jakkolwiek starała się jak najbardziej przekonywującymi argumentami dowieść tego Hudsonowi, to jednak on nie zdawał się mimo wszystko podzielać jej zdania, postanowiła wreszcie uprosić Boga, aby On zechciał zmienić poglądy Hudsona. I dla tej właśnie przyczyny postanowił modlić się trzy razy dziennie tak długo, aż się to stanie. Odnośnie do tego postanowienia zrobiła nawet notatkę w swoim dzienniczku. Pomimo bowiem swoich włosków, i krętych jak korkociągi i pięknych sukieneczek z falbankami, Amelia była młodą osobą odznaczającą się pewną stanowczością, dlatego też swej obietnicy dotrzymała i rzeczywiście modliła się o tę sprawę trzy razy dziennie!


Nie wiedząc o tym wszystkim, Hudson siedzi oto w tym magazynie i czyta tę małą książeczkę, która dokonała tak ogromnej zmiany w jego życiu, całkowicie zmieniając jego poglądy. Całkiem niespodziewanie i nieoczekiwanie naraz mu zaczęło świtać w sercu, że to wszystko, co od najwcześniejszego dzieciństwa słyszał o Bogu i Panu Jezusie Chrystusie, jest prawdą. Bóg jest kimś prawdziwym. Jezus Chrystus jest Jego Synem i umarł dla ratowania grzeszników. Ożył, zmartwychwstając i żyje teraz w Niebie, będąc w stanie widzieć wszystko, co się dzieje na ziemi - widzieć i jego, tam właśnie znajdującego się w tym magazynie! On umarł za grzechy całego świata - dlatego też umarł i za grzechy Hudsona Taylora. Obiecał dać żywot wieczny wszystkim, którzy Weń uwierzą - a więc obiecał dać żywot wieczny i Hudsonowi Taylorowi. On wysłuchuje modlitw, dlatego też wysłucha i modlitwę Hudsona Taylora! Co za zdumiewająca rzecz! Przecież słyszał o tym już tyle razy, ale dopiero teraz prawda ta zaczęła jaśnieć w jego sercu. I naraz Hudson poczuł się tak, jak się czuje ktoś, kto całymi godzinami się głowił nad rozwiązaniem jakiegoś zadania matematycznego, a patem nagle znajdzie proste jego rozwiązanie - doznał uczucia ulgi, był olśniony, pełen radości. Wszystko się teraz zmieniło. Poczucie nie zadowolenia, ta jakaś świadomość, że pewnego dnia wyjdzie na jaw utajone zło, które na nim ciąży - zniknęło zupełnie. Czuł się wolny. Wydawało mu się tylko, że jest to zbyt wielkie szczęście, aby mogło trwać długo.


A jednak szczęście to było trwale. Trzy i pół roku później, siedząc pełen zadowolenia przy ogniu trzaskającym na kominku, Hudson zdawał sobie sprawę z tego, że ono nadal trwa! Lata, które upłynęły od owego czerwcowego popołudnia, nie były latami straconymi bezczynnie. Nie były to też lata łatwe - przeżywał w tym czasie pewne próby i trudy dotąd sobie zupełnie nieznane. Ale zawsze pozostawała szczęściem napawająca świadomość, że przeżywa wspaniałe przygody w niewidocznym świecie Ducha. Zachęta do doświadczania swego życia z Bogiem z punktu widzenia, czy też Bóg wysłuchuje modlitwę - o czym się przekonał w tak cudowny sposób - i upewnienie się, że Bóg poprowadzi go niezbadanymi jeszcze przez nikogo ścieżkami, których nigdy by nie był znalazł o własnych siłach - było czymś daleko jeszcze wspanialszym, niż galopowanie na jakimś koniu w ślad za psami myśliwskimi po ograniczonym skrawku ziemi, leżącym wokół Barnsley! Poznał też prostą drogę wiodącą do rozwiązania zagadki, w jaki sposób pozbyć się uczucia winy. Po prostu robił to, o czym wiedział, że jest prawe, a gdy niekiedy niechcący zrobił coś, co było niewłaściwym, wyznawał to Bogu, który obiecał przebaczyć, ilekroć grzech zostanie wyz-nany! Tak, jego szczęście trwało nadal!


Tygodnie, które Hudson spędzał w Barnsley, mijały ogromnie szybko i niebawem wzmocniony na ciele i na duchu, Hudson wybierał się ponownie do Londynu. Rozstanie z domem nie obeszło się bez wielkiego bólu serca... Nie było wszak łatwo powiedzieć "do widzenia" tej serdecznej atmosferze przyjaźni i miłości, która go w domu otaczała. Z własnego doświadczenia już się zdołał nauczyć, co to znaczy chodzić samotnie drogą życia i co to znaczy przechodzić przez okresy słabości i niedostatku bez pokrzepiającej obecności współtowarzyszy mających wspólne poglądy. Wiedział jednakowoż, że tędy prowadzi szlak do osiągnięcia wielkiej wewnętrznej mocy i umiejętności chodzenia o własnych siłach. Pionierska praca misyjna - to był jego cel, a do tego trzeba było prawdziwych mężczyzn, a nie jakichś tam w pierzynkę owiniętych słabeuszy! A jakkolwiek Hudson od dzieciństwa odznaczał się raczej wątłym zdrowiem, postanowił jednak stać się takim pionierem. Musiał więc dopiąć i tego, aby w pierwszym rzędzie stać się prawdziwym mężczyzną.


Jego rodzice, rzecz jasna, wyraźnie się sprzeciwiali temu planowi, aby się stać prawdziwym mężczyzną, jeśli miało to być osiągnięte drogą powrotu do diety obejmującej tylko jabłka, razowy chleb i popijanie tego czystą wodą!... Byli wręcz odmiennego zdania, a mianowicie, że tak postępując, nigdy mężczyzną nie zastanie, a i sam Hudson musiał przyznać, że słuszność jego postępowania w przeszłości podlega dyskusji!... Dlatego też postanowiono, że będzie lepiej, jeżeli przyjmie posadę asystenta u jakiegoś lekarza, u którego by mógł zamieszkać i żywić się przy rodzinie, aniżeli pójść z powrotem do domu w Soho, w którym mieszkał poprzednio, samemu się zapatrując w żywność. Tak też uczynił.


Z rana uczęszczał na wykłady w szpitalu, od południa aż do godziny dziewiątej wieczorem asystował swemu pracodawcy, lekarzowi-chirurgowi, a reszta dnia już należała do niego, mógł wtedy dowoli się uczyć i zapracowywać materiał przerabiany na wykładach..!


Był to nader wyczerpujący tryb życia, ale Hudson był szczęśliwy. Dobry wikt i wygodne mieszkanie wielce się jednak przyczyniły do jego dobrego samopoczucia - musiał to przyznać! Tak więc w ciągu sześciu miesięcy od powrotu do Londynu nie tylko zdobył wiele cennych wiadomości z dziedziny medycyny i znajomości ludzkiej natury, ale - co było, jak już zdołał się przekonać, najważniejsze - dalsze dowody, że Bóg mu udziela pomocy we wszystkich sprawach, o które się modlił.


Jednym z najdobitniejszych tego dowodów było jego przeżycie z człowiekiem cierpiącym na gangrenę w nodze. Był to pijak o prawdziwie zatwardziałym sercu i oto leżał umierający, choć sobie z tego nie zdawał sprawy.


"Nie ma sensu nawet mu wspominać coś o religii", ostrzegł Hudsona, gdy przyszedł pewnego razu do mieszkania, w którym człowiek ten był sublokatorem. "On absolutnie w Boga nie wierzy i ani nie chce słyszeć o religii!" Pewnego razu zaprosiliśmy pewną osobę, która poświęcała się czytaniu Pisma Świętego chorym, ale on wpadł w straszliwą złość i kazał tej osobie natychmiast wyjść z pokoju. Przychodził też i wikariusz z parafii, ale i jemu przypadło w udziale wyjść z pokoju chorego z uczuciem wielkiego zmieszania, gdyż rozwścieczony inwalida pozwolił mu się zbliżyć do łóżka, ale tylko na taką odległość, aby móc mu plunąć w twarz!" Stąd też Hudson miał uczucie gladiatora wchodzącego na arenę, gdy po raz pierwszy przybył do tego chorego w celu dokonania opatrunku jego nogi. Wiedział, że będzie musiał porozmawiać z chorym o tym, że Bóg jest gotowy przebaczyć mu jego grzechy i przyjąć go jako marnotrawnego syna. Przecież ten człowiek był umierający! Jakiż los go czekał na tym, czy tamtym świecie - bez Boga? Ale Hudson postanowił poczekać, aż się nadarzy sposobny moment do tego, aby zahaczyć o ten najważniejszy temat, poczekać, aż jego gniewny i buntowniczy nastrój ulegnie jakiejś zmianie - w przeciwnym bowiem razie poruszenie tego tematu sprawiłoby raczej więcej szkody niż pożytku. Dlatego też poświęcił opatrywaniu nogi chorego szczególną uwagą i przez kilka dni nie mówił o religii ani słowa. Ale człowieka tego ustawicznie nosił na sercu, czuł się za niego odpowiedzialny i wielekroć się o niego modlił. "Naucz się poruszać ludzi poprzez Boga modlitwą". Jeśli jego modlitwy o skruszenie twardych serc nie będą skuteczne tutaj, w Anglii, to nie może się bynajmniej spodziewać, że będą ukoronowane powodzeniem w pogańskich Chinach.


Stopniowo nastawienie chorego zaczęło ulegać zmianie. Najpierw w odniesieniu do osoby samego Hudsona. Ten młody student medycyny robił opatrunki jego nogi tak starannie i sprawnie, że ból został w dużej mierze uśmierzony, toteż czuł w stosunku do niego prawdziwą wdzięczność. Posunął się nawet tak daleko, że mu o tym powiedział! A wtedy nastał sposobny moment, na który Hudson czekał - taka myśl przewinęła się przez jego umysł i natychmiast zaczął choremu wyjaśniać, że on zaufał Bogu, iż mu dopomoże we wszelkiej pracy medycznej, po czym przeszedł do zagadnienia potrzeby każdego człowieka, aby otrzymać Boże przebaczenie i łaskę.


Gdyby był usługującym czytaniem Pisma lub wikarym, byłoby mu się zapewne powiodło podobnie jak i im! Ale ponieważ był lekarzem i do tego tak umiejętnym, że w dużej mierze umiał uśmierzać ból, mężczyźnie udało się opanować swoją złość i tylko odwrócił się do ściany, nie powiedziawszy ani słowa, i w tej pozycji pozostał - odwrócony twarzą do ściany - aż do czasu, gdy Hudson wyszedł z pokoju. Taki obrót sprawy nie był bynajmniej zachęcający, ale pierwszy krok we właściwym kierunku został zrobiony. Następnego dnia Hudson raz jeszcze spróbował coś powiedzieć na ten temat - ale z podobnym rezultatem. Po kilku dalszych odwiedzinach zaczął upadać na duchu i zadawać sobie pytanie: Czy ma to sens w dalszym ciągu temu człowiekowi coś mówić? Wydawało się, że jest to zupełnie bezcelowe. Aż pewnego dnia czul się tak przybity i tak zatroskamy o tego człowieka, który mimo swego gniewnego nastroju tak bardzo mu leżał na sercu, że wreszcie poczuł, że coś jak gdyby staje mu w gardle i do oczu jego napłynęły łzy.


"Ach, przyjacielu! Pan musi mnie posłuchać!" wykrzyknął, podchodząc do łóżka. "Gdyby pan mi tylko pozwolił razem z panem się pomodlić!" a przy tych słowach głos jego wyraźnie zdradzał, że duszą go łzy. Hudson spodziewał się, że jego pacjent odwróci się jak zwykle do ściany - ale tym razem tak się nie stało. Chory patrzył ze zdumieniem na młodego lekarza, tak bardzo wzruszanego i w sposób oczywisty czymś bardzo zmartwionego i rzekł:


"Ostatecznie - jeśli sprawi to panu ulgę, to proszę to zrobić !"


Nie było to wcale serdecznym zaproszeniem do modlitwy, ale Hudsonowi nie było niczego więcej potrzeba. Ukląkł, zamknął oczy i na głos się modlił, gorąco prosząc Boga o otworzenie oczu tego drogiego mu człowieka, aby on mógł poznać, że Bóg jest kimś bardzo bliskim i prawdziwym, że Jezus Chrystus umarł, aby go zbawić od kary na jaką zasłużył dzięki swoim grzechom, a to tym bardziej, że przebaczenie można było osiągnąć tak łatwo - gdyby tylko o nie poprosił! Mężczyzna leżał cicho i jakkolwiek nie powiedział niczego w tym momencie, był to nie mniej punkt zwrotny w jego życiu. Już więcej nigdy się nie obracał plecami do Hudsona, gdy ten mu opowiadał o Bogu. Coraz jaśniej zaczynał sobie zdawać sprawę z tego, że to, o czym ten poważny młody człowiek mu wciąż na nowo opowiadał, jest prawdą. A jeśli jest to prawdą - to czemu nie wierzy? Czemu nie...? Aż doszło do tego, że pewnego dnia Hudson opuszczał pokój swego pacjenta tak szczęśliwy, jak gdyby już był w Niebie! Oto ten zatwardziały ongiś i zgorzkniały stary człowiek, który przez czterdzieści lat nie wszedł ani razu do wnętrza jakiegokolwiek kościoła - chyba w celu zawarcia związku małżeńskiego, a teraz leżał na łóżku, zamknął z czcią swoje oczy, ucząc się modlić do swojego Boga.


Rozdział 6

Burza na morzu


Statek drgnął. Trap usunięto po wkroczeniu na pokład uprzejmego marynarza, który jako ostatni opuścił ląd stały, a teraz powoli i cicho okręt zaczął oddalać się od nadbrzeża. Hudson sam tylko stał na pokładzie, żegnając ręką grupkę ludzi, którzy stali patrząc na jego odjazd. Jego wzrok był utkwiony w matkę. Droga, słodka, dzielna mateczka! Ona bardzo usilnie starała się okazać mężną, ale gdy tam, na dole, w jego kabinie, delikatnie poprawiała pościel na hamaku, zauważył na jej policzkach łzy... A teraz, gdy powiedziała po raz ostatni "Żegnaj!" i puściła okręt, musiała prędko usiąść na kawałku starego drewna, gdyż zdawało się, że zemdleje. Hudson raz jeszcze biegł ku niej po trapie, aby ją pocieszyć i serdecznie ucałować


"Nie płacz, mamusiu droga" powiedział, "to rozstanie nie będzie trwało długo. Spotkamy się znowu..." Ale musiał pośpieszyć z powrotem na pokład i zastawić ją. Teraz stała, szeroka jej spódnica powiewała na wietrze, a chusteczką, którą trzymała w ręku, machała ku niemu. Hudson, pragnąc ją widzieć lepiej i jak najdłużej, naraz się odwrócił i wspiął na maszt. Stojąc na takielunku pomiędzy kołyszącymi się linami, mocno się chwycił jedną ręką masztu, a drugą energicznie wymachiwał swoim kapeluszem. Może ją to pocieszy, gdy go zobaczy w takiej pozycji! Wysoko nad jego głową żagle zaczynały szumieć na wietrze, a maszty zaczęły skrzypieć, okręt zbliżał się do wyjścia z portu. Ukochana postać na brzegu wyglądała coraz mniejsza, a jej mała powiewająca na wietrze chusteczka stawała się coraz bardziej podobna do małej białej mgiełki...


"Oh-h-h!" Na dźwięk tego przeszywającego serce krzyku, Hudson przestał machać kapeluszem - to jego matka tak krzyknęła! Okręt przejeżdżał w tym momencie przez bramę portową, wychodząc na pełne morze i zbierając jej jedynego syna do nieznanego da1ekiego kraju - do Chin! To było rzeczywiście pożegnaniem na zawsze! Boleść tego krzyku przeniknęła serce Hudsona jak nóż. Jak wiele ją to kosztowało! Ona cierpiała o wiele więcej od niego! Coś go ścisnęło mocno za gardło, a okręt rozwijał coraz większą szybkość, tak że Hudson nie mógł już więcej rozeznać maleńkich postaci stojących na końcu nadbrzeża. Wytężał wzrok, starając się dojrzeć coś poprzez mgliste powietrze, aż wreszcie zdał sobie sprawę z tego, że ich już więcej widzieć nie może i powoli zesunął się z powrotem na pokład., przy czym krzyk matki i brzmiał mu stale w uszach. Ale serce jego zaczęło opanowywać z kolei inna myśl: Jeśli widok syna opuszczającego ją, aby się udać do Chin, sprawiał tak ogromny ból jego matce, to jak bardzo musiał cierpieć Bóg, gdy się musiał rozstawać ze Swoim Synem, Jezusem, gdy ten udawał się na Ziemię, aby umrzeć za grzechy ludzkie? Czyż Bóg nie był Ojcem? Czyż Jezus nie był Jego jednorodzonym Synem? I tak w jakiś dziwny sposób poświęcenie, jakie musiał ponieść i on i jego matka, a które sprawiło im tak wielki ból serca, wydawało się przybliżać go bardziej jeszcze do Boga i lepiej jeszcze zaczął rozumieć, jakie znaczenie miało słowo "Miłość Boża". Bóg miłował, a więc wiedział również co to znaczy cierpieć w ten sposób! Hudson poczuł się więc dziwnie posilony - i to pomimo ogromnego bólu serca. Po chwili udał się do swej kabiny.


Był on jedynym pasażerem na pokładzie "Dumfries", maleńkiego statku o wyporności zaledwie 40 ton i powiedziano mu, że będzie to trwało pięć do sześciu miesięcy zanim osiągną Szanghaj. W tym czasie - bo jest rok 1853 - nie było jeszcze Kanału Sueskiego i dlatego mały stateczek musiał dzielnie stawiać czoło falom rozbijającym się o Przylądek Dobrej Nadziei i burzom szalejącym na Pacyfiku, zdążając do portów Dalekiego Wschodu. Tak więc Hudson miał przed sobą długą, bardzo długą podróż morską, a okazało się, że już pierwszych dziesięć dni dostarczą mu dostateczną ilość wrażeń i niebezpiecznych przygód, aby mu wystarczyło na całą resztę jazdy! Albowiem gdy tylko "Dumfries" dostał się na wody Kanału Irlandzkiego, napotkał na straszliwą burzę, która sprawiła, że stateczek ten przez kilka dni z rzędu ciskany był po morzu jak mały kawałek korka. Siła wichury była potężna - Hudson jeszcze nigdy w życiu czegoś podobnego nie widział, dlatego też bardzo prędko skorygował wszelkie romantyczne poglądy, które dotąd posiadał, jeśli chodzi o zawód marynarza... Drewno okrętu trzeszczało i jak gdyby jęczało, woda morska wdzierała się nawet i do kabin, odzież jego była ciałkiem mokra i lepiła się do ciała, a burza w miarę jak mijały dni i noce, zdawała ,się raczej coraz bardziej potęgować w swojej wściekłości, aż wreszcie w niedzielę po południu morze. stało się podobne do ogromnych pasm górskich i Hudson z największym trudem wdrapał się na pokład i trzymając się z całej siły burty okrętu, przyglądał się dzikiej scenerii rozszalałego żywiołu. Morze było całe białe od piany, a fale podobne do groźnych olbrzymów skalnych raz po raz przybliżały się do maleńkiego okrętu i zdawało się, że go roztrzaskają - choć stateczek wpadał w nie, jakoś mu się udawało przemknąć przez kipiące wody. Hudson miał wrażenie, że każda następna fala dokona już dzieła powalenia i pogrążenia w wodnych odmętach ich okrętu, który nachylał się raz po raz, pod bardzo niebezpiecznym kątem. Jego nogi rozjeżdżały po śliskich deskach pokładu i z największym trudem zachowywał równowagę, podczas gdy statek wdzierał się niepewnie na wierzch jednej wodnej góry po drugiej tylko po to, aby po chwili znikać w przepastnej głębinie, gdy fala mijała. Patrząc na szalejące morze zauważył przed sobą jeszcze inny duży okręt, również odbierający potężne ciosy ze strony rozszalałych fal i wichru, i jeszcze jeden mniejszy statek. Jakżeż bezsilni byli wszyscy, jakże zupełnie bezradni wobec niebezpieczeństwa, że wicher spowoduje zderzenie! Kapitan stał tuż obok niego. Na jego twarzy można było spostrzec skupienie, a zarazem głęboki niepokój. I on przyznał, że nigdy jeszcze nie widział bardziej wzburzonego morza. I "Jeśli Bóg nam nie pomoże", dodał z wielką powagą w głosie, "to nie ma żadnej nadziei". "Jak daleko jesteśmy ad wybrzeży Walii?" zapytał Hudson. Wiedział o tym, że wybrzeże Walii ze swoimi ogromnymi skałami sięgającymi daleko w głąb morza, jest szczególnie niebezpieczne.


"Piętnaście, względnie szesnaście mil..." Okręt jednak dryfował właśnie w tym kierunku, co powodował silny wicher dmący od zachodu. "Musimy rozpiąć więcej żagla, gdyż im więcej będziemy mieli rozpiętych żagli, tym mniej będziemy dryfować. Oby Bóg dał, aby maszty to zniosły..." A co się stanie, jeśli pod napojem wichru się złamią? Ale trzeba było zaryzykował. Chodziło tutaj o ich życie. Kapitan dał rozkaz wciągnięcia na maszt dwóch żagli.


Z chwilą gdy wiatr uderzył w żagle, okręt popędził do przodu z jeszcze większą szybkością. Pędził położony zupełnie na burtę, tak że chwilami fale przelewały się przez przedni pokład. Nadchodził wieczór, ściemniało się - najwidoczniej gdzieś tam, za grubymi zwałami chmur słońce chowało się pod horyzontem. Hudson przyglądał się temu wszystkiemu z największą powagą.


"Jutro ty, słoneczko miłe, wzejdziesz jak zwykle", po-myślał, odczuwając dramatyczną sytuację, "ale jeśli nie stanie się cud, to nie pozostanie po nas nic więcej jak tylko kilka szczątków rozbitego okrętu i kilka desek pływających po falach..." Jakżeż jego rodzina by się strasznie smuciła, gdyby utonął! I jaką stratą materialną byłoby to dla Towarzystwa Ewangelizacyjnego Chin, które wydało na opłacenie jego kosztów podróży i ekwipunku około sto funtów! A jakie to będzie uczucie, to ostateczne zmaganie się z szalejącym żywiołem, zanim ostatecznie fale nie zamkną się nad jego głową? Była to raczej melancholijna refleksja. Hudsonowi zrobiło się zimno i czuł się bardzo osamotniany i przestraszony, w miarę gdy robiło się coraz ciemniej, przy czym wiatr ryczał nieustannie, a w twarz jego uderzała ustawicznie słona piana. Dlatego też z trudem przedostał się z powrotem do korytarza okrętu i wreszcie do swojej kabiny. Wziąwszy do ręki swój śpiewnik i Biblię, usiadł na swoim hamaku i zaczął czytać.


"Niechaj się nie trwoży serce wasze; wierzcie w Boga i we mnie wierzcie..." Te dobrze mu znane słowa tchnęły takim pokojem, że po chwili i jego serce poczuło się spokojniejsze. Czytał jeszcze dalej przez chwilę, ale oczy zmęczone czytaniem przy niepewnym świetle kołyszącej się latarni, zaczęły odmawiać posłuszeństwa, a więc Hudson rzucił się na hamak i zasnął.


Gdy się obudził, zbliżała się północ. Okręt wciąż jeszcze się gwałtownie kołysał, a fale huczały. Jak też daleko byli w tej chwili od lądu i od owych niebezpiecznych skał? Hudson ponownie udał się na pokład. Wytężając wzrok, naraz zobaczył w oddali jakieś światło. Była to latarnia morska Holyhead, wysyłająca ostrzegawcze sygnały do wszystkich okrętów, które by się przybliżały na zbyt niebezpieczną odległość. Latarnia morska Holyhead a pod nią te skały...


"Czy uda się nam minąć je?" krzyknął do kapitana, przy czym wicher omal zupełnie nie zagłuszył jego głosu.


"Jeśli nie zboczymy, to może nam się akurat uda!" krzyknął w odpowiedzi kapitan. "Ale jeśli jeszcze trochę zdryfujemy, to niech Bóg nam dopomoże..." I jednak zdryfowali. Zupełnie bezsilni, oczy swe utkwili w świetle, do którego co-raz bardziej się zbliżali. Ile czasu potrwa, zanim, dryfując w ten sposób, okręt ich znajdzie się przy tych skalach, na których ta latarnia morska została zbudowana?


"Czy mamy jeszcze dwie godziny czasu?" krzyczał Hudson. "Prawdopodobnie mniej niż dwie godziny..." brzmiała odpowiedź.


Hudson zeszedł do swojej kabiny, a do oczu jego napłynęły łzy, gdy pomyślał o swoim ojcu, swojej matce, o swoich siostrach. Już nigdy nie miął ich zobaczyć tutaj na ziemi! Jakżeż straszny będzie ich smutek, gdy po nim zupełnie zniknie ślad po zatonięciu okrętu! Wyjął z kieszeni swój notatnik i starannie napisał na nim swoje imię i nazwisko, aby na wypadek, gdyby ktoś odnalazł jego ciało, można było w ten sposób je zidentyfikować. Gdy ten środek ostrożności został już powzięty, zaczął jeszcze raz oglądać się za sposobem uratowania się przed śmiercią w wodnej otchłani. Nie wyrzekł się bowiem nadziei ocalenia. Zobaczywszy jakiś duży kosz, zaraz pomyślał, że może ten przedmiot będzie się utrzymywał na wodzie, wziął go więc ze sobą na pokład i postanowił trzy-mać się go mocno na wypadek gdyby okręt zatonął. Do tego kosza uprzednio jeszcze włożył kilka najpotrzebniejszych przedmiotów, które by mu się przydały, gdyby mu się udało wydostać na brzeg. Nie było to rzeczą łatwą - wyjść na po-kład z tym koszem, ale gdy się wreszcie znalazł na pokładzie, była noc, ale księżyc przebił się przez chmury i przy jego świetle mógł zupełnie wyraźnie dostrzec leżący przed nimi skalisty brzeg, od którego dzieliło ich zaledwie kilkaset metrów białej od piany wody morskiej.


Przez cały czas Hudson trwał w modlitwie. Stwierdził, że było rzeczą niemożliwą niemal formułować jakieś konkretne zdania, gdyż umysł jego był ogromnie wzburzony, ale coś w jego duszy nieustannie - choć bez słów - krzyczało do Boga, ich Ojca, błagając Go o uratowanie ich życia.


"Czy łodzie ratunkowe utrzymają się na tak wzburzonym morzu?" zapytał wreszcie kapitana, dziwiąc się, że ich nie opuszczają na wodę.


"Nie..." "A czy nie moglibyśmy związać kilku belek i zrobić z nich coś w rodzaju tratwy?" zaproponował jeszcze Hudson.


"Na to nie ma czasu..." Kapitan wykonał zdecydowany ruch, tak jak gdyby w tym momencie powziął jakąś ważną decyzję.


"Musimy za wszelką cenę spróbować zmienić kierunek okrętu - albo też wszystko stracone", powiedział Wydawało się, że okręt zdąża wprost w kierunku lądu, leżącego tuż przed nimi. "Będziemy musieli obrócić żagle wprost pod wiatr... Morze jest w stanie co prawda zdruzgotać nam pokład w momencie wykonywania tego manewru i zmieść wszystko za burty... ale musimy spróbować!" i natychmiast wydał odpowiednie rozkazy. Ale i ten wysiłek, aby spowodować zwrot i oddalić się od brzegu - nie powiódł się. Potęga wichru i fal była zbyt wielka. Kapitan zrobił więc jeszcze jedną desperacką próbę, aby okręt skierować w przeciwnym kierunku. Znaczyło to, że mieli się znaleźć w bardzo groźnym pobliżu skał, ale wobec ogromnej szybkości, jaką posiadał statek przy pełnych żaglach a potężnej wichurze, istniała szansa, że może im się uda przejechać obok skał i je szczęśliwie minąć. Oczy wszystkich były skierowane na te skały, o które z głuchym łomotem rozbijały się fale, rozpryskując się i zmieniając na kipiącą pianę tryskającą na wi1e metrów w górę. Uda się okrętowi przejechać mimo? Odległość od skał wynosiła już tylko zaledwie dwie długości statku i jeśli temu małemu okrętowi nie uda się utrzymać swego kierunku, to za kilka minut rozbije się na drobne kawałki. Z zapartym tchem Hudson patrzył na to, co się dzieje, trzymając się kurczowo t.akie1unku okrętu, który gwałtownie się kołysał ciskany falami, przez które jednak się dzielnie przedzierał. Mijali skały! Już mijali - minęli!... A teraz, byle tylko mogli odbić choć trochę, aby skierować się w kierunku otwartego morza i oddalić się od groźnego brzegu, to może jeszcze zostaną ocaleni!...


I tak właśnie się stało. Wicher, który dotąd uderzał w nich tak bezlitośnie, w tym momencie zmienił kierunek odrobinę - na ich korzyść Zmiana kierunku była wprawdzie minimalna - wynosiła zaledwie dwa stopnie, ale to wystarczyło, aby ich nareszcie oddalić od niebezpiecznego wybrzeża. Gdy wzeszło słońce w poniedziałek rano, oświeciło - nie tak jak się Hudson obawiał - kilka pływających po morzu szczątków rozbitego okrętu, lecz piękny mały stateczek, z bohatersko podniesionymi żaglami, pędzący w kierunku otwartego morza!


Rozdział 7

Przyjazd do Chin


Po wzruszeniach i niebezpieczeństwach pierwszych dni, Hudson z wdzięcznością powitał wejście okrętu w strefę cieplejszego klimatu, gdzie i wody były spokojniejsze, gdzie jego bagaż, cały przemoczony wodą morską, nareszcie wyschnął Przez całe tygodnie, które zmieniły się na miesiące "Dumfries" żeglował po oceanach - najpierw po Atlantyku, zdążając na południe wzdłuż zachodniego brzegu Afryki, potem poprzez cały Ocean Indyjski, mijając Australię w odległości 120 mil i poprzez cieśniny leżące pomiędzy południowo-azjatyckimi wyspami - kierując się ku Pacyfikowi. Pomiędzy tymi wyspami Hudson dowiedział się jeszcze i o ogromnym niebezpieczeństwie grożącym okrętowi i jego załodze ze strony zupełnej ciszy na morzu, która mogła być dla żeglarzy równie niebezpieczna jak i gnanie okrętu przez straszliwą wichurę!


Całymi dniami żagle okrętu wisiały z masztów bezwładnie, bez najmniejszego wietrzyku, który by je poruszył. Kilka razy się zdarzyło, że statek ich w przeciągu 24 godzin zrobił zaledwie 7 mil i dlatego pomimo ciekawej panoramy pięknych palm, które można było widzieć na odległych brzegach wysp, albo przyglądania się tropikalnym rybom, przemykającym przez wody - podróż zaczynała być męcząca i nudna. Już minęło pięć miesięcy od dnia, w którym wszedł na pokład w Liverpool, tak że Hudson już na pamięć znał każdą linę i każdą deskę na podkładzie "Dumfries". Ucieszyłby się z całego serca, gdyby mógł postawić ów nogę na lądzie stałym!


Pewnej niedzieli ramo, podczas nabożeństwa, które prowadził na pokładzie, zauważył, że jego dobry przyjaciel - kapitan okrętu miał jakiś zatroskany wyraz twarzy. Nie uważał tak pilnie jak zwykle w czasie kazania i raz po raz podchodzi do burty, spoglądając na ciche wody. Nie było najmniejszego nawet wiaterku Gdy po chwili, po zakończeniu nabożeństwa, załoga się rozeszła, a Hudson pozostał z kapitanem sam na sam, dowiedział się wreszcie, co było powodem jego niepokoju: otóż jakiś silny prąd unosił okręt w kierunku podwodnych skał, a ponieważ nie było żadnego wiatru, okręt nie miał żadnej mocy, aby się oprzeć sile tego prądu.


"Jesteśmy już tak blisko tych skał, że wątpię, czy popołudnie przejdzie bezpiecznie", powiedział mu kapitan. O zachodzie słońca przeważnie zaczynał dąć lekki wietrzyk, ale do tej pory okręt ich pogrąży się zapewne, zupełnie bezsilny, aby się oprzeć strasznemu wirowi i nadzieje się na ostre podwodne rafy, ukryte przed oczami obserwatora. Jedyną nadzieją było opuszczenie na wodę jednej z łodzi, umocowanie okrętu na linie i próba wydobycia go siłą wioseł z niebezpieczeństwa. Ale wszelkie wysiłki załogi, która wiosłowała ogromnie ofiarnie, z całych sił, okazały się próżne. Prąd był tak silny, że nie udało im się nawet choćby odrobinę odwrócić dzioba okrętu.


Kapitan stał obok Hudsona w milczeniu, po czym rzekł - starając się nie okazywać w głosie wzruszenia: "Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Teraz nam pozostało tylko oczekiwać..."


Naraz Hudsonowi przyszła do głowy myśl: gdyby tylko ten wietrzyk, który zazwyczaj zaczyna dmuchać wieczorem, zaczął dmuchać teraz - to byliby ocaleni. A jakkolwiek nie mieli żadnej mocy, aby rozkazywać wichrom i wietrzykom, to jednak Bóg miał tę moc! On mógłby sprawić, aby wiaterek ten zaczął dąć wcześniej. Dlatego też powiedział spokojnym tonem:


"Jednej rzeczy jeszcze nie zrobiliśmy".


A cóż to jest takiego?" zapytał natychmiast kapitan. Jeszcze się nie modlili. To była jedyna rzecz, której jeszcze nie zrobili. Kapitan zamilkł, ale Hudson ciągnął dalej. Na pokładzie było ich zaledwie cztery, czy pięć takich osób, które wierzyły, że Bóg wysłuchuje modlitwę. "Chodźmy więc wszyscy - każdy do swojej kabiny, uzgodniwszy, że będziemy się modlić o to, aby Bóg posłał wietrzyk teraz. Dla Niego jest równie łatwą rzeczą posłać wiaterek teraz, jak później wieczorem..."


Propozycja ta nieco zaskoczyła kapitana, ale po chwili wahania zgodził się na nią. "Dobrze", powiedział, "zrobimy tak". Po tych słowach natychmiast udał się do swej kabiny na modlitwę, z tym, że Hudson miał odszukać jego kolegę; zastępcę komendanta statku oraz cieślę, Szweda z pochodzenia i zaproponował by uczynili to samo. O nich to właśnie 'było wiadomym, 'że pomiędzy wszystkimi członkami załogi wyróżniali się tym, iż byli ludźmi bojącymi się Boga. Niechaj zatem uczynią tę jedyną rzecz, !która pozostała do zrobienia, aby ocalić okręt.


Już po krótkiej chwili modlitwy w swojej kabinie, Hudson poczuł się tak silnie przekonany, że Bóg pośle wiaterek, że wstawszy z kolan, wyszedł na pokład i zaproponował pierwszemu oficerowi, aby opuścił róg głównego żagla. Na to ten odparł gniewnie:


"A cóż to pomoże?" I nic dziwnego Przecież miał wszelkie powody po temu, aby uważać, że on lepiej wie, kiedy jest pora na opuszczenie żagli, aniżeli stojący właśnie przed nim młody szczur lądowy"


"Poprosiliśmy Boga, by zesłał wiatr - i wiatr ten zacznie dąć natychmiast", wyjaśnił Hudson.


Na to pierwszy oficer głośno chrząknął i rzekł: "Wolałbym raczej zobaczyć wiatr, aniżeli tylko o nim słyszeć! Ale instynktownie podniósł oczy w kierunku żagli, a Hudson popatrzył tam w ślad za nim i ujrzał, że róg najwyższego żagla zaczął powiewać na wietrze!


"Popatrz pan na najwyższy żagiel!" zawołał w wielkim podnieceniu. "Wiatr już zaczyna dąć!"


"To tylko jakiś jeden podmuch chyba", odparł na to oficer nieufnie. Niemniej natychmiast wydał odpowiedni rozkaz i nie trwało to więcej, jak jedną minutę, a już marynarze zaczęli boso biec po pokładzie i wspinać się na maszty i reje okrętu. Na dźwięk nagłego ożywienia i jakichś poczynań, wyszedł z kabiny i kapitan, aby zobaczyć, co się dzieje - a oto oczom jego przedstawił się widok żagli, które zaczęły wydymać się pad naporem wiatru, podczas gdy statek zaczął powoli zmieniać kierunek i oddalać się od niebezpiecznych raf i to z szybkością sześciu czy siedmiu węzłów! A na pokładzie - młody Hudson Taylor. W oczach jego widać można było bezmierne szczęście, a serce przepełnione było wdzięcznością w stosunku do jego Boga, który wysłuchiwał - a i tym razem wysłuchał modlitwę.


W niespełna miesiąc później "Dumfries" wreszcie zawinął do przystani jednej z wysp, aby tam zaczekać na przybycie pilota, który by go wprowadził do samego Szanghaju -poprzez szerokie ujście rzeki. Ciepłe klimaty i błękitne wody leżały już za nimi. Zamiast nich Hudson patrzył teraz, oparty o burtę, na gęste mgły i mętne, ponuro wyglądające wody potężnej rzeki Yang Tse, która toruje sobie już począwszy od tajemniczego płaskowyżu Tybetu w nieodparty sposób drogę poprzez żyzne, gęsto zaludnione niziny Chin, aby wreszcie zmieszać swe wody z burzliwym Morzem Chińskim.


Hudson wytężał wzrok, pragnąc dojrzeć choć zarys lądu tego kraju, do którego przybył. Ale mgła była zbyt gęsta, aby mógł w tej chwili dojrzeć długi nisko położony brzeg. Natomiast zobaczył, przechylając się nad burtą niewyraźne zarysy innych statków - i to bardzo ciekawych, z masztów ich zwisał tylko jeden olbrzymi żagiel, a kadłuby ich były przyozdobione rzeźbami i dziwnymi malowidłami. Nie miał co do tego żadnej wątpliwości: to były z pewnością owe chińskie dżonki, które widział już w ilustrowanej książce o Chinach, którą tak często studiował w swoim drogim domu rodzinnym w Barnsley! Teraz je mógł, oglądać na własne oczy - a właśnie jedna z nich podpłynęła dostatecznie blisko, aby móc dojrzeć członków jej załogi. I oto Hudson zobaczył ludzi w luźnych, niebieskich, samodziałowych bluzkach i spodniach; kolor ich skóry przypominał kolor starych pergaminów, oczy ich były ciemne, tajemnicze, a długie, cienkie włosy splecione w warkocz - to byli Chińczycy! Po raz pierwszy Hudson spoglądał w twarz przedstawicieli tego wielkiego narodu, do którego go posłał Bóg i pomiędzy którymi miał spędzić swoje życie. Nie mógł zrozumieć ani słowa z tego co mówili, a ich twarze w jakiś dziwny sposób pozbawione wyrazu, nie zdradzały zupełnie ich uczuć. Zaczął się zastanawiać, jak też zdoła się kiedyś nauczyć ich języka? A gdzie się uda i gdzie zamieszka, gdy wreszcie wyląduje na brzegu tego nieznanego kraju? Przyszło mu na myśl, że będzie miał poważną trudność w nabyciu czegoś do jedzenia, skoro nie miał pojęcia, jak o to zapytać i poprosić! Chodził tam i z powrotem po pokładzie, otulając się w swoją najcieplejszą odzież, jaką tylko miał, a po głowie ustawicznie chodziły mu takie właśnie myśli, aż wreszcie marzenia jego zastały przerwane nagłym poruszeniem, które miało miejsce na statku. "Pilot! Pilot wchodzi na pokład!" Co za podniecenie! Po raz pierwszy od pięciu miesięcy miał się oto zjawić pomiędzy nimi ktoś, kto by mógł im powiedzieć coś na temat tego, co się działo na świecie! Po raz pierwszy od pięciu i pół miesięcy na mostek wchodził jeszcze jakiś inny Anglik! Wydawało się, że kto żyw, wyszedł na pokład na jego spotkanie. A miał rzeczywiście dla nich wiele - i to poważnych wiadomości, w czasie tych pięciu i pół miesięcy, gdy byli zupełnie odcięci od zewnętrznego świata, żeglując poprzez oceany, w Europie powstały nieporozumienia, które wreszcie doprowadziły do wybuchu wojny. A i w samych Chinach, do których właśnie przybyli, też w tej chwili wrzała wojna - a mianowicie wojna domowa pomiędzy siłami rebelianckimi, które nacierały od południa, a wojskami imperialnymi, które atakowały od północy. A co na Hudsonie zrobiło największe wrażenie, to wiadomość, że właśnie samo miasto Szanghaj było w tej chwili głównym ośrodkiem zmagań wojennych. Miasto znajdowało się w rękach rebeliantów, podczas gdy pięćdziesięciotysięczna armia imperialna je oblegała. Żywność kosztowała bardzo dużo, bo nastała drożyzna, cechująca okresy głodu, a przy tym wymiana pieniędzy stawała się coraz niekorzystniejsza, gdyż za angielskiego funta można było obecnie nabyć zaledwie trzy chińskie dolary, podczas gdy dawniej można ich było za jednego funta otrzymać pięć!


Nic więc dziwnego, że serce jego napełniały i uczucia radości, ale też i niepokoju, gdy następnego dnia stanął na lądzie stałym, idąc w ślad za swoim przewodnikiem poprzez tłum rozkrzyczanych, wrzaskliwych chińskich tragarzy, by się udać do brytyjskiego konsulatu. Nareszcie był w Chinach! To było czymś rzeczywiście fascynującym. Ale stawiając z trudem kroki w gęstym błocie, nie mógł nie zdać sobie sprawy również i z tego, że stały przed nim bardzo poważne trudności. Nikt go nie oczekiwał, nie miał w całym mieście Szanghaj ani jednego przyjaciela, a miał też bardzo mało pieniędzy. Miał co prawda trzy listy polecające do osób mieszkających w Szanghaju, które miał zamiar przedstawić adresatom możliwie jak najprędzej - ale poza tym nie miał pojęcia, co mu wypada zrobić, teraz w momencie, kiedy nareszcie przybył na miejsce. I naraz wszystkie niebezpieczeństwa morskiej podróży zaczęły się mu wydawać dziwnie błahe w porównaniu z uczuciem ogromnego osamotnienia, które teraz ogarnęło jego serce. Jego przygnębienie jeszcze bardziej się spotęgowało gdy dotarł, do konsulatu i tam się zaczął dowiadywać o ludzi, do których otrzymał swoje listy polecające.


Pierwszy z adresatów, jak się dowiedział, umarł około miesiąca temu na malarię. Drugi już powrócił do Ameryki. Tylko o trzecim było wiadomym, że jeszcze mieszka w Szanghaju - a właśnie list do tego człowieka został Hudsonowi wręczony przez osobę jemu prawie nieznaną!... Dlatego też z ciężkim sercem udał się do ogrodzonego ogrodu, w którym stał budynek Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego.


Aby tam dotrzeć, musiał opuścić europejską dzielnicę miasta i iść piechotą przeszło milę ulicami, które stawały się coraz węższe w miarę gdy się oddalał od dzielnicy, z której wyszedł. Teraz wszędzie widział zaokrąglone dachy, balkony, które zwisały wprost nad ulicą, maleńkie, ciemne sklepy z ozdobnymi, kołyszącymi się na wietrze szyldami - a wszystko to wydawało się ogromnie dziwne i obce idącemu naprzód młodzieńcowi z dalekiego angielskiego hrabstwa Yorshire. Cały czas otaczały go tłumy tajemniczych ciemnookich Chińczyków, którzy nigdy się nie uśmiechali. Często go też mijali tragarze, niosący na drągu opierającym się o ich ramiona po dwa kosze, kołyszące się po jednej i drugiej stronie. Jakąś melodią dawali ostrzeżenia przechodniom, którzy im ustępowali z drogi, gdy ci przeciskali się ze swoimi ciężarami przez tłum. W szeroko otwartych od ulicy sklepach, a także w restauracjach, których było wiele wzdłuż wąskich uliczek, widać było dużo siedzących mężczyzn - a każdy z nich nosił warkocz. Było tam też sporo sprzedawców gorących, smacznie pachnących dań, którzy stali przy małych swoich przenośnych straganach, gotowi usłużyć posiłkiem na każde skinienie. Od czasu do czasu tłum się rozstępował, aby zrobić miejsce na lektykę niesioną przez biegnących tragarzy, ale gdy tylko ci przebiegli, natychmiast rozpełzał z powrotem na całą szerokość ulicy. Niebawem Hudson miał przywyknąć do tęgo rodzaju widoków i miały się one dlań stać równie dobrze znane, jak widok Placu Targowego w Barnsley; ale w tym pierwszym dniu jego pobytu w Chinach wszystko wydawało się być tylko jakimś fantastycznym snem! Dlatego w sercu jego powstało uczucie ulgi, zmieszane z odrobiną strachu, gdy nareszcie dotarł do dużej, podwójnej bramy terenu Misji.


Odźwierny - Chińczyk - trzymając ręce w rękawach, ukłonił się młodemu przybyszowi z Zachodu.


"Kogo pan sobie życzy widzieć?"


Hudson pokazał swój list polecający i powiedział, że pragnie zobaczyć się z Doktorem Medhumstem.


"Doktora nie ma w domu, doktor wyjechał". Odźwierny skłonił głowę, wyrażając tym, że mu przykro. Był pełen szacunku - a jednak jak gdyby daleki myślami.


"Gdzie pojechał?" pytał dalej Hudson Ale najwidoczniej odźwierny już wyczerpał zapas znajomych sobie słów angielskich i po prostu już go więcej nie rozumiał.


To był dopiero okropny kłopot! Już zapadał wieczór i jeszcze chwila, a zrobi się ciemno. Całkiem sam w nieznanym mieście i nie znając języka chińskiego zupełnie - co miał począć? Raz jeszcze próbował porozumieć się z odźwiernym, lecz bezskutecznie i już był niemal zdecydowany zrezygnować, gdy nagle ku swej wielkiej uldze zauważył jakiegoś młodego człowieka, który najwyraźniej był Europejczykiem; właśnie przechodził przez teren znajdujący się przed budynkami misji. Hudson bezzwłocznie mu się przedstawił.


"Nazywam się Edkinis", rzekł ów młody człowiek uprzejmie. "Nie ma tutaj wprawdzie doktora Medhursta, ale jest jego kolega i jestem pewny, że będzie mu bardzo miło, jeśli będzie mógł panu pomóc. Proszę wejść i usiąść, a ja pójdę po niego..."


Tej nocy, gdy Hudson wreszcie położył się spać, mógł wygodnie się wyciągnąć na czystym, ładnie zasłanym łóżku! Już nie był to więcej hamak okrętowy na maleńkim "Dumfries", ani też łóżko w jakiejś chińskiej oberży, pomiędzy ludźmi, których języka nie znał i których nie był w stanie zrozumieć!... W tej chwili był bowiem gościem Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego, które mu dało do dyspozycji w swym gmachu duży, pełen świeżego powietrza pokój.


Rozdział 8

Oblężone miasto


Trzej młodzi misjonarze - choć nieco zmęczeni. ale radośni, wsiedli do jednej z dżonek, będących własnością tubylców, które przywiązane były przy błotnistym brzegu rzeki i ocierali twarze z potu, podczas gdy dżonka zaczęła odbijać od brzegu. Był za nimi dzień pełen trudów. Już wcześnie rano, zaraz po śniadaniu, wyruszyli z Szanghaju i przybyli na wyspę Wusung około południa. Począwszy od tego czasu aż do tej chwili bez przerwy rozdawali traktaty, rozmawiając jak umieli najlepiej - używając szczupłej znajomości języka chińskiego z właścicielami dżonek, których wielu znajdowało się na brzegu, nie można było wprost tych dżonek policzyć, tak ich było dużo! Uwijały się po wodach otaczających Szanghaj, a można było tam widzieć i małe i duże dżonki, takie, w których mieszkały równocześnie i rodziny właścicieli, spędzające całe swoje życie w swoim pływającym domku. Były dżonki nowe i stare, ale wszystkie były przedmiotem dużego zainteresowania ze strony Hudsona Taylora i jego przyjaciół - Edkimsa i Quartermana.


"Powinniśmy rzeczywiście pójść i opowiedzieć im o Chrystusie", zadecydowali. Jakżeż bowiem ci biedni bałwochwalcy, oddający cześć boską małym figurkom, stojącym na ich półkach i kadzący im rozmaitymi kadzidłami, mogą odwrócić się od wszelkich swoich zabobonów, jeśli nawet nigdy jeszcze nie słyszeli o jedynym prawdziwym Bogu? Dlatego więc poświęcili ten dzień pilnej działalności misyjnej pomiędzy nimi, a równocześnie bardzo się cieszyli z przerwy, choć kilkugodzinnej, w ślęczeniu nad mozolną nauką języka. Teraz byli bardzo z siebie zadowoleni i nareszcie mogli nieco odpocząć, kołysani jak gdyby do snu przez pluskanie wody o boki ich dżonki. Mieszkańcy dżonek, z którymi rozmawiali, byli w stosunku do nich uprzejmi i chętnie przyjmowali czyściutkie małe książeczki, napisane w ich własnym języku, które im wręczali. Niektórzy z nich zapewniali nawet misjonarzy, że po przeczytaniu tych książeczek wręczą je znajomym znajdującym się w portach, do których zdążali. Był to więc pożytecznie spędzony dzień, a teraz, gdy już zapadał zmrok wieczoru, trzeba było tylko jeszcze jednej rzeczy, a mianowicie minąć bezpiecznie okręty cesarskiej floty - a potem już będą w Szanghaju, gdy zapadnie noc.


Ale o to właśnie chodziło, czy im się uda przejechać bezpiecznie koło tych okrętów wojennych! Załoga dżonki była bardzo zaniepokojona, jeśli o to chodzi, i wcale się nie cieszyła z tęgo, że ci czcigodni młodzi panowie odwlekli powrót aż do tak późnej pory. Jazda tubylczymi dżonkami w czasie dnia była rzeczą stosunkowo bezpieczną - ale zupełnie inną sprawą było przejeżdżanie, pod nosem cesarskich armat po zapadnięciu mroku. Armaty te miały bowiem zwyczaj odzywania się przy najmniejszej nawet prowokacji, a cokolwiek, co poruszało się po wodzie w ciemności, mogło wzbudzić podejrzenie, że to rebelianci szykują jakiś podstępny napad. Właściwie było już za późno na odbycie tej podróży powrotnej do Szanghaju i załoga ich statku odbywała ją bardzo niechętnie. Wreszcie i sami misjonarze zaczęli czuć się nieco nieswojo...


"Jeśli tylko się dowiedzą, że jesteśmy Anglikami i Amerykanami", rzekł Hudson, "to wszystko będzie w porządku". Byli przecież obywatelami neutralnych krajów, których okręty wojenne stały zakotwiczone w porcie i których wojska były gotowe w każdej chwili stanąć w obronie swych obywateli na wypadek, gdyby ich życiu albo mieniu zagrażało niebezpieczeństwo, stąd też mogli się oni poruszać z stosunkowo dużą dozą bezpieczeństwa. "Ale skąd będą wiedzieć, skoro jest ciemno?" Rzeczywiście - ani jasnych włosów, ani też białej skóry twarzy nie można było widzieć o zmroku!... Tylko jeszcze po głosach ich można było ewentualnie poznać, że nie byli Chińczykami. Tylko po głosach! Naraz Edkinsowi przyszła do głowy wspaniała myśl.


"Ja wiem", krzyknął, co zrobimy! Będziemy śpiewać. Będziemy śpiewać wszyscy razem i to pełną piersią, po angielsku - a wtedy ci, którzy obsługują te armaty, będą wiedzieli, że jesteśmy obywatelami państw zachodnich". Dobry pomysł! Co prawda gardła ich były już mocno zmęczone i wysuszone, gdyż już przez cały dzień niemal bez przerwy śpiewali i mówili w związku ze swoją działalnością misyjną, ale zrobili co mogli i gdy tylko się zbliżali do jakiegoś okrętu, który wydawał się być jednostką floty cesarskiej, zaczynali natychmiast prezentować się ze swoim repertuarem pieśni. Dziarsko śpiewali wspólnie jeden hymn po drugim, jakie tylko sobie mogli przypomnieć - i rzeczywiście z wdzięcznością zaobserwowali, że odnosiło to pożądany skutek, gdyż mijali okręt za okrętem i nikt ich nie zatrzymywał, ani nie przeszkadzał im w kontynuowaniu podróży.


Wreszcie ucichli, gdyż już minęli ostatni okręt, gdy nagle marynarze stanowiący załogę ich statku zaczęli nalegać, aby natychmiast znów zaczęli śpiewać!...


Ależ dlaczego? Okazało się, że teraz dopiero zaczęli się przybliżać do okrętów wojennych cesarskiej floty, a że statki które minęli, były tylko nieważnymi jednostkami floty handlowej! "Prędko! Prędko! Śpiewajcie! Śpiewajcie!" syknęli marynarze.


"Boże wielki, pełnyś chwał"; szepnął Edkins i natychmiast zaczął śpiewać, a dwaj jego towarzysze przyłączyli się, towarzysząc mu. A tak po wodzie popłynęły trzy młode głosy obwieszczając gromko, że "...wielbimy Twą potęgę, Panie, Tyś stworzeniom życia dał, Podziwiamy Twe działanie; Jakiś od wieczności był, Tak na wieki będziesz żył". Trzeba było pięciu zwrotek, każda z nich po sześć linijek, aby obwieścić te rzeczy dostatecznie, przy czym jeszcze ostatnią linię powtarzali po dwa razy, aby pieśń tę jeszcze przedłużyć. Ale niestety! Doszli właśnie triumfalnie do końca pieśni w momencie, gdy przejeżdżali tuż obok największego okrętu ze wszystkich w całej flocie! Dlatego też po słowach: "Nie daj przeto zginąć nam!" nastąpiła nagle cisza, podczas gdy trzej śpiewacy z trudem łapali powietrze, bardzo zmęczeni forsownym śpiewaniem. A wtedy z pokładu cesarskiego statku odezwał się złowróżbny głos gongu alarmowego, w który ktoś zaczął bić gwałtownie!


"Co śpiewamy?" zawołał Edkins: "Musimy śpiewać dalej! Nie ma ani chwili do stracenia!" I nie czekając na odpowiedź, zaczął śpiewać jakąś pieśń, podczas gdy Hudson też zaczął śpiewać, ale coś innego. Quarterman wreszcie, jak gdyby natchniony sytuacją, jaka zaistniała w tym momencie, zaintonował: "Niechaj zabrzmią trąby wasze!" Wrażenie, jakie ten muzyczny konglomerat wywarł na słuchających nie było bynajmniej uspakajające i cała załoga okrętu wojennego zaczęła krzyczeć, panicznie zaś wystraszeni członkowie naszej załogi rykiem dawali odpowiedzi przez kilka chwil. Wszyscy wrzeszczeli, każdy coś innego i to na cale gardło. Imperialna Flota podejrzewając, że rebelianci szykują jakiś podstępny atak, gotowi byli go odeprzeć. W momencie, gdy misjonarze byli już niemal pewni, że cesarskie armaty zostały wymierzone w ich kierunku, usłyszeli jakiś autorytetem tchnący głos z okrętu, który zawołał: "Kto tam jedzie?"


"Wielki naród angielski!" chórem odpowiedzieli Hudson i Edkins.


"Naród gwieździstej flagi!" tubalnym głosem dodał Quarterman, Amerykanin.


"Białe diabły, białe diabły!" zawyli nasi marynarze. "Na pokładzie naszym znajdują się białe diabły!"


"Skąd jedziecie, i dokąd?" Padło następne pytanie z okrętu wojennego.


"Do Szanghaju jedziemy". Co robicie?"


"Opowiadają o swoim Bogu. Białe diabły opowiadają o swoim Bogu", wyjaśnili członkowie załogi ich statku. To niezwykłe stwierdzenie, jakikolwiek zdawać by się mogło, że spowoduje panikę, w jakiś dziwny sposób odniosło wręcz odwrotny skutek: załoga cesarskiego statku pojęła na czym sytuacja polega. Statkowi pozwolono jechać dalej.


"Co wy sobie myślicie? Jakim prawem, pozwalacie sobie na nazywanie nas białymi diabłami?" zapytali misjonarze, gdy już odpłynęli od okrętu wojennego. "My jesteśmy co prawda białego koloru skóry, ale nie jesteśmy diabłami!" rzekli z wielką powagą. "Jesteśmy wszyscy ludźmi posiadającyrni ciało i krew, stworzonymi przez jedynego prawdziwego Boga podobnie jak i wy. Diabły nie posiadają ciała i są niewidzialne. A co więcej, są to złe duchy, wrogowie jedynego, prawdziwego Boga, pełne złych intencji w stosunku do ludzi. One są rzeczywiście demonami! A jeśli chodzi o nas, to możecie przecież z całą pewnością widzieć, że nie jesteśmy demonami, lecz ludźmi takimi samymi jak wy!"


Marynarze byli bardzo pokorni i skruszeni, a to tym bardziej, że jeszcze nie otrzymali zapłaty za przejazd... Przyznali, że popełnili wielkie przestępstwo w stosunku do tak zacnych panów, ale tak bardzo się przelękli złego nastroju komendanta wojennego okrętu, że wprost nie zdawali sobie sprawy z tego co mówią! A co więcej, byli przecież ludźmi niskiego stanu i niewykształconymi, nie umiejącymi przeczytać ani jednej litery, jako, że nigdy nie chodzili do szkoły. Natomiast wspaniałe kraje, z których panowie przyjechali, były słynne z wielkiej kultury, mądrości i wykształcenia, że jest tam zupełnie inaczej, aniżeli w tym ubożuchnym kraju, do którego obecnie przyjechali. Oni byli zaledwie niegodnymi majtkami biednej dżonki i doznali wielkiego oświecenia od momentu, gdy zacni panowie zechcieli poniżyć się, aby wsiąść na ich ubogi statek i przemówić do nich słowami bezcennej mądrości. Dlatego też z całą pewnością nigdy więcej nie zdarzy się to, nawet w obliczu jakiego by nie było nacisku, aby kiedykolwiek o zacnych i czcigodnych panach, pochodzących z wielkiego narodu Brytyjskiego i Kraju Gwieździstej Flagi w podobny sposób się wyrażać.


Misjonarze próbowali wyjaśnić, że się bynajmniej nie gniewają, ani nie czują się obrażeni, a. pragnęli tylko, aby im to się stało jasne, iż są istotami ludzkimi i że przyszli do nich z wiadomościami o jedynym prawdziwym Bogu. Gdy dotarli do brzegu rozstali się w najlepszej komitywie. Gdy po chwili obsada dżonki zasiadła do misek gorącego ryżu, z którego unosił się apetyczny zapach i zaczęła go spożywać przy pomocy pałeczek, wszyscy byli zgodni, że białe diabły były bardzo bezpośrednie i zupełnie nieszkodliwe - choć nieco nierozsądni, a że w każdym razie odznaczali się dużą hojnością, jeśli chodzi o szafowanie pieniędzmi.


Hudson natychmiast po wylądowaniu pospieszył w kierunku zwodzonego mostku nad kanałem oddzielającym tę część miasta, w której on mieszkał, a w której mieszkali sami tubylcy. I rzeczywiście - w momencie, gdy się zjawił przy tym zwodzonym moście, mieli już wyciągnąć ostatnią deskę, tak, że była to już ostatnia chwila, aby się móc dostać na drugą stronę! Hudson wrócił do swego mieszkania zmęczony i głodny, ale szczęśliwy. Usiadłszy w swoim wybielonym pokoju, zabrał się do kolacji z ogromnym apetytem. Stanowiła ją miseczka ugotowanego na parze ryżu i cztery talerzyki chińskich jarzyn z siekanym mięsem - a to wszystko jadło się przy pomocy pałeczek, a nie nożem i widelcem! Hudson już całkiem przyzwyczaił się do posługiwania się tymi pałeczkami, a także do tego rodzaju kuchni, tak że spożył przed udaniem się na spoczynek wcale treściwy posiłek.


Już minął prawie rok od czasu gdy wsiadał na pokład maleńkiego "Dumfraes" w Liverpool. Przez pierwszych kilka miesięcy po wylądowaniu w Szanghaju przebywał w gościnnym Londyńskim Towarzystwie Misyjnym i tam zatrudnił pewnego Chińczyka w charakterze nauczyciela języka chińskiego. Teraz jednakowoż przeniósł się do chińskiej części miasta, gdzie zamieszkał w starym domku, grożącym w każdej chwili zawaleniem, w pobliżu tzw. Północnej Bramy, z dala od wygody i bezpieczeństwa dzielnicy międzynarodowej z jej konsulatami i dobrze uzbrojonymi europejskimi i amerykańskimi żołnierzami. W tym starym chińskim domku mieszkał zupełnie sam i ustawicznie dochodziły go odgłosy walk, a także był często ich naocznym świadkiem. Nędza i cierpienie, którego było tak wiele ma każdym kroku, były czymś naprawdę okropnym. Ogień armatni niszczył niejednokrotnie całe domy, dużo ubogich ludzi było bez dachu nad głową, namnożyło się żebraków, tak że w dawało się, że ich na każdej ulicy się aż roi i zewsząd dochodziły ich rozpaczliwe wołania: "Chleba! Chleba!" Nie było to wcale czymś rzadkim, że oczom jego przedstawiał się widok wleczonego za warkocz wziętego do niewoli żołnierza, któremu miano za chwilę uciąć głowę, często też słyszał krzyki torturowanych ofiar. Tę właśnie ulicę, na której mieszkał, żołnierze cesarscy mieli zamiar spalić i wygrażali, że to uczynią, dlatego też za każdym razem, gdy Hudson udawał się na spoczynek, kładł się ze świadomością, że będzie może musiał wśród nocy się zrywać i uciekać, aby ujść z życiem - jeszcze zanim nastanie ranek. Dlatego też co wieczoru, przed udaniem się do łóżka sprawdzał, czy jego pas ratunkowy jest odpowiednio nadmuchamy, był bowiem gotowy na wypadek nagłego ataku wskoczyć do kanału i popłynąć na stronę dzielnicy międzynarodowej.


Było to rzeczywiście niemiłe uczucie, być samemu w górnych pokojach tego starego domu, w którym znajdowało się mnóstwo rozmaitych przejść, korytarzy i przybudówek, dlatego też często otwierał swoją Biblię, aby, przeczytać jakieś pokrzepiające ducha miejsce, zanim klękał do modlitwy. Za każdym razem jednakże czuł, jak odchodzą od niego wszelkie strachy, a w sercu jego odzywał się upewniający i pocieszający głos strzegącego go Wszechmogącego, tak że kładł się spać z takim spokojem serca, jak ongiś, gdy był jeszcze małym dzieckiem, a jego mama opowiadała mu coś tak długo, aż usnął.


Pomimo ustawicznego niebezpieczeństwa i wielkiego ubóstwa i smutku, który go otaczał ze wszystkich stron, czuł się jednak obecnie szczęśliwszy, żyjąc pomiędzy samymi Chińczykami, aniżeli poprzednio pomiędzy Europejczykami w dzielnicy międzynarodowej. Pomaganie choć trochę w potrzebie cierpiącym, napełniało go głębokim wewnętrznym zadowoleniem. Jego umiejętności z dziedziny medycyny zaczęły mu się tutaj przydawać w bardzo dużej mierze, a co więcej, już umiał nieco władać językiem chińskim, co oznaczało, że mógł rozmawiać z ludźmi o Bogu, o Synu Jego Jezusie Chrystusie, mógł prowadzić małe nabożeństwa dla dzieci, coś w rodzaju Szkółki Niedzielnej razem z pewnym wierzącym Chińczykiem, z którym też wychodził razem na wąskie uliczki, nad którymi wprost wisiały balkony, gdzie było pełno długich szyldów z tkanin, kołyszących się nad balkonami i wydymających się na wietrze jak żagle, a tam rozdawali traktaty i wszczynali rozmowę z wszystkimi, którzy mieli chęć choć kilka słów z nimi zamienić. Jego towarzysz ponadto udzielał dzieciom lekcji w zakresie ogólnym - i w ten sposób Hudson nareszcie wykonywał to zadanie, dla którego przybył do tego kraju. Dlatego też sama myśl, że będzie musiał tę dzielnicę opuścić, napełniała go smutkiem. A jednak zdawał sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie będzie musiał to zrobić. Zmagania wojenne przybliżały się z każdym dniem, a działa rebelianckie znajdowały się już u wylotu ulicy, na której mieszkał, w gotowości do odparcia ataku wojsk cesarskich. Gdyby miał odpowiedzialność tylko za siebie, byłoby pół biedy, w takim wypadku byłby się zdecydował zaryzykować i pozostać bez względu na to, co się stanie. Ale właśnie otrzymał wiadomość z Towarzystwa Ewangelizacyjnego Chin, że wysyłają jeszcze jednego pracownika, którego przyjazd Hudson miał przygotować, a mianowicie niejakiego Doktora Parkera, który już był w drodze do Chin wraz z żoną i trojgiem małych dzieci! Było by to rzeczą wykonalną, aby zaprosić drugiego jeszcze mężczyznę do współpracy i zamieszkania razem z nim w tej tak bardzo niebezpiecznej dzielnicy - ale wprost nie do pomyślenia było ściągnięcie tam matki z trojgiem bezradnych małych dzieci! Dlatego też Hudson zdawał sobie sprawę z tego, że będzie musiał przemieść się do międzynarodowej dzielnicy, chyba, że sytuacja ulegnie radykalnej poprawie.


Pewnej nocy obudził go nagle - po kilku zaledwie godzinach snu - jakiś trzask, gwałtowne krzyki i blask dziwnego światła, które zalało jego pokój. To był pożar! Wśród drewnianych domków stojących jeden przy drugim, pożar szerzył się z straszliwą szybkością, o czym Hudson dobrze wiedział, toteż błyskawicznie wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać. Sytuację pogarszał wiatr, dący dosyć silnie. Tak więc czerwona łuna, która ,oświeciła jego pokój, zdawała się przybierać na sile i jasności. Postanowił wejść na dach i sprawdzić, gdzie w tej chwili pożar się znajduje, i ku swemu przerażeniu stwierdził, że płoną już domy niemalże w najbliższym sąsiedztwie! Na dodatek do uszu jego doleciał już mu i tak dobrze znany odgłos strzelaniny, i w tym momencie, gdy dokonywał swoich obserwacji z dachu, na sąsiednie budynki posypał się grad pocisków. Hudson się pochylił, ale nie odrywał wzroku od pożaru. Wyraźnie widział kłęby dymu i płomienie, które jak czerwone węże podnosiły się w górę gwałtownie nad zagiętymi dachami, słyszał też odgłosy podnieconych rozmów i krzyki na ulicy. Nie mógł dokładnie dojrzeć, co się tam działo, ale w duchu się modlił a gorąco prosił Ojca Niebieskiego, aby go zechciał ochronić.


W tym samym momencie, gdy, on się modlił, zaczęły spadać pierwsze krople deszczu i ucichł wiatr. W następnej chwili kula armatnia ugodziła w dach domu, znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy, przy czym odłamki, dachówek przeleciały tuż obok jego głowy, tak że wreszcie Hudson sobie zaczął uświadamiać, że jego obecne miejsce pobytu nie jest ani bezpieczne, ani wygodne!... Zesunął się więc z powrotem do swego pokoju, wdzięczny za to, że deszcz z stawał się coraz bardziej rzęsisty i za to, że wiatr się uciszył. Pożar stopniowo zaczął przygasać, aż wreszcie o piątej rano, widząc, że już nie zagraża mu żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo, Hudson położył się z powrotem do łóżka, aby jeszcze się przespać przez jedną lub dwie gadziny przed rozpoczęciem swej codziennej pracy...


Strzelanina i bitwa były teraz w tej okolicy niemal na porządku dziennym, a więc nie pozostawało nic innego, jak poszukać mieszkania dla Parkerów i ich trojga dzieci w dzielnicy międzynarodowej. Po długich bezowocnych poszukiwaniach udało mu się wreszcie wynająć trzy pokoje na pierwszym piętrze w jednym z zabudowań należących do Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego, cała bowiem ta dzielnica była ogromnie przeludniona. Już dwa dni potem Parkerowie przybyli na miejsce, a Hudson, mający zaledwie dwadzieścia dwa lata i osiem miesięcy pobytu. w Chinach, stał się odpowiedzialnym za całą rodzinę!


Rozdział 9

Podróż po rzece


Parkerowie byli to mocni i rozumni Szkoci, przygotowani na to, że będą musieli znosić trudy i niewygody. Całe szczęście, że mieli takie nastawienie, gdyż już po krótkim czasie stwierdzili, że istotnie będą je musieli znosić! Trzy małe pokoje na piętrze raczej małego domku byłyby może i wystarczającym co do wielkości pomieszczeniem dla nich, gdyby były należycie umeblowane i zaopatrzone w łóżka, szafy i jakieś komody z szufladami. Ale niestety tak nie było. Hudsonowi udało się zaopatrzyć ich zaledwie w jedno tylko chińskie łóżko, dwa stoły i sześć krzeseł. Wszystkie te przedmioty zostały oczywiście oddane do wyłącznej dyspozycji rodziny Parkerów, ale pani Parker na próżno szukała miejsca, gdzie by mogła ułożyć odzież, buciki, butelki i książki! Niestety, nie było nigdzie nawet jakiejś półeczki! Co więcej, na podłodze nie było żadnego dywanika, żadnej firanki na oknach, a choć to była zima - nie było żadnego ogrzewania!


Najoględniej określając sytuację, można było powiedzieć, że było to miejsce wcale nieprzytulne - po tak długiej i nie-wygodnej podróży morskiej, szczególnie dla rodziny mającej troje małych dzieci, toteż biedny Hudson czuł się ogromnie zmieszany i zawstydzony, gdy zobaczył jak te pokoje wyglądały, gdy wreszcie się wzniosły całe piramidy, pudełek, koszyków i zawiniątek! Nie zdawał sobie sprawy, że będzie aż tak źle. Ale gdyby sobie nawet był zdawał sprawę, ze wszystkiego, nie miałoby to najmniejszego wpływu na rezultat jego usiłowań, trzeba sobie bowiem uświadomić i to jeszcze, że po zapłaceniu pierwszej raty za czynsz, pozostały mu zaledwie trzy dolary! Miał nadzieję, że doktor Parker będzie dobrze zaopatrzony w fundusze, w przeciwnym bowiem razie nie miał zupełnie pewności, skąd by miała przyjść żywność na następny tydzień! To też był ogromnie przygnębiony gdy się dowiedział, że jego nowy kolega miał, przy sobie zaledwie kilka dolarów, spodziewając się, że pieniądze będą na niego czekały w Szanghaju. Towarzystwo Ewangelizacyjne Chin zapewniało go, że mu tam wyślą, pewną kwotę.


Ale nie oczekiwały go żadne pieniądze. Przyszły co prawda dwa listy, w których były i pozdrowienia i dobre rady, ale ani słowa o pieniądzach. Hudson już zdołał stwierdzić, że sprawy pieniężne były załatwiane przez Towarzystwo Ewangelizacyjne Chin w sposób ogromnie nie spolegliwy!... Wydawało się, że jego przełożeni byli przekonani, że gdy misjonarzom skończą się środki do życia, będą mogli radośnie i zdrowo żyć dalej samym tylko powietrzem - aż do czasu, gdy im będzie można przysłać, trochę pieniędzy!


Na szczęście tego rodzaju poglądy były obce firmie, która była agenturą przekazującą fundusze Towarzystwa. Gdy uświadomili sobie, w jakich wielkich trudnościach znalazł się Hudson i jego nowo przybyły kolega, zaraz użyczyli im pewną kwotę, do czasu, gdy otrzymają zaopatrzenie z właściwego źródła. Hudson był rzeczywiście ogromnie wdzięczny za tę pomoc, która przyszła tak bardzo na czas, wcale się też nie sprzeciwiał kilku ostrym uwagom, które przedstawiciele tej firmy zrobili na temat sposobu załatwiania spraw finansowych przez Towarzystwo Ewangelizacyjne Chin!... Nawet i on sam napisał do nich list, utrzymany w tonie pełnym respektu co prawda, ale w którym otwarcie im wygarnął, że nie wywiązują się z zobowiązań wobec swoich misjonarzy. Ale nareszcie przystąpił do zorganizowania swego życia, jak to było możliwe najlepiej, przystosowując się do swej nowej sytuacji. Przez kilka następnych miesięcy żył razem z Parkerami, przy czym po krótkim już czasie przekonał się, jak poważnym i pełnym poświęcenia współpracownikiem był doktor i jego małżonka, co też serce jego napełniło głęboką radością. Ale wspólne zamieszkiwanie z pięcioosobową rodziną w trzech pokojach, nie sprzyjało koncentrowaniu uwagi i posiadaniu odpowiedniej ciszy, jaka była konieczna przy studiowaniu jednego z najtrudniejszych języków świata! Wiele razy w sercu marzył o swoim mieszkanku w walącym się w gruzy domku koło Północnej Bramy Chińskiej, dzielnicy, gdzie miał ustawiczną łączność z samymi Chińczyka-mi, bo tylko w ten sposób można było ich poznać i nauczyć się mówić tak, jak oni mówili, gdy się między nimi mieszkało! Dlatego też ogromnie się ucieszył, gdy pewnego dnia jego przyjaciel Edkins zwrócił się do niego z następującą propozycją: "Mam zamiar odbyć podróż w głąb kraju rzeką Kaszing. Wynajmę dżonkę, na której znajduje się też domek mieszkalny i wolno pojedziemy w przeciągu mniej więcej jednego tygodnia, zatrzymując się w większych i mniejszych miastach i rozdając tam traktaty, a także usługując głoszeniem Słowa Bożego. Czy miałbyś chęć pojechać ze mną?"


Co za pytanie! Hudsonowi nie trzeba było tej propozycji powtarzać dwa razy, bo to właśnie było jego marzeniem, aby móc dostać się w głąb kraju, mieszkać na chińskiej dżonce i móc się przyglądać bezpośrednio życiu Chińczyków! Natychmiast przystąpił więc do przygotowań do podróży, które nie były bynajmniej proste, jako że trzeba było przygotować pościel, kosze z żywnością, paliwo, przenośny piec do gotowania strawy, garnki, a to wszystko oprócz lekarstw, które oczywiście musiał zabrać ze sobą, a także wielkiej ilości traktatów i książek. Idąc za tragarzami niosącymi jego bagaż, przeciskając się poprzez całe tłumy ludzi znajdujących się na wybrzeżu, bardzo się sam dziwił, że aż tyle rzeczy było potrzebnych na tak krótki okres czasu! A ile to było krzyku, targowania się i przepychania się zanim wszystko znalazło się wreszcie bezpiecznie na pokładzie. Wreszcie statek odbił od brzegu, ale wobec tego, że i przy brzegu było zakotwiczonych bardzo wiele dżonek, a także nieprzebrana ich ilość uwijała się po wodzie, kurs ich statku nie mógł być oczywiście prosty, ale dżonka musiała lawirować, co chwila wymijając jakąś inną. Hudson jednak zdołał już przywyknąć do sposobu życia i bycia tragarzy i pracowników na dżonkach i nie przejmował się zbytnio gdy ci nawzajem obrzucali się straszliwymi obelgami, których on na szczęście nie rozumiał, krzycząc przy tym w niebogłosy. Zdołał jednak zaobserwować i to jeszcze, że ci sami tragarze zazwyczaj rozstawali się w takim pogodnym nastroju, jak gdyby uprzednio jedynie zapytywali się wzajemnie o zdrowie!... A więc widocznie to wszystko było częścią składową ich codziennej pracy dla chleba!


A oto ich statek już płynął przy rozwiniętym żaglu wzdłuż szerokiego szlaku komunikacji wodnej jaki stanowiła ta duża rzeka. Hudson pilnie przyglądał się niskim, błotnistym jej brzegom oraz stojącym na brzegu brudnym chatom, aż wreszcie widoki zaczęły ulegać zmianie w miarę, jak zbliżyli się do okręgów wiejskich, bardziej oddalonych od miasta. Teraz mijali wieś za wsią i wielkie połacie ornych gruntów, ale co chwilę też dostrzec można było mnóstwo małych pagórków usypanych z kamienia, przy których pomocy zaznaczone były cmentarze, na których pochowane były minione pokolenia. Hudson nie mógł opędzić się myśli o ogromnie gęstym zaludnieniu tych okolic, gdy tak patrzył na te brzegi. Gdy tylko przejechali jedną czy dwie mile, już widać było dalszą gęsto zabudowaną wioskę, tak że wszędzie i bez wyjątku można było dostrzec znaki ludzkiego zamieszkiwania. Gdy wreszcie przy-byli do pierwszego miasta, w którym mieli wysiąść na ląd, zostali natychmiast otoczeni całym rojem ubranych na niebiesko synów Hana, przyglądających się z nieukrywanym za-ciekawieniem dwóm przybyszom z dalekich stron. Wziąwszy tyle książeczek i traktatów, ile tylko mogli pomieścić w swoich kieszeniach i torbach, Hudson wraz z Edkins'em udali się wzdłuż brzegu rzeki do miasta.


Tam właśnie, w czasie pobytu w tym pierwszym mieście, które odwiedzali w czasie tej podróży, zobaczyli coś, co Hudsonowi na zawsze pozostało w pamięci. Weszli bowiem do podwórza tamtejszej świątyni, której dach był przyozdobiony ornamentami w kształcie smoków, a potem do ponurych sal wnętrza tego gmachu, a w nich ujrzeli potwornie wyglądające potężne figury bożków, spoglądających swymi oczami bez wy-razu na tłumy kłaniających się im ludzi... To było ich nabożeństwo! Otaczający ich tłum przysłuchiwał się nawet dosyć cicho temu, co Hudson a potem Edkins im opowiadał, a gdy skończyli - nie mieli żadnej trudności w rozdaniu wszystkich traktatów, które mieli przy sobie. Właśnie mieli już opuścić to miejsce, gdy podeszli do nich dwaj kapłani, przy-obleczeni w dosyć mocno przybrudzone żółte szaty, mając głowy ogolone do czysta.


"Czcigodni panowie, odezwali się do nich grzecznie, proszę wejść do środka i usiąść na chwilę!" Po tych słowach wskazali im drogę, idąc pierwsi, a prowadząc gości za sobą i wprowadzili ich do swoich apartamentów. Dwaj misjonarze bardzo chętnie przyjęli ich zaproszenie, gdyż pragnęli zobaczyć wnętrze buddyjskiego klasztoru. Po krótkiej rozmowie, kapłani zaproponowali im zwiedzenie świątyni, a potem zapytali:


"Czy mielibyście panowie życzenie popatrzeć na naszego świętego męża?" "Nasz święty mąż?" Któż to mógł być taki i co zrobił? Misjonarze bardzo ,się zaciekawili i powiedzieli, że bardzo chętnie pójdą zobaczyć ich "świętego męża".


Zaprowadzono ich do położonej daleko w głębi zakonu części zabudowań, gdzie podeszli do jakiejś ściany, w której znajdował się mały otwór, przez który można było zaledwie przecisnąć rękę. "On się znajduje tam, wewnątrz", powiedzieli kapłani. Hudson na próżno starał się odkryć, w którym miejscu znajdują się jakieś drzwi. Wreszcie mu powiedziano, że żadnych drzwi nie ma. Hudson wprost nie chciał wierzyć swoim oczom! Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że kimkolwiek była osoba znajdująca się poza tym murem, to jedno było pewne - była zamurowana! Wytężając wzrok zaglądając przez otwór w ścianie, zdołał wreszcie dostrzec w mroku postać mężczyzny skulonego pod ścianą. Nie było tam żadnego okna, dlatego odrobina światła, jaka tam docierała, pochodziła z mrocznej i tak sali, przenikała do wnętrza poprzez ów otwór w ścianie. I oto ludzka istota podobna do niego, znajdowała się całkiem sama wewnątrz, w maleńkim pomieszczeniu, które nie było niczym innym jak jego trumną! Człowiek ten wprawdzie jeszcze oddychał, jadł i pił to co mu podawano przez dziurę w ścianie, -ale poza tym można by o nim równie dobrze powiedzieć, że już był umarłym. W tym mroku i ciszy spędzał swoje dni i noce w zupełnej samotności. Zapewne spodziewał się, że dzięki takie-mu odcięciu się w zupełności od wszelkiej społeczności ze stworzeniem - wymaże wszystkie swoje grzechy, osiągnie świętość i zaskarbi sobie zasługę, skoro wszelkie naturalne pragnienia zostały unicestwione! Przynajmniej tak go uczyła jego religia, a tak człowiek ten stał się rzeczywiście przedmiotem wielkiej czci w całym mieście. Albowiem dobrowolnie zgodził się na prowadzenie życia, które można by nazwać śmiercią za życia, wierząc, że dzięki temu osiągnie nirwanę - owo "Niebo" buddystów.


Edkins i Hudson spojrzeli na siebie wymownie. Już kiedyś słyszeli o tych świętych mężach, biednych ofiarach pogańskiej religii, ale jeszcze nigdy dotąd takiego męża nie mieli sposobności zobaczyć na własne oczy. Poruszony głębokim współczuciem., Edkins zbliżył się do otworu w ścianie, aby być możliwie jak najlepiej usłyszanym przez człowieka znajdującego się wewnątrz i powiedział mu, że przyszedł do niego z poselstwem od jedynego prawdziwego Boga, po czym z całym serdecznym naciskiem powiedział temu "świętemu człowiekowi", że grzechy jego mogą mu zostać odpuszczone hojnie i bez zapłaty, dzięki zasługom Pana Jezusa Chrystusa. Jak umiał najwyraźniej i najprościej Edkins mówił o Panu Jezusie na krzyżu, o Jego zmartwychwstaniu, o tym, jak dzięki temu mógł się stać Zbawicielem dla wszystkich tych, którzy Mu zaufali. Ale to wszystko było całkiem obce i nowe dla człowieka znajdującego się za tą ścianą z cegieł, a także i dla odzianych w żółte szaty kapłanów, stojących obok. Jeszcze nigdy nie słyszeli o tej "zagranicznej religii", stąd też wpatrzeni byli w dwóch misjonarzy swoimi ciemnymi oczami, jakby pozbawionymi wyrazu, a twarze ich objawiały uczucie respektu połączonego z brakiem wiary w to, co oni im mówili. Mieli przecież swojego boga - Buddę, a ci dwaj młodzi ludzie z Zachodu opowiadali o swoim Bogu - Jezusie Chrystusie. To wszystko było w najlepszym porządku! Według ich mnie-mania nie miało to znaczenia, jaka to była religia - gdyż one wszystkie prowadziły na tę samą drogę. Tak mniej więcej mówili do misjonarzy, odprowadzając ich do bramy podwórza świątyni, po czym ukłonili się im nisko i powrócili do swego ciemnego budynku z migocącymi lampkami oliwnymi, kadzidłem i potwornymi posągami bożków, a także do swojego "świętego męża", przebywającego w swojej ciemności i ciszy.


Hudson i Edkins znaleźli się wreszcie na ulicy i niemalże w tym samym momencie stali się znów ośrodkiem zainteresowania. Musieli dwa, czy nawet trzy razy nawracać do swego statku, aby się zaopatrzyć w nowy zapas traktatów, przy czym raz omalże nie zostali wtrąceni do wody przez ogromny tłum otaczających i napierających na nich ze wszech stron ludzi. Dopiero gdy nastał wieczór, mieli możność się uciszyć i dokonać przeglądu wydarzeń tego dnia. Wdrapawszy się na kręte schody pagody, stanęli obok siebie i w milczeniu przyglądali się widokowi roztaczającemu się na dole. Z ich punktu obserwacyjnego miasto wyglądało jak morze dachów, a poza nimi w oddali można było dojrzeć mur otaczający je - gruby i solidny, a dalej płaskie pola uprawne, otaczające miasto. Były to pola ryżowe, wśród których rozsiane były gęsto kępy drzew, po których można było poznać, że znajduje się w danym miejscu wioska. Pola te ciągnęły się aż po horyzont. Tu i tam pagody, względnie zagięte dachy świątyń, odcinających się na tle nieba, wskazywały na obecność innych jeszcze miast. znajdujących się niedaleko. W zasięgu ich wzroku mieszkało setki tysięcy istot ludzkich, wtedy zaczęli sobie uświadamiać - że w tych nieprzeliczonych małych, ciemnych domkach, nad którymi coraz bardziej się wydłużały cienie w miarę gdy zapadał zmrok wieczoru, było wszędzie pełno posążków bożków, figurek zrobionych z papieru, wszędzie pełno kadzidła i tabliczek odziedziczonych po ojcach. A to dopiero był sam kraj wielkiego pogańskiego mocarstwa, które ciągnęło się setki mil w głąb nieznanego jeszcze wnętrza tego kontynentu!


Wewnętrzne, wewnętrzne Chiny! Gdy Hudson stał na wierzchu tej pagody owego wieczoru, ogrom zaludnienia Chin zaczął dlań nabierać nowego znaczenia. Do tej pory całą niemal jego wyobraźnię napełniał Szanghaj, ze swoimi wąskimi uliczkami pełnymi tubylczej ludności, z kipiącymi życiem placami targowymi - jakkolwiek niejednokrotnie wychodził w towarzystwie doktora Parkera wiele mil poza miasto, na wieś, aby tam głosić Słowo i rozdawać traktaty w otaczających Szanghaj wioskach. Teraz jednakowoż, patrząc na ową cichą, ogromną nizinę, zaczął sobie dopiero niejasno zdawać sprawę z ogromu leżących dalej na zachód, połaci kraju, których miasta, miasteczka, targi i wioski były tak liczne, że niemożliwością było wprost sobie to wszystko wyobrazić! A wszędzie ludzie znali tylko jedną drogę - drogę śmierci, ciemną drogę zginienia! Przypomniał sobie owego milczącego człowieka, za-murowanego w klasztorze... Dźwięk gongów świątynnych, od-dawanie czci duchom przodków, lęk przed demonami - wy-dawały się zwisać nad tą wielką ,wschodnią cywilizacją jakby całun przykrywający umarłego. Cały kraj zdawał się leżeć związany w mocy jakiegoś potężnego, złego olbrzyma. A tak chłopiec, który ongiś usłyszał głos mówiący do niego: "Idź dla Mnie do Chin!" zaczął rozumieć, jak nigdy dotąd., wielkość zadania, które leżało przed nim. A równocześnie - może jak nigdy przedtem, dusza jego zaczęła się szykować do twardego boju. Przed nim stał konflikt, który będzie wymagał od niego poświęcenia każdej odrobiny energii, odwagi i wytrwałości - ponad wszystko, co sobie kiedykolwiek wyobrażał. Do okrętu powrócił tego wieczoru w bardzo poważnym nastroju. Ale jedno nie ulegało wątpliwości: bez względu na to, jaka będzie tego cena, jak trudnym będzie szlak wiodący do celu - mieszkańcy tego kraju muszą się dowiedzieć o tym Jedynym, który ich może zbawić od śmierci.


Rozdział 10

Opuszczony w Chinach


Hudson usiadł ogromnie wyczerpany ma stopniach świątyni, postanawiając tam spędzić resztę nocy. Już było po pierwszej, a na próżno szukał miejsca, gdzie by mógł przenocować w nieprzychylnym mieście. Wszystkie drzwi wydawały się przed nim zamykać, a był już zbyt wyczerpany, aby pójść jeszcze gdzieś dalej. Wyciągnął się więc na zimnych, nierównych kamieniach, sakiewkę z pieniędzmi podłożył sobie pod głowę, a potem pomyślał, czy też będzie w stanie spać!...


Miał na sobie długą niebieską suknię, pantofle zrobione z sukna, a przede wszystkim trzeba wspomnieć, że głowa jego była w całości ogolona, z tym, że od samego wierzchu zwisał długi warkocz! Wyglądał na Chińczyka w tej mierze, w jakiej można się spodziewać, że będzie na Chińczyka wyglądał młodziutki, niebieskooki, posiadający bardzo jasną cerę chłopiec z hrabstwa Yorkshire, z Anglii!... Ale już kilka miesięcy temu postanowił ubierać się zupełnie tak samo, jak się ubierali Chińczycy, w następstwie czego ściągnął na swoją głowę sporo ostrej krytyki ze strony Europejczyków!... Ale Hudson był zadowolony z możliwości jeszcze swobodniejszego poruszania się pomiędzy Chińczykami, a także miał możność odbywać dalekie podróże - i to do takich miejscowości, w których każdy niemal inny Europejczyk zostałby napadnięty przez tłum mieszkańców nieprzychylnie nastawionych do obcych. A oto po raz pierwszy był zmuszony spać pod gołym niebem. Jakoś ostatnio wszystko zdawało mu się nie udawać. Najpierw w domu, w którym przebywał, wybuchł pożar, który zniszczył wszystkie jego lekarstwa, co było poważną stratą, gdyż zaopatrzenie w nowy ich zapas było rzeczą bardzo kosztowną, a ostatnio - zaledwie dwa dni temu zniknął jego służący, a wraz z nim cały jego bagaż, tak że Hudson pozostał kompletnie bez niczego poza odzieżą, którą miał na sobie. W tej chwili zaś na domiar wszystkich niepowodzeń, nie mógł absolutnie znaleźć miejsca, gdzie by go przyjęto na nocleg. Już sobie ostatecznie ustalił plan działania na jutro rano: spożyje śniadanie, raz jeszcze postara się jakimś sposobem odnaleźć swojego służącego i zaginiony bagaż, a potem powróci do Szanghaju. Byłoby rzeczą daremną usiłować dotrzeć do Ningpo, gdzie obecnie mieszkali Parkerowie, skoro zostało mu tak niewiele pieniędzy do dyspozycji. Wreszcie Hudson przytulił swoją twarz do twardej, nierównej poduszki, westchnął głęboko, zamknął oczy...


Nagle się obudził. Ciało jego było całe napięte, ale się nie poruszył. Co to było, coś się tam poruszało w ciemności? Jakaś postać, którą ledwie mógł dojrzeć w ciemności, ukradkiem przesuwała się po szerokich schodach w jego kierunku. Po chwili Hudson, wciąż jeszcze leżąc cicho, jak gdyby uśpiony, rozpoznał jakiegoś żebraka w łachmanach. Mężczyzna ten cichutko pełzał w stronę odpoczywającego misjonarza, aż wreszcie przystanął, przypatrując mu się. Hudson ani drgnął, dlatego też po jednej czy dwóch minutach, żebrak przekonany zapewne, że śpi, nachylił się i zaczął delikatnie go obmacywać. "Czego ty chcesz?" Hudson odezwał się całkiem spokojnie, ale w jego głosie było coś groźnego! To zaskoczyło żebraka. A więc leżący tam mężczyzna jednak nie spał - ba, sądząc po jego głosie, był całkowicie obudzony i gotowy do podjęcia natychmiastowej akcji! Żebrak więc co prędzej uciekł.


Hudson postanowił umieścić swoje pieniądze w bezpieczniejszym miejscu, aniżeli pod głową, tym bardziej, że był bardzo śpiący, a więc część ich włożył do wewnętrznej kieszeni, resztę do rękawa i znów się ułożył do snu. Ale w momencie gdy już zaczął drzemać, jakiś wewnętrzny instynkt ponownie go obudził. Wyczuł, że w ciemności znów się coś rusza i znów dojrzał przybliżające się cichaczem jakieś postacie: to ten żebrak powrócił w towarzystwie jednego, czy dwóch innych! I tym razem Hudson leżał cicho, dopóki nie poczuł jak jakaś ręka zaczęła szukać za jego głową woreczka z pieniędzmi.


"Czego wy chcecie?" zapytał i tym razem równie spokojnym, ale pełnym wyrazu głosem. Na pytanie to nie dostał odpowiedzi, ale żebracy cofnęli się o dwa kroki i usiedli.


"Co robicie?" zapytał Hudson.


"Spędzamy noc tutaj, na zewnątrz świątyni - tak jak i ty", brzmiała odpowiedź.


"Jeśli tak, to przejdźcie uprzejmie tam na drugą stronę i zostawcie mnie tutaj w spokoju" powiedział Hudson. "Jest tam dla was dosyć miejsca".


Mężczyźni nie odpowiedzieli nic na tę propozycję, ale siedzieli dalej bez ruchu. Wtedy Hudson usiadł. Nie miało sensu tam leżeć, tym bardziej, że mógł


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PODEPTAĆ ICH BOGA (Świadectwo katolickiego misjonarza z Chin)
PODEPTAĆ ICH BOGA (Świadectwo katolickiego misjonarza z Chin)
Hymn Chin - Singapuru, 03. Hymny państwowe - teksty
II. Zarys historycznego kszta towania sie Chin wspo czesnych, współczesne Chiny - Artur Wysocki
5 Rózniczka, wzór Taylora, tw de L'Hospitala
7 Metoda roslinnosci pionierskiej
Pionierzy praktycznych zastosowań psychologii
Import z Chin wymagane dokumenty przy handlu z Chinami
Czwarta władza w Ameryce (prasa) Pionierzy wolności słowa -, NAUKA, DZIENNIKARSTWO, Dziennikarstwo
Pionierka-odkrywca, SZCZEP, KOMISJA STOPNI HARCERSKICH
10 szeregi Taylora i szeregi Laurentaid 10637
9Polityka i strategia?zp Chin
Mao Tse tung, REWOLUCJA CHIŃSKA A KOMUNISTYCZNA PARTIA CHIN
kubica, biologia z elementami mikrobiologii, Pionierzy nauk biologicznych i ich zasługi
Próba na stopień pionierka odkrywca
Misjonarze kolorowanka
Pionierka
Ewangeliccy misjonarze u rabina ziemskiego Wielkopolski

więcej podobnych podstron