SZCZYGLI ZAUŁEK
1892
AKT PIERWSZY
W restauracji ogrodowej hotelu w Remagen nad Renem; piękne popołudnie sierpniowe w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Po prawej stronie brama ogrodowa otwierająca widok w dół Renu, w kierunku Bonn; po lewej — budynek hotelowy. W głębi przybudówka drewniana; nad jej wejściowymi drzwiami napis: Table d'hóte1. Kelner hotelowy stoi przy wejściu. Z hotelu wychodzą dwaj turyści angielscy. Młodszy z nich, dr Henryk T r e n c h, około 24 lat; korpulentny, o grubym karku i czarnych, krótko przystrzyżonych włosach; bezpretensjonalne maniery studenta medycyny: szczery, popędliwy i dosyć chłopięcy. Drugi, pan Wiliom de B u r g h Cokane — to starszy, prawdopodobnie czterdziesto, a nawet pięćdziesięcioletni, źle odżywiony, dobrze wyłysiały jegomość o przesadnych manierach; nerwowy, drażliwy i śmieszny z wyglądu w oczach człowieka bez współczucia.
C o k a n e
na progu hotelu, tonem rozkazującym do Kelnera
Dwa piwa dla nas tu do ogrodu.
Kelner idzie po piwo. C o k a n e wchodzi do ogrodu. Dzięki mojemu taktowi, Henryku, dostaliśmy pokój z najpiękniejszym widokiem. Jutro rano jedziemy dalej. Musimy zwiedzić Moguncję i Frankfurt. W rezydencji prywatnej jednego z patrycjuszów frankfurckich jest pełen wdzięku posążek kobiety... Jest i Zoo... Pojutrze Norymberga! Najpiękniejszy w całym świecie zbiór narzędzi do tortur.
T re n ch
Doskonale. To może wyszukasz odpowiednie pociągi. Wyjmuje z kieszeni kontynentalny rozkład jazdy i rzuca go na najbliższy stolik.
table d'h ó t e (fr.) — posiłki hotelowe o ściśle określonej porze i stałej cenie.
C o k an e
podrywając się w chwili, kiedy zamierzał usiąść na krześle Ach! Całe siedzenie zakurzone! Ci cudzoziemcy są beznadziejnie przyzwyczajeni do brudu.
Trench
w świetnym humorze
Mniejsza o to! Nie przejmuj się tym, stary grzybku.
Głowa do góry i używaj życia! (popycha Cokane'a na krzesło, sam siada naprzeciwko, po czym wyjmuje fajkę i śpiewa hałaśliwie)
Reńskie wino, lej się do czary, Niechaj Ren w nim szumi stary...
C o k a n e
zgorszony Henryku, zaklinam cię w imię zwyczajnej przyzwoitości... Pamiętaj, że jesteś dżentelmenem, a nie przekupniem na błoniach podmiejskich w dzień świąteczny! Ani by ci się śniło zachowywać się w ten sposób w Londynie!...
Trench
Bzdura! Wyjechałem za granicę, żeby się zabawić! Pan także nie myślałby o niczym innym po zdaniu ostatnich egzaminów medycznych i czteroletnim wydeptywaniu sal szpitalnych.
Zaczyna znowu śpiewać.
C o k ane
wstając
Doktorze Trench, albo pan będzie podróżował jak dżentelmen, albo pojedzie pan sam w dalszą drogę. To właśnie czyni Anglików niepopularnymi na kontynencie. Być może, że to bez znaczenia, jeśli idzie o tubylców; lecz towarzystwo, które wsiadło na statek w Bonn, to Anglicy. Całe popołudnie dręczyło mnie pytanie, co też oni sobie o nas myślą... Popatrz, jak my wyglądamy...
Trench
Cóż złego widzisz w naszym wyglądzie?
Cokane
Negliże*/* Niedbały (fr.)/ , mój drogi, neglige. Na parostatku troszkę neglige, to zupełnie en regle*/ w porządku/; ale tutaj, w tym hotelu, niektórzy goście na pewno przebierają się do obiadu... A ty nie masz nic prócz tego sportowego ubrania. Skąd oni mogą wiedzieć o twoich pięknych koligacjach, jeśli tego nie okazujesz swoim ubraniem?
Trench
Przecież ci ludzie z parostatku to zbieranina z całego świata; Amerykanie i licho wie kto! Mogą się powiesić! Nie, Wiluś, ja nie będę sobie nimi głowy zawracał! Pociera zapałkę i zaczyna zapalać fajkę.
C o k a n e
Proszę cię, przestań nazywać mnie Wilusiem w miejscach publicznych. Nazywam się Cokane. Jestem przekonany, że to ludzie z pozycją... Nawet ciebie uderzył pełen godności wygląd ojca...
Trench
poważniejąc od razu Co?! Tamci?
Gasi zapałkę i wyjmuje fajkę z ust.
Cokane
wyzyskując triumfalnie moment swej przewagi Są tu, w tym hotelu, Henryku! W hallu poznałem parasol ojca.
Trench
z odcieniem szczerego wstydu
Istotnie, widzę, że trzeba było zabrać coś na zmianę... Ale to taki kłopot z dużym bagażem... (podrywa się z krzesła) W każdym razie możemy iść do hotelu i porządnie się umyć...
(zwraca się w stronę hotelu, lecz na widok osób zbliżających się od rzeki ku bramie ogrodowej zatrzymuje się, zmieszany) Tam do licha!... Oto oni!
Do ogrodu wchodzi młoda kobieta w towarzystwie mężczyzny; za nimi Posługacz z lekkimi paczkami; nie z bagażem, lecz sprawunkami sklepowymi. Przybyła para to najwidoczniej ojciec i córka. Jegomość liczy sobie około pięćdziesiąt lat, wysoki, dobrze zakonserwowany, starannie wygolony, trzymający się prosto; jego ostry i władczy sposób mówienia oraz postawa nakazująca posłuch, w połączeniu z orlim nosem i ustami znamionującymi stanowczość nadają mu wyraz pełen dostojeństwa. Ma na sobie jasnoszary surdut z jedwabnymi wyłogami, biały kapelusz i przerzuconą przez ramie lornetkę polową w nowym skórzanym futerale. Jest to zamożny dorobkiewicz, groźny dla służby i na ogół trudno dostępny. Jego córka to młoda osoba dobrze ubrana, dobrze odżywiona, przystojna, zdradzająca niezależne usposobienie, prezentująca się jako dama, ale w każdym calu dziecko swojego ojca. Mimo to świeża i powabna, pełna raczej żywotności i energii niż delikatności i wytworności, co jej zresztą wcale na źle nie wychodzi.
Cokane
ujmuje szybko pod ramię T r e n c ha, który stoi jak przygwożdżony na miejscu
Opamiętaj się, Henryku!... Przytomność umysłu... przytomność umysłu!...
Oddala się powoli z Trenchem w stronę hotelu, skąd wychodzi Kelner z piwem na tacy.
Kelner, ceci-la est notre table. Est-ce que vous comprenez francais?1
Kelner
Tak, proszę pana...
Jegomość do Posługacza Proszę położyć paczki na tym stole.
Posługacz nie rozumie.
1 To nasz stolik. Czy pan rozumie po francusku? (fr.)
Kelner wtrącając się
Przepraszam, ten stolik zajmują tamci panowie... Może pan zechce...
Jegomość surowo
Należało mnie o tym uprzedzić... (do Cokane'a z wyniosłą łaskawością) Pan wybaczy moją pomyłkę...
Cokane
Nic nie szkodzi, szanowny panie, nic nie szkodzi... Proszę, niech pan będzie łaskaw zatrzymać ten stolik...
Jegomość chłodno, odwracając się doń tyłem
Dziękuję panu. [do Posługacza) Proszę złożyć na tamtym stole...
Posługacz nie rusza się z miejsca, dopóki Jegomość nie wskaże mu dłonią paczek i nie zastuka stanowczo w jeden ze stolików, bliżej bramy.
Posługacz
Jawohl, gnad'g' Herr... Tak jest, łaskawy panie... (niem.)
składa paczki na stole
Kelner!
Jegomość wyjmuje z kieszeni garść drobnej monety
Kelner
przerażony Słucham pana...
Jegomość
Herbata. Na dwie osoby. Tu na dworze.
Kelner
Słucham pana.
Odchodzi do hotelu. Jegomość wybiera jakąś drobną monety z garści pieniędzy i wręcza ją Posługaczowi, który przyjmuje ją, dotykając uniżenie czapki i wychodzi nie śmiąc się odezwać. Córka zajmuje jedno z krzeseł przy stoliku i otwiera paczkę z fotografiami. Jegomość wyjmuje Baedeckera, przysuwa sobie krzesło i siadając spogląda w stronę Cokane'a wyzywająco, jak gdyby czekał na jego znikniecie. C o k a n e, zupełnie niezrażony, zajmuje z miną skromnego i dobrze wychowanego człowieka swoje dawne miejsce i zwraca się do T r e n c h a, który snuje się niezdecydowanie w głębi ogrodu.
C ok an e
Trench, mój drogi, piwo czeka... Pije.
Trench
rad ze sposobności powrotu do stołu Dziękuję ci, Cokane...
Pije także.
Cokane
Ale, ale... chciałem cię już tyle razy zapytać, czy lady Roxdale jest siostrą twojej matki czy ojca?
Ten chwyt odnosi natychmiastowy skutek. Jegomość przy sąsiednim stole jest widocznie zainteresowany.
Trench
Oczywiście, mojej matki... Skąd ci to strzeliło do głowy?
Cokane
Tak sobie... Przyszło mi na myśl, hm... Będzie pewnie chciała, żebyś się ożenił, Henryku. Lekarz powinien się ożenić.
Trench
Ale cóż ją to może obchodzić?
Cokane
Bardzo wiele, mój drogi. Na pewno nie może się już doczekać chwili, kiedy wprowadzi twoją żonę w londyńskie towarzystwo.
Trench
Nonsens!
Cokane
Ach, jeszcze jesteś młody, mój drogi. Nie wiesz, jak ważne są te rzeczy. Na pozór to puste i błahe ceremonie, w istocie zaś sprężyny i koła wielkiego systemu arystokratycznego. Kelner wraca z herbatą i niesie ją w stronę stolika zajętego przez Jegomościa. Cokane wstaje i zwraca się do niego.
Szanowny panie, proszę mi wybaczyć, że się do pana zwracam, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pan wolałby jednak nasz stolik i że my państwu przeszkadzamy.
Jegomość
uprzejmie
Dziękuję panu. Blanko, ten pan odstępuje nam łaskawie swój stolik. Gdybyś więc wolała...
Blanka
Och, dziękuję, ale nie widzę różnicy.
Jegomość
do Cokanea. Mam wrażenie, że jesteśmy towarzyszami podróży...
Cokane
Tak, towarzyszami podróży i rodakami. Jakże rzadko odczuwamy urok mowy ojczystej, póki jej dźwięk nie wpadnie nam w ucho pod obcym niebem. Pan to niewątpliwie zauważył?
Jegomość z lekka zdziwiony
Hm! Z romantycznego punktu widzenia to możliwe, bardzo możliwe. Faktycznie, dźwięk angielszczyzny wywołuje we mnie uczucie, że jestem u siebie w domu. A ja nie lubię czuć się jak u siebie w domu, gdy jestem za granicą. Ostatecznie nie w tym celu ponosi się koszty podróży... {spogląda na Trencha) Zdaje mi się, że i ten pan przyjechał razem z nami.
C o k a n e
w roli mistrza ceremonii
Mój zacny przyjaciel, doktor Trench.
Jegomość i dr Trench wstają.
Trench, mój drogi, pozwól, że cię przedstawię panu... ee... Spogląda pytająco na Jegomościa w oczekiwaniu nazwiska.
Jegomość
Pan pozwoli, panie doktorze, że mu uścisnę dłoń... Nazywam się Sartoriusz i mam zaszczyt zaliczać się do grona znajomych lady Roxdale, która jeśli się nie mylę, jest z panem blisko spokrewniona. Blanko...
Blanka spogląda na ojca.
Doktor Trench.
Oboje wymieniają ukłon.
Trench
Wypada mi teraz przedstawić panu, panie Sartoriusz, mego przyjaciela... Pan Wiliam de Burgh Cokane.
C o k a n e składa wystudiowany ukłon, który Sartoriusz przyjmuje z odpowiednią godnością, Tymczasem Kelner wraca z zastawą do herbaty.
Sartoriusz do Kelnera Jeszcze dwie filiżanki.
Kelner Słucham pana.
Odchodzi do hotelu.
Blanka
Czy pan pije z cukrem, panie Cokane?
Cokane
Dziękuję pani, owszem, (do Sartoriusza} Państwo naprawdę zbyt łaskawi... Henryku, przysuń swoje krzesło.
Sartoriusz
Prosimy, prosimy najuprzejmiej.
Trench zbliża się z krzesłem; wszyscy zajmują miejsca. Kelner wraca z filiżankami.
Kelner
Table d'hóte o wpół do siódmej, proszę panów. Czy mogę jeszcze czymś służyć?
Sartoriusz
Nie. Może pan odejść.
Kelner odchodzi.
Cokane
bardzo uprzejmie
Czy państwo zamierzają zatrzymać się tu dłużej?
Blanka
Mieliśmy zamiar pojechać do Rolandseck. Czy tam tak ładnie jak tutaj?
Cokane
Henryku, Baedeckera!...
Trench wyjmuje książkę z kieszeni.
Dziękuję ci!
Szuka Rolandseck w wykazie miejscowości.
Blanka
Z cukrem, doktorze Trench?
Trench
Owszem, dziękuję.
Blanka podaje mu herbatę i spogląda nań przez chwilę znacząco. Trench pospiesznie spuszcza wzrok, po czym rzuca niespokojne spojrzenie na Sartoriusza, którego uwagę pochłania chleb i masło.
Cokane
Okazuje się, że Rolandseck to niezmiernie interesująca miejscowość, {czyta na głos) „Jest to jeden z najpiękniejszych i najbardziej uczęszczanych zakątków nad Renem; miejscowość otoczona jest mnóstwem will i czarujących ogrodów, należących przeważnie do bogatych kupców znad Dolnego Renu, i rozpościerających się po lesistych stokach wzgórz na peryferiach wioski."
Blanka
Wszystko to zapowiada wygodę i kulturę. Głosuję za wycieczką do Rolandseck.
Sartoriusz
Zupełnie jak u nas w Surbiton, moja droga.
Blanka
Właśnie.
Cokane
Państwo mają willę nad Tamizą? Ach, zazdroszczę państwu.
Sartoriusz
Nie, w Surbiton wynająłem umeblowaną willę tylko na lato. Mieszkam na Bedford Square. Jako członek Rady Parafialnej, muszę mieszkać w granicach parafii.
Blanka
Może jeszcze filiżankę, panie Cokane?
Cokane
Nie, dziękuję, (do Sartoriusza) Pan już zapewne zwiedził to miasteczko. Co prawda, niewiele rzeczy godnych widzenia prócz kościoła — Apollinariskirche.
Sartoriusz zgorszony
Prócz czego?
Cokane
Apollinariskirche.
Sartoriusz
Trochę dziwna nazwa dla kościoła... Muszę przyznać, że bardzo kontynentalna.
Cokane
Zupełnie słusznie. To jest właśnie to, co czasem nie dopisuje naszym sąsiadom, proszę pana. Smak! smak ich niekiedy zawodzi... Ale w tym przypadku nie ponoszą oni żadnej winy. Nazwa znanej wody mineralnej pochodzi od kościoła, a nie na odwrót.
Sartoriusz
jakby to była okoliczność łagodząca, ale nie całkowite usprawiedliwienie
To mnie cieszy... A czy to słynny kościół?
Cokane
Owszem, Baedecker zaopatruje go w gwiazdkę.
Sartoriusz
z szacunkiem
O, w takim razie chciałbym go obejrzeć.
Cokane
czyta
„...wybudowany w roku 1839 przez Zwirnera, nieżyjącego już znakomitego budowniczego katedry kolońskiej, kosztem hrabiego Furstenberg-Stamheima."
Sartoriusz
pod wrażeniem
To trzeba koniecznie zobaczyć, proszę pana. Nie miałem pojęcia, że architekt katedry kolońskiej żył tak niedawno.
Blanka
Nie zawracajmy już sobie głowy tymi kościołami, papo. Wszystkie do siebie podobne... Nudzą mnie śmiertelnie.
Sartoriusz
No, moja droga, jeżeli uważasz za rzecz rozsądną odbyć długą i kosztowną podróż, żeby zobaczyć, co jest do zobaczenia, a potem wrócić nie zobaczywszy tego...
Blanka
W każdym razie nie dziś, papo...
Sartoriusz
Moja droga, chciałbym, żebyś zobaczyła wszystko. To przecież część twojej edukacji...
Blanka
wstaje z westchnieniem irytacji
Och, ta moja edukacja... Dobrze już, dobrze... Pójdę, skoro muszę... Pan idzie, panie doktorze? (z grymasem) Jestem przekonana, że ten świętojański kościół to będzie uczta duchowa dla pana.
C o k a n e
śmiejąc się z cicha, łobuzersko
Ach, to doskonałe, doskonałe... Świetny dowcip... {nagle z powagą) Ale wie pani, panno Blanko, że tu naprawdę są kościoły św. Jana, i to kilka — podobnie jak i kościołów Św. Apolinarego.
Sartoriusz sentencjonalnie, wyjmując lornetka i kierując się w stronę bramy
W każdym żarcie jest ziarnko prawdy, proszę pana.
C o k a n e towarzysząc mu
Święte słowa, święte słowa...
Wychodzą obaj, głęboko zamyśleni. Blanka nie rusza się z miejsca. Śledzi uważnie odchodzących, po czym staje przed Trenchem i patrzy nań z zagadkowym uśmiechem, na który on odpowiada na pół nieśmiałym, na pól zarozumiałym grymasem.
Blanka
No! Więc nareszcie dopiął pan swego!
T r e n c h
A no tak! To jest właściwie dopiął tego Cokane. Mówiłem pani, że jemu się to uda. Pod pewnymi względami to raczej cymbał, ale za to posiada nieprawdopodobny takt.
Blanka
lekceważąco
Takt?! To nie jest takt. To zwyczajne wścibstwo. Wścibscy ludzie mają zawsze ogromną wprawę w nawiązywaniu rozmowy z nieznajomymi. Dlaczego pan nie zaczął sam rozmowy z moim ojcem na statku? Ze mną nie robił pan ceregieli, mimo żeśmy się nie znali.
Trench
Nie miałem szczególnej ochoty na rozmowę z ojcem pani.
Blanka
Oczywiście nie przyszło panu na myśl, że przez to postawił mnie pan w fałszywym położeniu.
Trench
Hm, niezupełnie się zgadzam. A poza tym, z ojcem pani nie łatwo dać sobie radę. Oczywiście teraz, kiedy go poznałem, widzę, że to wcale miły człowiek... No, ale musiałem go najpierw poznać, prawda?
B l a n k a
niecierpliwie
Wszyscy się boją papy; sama nie wiem, dlaczego.
Siada z powrotem, lekko nadąsana.
Trench
czule
Ale teraz już wszystko w porządku?
Blanka
ostro
Nie wiem. Skąd ja mogę wiedzieć? Pan nie powinien był zaczynać ze mną rozmowy na pokładzie statku. Pan myślał, że jestem sama, bo (z fałszywym patosem) matki nie było przy mnie.
Trench
protestując
Ach, cóż znowu! Skądżeż! Przecież to pani zaczęła ze mną rozmowę... Ja oczywiście z radością pochwyciłem daną mi sposobność, ale daję pani słowo, nie mrugnąłbym nawet okiem bez wyraźnej zachęty ze strony pani.
Blanka
Ja pana tylko zapytałam o nazwę zamku. Nie było w tym nic nie licującego z godnością damy.
Trench
Oczywiście, że nie. Miała pani do tego zupełne prawo... (z poprzednią czułością) Ale teraz już wszystko w porządku, prawda?
Blanka
łagodnie, patrząc mu w oczy przebiegle
Sądzi pan?
Trench
z nagłym onieśmieleniem
Ja, ja tak... przypuszczam. Ale co będzie z tym kościołem Św. Apolinarego? Ojciec pani spodziewa się, że pójdziemy z nim.
Blanka
z wewnętrzną niechęcią
Nie zatrzymuję pana, skoro pan ma ochotę obejrzeć kościół.
Trench
A pani nie pójdzie?
Blanka
Nie.
Odwraca twarz, nadąsana.
Trench
zaniepokojony
Proszę pani, pani się chyba nie obraziła?
Blanka spogląda na niego przez chwilę z mgiełką wyrzutu w oczach.
Blanko!... Blanka jeży się momentalnie, aż do przesady, która go przestrasza.
Przepraszam za to odezwanie się do pani po imieniu, ale ja...
Blanka naprawia swój błąd przez złagodzenie wyrazu twarzy w sposób bardzo wymowny, na co on odpowiada wybuchem.
Pani nie ma nic przeciw temu, prawda? Jakoś czułem, że pani się nie pogniewa. Byłem tego pewny!... Niech pani posłucha. Nie mam pojęcia, jak pani to przyjmie... Pani wyda się to zapewne strasznie nagłe, ale okoliczności nie pozwalają mi na... Faktem jest, że mój zupełny brak taktu...
Plącze się coraz więcej, nie dostrzegając przejęcia, z jakim ona czeka na dalsze słowa.
Ach, gdyby Cokane był na moim miejscu!...
Blanka
niecierpliwie
Cokane?!
Trench
przerażony
Nie, nie Cokane! Chociaż zapewniam panią, że tylko chciałem powiedzieć, iż on...
Blanka
Będzie tu zaraz z powrotem, z papą.
Trench
zupełnie zbity z tropu
Tak, lada chwila muszą nadejść. Mam nadzieję, że nie zatrzymuję pani.
Blanka
Myślałam, że pan mnie zatrzymuje, ponieważ miał mi pan coś do powiedzenia.
Trench
całkowicie oszołomiony
Nie, wcale nie. W każdym razie nic szczególnego. To znaczy, że pani nie widziałaby w tym nic szczególnego. Więc może innym razem...
Blanka
Kiedy innym razem? Skąd pan wie, czy się w ogóle jeszcze spotkamy? (z desperacją} Niech pan mówi teraz. Chcę, żeby mi pan powiedział teraz.
T r e n c h
Otóż myślałem, że gdybyśmy mogli się zdecydować, żeby...albo, żeby nie... to jest, żeby przynajmniej...
Jest tak zdenerwowany, że mu to prawie odbiera mowę,.
Blanka
tracąc wszelką nadzieje
Wątpię, żeby panu groziło niebezpieczeństwo powzięcia jakiejkolwiek decyzji, panie doktorze...
T r e n ch jąkając się
Ja tylko myślałem...
Przerywa i spogląda na nią żałośnie; ona waha się chwilę, po czym podaje mu obie ręce z wyrachowaną impulsywnością.
Trench
chwyta ją w ramiona z okrzykiem ulgi.
Blanko! Najdroższa moja! Myślałem, że tych słów nigdy nie wypowiem. Gdyby nie twoja pomoc, stałbym tu chyba cały dzień jąkając się.
Blanka usiłując z oburzeniem wyrwać się z jego ramion
Ja panu wcale nie pomagałam.
Trench trzymając ją mocno
Oczywiście, nie twierdzę, żeś to zrobiła rozmyślnie. To tylko instynkt.
Blanka jeszcze trochę niespokojna
Ale pan mi jeszcze nic nie powiedział.
Trench
Cóż więcej mogę powiedzieć?...
Całuje ją znowu.
Blanka oszołomiona pocałunkami, lecz upierając się: przy swoim
Ależ, Henryku...
Trench uradowany, że go nazwala po imieniu
Słucham cię...
Blanka
Kiedy się pobierzemy?
Trench
Choćby zaraz; w pierwszym z brzegu kościele, u Św. Apolinarego, jeśli masz ochotę.
Blanka
Mówmy poważnie! To poważna sprawa, Henryku. Z tego nie można żartować.
Trench rzucając nagle okiem w stronę bramy, ku rzece, i wypuszczając
Blankę z ramion Szsz! Wracają.
Blanka
A niech ich!...
Resztę zdania głuszy donośny dzwonek hotelowy; na progu ukazuje się Kelner z dzwonkiem w ręku. Przez bramę wchodzi Cokane z Sartoriuszem.
Kelner
Table d'hóte za dwadzieścia minut, proszę państwa. Wraca do hotelu.
Sartoriusz
poważnie
Blamko, było moim życzeniem, żebyś nam towarzyszyła.
Blanka
Właśnieśmy się wybierali, papo.
Sartoriusz
Zakurzyliśmy się trochę. Musimy się ogarnąć przed obiadem; chodź ze mną, moje dziecko.
Podaje jej ramię. Powaga, z jaką to czyni, udziela się całemu towarzystwu. Blanka w milczeniu bierze ojca pod rękę i idzie do hotelu. Cokane nie mniej poważny od samego Sartoriusza, spogląda na T r e n cha z surowością sędziego.
C ok an e z dezaprobatą
Nie, mój drogi. Nie, nie, nigdy. Rumienię się za ciebie. Nigdy w życiu nie czułem takiego wstydu. Nadużyłeś samotności młodej dziewczyny pozostawionej bez opieki.
T r e n c h gwałtownie
Cokane!
Cokane nieubłagany
Jej ojciec robi wrażenie dżentelmena w każdym calu. Miałem zaszczyt zawrzeć z nim znajomość... Ja mu ciebie przedstawiłem... Sądził, że może z całym zaufaniem zostawić córkę pod twoją opieką, a ja nie wyprowadziłem go z błędu. I co zobaczyłem wracając? Co zobaczył jej ojciec? Och, Trench! Trench! Nie, nie, mój drogi, nie, nie. To było w złym guście i w złym stylu, Henryku.
Trench
Głupstwo! Nie było nic do zobaczenia!
Cokane
Nic do zobaczenia! Ona, dama w każdym calu, osoba o najwyższej dystynkcji, w twoich ramionach! I ty mówisz, że nie było nic do zobaczenia! "W obecności kelnera, który olbrzymim dzwonkiem dawał znać o swojej obecności! (prawiąc mu kazanie ze zdwojoną surowością) Czy ty nie masz żadnych zasad, człowieku? Żadnych przekonań religijnych? Czy zwyczaje towarzyskie są ci zupełnie obce?
Przecież ty dosłownie całowałeś
Trench
Tego nie mogliście widzieć.
Cokane
Myśmy nie tylko widzieli, ale słyszeli! Odgłos pocałunku odbił się po prostu echem od fal Renu. Nic zniżaj się do wybiegów, Henryku!
Trench
Nie pleć, Wiluś. Ty...
Cokane
Znowu ten „Wiluś". Proszę cię, nie używaj tego ordynarnego skrótu. Jak ja mogę wymagać szacunku od zamożnych towarzyszy podróży, ludzi z pozycją, jeśli mi ktoś na każdym kroku będzie „wilusiował". Na imię mi Wiliam — Wiliam de Burgh Cokane.
Trench
Ech, nie zawracaj głowy. No, nie obrażaj się, staruszku. Po co się rzucać o byle głupstwo? Ten „Wiluś" mimo woli ciśnie mi się na usta. Jakoś ci z tym do twarzy.
Cokane ugodzony do żywego
Ty nie masz żadnej delikatności uczuć, żadnego taktu! Nigdy nikomu o tym nie mówię, ale obawiam się, że nic i nigdy nie zdoła zrobić z ciebie prawdziwego dżentelmena.
Na progu hotelu ukazuje się S a r t o r i u s z.
O, właśnie wraca mój przyjaciel Sartoriusz, który niewątpliwie zażąda, żebyś się wytłumaczył ze swego postępowania. Nie zdziwiłbym się, gdybym go ujrzał z batem w ręku. Wybacz, że nie będę świadkiem tej bolesnej sceny.
Trench
Nie odchodź! A niech to diabli! Nie mam najmniejszej ochoty spotkać się z nim teraz sam na sam.
Cokane potrząsając głową
Trochę delikatności, Henryku!. Troszkę dobrego smaku! Savoir faire!\
Odchodzi. T r e n c h usiluje uniknąć spotkania z Sartoriuszem zmierzając krokiem spacerowym w przeciwnym kierunku, ku bramie ogrodowej.
Sartoriusz głosem hipnotyzera
Doktorze Trench!
Trench zatrzymuje się i odwraca do mówiącego
Ach, to pan, panie Sartoriusz? Jakże się panu podobał kościół?
Sartoriusz bez słowa wskazuje krzesło. Trench, na poły zahipnotyzowany własnym stanem nerwowym, na poły powagą Sartoriusza, siada bezradnie.
Sartoriusz
siadając również
Pan rozmawiał z moją córką, panie doktorze.
Trench
siląc się na swobodę
Tak... prowadziliśmy rozmowę... owszem, owszem—ot, taką sobie pogawędkę, gdy pan z Cokane'em zwiedzał kościół. Wolno zapytać, jakie wrażenie zrobił na panu Cokane? Ja zawsze jestem pełen podziwu dla jego taktu.
Sartoriusz
ignorując zupełnie te dygresją
Zamieniłem właśnie kilka słów z moją córką, panie doktorze, i przekonałem się, że ona ma wrażenie, jakoby coś zaszło między nią a panem... Jako ojciec dziewczęcia osieroconego przez matkę, uważam za swój obowiązek zająć i się tą sprawą bez zwłoki. Córka moja, być może nierozsądnie, traktuje pana zupełnie poważnie. Otóż...
Trench
Ależ...
Sartoriusz
Pan pozwoli mi skończyć. Sam byłem młody, młodszy może, niżby to można wnosić z mego obecnego wyglądu. Oczywiście mam na myśli charakter. Jeśli pan nie miał zamiarów poważnych...
Trench
szczerze
Ależ ja traktowałem całą sprawę jak najpoważniej. Pragnę poślubić pańską córkę i mam nadzieję, że pan nie ma nic przeciwko temu.
Sartoriusz protekcjonalnie wobec kornego tonu T r e n c h a po prostu czując instynktownie, ze może wyzyskać sytuację, a równocześnie pamiętając, że mówi z siostrzeńcem lady Roxdale
Jak dotąd — nie. Przeciwnie, gotów jestem uznać, że oświadczyny pańskie uważam za uczciwe i honorowe i że dla mnie osobiście są one źródłem zadowolenia.
Trench
mile zdziwiony
W takim razie możemy uważać sprawę za załatwioną. To bardzo miło z pańskiej strony.
Sartoriusz
Powoli, panie doktorze, powoli. Tego rodzaju spraw nie można załatwiać tak sobie od ręki.
Trench
Oczywiście, że nie. Wiem, że pociąga to za sobą mnóstwo formalności, intercyzy... Sądziłem tylko, że możemy zasadniczo uważać sprawę za załatwioną między nami... Prawda?
Sartoriusz
Hm! Pan nie ma nic więcej do powiedzenia w tej chwili?
T r e n c h
Chyba tylko to. że... że... nie, jakoś nic nie przychodzi mi na myśl prócz tego, że kocham...
Sartoriusz przerywając
Na przykład coś o pańskiej rodzinie? Czy pan nie przewiduje jakichś trudności z jej strony?
Trench
Och, rodzinie nic do tego.
Sartoriusz z naciskiem
Przepraszam pana... Bardzo wiele.
Trench
zdradza wyraźne zakłopotanie.
Muszę pana uprzedzić, że nie dopuszczę nigdy, aby córka moja weszła do sfery towarzyskiej, w której by jej nie przyjęto z pełnym szacunkiem należnym jej wykształceniu i wychowaniu... (w tym momencie jego zdolność panowania nad sobą z lekka zawodzi; powtarza wiec z naciskiem, jakby T r e n c h mu zaprzeczył) powtarzam — jej wychowaniu.
Trench
zbity z tropu
Oczywiście, że nie. Ale co pana skłania do przypuszczenia, że rodzina moja okaże jakąś niechęć w stosunku do Blanki? Wiadomo, że ojciec mój jako młodszy syn nie odziedziczył ani tytułu, ani majątku rodowego i że wskutek tego ja musiałem kształcić się zawodowo. Rodzina moja nie będzie zatem wymagała, abyśmy przyjmowali na wielką skalę, bo nas nie będzie na to stać. Ale oni będą nas przyjmowali; mnie zawsze zapraszają.
Sartoriusz
To mi nie wystarczy, proszę pana. Wielkie rody uważają często za swój obowiązek zamknąć drzwi przed nowym członkiem rodziny, który nie wydaje im się odpowiednią parantelą.
Trench
Ale zapewniam pana, że moja rodzina nie ma ani krzty snobizmu. Zresztą Blanka jest damą w każdym calu. To im zupełnie wystarczy.
Sartoriusz wzruszony
Cieszy mnie, że pan jest tego zdania, (podaje rękę Trenchowi, który ją ściska ze zdziwieniem) Ja osobiście myślę tak samo jak i pan. (ściska rękę Trencha z wdzięcznością) A teraz, panie doktorze, skoro pan postąpił ze mną tak przyzwoicie, nie będzie pan miał powodu na mnie narzekać. Nie będziecie mieli żadnych trudności pieniężnych. Będziecie mogli przyjmować u siebie, ile tylko zechcecie. Ja za to ręczę. Ale muszę mieć gwarancję również i z pana strony, że moja córka wejdzie do pańskiej rodziny na zasadzie zupełnej równości.
Trench
Gwarancję?!
Sartoriusz
Tak, oczywiście w granicach możliwości. Pan będzie łaskaw napisać do swoich krewnych donosząc im o swoich zamiarach i dodając, co pan uzna za stosowne na temat walorów mej córki, które mogą zaspokoić wymagania najlepszego towarzystwa. Jeśli mi pan pokaże odpowiedzi od głównych członków rodziny, winszujące panu w słowach dość serdecznych pańskiego wyboru, będę zupełnie zadowolony. Czyż trzeba więcej stów?
T r e n ch
bardzo zaskoczony, lecz pełen wdzięczności
Rzeczywiście, nie. Pan jest naprawdę bardzo dobry. Bardzo dziękuję. Skoro pan sobie życzy, napiszę do mojej rodziny. Ale już teraz mogę pana zapewnić, że oni wszyscy przyjmą tę wiadomość z należytą radością. Poproszę ich o odpowiedź odwrotną pocztą.
Sartoriusz
Bardzo panu dziękuję. Do tego momentu jednak, zmuszony jestem prosić, żeby pan nie uważał sprawy za załatwioną ostatecznie.
T r e n c h
Żebym nie uważał... Aha, rozumiem... To znaczy między Blanką i...
Sartoriusz
Tak, to znaczy między panem i moją córką. Kiedy przed chwilą przerwałem rozmowę państwa, zauważyłem, że i pan, i ona najwidoczniej uważaliście sprawę za załatwioną... W razie gdyby się wyłoniły jakieś trudności i partia — widzi pan, uważam to za „partię" — nie doszła do skutku, nie chciałbym, żeby Blanka czyniła sobie wyrzuty, że pozwoliła mężczyźnie uprawnionemu do tytułu dżentelmena na... na...
T r e n c h potakuje głową.
No właśnie. Czy mogę liczyć na to, że pan zachowa właściwy dystans, oszczędzając mi tym samym niemiłej konieczności przerwania przyjaźni, która zapowiada się tak mile dla nas wszystkich?
T r e n ch
Oczywiście, skoro pan woli, żeby tak było. Wymieniają uścisk dłoni.
Sartoriusz wstając
Pan, zdaje się, mówił, że napisze jeszcze dziś?
Trench z zapałem Tak, napiszę zaraz, zanim stąd wyjadę. W tej chwili.
Sartoriusz
W takim razie nie przeszkadzam, (przez chwilę waha się jakby rozmowa onieśmieliła go i zakłopotała, po czym opanowuje się z trudem i dodaje z godnością przed odejściem) Cieszę się, Żeśmy doszli do porozumienia.
Wchodzi do hotelu. W tej samej chwili Cokane, który się kręcił w pobliżu, wiedziony ciekawością, wynurza się spoza kępy krzewów.
Trench z ożywieniem
Wiluś, zjawiasz się, mój stary, w samą porę, żeby mi oddać przysługę. Musisz mi napisać brulion listu, który ja potem przepiszę.
Cokane
Wybrałem się z tobą w tę podróż jako przyjaciel, a nie jako sekretarz.
T r e n c h
No, więc napiszesz jako przyjaciel. Do ciotki Marii o Blance i o mnie. No wiesz, trzeba jej dać znać.
C o k a n e
Dać jej znać o Blance i o tobie?! O twoim zachowaniu się? Zdradzić ciebie — mojego przyjaciela? Zapomnieć, że piszę do damy? Nigdy!
T r e n c h
Bzdury, Wiluś. Nie udawaj, że nie rozumiesz. Jesteśmy zaręczeni. Zaręczeni, mój chłopie! Cóż ty na to? Muszę wysłać list jeszcze dziś. Ty mi najlepiej poradzisz, co mam napisać. No, chodź, stary, {pociąga go przymilnie do jednego ze stolików) Masz tu ołówek. Czy masz jaki kawałek... o, masz, w sam raz. Pisz tu, na odwrocie mapy. Wyrywa mapę z Baedeckera i rozkłada ją na stole grzbietem do góry. Cokane przygotowuje się do pisania.
Doskonale. Strasznie ci dziękuję, staruszku. A teraz jazda! [z naglą troską) Tylko obmyśl dobrze formę, zanim...
C o k a n e
odkładając ołówek
Jeśli wątpisz o moich zdolnościach napisania listu do lady Roxdale we właściwej formie...
T r e n ch
łagodząc
Ależ nie wątpię, nie wątpię... Wiem, że jeszcze się taki nie urodził, kto by to zrobił choć przez pół tak dobrze jak ty. Chciałem ci tylko wyjaśnić, o co chodzi. Widzisz, Sartoriusz wbił sobie w głowę, że moja rodzina będzie patrzeć z góry na Blankę. Otóż nie chce mi dać swojej zgody, dopóki nie otrzymam listów z zaproszeniami, powinszowaniami, życzeniami i diabli wiedzą z czym jeszcze... więc napisz tak, aby ciotka Maria odpowiedziała odwrotną pocztą, że się nie posiada z radości, że zaprasza nas, to znaczy Blankę i mnie, do siebie itd. Już wiesz, o co idzie... Po prostu opowiedz jej o tym wszystkim tonem gawędziarskim i...
C o k a n e
miażdżąc go spojrzeniem
Jeżeli ty mi opowiesz o tym wszystkim tonem gawędziarskim, nie wątpię, że potrafię to zakomunikować lady Roxdale z należytą delikatnością... Co to za jeden ten Sartoriusz?
T r e n c h
osłupiały
Nie wiem... Nie pytałem... Trudno zadać człowiekowi pytanie tego rodzaju — przynajmniej takiemu człowiekowi jak on. Jak myślisz, czy mógłbyś zredagować list tak, żeby to wszystko pominąć milczeniem? Naprawdę wolałbym o to nie pytać.
Cokane
Ja mogę pominąć to milczeniem, skoro sobie tego życzysz. Nic łatwiejszego. Ale jestem innego zdania niż ty, jeśli sądzisz, że lady Roxdale pominie tę kwestię milczeniem. Być może, że się mylę; na pewno tak. Mam wrażenie, że, ogólnie biorąc, zawsze się mylę, ale takie jest moje zdanie.
T r e n c h
bardzo zakłopotany
Tam do licha! Cóż ja, u diabła, teraz zrobię? A czy nie możesz powiedzieć, że to dżentelmen? To nas do niczego nie zobowiązuje. Jeśli się rozpiszesz o tym, że to człowiek zamożny i że Blanka jest jedynaczką, ciotka Maria będzie zadowolona.
Cokane
Panie Trench, kiedy nabierze pan trochę rozsądku? To jest sprawa poważna. Trzeba działać z poczuciem odpowiedzialności... z poczuciem odpowiedzialności.
Trench
Głupstwo! Nie praw mi tu morałów!
Cokane
Henryku, ja ci nie prawię morałów. W każdym razie nie jestem moralistą. Tak powinienem się był wyrazić. Jestem człowiekiem moralnym, ale nie moralistą. Jeśli żona twoja ma ci wnieść posag, czyż może być rzeczą obojętną dla twej rodziny, jakie jest źródło i pochodzenie tego posagu? Czy ciebie to też nie obchodzi?!
T r e n c h
spogląda na niego bezradnie, łamiąc nerwowo palce. Cokane rzuca ołówek na stół i opiera się o tył krzesła z ostentacyjną obojętnością.
Oczywiście dla mnie jest to sprawa obojętna. Ja tylko poddaję ci myśl. Przecież ten Sartoriusz może być emerytowanym włamywaczem.
Sartoriusz i Blanka wychodzą z hotelu przebrawszy się do obiadu.
Trench
Szsz... Idą tutaj... Bądź tak dobry i skończ ten list przed obiadem. Będę ci strasznie zobowiązany.
Cokane
niecierpliwie
Zostaw mnie, zostaw mnie samego, przeszkadzasz mi... Odsuwa go ruchem dłoni i zaczyna pisać.
Trench pokornie, z wdzięcznością
Dobrze, staruszku. Strasznie dziękuję.
Tymczasem Blanka rozstała się z ojcem i zmierza w kierunku rzeki. Sartoriusz wchodzi do ogrodu, siada w pobliżu C o k a n e'a i zaczyna studiować Baedeckera. Trench zwraca się do Sartoriusza.
T r e n ch
Czy pan pozwoli, że poprowadzę pannę Blankę do stołu?
Sartoriusz
Oczywiście, panie doktorze, proszę bardzo.
Łaskawym gestem dłoni ukazuje mu postać oddalającej się B l a n k i. Tr ench spieszy w jej kierunku wychodząc za bramę. Światło dniu nabiera czerwieni zachodzącego słońca. Cokane, wykrzywiając twarz w mękach tworzenia, dostrzega z niezadowoleniem, ze oczy Sartoriusza siedzą go uważnie.
Sartoriusz
Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam?...
Cokane
Bynajmniej, bynajmniej... Nasz przyjaciel Trench powierzył mi trudne zadanie wysoce delikatnej natury. Prosił mnie jako przyjaciela rodziny o napisanie listu w sprawie, która dotyczy pana.
Sartoriusz
Naprawdę? No, trudno byłoby znaleźć bardziej doświadczoną rękę.
Cokane
skromnie
Pan zbyt łaskaw dla mnie, naprawdę zbyt łaskaw. Ale, ot, sam pan widzi, co to za numer z tego Trencha. Kapitalny chłopak! Świetny okaz w swoim rodzaju! Ale korespondencja rodzinna tego typu wymaga dobrego ułożenia, wymaga taktu, a takt to słaby punkt naszego kochanego Henryka. Serce — choć do rany przyłóż, ale taktu ani za grosz! Tymczasem sprawa cała zależy od tego, jak się ją przedstawi lady Roxdale. Lecz pod tym względem może pan na mnie polegać. Ja rozumiem płeć piękną.
Sartoriusz
Ha, jakkolwiekby lady Roxdale przyjęła tę wiadomość — a ja, panie Cokane, niewiele dbam o to, jak się ludzie do mnie odnoszą — ufam, że po naszym powrocie do Anglii przynajmniej pana będę miał przyjemność od czasu do czasu oglądać w mym domu jako gościa.
Cokane z przejęciem
Drogi panie, wyraża się pan jak prawdziwy angielski dżentelmen.
Sartoriusz
Nie ma o czym mówić. Będzie pan zawsze miłym gościem. Ale obawiam się, że przeszkodziłem panu w układaniu listu. Pan będzie łaskaw pisać dalej. Zostawiam pana w spokoju. (udaje, ze chce wstać, ale powściąga się i dodaje) Chyba... że naprawdę mógłbym panu w czymś pomóc? Na przykład, przez wyjaśnienie jakiegoś szczegółu, co do którego nie posiada pan dostatecznych informacji, lub nawet w ujęciu całej kwestii w odpowiednią formę, o ile pan uzna, że wiek mój i doświadczenie dostatecznie usprawiedliwiają moją śmiałość.
Cokane spogląda na niego z pewnym zdziwieniem. Sartoriusz obrzuca go twardym spojrzeniem i dodaje z rozmysłem, znacząco.
Zawsze będę się czuł szczęśliwy mogąc według mych sił i możności oddać jakąś przysługę któremukolwiek z przyjaciół doktora Trencha.
C o k a n e
Pan jest naprawdę zbyt uprzejmy. Trench głowił się właśnie ze mną nad formą tego listu, gdyż istotnie natknęliśmy się na pewne szczegóły, co do których nie mamy zupełnej pewności, (pełen skrupułów} Ale nie pozwoliłem Henrykowi zadawać panu żadnych pytań. Nie, zwróciłem mu tylko uwagę, że przez sam wzgląd na dobry smak, byłoby znacznie delikatniej zaczekać, aż pan sam z własnej inicjatywy udzieli pożądanej informacji.
Sartoriusz
Hm! A wolno wiedzieć, co pan już napisał?
Cokane
Ależ owszem. „Kochana Ciociu Maryniu..." Oczywiście idzie tu o ciotkę Trencha, lady Roxdale, moją dobrą znajomą. Pan rozumie, że ja przygotowuję tylko brulion listu, który Trench sam przepisze.
Sartoriusz
Oczywiście. Proszę dalej czytać albo może by to panu pomogło, gdybym podsunął parę słów?
Cokane z wylaniem
Pańskie sugestie będą jak najmilej widziane i wprost nieocenione.
Sartoriusz
Ja bym zaczął — powiedzmy — tak: „Jadąc w górę Renu z przyjacielem moim Cokane'em..."
Cokane
mrucząc do siebie dyktowane słowa Doskonale! doskonale! Właśnie to, czego trzeba... „z przyjacielem moim Cokane'em..."
Sartoriusz
zawarłem znajomość..." albo można by powiedzieć przygadałem się" lub „spotkałem", jeśli pan sądzi, że to odpowiadałoby lepiej stylowi pańskiego przyjaciela. Nie należy być zbytnio formalnym.
Cokane „Przygadałem się"! O, nie, to zanadto degage,/ swobodnie (fr.)/ panie Sartoriusz, zanadto degage. Ja bym powiedział: „Miałem zaszczyt zawrzeć znajomość."
Sartoriusz
szybko
Za nic w świecie! Co do tego lady Roxdale musi sama wydać sąd. Najlepiej będzie tak, jak powiedziałem na początku: „zawarłem znajomość z młodą panną, córką...''
Waha się,
Cokane
pisząc „...z młodą panną, córką..." Słucham...
Sartoriusz
Tak... córką. Niech pan jednak napisze: „dżentelmena".
Cokane
zdziwiony
Oczywiście.
Sartoriusz
z nagłym wybuchem
To wcale nie jest oczywiste...
Cokane poruszony spogląda na niego z nagłym podejrzeniem.
Sartoriusz opanowuje się, z lekka zawstydzony.
Hm! „...dżentelmena o znacznym majątku i stanowisku społecznym..."
Cokane
pisząc powtarza ostatnie słowa tonem wyraźnie chłodnym
„...stanowisku społecznym."
Sartoriusz
„...które jednak zdobył sobie całkowicie sam." Cokane uwiadomiony już zupełnie, z kim ma do czynienia, patrzy nań ze zdumieniem zamiast pisać.
Pan to już napisał?
C o k a n e
przybierając minę łaskawego protektora
Ach, prawda. Tak. Właśnie, właśnie, (pisze} „...całkowicie sam." O to, to właśnie. Dalej, dalej, mój panie. Bardzo jasno pan to wyraził. .
Sartoriusz
„...Młoda osoba odziedziczy całą fortunę swego ojca i dostanie hojne wyposażenie, wychodząc za mąż. Otrzymała ona możliwie najpełniejsze i najkosztowniejsze wykształcenie, zaś otoczenie jej odznaczało się zawsze najbardziej wyrafinowaną wytwornością. Jest ona pod każdym istotnym względem..."
Cokane
przerywając Pan wybaczy moją uwagę. Czy pan nie uważa, że to może zanadto w stylu ogłoszenia handlowego reklamującego tę młodą osobę? Wysuwam tę propozycję z punktu widzenia dobrego smaku.
Sartoriusz
zakłopotany
Może pan ma słuszność... Oczywiście nie dyktuje panu dosłownego tekstu.
Cokane
Naturalnie, że nie. Naturalnie.
Sartoriusz
Pragnę jednak, aby nie było najmniejszej wątpliwości co do ...eee... dobrego wychowania mojej córki. O ile idzie o moją osobę...
Cokane
Och, wystarczy zupełnie wspomnieć pański zawód czy rodzaj zajęcia, czy...
Urywa, po czym obaj mierzą się przenikliwym wzrokiem.
Sartoriusz
powoli, z namysłem
Dochody moje, proszę szanownego pana, czerpię z komornego pobieranego z bardzo rozległego majątku nieruchomego w Londynie. Jedną z głównych właścicielek tego majątku jest lady Roxdale, a doktor Trench ma na nim hipotekę, z której, o ile się nie mylę, pochodzi cały jego dochód. Prawdę mówiąc, proszę pana, pozycja finansowa doktora Trencha jest mi doskonale znana i od dawna pragnąłem poznać go osobiście.
Cokane znowu uprzedzająco grzeczny, lecz ciągle jeszcze zaciekawiony
Co za niezwykły zbieg okoliczności... a w której dzielnicy, mówił pan, znajdują się te nieruchomości?
Sartoriusz
W Londynie, proszę pana. Zarząd tym majątkiem pochłania cały mój czas, którego nie wypełniają zwyczajnie zajęcia dżentelmena, {wstaje i wyjmuje portfel na karty wizytowe) Resztę pozostawiam pańskiej dyskrecji. (kładzie karty na stole) Oto mój adres w Surbiton. Gdyby się tak nieszczęśliwie złożyło, że dzisiejsze spotkanie musiałoby się skończyć zawodem dla mojej Blanki, prawdopodobnie wolałaby się z panem potem nie spotykać. Jeżeli jednak nadzieje nasze się ziszczą, najbliżsi przyjaciele doktora Trencha będą również naszymi najbliższymi przyjaciółmi.
Cokane wstaje i spogląda na Sartoriusza pewien siebie, trzymając w ręce papier i ołówek
Niech pan polega na mnie, proszę pana. Cały list jest już gotów tutaj... (wskazuje ołówkiem na czoło) a za pięć minut będzie gotowy tutaj...
Wskazuje na papier; potakuje głową dla zaakcentowania swego twierdzenia, po czym zaczyna się przechadzać po ogrodzie, raz po raz zbliża się do stolika dla napisania gotowego zdania; uderza się od czasu do czasu w czoło, jakby dla okazania wysokiego stopnia wysiłku myślowego.
Sartoriusz spojrzawszy na zegarek woła przez bramę
Blanko!
Blanka
z oddali
Słucham.
Sartoriusz
Obiad, moja droga.
Kieruje się w stronę wejścia z napisem: Table d’hote.
Blanka
Bliżej
Idziemy.
Ukazuje się w bramie wraz z Trenchem.
Trench
pólszeptem
Blanko, zatrzymaj się na chwilę.
Blanka się zatrzymuje.
Bądźmy ostrożni w obecności ojca. Musiałem mu przyrzec, że dopóki nie otrzymam pomyślnej odpowiedzi od rodziny, będę się zachowywał, jak gdyby między nami nic nie było...
Blanka
zmrożona
Rozumiem. To znaczy, że rodzina pańska może się sprzeciwić naszemu związkowi i wtedy między nami wszystko będzie skończone. Oni się prawie na pewno sprzeciwią.
Trench z przejęciem
Blanko, nie mów tak, bo mi się zdaje, że tobie wszystko jedno, co się stanie. Mam nadzieję, że dla ciebie sprawa jest załatwiona. Zresztą tyś nie dawała ojcu żadnych obietnic.
Blanka
poważnie
Owszem, ja także przyrzekłam to samo, lecz złamałam obietnicę... dla pana. Widocznie jestem mniej obowiązkowa od pana. Ale jeżeli nie możemy uważać sprawy za załatwioną, zerwijmy wszystko teraz, tu, bez względu na rodzinę i obietnicę.
Trench
pijany miłością
Blanko! Na mój honor najświętszy, rodzina czy nie rodzina, obietnica czy nie obietnica...
U wejścia do Table d'hote ukazuje się Kelner z dzwonkiem.
Do diabła z tym piekielnym hałasem!!
Cokane
zbliża się do nich wywijając listem
Skończony, mój chłopcze, skończony! Wykończony, co do joty, punktualnie, co do sekundy. C'est fini, mon cher garcon, c'est fini!... Skończony, mój drogi chłopcze, skończony... (fr.)
Sartoriusz wraca.
Sartoriusz
Może pan poprowadzi Blankę, doktorze!
Trench podaje ramię Blance i oboje zmierzają ku jadalni.
Czy list skończony, panie Cokane.
Cokane
wręczając brulion Sarioriuszowi z dumą autora
Proszę bardzo!
Sartoriusz czyta z powagą, wyrażając aprobaty kiwaniem głowy.
Sartoriusz
oddając brulion
Dziękuje panu. Pan ma wielki dar pisarski.
C o k a n e
dotrzymując kroku Sartoriuszowi
Gdzież tam, gdzież tam! Trochę taktu, proszę pana, trochę znajomości świata, trochę doświadczenia z kobietami... Znikają w głębi jadalni.
AKT DRUGI
W gabinecie wygodnie urządzonej wilii w Surbiton; słoneczne wrześniowe przedpołudnie. Sartoriusz zajęty korespondencją przy biurku zarzuconym listami handlowymi. Za nim kominek zasłonięty na lato. W przeciwległej ścianie okno. Miedzy biurkiem a oknem siedzi Blanka w rozkosznej sukience, zajęta czytaniem tygodnika „The Queen”. W środku ściany drzwi. Przy każdej ścianie półki biblioteczne, wypełnione szczelnie książkami w elegancko tłoczonych oprawach, przylegającymi do siebie jak cegły.
Sartoriusz
Blanko!
Blanka
Słucham, papo.
Sartoriusz
Mam tu pewne nowiny.
Blanka
No, cóż takiego?
Sartoriusz
Dla ciebie — od Trencha.
Blanka z udaną obojętnością
Naprawdę?
Sartoriusz
Na-praw-dę?! Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? Ha, jak sobie chcesz.
Zabiera się do korespondencji. Przez chwilę panuje milczenie.
Blanka
Cóż mówi jego rodzina, papo?
Sartoriusz
Rodzina? Nie wiem.
Zajęty w dalszym ciągu. Nowa pauza.
Blanka
A on co mówi?
Sartoriusz
On? Nic. (składa napisany list we czworo i szuka koperty) On sądzi, że łatwiej mu będzie zakomunikować wynik... Gdzież ja, do licha, zarzuciłem ten... Aha! jest... Tak on woli zakomunikować odpowiedź rodziny osobiście.
Blanka zrywając się
Och, papo! A kiedy przyjedzie?
Sartoriusz
O ile zechce iść ze stacji pieszo, będzie tu za jakieś pół godziny... Końmi może być lada chwila.
Blanka rzucając się w stronę drzwi
Och!
Sartoriusz
Blanko!
Blanka
Blanka
Słucham, papo.
Sartoriusz
Ty, oczywiście, nie pokażesz się tutaj, dopóki ja z nim nie porozmawiam.
Blanka
obłudnie
Oczywiście, że nie. Nigdy by mi to nawet na myśl nie przyszło.
Sartoriusz
To wszystko.
Blanka zmierza ku drzwiom. Sartoriusz wyciąga ku niej rękę i mówi głosem przepełnionym uczuciem ojcowskim.
Moje drogie dziecko.
Blanka podbiega do ojca i całuje go. W tej samej chwili słychać pukanie do drzwi.
Proszę.
Wchodzi Lickcheese niosąc czarną, skórzaną torbę. Jest to obdartus żyjący w widocznym niedostatku: niemyta twarz, brudna bielizna, zaniedbana broda i łysiejąca czaszka. Nerwowy, żylasty i uparty pies w ludzkim ciele, jeśli go sądzie po oczach i ustach, lecz wobec Sartoriusza służalczy i żałośnie wylękniony. Wszedłszy wita Blankę pozdrowieniem: „Dzień dobry panience", na które ona wychodząc odpowiada lekkim i wzgardliwym skinieniem głowy.
Lickcheese
Dzień dobry panu!
Sartoriusz tonem twardym i stanowczym
Dzień dobry!
Lickcheese
wyjmując z torby mały woreczek z pieniędzmi Niewiele dzisiaj, proszę szanownego pana. Właśnie miałem zaszczyt poznać doktora Trencha.
Sartoriusz
odrywając wzrok od biurka, z niezadowoleniem
Doktora Trencha?
Lickcheese
Tak, proszę pana. Doktor Trench zapytał mnie o drogę i był tak łaskaw, że mnie przywiózł ze stacji.
Sartoriusz
A gdzie on jest?
Lickcheese
W hallu, proszę pana, ze swoim przyjacielem... Myślę, że rozmawiają z panną Sartoriusz.
Sartoriusz
Hm... A co to za przyjaciel?
Lickcheese
Niejaki pan Cokane, proszę pana.
Sartoriusz
Widzę, że pan i z nim rozmawiał, tak?
Lickcheese
Tak jest, proszę pana... Jakeśmy jechali.
Sartoriusz
surowo
Dlaczego pan nie przyjechał pociągiem o dziewiątej?
Lickcheese
Myślałem...
Sartoriusz
To się już nie odstanie, więc wszystko jedno, co pan myślał. Ale radzę nie odkładać moich interesów na ostatnią chwilę. Miał pan może znowu jaki kłopot z tymi lokatorami w dzielnicy St. Giles?
Lickcheese
Inspektor sanitarny znowu się uskarżał na stan realności pod numerem 13 w Szczyglim Zaułku. Mówi, że wytoczy sprawę przed radą parafialną.
Sartoriusz
Czy pan mu powiedział, że jestem członkiem rady parafialnej?
Lickcheese
Tak jest, proszę pana.
Sartoriusz
Cóż on na to?
Lickcheese
Powiedział, że tak przypuszczał, bo inaczej nie śmiałby pan tak skandalicznie łamać prawa. Ja tylko powtarzam, co on powiedział.
Sartoriusz
Hm— Pan zna jego nazwisko?
Lickcheese
Znam, proszę pana: Speakman.
Sartoriusz
Proszę mi zanotować to nazwisko pod datą najbliższego posiedzenia naszej komisji służby zdrowia. Nauczę ja pana Speakmana, jakie są jego obowiązki wobec członków rady parafialnej.
Lickcheese z powątpiewaniem
Nie wiem, czy rada może mu coś zrobić, bo on podlega władzom samorządowym
Sartoriusz
Nikt pana o to nie pytał. Niech pan pokaże książki.
Lickcheese podaje książkę komornego, po czym czyni w kalendarzu żądaną notatkę spoglądając na Sartoriusza z wyraźną, obawą, w miarę jak ten przegląda podane wykazy. Sartoriusz wstaje marszcząc brwi.
Jeden funt i cztery szylingi za naprawę pod numerem 13. Co to znaczy?
Lickcheese
To, proszę pana, klatka schodowa... na trzecim piętrze. Było po prostu niebezpiecznie... Tylko trzy schody całe, a poręczy wcale nie było. Pomyślałem, że lepiej kazać wstawić kilka deszczułek.
Sartoriusz
Deszczułek? Drzewo na opał, mój panie! Ci lokatorzy spalą to do ostatniej trzaski. Wydał pan dwadzieścia cztery szylingi z moich pieniędzy na opał dla nich.
Lickcheese
Tam powinny być kamienne schody, proszę pana. Na dłuższą metę zaoszczędziłoby się na tym. Pastor mówi...
Sartoriusz
Co?! Kto taki?!
Lickcheese
Pastor, proszę pana, tylko pastor. Nie dlatego, żebym sobie z niego dużo robił, ale gdyby pan wiedział, jak on mnie dręczył z powodu tych schodów...
Sartoriusz
Jestem Anglikiem i nie dopuszczę, aby mi się jakiś klecha wtrącał do moich interesów, (zwraca się ze złością do Lickcheesea) Słuchaj no pan, panie Lickcheese! To już trzeci raz w tym roku przedstawia mi pan rachunek na przeszło funta za odnowienia... Ostrzegałem pana kilkakrotnie, aby pan tych nor ludzkich nie uważał za pałace West Endu*/1*/ W e s t E n d — elegancka dzielnica w zachodniej części Londynu, w przeciwstawieniu do wschodniej, dzielnicy nędzy — East End.
Ostrzegałem pana również przed omawianiem moich spraw z ludźmi obcymi. Pan uznał za stosowne nie zwracać żadnej uwagi na moje życzenia. Wymawiam panu służbę.
Lickcheese
przerażony
Och, proszę łaski pana... Niechże pan tak nie mówi...
Sartoriusz
zawzięcie
Wymawiam panu posadę.
Lickcheese
Ha, trudno... To ciężki, bardzo ciężki cios dla mnie. Nie znajdzie pan drugiego człowieka, który by z tych nędzarzy wycisnął dla pana więcej, i to z mniejszym nakładem niż ja... Zapaskudziłem w tej brudnej robocie własne ręce, tak że mi trudno będzie zabrać się do czystej, uczciwej pracy... A teraz mnie pan wyrzuca...
Sartoriusz
przerywając, groźnym tonem
Co to znaczy? O jakiej brudnej robocie pan mówi? Jeśli się przekonam, że pan przestąpił literę prawa bodaj na jeden cal, sam panu wytoczę sprawę. Pan może zachować czyste ręce tylko przez pozyskanie zupełnego zaufania swego chlebodawcy... Niech pan o tym pamięta na następnej posadzie.
Służąca
otwierając drzwi
Pan Trench i pan Cokane.
T r e n c h i Cokane wchodzą; T r e n c h jest ubrany odświętnie i ma miną triumfalnie zawadiacką; Cokane — wysoce zadowolony z siebie.
Sartoriusz
Jak się pan ma, panie doktorze? Dzień dobry, panie Cokane. Miło mi panów powitać. Panie Lickcheese, proszę zostawić na stole książki rachunkowe i pieniądze. Zbadam wszystko i obliczę się z panem za chwilę. Lickcheese podchodzi do stołu i z widocznym przygnębieniem zaczyna porządkować rachunki. Służąca wychodzi.
Trench
rzucając okiem na L i c k c h e e s e'a Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy.
Sartoriusz
Bynajmniej, bynajmniej. Proszę, siadajcie panowie; żałuję ogromnie, żeście musieli chwilkę czekać.
T r e n c h
siadając na krześle Blanki Ależ nic podobnego. Dopierośmy przyszli...
Wyjmuje paczkę listów i zaczyna ją rozwiązywać.
C o k a n e
podchodząc do krzesła w pobliżu okna, zatrzymuje się i rozgląda z podziwem dokoła
Pan musi tu być szczęśliwy wśród tego bogactwa książek. Prawdziwie literacka atmosfera.
Sartoriusz
siadając
Ja do tych książek nie zaglądałem. Blanka przegląda je czasem, gdy ma ochotę czytać. Wybrałem ten dom, bo jest na żwirze. Bardzo niska śmiertelność,
T r e n c h
triumfalnie
Mam dla pana listów, ile pan tylko zechce. Cała moja rodzina raduje się z mego zamierzonego ustatkowania, a ciotka
Maria życzy sobie, aby wesele odbyło się w jej domu. Podaje Sartoriuszowi jeden z listów.
Sartoriusz
Ciotka Maria?
Cokane
Lady Roxdale, drogi panie, lady Roxdale. (do Trencha)
Wyrażaj się z nieco większym taktem, mój drogi,
T re nch
Lady Roxdale, oczywiście. Stryj Henryk...
Cokane
Sir Harry Trench, chrzestny ojciec Henryka, drogi panie, jego chrzestny ojciec.
Trench
Właśnie. I jak na jego wiek, najmilszy kompan, jakiego w życiu spotkałem. Proponuje nam swój dom w St. Andrews na parę miesięcy, gdybyśmy chcieli spędzić tam miodowe miesiące, (wręcza Sartorinszowi drugi list; Wie pan, to jeden z tych domów, w których w ogóle nie można mieszkać, ale to ładnie z jego strony, że proponuje. Nie uważa pan?
Sartoriusz
z trudnością ukrywając wrażenie wywołane tytułami
Niewątpliwie... Jestem więcej niż zadowolony z treści tych listów.
Trench
Widzi pan! Ciotka Maria to solidna firma. Gdy pan przeczyta jej dopisek, przekona się pan, że wyczuła w moim liście rękę Cokane'a (z łobuzerskim uśmiechem) To on mi napisał ten list.
Sartoriusz
rzucając okiem mi Cokane'a
Na serio?... Widocznie pan Cokane zrobił to z wielkim taktem.
Cokane
odwzajemniając się spojrzeniem
Nie ma o czym mówić.
Trench
radośnie
No, a teraz, panie Sartoriusz, czy możemy uważać sprawę za załatwioną ostatecznie?
Sartoriusz
Tak, panie doktorze, za całkowicie załatwioną. Wstaje i podaje dłoń, którą T r e n c h pałając wdzięcznością ściska gwałtownie, nie znajdując słów dla wyrażenia swoich uczuć.
Cokane
stojąc między nimi
Pozwólcie, panowie, że wam złożę moje najserdeczniejsze życzenia.
Ujmuje dłonie obydwóch równocześnie.
Sartoriusz
A teraz, moi panowie, muszę pomówić z Blanką. Doktorze, pan mi nie odmówi przyjemności zakomunikowania jej tej nowiny. Od czasu, gdyśmy się widzieli ostatni raz, byłem zmuszony niejednokrotnie sprawić jej pod tym względem zawód... Panowie wybaczą... wrócę za jakieś dziesięć minut.
Cokane
protestuje przyjaźnie
Ależ, drogi panie, jakże pan może pytać?
Trench
Oczywiście!
Sartoriusz
Dziękuję panom
Wychodzi.
T r e n ch parskając śmiechem
Nie będzie miał dla niej żadnej nowiny, biedaczysko, bo ona widziała już wszystkie listy.
C o k a n e
Muszę stwierdzić, że postępowanie twoje nie było uczciwe. Prowadziłeś widocznie tajną korespondencję.
Lickcheese
ukradkiem
Przepraszam panów...
Trench i Cokane
zwracając się ku L i c k c h e e s e'o w i, o którego obecności zapomnieli
Halo!
Lickchecse
zbliżając się do nich uniżenie, lecz w najwyższej trwodze i pośpiechu Panowie mi wybaczą... (do Trencha) Przede wszystkim zwracam się do pana... Czyby pan nie był łaskaw wstawić się za mną do mego pracodawcy? Właśnie wymówił mi służbę, a ja mam czworo dzieci, które wołają chleba... Jedno słowo z ust pańskich w tym dniu tak radosnym dla pana może zdoła go skłonić do przyjęcia mnie z powrotem.
T r e n ch
zakłopotany
Nie wiem, panie Lickcheese, czy wypada mi wtrącać się do tych spraw... Oczywiście, jest mi bardzo przykro...
Cokane
Rzecz prosta, że ty nie możesz się wtrącać. Byłoby to w najgorszym smaku.
Lickchecse
Panowie! panowie jesteście młodzi, więc nie rozumiecie, co znaczy strata zajęcia dla takiego jak ja. Cóż by panom szkodziło pomóc biedakowi? Niech pan szanowny wysłucha okoliczności. Ja tylko...
T re n ch
poruszony, ale chwytając się byle wymówki i przybierając ton wyniosły. żeby uniknąć niemiłego obowiązku udzielenia pomocy Nie, lepiej nie! Przepraszam, ale powiem panu otwarcie, że nie uważam pana Sartoriusza za człowieka zdolnego do porywczego lub bezwzględnego działania. Zawsze odnosiłem wrażenie, że jest to człowiek sprawiedliwy i szczodry; sądzę również, że on jest lepszym sędzią tych okoliczności niż ja.
Cokane
wiedziony ciekawością
Mnie się zdaje, że lepiej poznać te okoliczności, Henryku. To nie zaszkodzi. Ja radzę w każdym razie wysłuchać.
Lickcheese
Szkoda czasu, proszę pana... Nie ma już o czym mówić. Jak słyszę, że ktoś nazywa tego człowieka sprawiedliwym i szczodrym! Ano, niech i tak będzie.
Trench
surowo
Panie Lickcheese, jeśli pan chce, żebym coś dla pana zrobił, muszę pana uprzedzić, że wyrażając się ujemnie o panu Sartoriuszu — wybrał pan drogę zupełnie niewłaściwą.
Lickcheese
Czym powiedział bodaj jedno marne słowo? Niech obecny tu przyjaciel pana przyświadczy, czy powiedziałem choć słowo?
Cokane
Prawda, prawda. Zupełna prawda. Trzeba być sprawiedliwym, Henryku.
Lickcheese
Niechże panowie łaskawie zakonotują sobie moje słowa. Ten człowiek dowie się, jakiego pracownika stracił, zaraz po pierwszym tygodniu, kiedy mój następca przyniesie zebrane komorne. I pan sam zmiarkuje różnicę, panie doktorze, gdy pan albo dzieci pańskie obejmą w posiadanie te nieruchomości. Mnie się udawało wydostać wszystko, co do grosza tam, gdzie żaden inny inkasent nie mógłby nic wydusić... I ot, jaka mi za to zapłata! Popatrzcie, panowie! Spojrzyjcie na tę torbę pieniędzy na stole. Za każdy grosz z tej torby można by kupić chleba, którego z płaczem dopraszały się głodne dzieci. Ale ja wydostałem te grosze dla niego — prośbą i groźbą wymusiłem i wydusiłem z tych ludzi ostatni grosz. Ja — widzicie, panowie — przywykłem do tej roboty, ale tam są pieniądze, których nie ważyłbym się tknąć, gdyby nie myśl, że od zadowolenia tego człowieka zależy chleb moich własnych dzieci. A żem z jego pieniędzy zużył dwadzieścia cztery szylingi na naprawę schodów, na których pokaleczyły się już trzy kobieciny, co by go zaprowadziło do kryminału za zabójstwo, jeśliby ten stan się dalej przeciągał — za to ten człowiek puszcza mnie z torbami. Nie chciał nawet słuchać, choć byłbym gotów zwrócić te pieniądze z własnej kieszeni; sumiennie mówię, jeszcze bym i teraz to zrobił, byle tylko pan słówko za mną przemówił.
Trench
oniemialy
Jak to — to pan wydzierał ludziom ostatnie grosze przeznaczone na chleb dla głodnych dzieci?! Dobrze panu tak! Gdybym ja był ojcem jednego z tych dzieci, to bym pana nie tylko odprawił, ale jeszcze coś dodał na drogę! Nie wstawiłbym się za panem ani słowem, choćby chodziło o zbawienie pańskiej duszy, jeśli pan w ogóle posiada coś takiego. Pan Sartoriusz miał zupełną słuszność.
Lickcheese
zaskoczony, patrzy na niego z pogardliwym rozbawieniem mimo całej rozpaczliwości swego położenia
No wiecie, ludzie! Ale też z pana prawdziwe niewiniątko. To pan myśli, że on mnie wylał za to, żem był za twardy dla tych ludzi? Nic podobnego! Toż właśnie za to, żem nie dość twardy! Jeszczem od niego nigdy nie usłyszał, że jest zadowolony... I nie powiedziałby tego, choćbym z tych ludzi żywcem skórę darł!!.,. Ja nie mówię, że to najgorszy kamienicznik w Londynie... Od niektórych trudno być gorszym. Ale on nie lepszy od najgorszego z tych, z którymi miałem do czynienia. Wiem także, że nie chwaląc się pracowałem dla jego kieszeni lepiej niż wszyscy moi poprzednicy... Kto zna jako tako rodzaj tych realności, ten musiałby przyznać, żem zbierał więcej, a wydawał mniej niż ktokolwiek inny. Znam swoją wartość, panie doktorze, i będę się sam bronił, skoro nikt inny nie chce tego zrobić.
Cokane
Co to za realności? Domy?
Lickcheese
Domy czynszowe, w których się wynajmuje z tygodnia na tydzień całą izbę albo nawet ćwierć... To bardzo popłatny interes, trzeba tylko wiedzieć, jak go prowadzić... Długo by takiego szukać, proszę panów... Ktoś obliczył biorąc za podstawę sześcienny metr przestrzeni, że wynajmując pojedyncze pokoje można dostać większe komorne niż za rezydencję przy Park Lane /Park Lane— arystokratyczna ulica wzdłuż wschodniej strony Hyde Parku;
T r e n ch
Mam nadzieję, że pan Sartoriusz nie posiada dużo takich domów mimo ich intratności...
Lickcheese
On nie ma nic innego, proszę pana... I dobrze wie, co robi. Za każde paręset funtów, które uciułał, kupował te stare budy; nory, do których trudno się zbliżyć bez zatykania nosa. Ma takie domy w dzielnicy St. Glles, ma je w dzielnicy Marylebone i w Bethnal Green. Wystarczy popatrzeć, jak on sam mieszka, żeby się przekonać, co to za interes. Dla siebie wybiera dzielnicę z niską śmiertelnością i ze żwirowatym gruntem, a jakże. Niech no pan pójdzie ze mną do Szczyglego Zaułka, a ja panu pokażę grunt i tę śmiertelność — jeszcze jak panu pokażę! A kto się stara o to, żeby mu się te realności opłacały? Ja!! Bo on sam nie pójdzie tam, żeby ściągać komorne. No i nie dziwota!
T r e n ch
Czy to znaczy, że cały jego majątek i wszystkie jego środki pochodzą z tego samego źródła?
Lickcheese
Co do grosza, proszę pana.
T r e n c h jest tak przybity, że siada bezradnie.
Cokane
patrząc nań ze współczuciem
Tak, tak, mój przyjacielu, miłość złota to korzeń wszelkiego zła.
Lickcheese
Tak, proszę pana... Ale każdy z nas chciałby, żeby drzewo z tego korzenia rosło w naszym własnym ogródku...
C o k a n e
oburzony
Nie zwracałem się do pana. Nie mam zamiaru sądzić pana zbyt surowo... Ale przyznam się, że jest dla mnie coś szczególnie odrażającego w zawodzie inkasenta komornego.
Lickcheese
Zawód nie gorszy od wielu innych... Mam dzieci, które mi patrzą na ręce i domagają się chleba.
C o k a n e
Prawda. Przyznaję to. Pod tym względem nasz przyjaciel Sartoriusz jest w takim samym położeniu. Jego miłość do córki usprawiedliwia go w bardzo dużej mierze... oczywiście, usprawiedliwia.
Lickcheese
Szczęśliwa córeczka, proszę pana. Ta ojcowska miłość dla niej wygnała niejedną córeczkę na ulicę. A no, każdy pilnuje swojego interesu, proszę pana. Myślę, że pański przyjaciel wstawi się za mną dobrym słówkiem, skoro już wie, że jestem niewinny.
Trench
wstając gniewnie
Nie wstawię się. Cała ta sprawa jest podła i nikczemna od początku do końca... Pan nie zasługuje na lepszy los za swoją pomoc w tym zdzierstwie... Widywałem jego liczne ofiary wśród przychodnich pacjentów w szpitalu i gotowało się we mnie na myśl, że nie można temu zaradzić.
Lickcheese
z długo tłumionym wybuchem
Ślicznie! Ale jak się pan z panną Blanką ożeni, to pan nie pogardzi częścią łupów z tego zdzierstwa! (gwałtownie) Ciekawym, kto z nas dwóch gorszy: czy ja, co wyduszam komorne, żeby dzieci moje miały dach nad głową, czy pan, co je wydaje i chce zepchnąć na mnie odpowiedzialność?
C o k a n e
Panie Lickcheese! To jest bardzo niewłaściwa uwaga w stosunku do dżentelmena. Pan wyraża poglądy w najwyższym stopniu rewolucyjne.
Lickcheese
Może być. Ale widzi pan, Szczygli Zaułek nie jest szkołą dobrych obyczajów. Niech no pan pozbiera komorne przez tydzień albo dwa — proszę bardzo, może pan objąć moją posadę, skoro ja nie mogę jej zatrzymać, a powiedzą tam panu do słuchu to i owo, a jakże.
C o k a n e
z godnością
Czy pan wie, do kogo pan mówi, mój człowieku?
Lickcbeese
bezwzględnie
Bardzo dobrze wiem, do kogo mówię. Co pan mnie obchodzi albo i tysiąc takich jak pan! Jestem nędzarz i to wystarcza, żebym w waszych oczach uchodził za łobuza. Żadnych względów dla mnie. bo nikt nie zarobi na tym, że się za mną wstawi! (nagle płaszcząc się przed Trenchem)
Jedno słóweczko, wielmożny panie... To przecież nic nie kosztuje...
W drzwiach ukazuje się niepostrzeżenie Sartoriusz.
Niechże pan ma trochę litości dla biedaka.
T r e n c h
Zdaje mi się, że niewiele jej pan okazał w swoim zawodzie, jeśli wierzyć pańskim wyznaniom.
Lickcheese
z nowym wybuchem
Ażeby pan wiedział, że więcej niż pański cenny teść... Ja...
Zimny i spokojny glos Sartoriusza paraliżuje go.
Sartoriusz
Panie Lickcheese, zgłosi się pan jutro rano, nie później jak o dziewiątej dla zakończenia naszych interesów. Dziś nie będę pana więcej fatygował.
Lickcheese, zastraszony, wychodzi wśród śmiertelnej ciszy. Po krótkiej chwili zakłopotania Sartoriusz mówi dalej:
To jest, a raczej był jeden z moich agentów. Niestety, musiałem go odprawić za ciągłe ignorowanie moich instrukcji. T r e n c h milczy: Sartoriusz przybiera minę beztroską i żartobliwą, która nigdy nie odpowiada jego fizjonomii, a w chwili obecnej niemiłosiernie razi.
Blanka będzie tu za chwilę. Henryku...
T r e n c h wzdryga się.
Przypuszczam, że mam prawo mówić ci teraz po imieniu...
Panie Cokane. miałby pan ochotę przejść się po ogrodzie? Nasze kwietniki słyną tu na całą okolicę.
Cokane
Ależ z rozkoszą, drogi panie, z rozkoszą. Życie tutaj musi być po prostu idyllą... niezamąconą idyllą. Właśnie rozprawialiśmy o tym.
Sartoriusz
chytrze
Henryk z Blanką mogą przyjść później. Ona tu zaraz będzie.
T r e n c h
szybko
Nie, w tej chwili nie mógłbym jej spojrzeć w oczy.
Sartoriusz
z docinkiem
Znamy się na tym...Ha-ha-ha!
Śmiech Sartoriusza — pierwszy, jaki usłyszeli z jego ust — drażni Trencha. Cokane, zaskoczony w pierwszej chwili, opanowuje się szybko.
Cokane
Ha-ha-ha! Ho-ho!
Trench
Panowie mnie nie rozumiecie.
Sartoriusz
Oj, mnie się zdaje, że rozumiemy, mnie się zdaje, że rozumiemy. Prawda, panie Cokane? Ha-ha-ha!
C o k a n e
Oczywiście, że rozumiemy. Ha-ha-ha!
Wychodzą obaj śmiejąc się z niego.
T r e n c h opada na fotel nie mogąc opanować nerwowego drżenia. W drzwiach ukazuje się Blanka: twarz jej rozjaśnia się. gdy widzi, ze zastaje go samego. Bezszelestnie staje za oparciem fotela i kładzie dłonie na oczach T r e n c h a. Tr e n c h zrywa się z okrzykiem nerwowego przestrachu i odsuwa się od niej.
Blanka
zdziwiona
Henryku!
Trench
grzecznie, lecz z roztargnieniem
Przepraszam... Myślałem właśnie... Proszę, niech pani siada...
Blanka patrząc na niego podejrzliwie
Co się stało?
Siada powoli przy biurku; Trench zajmuje krzesło, na którym siedział Cokane.
Trench
Nie... Nic się nie stało.
Blanka
Mam nadzieję, że ojciec nic był niemiły?
Trench
Nie. Zresztą od chwili naszego rozstania nie rozmawiałem z nim prawie wcale.
Wstaje, przysuwa swoje krzesło do jej krzesła, czym sprawia jej widoczną przyjemność. Blanka spogląda na niego z najbardziej zdobywczym uśmiechem. Z jego piersi wyrywa się coś w rodzaju szlochu; chwyta jej dłonie i obsypuje je namiętnie pocałunkami. Potem, patrząc jej w oczy bardzo poważnie, zadaje jej pytanie:
Blanko, czy ty bardzo lubisz pieniądze?
Blarka
wesoło
Bardzo. Czy masz zamiar zrobić mi prezent z jakiejś poważnej sumy?
Trench
cofając się
Nie żartuj. Ja mówię zupełnie poważnie... Czy wiesz, że będziemy bardzo biedni?
Blanka
Czy to jest powodem, że wyglądasz, jakbyś miał newralgię?
Trench
błagalnie
Moja droga, to nie jest wcale śmieszne. Czy ty wiesz, że mój roczny dochód wynosi zaledwie siedemset funtów?
Blanka
Ależ to okropność!
Trench
Blanko, zapewniam cię, że to sprawa bardzo poważna.
Blanka
Byłoby, mój drogi, trochę kuso z pieniędzmi na prowadzenie domu, gdybym sama nic nie miała. Ale papa mi przyrzekł, że po ślubie będę bogatsza niż przed ślubem.
Trench
Moim zdaniem powinniśmy się ograniczyć do siedmiuset funtów rocznie. Trzeba się nauczyć poprzestawać na swoim.
Blanka
Właśnie mam to samo na myśli. Gdybym miała zużyć dla siebie połowę twoich siedmiuset funtów, zrobiłabym cię dwakroć uboższym, niż jesteś. Ale zrobię cię dwa razy bogatszym.
T r e n c h potrząsa głową.
Czy może papa robił jakie trudności?
Trench
wstaje z westchnieniem i odsuwa krzesło na dawne miejsce
Nie, żadnych.
Siada z wyrazem przygnębienia. Gdy B l a n k a poczyna znowu mówić, jej wyraz twarzy i głos zdradzają, ze z trudnością wstrzymuje wybuch złości.
Blanka
Henryku, czy jesteś za dumny, żeby wziąć pieniądze mojego ojca?
Trench
Tak, Blanko, jestem za dumny.
Blanka
po chwili
To bardzo nieładnie wobec mnie, Henryku.
Trench
Trudno. Musisz się z tym pogodzić... Ja... ja ci nie mogę nic więcej wytłumaczyć... Ostatecznie, jest to zupełnie naturalne.
Blanka
A czy nie przyszło ci na myśl, że i ja mogę być dumna?
Trench
Nonsens. Ciebie nikt nie posądzi, że wychodzisz za mąż dla pieniędzy.
Blanka
Nie straciłabym w ludzkich oczach, gdyby nawet tak było — i ty byś nie stracił... (wstaje i zaczyna chodzić w widocznym podnieceniu) My naprawdę nie możemy żyć za siedemset funtów rocznie... a poza tym wydaje mi się, że to nie bardzo ładnie z twojej strony wymagać ode mnie takiej ofiary jedynie z obawy przed ludzkimi plotkami.
Trench
Nie tylko o to idzie, Blanko.
Blanka
Więc o co jeszcze?
Trench
O nic... Ja...
Blanka
staje za krzesłem Trencha i mówi z wymuszoną wesołością, pochylając się ku niemu i opierając dłonie na jego ramionach
Oczywiście, że o nic... Więc nie bądź głuptaskiem, Henryku, i posłuchaj mnie; ja wiem, jak tę sprawę załatwić. Tobie duma nie pozwala być moim dłużnikiem, a mnie duma nie pozwala być twoją dłużniczką... Ty masz siedemset funtów rocznego dochodu. Otóż ja na początek poproszę papę także o siedemset funtów, i wtedy będzie między nami kwita. No, no, Henryku, sam wiesz, że nie możesz mieć nic przeciw temu.
Trench
To niemożliwe.
Blanka
Niemożliwe?
Trench
Tak. Niemożliwe. Postanowiłem nie brać od twego ojca żadnych pieniędzy.
Blanka
Ależ on będzie dawał mnie, nie tobie,
109
Trench
to wszystko jedno, (próbując argumentu natury sentymentalnej)
Kocham cię zanadto, bym mógł dostrzec jakąś różnicę. Wznosi niepewnie w górę dłoń, którą ona ujmuje poprzez ramię również niezdecydowanie. Oboje usiłują się pojednać.
Blanka
Powiedziałeś to bardzo pięknie, Henryku, ale ja czuje, że taisz przede mną coś, co powinnam wiedzieć. Czy może papa cię uraził?
Trench
Nie. Był bardzo miły; przynajmniej dla mnie. Tu idzie o coś innego... Ty tego nie odgadniesz, Blanko. To by ci tylko sprawiło przykrość, a może nawet dotknęło... Oczywiście, nie twierdzę, że będziemy zawsze żyli z siedmiuset funtów rocznie... Zamierzam poświęcić się memu zawodowi zupełnie poważnie... Urobię ręce po łokcie.
Blanka
bawiąc się palcami jego dłoni ciągle przez ramię
Och, Henryku, nie zniosłabym u ciebie rąk urobionych po łokcie... Musisz mi powiedzieć, o co idzie.
Trench cofa szybko dłoń: ona rumieni się z gniewu; mówi głosem podniesionym, który nie jest już nawet naśladowaniem tonu dobrze wychowanej panny z towarzystwa.
Nienawidzę sekretów i nie lubię, żeby mnie traktowano jak dziecko!
Trench
dotknięty jej tonem
Nie mam nic do powiedzenia Po prostu nie chcę nadużywać szczodrości twego ojca. To wszystko.
Blanka
Nie miałeś żadnych zastrzeżeń pół godziny temu, kiedy witając się ze mną pokazałeś mi w hallu wszystkie listy. Rodzina twoja nie ma żadnych zastrzeżeń. A może ty masz coś...
Trench
poważnie
Ale skądże.
Idzie tylko o pieniądze.
Blanka
błagalnie, łagodząc głos po raz ostatni
Henryku, ta szermierka słowna na nic się nie zda. Papa nigdy się na to nie zgodzi, żebym materialnie zależała wyłącznie od ciebie. Mnie samej taka zależność także się nie uśmiecha... Gdybyś się odważył zaproponować ojcu coś podobnego, zerwałbyś tym samym nasze narzeczeństwo... Naprawdę!
Trench
z uporem
Trudno, nic na to nie poradzę.
Blanka blada z wściekłości
Nic na to nie!!... Ha! Teraz zaczynam rozumieć! W takim razie oszczędzę panu zachodu. Może pan oświadczyć ojcu, że to ja zerwałam narzeczeństwo. Wtedy nie będzie żadnych dalszych trudności.
Trench
osłupiały
Co?! Blanko, co ty... czyżby moje słowa cię obraziły?
Blanka
Obraziły?! Jak pan śmie zadawać mi to pytanie?
Trench
Jak śmiem?!
Blanka
O ileż bardziej po męsku byłoby wyznać, że pan sobie żartował ze mnie wtedy nad Renem! Po co pan tu dziś przyszedł? Po co pan pisał do rodziny?
Trench
No, Blanko, jeżeli masz wpadać w złość...
Blanka
To nie jest żadna odpowiedź! Pan miał nadzieję, że rodzina wyswobodzi pana od tych zaręczyn. A oni wcale się nie sprzeciwili; odwrotnie, byli bardzo radzi, że się pana pozbędą. Nie był pan na tyle podły, żeby się więcej nie pokazać, ani dość męski, żeby powiedzieć prawdę. Sądził pan, że uda się panu sprowokować mnie do zerwania zaręczyn. To prawdziwie po męsku, taka próba zrzucenia odpowiedzialności na kobietę! Cóż, dopiął pan swego! Zwalniam pana z danego słowa. Wolałabym jednak, żeby mi pan otworzył oczy po prostu jak brutal, by mnie pan uderzył, ach, wszystko inne, byle nie to krętactwo, które pan wybrał!
T r e n ch
zaperzony
Krętactwo?! Gdybym mógł był przewidzieć, że pani jest zdolna do rzucenia mi w twarz takiego zarzutu, nigdy bym do pani ust nie otworzył. Mam naprawdę szczery zamiar więcej się nie odzywać.
Blanka
I nie będzie się pan odzywał. Nigdy! Już ja się o to postaram...
Zmierza ku drzwiom.
T r e n ch
zaniepokojony
Co pani chce zrobić?
Blanka
Idę po pańskie listy. Pańskie fałszywe listy i pańskie prezenty; pańskie wstrętne prezenty, żeby je panu oddać. Bardzo się cieszę z tego zerwania, a jeżeli...
W chwili, w której ujmuje za klamkę, drzwi otwierają się z zewnątrz. Wchodzi Sartoriusz i zamyka je za sobą.
Sartoriusz
przerywając jej surowo
Ciszej, Blanko, proszę cię! Zapominasz się! Słychać cię w całym domu. Co się stało?
Blanka
zbyt rozgniewana, żeby dbać o to, czy ją kto słyszy
Proszę jego o to zapytać! Ma jakiś wykręt w związku z pieniędzmi.
Sartoriusz
Wykręt? Z jakiego powodu?
Blanka
Że ze mną zrywa!
Trench
gwaltownie
Ależ oświadczam, że ani mi się...
Blanka
przerywając mu, jeszcze gwałtowniej
Tak! Tak! Przecież to nic innego...
Trench Blanka
razem, starając się wzajemnie przekrzyczeć
Nic podobnego! Wiesz doskonale, że to co mówisz, to wstrętne kłamstwo. To obrzydliwe kłamstwo! Nie zniosę.. |
A cóż to innego, jak nie to zerwanie? Ale mnie nic na panu nie zależy. Nienawidzę pana. Zawsze pana nienawidziłam. Wstrętny, brudny, podły... |
Sartoriusz doprowadzony do desperacji
Spokój! (jeszcze mocniej) Spokój!
Oboje młodzi milkną; Sartoriusz mówi dalej stanowczo.
Blanko, musisz panować nad swoją gwałtownością! Wypraszam sobie te sceny, które docierają nawet do uszu służby. Doktor Trench sam się wytłumaczy przede mną. Zostaw nas samych, (otwiera drzwi i woła) Panie Cokane, może pan pozwoli tutaj do nas.
Cokane
Idę, idę, drogi panie.
Ukazuje się w drzwiach.
Blanka
W tej chwili nie mam najmniejszej ochoty tutaj pozostać. Mam nadzieję, że kiedy wrócę, zastanę papę samego... Z ust T r e n c h a pada jakiś nieartykułowany dźwięk. B l a n k a wychodzi mijając z widoczną niechęcią C o k a n e a, który patrzy na nią ze zdziwieniem, a potem spogląda pytająco na obu mężczyzn. Sartoriusz zamyka drzwi gniewnym ruchem i zwraca się do T r e n c ha.
Sartoriusz
zaczepnie
Mój panie!...
Trench
przerywając mu tonem jeszcze bardziej zaczepnym
Cóż, proszę pana?
C o k a n e
stając miedzy nimi
Ciszej, mój drogi, ciszej. Odrobinę uprzejmości, Henryku, trochę uprzejmości.
Sartoriusz
opanowując się
Jeśli pan ma mi coś do powiedzenia, panie doktorze, wysłucham pana cierpliwie. Z kolei pan pozwoli mi powiedzieć to, co j a mam panu do powiedzenia.
Trench
zawstydzony
Przepraszam pana. Oczywiście. Niech pan wali.
Sartoriusz
Czy mam uważać, że odmówił pan dopełnienia zobowiązania zaciągniętego wobec mej córki?
Trench
Nic podobnego. To pańska córka odmówiła dopełnienia zobowiązania zaciągniętego wobec mnie. Narzeczeństwo w każdym razie jest zerwane, jeśli pan o tym mówi.
Sartoriusz
Doktorze, bądźmy szczerzy. Wiem, że Blanka ma gwałtowne usposobienie; Jest to przyrodzona cecha jej silnego charakteru i wielkiej odwagi, której posiada więcej niż ogromna większość mężczyzn. Musi pan być na to przygotowany. Jeśli ta sprzeczka jest wynikiem usposobienia Blanki, mogę zaręczyć, że to minie do jutra. Lecz z jej słów ostatnich wnoszę, że pan czyni jakieś trudności z powodu pieniędzy.
Trench
z ponownym uniesieniem
To pańska córka stworzyła tę trudność. Nie miałbym tak wiele przeciwko temu, gdyby nie to, co przy tej okazji powiedziała. Dała ona dowody, że nie dba o mnie [pokazuje na palcu) ani tyle.
C o k a n e
łagodząco
Mój drogi...
Trench
Cicho bądź, Wiluś... To starczy, żeby się wyrzec kobiet na całe życie... Niech mnie pan posłucha. Przedstawiłem jej całą sprawę w sposób możliwie delikatny, nie wspominając ani słowem o motywach mojej decyzji, tylko prosząc, aby się zgodziła żyć ze mną w granicach mego skromnego dochodu, a jednak ona skoczyła na mnie, jak gdybym był co najmniej dzikusem.
Sartoriusz
Żyć w granicach pańskiego dochodu?! To niemożliwe. Córka moja przywykła do przyzwoitego poziomu. Czyż nie zobowiązałem się wyraźnie, że zapewnię dostateczne środki na wasze potrzeby? Czy Blanka nie wspominała panu o mojej obietnicy?
Trench
Owszem, wiem o tym doskonale i jestem panu bardzo zobowiązany; wolałbym jednak nie brać od pana nic prócz samej Blanki.
Sartoriusz
A czemuż mi pan tego przedtem nie powiedział?
T r e n c h
Mniejsza o to... Nie ma o czym mówić.
Sartoriusz
Mniejsza o to? Wcale nie mniejsza o to! Ja żądam wyraźnej odpowiedzi. Dlaczego mi pan tego przedtem nie powiedział?
T ren ch
Bo przedtem nie wiedziałem.
Sartoriusz
podrażniony
Jeśli idzie o tak zasadniczą sprawę — powinien pan był wiedzieć, czego pan właściwie chce!
T r e n ch
dotknięty do żywego
Powinienem był wiedzieć! Cokane, czy to jest słuszne?
Twarz C o k a n e'a wyraża głębokie zastanowienie nad bezstronnym ujęciem sprawy; ostatecznie Cokane nie wypowiada żadnego sądu;
T r e n c h zwraca się znów do Sartoriusza, tym razem jednak ze znacznie mniejszym szacunkiem:
A skądże u diabła, mogłem wiedzieć? Pan mi nie powiedział.
Sartoriusz
Pan chyba żartuje... powiedział pan, że przedtem sam pan nie wiedział, czego chce.
T r e n c h
Nic podobnego nie mówiłem, stwierdzam tylko, że nie wiedziałem, jakie jest źródło pańskich dochodów.
Sartoriusz
To nieprawda... Ja...
Cokane
Spokojnie, drogi panie. Spokojnie, Henryku. Suaviter In modo. /Delikatnie (lac.)
T ren ch
Niech więc gada! Ale cóż on sobie myśli atakując mnie w ten sposób?
Sartoriusz
Panie Cokane, pan zaświadczy na moją korzyść. Wyraziłem się w tej sprawie zupełnie jasno. Powiedziałem, że dorobiłem się majątku własnymi siłami i nie wstydzę się tego.
T r e n c h
Ładnie własnymi siłami... Dowiedziałem się dziś od tego pańskiego Lickcheese'a, czy jak mu tam, że dorobił się pan majątku na nieszczęsnych istotach, które ledwo wiążą koniec z końcem — i to dorobił się pan przez wyduszanie, terroryzowanie, groźby i wszelkiego rodzaju krętacką tyranię. Sartoriusz oburzony
Panie!
Spoglądają, na siebie groźnie.
Cokane
łagodnie
Trudno, mój drogi... Komorne trzeba płacić; to rzecz nieunikniona.
T r e n c h odwraca się zirytowany. Sartoriusz patrzy na niego przez chwilę z namysłem, po czym przybrawszy poprzednią postawę pełną rozwagi i godności, zwraca się do T r enc h a z udanym respektem, lecz z wyraźną wyższością wobec jego młodości i fanaberii.
Sartoriusz
Mam wrażenie, panie doktorze, że ma pan mało doświadczenia w interesach. Przykro mi, że o tym na moment zapomniałem. Czy mogę pana prosić, żeby się pan wstrzymał ze swoim sądem, dopóki spokojnie nie przedyskutujemy pańskich sentymentalnych poglądów, jeżeli oczywiście wolno mi je tak nazwać. Zajmuje krzesło i wskazuje Trenchowi drugie po prawej ręce.
Cokane
Doskonale pan to ujął, drogi panie. Siadaj, Henryku, słuchaj i rozważ sprawę spokojnie i bezstronnie. Nie bądź uparty.
Trench
Owszem, mogę usiąść i słuchać, ale nie rozumiem, jak można zrobić z czarnego białe... Poza tym mam już dość tego zwalania na mnie całej winy.
Siada. Cokane zajmuje krzesło po jego prawej stronie; wszyscy przybierają poważne miny jak na konferencji.
Sartoriusz
Przede wszystkim, przyjmuję jako założenie, panie doktorze, że pan nie jest socjalistą ani niczym podobnym.
Trench
Oczywiście, że nie. Jestem konserwatystą. W każdym razie, gdybym sobie kiedykolwiek zadał trud głosowania, głosowałbym na konserwatystę, a przeciwko tamtemu drugiemu.
Cokane
Prawdziwy torys z krwi i kości / Torys— członek angielskiej partii konserwatystów; zwolennik jej ideologii/ .
Sartoriusz
Cieszę się widząc, że jak dotąd jesteśmy w zupełnej zgodzie. Ja jestem oczywiście konserwatystą... Nie ciasnym, co prawda — wolnym od przesądów, wcale nie przeciwnym prawdziwemu postępowi, ale zawsze konserwatystą. Co do Lickcheese'a wystarczy, gdy powiem, że zwolniłem go dziś ze służby za nadużycie zaufania; rzecz prosta, że jego świadectwo w tej sprawie nie może być dla mnie przychylne ani bezinteresowne. O ile idzie o mój zawód, polega on po prostu na dostarczaniu mieszkań odpowiadających wymaganiom klasy najuboższej, która jak każda inna potrzebuje dachu nad głową. Czy pan sądzi, że mogę tym ludziom zapewnić ten dach bezpłatnie?
Trench
Tak, to wszystko brzmi pięknie, ale idzie o to, jakie mieszkania pan im daje w zamian za ich pieniądze? Ludzie muszą gdzieś mieszkać albo iść do więzienia. Wykorzystuje się to, aby kazać im płacić za mieszkania, które nie nadają się nawet dla psów. Dlaczego pan nie zbuduje domów, w których mieszkania odpowiadałyby wartości komornego?
Sartoriusz
z politowaniem dla jego naiwności
Mój młody przyjacielu, ci biedacy nie umieliby żyć w przyzwoitych mieszkaniach. Zniszczyliby je w ciągu tygodnia. Pan mi nie wierzy; niech pan sam spróbuje. Proszę bardzo, niech pan każe wstawić na własny koszt wszystkie poręcze, szczeble, drewniane wieka zbiorników na wodę czy wreszcie pokrywy śmietników, a przekona się pan, że po dwóch dniach śladu z nich nie będzie. Pójdą na opał, proszę pana; każda najmniejsza deszczułeczka! Ja tych biedaków nie winię... Potrzebują opału, a często nie mają innego sposobu, żeby go zdobyć. Ale ja naprawdę nie mogę wydawać funta za funtem na naprawy, które oni i tak zniszczą. Przecież nie wydobędę od nich za izbę więcej niż 4 szylingi i 6 pensów — a więc tyle, ile wynosi w Londynie normalne i wcale nie wygórowane komorne. Nie, proszę panów, gdy ludzie są bardzo biedni, nie można im pomóc, nawet jeśli się ma dla nich wielkie współczucie. Taka pomoc przynosi na dłuższą metę więcej złego niż dobrego,
Wolę oszczędzać moje pieniądze, żeby za nie budować dodatkowe domy dla bezdomnych, no i odłożyć coś niecoś dla Blanki.
Spogląda na T r e n c h a i Cokane'a, którzy milczą. Trench nie przekonany i jakby zagłuszony potokiem usłyszanych stów; Cokane po prostu zakłopotany. Sartoriusz marszczy czoło i pochyla się naprzód, w swym krześle, jakby się zbierał do skoku, po czym zwraca się do Trencha mówiąc z naciskiem i znacząco:
A teraz, panie doktorze, czy mogę zapytać, z czego pan czerpie swój dochód?
T r e n ch
pewny siebie
Z procentów, nie z domów. Pod tym względem mam czyste ręce. Z procentów od hipoteki.
Sartoriusz
z mocą
Tak, od hipoteki na mojej własności. Otóż ja, według własnych słów pańskich, duszę, terroryzuję i zmuszam tych ludzi do płacenia tego, czego się sami dobrowolnie podjęli. Sam natomiast nie mogę tknąć ani grosza z pieniędzy, które mi oni wpłacają, dopóki nie wypłacę z nich panu siedmiuset funtów rocznie. Czym Lickcheese był dla mnie, tym ja jestem dla pana. Zarówno on jak i ja jesteśmy pośrednikami, a pan jest pryncypałem. Z powodu ryzyka, które ja podejmuję wskutek ubóstwa moich lokatorów, pan wymusza ode mnie potwornie wysoki procent, siedem od sta, zniewalając mnie z kolei do wymuszania ostatniego grosza od tych lokatorów. A jednak, panie doktorze, pan, który nawet palcem nie kiwnął w związku z tą całą pracą, pan się nie zawahał wyrazić o mnie pogardliwie dlatego, że staram się zarządzać naszą wspólną własnością gorliwie i przemyślnie i że ją utrzymuję przy pomocy tych samych uczciwych środków.
Cokane
z wielką ulgą
Świetnie, drogi panie, znakomicie! Czułem instynktownie, że Henryk plótł niedorzeczności nie do zastosowania w praktyce. Porzućmy ten przedmiot, mój drogi. Błaźnisz się tylko, wtrącając się do interesów. Mówiłem ci, że to nieunikniona konieczność.
T r e n c h
oszołomiony
Czy to ma znaczyć, że ja jestem takim samym draniem jak pan?
C ok a n e
Wstydź się, Henryku, wstydź się! Cóż za ordynarny ton! Bądź dżentelmenem. Przeproś!
Sartoriusz
do Cokane'a
Pan pozwoli... (do Trencha) Jeśli przez draństwo rozumie pan w tym przypadku zupełną bezradność wobec istniejącego ustroju społecznego, to, niestety, ma pan zupełną słuszność.
T r e n c h nie odpowiada od razu; spogląda na Sartoriusza, po czym opuszcza głowę i wlepia oczy w podłogę. Przybity moralnie, splótł dłonie między kolanami — istne wcielenie rozczarowania. Cokane podchodzi do niego ze współczuciem i kładzie mu rękę na ramieniu dla dodania odwagi.
C o k a n e
łagodnie
No, no, głowa do góry, Henryku! Nie możesz zostawić pana Sartoriusza bez słowa odpowiedzi.
T r e n c h
oszołomiony jeszcze, zwolna rozkłada splecione palce, opiera ręce na kolanach i prostuje się; energicznym ruchem obciąga kamizelkę i stara się traktować swoje otrzeźwienie w sposób filozoficzny, mówiąc do Sartoriusza
Ha, ludzie, którzy żyją w szklanych domach, nie mają prawa rzucać kamieniami. Ale, na honor, nie zdawałem sobie wcale sprawy, że żyję w szklanym domu, dopóki mi pan tego nie wykazał. Przepraszam. Podaje mu dłoń.
Sartoriusz
Ani słowa więcej, Henryku. Uczucia twoje przynoszą ci zaszczyt. Zapewniam cię, że czuję tak samo. Każdy człowiek z sercem musi pragnąć, aby lepszy stan rzeczy dał się urzeczywistnić. Ale, niestety, to się nie da zrobić.
Trench nieco pocieszony
Przypuszczam, że nie.
Cokane
Co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości, drogi panie; nie ma żadnej wątpliwości. Ciągły przyrost ludności jest jądrem zagadnienia.
Sartoriusz
do T r e n c h a
Chyba cię przekonałem, że nie możesz mieć większych pretensji do Blanki, która korzysta z mojego majątku, niż ja, gdyby miała korzystać z twojego.
Trench
w tępym zamyśleniu
Ano, tak to wygląda... Okazuje się, że wszystkich nas niesie ten sam prąd. Pan mi wybaczy — mam nadzieję — że narobiłem tyle zamieszania.
Sartoriusz
Nie ma o czym mówić. W istocie muszę ci podziękować, żeś się powstrzymał od wyjaśnienia Blance natury swoich skrupułów. To mi się w tobie bardzo spodobało...Sądzę nawet, że lepiej będzie pozostawić ją w zupełnej nieświadomości.
Trench
zaniepokojony
Będę jednak musiał dać jakieś wyjaśnienie. Pan widział jej gniew.
Sartoriusz
Zostaw to mnie (spogląda na zegarek i dzwoni) Zaraz podadzą śniadanie. Panowie zechcą się trochę ogarnąć, a ja tymczasem pomówię z Blanką i mam nadzieję, że wynik będzie pomyślny dla nas wszystkich.
Wchodzi Służąca, do której Sartoriusz zwraca się swoim zwykłym rozkazującym tonem:
Powiedz panience, żeby tu przyszła.
Służąca
z miną przygnębioną
Słucham pana.
Odwraca się ku drzwiom z widoczną niechęcią.
Sartoriusz
po krótkim namyśle
Czekaj.
Służąca się zatrzymuje.
Proszę powiedzieć panience, że jestem tu sam i chciałbym chwilę porozmawiać, jeśli nie jest bardzo zajęta.
Służąca z widoczną ulgą
Słucham pana.
Wychodzi.
Sartoriusz
Pokażę ci twój pokój, Henryku. Spodziewam się, że rychło poczujesz się w nim jak u siebie w domu... Pan także musi się tu rozgościć, panie Cokane. Chodźmy, nim Blanka nadejdzie.
Zmierza ku drzwiom.
Cokane
idąc za nim, wesoło
Nasza mała dysputa zaostrzyła mi apetyt.
Trench
smętnie
A mnie go odebrała.
Wychodzą mijając Sartoriusza, który przytrzymuje otwarte drzwi. W chwili kiedy sam ma wyjść, zjawia się Służąca, bliska płaczu.
Sartoriusz
I cóż? Czy panienka przyjdzie?
Służąca
Tak, proszę pana, chyba przyjdzie.
Sartoriusz
Zaczekaj tu, aż przyjdzie, i powiedz jej, że wrócę za chwilkę. Muszę pokazać pokój panu doktorowi.
Służąca
Słucham pana.
Wchodzi do pokoju; cos w rodzaju szlochu wyrywa się jej z ust. Sartoriusz przygląda się jej podejrzliwie i przymyka drzwi do połowy.
Sartoriusz
głosem zniżonym
Co się stało?
S ł u ż ą c a
z westchnieniem
Nic, proszę pana.
Sartoriusz
groźnym szeptem
Więc zachowuj się jak należy przy gościach, słyszysz?
Służąca
Słucham.
Sartoriusz wychodzi.
Sartoriusz za drzwiami
Musiałem wydać polecenie służącej, przepraszam panów.
Słychać odpowiedz T r e n c h a: „Nie ma za co" — i C o k a n e'a: „Nie ma o czym mówić", po czym glosy cichną. S ł u ż ą ca pociąga nosem, wyciera oczy, podchodzi do jednej z szaf biblioteki i wydobywa z dolnej szuflady arkusz papieru do pakowania i kłębek sznurka. Układa te rzeczy na stole i znowu szlocha. Do pokoju wchodzi Blanka z puzderkiem od biżuterii w ręku. Wyraz twarzy zdecydowany i stanowczy; jest wściekła. Dziewczyna patrzy na nią wzrokiem, w którym strach miesza się z uległością i zranionym uczuciem.
Blanka
rozglądając się
Gdzie mój ojciec?
Służąca drżącym głosem
Pan kazał mi powiedzieć, że wróci za chwilę... Na pewno nie zabawi długo. Przygotowałam papier i sznurek, proszę panienki, {rozkłada papier) Czy mogę zrobić paczkę?
Blanka
Nie potrzeba. Pilnuj swego nosa.
Wysypuje zawartość puzderka na arkusz papieru pakunkowego — paczkę listów i trochę biżuterii. Zrywa pierścionek z palca i rzuca go na stół tak gwałtownie, że pierścionek toczy się i upada na dywan. Służąca potulnie podnosi go i kładzie na stole pociągając nosem i ocierając oczy.
Czego ty beczysz?
Służąca
płaczliwie
Bo panienka mówi do mnie tak ostro, a ja panienkę tak kocham. Na pewno nikt inny nie wytrzymałby tego, co ja tu muszę wytrzymywać.
Blanka
To idź sobie. Ja ciebie nie potrzebuję. Słyszysz? Wynoś się!
Służąca
żałośnie, padając na kolana
Nie, nie, panienko. Niech mnie panienka nie wypędza od siebie...
Blanka
z odrazą, dumnie
Ach, patrzeć na ciebie nie mogę!...
S ł u ż ą c a,
dotknięta głęboko, wybucha gorzkim płaczem.
Cicho bądź! Czy ci dwaj panowie poszli?
Służąca płacząc
Och, jak panienka mogła coś takiego powiedzieć, a ja tak...
Blanka
chwytając ją za włosy i gardło
Przestań, słyszysz? Bo cię zabiję!
Służąca
na pół z protestem, na pól błagalnie, głosem stłumionym
Niech mnie panienka puści, bo potem panienka znowu będzie żałować. Zawsze panienka żałuje... a ostatni raz to mi panienka głowę rozcięła...
Blanka wściekła
Mów, o co cię pytam! Czy oni poszli?!
Służąca
Lickcheese poszedł, wyglądał okrop...
Urywa dławiąc okrzyk pod naciskiem palców Blanki.
Blanka
To ja cię o Lickcheese'a pytałam, ty małpo? Wiesz dobrze o kogo pytam, umyślnie to robisz.
Służąca
chwytając oddech
Oni zostają na śniadaniu.
Blanka
patrząc uważnie w jej oczy
Co? On?
Służąca
szepcząc ze współczuciem
Tak, proszę panienki.
Blanka puszcza ją i stoi nieszczęśliwa, z rozpaczą w twarzy. Służąca widząc, ze napad złości osiągnął już punkt szczytowy, nie obawia się nowego wybuchu. Skruszona, siedzi na piętach, próbuje poprawić włosy i czepek pojękując ; cicha z wyrazem bolesnego wyczerpania.
Teraz przez panienkę ręce mi się trzęsą; wszystko będzie brzęczeć na tacy, jak będę podawała przy śniadaniu, i wszyscy zwrócą na mnie uwagę. Panienka to żadnej litości nie ma.
Za drzwiami słychać kaszel Sartoriusza.
Blanka
szybko
Szsz!. Wstań!
Służąca wstaje pospiesznie i wychodzi usiłując przybrać minę, jakby nic się nie stało. Sartoriusz spogląda na nią surowo i zbliża się do Blanki.
Sartoriusz
z żalem
Moja droga, czy nie mogłabyś trochę skuteczniej panować nad swoją złością?
Blanka
dysząc jeszcze resztkami uniesienia
Nie, nie mogę i nie chcę. Robię, co mogę. Nikt, komu naprawdę zależy na mnie, nie porzuci mnie z powodu moich wybuchów. Nie okazuję gwałtowności mego usposobienia wobec nikogo ze służby prócz tej dziewczyny... I właśnie ona jedna nie chce od nas odejść.
Sartoriusz
Ale pamiętaj, moja droga, że za chwilę siadamy z gośćmi do stołu. Przeprosiłem ich i przybiegłem tu, aby ci powiedzieć, że załatwiłem tę drobną sprawę z Trenchem. To ten Lickcheese narobił złośliwych plotek. Trench to młody narwaniec, ale już wszystko w porządku.
Blanka
Nie mam zamiaru wychodzić za narwańca.
Sartoriusz
W takim razie musisz się postarać o męża powyżej trzydziestki. Nie można wymagać za wiele, moje dziecko. Będziesz bogatsza od męża, no i mądrzejsza, jeśli się nie mylę. Myślę, że tak będzie lepiej.
B l a n k a
chwytając go za rękę
Sartoriusz
Papo!
Co, dziecko?
Blanka
Czy w sprawie tego małżeństwa mogę postąpić, jak mi się podoba, czy muszę się zastosować do życzenia papy?
Sartoriusz
zaniepokojony
Moje dziecko...
Blanka
Nie, papo... musisz mi dać odpowiedź.
Sartoriusz
rezygnując z panowania nad sobą i puszczając wodze swemu uczuciu dla niej
Zrobisz, jak zechcesz, teraz i zawsze, moje ukochane dziecko. Ja chcę postąpić tylko tak, jak moje kochanie sobie życzy.
Blanka
W takim razie nie wyjdę za niego. Ten człowiek zadrwił sobie ze mnie. On myśli, że jego progi są dla nas za wysokie, on się wstydzi znajomości z nami, on śmiał odmówić przyjęcia tego, co papa dobrowolnie ofiarował, żeby mu ułatwić życie — jak gdyby nie było dla niego rzeczą zupełnie naturalną zawdzięczać wszystko tobie; a jednak ostatecznie pieniądze go skusiły, (histerycznie zarzuca ojcu ręce na szyje) Papo, ja nie chcę iść za mąż; chcę żyć tylko z tobą i być szczęśliwa, jak byłam dotąd. Nienawidzę myśli o zamążpójściu; nie dbam o niego, papo, nie chcę się z tobą rozstawać.
T r e n c h i Cokane wchodzą, lecz ona ich me dostrzega i nie słyszy nic prócz swego własnego głosu.
Tylko odpraw go stąd: przyrzeknij mi, że go stąd odprawisz i że zatrzymasz mnie przy sobie jak dotąd, {spostrzegając Trencha) Ach...
Chowa twarz na piersi ojca.
Trench
nerwowo
Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy.
Sartoriusz
mocno
Panie doktorze Trench, córka moja zmieniła swe zamiary...
Trench
z miną zawiedzioną
Czy to ma znaczyć...
Cokane
przerywając mu tonem zupełnie skwaszonym
Wobec takiego stanu rzeczy, mój Henryku, nie pozostaje nam nic innego, jak pójść na śniadanie gdzie indziej.
Trench
Ale czy pan wyjaśnił?...
Sartoriusz
patrząc mu prosto w oczy
Wyjaśniłem, proszę pana. Żegnam.
Trench, obrażony, postępuje krok naprzód. Blanka odsuwa się od ojca i opada na krzesło. Sartoriusz stoi nieporuszony.
Trench
odwracając się z oburzeniem
Chodźmy.
Cokane
Idziemy, Henryku, idziemy.
Trench wychodzi trzęsąc się z gniewu. Służąca przechodzi. za drzwiami dzwoniąc kieliszkami na tacy.
Zrobił mi pan bardzo dotkliwy zawód. Żegnam. Wychodzi za Trenchem.
AKT TRZECI
Salon w domu Sartoriusza przy Bedford Sguare w Londynie. Wieczór zimowy; na kominku ogień, okna zasłonięte, lampy zapalone. Sartoriusz i Blanka siedzą przy kominku, oboje w smętnym nastroju. Służąca, która właśnie wniosła kawę, ustawia ją na małym stoliku między nimi. Na środku pokoju duży stół. W głębi dwa okna; z prawej fortepian; duża fotografia Blanki na miniaturowej sztaludze ustawionej na czymś w rodzaju narzuty, która pokrywa wierzch fortepianu dowodząc, ze instrument jest rzadko, jeśli w ogóle — otwierany. Z salonu prowadzi dwoje drzwi: jedne z lewej strony, bliżej niż kominek, do gabinetu; drugie w samym rogu, na prawo, do przedpokoju. Blanka zajęta robótką szydełkową, Sartoriusz czytaniem dziennika. Służąca wychodzi.
Sartoriusz
Moja kochana Blanko.
Blanka
Słucham, papo.
Sartoriusz
Miałem dziś długą rozmowę z lekarzem na temat naszego wyjazdu za granicę.
Blanka
niecierpliwie
Jestem zupełnie zdrowa i nie mam najmniejszej ochoty do wyjazdu. Sama myśl o kontynencie napełnia mnie odrazą. Dlaczego papa mnie tak zadręcza tym moim zdrowiem?
Sartoriusz
Dziś nie chodziło o twoje zdrowie, Blanko, lecz o moje.
Blanka
wstaje
Papy? (zbliżając się do niego, zaniepokojona) Och, papo, mam nadzieję, że ci nic nie dolega?
Sartoriusz
Ale może. I będzie dolegać, moje dziecko, znacznie wcześniej, nim ty zaczniesz uważać siebie za staruszkę.
Blanka
No tak, ale w tej chwili...
Sartoriusz
Lekarz mówi, że mi potrzeba zmiany powietrza, podróży, wrażeń...
Blanka
Wrażeń! Papa i wrażenia! (śmieje się smętnie i siada na dywanie u jego stóp) Dlaczego papa, który wykazuje tyle sprytu w stosunku do innych, wobec mnie jest taki nieporadny? Czy papa myśli, że ja się nie poznam na tej małej intryżce, żeby mnie wywieźć za granicę? Ponieważ ja nic chcę być pacjentką z papą w roli pielęgniarza, papa chce zostać pacjentem ze mną w roli pielęgniarki.
Sartoriusz
No, Blanko, skoro ty się upierasz, że ci nic nie jest, i że cię żaden mól nie gryzie, muszę ja się uprzeć, że jestem chory i że mnie coś gryzie... I naprawdę, moje dziecko, nie ma celu żyć tak, jak żyliśmy przez te ostatnie cztery miesiące Ty nie byłaś szczęśliwa, a ja także nie byłem wcale zadowolony.
twarz Blanki się chmurzy; odwraca się od ojca i siedzi w milczącej zadumie. Sartoriusz czeka daremnie na słowo odpowiedzi, po czym dodaje glosom zniżonym:
Czy konieczna ta twoja nieugiętość, moje dziecko?
Blanka
Zdawało mi się, że papa miał zawsze podziw dla nieugiętości... Papa sam się nią szczycił...
Sartoriusz
Nonsens, moja droga, nonsens. Ja także musiałem ustąpić nie raz i nie dwa. Mógłbym ci wymienić mnóstwo ludzi nie tak twardych jak ja, którym się w życiu powiodło równie dobrze jak mnie, a zaznali może więcej radości. Jeśli się upierasz jedynie dlatego, żeby pokazać swoją nieugiętość...
Blanka
Ja się nie upieram. Nie wiem, co papa ma na myśli.
Usiłuje wstać i odejść.
Sartoriusz
ujmując ją za ramię i zatrzymując w postawie klęczącej Moje dziecko, schowaj to udawanie dla obcych... Ja wiem, co cię trawi, tobie...
Blanka
uwalniając się gwałtownie mówi podnosząc się
Jeśli papa dokończy — zabiję się!... To nieprawda! Gdyby tu dziś padł przede mną na kolana, wolałabym raczej wyjść z tego domu niż być świadkiem takiej sceny.
Wychodzi z pokoju w uniesieniu. Sartoriusz, zaniepokojony nie na żarty, zwraca się w stronę kominka z głębokim westchnieniem.
Sartoriusz
zapatrzony ponuro w płomień ogniska
Jeśli podejmę z nią walkę, nie będę miał chwili spokoju przez całe miesiące! Tak samo, jakbym mieszkał z moim sekretarzem albo służącą. A jeśli ulegnę teraz, będę musiał ulegać zawsze! Ha, trudno. Całe życie starałem się chodzić własnymi drogami — ale raz trzeba skończyć z tą ciągłą harówką... Ona jest młoda, teraz jej kolej.
Wchodzi S ł u ż ą c a, widocznie podniecona.
Służąca
Proszę pana, pan Lickcheese chce się z panem widzieć w bardzo pilnej sprawie. Mówi, że to sprawa ważna dla pana.
Sartoriusz
Pan Lickcheese? Czy to ten sam Lickcheese, który u mnie służył?
Służąca
Tak, proszę pana. Ale tak zmieniony, że pan by go nie poznał.
Sartoriusz
marszcząc czoło
Aha, pewnie głodem przymiera i przyszedł żebrać.
Służąca
odpierając to przypuszczenie
Ale gdzie tam, proszę pana... Wygląda jak prawdziwy dżentelmen... Palto na fokach. I przyjechał dorożką, taki wygolony i czysty... Musiał się zbogacić.
Sartoriusz
Hm... poproś go tutaj.
Lickcheese, który czekał u drzwi, wchodzi natychmiast. Zmiana w jego wyglądzie zewnętrznym jest istotnie zdumiewająca. Ubrany w strój wieczorowy, palto podszyte futrem wszystkich odcieni tygrysa. W gorsie koszuli diamentowa spinka. Cylinder o nieskazitelnym połysku; piękny zloty łańcuszek od zegarka zwisa jak girlanda na kamizelce opinającej zaokrąglone kształty. Bokobrody zgolone, wąsy wypomadowane i ostro zakończone. W odpowiedzi na oniemiałe zdumienie Sartoriusza uśmiecha się stojąc jak na pokaz, niezmiernie zadowolony z podziwu wywołanego swoją osobą. Służąca, niemniej zadowolona ze swej roli w tym pokazie, wychodzi spiesząc do kuchni z garścią nowin. Lickcheese stawia kropkę nad „i" triumfalnym skinieniem głowy w stronę Sartoriusza.
Sartoriusz
skupiając swe siły, wrogo
No, jak tam?
Lickcheese
Doskonale. Sartorku. Dziękuję.
Sartoriusz
Nie pytam o pańskie zdrowie. Pan wie o tym tak dobrze jak ja. Co pana sprowadza?
Lickcheese
Coś, z czym mogę sobie pójść gdzie indziej, o ile spotkam się z przyjęciem mniej grzecznym, niż mi się spodoba znieść. Pan i ja możemy teraz gadać jak równy z równym. To pieniądz był moim władcą, a nie pan; niech pan to sobie z głowy wybije. Otóż teraz, kiedym zdobył niezależność pod względem pieniędzy...
Sartoriusz
podchodzi stanowczym krokiem do drzwi i otwiera je na oścież
Niechże pan zabierze swoją niezależność za drzwi! Ja jej tu nie potrzebuję.
Lickcheese
pobłażliwie
No, no, nie bądź pan taki hardy. Przychodzę tu jak przyjaciel, żeby panu forsą napchać kieszenie, a pan się boczy... We mnie pan nie wmówi, że pan jest wyższy nad pieniądze. Co?
Sartoriusz
po chwili wahania zamyka drzwi i pyta ostrożnie
Ile pieniędzy?
Lickcheese
zwycięski, podchodząc do krzesła Blanki i zdejmując palto
Aha! Przemówił pan swoim głosem!... Może pan teraz poprosi, żebym usiadł i rozgościł się jak u siebie.
Sartoriusz
odchodząc od drzwi
Mam ochotę chwycić pana za kark i zrzucić ze schodów, ty łotrze z piekła rodem.
Lickcheese
wcale nie zmieszany, wiesza palto na poręczy krzesła Blanki i wyjmuje z kieszeni pokaźną, skórzaną papierośnice
Znamy się za dobrze, żebym się miał obrażać o pańską gadaninę... A może cygarko?
Sartoriusz
Tu palić nie można... to salonik mojej córki... No, ale siadaj pan, siadaj...
Siadają obaj.
Lickcheese
Od czasu, jakeśmy się widzieli ostatni raz, zaczęło mi się nieźle powodzić...
Sartoriusz
Widzę to, widzę...
Lickcheese
Po części panu to zawdzięczam. Cóż, nie dziwi to pana?
Sartoriusz
Nic mnie to nie obchodzi.
Lickcheese
Tak pan sądzi; to chyba dlatego, że pana nigdy nie obchodził mój los. Panu chodziło tylko o to, żebym ja dbał o pański los przynosząc jak najwięcej komornego. Ale ja i tak coś tam sobie uciułałem w Szczyglim Zaułku...
Sartoriusz
Zawsze tak myślałem. Więc przyszedł pan zwrócić to, co pan uciułał dla siebie?
Lickcheese
Nie przyjąłby pan tego, choćbym dobrowolnie oddawał... To nie były pieniądze; to była orientacja, orientacja w wielkiej, publicznej kwestii mieszkaniowej klas pracujących. Pan wie, że specjalna komisja królewska radzi obecnie nad tą sprawą?
Sartoriusz
Rozumiem, pan zeznawał przed tą komisją.
Lickcheese
Ja?! To mnie pan nie zna. Cóż by mi z tego przyszło? Zwróciliby mi moje wydatki, i to nawet nie według stawki fachowej... Nie, nie składałem żadnych zeznań. Ale ja panu powiem, com zrobił. Ja się wstrzymałem z zeznaniami po prostu, żeby sobie zobowiązać kilku ludzi, którzy czuliby się bardzo dotknięci, gdyby zobaczyli swoje nazwiska w Błękitnej Księdze /Blue Book — Błękitna Księga, wydawana przez parlament angielski, zawierająca m. in. sprawozdania i raporty komisji parlamentarnych./ wśród tych, co utrzymują ogniska zarazy... Agent tych panów zaprzyjaźnił się ze mną do tego stopnia, że poręczył za mnie w banku na sumę... no mniejsza o sumę; dość, że mnie to postawiło na nogi, a właśnie tego mi było trzeba. Mam tu w kieszeni palta egzemplarz pierwszego raportu komisji... (podchodzi do palta i dobywa grubą broszurę w niebieskiej okładce) O, założyłem stronę, żeby panu pokazać; pomyślałem, że pan zechce zobaczyć. Otwiera broszurę na właściwej stronicy i podaje Sartoriuszowi.
Sartoriusz Więc to o szantaż idzie — tak? (rzuca broszurę na stoi i uderza w nią pięścią) Otóż dowiedz się pan, że ja ani tyle o to nie dbam, czy moje nazwisko jest w Błękitnej Księdze. Moi przyjaciele tego nie czytają, a ja sam nie jestem ani członkiem gabinetu, ani kandydatem do parlamentu! Tym trybem nic pan ode mnie nie wydobędzie...
Lickcheese
zgorszony
Szantaż! Och, panie Sartoriusz, to pan myśli, że ja bym pisnął bodaj jednym słówkiem o pańskich nieruchomościach? Ja miałbym sypać starego kompana? Nie, to się po mnie nie pokaże! Zresztą oni i tak wszystko wiedzą o panu... W sprawie tych schodów, o któreśmy się pokłócili, ta komisja całe popołudnie przesłuchiwała tego pastora, co to narobił tyle wrzawy o te baby, co się na tych schodach potłukły. Przedstawił on tę sprawę najgorzej, jak mógł, nie po dżentelmeńsku i nie po chrześcijańsku. Nie chciałbym mieć usposobienia tego pastora za nic na świecie. O, nie; wcale nie to miałem na myśli.
Sartoriusz
A cóż to miał pan na myśli? Gadaj pan!
Lickcheese
z prowokującą powolnością i zagadkowym uśmieszkiem
Mam nadzieję, że pan nie wydał kilkuset funtów na remoncik tych budyneczków od czasu, jakeśmy się rozstali...co?
Sartoriusz
tracąc cierpliwość czyni groźny ruch.
Zaraz, zaraz, tylko się pan na mnie nie rzucaj! Znam właściciela najgorszych nor, jakie w ogóle można znaleźć w Londynie, w pobliżu Tower. Idąc za moją radą odnowił on połowę tych domostw pierwszorzędnie, a drugą połowę wynajął nowej firmie pod nazwą: Skład Mrożonej Baraniny. Jako jeden z inicjatorów tej spółki, mam tam pewną część akcyj... No, i jak pan myśli, czym się to skończyło?
Sartoriusz
Plajtą.
Lickcheese
Plajtą? Nic podobnego! Odszkodowaniem, Sartorku, odszkodowaniem! Rozumie pan?
Sartoriusz
Nie rozumiem. Za co?
Lickcheese
Za co? Cały plac, na którym stały te domostwa, był potrzebny na rozbudowanie mennicy państwowej. Trzeba było nabyć prawa do tego gruntu od nowej Spółki i zapłacić odszkodowanie za budynki. Ale ktoś — widzi pan — musi się o tym na czas dowiedzieć, bo te rzeczy trzymane są w tajemnicy.
Sartoriusz
widocznie zainteresowany, lecz ostrożny
No?
Lickcheese
To wszystko, co pan ma do powiedzenia? „No?" — jakbym był psem z sąsiedniego podwórka! A gdybym tak wyniuchał, że ma powstać nowa ulica, która rozwali Szczygli Zaułek, a uliczkę Burke's Walk zamieni na parcele frontowe wartości stu funtów za metr kwadratowy? Czy i wtedy zbyłby mnie pan swoim (przedrzeźnia go} „No?" Sartoriusz waha się, patrząc na niego z wyrazem powątpiewania. Lickcheese wstaje i prostuje się w całej okazałości.
Niechże pan spojrzy na moje ubranko; niech pan popatrzy na ten łańcuszek; niech pan rzuci okiem na moją korpulencję. Czy pan myśli, że to wszystko owoc zamkniętych ust? Nie, to owoc otwartych uszu i oczu.
Wchodzi Blanka; za nią Służąca ze srebrną tacą, na którą zbiera filiżanki do kawy. Sartoriusz, niezadowolony, wstaje i ruchem ręki zaprasza L i c k c h e e s e'a do gabinetu.
Sartoriusz
Szsza! Musimy tę sprawę omówić w gabinecie. Tam jest dobry ogień na kominku, a pan będzie mógł sobie zapalić. Blanko, nasz stary przyjaciel.
Lickcheese
Mam nadzieję, że zastaję panienkę w dobrym zdrowiu, panno Blanko...
Blanka
Ależ to pan Lickcheese! Wie pan, że nie poznałam w pierwszej chwili.
Lickcheese
Panienka także trochę się zmieniła.
Blanka
szybko
O, ja zawsze czuję się tak samo. A jak się ma żona pana i dzie...
Sartoriusz
niecierpliwie
Blanko, mamy ważną sprawę do załatwienia... Pomówisz z panem Lickcheese'em później... Chodźmy...
Sartoriusz z Lickcheese'em wychodzą do gabinetu. Blanka, zdziwiona szorstkim tonem ojca, patrzy za nimi przez chwilę; po czym dostrzegłszy na swym krześle palto Lickcheese'a, podnosi je, rozbawiona, i ogląda futro.
Służąca
Och, aleśmy się wystroili, prawda, panienko? Pan Lickcheese pewnie dostał jakiś spadek... (poufnie) Ciekawam, czego on może chcieć od naszego pana! Przyniósł mu tę dużą książkę.
Pokazuje Błękitną Księgą.
Blanka
zaciekawiona
Pokaż! (bierze książkę i rzuca okiem na otwartą stronicę) Aha, widzę, że tu jest coś o papie...
Siada i zaczyna czytać.
Służąca
składając i odsuwając na bok stolik do herbaty
On teraz wygląda o wiele młodziej, prawda? Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, jak go zobaczyłam bez bokobrodów. To tak głupio wygląda, zanim się człowiek przyzwyczai...
Żadnej odpowiedzi ze strony Blanki.
Panienka nie wypiła kawy; pewno można sprzątnąć?
Żadnej odpowiedzi.
O, widzę, że panienkę ciekawi książka pana Lickcheese'a.
Blanka zrywa się nagle. Służąca spogląda na nią i wychodzi szybko na palcach, z tacą.
Blanka
Więc to dlatego nie chciał tknąć tych pieniędzy, (próbuje rozedrzeć Błękitną Księgę, gdy jej się to nie udaje, rzuca ją w ogień, lecz chybia, tak że książka pada obok kominka) Och, Żeby to dziewczyna mogła nie mieć ojca i rodziny, tak jak ja nie mam matki!... Co za bestia! I to duchowny! „Najgorszy właściciel nor w Londynie"! „Właściciel nor"! Och! Zakrywa twarz dłońmi i pada na krzesło, na którym leży palto. Otwierają się drzwi gabinetu.
Lickcheese
wewnątrz gabinetu
Pan poczeka pięć minut... Ja go tu zaraz sprowadzę.
Blanka chwyta swoją robótkę i siedzi, wyprostowana sztywno, szydełkując. Lickcheese wchodzi do salonu mówiąc do Sartoriusz a, który idzie za nim.
On mieszka tuż za rogiem, przy Gower Street, a moja własna dryndulka czeka przed bramą. Pani pozwoli, panno Blanko...
Pociąga lekko swoje palto.
Blanka
wstając
Przepraszam bardzo... Mam nadzieję, że go nie pogniotłam.
Lickcheese
z galanterią, wkładając palto.
Nic bym nie miał przeciwko temu, żeby je pani jeszcze raz pogniotła. Proszę się ze mną nie żegnać, bo zaraz wracam w towarzystwie jednego lub dwóch przyjaciół. Pa, pa, Sartuś, wrócę migiem!
Wychodzi. Sartoriusz szuka zostawionej księgi.
Blanka
Myślałam, żeśmy już skończyli z Lickcheese'em.
Sartoriusz
Zdaje się, że jeszcze niezupełnie... On tu zostawił dla mnie książkę do przejrzenia; taką dużą książkę w papierowej niebieskiej oprawie. Może ją dziewczyna gdzie położyła? (dostrzega książkę na ziemi obok kominka, spogląda na Blankę i dodaje) Nie widziałaś?
Blanka
Nie. Tak. (z gniewem) Nie, nie widziałam jej. Co mnie ona może obchodzić?
Sartoriusz podnosi książkę i otrzepuje ją z kurzu, po czym siada spokojnie i zaczyna czytać. Rzuca okiem z góry na dół na kolumny, kiwa głową, jakby wyczytał dokładnie to, czego się spodziewał.
Sartoriusz
Dziwna rzecz, że ci dżentelmeni z parlamentu, którzy piszą tego rodzaju książki, są takimi ignorantami, jeśli idzie o praktyczną stronę przedmiotu. Po przeczytaniu tego mógłby ktoś myśleć, że ty i ja jesteśmy parą najbardziej chciwych, zachłannych i bezlitosnych wyzyskiwaczy na świecie.
Blanka
Więc to nieprawda?... To znaczy — stan tych domów...
Sartoriusz
spokojnie
Ach, to najprawdziwsza prawda.
Blanka
Więc to nie nasza wina?
Sartoriusz
Moja droga, gdybyśmy te domy cokolwiek poprawili, trzeba by komorne podnieść tak wysoko, że ci biedacy nie mieliby z czego płacić i zostaliby na bruku, bez dachu nad głową.
Blanka
To niech ich papa wyrzuci i postara się o przyzwoitych lokatorów. Dlaczego mamy się hańbić dawaniem schronienia takim nędzarzom?
Sartoriusz
otwierając oczy z pewnym zdziwieniem
To brzmi trochę bezlitośnie wobec nich, prawda, dziecinko?
Blanka
Och, nienawidzę biednych... A w każdym razie nienawidzę tych brudnych, wiecznie pijanych, zezwierzęconych istot, które żyją jak świnie... Jeśli trzeba się nimi opiekować, niech to robi kto inny. Jak papa może wymagać, aby ludzie dobrze o nas myśleli, skoro takie rzeczy wypisuje się o nas w tej ohydnej książce?
Sartoriusz
zimno i z pewnym smutkiem
Widzę, że zrobiłem z ciebie prawdziwą damę.
Blanka
wyzywająco
I papa tego żałuje?
Sartoriusz
Nie, moja droga. Nie żałuję. Ale i ty nie zapominaj o tym, że moja matka była bardzo ubogą kobietą i że to nie była wcale jej wina.
Blanka
Owszem, pamiętam o tym. Ale ludzie, z którymi chcemy teraz żyć, tego nie wiedzą. Poza tym, to nie była moja wina, więc nie pojmuję, dlaczego ja miałabym za to cierpieć...
Sartoriusz
rozgniewany
A tobie kto każe za to cierpieć, moja panno? Czym byłabyś dzisiaj, gdyby nie troska o mnie twojej babki, która stała po trzynaście godzin dziennie przy balii i uważała się za bogatą, gdy zarobiła piętnaście szylingów na tydzień?
Blanka
z gniewem
Przypuszczam, że byłabym zmuszona do życia na jej poziomie, zamiast na tej wyżynie, na której jestem obecnie. Czy papa wolałby, abyśmy przez pamięć dla babki mieszkali w jednym z tych domów, które opisuje ta książka? Nienawidzę nawet myśli o tych rzeczach. Nie chcę nic o nich wiedzieć, papo. Kocham cię dlatego, że wychowałeś mnie na coś lepszego. (na pół do siebie, odwracając się od niego) Nienawidziłabym cię, gdybyś tego nie zrobił.
Sartoriusz
dając za wygraną
Ha, trudno, moje dziecko, abyś czuła i myślała inaczej przy takim wychowaniu, jakie otrzymałaś. Jest to pogląd światowej damy. Więc nie kłóćmy się, córeczko. Nie będziesz miała więcej powodu do zmartwień. Postanowiłem odnowić te domostwa i postarać się o lokatorów zupełnie innego typu. Cóż, jesteś zadowolona? Czekam tylko na zgodę właścicielki tych placów, lady Roxdale.
Blanka
Lady Roxdale?!
Sartoriusz
Tak; ale właściciel kapitału umieszczonego na hipotece będzie musiał także przejąć część ryzyka.
Blanka
Jak to, papa myśli o...
Nie może dokończyć zdania.
Sartoriusz
kończąc za nią
O Henryku Trenchu, oczywiście. I pamiętaj, Blanko, że jeśli on się zgodzi na mój projekt, będę musiał utrzymywać z nim przyjazne stosunki.
Blanka
I może zapraszać go tutaj?!...
Sartoriusz
Tylko w charakterze interesanta. Będziesz chciała, to się z nim przywitasz; nie będziesz chciała, to nie.
Blanka
z przejęciem
Kiedy on ma tu przyjść?
Sartoriusz
Sprawa jest bardzo pilna. Lickcheese poszedł po niego.
Blanka
w rozterce
To znaczy, że on może tu być lada chwila? Co mam zrobić?
Sartoriusz
Ja ci radzę przywitać się z nim, jak gdyby nigdy nic, a potem wyjść i zostawić nas samych... Przecież chyba nie boisz się tego spotkania?
Blanka
Ja? Nie! Oczywiście, że nie. Ale...
Lickcheese
za sceną
Prosto przed siebie, doktorze. Pan tu nigdy nie był. Ale ja znam ten dom lepiej niż własny.
Blanka
Już są tutaj. Niech papa nie mówi, że jestem w domu.
Wybiega do gabinetu. Lickcheese wchodzi z Trenchem i C o k a n e'e m. Obaj są we frakach. Cokane wita się serdecznie z Sartoriuszem. Trench, ponury i milczący, widocznie nie pogodzony jeszcze ze swym zawodem miłosnym, kłania sio sztywno i z miną obrażoną. Lickcheese usiłuje zmniejszyć ogólne zakłopotanie weselą gadatliwością; wszyscy zajmują miejsca przy drzym stole, Trench w pobliżu kominka, Cokane bliżej fortepianu.
Lickcheese i Sartoriusz między nimi, Lickcheese obok Cokane'a.
Lickcheese
No, jesteśmy tu wszyscy w kupie, jakbyśmy się dobrali w korcu maku. Pan pamięta pana Cokane'a? Pan Cokane zajmuje się teraz po przyjacielsku moimi interesami; załatwia moją korespondencję i mówi, że jest moim sekretarzem — bo powiada, Lickcheese nie ma literackiego stylu... A no, co prawda, to nie grzech... Pan Cokane zaprawia tym stylowym sosem moje listy, prospekty i ogłoszenia... No, czy nie tak? Juści, że tak. Właśnie pomagał mi zjednać swojego starego przyjaciela doktora Trencha dla sprawy, którą omawialiśmy.
Cokane z godnością Przepraszam pana, panie Lickcheese, ja nie starałem się go zjednać. Nie, dla mnie to jest kwestia zasady. Twierdzę, że to jest twoim obowiązkiem, Henryku, twoim o-bo-wiąz-klem, doprowadzić te okropne budynki do właściwego i mieszkalnego stanu. Jako człowiek wiedzy, jesteś zobowiązany wobec społeczeństwa do poprawiania warunków sanitarnych. Otóż w sprawach obowiązku nie ma miejsca na przekonywanie — nawet ze strony najdawniejszych przyjaciół.
Sartoriusz
do Trencha
I ja oczywiście uważam, jak to pięknie przedstawił pan Cokane, że to nasz obowiązek; obowiązek, który zaniedbywałem może zbyt długo przez wzgląd na najuboższą warstwę lokatorów.
Lickcheese
Naturalnie, moi panowie, naturalnie, że to obowiązek. Nikt nie potrafi postawić się ostrzej ode mnie, gdy idzie o interes, ale obowiązek to insza para kaloszy.
Trench
Co do mnie, nie rozumiem, dlaczego dziś ma to być moim obowiązkiem w wyższym stopniu niż przed czterema miesiącami. Dla mnie jest to po prostu sprawa takiej a takiej sumy pieniędzy.
Cokane
Wstyd, Henryku, wstyd! Wstyd!
Trench
Oh, zamknij, gębę, stary durniu!...
Cokane
zrywa się z krzesła.
Lickcheese
chwytając połę jego fraka i wstrzymując go
Wolnego, panie sekretarzu! Wolnego! Pan doktor tylko żartuje.
Cokane
Domagam się odwołania tego wyrażenia... Nazwano mnie tu durniem!...
Trench
ponuro
Bo jesteś dureń.
Cokane
W takim razie ty jesteś jeszcze większy dureń! Ot co!
T r e n c h
Zgoda. Ta sprawa załatwiona.
Cokane siada mrucząc coś niewyraźnie.
Mnie idzie o co innego. Nie zawracajmy sobie głowy jakimiś niedorzecznościami w tej sprawie. O ile rozumiem, Szczygli Zaułek ma być zburzony, a na jego miejscu ma powstać nowa ulica idąca do Strandu; więc prosta rada: odbudować i liczyć na odszkodowanie.
*/Strand — jedna z głównych handlowych arterii Londynu na lewym brzegu Tamizy
Lickcheese
chichocząc
Tak jest, panie doktorze. Właśnie na to.
Trench
ciągnie dalej
Doskonale. Okazuje się jednak, że im brudniejszy dom, tym więcej komornego można dostać; a im przyzwoitszy, tym większe odszkodowanie. Trzeba więc wyrzec się brudu, a starać się o przyzwoitość.
Sartoriusz
Ja bym tego tak znowu nie ujmował; ale...
Cokane
Ma pan słuszność, proszę pana, ma pan słuszność. Nie można było przedstawić sprawy w sposób bardziej niesmaczny i mniej taktowny.
Lickcheese
Sz-sz-sz-sza!
Sartoriusz
Pod tym względem niezupełnie się z panem zgadzam, panie Cokane. Doktor Trench ujmuje sprawę po prostu, jako człowiek interesu. Ja patrzę na nią z szerszego, społecznego punktu widzenia. Żyjemy w czasach postępu; idee humanitarne szerzą się coraz bardziej i trzeba je brać pod uwagę. Ale moje praktyczne wnioski są te same co i jego. Nie czułbym się uprawnionym do żądania wielkiego odszkodowania w obecnych okolicznościach.
Lickcheese
Oczywiście, że nie; i nie dostałby go pan, choćby go pan zażądał. Widzi pan, panie doktorze, to jest tak: nie ma wątpliwości, że rady parafialne mają prawo robić piekło o te rudery i bruździć nam w naszych szachrajstwach, jeżeli zechcą. Za dawnych dobrych czasów to nic nie szkodziło, bo rady — to byliśmy my. Nikt nigdy ani słówka nie słyszał o wyborach; wchodziliśmy w dziesięciu do izby wyborczej, wybieraliśmy się wzajemnie i robiliśmy, co się nam podobało. Dziś ten numer już nie przejdzie. Krótko mówiąc, dla ludzi takich jak pan, jak pan Sartoriusz, ta zabawa już się skończyła. Ja panom radzę, skorzystajcie z tej okazji, żeby się z całego interesu wycofać. Trzeba wpakować trochę gotówki w blok od strony Cribbs Market; tyle tylko, żeby wyglądał jak wzorowy budynek mieszkalny — a drugi blok wynajmiecie mnie na Skład Mrożonej Baraniny, oczywiście na dogodnych warunkach. W ciągu dwóch lat cały ten czworobok będzie zburzony, żeby zrobić miejsce dla nowej arterii handlowej Północ-Południe, a panowie otrzymacie odszkodowanie równające się podwójnej wartości obecnej tych domów, ze zwrotem kosztów ich odnowienia. Jeśli zostawicie wszystko po staremu, to w niedługim czasie możecie się spodziewać grzywny czy wyroku albo nakazu zburzenia. Najwyższy więc czas działać.
Cokane
Brawo! Brawo! Brawo! Świetnie ujęte z punktu widzenia interesu! Rozumiem dobrze, Henryku, że przedstawienie tobie tej sprawy z moralnego punktu widzenia byłoby rzeczą bezcelową; jednak i ty musisz uznać siłę argumentów pana Lickcheese'a.
Trench
Ale dlaczego nie możecie działać beze mnie? Co ja mam z tym wszystkim wspólnego?! Ja mam tylko kapitał na hipotece.
Sartoriusz
Panie doktorze, jest pewne ryzyko w tej inwestycji z liczeniem na odszkodowanie. Magistrat może w ostatniej chwili zmienić trasę nowej ulicy. Gdyby się coś takiego zdarzyło, pieniądz wydany na odnowienie tych domów byłby po prostu wyrzucony w błoto. Może nawet gorzej niż wyrzucony, bo te nowe budynki, nie wynajęte albo wynajęte tylko w połowie, mogą stać przez całe lata. A pan będzie żądał swoich siedmiu procent jak zwykle.
Trench
Trudno, człowiek musi żyć.
Cokane
Je n'en vois pas la necessite.1*/ Nic widzę potrzeby [fr.) Powiedzenie przypisywane Voltaire'owi
Trench
Zamknij gębę, Wiluś, albo mów jakimś językiem, który sam rozumiesz... Nie, proszę pana, byłbym bardzo rad zostać pańskim wspólnikiem, gdyby mnie było na to stać, ale mnie nie stać — więc proszę na mnie nie liczyć.
Lickcheese
W takim razie mogę tylko powiedzieć, że pan jest bardzo niemądrym młodzieńcem.
Cokane
A co? Mówiłem ci, Henryku...
Trench
Panie Lickcheese, nie wydaje mi się, żeby to mogło pana cokolwiek obchodzić.
Lickcheese
Żyjemy w wolnym kraju, doktorze... Każdy człowiek ma prawo wypowiedzieć, co myśli.
Cokane
Brawo! Brawo!
Lickcheese
No! a gdzie pańskie współczucie dla tych biedaków, panie doktorze? Niech no pan sobie przypomni, jak się pańskie serce wzruszyło, kiedym panu o nich pierwszy raz opowiedział. No, co? Czy ma pan zamiar być teraz człowiekiem bez serca?
Trench
Nie, na ten kawał, panowie, mnie już nie weźmiecie. Udowodniliście mi poprzednio, że wszelki sentymentalizm na temat tych nor ludzkich nie ma sensu. Otóż na nic się nie zda wasza polityka filantropii teraz, kiedy chcecie, żebym swój kapitał ulokował w waszej spekulacji. Nauczka nie poszła w las; pozostanę przy moich obecnych dochodach. I tak są niewielkie.
Sartoriusz
Dla mnie jest rzeczą naprawdę obojętną, co pan postanowi, panie doktorze. Mogę z łatwością otrzymać gdzie indziej pożyczkę i spłacić pana. Skoro pan nie chce narażać się na żadne ryzyko, może pan zainwestować swoje dziesięć tysięcy funtów w papiery państwowe, które panu przyniosą rocznie dwieście pięćdziesiąt funtów, zamiast siedmiuset.
Trench,
osłupiały, spogląda na nich z przerażeniem. Milczenie przerywa Cokane.
Cokane
Widzisz, mój drogi, to są skutki chciwości. Dwie trzecie twego dochodu poszły od jednego zamachu. Muszę powiedzieć, żeś na to zasłużył.
T r e n ch
To wszystko bardzo pięknie, ale ja tego nie rozumiem. skoro pan może to zrobić, dlaczego nie zrobił pan tego wcześniej?
Sartoriusz
Dlatego, że warunki pożyczki gdzie indziej byłyby prawdopodobnie te same; tym sposobem ja bym nic nie zaoszczędził, a pan straciłby przeszło czterysta funtów rocznie; dla pana strata bardzo poważna. Nie chciałem też, aby mnie pan posądził o nieżyczliwość. Nawet i teraz pragnąłbym nadal zostawić na hipotece pański kapitał, gdyby nie to, że okoliczności wyłuszczone przez Lickcheese'a stawiają mnie w sytuacji przymusowej. Wreszcie dodam, panie doktorze, że przez pewien czas żywiłem nadzieje, iż więzy, które nas łączą, staną się ściślejsze niż więzy przyjaźni.
Lickchcese
zrywając się, z ulgą
No, nareszcie wylazło szydło z worka! Panowie darują, że mówię tak prosto z mostu, ale dlaczegóżby doktor Trench nie miał się ożenić z panną Blanką, no i załatwić tym sposobem całej sprawy?
Ogólne poruszenie. Lickcheese siada triumfalnie.
Cokane
Pan zapomina, panie Lickcheese, że osoba, od której zależy decyzja w tej sprawie, stanowczo go odrzuciła.
Trench
O! A może ci się zdaje, że to ty wpadłeś jej w oko?
Cokane
Tego nie powiedziałem. Żaden człowiek obdarzony jaką taką delikatnością uczuć nie zrobiłby takiej uwagi... Tobie brak taktu i dyscypliny, Henryku, przede wszystkim dyscypliny...
Trench
Słuchaj no, Wiliamie, ja ci już powiedziałem, co o tobie myślę.
Cokane
wstaje w uniesieniu
Ja ci też powiedziałem, co o tobie myślę. I mogę to powtórzyć, jeśli sobie życzysz. Jestem gotów powtórzyć.
Lickcheese
Powolutku, panie sekretarzu! Pan i ja jako ludzie żonaci. już się nie liczymy, jeśli idzie o młode panienki. Ja znam pannę Blankę. Ho, ho! Ona ma główkę do interesów. Jak papa Sartoriusz. Niech się tylko dowie, o co rzecz idzie, a zaraz pogodzi się z doktorkiem. Czemu nie wprowadzić trochę romansu do interesów, skoro to nic nie kosztuje? Każdy z nas ma przecież serce. Nie jesteśmy tylko maszynami do liczenia.
Sartoriusz
z oburzeniem
Panie Lickcheese, czy pan myśli, że moja córka może być przedmiotem targów pieniężnych miedzy panem i tymi dżentelmenami?
Lickcheese
Ale skądże znowu... Panie Sartorku, niechże pan tak nie gada, jakby pan był jedynym ojcem na świecie. Ja także mam córkę i moje ojcowskie uczucie dla niej jest takie samo jak u pana. Nie proponuję nic, co by nie wychodziło na korzyść panny Blanki i doktora Trencha.
Cokane
Lickcheese wyraża się trochę niezgrabnie, ale to natura prawa i to, co mówi, jest zupełnie do rzeczy. Jeśli panna Sartoriusz mogłaby naprawdę wzbudzić w sobie prawdziwe uczucie do Henryka, ja nie miałbym nic przeciwko takiemu rozwiązaniu sprawy.
Trench
A cóż ty masz z tym do czynienia?
Lickcheese
Nie tak gorąco, panie doktorze. My tylko chcemy wiedzieć, co pan na to? Czy miałby pan jeszcze ochotę ożenić się z Panną Blanką, gdyby się na to zgodziła?...
Trench
krótko
Nie wiem, czy miałbym.
Sartoriusz wstaje, oburzony.
Lickcheese
Zaraz, chwileczkę, panie Sartoriusz. (do Trencha) Pan mówi, panie doktorze, że pan nie wie, czy pan miałby ochotę. Ale czy pan wie, że pan jej nie ma? A nam tylko o to idzie.
Trench
nadąsany
Nie pozwolę, żeby mój stosunek do panny Sartoriusz był częścią targów.
Wstaje z zamiarem odejścia od stołu.
Lickcheese
wstając również
To wystarczy. Żaden dżentelmen nie mógłby powiedzieć mniej, (tonem chytrego podszeptu) A teraz może pan pozwoli, że ja z Cokane'em i panem gospodarzem przejdziemy do gabinetu dla omówienia szczegółów naszej umowy o dzierżawę domu na Skład Mrożonej Baraniny.
Trench
Ależ proszę bardzo. Co do mnie, to idę do domu. Nie mam tu nic więcej do powiedzenia.
Lickcheese
Nie, nie, niech pan nie odchodzi. Minutkę, doktorze. Ja i Cokane wrócimy piorunem i odprowadzimy pana do domu. Zaczeka pan na nas?
Trench
Ha, skoro pan sobie życzy.
Lickcheese
pogodnie
No, przecie! Wiedziałem, że pan nie odmówi!
Sartoriusz
do Cokane'a przy drzwiach do gabinetu
Pan pozwoli...
Cokane składa ukłon i wychodzi do gabinetu.
Lickcheese
przy drzwiach do Sartoriusza
Pan nigdy nie miał takiego pośrednika jak ja.
Wchodzi śmiejąc się do gabinetu; za nim Sartoriusz.
T r e n c h, zostawiony sam, rozgląda się przez chwilę uważnie i nasłuchuje. Następnie podchodzi na palcach do fortepianu, opiera się oń założywszy ręce i wpatruje się w fotografię Blanki. Ona sama ukazuje się po chwili w drzwiach gabinetu. Zobaczywszy, co pochłania uwagę Trencha, zamyka drzwi po cichu i skrada się ku niemu śledząc go bacznie. Trench prostuje się, zdejmuje fotografię z podstawki i właśnie ma zamiar złożyć na niej pocałunek, kiedy rzucając okiem dokoła dla upewnienia się, że go nikt nie siedzi, dostrzega Blankę tuż przy sobie. Upuszcza fotografię i patrzy na Blankę jak nieprzytomny.
Blanka
z pasją złośnicy
Więc przyszedł pan tutaj z powrotem. Miał pan czelność przestąpić znowu próg tego domu! On się rumieni i cofa się o krok; ona posuwa się za nim nieubłaganie. Co za bojaźliwe stworzenie z pana! Dlaczegoż pan sobie nie pójdzie?
Zaczerwieniony i onieśmielony do reszty, rusza z miną obrażoną w stronę stołu, żeby zabrać kapelusz, lecz gdy się odwraca ku drzwiom, ona rozmyślnie zastępuje mu drogę, tak ze Trench musi się zatrzymać.
Nie chcę pana tu widzieć!
Przez chwilę stoją naprzeciw siebie oko w oko, ona prowokująca, drwiąca, na pół wyzywająca, jakby go zapraszała do zrobienia kroku naprzód w przypływie nieukrywanego, zwierzęcego podniecenia. Nagle błyska mu myśl, że cała ta złość ma podłoże erotyczne, że ona po prostu go kokietuje. Oczy jego zapalają się radośnie; w kącikach ust pojawia się wyraz przebiegłości. Z udaną obojętnością zmierza z powrotem do swego krzesła i siada krzyżując ręce na piersiach. Ona postępuje za nim.
Ach, prawda, zapomniałam; pan się dowiedział, że tu można zrobić trochę pieniędzy! Lickcheese panu powiedział. Pan, taki bezinteresowny, taki niezależny, że nie chciał pan przyjąć ani grosza od mego ojca! {po każdym zdaniu urywa patrząc, jakie wróżenie czynią na nim jej słowa) Przypuszczam, że pan zechce mnie przekonać, iż przyszedł pan tu dla omówienia wielkiej akcji filantropijnej mającej na celu pozyskanie sympatii biedaków przez przebudowanie tych domów — tak?
T r e n c h zachowuje swoją postawę i nie reaguje zupełnie.
Oczywiście, że tak, skoro mój ojciec pana do tego skłania — no i ten Lickcheese, który wynalazł sposób, żeby ta akcja dobrze się opłaciła. Och, znam papę i znam pana. Dlatego pan tu wrócił, do tego domu, gdzie pan dostał kosza i gdzie panu pokazano drzwi.
Twarz T r e n c h a mrocznieje — jej oczy na ten widok poczynają błyszczeć.
Aha! pan to pamięta! Pan wie, że to prawda! Pan nie może temu zaprzeczyć... (siada i poczyna tonem nieco łagodniejszym, udając, że się nad nim lituje) Ach, muszę ci powiedzieć, Henryku, że wyglądasz śmiesznie, nawet bardzo śmiesznie.
Na dźwięk swego imienia Trench rozluźnia skrzyżowane ręce; na jego twarzy pojawia się lekki uśmiech przeczuwanego zwycięstwa.
I to ty, taki dżentelmen! Tak wysoko skoligacony! Z takimi znakomitymi krewnymi! Taki wrażliwy, jeśli idzie o źródło dochodów! Dziwię ci się. Naprawdę się dziwię. Bo przecież mogłam się spodziewać, że skoro twoja wytworna rodzina nie dała ci nic innego, to przynajmniej mogła ci dać trochę poczucia własnej godności. A może tobie się zdaje, że teraz masz wyraz pełen godności?!
Żadnej odpowiedzi.
Otóż mogę cię zapewnić, że się mylisz; wyglądasz jak błazen. Trudno doprawdy wyglądać bardziej głupio. Przecież ty nie wiesz, co powiedzieć, nie wiesz, co masz robić. Właściwie ja doprawdy nie widzę, co można by powiedzieć na obronę takiego postępowania...
T r e n c h patrzy wprost przed siebie i składa usta, jakby zamierzał gwizdać. To ją drażni. Blanka staje się przesadnie grzeczna.
Obawiam się, panie doktorze, że panu przeszkadzam... (wstaje) Nie będę się panu dłużej narzucać. Pan czuje się tu tak swobodnie, że nie potrzebuję przepraszać pana za pozostawienie go samego...
Udaje, że zmierza ku drzwiom, lecz T r e n c h się nie rusza; Blanka wraca i staje za jego krzesłem.
Henryku...
On się nie odwraca. Ona postępuje krok bliżej. Henryku, chcę, żebyś mi odpowiedział na jedno pytanie. {poważnie, pochylając się nad nim) Spojrzyj mi w oczy.
Żadnej odpowiedzi.
Słyszysz? (ujmuje jego twarz w dłonie i odwraca ku sobie) spojrzyj mi w oczy!
On zamyka oczy mocniej i pokazuje zęby w uśmiechu. Ona nagle klęka przed nim dotykając piersią jego ramienia. Henryku, coś ty zamierzał zrobić z moją fotografią przed chwilą, kiedy myślałeś, że jesteś sam? On otwiera oczy pełne zachwytu. Blanka zarzuca mu ręce na szyję i miażdży go w namiętnym uścisku, szepcząc z szaloną czułością:
Jak śmiesz dotykać rzeczy, które należą do mnie?
Drzwi gabinetu otwierają się i słychać głosy.
Trench
Ktoś nadchodzi.
Blanka jednym skokiem dopada do swego krzesła i odsuwa je jak najdalej do tyłu. Z gabinetu wychodzą Cokane, Lickcheese i Sartoriusz. Lickcheese i Sartoriusz zbliżają się do Trencha. Cokane podchodzi do Blanki z najbardziej zabójczą miną. na jaką go stać.
Cokane
Witam panią, panno Blanko. Ładna pogoda na uczczenie powrotu l'enfant prodigue*/ syna marnotrawnego (fr.), prawda?
Blanka
Kapitalna. Jakże się cieszę, że pana widzę.
Podaje mu dłoń, którą on całuje z galanterią.
Lickcheese
z cicha do Trencha
Jest jaka nowinka dla nas, doktorze?
T r e n c h
Do Sartoriusza
Przystępuję do spółki bez względu na odszkodowanie.
Ściska rękę Sartoriusza. W drzwiach ukazuje się Służąca.
Służąca
Kolacja podana, proszę panienki.
Cokane
Służę pani.
Wszyscy wychodzą. Blanka pod ramie z Cokaneem; L i c k i c h e e s e żartobliwe bierze pod ramię z jednej strony Trencha, z drugiej Sartoriusza.