PROFESJA PANI WARREN
1893
PRZEDMOWA AUTORA
„Profesję pani Warren" napisałem w r. 1894, aby zwrócić uwagę na fakt, że przyczyną prostytucji nie jest ani znieprawienie kobiet, ani wyuzdanie mężczyzn, lecz po prostu wyzysk, niedocenianie pracy kobiet i przeciążanie ich w sposób tak haniebny, iż najuboższe wśród nich zmuszone są chwytać się nierządu, by się utrzymać przy życiu. Istotnie, wszystkie kobiety powabne, a nie obdarzone majątkiem, ponoszą straty materialne przez nieugięte trzymanie się drogi cnoty lub zawieranie małżeństw nie należących do kategorii mniej lub więcej sprzedajnych. Jeżeli to, co zowiemy występkiem, nie zaś to, co nazywamy cnotą, występuje w tak szerokiej skali jako zjawisko społeczne, to jedynie dlatego, że występek opłacany jest znacznie hojniej. Żadna normalna kobieta nie zostałaby zawodową prostytutką, gdyby mogła zapewnić sobie byt uczciwym cnotliwym życiem, ani też nie wyszłaby za mąż dla pieniędzy, gdyby mogła pozwolić sobie na małżeństwo z miłości.
Pragnąłem również wydobyć na światło dzienne fakt, że prostytucja uprawiana jest nie tylko jako prywatne przedsiębiorstwo, w sposób nie zorganizowany, w mieszkaniach samotnych kobiet, z których każda jest panią na własnych śmieciach i chwilową kochanką każdego klienta, ale że prostytucja jest także wielkim międzynarodowym handlem, zorganizowanym i prowadzonym, jak każdy inny, dla zysku kapitalistów; jest to handel bardzo zyskowny, zwłaszcza dla właścicieli nieruchomości wielkomiejskich — włączając w to nieruchomości kościelne — pobierających opłaty czynszowe z domów, w których się praktykuje ten proceder.
Trudno było zrobić krok bardziej szkodliwy dla mojej dalszej kariery na samym jej wstępie. Oczywiście cenzor teatralny, noszący u nas tytuł lorda szambelana, który mocą ustawy parlamentarnej ma despotyczną, a nawet ponad monarszą władzę nad naszymi teatrami, napiętnował natychmiast moją sztukę jako ,,niemoralną i z innych względów nieodpowiednią dla sceny". Zabroniono jej wystawienia, przy czym ja sam zostałem pośrednio napiętnowany, z moją wielką szkodą, jako łobuz i autor pozbawiony wszelkich skrupułów. Prawda, że przeżyłem to zniesławienie i nie odczuwam wcale jego ujemnych skutków. Nie przeczę również, że scena nasza pod władzą cenzury stała się po wojnie tak wyuzdana, że interdykt rzucony na moją stosunkowo skromną sztukę stał się śmieszny do tego stopnia, iż musiano go odwołać.
Przyznaję także, że moja kariera jako rewolucyjnego krytyka naszych najbardziej szanowanych instytucji społecznych utrzymywała mnie w stanie ciągłych i tak ciężkich zatargów z cenzurą, iż dolanie przez lorda szambelana jeszcze jednego kubła wrzątku wywarło na mnie zbyt słabe wrażenie, żebym miał rościć sobie pretensje do jakiegoś współczucia, zwłaszcza że sztuka wzmocniła bardzo wydatnie moją reputację wśród poważnych czytelników. Poza tym w r. 1894 przeciętny teatr o założeniach handlowych niewiele by mnie interesował, niezależnie od istnienia lorda szambelana. Mimo to wszystko wyrządzona mi krzywda, obecnie uznana za bezprawie, była poważna i istotna, a krzywda wyrządzona społeczeństwu jeszcze większa.
Kiedy bowiem handel żywym towarem, jak nazwano później profesję pani Warren, stał się przedmiotem debaty ustawodawczej, parlament zdobył się jedynie na ustawę, według której mężczyźni pasożytujący na procederze prostytutek mają podlegać karze chłosty, pozostawiając pani Warren panowanie nad sytuacją i maskując prawdziwy stan rzeczy o wiele skuteczniej niż poprzednio. Winę za to, że nasi ustawodawcy i publicyści nie byli w tej sprawie lepiej poinformowani — ponosiła cenzura.
W r. 1902 Towarzystwo Miłośników Sceny, formalnie będące klubem urządzającym kilka razy do roku przedstawienia dla rozrywki swoich własnych członków i dzięki temu nie podlegające jurysdykcji lorda szambelana, postanowiło odegrać moją sztukę. Żaden z publicznych teatrów nie miał odwagi narazić się na niełaskę cenzora (ma on bowiem absolutne prawo zamknąć każdy teatr, który wykroczył przeciw jego zarządzeniu) przez odstąpienie sceny na zamierzone przedstawienie: wreszcie inny klub*/, rozporządzający niewielką sceną, który po trosze zabiegał o lekko skandaliczną reputację, otworzył swoje podwoje na jeden wieczór i popołudnie dnia następnego. Pewne pojęcie o wynikłej stąd sensacji można sobie wytworzyć z następującej polemiki, która ukazała się w formie przedmowy do specjalnego wydania sztuki i nosiła tytuł:
*/New Lyric Club, który wystawił sztukę w dniach 5 i 6 stycznia 1902r
AUTOR WE WŁASNEJ OBRONIE
Nareszcie, i to zaledwie z ośmioletnim opóźnieniem, odegrano na scenie „Profesję pani Warren", a ja, podobnie jak Ibsen, triumfując bawiłem się faktem, że wszystkich krytyków londyńskich — wyjąwszy najtęższe głowy spośród nich — wytrąciłem całkowicie z równowagi niezbędnej w wykonywaniu ich zawodu. Żaden z autorów, którzy zaznali upajającej radości, jaką daje wprowadzenie prasy w stan histerycznej wrzawy pełnej protestów, moralnej paniki, mimowolnego, a zapamiętałego przyznawania się do winy, w ów stan wzburzonego sumienia, w którym zdolność rozróżniania między dziełem sztuki na scenie a rzeczywistym życiem widza ulega przytępieniu i stłumieniu — żaden z takich autorów nie będzie nigdy dbał o stereotypowe komplementy, którymi dzienniki darzą każdą farsę lub melodramat grany z powodzeniem.
Uściskałbym tego krytyka, który po mojej sztuce wybiegł z teatru i oświadczył z pasją, że sir George Crofts zasługuje na tęgiego kopniaka. Cóż za triumf dla aktora doprowadzić zblazowanego dziennikarza londyńskiego do stanu prostego marynarza, który z galerii prowincjonalnego teatru zasypuje Jagona złorzeczeniami i ostrzega Otella, żeby mu nie wierzył! Lecz jeszcze milsze od tej prymitywnej reakcji jest wrażenie, że podstawy moralności zadrżały jakby od trzęsienia ziemi, wrażenie, które wypędza na ulicę tłum pobladłych krytyków, krzyczących, że podpory społeczeństwa trzeszczą w swych posadach, a państwu grozi natychmiastowa zagłada. Nawet obrońcy i zwolennicy Ibsena sprzed lat dziesięciu zasypują mnie dziś zarzutami, tak samo jak weterani owych sławetnych czasów zasypywali nimi tych obrońców. Pan Grein, śmiały obrazoburca, który pierwszy wprowadził moje sztuki na scenę razem z „Upiorami'' i „Dziką kaczką", woła na cały głos, że strzaskałem jego ideały. Ni mniej, ni więcej tylko jego ideały! Co by na to powiedział Dr Relling?*/ Nawet sam Wiliam Archer wyrzeka się mnie, ponieważ „nie mogę dotknąć brudu nie wytarzawszy się w nim". Widocznie sztuka moja była bardziej potrzebna, niż sądziłem; a mnie się zdawało, że wiem, jak mało wiedzą inni.
Nie przypuszczajcie jednak, że konsternacja prasy jest odbiciem jakiejś konsternacji wśród szerokiej publiczności. Każdy może wytrącić z równowagi krytyków teatralnych jednym pociągnięciem pióra, po prostu przez zastąpienie romantycznych banałów scenicznych moralnymi banałami kazalnicy, estrady lub czytelni. Zagrajcie „Profesję pani Warren" dla klerykalnych członków Unii Chrześcijańsko-Socjalnej tudzież dla niewiast doświadczonych w pracy nad ratowaniem upadłych kobiet, zwalczaniem pijaństwa i w klubach dziewcząt, a nie będzie żadnej paniki, gdyż wszyscy obecni będą wiedzieli, że dopóki nędza będzie zohydzała cnotę, a kieszonkowe oszczędności złotej młodzieży czynić będą rozpustę czymś olśniewającym, dopóty ich codzienna walka z prostytucją przy pomocy modlitwy, perswazji, nocnych przytułków i skąpej jałmużny będzie skazana na niepowodzenie. Był czas, kiedy ci ludzie mogli głosić, że chociaż „fabryka bieli ołowianej, w której zatruła się Annę Jane, jedna z sióstr pani Warren", może być miejscem o wiele straszniejszym niż przedsiębiorstwo pani Warren, to jednak piekło jest jeszcze straszniejsze. Dzisiaj sami nie wierzą już w piekło; a dziewczęta, wśród których pracują, wiedzą o tym i wyśmiewałyby ich, gdyby wierzyli.
* Jeden z bohaterów „Dzikiej kaczki", który potępia idealistów narzucających innym swoje ideały.
Owi ratownicy i ratowniczki zrozumieli tak gruntownie, że samoobrona pani Warren i postawienie społeczeństwa w stan oskarżenia to sprawy, o których trzeba i należy ciągle mówić, iż ci spośród nich, którzy znają mnie osobiście, ganią mnie nie za to, że napisałem tę sztukę, lec/ za marnowanie moich sit twórczych na pisanie „Sztuk przyjemnych'' dla zabawy ludzi niepoważnych, choć umiem komponować tak świetne kazania sceniczne na temat ich własnej pracy społecznej. ..Profesja pani Warren" jest jedyną moją sztuką, którą mógłbym posłać cenzurze bez cienia wątpliwości co do rezultatu. Ale nie może to być cenzura drugorzędnego krytyką teatralnego, ani głupkowatego urzędnika dworskiego w rodzaju inspektora sztuk z biura lorda szambelana; ani tym bardziej cenzura ludzi świadomie ciągnących zyski z profesji pani Warren albo ludzi korzystających z niej osobiście, ani też tych, którzy podzielają szeptany na ucho pogląd, że jest to niezbędna klapa bezpieczeństwa dla ochrony cnót domowych, ani nade wszystko tych, którzy, przejęci sentymentalnym afektem dla naszej upadłej siostrzyczki, „chcieliby ją najczulej podnieść i dźwignąć troskliwie te istotę tak słabą, młodą i t a k urodziwą". Nie mam także zamiaru przyjąć werdyktu przedstawicieli zawodu lekarskiego, którzy chcieliby badać przymusowo i rejestrować panią Warren, dając jej protektorom, a zwłaszcza jej wojskowym protektorom, zupełną swobodę niszczenia jej zdrowia czy w ogóle czyjegoś zdrowia bez obawy jakichkolwiek represji. Natomiast zgodziłbym się w zupełności na to, żeby moją sztukę sądził, powiedzmy sobie, wspólny komitet wyłoniony przez Centralne Towarzystwo Opieki nad Moralnością i Armię ubawienia. A im surowszymi moralistami byliby członkowie tego komitetu, tym lepiej.
Niektórzy z dziennikarzy, których zgorszyłem moją sztuką, rozumują w sposób tak niedojrzały, że to wszystko, co powiedziałem, doprowadzi ich tylko do mętnego mniemania, jakobym pomawiał Centralne Towarzystwo Opieki
nad Moralnością i Armię Zbawienia o współudział w mojej własnej skandalicznej niemoralności. Będzie im się zdawało, że ludzie, którzy mogą strawić tę sztukę, strawią wszystko. Mylą się jednak gruntownie. Bardzo wiele naszych nowomodnych sztuk wywołałoby oburzenie wśród audytorium, które opisałem powyżej. Widzowie tego typu opuszczaliby teatr w przekonaniu, że członek sekty religijnej pod nazwą Bractwo z Płymouth, który dotychczas uważa teatr za jedną z bram piekielnych, jest może najpewniejszym doradcą w przedmiocie, o którym wie tak niewiele. Jeżeli ja nie dochodzę do tego samego wniosku, to nie dlatego, żebym by} jednym z tych, którzy głoszą, iż sztuka jest wolna od zobowiązań moralnych i którzy zaprzeczają, jakoby pisanie i odgrywanie sztuki teatralnej było czynem podlegającym ocenie etycznej i zasługującym na takie samo traktowanie jak kradzież lub morderstwo, jeśli wywołuje równie szkodliwe następstwa.
W moim przekonaniu dzieło sztuki jest najsubtelniejszym, najbardziej urzekającym i najskuteczniejszym narzędziem moralnej propagandy na świecie poza jednym wyjątkiem — przykładu wynikającego z postępowania jednostki, co więcej, odrzucam nawet i ten wyjątek na korzyść sztuki scenicznej, ponieważ działa ona ukazując przykłady postępowania jednostki w sposób zrozumiała i wzruszający tłumy ludzi nieuważnych i nierozważnych, którzy nie zastanawiają się nad życiem realnym. Podkreślałem już wielokrotnie, że wpływ teatru w Anglii przybiera tak poważne rozmiary, iż życie prywatne, religii prawo, wiedza, polityka i moralność stają się coraz bal dziej teatralne, podczas gdy sam teatr pozostaje niedostępny głosowi zdrowego rozsądku, religii, wiedzy, polityki i moralności. Oto przyczyna, dla której walczę z teatrem nie za pomocą broszur, kazań i rozpraw, lecz za pomocą utworów scenicznych. Ta dramatyczna metoda wydaje n się tak skuteczna, iż nie mam wątpliwości, że zdołam końcu przekonać nawet Londyn, by idąc do teatru zabierał z sobą sumienie i rozum zamiast zostawiać je w domu razem z modlitewnikiem, jak to czyni obecnie. Tym samym nie przyszłoby mi nawet na myśl zaprzeczyć, że gdybaj ostatecznym rezultatem wystawienia „Profesji pani Warren" miał być wzrost liczby osób poświęcających się temu zawodowi albo zatrudniających jego adeptki dla zysku, granie tej sztuki można by uznać za przestępstwo karalne.
Zastanówmy się jednak, w jaki sposób teatr mógłby zachęcać do takiej rekrutacji. Nic łatwiejszego. Niechaj cenzor sztuk z biura lorda szambelana wyda przy poparciu prasy nie pisany, lecz uznawany powszechnie przepis stwierdzający, że członkinie profesji pani Warren będą tolerowane na scenie tylko pod warunkiem, iż będą piękne, wytwornie ubrane, że będą mieszkały i jadały z przepychem; tudzież że powinny one pod koniec sztuki umrzeć na suchoty wywołując łzy współczucia całej widowni względnie przejść do sąsiedniego pokoju i popełnić samobójstwo albo przynajmniej powinny być wyrzucone: na bruk przez swoich protektorów i oddane dla ,.zbawienia" w ręce swoich starych i wiernych kochanków, którzy je ubóstwiali pomimo ich całej lekkomyślności.
Oczywiście, uboższe dziewczęta, siedzące na galerii, uwierzą w urodę, śliczne stroje, zbytkowne życie i nabiorą przekonania, że niekoniecznie trzeba zaraz umierać na suchoty, popełniać samobójstwo czy też narażać się na wyrzucenie. Słowem, będą wiedziały, że te wszystkie alternatywy są jedynie świątobliwymi formami służącymi dla ocalenia dobrego imienia cenzora. A gdyby nawet te czysto formalne katastrofy zdołały kogoś przekonać, to l tak większość dziewcząt angielskich żyje w takim ubóstwie, w takiej zależności i w takim przeświadczeniu, że ciężki wysiłek nieodłączny od wszelkiej dostępnej dla nich uczciwej pracy może doprowadzić je w końcu do choroby płuc, przedwczesnej śmierci i porzucenia przez męża albo brutalności z jego strony — iż jeszcze ciągle wolałyby ścieżkę usłaną kwiatami zamiast kamienistej drogi cnoty, skoro Jedno i drugie, rozpusta w najgorszym razie, a cnota w najlepszym, wiedzie do tego samego końca w nędzy i w pracy ponad siły. Oczywiście każda nauczycielka szkoły elementarnej powie wam, iż w ten sposób rozumują tylko dziewczęta pewnego typu. Niestety, właśnie po zbadaniu rzeczy okazuje się, że ten pewien typ to po prostu typ dziewczyny ładnej i pełnej wdzięku, to znaczy ten jedyny,
który ma możliwości działania zgodnie z takim rozumowaniem.
Proszę, przeczytajcie pierwsze sprawozdanie Komisji do Badań Warunków Mieszkaniowych Klasy Robotniczej (Blue Book C. 4402, 1889); przeczytajcie sprawozdanie o Przemyśle Domowym (święte słowo: Dom!), wydane przez Radę Przemysłową Kobiet (Home Industries of Wo-men in London, 1897) i zadajcie sobie pytanie, czy nie wolelibyście być raczej wampem obsypanym klejnotami, gdyby wasze życie miało być podobne do życia opisanego w tym sprawozdaniu. A nawet gdyby ktoś z was rozważający te sprawy głębiej zdobył się na odpowiedź: „nie'', to ileż tych niewykształconych i na pół zagłodzonych dziewcząt uwierzy, że mówicie szczerze? Dla nich los scenicznej kurtyzany jest rajem w porównaniu z ich własnym losem. A jednak cenzor z biura lorda szambelana, jako urzędnik królewskiego dworu, wkłada królowi w usta tego rodzaju oświadczenie pod adresem dramaturga: „Tak i tylko tak będziesz przedstawiał profesję pani Warren na scenie — inaczej zginiesz z głodu. Świadkiem Shaw, który powiedział o niej niepociągającą prawdę i któremu My, z Bożej łaski, zgodnie z powyższym odmawiamy Naszej aprobaty usuwając go w cień i czyniąc wszystko, co w Naszej mocy, żeby go zmusić do milczenia.''
Całe szczęście, że Shawa nic można zmusić do milczenia. ,,Krzyk nierządnicy z ulicy w ulicę"1 jest bardziej donośny niż głosy wszystkich królów. Nie jestem zależny od teatru i nikt nie zmusi mnie głodem do zrobienia z mojej sztuki stałej reklamy dla pociągającej strony przedsiębiorstwa pani Warren.
W tym miejscu muszę się zastrzec przeciwko możliwemu nieporozumieniu. Nie jest winą autorów długiego szeregu tragedii o ladacznicach — od ..Antoniusza i Kleopatry'' Szekspira do ,,Iris'' Artura Pinero2 — że ich sztuki to prawdziwe sidła dla biednych dziewcząt i że z tego
1 Cytat z poematu Williama Blake'a: „Auguries of Innocence" (dosl. oznaki niewinności).
2 Artur Pinero (1855—1934) — angielski dramaturg, twórca szeregu popularnych komedii, których bohaterki „Kobiety z przeszłością" są. w konflikcie z purytańską moralnością.
powodu spotykają się one z protestem wielu poważnych osób, które uważają „Profesję pani Warren" za znakomite kazanie. Pinero nie ma żadnego obowiązku zatajać faktu, że jego Iris jest osobą, której pozazdrościć mogą miliony lepszych od niej kobiet. Gdyby sfałszował prawdę życiową w swojej sztuce, stwarzając dla bohaterki fikcyjne niedole, postąpiłby tak samo nieuczciwie jak pierwszy lepszy agitator religijny. Jeżeli społeczeństwo woli troszczyć się o swoje Irisy lepiej niż o kobiety pracujące, nie może ono wymagać, żeby uczciwi pisarze dramatyczni fabrykowali fałszywe dowody dla ocalenia jego reputacji. Zło tkwi w celowym zatajeniu odwrotnej strony tej sprawy, mianowicie w tym, że odmawia się pani Warren prawa głośnego mówienia o ohydnej harówce, jaką jest wynajmowanie się do pracy wśród nieokrzesanych i wstrętnych pijaków. Wszystko to — mówi pan cenzor — jest okropne i odrażające. Oczywiście! A jakimże miałoby być, według niego? Czy może chciałby, żebyśmy przedstawiali to wszystko jako coś pięknego i dającego zadowolenie? Otóż obawiam się, że jego odpowiedź na to pytanie brzmiałaby po prostu: Tak! Jest bowiem rzeczą niemożliwą wykorzenić z umysłu Anglika przeświadczenie, że występek jest rozkoszny, a wstrzymanie się od niego — dolegliwym brakiem. W każdym razie, jak długo pokazuje się publiczności kuszącą stronę tego występku złagodzoną pokaźną dozą sentymentu i współczucia, tak długo występek ten cieszy się względami naszego cenzora, podczas gdy najmniejszy wysiłek ukazania jego uroków w świetle latarki policjanta lub schroniska Armii Zbawienia jest natychmiast udaremniony, nie tylko jako niesmaczny, lecz — proszę zwrócić uwagę — Jako niepotrzebny.
Wszyscy się zgodzą, mam nadzieję, że taki stan rzeczy jest nie do zniesienia; że temat „Profesji pani Warren" musi być albo całkowicie zakazany, albo przedstawiony z obu stron, by jego siła ostrzegawcza mogła się przejawić tak samo swobodnie jak siła kusząca. Lecz mnóstwo ludzi głosowałoby za całkowitym zakazem i bezwzględnym usunięciem ze sceny pani Warren, Gretchen1 i innych
* Aluzja do bohaterki „Fausta" Goethego. 169
bohaterek, krótko mówiąc, głosowałoby za całkowitą banicją instynktów seksualnych ze sceny. Ci, którzy uważają to za niemożliwe, nie zastanowili się widocznie nad ilością i znaczeniem tematów istotnie wygnanych ze sceny. Liczne sztuki, wśród nich „Król Lear", ,, Hamlet", „Makbet", „Koriolan", „Juliusz Cezar", nie mają żadnych komplikacji seksualnych; tok ich akcji mogą śledzić dzieci, które nie zrozumiałyby ani jednej sceny takich sztuk, jak i „Profesja pani Warren'' lub „Iris". Żadna z naszych sztuk | nie wzbudza sympatii widzów prze/ pokaz bólów porodowych, jak to się ustawicznie dzieje w sztukach chińskich. Każdy naród posiada swoją własną listę nietykalnych tematów — poza tematami omijanymi przez wszystkie narody — a choć każdy z tych zakazów ogranicza zakres tematyki autora dramatycznego, to jednak nie może przeszkodzić powstawaniu dramatów. Gdyby cenzor odmówił pozwolenia na sztuki z rolami kobiecymi, zrobiłby w stosunku do sceny tylko to, co nasze zwyczaje szczepowe robią w stosunku do kazalnicy i lawy sędziowskiej. Ja sam napisałem wcale zabawną sztukę, w której występuje tylko jedna kobieta, i to zupełnie nieuczuciowa; mógłbym z równą łatwością napisać sztukę bez roli kobiecej w ogóle. Posunąłbym się nawet do przyrzeczenia cenzorowi mojego poparcia — gdyby zechciał wprowadzić takie ograniczenie na jakąś część roku, powiedzmy na czas wielkiego postu — żeby w ten sposób zamknąć drzwi teatru przed najnudniejszym tematem dramatycznym, jakim jest cudzołóstwo, i zmusić naszych autorów dramatycznych i dyrektorów teatru do zrozumienia tego, co wszyscy wielcy dramaturgowie rozumieją samorzutnie, a mianowicie, że ludzie poświęcający wszystko dla miłości są tak samo dalecy od heroizmu na scenie jak wariaci lub nałogowi alkoholicy. Hektor i Hamlet są bohaterami świata, nie Parys i Antoniusz.
Lecz chociaż nie kwestionuję możliwości powstania dramatu, w którym miłość byłaby tak skutecznie omijana, jak się dziś omija cholerę, to jednak nie widzę najmniejszej możliwości, żeby cenzor wybrał właśnie tę drogę wyjścia z sytuacji. Gdyby spróbował to zrobić, powstałby bunt, który by go zmiótł z powierzchni pomimo moich odosobnionych starań, żeby go obronić. Całkowity zakaz jest politycznie niemożliwy. Całkowita tolerancja jest dla cenzora również niemożliwa, gdyż straciłby posadę, gdyby nie było zakazów do narzucenia. Dlatego cenzor jest zmuszony do utrzymania obecnego kompromisu, polegającego na częściowym zakazie, który stosuje, jak potrafi najlepiej, z należnym szacunkiem dla osób i opinii publicznej. Większość czytelników powie zapewne, że jest to bardzo rozsądne, angielskie rozwiązanie trudnej sytuacji. Nie wszczynałbym sporu o to, gdyby twórcy dramatyczni istotnie byli tym, za co ich angielska opinia publiczna na ogół uważa — tak długo, jak pozostają przy życiu — to jest wyuzdaną i niepraworządną grupą, którą sędzia policyjny powinien trzymać w karbach żelazną ręką, nie dopuszczając jej członków do żadnej swawoli. Trudno mi jednak przyznać, że klasa reprezentowana przez Aischylosa. So-foklesa, Arystofanesa, Eurypidesa, Szekspira, Goethego, Ibsena i Tołstoja — nie mówiąc już o współczesnych autorach dramatycznych — jest na właściwym miejscu w biurze cenzora, tak jak złodziej kieszonkowy jest na właściwym miejscu w sądzie policyjnym przy Bow Street. Po wtóre nie jest prawdą, że cenzura — która bez wątpienia pastwi się nad Ibsenem i Tołstojem i pastwiłaby się też nad Szekspirem, gdyby nie absurdalna reguła, że sztuka raz dozwolona jest dozwolona na zawsze (wskutek czego Wycherley jest dozwolony, a Shelley zabroniony)1 — pastwi się również nad autorami pozbawionymi skrupułów. Zwracam się do cenzora z wyzwaniem, żeby wymienił bodaj jedną sztukę krańcowo niewłaściwą pod względem seksualnym, którą bodaj jeden dyrektor teatru wystawił na londyńskiej scenie na własne ryzyko bez pozwolenia obecnego cenzora lub jego poprzednika. Wspomniany kompromis działa w praktyce na korzyść wyuzdanych sztuk ze szkodą dla poważnych utworów.
' Wil]iam'Wycherley (1640—1716) —komediopisarz angielski ukazujący rozwiązłość obyczajów wielkiego świata. Percy Bysshe Shelley ('792—1822) — wielki poeta angielski, którego tragedia i/The Ccnci" została zabroniona przez cenzurę, ponieważ tematem jej J"! tragiczny los Beatrix Cenci. zniewolonej do kazirodztwa przez własnego ojca, którego zamordowała.
171
Dla przekonania, że tak jest, użyje skrajnej metody i podam treść dwóch sztuk, które widziałem w ciągu ostatniego dziesięciolecia w teatrach londyńskiego śródmieścia. Jedna z nich otrzymała pozwolenie cenzora za czasów królowej Wiktorii, druga za panowania jej następcy. Obydwie fabuły czynią zadość najściślejszym regułom okresu, w którym „Dama kameliowa'' była jeszcze sztuką zabronioną, a „Druga pani Tanqueray"1 byłaby tolerowana tylko pod warunkiem, iż sama bohaterka starannie wyjaśniłaby publiczności, że kiedy spotkała kapitana Ardale'a „grzeszyła tylko myślą".
Pierwsza sztuka. Młody książę jest zmuszony przez swoich rodziców do poślubienia córki króla sąsiedniego państwa, choć kocha inną dziewicę. Scena przedstawia salę w pałacu królewskim, późnym wieczorem. Ślub odbył się tego dnia rano. Zamknięte podwoje ślubnej komnaty są widoczne dla widzów. Wewnątrz tej komnaty oblubienica czeka na oblubieńca. W sali czuwa ochmistrzyni. Wchodzi pan młody. Jedynym jego pragnieniem jest uciec od małżeństwa, które go napełnia wstrętem. Wpada na pomysł. Zgwałci ochmistrzynię, a oburzony teść wypędzi go z pałacu. Ku jego przerażeniu ochmistrzyni nie tylko nie wszczyna żadnego alarmu, kiedy książę zabiera się do wykonania fortelu, lecz jest zaszczycona, uradowana i uległa. Niedoszły gwałciciel staje się przedmiotem gwałtu. Z gniewem rzuca ją na ziemię. Ochmistrzyni leży spokojnie w radosnym oczekiwaniu. Książę ucieka. Wchodzi teść, oddala ochmistrzynię i staje pod drzwiami ślubnej komnaty swojej córki zaglądając przez dziurkę od klucza, komentując krotochwilnie szczegóły rzekomo podsłuchane i podpatrzone, oświadczając wreszcie wzruszonym głosem, że szmer pocałunków, jakoby dochodzący z wnętrza komnaty, przywraca mu młodość.
Druga sztuka. Oficer niemiecki znajduje się w gospodzie z damą francuską, która zraniła jego pychę narodową. Obrażony postanawia ją upokorzyć dokonując na niej gwałtu. Oznajmia jej swój zamiar. Dama protestuje, błaga, ucieka do drzwi, które są zamknięte, wzywa pomocy,
Mowa o sztuce Pinero „The Second Mn. Tanqueray".
która nie przybywa, biega z krzykiem od ściany do ściany, wreszcie po wyczerpującej scenie traci siły i mdleje. Ponieważ na scenie nic więcej nie może się dziać bez rzeczywistego przestępstwa, oficer łagodnieje i opuszcza niedoszłą ofiarę. Odzyskawszy przytomność dama jest pod wrażeniem, że oficer wykonał swą groźbę, i przez resztę sztuki ślubuje mu na próżno zemstę, podczas gdy w istocie zakochuje się w nim pod wpływem jego urojonej zbrodni. Ostatecznie dama godzi się zostać jego żoną. Kurtyna zapada nad szczęśliwą parą.
Sztuka ta została uznana przez cenzora, działającego w imieniu lorda szambelana, za wolną w swojej ogólnej tendencji ,,od jakiejkolwiek niemoralności lub niewłaściwości dla sceny". Niech jednak nikt nie wnioskuje na tej podstawie, że cenzor jest potworem, którego celem jest znieprawienie teatru. Faktycznie bowiem obie streszczone powyżej sztuki są w zupełnym porządku z oficjalnego punktu widzenia. Zawarte w nich incydenty natury seksualnej, chociaż doprowadzone w obu wypadkach do krańcowego momentu, poza którym jeden krok dalej byłby już przedmiotem interwencji nie cenzora, lecz policji, nie zawierają ani cudzołóstwa, ani żadnej aluzji do profesji pani Warren lub do faktu, że dzieci jakiejkolwiek grupy uprawiającej poliandrię staną po dojściu do pełnoletności oko w oko — podobnie jak dzieci grupy pani Warren w mojej sztuce — z nierozwiązalnym zagadnieniem możliwości pokrewieństwa między nimi. Słowem, polegając całkowicie na grubym dowcipie i fizycznym uroku seksualnym, obie sztuki czynią zadość wszystkim dającym się sformułować wymaganiom cenzury, podczas gdy sztuki, w których tego rodzaju dowcipy i uroki odrzucono, a zagadnienia społeczne stworzone przez zjawiska seksualne potraktowano poważnie, z konieczności pomijają formuły oficjalne i są zabronione. Gdyby przywrócono dawne prawo zabraniające pokazywania zdrożnych stosunków seksualnych na scenie i gdyby sam temat został absolutnie zakazany, jedynym rezultatem byłby fakt, że „Antoniusz i Kleopatra", „Otello" (z uwagi na epizod z Bianką), „Troilus i Kressyda", „Henryk IV", „Miarka za miarkę", „Tymon Ateńczyk", „Dama kameliowa", „Marnotrawca", „Druga
173
pani Tanqueray", „Osławiona pani Ebbsmith", „Wesoły lord Quex", „Obrona pani Dane" i „lris"1 — znikłyby ze sceny i dostałyby się na indeks cenzury tak samo jak „Potęga ciemnoty'' Tołstoja i „Profesja pani Warren", podczas gdy takie sztuki jak dwie streszczone powyżej miałyby monopol w teatrze, o ile chodzi o temat seksualny.
Co więcej, odrażająca ohyda najgorszych sztuk dozwolonych chroniłaby cenzurę przed skutecznym demaskowaniem i krytyką. Niedawno pismo amerykańskie cieszące się wysoką opinią zwróciło się do mnie z prośbą o artykuł na temat cenzury teatralnej w Anglii. Odpowiedziałem, że taki artykuł musiałby zawierać ustępy zbyt przykre do ogłaszania ich w piśmie przeznaczonym do czytania w kole rodzinnym. Mimo to redaktor nalegał; jednak dopiero kiedy oświadczył gotowość przyjęcia wszelkich konsekwencji i zobowiązał się umieścić artykuł bez najmniejszej zmiany (szczegółowy tekst zobowiązania wymieniał nawet ilość słów artykułu), zgodziłem się na jego propozycję. Z jakim rezultatem? Redaktor, przeczytawszy przytoczone powyżej dwa streszczenia, złamał dane przyrzeczenie i zamiast zwrócić artykuł, wydrukował go opuściwszy ilustrujące przykłady i zostawiwszy tylko argument przeciw cenzurze, podyktowany względami politycznymi. Czyniąc tak dał ognia z moich dział po usunięciu z nich pocisków, gdyż ani cenzor, ani żaden inny Anglik — może z wyjątkiem kilku weteranów wymierającej starej gwardii Benthamizmu2 — nie dba o względy polityczne. Przeciętny Brytyjczyk sądzi, że każdy inny Brytyjczyk nie posiadający nad sobą jakiejś władzy opiekuńczej — im bardziej dziecinna tym lepiej — ograniczy jego wolność w sposób zbrodniczy. Cenzura jako taka jest najpopularniejszą instytucją w Anglii, a pisarz dramatyczny, który ją kryty-
' „Marnotrawca (The Profligate), „Osławiona Pani Ebbsmith" ('The Nolorilts Mrs. Ebbsmilhj, „Wesoły lord Quex" (Thp Gay Lord Quex) — sztuki A. Pinero; „Obrona Pani Dane" (Mrs. Dane s Dt-len-
ce") — Sztuka A. Jonesa.
2 Benthamizm — kierunek filozoficzny, utylitaryzm, którego twórcą jest angielski filozof Jeremy Bentham. uzależniający wartość rzeczy i zjawisk od stopnia ich użyteczności dla największej warstwy ludzi.
-kuje, spotyka się z lekceważeniem, jako szkodnik agitujący za bezkarnością. W rezultacie nic nie może zachwiać zaufania publiczności do departamentu lorda szambelana poza bezwzględnym i nieupiększonym streszczeniem rozwiązłych historyjek, które przeciskają się przez jego sieć i otrzymują pieczątkę departamentu z aprobatą królewskiego dworu. Ponieważ jednak takie streszczenie można ogłosić w druku tylko z wielkimi trudnościami, a to z powodu zobowiązania uniemożliwiającego redaktorom ogłaszanie bez uprzedzenia tekstów nieodpowiednich yirgini-biis puerisque\ więc wszystko przemawia za tym, że żadne zarzuty nie dotkną cenzora.
Z wyjątkiem tych uwag, które udało mi się przemycić w moich własnych artykułach krytycznych publikowanych w tygodnikach: „The Worid" i ,,The Saturday Review", kiedy wspomniane przeze mnie sztuki były grane po raz pierwszy; z wyjątkiem kilku naiwnych protestów duchownych przeciw znacznie lepszym sztukom, których ci duchowni — jak się sami przyzn;ili — ani nie widzieli, ani nie czytali, nie było w prasie żadnych wypowiedzi, które by mogły skutecznie podważyć niefrasobliwy pogląd, że teatr byłby znacznie gorszy, niż jest w tej chwili, gdyby nie czujność cenzora. Faktem jest, że żaden dyrektor teatru nie odważyłby się wystawić na własną odpowiedzialność sztuk, na które teraz może otrzymać królewskie pozwolenie po dwie gwinee od .sztuki.
Muszę dodać, że w moim mniemaniu zło tkwi w samej naturze każdej cenzury, a nie jest tylko wynikiem formy, którą ta instytucja przybicia w Londynie. Niewątpliwie jest jakaś zdumiewająca niedorzeczność w powoływaniu przeciętnego urzędnika do czuwania nad tym, żeby czołowi przedstawiciele literatury europejskiej nie psuli moralności narodu, lub w pilnowaniu, by sir Henry Irving nie ośmielił się czasem kreować na scenie Samsona lub Dawida, chociaż każdy artysta innego rodzaju ma prawo pacykować te biblijne postacie na szyldzie lub wyrzeźbić je na nagrobku bez żadnej przeszkody. Gdyby nagle zniesiono Naczelną Radę Lekarską, Królewskie Kole-
1 dla dziewcząt i chłopców (lać.). 175
gium Lekarzy, Królewską Akademię Sztuk Pięknych, Zjednoczone Stowarzyszenie Prawnicze i Synod Kościołów Protestanckich i gdyby funkcje tych wszystkich instytucji powierzono cenzorowi, cała Europa uznałaby Anglię za wielki dom wariatów. A jednak, chociaż ani medycyna czy malarstwo, ani prawo czy Kościół nie kształtują charakteru narodowego tak wybitnie jak teatr, nic nie może ukazać się na scenie, jeżeli nie jest na miarę umysłu cenzora, który musi to przetrawić przede wszystkim! I proszę nie sądzić, że kwestionuję jego uczciwość. Jestem całkowicie przekonany, że on zupełnie szczerze uważa mnie za szubrawca, a moją sztukę za potwornie niemoralną, ponieważ jak ,,Potęga ciemnoty" Tołstoja pozostawia ona — zgodnie z założeniem tych obu sztuk — bardzo mocne i bardzo bolesne wrażenie zła. Nie wątpię wcale, że streszczona przeze mnie sztuka z motywem gwałtu, którą cenzor uznał za odpowiednią dla sceny, czytana w rękopisie nie zdołała wywrzeć żadnego szczególnego wrażenia na jego umyśle i że z chwilą gdy uspokoił swe sumienie, iż bohater-złoczyńca był niemieckim, a nie angielskim oficerem — dał pozwolenie nie zagłębiając się w tendencje moralne sztuki. Nawet gdyby to uczynił przypuszczenie, że cenzor jest kompetentnym moralistą. nie miałoby więcej racji niż przypuszczenie, że ja jestem kompetentnym matematykiem. Ale prawdę mówiąc, kwestia, czy jest moralistą, czy nie, jest bez znaczenia. Niech się nikomu nie śni ani na chwilę, że ujemną stroną cenzury są braki jegomościa, który w danej chwili jest przypadkowo cenzorem. Niech jutro miejsce jego zajmie Akademia Literatury lub Akademia Poezji Dramatycznej, a ten nowy filtr będzie w dalszym ciągu wyłączał dzieła oryginalne i epokowe, przepuszczając równocześnie utwory konwencjonalne, przestarzałe i wulgarne. Konklawe kompilujące indeks kościoła katolickiego jest najdostojniejszą, najstarszą, najuczeńszą, najsłynniejszą i najbardziej autorytatywną cenzurą w Europie. Czy jest też bardziej oświecona. bardziej liberalna, bardziej tolerancyjna niż stosunkowo niewykwalifikowane biuro lorda szambelana? Przeciwnie, instytucja ta doprowadzona została do takiego absurdu, że termin ,,uniwersytet katolicki" to sprzeczność sama w sobie. Wszelka cenzura Istnieje po to, by uniemożliwić komukolwiek kwestionowanie powszechnie przyjętych pojęć i istniejących instytucji. Wszelki postęp zaczyna się od kwestionowania powszechnie przyjętych pojęć i dokonuje się przez wyrugowanie istniejących instytucji. Stąd pierwszym warunkiem postępu jest zniesienie cenzury. Oto w jednym zdaniu istota sprawy przeciwko cenzurze.
Może ktoś zapytać, czy dyrektorzy teatru powinni mieć. zupełną swobodę i wystawiać, co im się żywnie podoba, bez względu na interes publiczny. Lecz takiej alternatywy nie ma. Dyrektorzy naszych londyńskich music-hallów nie podlegają żadnej cenzurze. Przygotowują swoje przedstawienia rozrywkowe na własną odpowiedzialność i nie mogą zasłaniać się królewskimi zezwoleniami w razie zarzutu, że prowadzą swoje teatry niemoralnie. Wiedzą oni dobrze, że jeśli stracą dobre imię, rada miejska odmówi im po prostu licencji na następny sezon; stąd w dziejach sztuki popularnej nie ma nic bardziej zdumiewającego niż podniesienie poziomu music-hallów w ciągu kilku lat na skutek tego prostego zarządzenia. Rozciągnijmy to zarządzenie na wszystkie teatry, a będziemy wkrótce świadkami podobnej rewolucji. Pewien gatunek otwarcie niemoralnych sztuk, w których pozbawieni skrupułów komicy najniższego pokroju ściągają tłumy do oglądania stada dziewcząt nie mających poza urodą nic do pokazania, zniknie jak te sprośne piosenki, które miały rzekomo ożywiać szmatławą nudę — rzecz niepojęta dla młodszego pokolenia — music-hallów sprzed piętnastu lat. Natomiast sztuki traktujące kwestię seksualną jako zagadnienie wymagające zastanowienia, a nie jako podnietę zmysłową, będą grane bez przeszkód. Panowie o przekonaniach cenzora będą mieli dosyć sposobności, by protestować przeciw takim sztukom na posiedzeniach rady miejskiej, ale w rezultacie cenzor znajdzie swoje właściwe miejsce, Ibsen i Tołstoj swoje, i nikt nie będzie pokrzywdzony.
Ta sprawa cenzury przypomina mi, że powinienem przeprosić tych wszystkich, którzy poszli na przedstawienie ..Profesji pani Warren" w nadziei, że zobaczą coś, co nazwałem przed chwilą podnietą zmysłową. Spotkał ich zawód z winy cenzora, nie z mojej. Pamiętając przytoczone przeze mnie przykłady tolerancji departamentu cenzora, ludzie bezmyślni wywnioskowali naturalnie, iż sztuka, która przekroczyła granice jego pobłażliwości, musi być naprawdę bardzo podniecająca. Zgodnie z tym, jeden z krytyków nie ukrywał wcale swojego rozczarowania mówiąc prosto z mostu, że „taka pusta gadanina, jaka się toczy w sztuce na ten temat, jest nędzną imitacją tego, co ludzie mający krew w żyłach myślą i mówią w takich okazjach1'. W ten sposób dostałem się między dwa kamienie młyńskie; z góry miażdży mnie cenzor uważający mnie za rozpustnika, a z dołu kruszy mnie popularny krytyk, który widzi we mnie obłudnego świętoszka. Krytycy wszelkiego kalibru i wieku — ojcowie rodzin w średnim wieku nie mniej niż zapalczywi młodzi entuzjaści — wszyscy są oburzeni na mnie w równej mierze. Zniesławiają mnie zarzucając mi brak pasji, brak uczucia i brak męskości. Niektórzy nawet załatwiają się z całą sprawą odmawiając moim sztukom po prostu wszelkiego napięcia dramatycznego — smętne stwierdzenie, czym jest napięcie dramatyczne na naszej scenie pod władzą cenzury! Czyż wobec tego może ktoś wymagać, żebym się wstrzymał od śmiechu na widok czcigodnych jegomościów lamentujących, iż pisarz sceniczny zwabia ich do teatru obietnicą podniecenia ich zmysłów w sposób bardzo specjalny i sensacyjny, a potem, zwabiwszy ich w wyjątkowo dużej ilości, najspokojniej w świecie ignoruje ich zmysły i bezlitośnie oświeca ich umysły. Otóż zaznaczam raz jeszcze, że ja nikogo nie wabiłem. Sztuka ukazała się w druku cztery lata temu, a ja sam nie szczędziłem trudu głosząc na lewo i na prawo, że sztuki moje są pisane tak, żeby budzić nie lubieżne marzenia, lecz intelektualne zainteresowania; nie romantyczne uniesienie, lecz ludzkie wzruszenie. Dlatego krytycy, obdarzeni intelektualnym apetytem i politycznym sumieniem, nie oskarżają mnie o brak napięcia dramatycznego; raczej wytykają mi, nie bez słuszności, że popadam czasem w efekciarstwo teatralne i nadużywam karykatury — grzechy młodego pisarza i starego bywalca teatralnego widoczne w tym wczesnym utworze. Co do lubieżników, mogę ich zapewnić, że pisarz sceniczny, ja czy kto inny, zawsze zrobi im zawód. Dramat nie może uczynić wiele dla rozkoszy zmysłów; wszystkie pozorne przykłady, dowodzące czegoś przeciwnego, są przykładami osobistego uroku aktorów. Dramat czysto uczuciowy nie jest już w rękach pisarza scenicznego, zdobył go muzyk; w porównaniu z jego czarami wszystkie sztuki operujące słowem wydają się zimne i blade. „Romeo i Julia", z najbardziej uroczą Julią, jest sztuką suchą, nudną i retoryczną w porównaniu z „Tristanem" Wagnera, nawet gdy Isolda ma lat czterdzieści i waży osiemdziesiąt cztery kilogramy, jak to często bywa w Niemczech. Publiczność przekonała się o tym nawet bez Wagnera. Lubieżny sentymentalizm ,,Fausta" Gounoda lub „Carmen" Bizeta podbił przeciętnego widza teatralnego i trzeba powiedzieć otwarcie, że żaden dramat bez muzyki nie ma obecnie przyszłości z wyjątkiem dramatu idei i myśli. Wysiłek zmierzający do stworzenia nowego rodzaju opery bez muzyki (a o stworzenie tej niedorzeczności kuszą się bezwiednie od dawna nasze modne teatry) jest bardziej beznadziejny niż moja niezłomna decyzja, by traktować problem jako normalny surowiec dramatu.
Wiem dobrze, że ta decyzja narazi mnie na długotrwały konflikt z naszymi krytykami teatralnymi i z tymi nielicznymi miłośnikami sceny, którzy chodzą do teatru tak często jak krytycy; lecz jestem zbyt dobrze przygotowany do tej walki, żeby mogła mnie odstraszyć lub żebym miał żywić jakieś złośliwe zamiary w stosunku do strony przegrywającej. Próbując wywołać zmysłowe wzruszenia, jakie wywołuje opera, modny dramat tak zwiotczał w swym sentymentalizmie, a intelekt widzów tak uwiądł z brakli użycia, że wprowadzenie z powrotem na scenę problemów z ich bezlitosną logiką i żelaznym rusztowaniem faktów z konieczności budzi początkowo przemożne wrażenie chłodu i nieludzkiego racjonalizmu. Lecz ten stan szybko minie. Kiedy intelektualna muskulatura i moralne unerwienie krytyków rozwiną się w walce z nowoczesnymi sztukami problemowymi, sprytni krytycy pozbędą się małostkowego pociągu do rozkoszy, a sentymentalni stracą obrażone poczucie jałowej słabości; wtedy stanie się jasnym, że prawdziwy dramat może być oparty tylko na jakimś problemie, gdyż dramat nie jest po prostu fotograficzną odbitką z natury; dramat pokazuje w formie parabolicznej konflikt między wolą człowieka i jego otoczeniem, słowem, pokazuje problem. Wątłość materiału dramatycznego, na którym oparte są sztuki pseudooperowe, wynika z faktu, że w sztukach tych zwierzęca namiętność rozcieńczona sentymentalizmem pokazana jest w konflikcie nie z realnymi okolicznościami, lecz w konflikcie z arsenałem konwencji i założeń, z których połowa nie istnieje poza sceną, a druga połowa może być ominięta dzięki pozornej uległości lub bezkarnie zlekceważona przez każdą przeciętnie odważną jednostkę. Nikt nie może uważać, że takie konwencje są naprawdę przymusowe; w konsekwencji nikt nie może uwierzyć w patos sceniczny, nadający im cechy nieubłaganego losu, lub w prawdziwość postaci zachłystujących się takim patosem. Oglądając te sztuki, nie wierzymy w nie, tylko udajemy wiarę. A nawyk tego udawania tak się wreszcie zakorzenia, że krytyka teatralna stopniowo przestaje być w ogóle krytyką, stając się coraz bardziej kroniką towarzyskich wydarzeń, w których jedyną prawdą pozostałą na scenie są aktorzy występujący we własnej postaci. W tym stadium pisarz sceniczny, który zamierza wskrzesić prawdziwy dramat, sprawia niemiłe wrażenie mola naukowego, który usiłuje wszcząć poważną dyskusję na przyjęciu towarzyskim. W następnej fazie, kiedy mu się uda wyrzucić ze sceny zastawę do herbaty i zmusić ludzi, którzy uczynili z teatru salon, do zrozumienia, że to właśnie oni, a nie pisarze dramatyczni są intruzami, staje on oko w oko z oskarżeniem, że jego sztuki pozbawione sąj ludzkich uczuć. Jest to złudzenie wywołane właśnie prze ten opór, jaki fakty i prawo stawiają uczuciom ludzkim opór tworzący dramat. Właśnie deus ex machina znoszą opór czyni spuszczenie kurtyny natychmiastową koniecznością, gdyż dramat kończy się właśnie w momencie, w którym kończy się ten opór. Lecz wprowadzenie tego oporu wywołuje dziś tak silne wrażenie braku serca, że jeden z wybitnych krytyków opisał wrażenie, jakie na nim zrobiła „Profesja pani Warren", w zdaniu: „Różnica między duchem Tołstoja i duchem Shawa jest różnicą między duchem Chrystusa i duchem Euklidesa." Lecz ten epigram byłby równie trafny, gdyby nazwisko Tołstoja postawiono w miejsce mojego, a nazwisko D'Annunzia w miejsce Tołstoja. Równocześnie przyjmuję ze szczerym zadowoleniem ogromny komplement pod adresem moich zdolności rozumowania i przyrzekam mojemu pochlebcy, że gdy przywyknie dostatecznie do problemu na scenie tak, że nie będąc oślepiony jego obecnością, dostrzeże w nim zarówno czynnik ludzki, z którym jest oswojony, jak i ten, który mu jest obcy — mianowicie prawdziwe otoczenie; wtedy zobaczy i wyczuje, że „Profesja pani Warren" nie jest tylko jakimś teorematem, lecz grą instynktów i temperamentów ścierających się ze sobą i z ostrym problemem społecznym, który nie zmniejsza się ani o jotę pod naporem samego tylko uczucia.
Posunę się jeszcze dalej. Oświadczam, że prawdziwy powód, dla którego bardziej powierzchowni krytycy zarzucają mi cynizm i brak ludzkich uczuć, kryje się w nieoczekiwanej postawie moich bohaterów, którzy zachowują się jak prawdziwi ludzie, zamiast dostosować się do romantycznej logiki sceny. Aksjomaty i postulaty tej okropnej mim-antropometrii1 są tak dobrze znane, że jej niewolnicy po prostu nie mogą napisać znośnych ostatnich aktów do swoich sztuk, do tego stopnia konwencjonalne konkluzje ich sztuk wypływają z tych aksjomatów. Ponieważ z całą bezwzględnością wyrzuciłem tę logikę za burtę, oskarżają mnie nie o brak logiki scenicznej, lecz — kto by pomyślał — ludzkiego uczucia. Ludzie z wyobraźnią doszczętnie zdeprawowaną przez konwencje teatralne mówią mi, że żadna dziewczyna nie traktowałaby swojej matki jak Wiwia Warren, rozumiejąc przez to, że żadna bohaterka sceniczna w popularnej sentymentalnej sztuce nie mogłaby tak postąpić. Mówią to z taką swobodą, jakby chodziło o fakt, że dwie linie proste nie mogą otoczyć kawałka przestrzeni. Nie zdają sobie sprawy, jak doszczętnie wypaczył się ich wzrok, mimo że odsłaniam im całą absurdalność ich widzenia, co czynię wielokrotnie w tej sztuce. Praed, sentymentalny artysta (cóż za dureń ze mnie, że
*/Neologizm Shawa dla określenia mimiki i gestów, którymi aktor wyraża uczucia.
nie zrobiłem go krytykiem teatralnym zamiast architektem!), ośmiesza ich, oczekując przez całą sztukę, że uczucia drugich dadzą się logicznie wyprowadzić z ich stosunków rodzinnych i z jego „konwencjonalnie niekonwencjonalnego" kodeksu towarzyskiego. Szkoda jednak sarkazmu na krytyków; przepojeni tą samą logiką, uważają go za jedyną rozsądną postać w tej sztuce. I tak, im bardziej dramaturg jest wolny od złudzenia, że mężczyźni i kobiety są przede wszystkim istotami rozsądnymi, im mocniej podkreśla bezwzględną obojętność ich wielkiego dramatycznego antagonisty — świata zewnętrznego — na ich wzruszenia i zachcianki, tym pewniej spotka go zarzut ślepoty właśnie wobec tej cechy, na której opiera się cała jego praca. Daleki od niedoceniania idiosynkrazji, woli, pasji, odruchu i kaprysu jako czynników ludzkiego działania, obnażyłem je na scenie do tego stopnia, że starszy obywatel, przywykły patrzeć na nie przez zasłonę sfabrykowanej logiki o obowiązku i zasłaniający w ten sposób własne odruchy nawet przed samym sobą, uznaje mój obraz za tak nienaturalny jak proponowane przez Carlyle'a malowidło przedstawiające nagich członków parlamentu podczas sesji.1
Z kolei przechodzę do tych krytyków, którzy intelektualnie zaskoczeni zagadnieniem, poruszonym w „Profesji pani Warren", sprytnie odwracają się od niego zasłaniając się dżentelmeńskim argumentem, że w teatrze bywają także damy, nie tylko panowie, i że tego rodzaju zagadnienia nie powinny być omawiane ani nawet wspomniane w obecności kobiet. Z dżentelmenerią tego rodzaju nie mogę toczyć sporu; stwierdzam po prostu, że ,,Profesja pani Warren" jest sztuką dla kobiet; że napisałem ją dla kobiet, że wyreżyserowano ją i wystawiono głównie dzięki stanowczej decyzji kobiet, iż powinna być wyreżyserowana i wystawiona; że entuzjazm kobiet zamienił premierę w pełen rozgłosu sukces; wreszcie, że ani jedna z tych kobiet nie - miała innej pobudki do popierania sztuki poza wiarą w
' Thomas Carłyle (1795—1881) — angielski historyk i filozof, który w ekscentrycznym dziele „Sartar Resartus" proponował wspomniany przez
siłę i aktualność zawartej w niej przestrogi. Tymi, których „zaskoczyła obecność dam", byli mężczyźni, a kiedy zaczęli wyjaśniać, że pisma reprezentowane przez nich nie mogłyby za żadną cenę demoralizować publiczności streszczeniem takiej sztuki, ich redaktorzy z wyrafinowanym okrucieństwem poświęcili szpalty, uratowane dzięki delikatności krytyków, i na wyczerpujący reportaż wyjątkowo ohydnej sprawy kryminalnej.
Mój dobry znajomy pan Grein, dyrektor Teatru Niezależnego, robi mi wyrzuty za obalenie jego ideałów i narzeka, że pani Warren nie jest dostatecznie nikczemna;
wymienia szereg romansopisarzy, którzy przystroiliby jej czarną duszę we wszystkie grozy tragedii. Co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości, lecz tego właśnie nie chciałem robić. Nic nie sprawiłoby większej przyjemności naszej świętoszkowatej brytyjskiej publiczności jak zrzucenie całej winy profesji pani Warren na samą panią Warren. Otóż całym zamiarem mojej sztuki jest zrzucić tę winę na samą publiczność brytyjską. Pan Grein pamięta jeszcze zapewne, że kiedy wystawił moją pierwszą sztukę, „Szczygli Zaułek", powstało dosłownie takie samo nieporozumienie. Kiedy cnotliwy, młody dżentelmen zerwał się w świętym gniewie przeciw właścicielowi slumsów, jegomość ten udowodnił mu w sposób bardzo przekonujący, że slumsy nie są produktem poszczególnych harpagonów, lecz produktem obojętności cnotliwych, młodych dżentelmenów wobec sytuacji miasta, w którym żyją, pod warunkiem, że sami mieszkają w bogatych, centralnych dzielnicach i żyją z pieniędzy zdobytych cudzą pracą. Pogląd że prostytucja jest wynikiem nikczemności pani Warren, jest tak samo niedorzeczny jak pogląd przeważający jaszcze ciągle w kołach abstynentów, że pijaństwo jest wynikiem nikczemności szynkarza. Pani Warren nie jest ani na jotę gorszą kobietą niż jej szanowna córka, która jej nie znosi. Obojętność pani Warren na społeczne konsekwencje jej środków zarobkowania i fakt, że odkryła te środki zwyczajnym sposobem pójścia po linii najmniejszego oporu, są zjawiskiem zbyt pospolitym w społeczeństwie angielskim, żeby się nad nim specjalnie rozwodzić. Jej żywotność, zapobiegliwość i oszczędność; jej energia, szczerość i otwartość; jej mądra troska o córkę; a wreszcie zdolności organizacyjne, które umożliwiły jej i siostrze przebycie drogi od sklepiku ze smażoną rybą (gdzieś w południowo-wschodniej dzielnicy Londynu) do pozycji kierowniczki zakładów, którymi się chlubi — wszystko to są cnoty wysoko cenione w angielskim społeczeństwie. Jej samoobrona jest tak przytłaczająca, że dziennik „St. James's Gazette" czuje się zniewolony oświadczyć, iż „tendencja sztuki jest z gruntu zła", ponieważ „zawiera jedną z najśmielszych i pozornie słusznych obron niemoralnego życia biednych kobiet, jakie kiedykolwiek napisano". Na szczęście opinia tego dziennika jest zbyt pochopna. Samoobrona pani Warren jest nie tylko śmiała i pozornie słuszna, lecz także silna i nie do zbicia. Ale to wcale nie jest obrona występku, którym ona się trudni. Nie broni niemoralnego życia ten, kto mówi, że alternatywą występku ofiarowaną kolektywnie przez społeczeństwo biednym kobietom jest nędzne życie, głód, przeciążenie pracą, brud, choroby i brzydota. Chociaż jest rzeczą zupełnie naturalną i słuszną dla pani Warren wybrać to, co według niej jest alternatywą najmniej niemoralną, to jednak jest hańbą dla społeczeństwa ofiarowywać takie alternatywy. W tym wypadku ofiarowane alternatywy to nie są moralność i niemoralność, lecz dwa rodzaje niemoralności. Człowiek, który nie może zrozumieć, że głód, nadmierna praca, brud i choroba są tak samo antyspołeczne jak prostytucja, że to są występki i zbrodnie całego narodu, a nie tylko jego nieszczęścia — jest (wyrażając się jak najuprzejmiej) beznadziejnie „prywatną jednostką".
Pogląd, że pani Warren musi być diablicą z piekła rodem, jest tylko przykładem gwałtowności i pasji, które najmniejsza wzmianka o sprawach seksualnych wzbudza w niezdyscyplinowanych umysłach. Namiętności te sprawiają, że naszym prawodawcom wydaje się rzeczą naturalną karać głupie i błahe nieprzystojności z dziką surowością nieznaną w wypadkach, gdy chodzi — na przykład — o rujnujący i krzywdzący szwindel finansowy. Gdyby moja sztuka nosiła tytuł „Profesja pana Warren", a pan Warren był bukmacherem, nikt nie wymagałby ode mnie, żebym i jego zrobił niegodziwcem. A jednak hazard jest występkiem, a „bukmacherstwo" instytucją, na której korzyść nie da się nic powiedzieć. Straty moralne i gospodarcze wyrządzone przez usiłowanie zdobycia bez pracy cudzych pieniędzy (a to jest istotą hazardu) są nie tylko olbrzymie, lecz i niepowetowane. W sprawie hazardu nie ma dwóch stron medalu; nie ma okoliczności, które by nas zmuszały do tolerowania tego zła z obawy, żeby jego usunięcie nie prowadziło do rzeczy gorszych; nie ma zgodnej opinii wśród odpowiedzialnych czynników, takich jak urzędnicy sądowi lub dowódcy wojskowi, że jest to zło konieczne; nie ma żadnych rekordów — jak w Atenach — gry hazardowej uświetnionej talentami jej mistrzów i nauczycieli; nie ma żadnego sporu, że zamiast gwałcić moralność, hazard gwałci jedynie instytucję prawną, która pod wieloma względami jest uciążliwa i nienaturalna; nie ma wreszcie żadnej możliwości uzasadnienia, że instynkt, na którym hazard się opiera, jest żywotny. Prostytucja może pogmatwać sprawę tymi wszystkimi wymówkami, hazard nie posiada ich wcale. W rezultacie, jeśli pani Warren musi być koniecznie jakąś wiedźmą, to bukmacher powinien być jakimś demonem. Czyż jednak ktokolwiek, kto zna świat sportu, wierzy naprawdę, że bukmacherzy są gorsi od swoich bliźnich i sąsiadów? Nic podobnego. Muszą być znacznie lepsi, bowiem w świecie sportu niemal każdy człowiek, którego stanowisko społeczne nie wyklucza zajęcia tego rodzaju, chciałby być bukmacherem, gdyby mógł. Lecz siła charakteru, wymagana do rzetelnego obracania wielkimi sumami pieniędzy, do nienaruszalnych transakcji i uczciwego wypłacania należności na wypadek strat, jest tak rzadka, że bukmacherzy cieszący się powodzeniem zdarzają się równie rzadko. Może się zdawać, że przynajmniej troska o dobro publiczne nie jest cnotą buk-machera, mogę jednak poświadczyć z własnego doświadczenia, że wiele się robi za pieniądze składane dobrowolnie przez bukmacherów na cele publiczne. Oczywiście, że w tym zawodzie są przepaście, na przykład ucieczka z cudzymi pieniędzmi. Pan Grein daje do zrozumienia, że takie przepaście kryją się również w profesji pani Warren. Rzecz prosta, są one w każdym zawodzie. Błąd polega na przypuszczeniu, że każdy człowiek zatrudniony w jakimś zawodzie wpada w te otchłanie. Ponieważ biorę udział w posiedzeniach instytucji, która bardzo żarliwie tępi panią Warren, mogę zapewnić pana Greina, że często sądzi się tam panią Warren bardzo łagodnie na tej podstawie, że prowadziła ona swoje przedsiębiorstwo ,,przyzwoicie" i trzymała się z dala od jego najpodlejszych odchyleń. Stopnie hańby są tak liczne i tak skrupulatnie przestrzegane jak stopnie heraldyczne. Pogląd moralisty, że są doły, w których atmosfera moralna nie istnieje, jest tak złudny jak pogląd bogacza, że wśród najgorszej biedoty nie ma snobizmu i zazdrości towarzyskiej. Nie! Gdybym narysował panią Warren jako diablicę w ludzkiej postaci, ludzie ganiący mnie teraz za to, że jej pochlebiam, szydziliby prawdopodobnie ze mnie pierwsi za to, że kierowałem się logiką uzależniając jej charakter od jej zajęcia, zamiast obserwować go dokładnie na tle społeczeństwa.
Jeden z krytyków jest tak zniewolony tego rodzaju logiką, że nazywa mój portret wielebnego Samuela Gardnera atakiem na religię. Zgodnie z tym poglądem i portret niższego oficera Jagona jest atakiem na armię, postać Falstaffa — atakiem na rycerstwo, a postać króla Klaudiusza — atakiem na stan królewski.1 I tu znowu fakt, że tylu krytyków tak hałaśliwie domaga się naturalności i ludzkiego uczucia, z chwilą gdy ze sceny patrzy na nich coś prawdziwego, jest właściwie domaganiem się jak najbardziej mechanicznego i powierzchownego rodzaju logiki. Dramatyczną racją zrobienia z duchownego figury określonej przez panią Warren jako „stara, nudna piła", człowieka, którego synalek pomimo znacznych zdolności i wdzięku jest cynicznie bezwartościowym członkiem społeczeństwa — jest stworzenie gryzącego kontrastu między nim i kobietą niegodziwej profesji, a jednocześnie matką dobrze wychowanej, uczciwej i pracowitej córki. Krytycy, którzy nie wyczuli tego kontrastu, musieli jednak często zaobserwować, że wielu duchownych zajmuje swoje stanowiska w kościele nie z istotnego powołania, lecz po prostu
* Mowa o postaciach ze sztuk Szekspira: „Otello", „Henryk IV" i „Hamlet".
dlatego, że w kołach, które dysponują tymi posadami, traktuje się je jako schronienie dla czarnej owcy rodziny oraz że synowie duchownych często gwałtownie łamią hamulce narzucone im w dzieciństwie przez profesję ich ojców. Tacy krytycy powinni również wiedzieć z historii jeśli nie z doświadczenia, że kobiety tak bezwzględne jak pani Warren odznaczyły się nieraz jako administratorki i władczynie zarówno w handlu, jak i w polityce. Ale gdy dziennikarze idą do teatru, zostawiają w domu wiedzę i zdolność obserwacji. Gdy zasiądą w swoich fotelach, uważają za rzecz „naturalną", że duchowny ma być świątobliwy, żołnierz — bohaterem, prawnik — człowiekiem twardego serca, marynarz — szczodrym prostaczkiem, lekarz — cudotwórcą, a pani Warren — demoniczną bestią. Otóż wszystko to nie jest ani naturalne, ani dramatyczne. Zawód człowieka wkracza w dramat jego życia dopiero wtedy, gdy wchodzi w konflikt z jego naturą. W wypadku pani Warren rezultat tego konfliktu jest tragiczny, w wypadku duchownego jest komiczny (w każdym razie jesteśmy takimi dzikusami, że się z niego śmiejemy); lecz w obu wypadkach rezultat ten jest nielogiczny i w obu wypadkach naturalny. Powtarzam: krytycy, którzy oskarżają mnie, że poświęcam naturę logice, są tak zniewoleni sofistyką swojego zawodu, że dla nich logika jest naturą, a natura niedorzecznością.
Wielu życzliwych krytyków posiada zbyt mało wprawy w kwestiach społecznych i dyskusjach moralnych, żeby pojąć, iż czcigodni jak oni dżentelmeni, którzy wezwaliby natychmiast policję w celu usunięcia pani Warren, gdyby się odważyła werbować ich osobiście, mogliby w jakikolwiek sposób ponosić odpowiedzialność za jej proceder. Protestują oni całkiem szczerze zapytując mnie, co dobrego może zrobić tak bolesne demaskowanie zła. Mogliby równie dobrze zapytać, co dobrego zrobił lord Shaftesbury1 poświęcając życie na ujawnienie zła (jeszcze wcale nie usuniętego), w porównaniu z którym najgorsze rzeczy
1 Anthony Ashiey Cooper lord Shaftesbury (1801—1885) — filantrop angielski walczący w parlamencie o krótszy (dziesięciogodzinny) dzień pracy dla robotników i o szkoły dla dzieci robotników.
ujawnione lub budzące domysły w mojej sztuce, są błahostką. Dobro wynikające z mówienia o tych sprawach polega na tym, że ludzie czują się tak zażenowani i zaniepokojeni, iż wreszcie przestają zwalać winę na ,, ludzką naturę" i zaczynają popierać projekty dla przeprowadzenia reform. Czy może być coś bardziej absurdalnego niż numer pisma „Echo"' zawierający wzmiankę o przedstawieniu mojej sztuki? Redaguje to pismo człowiek, który poświęciwszy życie pracy społecznej typu lorda Shaftesbury, ujawnia zło społeczne i domaga się jego zreformowania na każdej stronie pisma z wyjątkiem jednej, a tę jedną wypełnia deklaracja uprzejmego krytyka teatralnego, który oświadcza, że wyszedł z teatru zastanawiając się „jakiemu użytecznemu celowi zamierzał autor tej sztuki służyć". Równowagę miały przywrócić pisma bardziej światowe, które zwykle łączą rzeczową krytykę artystyczną z błędnymi poglądami wielkiego świata na politykę i socjologię. Jest rzeczą godną uwagi — po przeprowadzeniu porównania między eksplozją w prasie wywołaną przez „Profesję pani Warren'' w r. 1902 i wybuchem wywołanym przez „Szczygli Zaułek" dziesięć lat wcześniej — że podczas gdy w r. 1892 fakty spotkały się z gwałtownym zaprzeczeniem, a osoby dramatu zostały wyszydzone jako monstra nieprawości, to w r. 1902 fakty nie wywołały już żadnych protestów, a postacie uznano za realne, chociaż sugeruje się, że to jest właśnie powód, dla którego żaden dżentelmen nie powinien wspominać o nich publicznie. Tylko jeden pisarz miał odwagę tym razem dać do zrozumienia, że nędza i ubóstwo, wspomniane przez panią Warren, zostały już spokojnie i bez hałasu usunięte, nie było więc żadnej potrzeby wyciągać je z powrotem na światło rampy scenicznej. Winszuję mu tak wspaniałych zdolności do łgarstwa, które jednak nie zdobyło poparcia poza słabym apelem w teatralnym pisemku, na tyle naiwnym, by pisać, że dziesięć i pół funta rocznie wraz z utrzymaniem i mieszkaniem to niemożliwie niska płaca dla kelnerki w barze. W dalszym ciągu pismo to cytuje powiedzenie Karola Bootha, że żony licznych robotników są zadowolone i szczęśliwe mając osiemnaście szylingów tygodniowo. Otóż ja sam mogę posunąć się jeszcze dalej. Widziałem w Oksfordzie żonę robotnika rolnego zupełnie zadowoloną z tygodniowej płacy wynoszącej osiem szylingów, nie jest to jednak dla mnie żadną osłodą faktu, że rolnictwo jest w Anglii przemysłem zrujnowanym. Jeśli nędza jest bez znaczenia, jak długo nędzarz jest zadowolony, w takim razie i zbrodnia jest bez znaczenia, jak długo zbrodniarz jest pozbawiony skrupułów. Otóż prawdą jest, że tylko w takich wypadkach są one rozpaczliwie ważne. Wiele ludzi czuje się lepiej, gdy są brudni, niż gdy są czyści, ale fakt ten nie może być podstawą do zalecania brudu jako polityki narodowej.
W7 roku 1905 Arnold Daly wystawił „Profesję pani Warren" w Nowym Jorku. Prasa tego miasta podniosła natychmiast wrzask, że osoby takie jak pani Warren, to „zakała" i nie powinny być wspominane w obecności przyzwoitych ludzi. To ohydne odżegnanie się od ludzkości i społecznego sumienia tak opanowało nowojorskich dziennikarzy, że ci nieliczni, którzy zdołali zachować moralną i intelektualną równowagę, nie mogli nic zrobić, żeby powstrzymać prawdziwą epidemię plugawego słownictwa, grubiańskich sugestii i szalejącej sprośności słowa i myśli, które się rozpętały na łamach pism. Pisarze pozbyli się wszelkich hamulców w przekonaniu, że nie gwałcą, lecz stają w obronie cnoty. Tak długo zarażali się własną histerią, aż stali się praktycznie biorąc ofiarami nieprzyzwoitego szaleństwa. W końcu zmusili policję do zaaresztowania Arnolda Daly i jego zespołu i doprowadzili sędziego do wyrażenia wstrętu wobec narzuconego mu obowiązku przeczytania niecenzuralnej i obrzydliwej sztuki. Oczywiście ten konwulsyjny atak szybko wyczerpał swe siły. Sędzia wyprowadzony naturalnie z równowagi, gdy się przekonał, że utwór, który musiał przeczytać, to sztuka wysoce etyczna stanowiąca część książki będącej w obiegu księgarskim od ośmiu lat i przyjętej bez sprzeciwu przez całą prasę Londynu i Nowego Jorku — wyrżnął dziennikarzom mocne kazanie na temat ich upodobań w odniesieniu do moralności sztuk teatralnych. Uzyskawszy zgodę odesłał on całą sprawę do wyższego sądu, który orzekł, że sztuka nie jest niemoralna, uwolnił od winy Arnolda Daly i jego zespól i położył kres usiłowaniom zmuszenia sądów do nazywania żywych kobiet „zakałą'', aby tą drogą wymusić milczenie na temat doniosłego faktu, że nie można obniżyć wartości kobiet dla celów przemysłowych bez obniżenia ich wartości w ogóle. Mam nadzieję, że ..Profesja pani Warren" będzie grana wszędzie w sezonie i po sezonie, aż pani Warren wbije tę prawdę w sumienie publiczne i zawstydzi pisma, które popierają cła dla podtrzymania ceny każdego amerykańskiego produktu z wyjątkiem tężyzny amerykańskich mężczyzn i kobiet.
Niestety Arnold Daly podzielił w międzyczasie zwykły los tych, którzy kierują uwagę publiczną na wielkie zarobki wyzyskiwacza i przyjemności lubieżnika. Padł on wraz ze mną ofiarą moralnego linczu. Upłynęły miesiące, zanim decyzja sądów oczyściła go z winy, ale nawet wtedy tryumf jego spotkał się raczej z chłodnym i niechętnym rozgłosem, ponieważ uwolnienie go od wszelkiej winy zawierało w sobie potępienie prasy, która wówczas już wytrzeźwiała i wstydziła się swojej histerycznej orgii. Na razie jednak nie miał on prawie możności pokazania się w amerykańskim mieście — nie wyłączając nawet tych miast, które nie szczędziły mu uznania i oklasków, jako obrońcy ogniska domowego, kiedy wystawiał „Kandydę" — bez napotkania artykułów roztrząsających kwestię, czy matki powinny pozwolić córkom iść na przedstawienie sztuki ,.Nigdy nic nie wiadomo" napisanej przez niecnego autora ,,Profesji pani Warren" i granej przez potwora, który ją wystawił. Wszystko to było tym trudniejsze do zniesienia, że — choć żaden inny fakt nie jest bardziej oczywisty w sferach teatralnych niż katastrofa finansowa wskutek złej opinii moralnej — dziennikarze, którzy byli sprawcami tej całej szkodliwej i krzywdzącej afery, w dalszym ciągu składali hołd występkowi twierdząc, że jest niezmiernie popularny i zyskowny oraz że Arnold Daly i ja, eksploatatorzy występku, robimy olbrzymie fortuny na tych obelgach i zniewagach, które na nas spadają, że sprowokowaliśmy je i przywitali z radością w tym właśnie celu. Trudno o większą nieznajomość prawdziwego życia.
Byłem głęboko oburzony tą niesmaczną karczemną awanturą. Są w mojej duszy pewne czułe miejsca, na przykład nie lubię epitetu „zakała''. Niech ktoś zastosuje go do mojej twórczości, a zdobędę się na uśmiech, gdyż wiem, że, ogólnie biorąc, świat uśmiechnie się wraz ze mną. Lecz stosować go do kobiety z ulicy, której duch jest cząstką tej samej substancji co nasz własny i której ciało nie jest mniej święte; patrzeć potem w oczy kobietom własnej rodziny i nie wyjść z domu, by powiesić się ze wstydu, tego się nie znajdzie na liście grzechów wybaczalnych.
Niedługo po tych wypadkach czołowy dziennik nowojorski, który najobelżywiej i najgłośniej domagał się zakazania przedstawień „Profesji pani Warren", został skazany na ciężką karę pieniężną za czerpanie części swoich dochodów z ogłoszeń domów pani Warren.
Niejednego człowieka intryguje fakt, że podczas gdy widowiska sceniczne, jawnie i otwarcie działające na widzów jako wyuzdane podniety, są wszędzie tolerowane, sztuki wywierające niemal wstrząsający efekt przeciwny są gwałtownie atakowane przez osoby i pisma haniebnie obojętne na moralność publiczną we wszystkich innych wypadkach. Przyczyna tego jest bardzo prosta. Zyskami profesji pani Warren dzielą się nie tylko sir George Crofts i pani Warren, lecz także właściciele domów, w których odbywa się ten proceder, pisma umieszczające ich ogłoszenia, restauracje dostarczające im potraw, krótko mówiąc, wszystkie przedsiębiorstwa, dla których te zakłady są dobrymi klientami, nie mówiąc już o urzędnikach i przedstawicielach władz, których zmusza się do milczenia cichym wspólnictwem, przekupstwem lub szantażem. Dodajmy do tego pracodawców korzystających z taniej pracy kobiet i udziałowców, których dywidendy od tej pracy zależą (takich akcjonariuszy można znaleźć wszędzie, nawet na ławach sędziowskich i na najwyższych stanowiskach kościelnych l państwowych), a odkryjemy liczną i potężną klasę, dla której pieniądz jest silnym bodźcem do protegowania profesji pani Warren, a drugim równie silnym bodźcem — chęć ukrycia przed własnym sumieniem, nie mniej niż przed światem, istotnych źródeł swych zysków. To są właśnie ludzie, którzy głoszą, że nie nędza, lecz nikczemność kobieca wypędza kobiety na ulicę, chociaż naprawdę nikczemnych, lecz zamożnych kobiet nigdy się tam nie spotyka. To są ludzie, którzy — obojętni lub pobłażliwi wobec sztuk zmysłowych — podnoszą moralny lament przeciwko przedstawieniom „Profesji, pani Warren" i wloką aktorki przed sądy policyjne, gdzie się je znieważa, gdzie się im grozi i gdzie się nad nimi znęca za to, że wykonują swój zawód. Bo trzeba wiedzieć, że decyzja sądu stanowego w Nowym Jorku, korzystna dla sztuki, nie zakończyła sprawy. Na przykład władze municypalne Kansas City widząc, że wskutek wyroku sądowego nie zdołają zapobiec przedstawieniu, odwołały się do lokalnej ustawy przeciw nieprzyzwoitości. Następnie wezwały aktorkę grającą rolę pani Warren do sądu policyjnego i postawiły ją i jej kolegów przed alternatywą opuszczenia miasta albo poddania się wyrokowi sądu na mocy rzeczone) ustawy.
Otóż nie ma nic bardziej prawdopodobnego niż to, że ci radni miejscy, którzy nagle okazali tyle troski o moralność teatru, byli właścicielami domów z zakładami pani Warren, pracodawcami zatrudniającymi kobiety za głodowe płace, właścicielami dzienników lub restauracji albo wreszcie w jakiś inny mniej lub więcej bezpośredni sposób udziałowcami w zyskach płynących z jej procederu. Niewątpliwie jest również możliwe, że byli po prostu głupcami sądzącymi, że istotą nieprzyzwoitości nie jest zło, lecz wzmianka o nim. Jednakże ja sam byłem członkiem rady miejskiej i przekonałem się, że radni nie są tak ograniczeni i niedoświadczeni. W każdym razie nie mam zamiaru żywić jakichś wątpliwości co do inteligencji radnych miejskich w Kansas City. Dlatego radzę szerokiej publiczności mającej ostateczny glos w tej sprawie, żeby skierowała czujny wzrok na jegomościów, którzy zniosą w teatrze wszystko prócz przedstawienia „Profesji pani Warren" i którzy zapewniają jednym tchem: a) że sztuka jest zbyt wstrętna dla cywilizowanych ludzi i b) że o ile się nie zabroni jej przedstawień, całe miasto będzie się tłoczyć do teatru. Może być, że ci ludzie to po prostu poirytowani durnie, lecz uważam za swój obowiązek ostrzec publiczność, że jest równie prawdopodobne, iż są to kanalie działające na zimno. W każdym razie zabronić grania tej sztuki znaczy chronić zło, które ona piętnuje, wobec tego nie widzę racji do przypuszczenia, że zwolennicy zakazu są bezinteresownymi moralistami, a autor, dyrektorzy teatrów i zespoły aktorskie — których środki utrzymania zależą od ich osobistych reputacji, a nie od rent, ogłoszeń lub dywidend — stoją znacznie niżej od zwolenników zakazu pod względem poczucia moralnego i odpowiedzialności publicznej.
To prawda, że w „Profesji Pani Warren" całe społeczeństwo, a nie jakaś jednostka jest czarnym charakterem sztuki, lecz z tego nie wynika, że ludzie, którzy czują się nią dotknięci, są wszyscy szermierzami społecznymi. Ich pełnomocnictwa należy zbadać jak najstaranniej.
PiccarJ's Cuttage. Styczeń 1902.
P. S. (1930) Przeczytawszy powyższą przedmowę po upływie dwudziestu ośmiu lat, kiedy zniesiony zakaz grania „Profesji pani Warren" należy już do zapomnianej przeszłości, byłbym ją wrzucił do kosza, jako przesadną filipikę o sprawę dziś bez znaczenia, gdyby nie zdarzenie bardzo świeżej daty. Zanim przejdę do tego incydentu, muszę objaśnić, że z wynalazkiem kinematografii powołano do życia nową cenzurę tym razem nie drogą ustawy parlamentarnej, lecz przez wytwórców filmowych pragnących zaopatrzyć się w zaświadczenia moralności, które okazały się tak użyteczne dla dyrektorów teatru. Ta prywatna cenzura zdobyła sankcje publiczne dzięki uznaniu jej przez władze lokalnego samorządu, których zezwolenie jest konieczne na wyświetlenie każdego filmu w miejscach publicznych rozrywek.
Pewna dama, która poświęciła się miłosiernej akcji pomagania ludziom bez dachu nad głową i bez środków do życia — można ich znaleźć każdej nocy na bulwarach Tamizy — zajmowała się przeważnie robotnikami przybyłymi do Londynu z prowincji — pod mylnym wrażeniem, że w tym mieście jest zawsze dosyć zatrudnienia dla wszystkich — i młodymi kobietami zwabionymi do stolicy obietnicami zatrudnienia będącymi w istocie pułapkami zastawionymi przez agentki handlu żywym towarem. Owa dama doszła do słusznego wniosku, że najlepszym narzędziem ostrzeżenia robotników i podania do wiadomości kobiet adresów organizacji dla ochrony samotnych i bezdomnych dziewcząt byłoby kino. Postarała się wiec o nakręcenie odpowiedniego filmu. Cenzor filmowy zakazał natychmiast wyświetlania tej części filmu, która podawała dziewczętom adresy i pokazywała, na jakie niebezpieczeństwa są narażone. Dama zaprotestowała i zwróciła się do mnie z apelem o pomoc. Przekonawszy się po zobaczeniu filmu na prywatnym pokazie, że jest on zupełnie niewinny, napisałem do cenzora prosząc go o zbadanie filmu osobiście i naprawienie tego, co zdaje się być biurokratyczną pomyłką jego podwładnych. Cenzor nie tylko potwierdził ich ,,weto", lecz nie raczył nawet sprostować notatki umieszczonej we wszystkich pismach, że jako powód swojej decyzji podał fakt, iż owa dama urządziła w swoim filmie paradę wszystkich ponęt i powabów występku, że więc on nie może tolerować takich pokazów. Zbytkowny samochód, w którym bohaterka filmu została porwana, i modne stroje dwóch odstręczających agentek, które ją w tym samochodzie odurzyły jakimś narkotykiem — oto jedyne rzekome ponęty i powaby występku w filmie. Przeżycia bohaterki pod każdym innym względem były tak przykre i bolesne, że zadowoliłyby wymagania najsurowszego moralisty.
Wobec tego wybrałem się do całego szeregu kin, żeby się przekonać, co cenzor uważa za dozwolone. Spośród filmów, które otrzymały oficjalnie jego zezwolenie, dwa byty tak niedwuznacznie pornograficzne, że żaden przedsiębiorca filmowy nie odważyłby się na ich wyświetlenie bez zaświadczenia moralności wydanego przez cenzora. Jeden z nich przedstawiał powaby rzekomo francuskiego domu publicznego w sposób tak bezwstydny, że nie czekając końca zerwałem się i uciekłem, chociaż jestem tak odporny na sceny wulgarnej lubieżności w teatrze jak chirurg na operacje w prosektorium.
Jedynym logicznie nasuwającym się wnioskiem jest fakt, że całkowita kontrola naszych kin jest w rękach handlarzy żywym towarem, którzy mogą równie skutecznie zamknąć je dla osób zwalczających ten handel, jak zarezerwować je dla reklamy ich własnej profesji. Oszczędzę jednak tej konkluzji cenzorowi filmów; natomiast pragnę z całą siłą narzucić i jemu, i publiczności moją dawną konkluzję sprzed dwudziestu ośmiu lat: że wszystkie ujemne skutki tak zdeprawowanej kontroli są z konieczności stwarzane gratisowo przez cenzorów ożywionych najlepszymi intencjami.
AKT PIERWSZY
Letnie popołudnie w ogrodzie willi położonej na wschodnim zboczu wzgórza, trochę na południe od miejscowości Haslemere, w hrabstwie Surrey. Patrząc w gore widzimy po lewej, w kącie ogrodu, willę z dachem poszytym słomą, z werandą i okratowanym dużym oknem na lewo od werandy. Parkan otacza ogród ze wszystkich strun; po prawej stronie widać furtkę. Poza parkanem pastwisko wznosi się aż po linię horyzontu. Na werandzie ławka; przy niej kilka złożonych płóciennych krzeseł ogrodowych. Pod oknem oparty o ścianę rower damski. Trochę na prawo od werandy hamak rozwieszony miedzy dwoma słupami. Zatknięty w ziemię duży parasol rzuca cień na hamak, w którym leży młoda dziewczyna pogrążona w lekturze i robiąc notatki. Dziewczyna zwrócona jest głową ku willi, stopami ku furtce, Przed hamakiem, w zasięgu jej ręki, zwyczajne krzesełko kuchenne, na którym ułożono stos książek o wyglądzie naukowym i zapas papieru do pisania. Spoza willi ukazuje się mężczyzna idący przez pastwisko. Jest to człowiek w wieku nieco więcej niż średnim; z wyglądu ma w sobie coś z artysty. Ubrany niekonwencjonalnie, lecz bardzo starannie; twarz wygolona, z wyjątkiem wąsów, żywa i wrażliwa; bardzo mity i ujmujący sposób bycia. Czarne, jedwabiste włosy z pasmami siwizny; siwe brwi, czarne wąsy. Widać, ze nie jest pewny drogi. Spogląda ponad parkan, obrzuca spojrzeniem ogród i willę, wreszcie dostrzega młodą panienkę w hamaku.
Mężczyzna
zdejmując kapelusz
Przepraszam, czy może mi pani wskazać drogę do willi Pani Alison?
Panienka
spoglądając sponad książki
To jest dom pani Alison.
Czyta dalej.
Mężczyzna
Ach, tak! Może... a czy przypadkiem pani nie jest panną Wiwią Warren?
Panienka
ostro, opierając się na łokciu, żeby się lepiej przyjrzeć przybyłemu Owszem.
Mężczyzna
zmieszany, tonem pojednawczym
Widzę, że mnie pani uważa za natręta. Nazywam się Praed.
Wiwia od razu rzuca książkę na krzesło i zeskakuje z hamaku
Och, proszę, niech pani sobie nie przerywa lektury.
Wiwia
podbiega do furtki i otwiera ją
Proszę bardzo.
Praed wchodzi.
Miło mi pana poznać.
Ujmuje jego dłoń energicznym, serdecznym uściskiem. Wiwia to piękny okaz rozsądnej, zdolnej i wykształconej Angielki ze sfery mieszczańskiej. Ma lat dwadzieścia dwa. Żwawa, silna. pewna siebie i opanowana. Ubrana skromnie, jak do biura, ale nie zaniedbana. U paska ma klamrę, z której na krótkich łańcuszkach zwisa m. in. pióro i nóż do przecinania papieru.
Praed
Pani bardzo łaskawa.
Wiwia zamyka furtkę mocnym trzaśnięciem, Praed wchodzi na środek ogródka prostując palce, które trochę zdrętwiały od jej uścisku. Czy mama pani już przyjechała?
Wiwia szybko, wietrząc jakąś napaść
A. czy ma przyjechać?
Praed
zdziwiony
Pani nas nie oczekiwała?
Wiwia
Nie.
Praed
Boże drogi, chyba się nie pomyliłem co do daty. Chociaż to byłoby całkiem do mnie podobne. Matka pani tak to uplanowała, że sama przyjedzie tutaj z Londynu; a ja miałem się zjawić z Horsham i tym sposobem panią poznać.
Wiwia
niezadowolona
Tak? Hm! Moja matka lubi robić mi takie niespodzianki. Zapewne chce się w ten sposób przekonać, jak ja się zachowuję podczas jej nieobecności. Przypuszczam jednak, że któregoś dnia sprawię matce bardzo dużą niespodziankę, jeśli będzie rozporządzała moją osobą nie pytając mnie przedtem o zdanie. Nie, jeszcze nie przyjechała.
Praed
zakłopotany
Bardzo panią przepraszam.
Wiwia
rozchmurzając się
Przecież to nie pana wina. Bardzo się cieszę, że pan przyjechał. Jest pan jedynym z przyjaciół mojej matki, którego pragnęłam poznać.
Praed
rozpogodzony i uradowany
Ach, to bardzo, bardzo miło z pani strony.
Wiwia
Czy wejdziemy do domu, czy woli pan posiedzieć tutaj? Pogawędzimy.
Praed
Nie sądzi pani, że tutaj będzie przyjemniej?
Wiwia
No to przyniosę panu krzesło.
Zmierza na werandę po krzesło ogrodowe.
Praed
idąc za nią
O, nie, nie, nie! Pani pozwoli.
Bierze od niej krzesło.
Wiwia
powalając mu je wziąć
Tylko proszę uważać na palce. Te krzesła bywają bardzo zdradliwe.
Podchodzi do krzesła z książkami, rzuca książki na hamak i jednym ruchem ustawia krzesło obok Praeda.
Praed
który rozłożył przyniesione krzesło
Pani pozwoli, że usiądę na tamtym. Bardzo lubię twarde krzesła.
Wiwia
Ja także.
Proszę, niech pan siada. Wypowiada tę prośbę tonem wesoło rozkazującym, uważając widocznie jego chęć przypodobania się jej za slabość charakteru; Praed ociąga się.
Praed
Ale czy nie byłoby lepiej pójść w stronę stacji, na spotkanie matki pani?
Wiwia
chłodno
Po co? Mama zna drogę.
Praed
zbity z tropu
Hm, pewno, że zna
Siada.
Wiwia
Wie pan, wygląda pan zupełnie tak, jak sobie wyobrażałam; mam nadzieję, że znajdę w panu prawdziwego przyjaciela.
Praed
ponownie uradowany
Dziękuję pani serdecznie. Dziękuję. Tak się cieszę, że pani Warren nie zdołała pani zepsuć.
Wiwia
Jak to — zepsuć?
Praed
Ano, że nie zrobiła z pani zbyt konwencjonalnej panny. Widzi pani, panno Wiwio, ja jestem urodzonym anarchistą. Nie uznaję żadnego autorytetu. Autorytet rujnuje wzajemny stosunek między rodzicami i dziećmi, nawet między matką i córką. Obawiałem się zawsze, że matka pani wysili cały swój autorytet, żeby uczynić z pani osobę bardzo konwencjonalną. Z wielką ulgą wewnętrzną widzę, że tak nie jest.
Wiwia
Chce pan powiedzieć, że moje zachowanie jest niekonwencjonalne?
Praed
Ależ nie, nie, nie! W każdym razie nie jest ono konwencjonalnie niekonwencjonalne, rozumie pani. Wiwia potakuje skinieniem głowy i siada; on mówi dalej, serdecznie i z zapałem. Na przykład trudno sobie wyobrazić coś bardziej uroczego jak to oświadczenie, że pani chce we mnie widzieć prawdziwego przyjaciela. Wy, panienki nowoczesne, jesteście wspaniałe, wspaniałe!
Wiwia
z powątpiewaniem
Gdzież tam!
Przygląda mu się z wyrazem budzącego się rozczarowania co do wartości jego umysłu i charakteru.
Praed
Kiedy byłem w wieku pani, stosunek wzajemny młodzieży płci męskiej i żeńskiej cechowała bojaźń i nieśmiałość. Nie było prawdziwego koleżeństwa. Nic, tylko galanteria kopiowana z powieści, pełna przesady i wulgarności. Dziewicza powściągliwość! Salonowa rycerskość! Jedno i drugie mówiło zawsze „nie", gdy miało na myśli „tak". Prawdziwy czyściec dla dusz nieśmiałych i szczerych.
Wiwia
O, tak. Wyobrażam sobie, ile czasu marnowało się przy tym, zwłaszcza czasu kobiet.
Praed
Marnowało się życie, wszystko się marnowało. Ale czasy zmieniają się na lepsze. Wie pani, że myśl o poznaniu pani nie dawała mi po prostu spokoju, odkąd pani spisała się tak wspaniale w Cambridge — rzecz zupełnie nie do pomyślenia za moich czasów. To po prostu wspaniałe, że pani zajęła trzecie miejsce na końcowym egzaminie. W sam raz dobre miejsce, wie pani. Ten, co zajmuje pierwsze, to zawsze jakiś marzycielski, nienormalny typ, u którego cała ta sprawa przybiera już chorobliwe rozmiary.
Wiwia
Ale to się nie opłaca. Nie zrobiłabym tego po raz drugi za te same pieniądze.
Praed
osłupiały
Za te same pieniądze?!
Wiwia
Zrobiłam to za pięćdziesiąt funtów.
Praed
Pięćdziesiąt funtów?!
Wiwia
Tak. Pięćdziesiąt funtów. Pan może nie wie, jak to było. Pani Latham, moja wychowawczyni w Newnham College, powiedziała matce, że mogłabym się odznaczyć na egzaminie z matematyki, gdybym się poważnie wzięła do roboty. Gazety rozpisywały się wtedy o niejakiej Filipinie Summers, która pobiła na głowę prymusa. Pan pamięta, oczywiście, tę sensację.
Praed
potrząsa głową energicznie.
A jednak ona to zrobiła! Otóż moja matka ubzdurała sobie, że ja powinnam zrobić to samo. Powiedziałam otwarcie, że takie obkuwanie byłoby dla mnie bez wartości, skoro nie zamierzam być nauczycielką matematyki; ale oświadczyłam gotowość zdobycia czwartego miejsca za pięćdziesiąt funtów. Matka pogderała trochę, ale się wreszcie zgodziła. Zrobiłam więcej, niż się podjęłam. Ale drugi raz nie zrobiłabym tego za te pieniądze. Trzeba było zażądać dwieście funtów.
Praed
ostudzony w swym zapale
Mój ty Boże! To mi dopiero praktyczny sposób patrzenia na rzeczy!
Wiwia
A pan sądził, że jestem osobą niepraktyczną?
Praed
Ale chyba jest rzeczą praktyczną brać pod uwagę nie tylko pracę, której ten stopień naukowy wymaga, ale także i kulturę, którą daje.
Wiwia
Kulturę? Drogi panie, czy pan wie, co to jest egzamin magisterski z matematyki w Cambridge? To kucie, kucie i kucie matematyki po sześć do ośmiu godzin dziennie, i nic więcej poza matematyką. Mam rzekomo umieć coś niecoś z dziedziny nauk ścisłych. Ale nie umiem nic poza ich stroną matematyczną. Potrafię robić wyliczenia dla inżynierów, elektryków, spółek ubezpieczeniowych i tak dalej; ale nie wiem prawie nic o technice, elektryczności lub ubezpieczeniach. Ja nawet arytmetyki dobrze nie umiem. Poza matematyką, tenisem, jedzeniem, spaniem, jazdą na rowerze i chodzeniem jestem w większym stopniu nieoświeconym dzikusem niż jakakolwiek kobieta, która nie zdawała magisterium w Cambridge.
Praed
wzburzony do głębi
Co za potworny, niesprawiedliwy i bandycki system! Wiedziałem o tym! Czułem od razu, że to oznacza zniszczenie wszystkiego, co sprawia, że kobiecość jest taka piękna.
Wiwia
Z tego powodu nie czynię temu systemowi najmniejszych wyrzutów. Zapewniam pana, że wyjdę na tym bardzo dobrze.
Praed
Eeech! W jakiż to sposób?
Wiwia
Założę biuro w City i będę robiła wyliczenia dla towarzystw ubezpieczeniowych i rejentów. Przy tej okazji nauczę się trochę prawa, nie spuszczając przez cały czas oka z tego, co się dzieje na giełdzie. Przyjechałam tu sama, żeby się poduczyć prawa, a nie, jak sobie moja matka wyobraża, dla wypoczynku. Nienawidzę wakacji!
Praed
Trzeźwość pani mnie mrozi. Czyżby pani wykluczała ze swego życia romantyczność i piękno?
Wiwia
Zapewniam pana, że te rzeczy nie istnieją dla mnie.
Praed
Pani chyba nie mówi tego poważnie.
Wiwia
Ależ owszem! Lubię pracować i dostawać za to pieniądze. Kiedy jestem zmęczona pracą, lubię wygodny fotel, cygaro, trochę whisky i zajmującą powieść kryminalną.
Praed
wstaje protestując zapamiętale
Nie wierzę w to! Jestem artystą i nie mogę w to uwierzyć, nie chcę w to uwierzyć! Po prostu pani nie zdołała jeszcze odkryć, jak cudowny świat może ukazać naszym oczom sztuka.
Wiwia
Owszem, zdołałam. W maju zeszłego roku spędziłam sześć tygodni w Londynie z Honoratą Fraser. Mama była przekonana, że zwiedzałyśmy razem miasto. Tymczasem ja przesiadywałam codziennie w biurze Honoraty przy Chancery Lane pomagając jej w wyliczeniach ubezpieczeniowych, jeżeli pracę nowicjuszki można uważać za wielką pomoc. Wieczorami paliłyśmy i gadały, a spacer traktowałyśmy jako konieczne ćwiczenie fizyczne. I wie pan, nigdy w życiu nie bawiłam się lepiej. Z zarobionych pieniędzy pokryłam wszystkie koszty mego pobytu w Londynie, a w dodatku zaznajomiłam się z prowadzeniem przedsiębiorstwa nie płacąc za to ani grosza.
Praed
Ależ na miły Bóg, panno Wiwio, czy pani nazywa to odkrywaniem sztuki?
Wiwia
Chwileczkę. To się nie zaczęło tak od razu. Wybrałam się raz do miasta, zaproszona przez pewną artystyczną rodzinę mieszkającą przy Fitzjohn's Avenue; jedna z córek tych państwa była moją przyjaciółką w Newnham College. Zabrali mnie do Galerii Narodowej...
Praed
z uznaniem
Aha!!
Siada z powrotem z wielką ulgą.
Wiwia
ciągnąc dalej
...do Opery...
Praed
jeszcze bardziej zadowolony
Doskonale!
Wiwia
...i na koncert, na którym orkiestra grała przez cały wieczór Beethovena i Wagnera. Za nic na świecie nie podjęłabym się przeżyć tego doświadczenia po raz drugi. Po prostu przez grzeczność wytrzymałam trzy dni. Potem powiedziałam im prosto z mostu, że mam tego dość, i wróciłam do biura Honoraty. Teraz pan widzi, jaka ze mnie wspaniała, nowoczesna panna. Jak, pańskim zdaniem, ułożą się teraz stosunki między mną a matką?
Praed
zakłopotany
No, mam nadzieję, że...
Wiwia
Mnie nie tyle chodzi o pańską nadzieję, ile o to, co pan myśli.
Praed
Hm, mówiąc szczerze, obawiam się, że matka pani będzie trochę rozczarowana. Nie z powodu jakichś pani wad; nie to mam na myśli. Tylko że pani różni się tak bardzo od jej ideału...
Wiwia
Jej — czego?
Praed
Jej ideału.
Wiwia
Jej ideału mojej osoby?
Praed
Tak.
Wiwia
A jakiż jest ten ideał?
Praed
Musiała pani zauważyć, panno Wiwio, że ludzie, którzy są niezadowoleni z własnego wychowania, sądzą na ogół, że byłoby lepiej na świecie, gdyby każdy z nich mógł być wychowany całkiem inaczej. Otóż życie matki pani było... hm... przypuszczam, że pani się orientuje...
Wiwia
Niech pan nic nie przypuszcza. Ja prawie nie znam mojej matki. Od dzieciństwa spędzałam moje lata tu, w Anglii, w szkole albo w kolegium, albo u obcych ludzi, którzy się mną opiekowali za pieniądze. Całe życie byłam poza domem. Matka mieszkała w Brukseli lub Wiedniu i nigdy się nie zgadzała, żebym ją odwiedziła. Widuję ją tylko, gdy przyjeżdża na kilka dni do Anglii. Ja się zresztą nie skarżę: były to przyjemne czasy, ludzie byli dla mnie bardzo dobrzy, a resztę robiły pieniądze, których nigdy nie brakowało. Ale niech pan sobie nie wyobraża, że wiem cokolwiek o mojej matce. Wiem o niej znacznie mniej niż pan.
Praed
bardzo zakłopotany
W takim razie... (urywa nie wiedząc zapewnie, co powiedzieć: potem z wymuszoną wesołością) Ale co my tu za głupstwa wygadujemy! Oczywiście, że pożycie pani z matką ułoży się wspaniale, (wstaje i spogląda na krajobraz) Cóż za uroczy zakątek!
Wiwia
nieporuszona
Dość nagle zmienia pan temat, proszę pana. Dlaczego o życiu mojej matki nie można mówić szczerze i otwarcie?
Praed
Och, niechże pani nie mówi takich rzeczy! Czyż to nie naturalne, że w rozmowie z córką mojej wieloletniej przyjaciółki, mówiąc o matce poza jej plecami, winienem wyrażać się raczej delikatnie? Po jej przyjeździe będziecie panie miały niejedną okazję, żeby o tym porozmawiać.
Wiwia
O nie, ona także nie chce o tym mówić, (wstaje) Ha, cóż, przypuszczam, że ma pan słuszne powody, żeby te sprawy przemilczać. Na jedno tylko zwracam panu uwagę, proszę pana. Spodziewam się tutaj generalnej batalii, gdy matka dowie się o moim planie poświęcenia się pracy biurowej.
Praed
z żalem
Obawiam się, że tak.
Wiwia
Otóż ja wygram tę bitwę, ponieważ nie potrzebuję niczego prócz kilku szylingów na przejazd do Londynu, gdzie nawet jutro mogłabym zacząć zarabiać na życie odwalając czarną robotę w biurze Honoraty. Poza tym ja nie mam żadnych tajemnic do ukrywania, a matka, jak sądzę, ma. To mi daje nad nią pewną przewagę i jeśli zajdzie potrzeba, użyję tej przewagi.
Praed
wielce zgorszony
Och nie, proszę pani! Niechże pani tego nie robi!
Wiwia
Więc niech mi pan powie, dlaczego?
Praed
Kiedy ja naprawdę nie mogę. Apeluje do pani dobrego serca.
Jego sentymentalizm wywołuje uśmiech na twarzy Wiwii. Z matką pani nie ma żartów, kiedy ją złość ogarnie, a poza tym i pani może się posunąć za daleko.
Wiwia
Nie przestraszy mnie pan. W ciągu miesiąca pracy w biurze przy Chancery Lane miałam sposobność poznać gruntownie parę kobiet bardzo podobnych do mojej matki. Może pan postawić na moją wygraną. Jeśli jednak wskutek mej nieświadomości będę zadawała bez potrzeby ciosy zbyt mocne, proszę pamiętać, że to pan odmówił mi wyjaśnień. Na razie porzućmy ten temat.
Energicznym ruchem ręki odstawia krzesło na dawne miejsce przy hamaku.
Praed
zdobywając się na rozpaczliwą decyzję
Jedno słowo, panno Wiwio. A więc — powiem pani... Nie przyjdzie mi to łatwo, ale...
Przy furtce ukazują się Pani Warren i sir George Crofst. Pani Warren jest kobietą w wieku od czterdziestu do pięćdziesięciu lut: kiedyś ładna, ubrana wyzywająco: wspaniały kapelusz i jaskrawa bluzka, mocno opięta na biuście, z modnymi rękawami. Zepsuta powodzeniem, przywykła do rozkazywania i zdecydowanie wulgarna, lecz na ogól wcale miła i dobrze się prezentująca stara awanturnica. Crofts jest wysokim mężczyzną o potężnej budowie, lat około pięćdziesięciu. Ubrany modnie jak młody dandys. Mówi przez nos cienkim głosem stanowiącym nieoczekiwany kontrast z jego mocna budową. Twarz bez zarostu, o szczękach buldoga, duże, płaskie uszy i gruby kark; dżentelmeńska mieszanina najbardziej brutalnego typu businessmana, sportowca i światowca.
Wiwia Otóż i oni. (podchodzi do furtki, przez którą wchodzą nowoprzybyli} Jak się masz, mater? Pan Praed czeka tu już od pół godziny.
Pani Warren
To twoja wina, Praedy, jeśli tak długo czekasz. Powinieneś był się domyślić, że przyjeżdżam pociągiem trzecia dziesięć. Wiwio, włóż no kapelusz, bo się opalisz, moja złota. Och. zapomniałam was przedstawić: sir George Crofts — moja mała Wiwia.
Crofts zbliża się z wyszukaną grzecznością do Wiwii. która wita go skinieniem głowy, lecz nie zdradza lichoty do podania mu ręki.
Crofts
Czy mogę uścisnąć dłoń panienki, którą znam ze słyszenia od dawna jako córkę jednej z moich najstarszych przyjaciółek?
Wiwia
mierzy go od stop do głów ostrym spojrzeniem
Jeśli panu na tym zależy, (ujmuje jego serdecznie wyciągniętą dłoń i ścisku ją tak mocno, że Crofts aż oczy wybałusza, po czym odwraca się i mówi do matki} Czy wejdziemy do domu, czy mam tu przynieść więcej krzeseł?
Odchodzi w stronę werandy po krzesła.
Pani Warren
I cóż George jak ci się podoba moja mała?
Crofts
żałośnie
Dłoń to ma mocną. Praed, czyś ty jej podawał rękę?
Praed
Tak, to przejdzie za chwilę.
Crofts
Mam nadzieję.
Wiwia zjawia się z dwoma krzesłami. Crofts spieszy jej z pomocą.
Pani pozwoli.
Pani Warren
protekcjonalnie
Pozwól, moja złota, że ci pan Crofts pomoże.
Wiwia
rzucając oba krzesła w ramiona Croftsa
Ma pan. (otrzepuje kurz z rąk i zwraca się do matki) Napiłaby się mama herbaty?
Pani Warren
siadając na krześle P r a e da i wachlując się
Owszem, umieram z pragnienia.
Wiwia
Zaraz przygotuję.
Odchodzi do willi. Tymczasem Crofts zdołał rozłożyć jedno krzesło i stawia je z lewej strony, obok Pani Warren. Drugie krzesło rzuca na trawnik i siada z miną przygnębioną i cokolwiek głupią, włożywszy w usta gałkę laski. P r a e d. ciągle jeszcze zaniepokojony, wałęsa się po ogródku, na prawo od siedzących.
Pani Warren
do Praed a, patrząc na Croftsa
Spójrz no tylko na niego, Praedy. Obraz szczęścia i radości, prawda? Od trzech lat mnie męczy, żeby mu pokazać tę moją małą dziewczynkę, a kiedy nareszcie to zrobiłam, wygląda jak półtora nieszczęścia, (żywo, z energią) George, wyprostuj się i wyjmij laskę z ust.
Crofts, nadąsany, wykonuje polecenie.
Praed
Wiesz, mnie się zdaje — jeżeli pozwolisz, że się tak wyrażę — że powinniśmy wreszcie odzwyczaić się od myślenia o niej jako o małej dziewczynce. Widzisz, ona już dokonała czegoś naprawdę nieprzeciętnego, a sądząc choćby tylko z tego, co sam widziałem, nie wiem, czy ta dziewczyna nie jest bardziej dorosła niż my wszyscy.
Pani Warren
wielce rozbawiona
George, słyszałeś? Bardziej dorosła niż my wszyscy! Widzę, że zdążyła cię już solidnie naszpikować tą swoją ważnością.
Praed
Cóż, młodzież jest szczególnie wrażliwa na to, jak się ją traktuje.
Pani Warren
Właśnie, i dlatego trzeba młodzież oduczyć tej całej wrażliwości razem z całą masą jeszcze innych nonsensów. Nie wtrącaj się do tego, Praedy. Wiem lepiej niż ty, jak mam traktować własne dziecko.
Praed, kiwając głową z powątpiewaniem, odchodzi w głąb ogrodu, założywszy w tył ręce. Pani W ar r e n udaje, że się śmieje, lecz patrzy za nim z wyraźnym niepokojem. Po chwili mówi półgłosem do Croftsa:
Co mu się stało? Obraził się, czy co?
Crofts
zgryźliwie
Ty się go boisz.
Pani Warren
Co?! Ja?! Ja się boję kochanego starego Praeda! Nawet mucha nie zlęknie się tego poczciwca.
Crofts
Ale ty się go boisz.
Pani Warren
z gniewem
Może byś raczył pilnować swojego nosa, zamiast częstować mnie swoim kwaśnym humorem. Tak czy siak, ciebie się nie boję. Jeżeli ci tu coś nie w smak, to lepiej wracaj do domu. [wstaje i odwróciwszy się do niego tyłem, spotyka się oko w oko z Praedem} Nie gniewaj się, mój drogi; ja wiem, że to tylko twoje czułe serce. Boisz się, że będę się nad nią znęcać.
Praed
Moja droga Kitty, tobie się zdaje, że ja się obraziłem. Proszę cię, nie posądzaj mnie o to. Wiesz dobrze, że ja często dostrzegam rzeczy, które uchodzą twojej uwagi; a chociaż nigdy nie idziesz za moją radą, przyznajesz czasem później, że powinnaś była to zrobić.
Pani Warren
No i cóż takiego zauważyłeś teraz?
Praed
Tylko to, że Wiwia jest dorosłą kobietą. Dlatego proszę cię, żebyś ją traktowała z należnym jej szacunkiem.
Pani Warren
szczerze zdumiona
Z szacunkiem? Traktować własną córkę z szacunkiem! Proszę, i cóż jeszcze?
Wiwia
ukazuje się w drzwiach willi i woła
Mamo! Może by mama przyszła przed herbatą do mojego pokoju?
Pani Warren
Dobrze, kochanie. (Śmieje się pobłażliwie z powagi Praeda i klepie go po twarzy przechodząc obok niego na werandę) Nie bocz się, Praedy.
Idzie za Wiwią do wnętrza willi.
Crofts
półgłosem
Praed
Praed.
Słucham.
Crofts
Chcę ci zadać pytanie bardzo drażliwej natury.
Praed
Proszę bardzo.
Bierze krzesło, na którym siedziała Pani Warren, i siada obok Croftsa.
Crofts
|Dobrze robisz, bo mogłyby nas usłyszeć przez okno. Słuchaj no, czy Kitty mówiła ci kiedy, kto jest ojcem tej dziewczyny?
Praed
Nie.
Crofts
A ty sam masz jakieś domysły, kto mógł nim być?
Praed
Żadnych.
Crofts
niedowierzająco
Wiem oczywiście, że mógłbyś się czuć związany tajemnicą, jeśli ci nawet coś o tym wspominała. Ale ta niepewność właśnie teraz, gdy mamy widywać tę dziewczynę codziennie, może się stać bardzo krępująca. Bo właściwie nie wiemy, jak powinniśmy ją traktować.
Praed
A cóż to niby za różnica? Będziemy ją traktowali tak, jak na to zasługuje. Nie nasza rzecz, kto był jej ojcem.
Crofts
podejrzliwie
Wiec ty wiesz, kto nim był?
Praed
lekko podrażniony
Powiedziałem dopiero co, że nie wiem. Nie słyszałeś?
Crofts
Słuchaj, Praed. Proszę cię o to jak o wielką przysługę. Jeśli wiesz...
Ruch protestujący ze strony Praeda.
Mówię tylko, że jeżeli wiesz, mógłbyś mi powiedzieć, choćby dlatego, żeby mnie co do niej uspokoić. Faktem jest, że mnie coś do niej ciągnie
Praed
surowo
Co masz na myśli?
Crofts
Bądź spokojny. Jest to uczucie zupełnie niewinne. Ale właśnie to mnie najbardziej zastanawia. Bo ostatecznie nie jest wykluczone, że ja jestem jej ojcem.
Praed
Ty? To niemożliwe.
Crofts
podchwytując go chytrze
Czy na pewno wiesz, że to nie ja?
Praed
Powtarzam, że nie wiem o tym nic więcej niż ty. Doprawdy, Crofts — och nie, to wykluczone! Nie ma najmniejszego podobieństwa.
Crofts
Jeśli o to idzie, nie widzę także podobieństwa między nią a jej matką. Oczywiście, nie przypuszczam, że to twoja córka, co?
Praed
wstając z oburzeniem
No wiesz, Crofts!
Crofts
Bez obrazy, Praed. Pytanie zupełnie dopuszczalne między dwoma światowcami.
Praed
opanowuje się z wysiłkiem i odpowiada łagodnie. lecz poważnie
Posłuchaj mnie, mój drogi, (siada z powrotem) Z tą stroną życia pani Warren nie mam i nie miałem nigdy nic wspólnego. Ona sama nigdy ze mną o tym nie mówiła: oczywiście, ja z nią też nie mówiłem. Poczucie delikatności powinno ci powiedzieć, że przystojna kobieta potrzebuje przyjaciół, którzy nie są — no, nie są z nią w takiej zażyłości. Urok jej własnej piękności stałby się dla niej męką, gdyby od czasu do czasu nie mogła się od niego uwolnić. Twój stosunek do Kitty jest prawdopodobnie bardziej poufały niż mój. Więc chyba możesz sam zadać jej to pytanie.
Crofts
Pytałem ją nie raz i nie dwa. Ale ona jest tak zdecydowana uważać tego dzieciaka za swoją wyłączną własność, że gdyby mogła, gotowa by twierdzić, że dziewczyna w ogóle nie miała ojca. (wstając) Wierz mi, Praed, że z tego powodu czuję się bardzo nieswojo.
Praed
wstając także
Wiesz co, ponieważ tak czy owak jesteś już w tym wieku, że mógłbyś istotnie być ojcem panny Wiwii, traktujmy ją obaj po ojcowsku, to znaczy jako młodą panienkę, której powinniśmy służyć opieką i pomocą. Cóż ty na to?
Crofts
zaczepnie
Jeśli mowa o wieku, to ja wcale nie jestem starszy od ciebie.
Praed
Owszem, jesteś, mój drogi. Tyś się urodził starym, ja — chłopcem i nigdy w życiu nie mogłem się na to zdobyć, żeby się czuć człowiekiem dorosłym.
Składa swoje krzesło i odnosi je na werandy.
Pani Warren
woła z głębi willi
Praedy! George! Herbata czeka.
Crofts
szybko
Woła nas.
Zmierza pospiesznie do pokoju. Praed potrząsa głową, pełen niedobrych przeczuć, i rusza za Croftsem, gdy nagle zatrzymuje go głos młodego człowieka, który właśnie ukazał się na pastwisku i zmierza do furtki. Jest to miły, przystojny, wytwornie ubrany młodzieniec, mało co po dwudziestce, z miną sprytnego nicponia, czarującym głosem i łobuzerskimi manierami. W ręku niesie małą sportową strzelbę.
Młodzieniec
Halo! Praed!
Praed
Co? Frank Gardner?! Frank wchodzi do ogrodu i wita Praeda serdecznym uściskiem dłoni.
A cóż ty tutaj robisz?
Frank
Siedzę u ojca.
Praed
U tego srogiego Rzymianina?
Frank
Tak. On tu jest proboszczem. Mieszkam tej jesieni u rodziców ze względów oszczędnościowych. W lipcu przyszedł krach i srogi Rzymianin musiał spłacić moje długi. W rezultacie jest bez forsy i ja też. Ale co pan robi w tych stronach? Zna pan mieszkańców tego domu?
Praed
Tak. Jestem w gościnie u panny Warren.
Frank
z entuzjazmem
Co? Pan zna Wiwię? Prawda, jaka to fantastyczna dziewczyna?! Uczę ją strzelać z tego. (zdejmuje strzelbę z ramienia
Bardzo się cieszę, że ona pana zna. Należy pan do takich ludzi, których powinna znać. (uśmiecha się i podnosi swój czarujący głos niemal do tonu śpiewnego, wykrzykując) Strasznie się cieszę, że pana tu widzę!
Praed
Jestem starym przyjacielem jej matki. Pani Warren zaprosiła mnie tutaj, żeby mnie przedstawić swojej córce.
Frank
Jak to? Matka Wiwii jest tutaj?
Praed
Tak. Właśnie piją herbatę.
Pani Warren
woła z wnętrza domu
Praedy — bo grzanki wystygną!
Praed
woła w odpowiedzi
Słucham! Za chwileczkę. Właśnie spotkałem tu jednego z moich przyjaciół.
Pani Warren
Kogo?
Praed
głośniej
Jednego z moich przyjaciół!
Pani Warren
Przyprowadź go tutaj!
Praed
Doskonale, (do franta) Przyjmujesz zaproszenie?
Frank
z niedowierzaniem, lecz ogromnie rozbawiony
To matka Wiwii?
Praed
Tak.
Frank
Na Jowisza! A to świetny kawał. Czy pan sądzi, że się jej spodobam?
Praed
Och, nie wątpię, że będziesz miał powodzenie, jak zwykle. Co ci szkodzi spróbować?
Rusza w kierunku domu.
Frank
Chwileczkę, panie Praed. (poważnie) Muszę się panu z czegoś zwierzyć.
Praed
Lepiej nie. Pewnie jakieś nowe szaleństwo, jak z tą kelnerką z Redhill.
Frank
Nie, nie, to sprawa znacznie poważniejsza. Pan mówi, że pan dopiero po raz pierwszy zetknął się z Wiwią?
Praed
Tak.
Frank
w ekstazie
To pan nie ma pojęcia, jaka to dziewczyna. Co za charakter! Co za rozum! A jaka zdolna! Och, panie Praed! Żebym ja mógł panu powiedzieć, jaka ona zdolna! I — czyż trzeba dodawać, że mnie kocha?
Crofts
wychyla głowę przez otwarte okno
Praed, co ty wyprawiasz? Chodź prędzej...
Cofa głowę do wnętrza.
Frank
Halo! Byczy facet. Mógłby się ubiegać o pierwszą nagrodę na wystawie buldogów. Kto to jest?
Praed
Sir George Crofts, stary przyjaciel pani Warren. Ale chodźmy!
W drodze na werandę zatrzymuje ich jakiś głos od strony furtki.
Zwracają się w tym kierunku i dostrzegają starego Pastora, który spogląda w ogród ponad furtkę.
Pastor
woła
Frank!
Frank
Halo! (do Praeda) Mój srogi Rzymianin, (do Pastora) Słucham. W tej chwili, szefie, (do Praeda) Niech pan idzie na herbatę, ja tam zaraz przyjdę.
Praed
Doskonale. Wchodzi do willi. Pastor pozostaje za furtką, wsparty rękami o jej górną ramę. Wielebny Samuel Gardner, pastor anglikański, ma lat z górą pięćdziesiąt. Zewnętrznie jest to człowiek pretensjonalny, nieopanowany, hałaśliwy i pewny siebie; w istocie to zanikający okaz społeczny, najgłupszy syn rodu, narzucony kościołowi przez głowę rodziny i kolatora parafii w jednej osobie; stara się krzykliwe utrzymać swoją powagę duchownego i ojca, nie umiejąc zdobyć sobie szacunku ani w jednej, ani w drugiej roli.
Samuel
Wolno zapytać, co to za nowi znajomi?
Frank
Bardzo porządni ludzie. Niechże ojciec wejdzie.
Samuel
O, nie, nie! Nie pierwej, aż się dowiem, do czyjego ogrodu wchodzę.
Frank
Więc dobrze. Wchodzi ojciec do ogrodu panny Warren.
Samuel
Nie widziałem jej jeszcze w kościele od czasu, gdy tu przybyła.
Frank
Oczywiście, że nie. Zdobyła trzecie miejsce na egzaminie magisterskim; pierwszorzędna intelektualistka. Posiada wyższy stopień naukowy niż ojciec, więc po cóż by miała wysłuchiwać kazań ojca.
Samuel
Wyrażaj się z szacunkiem.
Frank
Och, nic nie szkodzi, przecież nikt nas nie słyszy. Niechże ojciec wejdzie, (otwiera furtkę, bez ceremonii wciągając ojca do ogrodu) Bardzo bym chciał, żeby ojciec ją poznał. Czy ojciec pamięta, jakiej mi to rady udzielił w lipcu tego roku?
Samuel
surowo
Owszem. Radziłem cl, żebyś pokonał swoje lenistwo, wyzbył się lekkomyślności, zdobył sobie stanowisko w jakimś uczciwym zawodzie i żył ze swojej pracy, a nie moim kosztem.
Frank
Nic podobnego. To wszystko przyszło ojcu na myśl dopiero później. W rzeczywistości rada brzmiała tak: ponieważ nie masz ani zdolności, ani pieniędzy, powinieneś raczej zrobić użytek ze swojej urody i ożenić się z kimś, kto posiada i jedno, i drugie. Więc proszę posłuchać: panna Warren posiada zdolności, temu ojciec nie zaprzeczy.
Samuel
Zdolności to jeszcze nie wszystko.
Frank
Oczywiście, że nie. Otóż są i pieniążki.
Samuel
przerywając mu surowo
Ja nie myślałem o pieniądzach, miałem na myśli wyższe sprawy, na przykład stanowisko społeczne...
Frank
Gwiżdżę na to.
Samuel
Ale ja nie gwiżdżę.
Frank
Przecież ojcu nikt się nie każe z nią żenić. Ma ona zresztą dyplom w postaci wysokiego stopnia uniwersytetu w Cambridge. A co do pieniędzy — to ma ich zdaje się, ile tylko zechce.
Samuel
siląc się na humor
Wątpię, czy aż tyle, ile ty potrzebujesz.
Frank
No, no, no. Ja wcale nie jestem taki rozrzutny. Prowadzę żywot bardzo spokojny; nie piję, nie gram za wiele na wyścigach i nie wypuszczam się tak regularnie na różne hulanki, jak to ojciec robił w moim wieku.
Samuel
rycząc głucho
Milcz!
Frank
Przecież mi ojciec sam powiedział, kiedy się po głupiemu zagalopowałem z tą kelnerką w Redhill, że ojciec ofiarował raz pięćdziesiąt funtów jakiejś damulce za listy, które ojciec pisał do niej za czasów...
S a m u e l
przerażony
Frank! Ciszej, na miłość boską, (ogląda się przezornie na wszystkie strony; widząc, że w pobliżu nie ma nikogo, ryczy znowu, ale już przytłumionym głosem) Wykorzystujesz nie po dżentelmeńsku to, z czego ci się zwierzyłem dla twojego własnego dobra, aby cię uchronić na przyszłość od błędów, za które musiałbyś pokutować przez całe życie. Szaleństwa ojca powinny być dla ciebie przestrogą, a nie usprawiedliwieniem twoich własnych.
Frank
Czy ojciec słyszał kiedy anegdotkę o księciu Wellingtonie i jego listach?
Samuel
Nie i nie chcę jej słyszeć.
Frank
Żelazny książę nie wyrzucił w błoto pięćdziesięciu funtów; po prostu odpisał: „Droga Jenny, ogłoś je publicznie i niech cię diabli wezmą. Twój serdecznie oddany Wellington." Ojciec powinien był zrobić to samo.
Samuel
żałośnie
Słuchaj, mój chłopcze, kiedy pisałem te listy, oddałem się całkowicie w ręce tej kobiety. Kiedy ci o nich wspomniałem, do pewnego stopnia — przykro mi to powiedzieć — oddałem się w twoje ręce. Ta kobieta odrzuciła moją propozycję pieniężną słowami, których nigdy nie zapomnę:
„Wiedza to władza, a władzy ja nigdy nie sprzedaję." Ale choć od tego czasu upłynęło przeszło dwadzieścia lat, ona nigdy nie zrobiła użytku ze swej władzy nade mną i ani na chwilę nie dała mi powodu do niepokoju. Ty postępujesz ze mną gorzej niż ona.
Frank
Możliwe. Ale czy ojciec prawił jej kiedy takie kazania, jakich ja muszę wysłuchiwać codziennie?
Samuel
dotknięty do żywego
Jesteś niepoprawny, odchodzę.
Odwraca się w stronę furtki.
Frank
nieporuszony
A niech tam ojciec powie w domu, że nie przyjdę na herbatę, dobrze, koleżko?
Podchodzi do werandy, gdzie spotyka Wiwię i Praeda, wychodzących właśnie z willi.
Wiwia
Frank, czy to twój ojciec? Bardzo chciałabym go poznać.
Frank
Nic łatwiejszego, (woła) Ojcze, ojcze, prosimy bliżej! Samuel G ar d n er odwraca się przy furtce, miętosząc nerwowo kapelusz. Praed zmierza w przeciwną stronę ogrodu uśmiechając się już z góry na myśl, że czeka go wymiana formułek grzecznościowych.
Mój ojciec — panna Warren.
Wiwia
podchodzi do Pastora i ściska jego rękę
Miło mi pana poznać, panie pastorze, (woła w stroną willi)
Mamo, prosimy do nas.
Pani Warren zjawia się na progu i poznawszy Pastora staje jak osłupiała.
Państwo pozwolą, że przedstawię...
Pani Warren
rzucając się ku Pastorowi
Przecież to Sam Gardner... On — pastorem! Coś niesłychanego! Sam, nie poznajesz nas? A to George Crofts w całej okazałości. Czyżbyś sobie nie przypominał?
Samuel
zmieszany i bardzo zaczerwieniony
Ja... mnie... naprawdę...
Pani Warren
Nie udawaj. Oczywiście, że mnie poznajesz. Przecież mam jeszcze całą furę twoich listów. Przypadkowo natknęłam się na nie kilka dni temu.
Samuel
żałośnie zakłopotany
Pani Vavasour, jeśli się nie mylę.
Pani Warren
poprawia go szybko głośnym szeptem
Sz-sz-sz! Nonsens! Pani Warren. Czyż nie widzisz mojej córki?
AKT DRUGI
Wnętrze willi po zapadnięciu zmroku. Patrząc z wewnątrz w kierunku wschodnim, zamiast z zewnątrz w kierunku zachodnim, można zauważyć w środku frontowej ściany duże werandowe okno zasłonięte firanką. Na lewo od okna drzwi na werandę. W ścianie bocznej, po lewej stronie, drzwi wiodące do kuchni. Głębiej pod tą samą ścianą stoi kredens: na nim przygotowana świeca i zapałki; obok strzelba Franka z lufą opartą o półki kredensu. Na środku pokoju stół z zapaloną lampą. Po obu stronach stołu dwa krzesła. Na prawo od okna, pod ścianą, biurko z książkami i notatnikami Wiwii. Na prawo kominek bez ognia, obok kozetka. Otwierają się drzwi frontowe ukazując na zewnątrz piękną, wygwieżdżoną noc; wchodzi Pani Warren owinięta szalem pożyczonym od Wiwii, za nią Frank, który rzuca czapkę na ławeczkę pod oknem. Pani Warren ma widocznie dość spaceru, gdyż wzdycha z ulgą zdejmując kapelusz i wbiwszy weń szpilkę, kładzie go na stole.
Pani Warren
O Boże! Nie wiem, co gorsze na wsi: czy te spacery, czy bezczynne siedzenie w domu. Z przyjemnością napiłabym się teraz whisky z wodą sodową, gdyby w tym domu można było coś takiego znaleźć.
Frank
Może Wiwia ma jakąś butelczynę?
Pani Warren
Nonsens! Whisky w mieszkaniu młodej dziewczyny, takiej jak Wiwia! Mniejsza o to, obejdę się. Ciekawam, co ona tu robi całymi dniami? Przyznam się, że wolałabym być w Wiedniu.
Frank
To może razem pojedziemy...
Pomaga jej zdjąć szal, zalotnie i w sposób widoczny dotykając palcami jej ramion.
Pani Warren
Coś mi się zdaje, że jabłko niedaleko padło od jabłoni.
Frank
Jaki ojciec, taki syn, prawda?
Zawiesza szal na najbliższym krześle; siada.
Pani Warren
A tobie zasię! Co ty możesz wiedzieć o tych sprawach? Taki smarkacz!
Podchodzi do kominka, żeby być dalej od pokusy.
Frank
Nie pojedzie pani ze mną do Wiednia? To byłaby zabawa, że proszę siadać!
Pani Warren
Nie, smyku. Dziękuję. Wiedeń — to jeszcze nie dla ciebie. Poczekaj, aż podrośniesz.
Podkreśla tę radę kilkakrotnym skinieniem głowy. Frank robi pozornie żałosną minę, której przeczą jego roześmiane oczy. Ona patrzy przez chwilę na Franka, po czym wstaje i podchodzi do niego. Słuchaj no, mój mały... (ujmuje jego twarz w dłonie i zwraca ją ku sobie) Znam cię na wylot przez to podobieństwo do ojca. Znam cię lepiej niż ty sam. Nie zawracaj sobie mną głowy. Słyszysz?
Frank
wytwornie uwodzi ją, czarując ją swym głosem
Nic na to nie poradzę, droga pani. To już widocznie dziedziczne. Ona udaje, że naciera mu uszu, przez chwile wpatruje się w jego ładną, roześmianą i uniesioną w górę twarz, wreszcie, ulegając pokusie, całuje go i odchodzi, zniecierpliwiona i zła na siebie samą.
Pani Warren
Nie powinnam była tego robić. Jeszcze ten diabełek we mnie siedzi. Ale ty sobie z tego nic nie rób. To był tylko pocałunek macierzyński. Możesz sobie poflirtować z Wiwią.
Frank
Właśnie to robię.
Pani Warren z
wracając się do niego ostro, z niepokojem w głosie
Co??
Frank
Wiwia i ja to para nierozłącznych kamratów.
Pani Warren
Co to znaczy? Ostrzegam, że nie pozwolę, żeby jakiś młody nicpoń miał bałamucić moją córuchnę. Nie dopuszczę do tego, słyszysz?
Frank
nieporuszony
Niechże się kochana pani uspokoi. Mam zupełnie uczciwe zamiary, jak najuczciwsze. A córuchna pani da sobie radę sama — i jeszcze jak! Mamusia potrzebuje znacznie więcej opieki, bo córeczka nie jest tak piękna.
Pani Warren
zupełnie wytrącona z równowagi jego pewnością siebie
No wiesz, że ty masz w sobie sporo takiej miłej i zdrowej co się zowie bezczelności. Skąd się to w tobie wzięło? W każdym razie nie po ojcu.
Crofts
w ogrodzie
To chyba Cyganie...
Samuel
odpowiadając
Ci wędrujący miotlarze jeszcze gorsi.
Pani Warren
Sz-sz! Pamiętaj, że cię ostrzegłam!
Crofts i Gardner wchodzą z ogrodu; Pastor kontynuuje rozmowę.
Samuel
Te ciągłe krzywoprzysięstwa podczas sesji sądu okręgowego w Winchester — to coś strasznego!
Pani Warren
Gdzież to panowie się podziewali? A gdzie Praed i Wiwia?
Crofts
rzuca kapelusz na kozetkę i stawia laskę w kącie przy kominku
Poszli na szczyt wzgórza. My byliśmy we wsi. Chciałem się czegoś napić.
Siada na kozetce, wygodnie wyciągając na niej nogi.
Pani Warren
Wiwia nie powinna była tak sobie pójść nic mi nie mówiąc. (do Franka) Frank, podaj ojcu krzesło. Ładne masz pojęcie o grzeczności.
Frank zrywa się i z wdziękiem podaje ojcu swoje krzesło, po czym bierze inne spod ściany i siada przy stole, mając po prawej ręce ojca, po lewej Panią Warren.
George, a gdzie ty będziesz dzisiaj nocował? Tutaj zostać nie możesz. A co zrobi Praed?
Crofts
Mnie przytuli Gardner.
Pani Warren
Widzę, że o sobie już pomyślałeś. A co będzie z Praedem?
Crofts
Nie wiem. Może przenocować w gospodzie.
Pani Warren
Sam, może byś znalazł u siebie miejsce i dla Praeda?
Samuel
Eee-hm... widzi pani... jako tutejszy proboszcz... muszę uważać, kogo przyjmuję w gościnę... Eee... a jakie jest stanowisko społeczne pana Praeda?
Pani Warren
Zupełnie bez zarzutu. Praed jest architektem. Ale cóż z ciebie za nudna, stara piła!
Frank
Może ojciec być spokojny. Pan Praed zbudował dla księcia ten słynny pałac w Walii — Caernarvon Castle. Musiał ojciec coś o nim słyszeć.
Mruga chytrze do Pani Warren, po czym patrzy na ojca przymilnie.
Samuel
Ach, w takim razie będzie to dla nas prawdziwy zaszczyt. Przypuszczam, że pan Praed zna księcia osobiście?
Frank
Naturalnie. Są kolegami z ławy szkolnej. Możemy go umieścić w dawnym pokoju Georginy.
Pani Warren
Więc sprawa załatwiona. Teraz, żeby jeszcze tamtych dwoje raczyło wrócić, moglibyśmy pomyśleć o kolacji. Nie mają prawa tak się po nocy włóczyć.
Crofts
zaczepnie
A cóż tobie to szkodzi?
Pani Warren
Szkodzi czy nie szkodzi, ale mi się to nie podoba.
Frank
Lepiej na nich nie czekać. Praed nie będzie chciał wracać tak prędko, gdy się przekona, co to za rozkosz w taką ciepłą noc błąkać się po wrzosowisku z moją Wiwią.
Crofts
prostując się z widocznym niepokojem
No wiecie państwo! Coś podobnego!
Samuel
zrywa się porzucając nagle swą zawodową powagę, mówi mocno i szczerze.
Frank, oświadczam ci raz na zawsze, że to jest wykluczone. Pani Warren powie ci to samo. Nie ma o czym myśleć.
Crofts
Oczywiście, że nie.
Frank
z czarującą pogodą Czy to prawda, proszę pani?
Pani Warren
z namysłem
Wiesz, Samie, że ja nie mam tej pewności. Jeśli dziewczyna chce wyjść za mąż, a będzie się jej zabraniać, to nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Samuel
osłupiały
Ale przecież nie może wyjść za niego! Twoja córka żoną mojego syna? Pomyśl tylko, to niemożliwe!
Crofts
Oczywiście, że niemożliwe. Nie pleć głupstw, Kitty.
Pani Warren
jak oparzona
Dlaczego nie? Czy to moja córka niegodna twojego syna?
Samuel
Ależ moja droga, przecież znasz dobrze powody...
Pani Warren
wyzywająco
Nie znam żadnych powodów. Jeśli ty znasz jakie powody, możesz je wyjawić chłopcu albo mojej córce, albo nawet ogłosić je z ambony, jeśli masz ochotę.
Samuel
padając bezradnie na fotel
Wiesz dobrze, że tych powodów nikomu nie mogę wyjawić. Ale mój syn uwierzy mi na słowo, kiedy mu powiem. że są takie powody.
Frank
Tak, ojcze. Syn uwierzy ci na słowo. Ale czy twoje słuszne powody wywarły kiedy jaki wpływ na postępowanie twego syna?
Crofts
Krótko i węzłowato: nie możesz się ożenić z Wiwią.
Podnosi się z kozetki i ze stanowczą mina, staje przed kominkiem.
Pani Warren
zwracając się do niego ostro
A tobie co do tego?
Frank
używając swojej najpiękniejszej lirycznej kadencji
Właśnie chciałem o to samo zapytać, tylko uprzejmiej i z wdziękiem.
Crofts
do Pani Warren
Przypuszczam, że nie masz zamiaru wydawać córki za chłopaka młodszego od niej, który nie posiada ani zawodu, ani grosza przy duszy. Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj Samuela, (do Pastora) Ile mu dasz?
Samuel
Ani pensa! Dostał już swoją ojcowiznę i w lipcu wydał z niej ostatniego szylinga.
Mina Pani Warren rzednie.
Crofts
patrząc na nią uważnie
A. co? Nie mówiłem?
Siada na kozetce wyciągając na niej nogi, jakby uważał sprawę za zakończoną.
Frank
żałośnie
Jakież to wszystko sprzedajne! Więc wy sądzicie, że Wiwia wyjdzie za mąż dla pieniędzy? Skoro się kochamy...
Pani Warren
Dziękuję. Twoja miłość to bardzo tani towar. Jeśli nie masz środków na utrzymanie żony, sprawa jest przesądzona. Nie dostaniesz Wiwii.
Frank
rozbawiony
Cóż ojciec na to?
Samuel Zgadzam się z panią Warren.
Frank
Stary, poczciwy Crofts wyraził już swoje zdanie.
Crofts
wykręcając się na łokciu, z gniewem
Słuchaj no, nie mam ochoty słuchać twoich bezczelnych uwag.
Frank
ostro
Bardzo mi przykro, że moje uwagi tak pana zirytowały, ale pan sam przed chwilą pozwolił sobie wobec mnie na ton zdecydowanie ojcowski. Otóż mnie jeden ojciec wystarczy. Ślicznie dziękuję.
Crofts
Pogardliwie
Ha!
Odwraca się znowu.
Frank
wstając
Nie mogę wyrzec się mojej Wiwii nawet dla pani - pani Warren.
Pani Warren
mrucząc
Łobuz!
Frank
mówi dalej
A ponieważ pani zamierza niewątpliwie podsunąć jej inne perspektywy, nie będę tracił czasu i z miejsca przedstawię jej moją kandydaturę. Wszyscy patrzą na niego, a on poczyna deklamować z wdziękiem.
Kto w walce z życiem losu swego
Na jedną nie śmie stawić kartę,
Ten nie ma w sobie nic bohaterskiego,
A trudy jego nic nie warte.
Podczas ostatnich słów otwierają się drzwi od werandy; wchodzą Wiwia i Praed. Frank nagle urywa. Praed kładzie kapelusz na kredensie. Całe towarzystwo od razu zaczyna zachowywać się przyzwoiciej. Crofts zsuwa nogi z kozetki i stara się o wyraz towarzyskiej uprzejmości na widok Praeda, który staje obok kominka. Pani Warren traci swoją swobodę i szuka ucieczki w pytaniach.
Pani Warren
Wiwio, gdzieś ty była?
Wiwia
zdejmując kapelusz i rzucając go niedbale na stół
Na wzgórzu.
Pani Warren
Nie powinnaś tak sobie wychodzić nic mi o tym nie mówiąc. W razie czego nie umiałabym nawet powiedzieć, co się z tobą stało. A tu już noc zapada.
Wiwia
podchodzi do drzwi kuchni i otwiera je nie zwracając uwagi na słowa matki
Trzeba pomyśleć o kolacji.
Wszyscy wstają z wyjątkiem Pani Warren.
Nie wiem, jak się tam pomieścimy. Będzie trochę ciasno.
Pani Warren
Wiwio, czy słyszałaś, co powiedziałam?
Wiwia
spokojnie
Owszem, mamo. (wracając do sprawy kolacji) Zaraz, jest nas tu... (liczy) raz, dwa, trzy, cztery, pięć... sześć osób. Cóż, dwie będą musiały poczekać, aż się reszta nasyci, bo pani Alison ma tylko cztery nakrycia.
Praed
Proszę mnie nie liczyć. Ja...
Wiwia
Pan był na długim spacerze i na pewno jest pan głodny, panie Praed. Pan będzie w pierwszej kolejce. Ja mogę zaczekać, ale ktoś musi ze mną zostać. Frank, jesteś bardzo głodny?
Frank
Nie tylko nie jestem głodny, ale w ogóle nie mam apetytu.
Pani Warren
do Croftsa
To tak jak ty, George. Możesz poczekać.
Crofts
Diabła tam! Przecież od tej herbaty nie miałem nic w ustach. Może Samuel zaczeka?
Frank
Chciałby pan zagłodzić mojego biednego ojca?
Samuel
opryskliwie
Pozwól, że odpowiem sam za siebie. Z całą przyjemnością zaczekam.
Wiwia
stanowczo
Nie ma najmniejszej potrzeby. Tylko dwie osoby muszą zaczekać, (otwiera drzwi do kuchni) Panie Gardner, może pan poprowadzi mamę do stołu.
Pastor bierze pod rękę Panią Warren; za nimi wychodzą Praed i Crofts. Wszyscy oprócz Praeda są niezadowoleni z zarządzeń Wiwii, lecz nie wiedzą, jak się im przeciwstawić. Wiwia stoi w drzwiach patrząc w głąb kuchni.
Czy pan się zmieści w tym kącie, panie Praed? Trochę ciasno, prawda? Niech pan uważa na ubranie, bo ściana brudzi. No, pomieścili się państwo?
Praed
z kuchni
Doskonale! Dziękujemy.
Pani Warren
z kuchni
Zostaw drzwi otwarte, złotko.
Wiwia marszczy czoło, ale Frank powstrzymuje ją gestem i skrada się do drzwi wiodących na werandę otwierając je po cichu na oścież.
Och, Boże, co za przeciąg! Wiwio, zamknij lepiej te drzwi!
Wiwia trzaska drzwiami, po czym zauważywszy z niesmakiem, że szal i kapelusz matki leżą porzucone na stole, składa je porządnie na kozetce pod oknem. Frank bezszelestnie zamyka drzwi zewnętrzne.
Frank
radośnie
Nareszcieśmy się ich pozbyli! No, Wiwuchna, co myślisz o moim starym?
Wiwia
zajęta myślami, poważnie
Jeszcze z nim nie rozmawiałam, ale nie robi na mnie wrażenia człowieka wybitnie uzdolnionego.
Frank
Nie jest też takim kpem, na jakiego wygląda. Widzisz, jego niemal siłą wpakowali do stanu duchownego. Otóż starając się dorosnąć do wyżyn swego stanu robi z siebie większego osła, niż jest w istocie. Żywię do niego mniej niechęci, niżbyś się mogła spodziewać. Jest pełen najlepszej woli. Jak myślisz, dasz sobie z nim radę?
Wiwia
niemal ponuro
Wątpię, czy moje dalsze życie będzie miało dużo wspólnego z nim lub z kimkolwiek z tego kółka starych przyjaciół mojej matki, z wyjątkiem może Praeda. (siada na kozetce) A jak tobie podobała się moja matka?
Frank
Czy mam ci powiedzieć rzetelną i szczerą prawdę?
Wiwia
Tak. Rzetelną i szczerą prawdę.
Frank
Więc tak: jest szalenie miła, ale to numer! A Crofts... oj, ten Crofts!
Siada obok niej.
Wiwia
Co za banda!
Frank
W korcu maku się dobrali!
Wiwia
z głęboką pogardą
Gdybym doszła do wniosku, że j a jestem do nich podobna, że będę marnotrawczynią włóczącą się od rana do wieczora z herbatki na herbatkę, że nie mam charakteru ani siły woli — przecięłabym sobie żyły i skończyła z sobą bez chwili wahania.
Frank
Nie, nie zrobiłabyś tego. Po cóż oni mają harować, jeśli ich stać na życie bez trudu i mozołu? Chciałbym mieć takie szczęście. Ale mnie się nie podoba ich styl. To nie jest właściwy styl życia! To wszystko jest takie brudne! Takie niechlujne!
Wiwia
Myślisz, że jeżeli nie będziesz pracował, styl twojego życia będzie lepszy, gdy będziesz w wieku Croftsa?
Frank
Oczywiście. Znacznie lepszy! Tylko niech mi tu mój Wiwuś nie zaczyna kazania. Jej chłopczyk jest niepoprawny.
Usiłuje pieszczotliwie ująć w dłonie jej twarz.
Wiwia
dając mu mocno po łapach
Łapy przy sobie! Wiwuś nie jest dziś w humorze, żeby pieścić swego chłopczyka.
Wstaje i przechodzi na drugą strony pokoju.
Frank
idąc za nią
Jaka niedobra!
Wiwia
tupiąc nogą
Bądź poważny. Ja mówię poważnie.
Frank
Dobrze. Mówmy zatem uczenie. Panno Warren, czy pani wie, że wszyscy najbardziej postępowi myśliciele twierdzą zgodnie, iż połowa chorób cywilizacji nowoczesnej powstaje wskutek głodu uczucia wśród młodych? Otóż j a...
Wiwia
przerywając mu
Jesteś naprawdę nudny, (otwiera drzwi do kuchni) Czy jest tam miejsce dla Franka? Bo on się tu skarży na głód.
Pani Warren
z kuchni Oczywiście, że jest.
Słychać szczęk przesuwanych noży, widelców i szklanek.
Obok mnie. Niech pan przyjdzie, panie Franku.
Frank .
Mały chłopczyk zapłaci Wiwusi pięknym za nadobne.
Wchodzi do kuchni.
Pani Warren
z kuchni
Wiwio, chodź i ty, moje dziecko. Musisz być bardzo głodna.
Wchodzi do pokoju, za nią Crofts, który z widocznym szacunkiem przytrzymuje drzwi dla Wiwii. Wiwia wychodzi nie patrząc na niego. Crofts zamyka za nią drzwi. Ależ George, ty prawie nic nie jadłeś! Co ci się stało?
Crofts
Och, chciałem się tylko czegoś napić.
Wkłada ręce w kieszenie i poczyna łazić po pokoju, widocznie zaniepokojony i nadąsany.
Pani Warren
A ja lubię sobie podjeść. Ale kawałek rozbefu na zimno, sałata i ser — to mi na razie wystarczy.
Siada leniwie przy stole z westchnieniem niedosytu.
Crofts
Po co ty zachęcasz tego szczeniaka?
Pani Warren
natychmiast czujna •
Słuchaj no, George. Czego ty chcesz od tej dziewczyny? Przyjrzałam się dobrze, jakim okiem na nią patrzysz. Pamiętaj, że cię znam i wiem, co znaczą twoje spojrzenia.
Crofts
A cóż w tym złego, że na nią patrzę? Może nie wolno?
PaniWarren
Wyprawiłabym cię stąd natychmiast, gdybym tylko zauważyła, że się coś święci. Mały palec mojej córki znaczy dla mnie więcej niż całe twoje cielsko razem z duszą.
Crofts przyjmuje te słowa z kpiącym uśmiechem. Pani Warren, zawstydzana nieco, że jej teatralna rola oddanej matki nie zdołała mu zaimponować, dodaje w niższej tonacji.
Możesz się uspokoić; ten szczeniak ma niewiele więcej szans niż ty.
Crofts
Więc człowiekowi nie wolno się interesować młodą dziewczyną?
Pani Warren
Owszem, ale nie takiemu jak ty.
Crofts
Ile ona ma lat?
Pani Warren
Nic ci do tego, ile ona ma lat
Crofts
Dlaczego robisz z tego taką tajemnicę?
Pani Warren
Bo mi się tak podoba.
Crofts
No, ja nie mam jeszcze pięćdziesiątki, a mój majątek nigdy nie był w lepszym stanie.
Pani Warren
przerywając mu
Nic dziwnego, bo nie wiadomo, czyś większy skąpiec, czy drań.
Crofts
ciągnie dalej, niezrażony
Baroneci także na kamieniu się nie rodzą. Nikt inny z moją pozycją nie zniósłby ciebie jako teściowej. Dlaczegóżby Wiwia nie miała wyjść za mnie?
Pani Warren
Za ciebie?
Crofts
We trójkę moglibyśmy żyć całkiem wygodnie. Umrę na pewno wcześniej niż ona, zastałaby więc pełną życia wdówką, i to z całą masą pieniędzy. Dlaczegóżby nie? Ta myśl prześladowała mnie przez cały czas, gdy spacerowałem z tym durniem, który teraz tam siedzi.
Pani Warren
wzburzona
Tak, to jedna z tych myśli, które mogą się zrodzić tylko w twojej głowie.
Crofts zatrzymuje się nagle; oboje mierzą się oczyma. W jej spojrzeniu, mocnym i nieustępliwym, czai się rodzaj strachu zmieszanego z pogardą i wstrętem. On spogląda ukradkiem z lubieżnym błyskiem w oczach i zmysłowym uśmiechem.
Crofts
nagle zaniepokojony brakiem sympatii z jej strony
Słuchaj, Kitty, jesteś kobietą rozsądną. Nie rób więc miny niczym kaznodzieja. Ja cię nie będę więcej pytał, ty nie potrzebujesz mi więcej odpowiadać. Zapiszę jej cały mój majątek — a tobie — jeśli sobie życzysz — mogę w dniu ślubu ofiarować czek na sumę, jaką sama wymienisz... Oczywiście w granicach rozsądku.
Pani Warren
Więc i na ciebie przyszła ta sama kreska, co na tych wszystkich zużytych lowelasów!
Crofts
z dziką pasją
A bodaj cię diabli!
Zanim Pani Warren może się zdobyć na odpowiedz, otwierają się drzwi od kuchni; słychać głosy wracających z kolacji. Crofts, niezdolny do szybkiego odzyskania przytomności umysłu, wybiega na werandę. W drzwiach kuchennych zjawia się Pastor.
Samuel
rozglądając się
A gdzież to sir George?
Pani Warren
Wyszedł do ogrodu na fajkę.
Pastor bierze kapelusz ze stołu i podszedłszy do Pani Warren staje obok kominka. Równocześnie wchodzi Wiwia, a za nią Frank, który rzuca się na pierwsze z brzegu krzesło udając człowieka zupełnie wyczerpanego. Pani Warren spogląda na Wiwię i mówi do niej siląc się na protekcyjny ton macierzyński, bardziej sztuczny niż zwykle.
I cóż, kochanie, jak ci smakowała kolacja?
Wiwia
Mama wie, jakie kolacje daje pani Alison. {zwraca się Franka i głaszcze go po ramieniu) Biedny Frank. To już rozbefu dla ciebie nie starczyło? Musiałeś się pewnie zadowolić chlebem z serem i popić to wszystko limoniadą. (tonem poważnym, mając dosyć wesołości na jeden wieczór). Ale to masło jest naprawdę okropne! Muszę sama jutro przejść się do sklepu
Frank
Na miły Bóg, koniecznie!
Wiwia podchodzi do biurka i notuje dla pamięci sprawę zakupu masła.^^ Z kuchm.wychodzi Praed chowając do kieszeni chusteczkę której używał jako serwetki.
Samuel
Frank, czas myśleć o powrocie do domu. Matka nawet nie wie, że mamy gości.
Praed
Narobimy tylko niepotrzebnego kłopotu.
Frank
Nic podobnego! Moja matka bardzo się ucieszy z pańskich odwiedzin. To naprawdę artystyczna dusza i wielka intelektualistka, a że jak rok długi nie widzi nikogo prócz tatuńcia, więc może pan sobie wyobrazić jak się musi nudzić! (do ojca) Ojciec nie jest ani intelektualistą, ani artystą, prawda? Niech więc ojciec zaprowadzi zaraz pana Praeda do domu, a ja tu jeszcze zostanę i będę zabawiał panią Warren. Croftsa znajdziecie w ogrodzie. Jego towarzystwo będzie w sam raz dla małego buldożka..
Praed
biorąc kapelusz z kredensu i zbliżając się do. Franka
Frank, chodź z nami. Pani Warren dawno już nie widziała panny Wiwii, a dotąd nie miała wolnej' chwili żeby z nią porozmawiać.
Frank
ulegając bez oporu i patrząc na Prawda z romantycznym podziwem
Prawda! Zapomniałem. Bardzo dziękuję za to przypomnienie. Z pana, jak zawsze prawdziwy dżentelmen, to znaczy ideał mojego życia. (zbiera się do odejścia, jednak zatrzymuje się na moment między Praedem a ojcem i kładąc dłoń na ramieniu Praeda mówi) Ach, gdyby to pan był moim ojcem zamiast tego niepoczciwego starucha!
Kładzie drugą dłoń na ramieniu ojca.
Samuel
hałaśliwym i wzburzonym głosem
Przestań, przestań, dla ciebie nie ma nic świętego!
Pani Warren
śmiejąc się serdecznie
Powinieneś go krócej trzymać, Samie. Dobranoc. Zabierzcie kapelusz i laskę George'a i kłaniajcie mu się ode mnie.
Samuel
biorąc podane przedmioty
Dobranoc, (żegna się z Panią Warren przez podanie ręki; przechodząc koło Wiwii żegna ją również przez podanie ręki i życzy dobrej nocy, po czym tonem grzmiącej komendy do Franka}
No, jazda! I to już!
Wychodzi.
Pani Warren
Pa,pa, Praedy.
Praed
Pa, pa, Kitty.
Żegnają się serdecznym uściskiem dłoni i wychodzą razem, gdyż Pani Warren odprowadza go do furtki ogrodowej.
Frank
do Wiwii
Dasz buzi?
Wiwia
ostro
Nie. Patrzeć na ciebie nie mogę.
Zabiera z biurka parę książek i papier; układa to wszystko na stole i siada przy nim w pobliżu kominka.
Frank
z grymasem
Przepraszam.
Bierze czapkę i strzelbę. Pani Warren wraca.
Frank ujmuje dłoń Pani Warren:
Dobranoc drogiej pani.
Całuje ją w rękę. Ona się wyrywa, zaciska usta i patrzy na niego tak, jak gdyby miała ochotę natrzeć mu uszu. On uśmiecha się swawolnie i wybiega zatrzaskując za sobą drzwi.
Pani Warren
czując, że po wyjściu mężczyzn czeka ją nudny wieczór
Czyś ty słyszała kiedy w życiu takiego paplę? A to łobuz! (siada przy stole) Skoro już o nim mowa, nie zachęcaj go zbytnio, moja droga: to stuprocentowy nicpoń.
Wiwia wstaje po jakieś książki
Tak. Obawiam się, że mama ma rację. Biedny Frank! Będę musiała się go pozbyć; ale będzie mi go żal, choć on tego nie wart. A ten Crofts to, zdaje się, także nic dobrego.
Ostrym ruchem rzuca książki na stół.
Pani Warren
podrażniona obojętnością Wiwii
Co ty wiesz o mężczyznach, moje dziecko, żeby o nich tak mówić? Crofts to mój przyjaciel, więc musisz się z tym pogodzić, że będziesz go częściej widywała.
Wiwia
wcale nieporuszona
Dlaczego? {siada i otwiera jedną z książek) Czy mama przypuszcza, że będziemy często razem? To znaczy mama i ja?
Pani Warren
wytrzeszczając na nią oczy
Oczywiście. Dopóki nie wyjdziesz za mąż. Przecież do kolegium już nie wrócisz.
Wiwia
A czy mama sądzi, że mój tryb życia będzie mamie odpowiadał? Bo ja wątpię.
Pani Warren
Twój tryb życia! Cóż to ma znaczyć?
Wiwia
rozcinając kartki książki nożykiem, który nosi na łańcuszku
Czy mamie nie przyszło nigdy na myśl, że podobnie jak inni ludzie, ja także mam swój tryb życia?
Pani Warren
Co za bzdury zaczynasz mi tu pleść?! Chcesz mi pokazać swoją niezależność, dlatego że cię odznaczyli w szkole? Nie bądź głupia, moje dziecko.
Wiwia
pobłażliwie
Czy to wszystko, co mama ma do powiedzenia na ten temat?
Pani Warren
zbita z tropu na chwilę, potem rozgniewana
Nie zadawaj mi takich pytań! (gwałtownie) Cicho bądź!
Wiwia czyta spokojnie, nie mówiąc ani słowa.
Ty i twój tryb życia! Patrzcie ją! Cóż jeszcze?! (patrzy na Wiwię, która nic nie odpowiada) Twój tryb życia będzie taki, jaki mnie się spodoba, zobaczysz!
Znowu pauza.
Zauważyłam już te twoje wielkie miny i kręcenie nosem od czasu, jak zrobiłaś to magisterium czy jak to się tam nazywa. Jeśli myślisz, że ja to będę znosiła — grubo się mylisz. A im prędzej się o tym przekonasz, tym lepiej (mrucząc) Czy to wszystko, co ja mam do powiedzenia na ten temat. Coś niesłychanego! (z nowym wybuchem gniewu) Czy ty wiesz, do kogo mówisz, moja panno?
Wiwia
patrzy na nią, przez stół, nie podnosząc głowy
Nie. Kim mama jest? Czym mama jest?
Pani Warren
wstając bez tchu
Ty, ty bezwstydnico!
Wiwia
Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, jaką cieszę się opinią, znają moją pozycję towarzyską i zawód, któremu chcę się poświęcić. A ja o mamie nic nie wiem. Jaki jest ten tryb życia, który mam dzielić z mamą i z Croftsem?
Pani Warren
Uważaj, bo mogę zrobić coś, czego później pożałuję — i ty także.
Wiwia
odsuwając książki z chłodną decyzją
No, to porzućmy ten temat do czasu, aż mama będzie mogła mówić o tych sprawach spokojnie. (patrząc na matkę krytycznym okiem) Mamie potrzeba spacerów na świeżym powietrzu i trochę tenisa. Stan fizyczny mamy jest okropny. Mama nie mogła zrobić dziś kilkudziesięciu kroków pod górę bez zatrzymania się dla nabrania tchu, a ręce mamy w przegubach to po prostu wałki tłuszczu. Niech mama spojrzy na moje.
Wyciąga ręce przed, siebie,
Pani Warren
spojrzawszy na nią bezradnie, zaczyna z cicha płakać
Wiwio...
Wiwia
zrywając się, ostro
Tylko proszę bez łez. Wszystko, tylko nie to. Nie znoszę mazgajstwa. Jeśli mama nie przestanie, wyjdę z pokoju.
Pani Warren
żałośnie
Kochanie, jak możesz być dla mnie tak okrutna? Czyż ja, jako twoja matka, nie mam już do ciebie żadnych praw?
Wiwia
A czy ty jesteś moją matką?
Pani Warren
osłupiała
Czy ja jestem twoją matką? Wiwio!
Wiwia
Więc gdzież są nasi krewni? Gdzie jest mój ojciec? Gdzie przyjaciele rodziny? Mama rości sobie do mnie prawa matki; prawo nazywania mnie głupią i dzieckiem; prawo przemawiania do mnie w sposób, w jaki nie odważyłaby się odezwać moja przełożona w kolegium; prawo dyktowania mi trybu życia i narzucania znajomości z brutalem, na którego dość spojrzeć, by się przekonać, że to najbardziej zwyrodniały typ londyńskiego donżuana. Zanim zadam sobie trud odparcia tych wszystkich roszczeń, powinna bym się przekonać, czy one mają w ogóle jakąś realną podstawę.
Pani Warren
zrozpaczona, rzucając się na kolana
Nie, nie! Na miłość boską, przestań! Jestem twoją matką. Przysięgam. Jak ty możesz występować przeciw mnie w taki sposób, ty, moje własne dziecko?! To jest przeciw naturze! Ty mi wierzysz, prawda? Powiedz, że mi wierzysz.
Wiwia
Kto jest moim ojcem?
Pani Warren
Nie wiesz, o co pytasz. Tego nie mogę ci powiedzieć.
Wiwia
stanowczo
Owszem, może mama, jeśli mama zechce. Mam prawo wiedzieć i mama wie doskonale, że mam to prawo. Może mi mama odmówić odpowiedzi, jeżeli mama zechce, ale w takim razie jutro rano zobaczy mnie mama po raz ostatni.
Pani Warren
Ach, to okropne — słyszeć coś podobnego z twoich ust! Ty mnie nie porzucisz — nie mogłabyś tego uczynić.
Wiwia
bezwzględnie
Owszem, bez chwili wahania, jeżeli mama będzie igrała ze mną w tej sprawie, (z dreszczem odrazy) Jakże ja mogę być pewna, że w moich żyłach nie płynie zakażona krew tego zezwierzęconego rozrzutnika?!
Pani Warren
Nie, nie! Przysięgam ci, że to nie on ani żaden z tych, których dotychczas poznałaś. Tego w każdym razie jestem pewna.
Oczy Wiwii wpatrują się w matkę surowo, gdy znaczenie tych słów staje się dla niej jasne.
Wiwia
powoli
Tego w każdym razie jest mama pewna. Aa! Chce mama powiedzieć, że to jest wszystko, czego mama jest pewna. (z rozwagą) Rozumiem.
Pani Warren kryje twarz w dłoniach. Niech mama tego nie robi. Mama wie, że mama nie czuje tego ani trochę.
Pani Warren opuszcza ręce i patrzy błagalnie na Wiwię, która spogląda na zegarek i mówi:
No, na dzisiaj chyba wystarczy. O której godzinie chciałaby mama śniadanie? Czy wpół do dziewiątej to nie za wcześnie?
Pani Warren gwałtownie
Boże wielki, co z ciebie za kobieta!
Wiwia chłodno
Myślę, że świat w ogromnej większości składa się z takich właśnie kobiet. Jeśli nie — to nie rozumiem, jak może załatwiać swoje interesy. No, (bierze matkę za ręką i podnosi ją energicznie z klęczek) niech mama zbierze siły. O, tak.
Pani Warren
tonem narzekającym
Nie szarp mnie tak, Wiwio.
Wiwia
Nonsens. Trzeba iść spać. Już po dziesiątej.
Pani Warren
z pasją
Spać?! Po co? Myślisz, że ja mogłabym teraz zasnąć?
Wiwia
Dlaczego nie? Ja zasnę.
Pani Warren
Ty! Bo ty nie masz serca! (nagle, z gwałtownym wybuchem, w którym miejsce afektacji, macierzyńskiej powagi i konwencjonalnych manier zajmuje jej naturalny język, gwara prostej kobiety, oraz przemożny poryw głębokiego przekonania i lekceważącej pogardy).
Och! Ja już mam tego dość. Nie pogodzę się z taką nie sprawiedliwością! Jakim prawem robisz się taka ważna? Ważniejsza od matki! Zadzierasz nosa wobec mnie — mnie, która ci dałam możność być tym, czym jesteś. A jakież to ja miałam możliwości? Wstyd i hańba! Taki wyrodek! Nadęte to jak purchawka i jeszcze mi tu niewiniątko odstawia!
Wiwia
Siada wzruszając ramionami, już jednak nie tak pewna siebie jak przedtem; jej odpowiedzi, które dotąd wydawały się jej rozsądne i mocne, teraz wobec nowego tonu matki zaczynają brzmieć jakoś głucho i nawet zarozumiale
Niech mama nie sądzi ani na chwilę, że się nad mamę wywyższam. Mama zaatakowała mnie konwencjonalną powagą matki, a ja się broniłam konwencjonalną wyższością przyzwoitej kobiety. Szczerze mówiąc — nie mam wcale zamiaru znosić kaprysów mamy, a gdy mama z nich zrezygnuje, nie będę wymagała, żeby mama znosiła i moje. Uszanuję zawsze prawo mamy do własnego zdania i własnego trybu życia.
Pani Warren
Mojego własnego zdania i własnego trybu życia! Słyszeliście ludzie! To ty myślisz, że ja byłam wychowana tak jak ty? Że mogłam sobie wybrać własny tryb życia? Myślisz, że to, co robiłam, robiłam dlatego, że mi się to podobało albo że uważałam to za dobre? Czy myślisz, że ja bym nie wolała iść na uniwersytet i zostać damą, gdybym miała możność?
Wiwia
Mamo, każdy ma możliwość jakiegoś wyboru. Biedna dziewczyna nie może wprawdzie wybierać między godnością królowej angielskiej i przełożonej kolegium, ale ma za to wolny wybór między zawodem szmaciarki i kwiaciarki, zależnie od swego upodobania. Ludzie zawsze zwalają winę za to, czym są, na warunki. Ja nie wierzę w żadne warunki. Ludzie, którzy na tym świecie dochodzą do czegoś, to ludzie, którzy coś robią i szukają odpowiednich warunków, a jeśli ich nie znajdują, to je sobie sami stwarzają.
Pani Warren
Och, to łatwo powiedzieć, bardzo łatwo, prawda? A czy chciałabyś może wiedzieć, jakie były te moje warunki?
Wiwia
Owszem. Lepiej, żeby mi mama powiedziała. Nie usiądzie mama?
Pani Warren
Ależ usiądę, usiądę... Nie obawiaj się. Z jakąś wyzywającą energią stawia krzesło nieco dalej, na środku, i siada. Na Wiwii robi to wrażenie mimo jej woli.
Czy wiesz, kim była twoja babka?
Wiwia
Nie.
Pani Warren
Nie. Oczywiście, że nie. Ale ja wiem. Mówiła, że jest wdową, i miała niedaleko mennicy sklepik ze smażoną rybą, z którego utrzymywała siebie i cztery córki. Dwie z nas były rodzonymi siostrami — ja i Eliza. Obie byłyśmy ładne i zgrabne. Ojciec nasz nie żałował sobie widocznie dobrego żarcia. Matka mówiła, że był dżentelmenem, ale czy ja wiem. Tamte dwie to były tylko siostry przyrodnie, takie niewyrośnięte niedojdy, brzydkie, chude i zabiedzone, ale pracowite i uczciwe. Ja i Eliza byłybyśmy je zamaltretowały, gdyby nie matka, która maltretując nas nie dopuściła do tego. To były te porządne dziewczyny. Chcesz wiedzieć, co im dała porządność? Mogę ci powiedzieć. Jedna z nich pracowała w fabryce bieli ołowianej: dwanaście godzin na dobę za dziewięć szylingów tygodniowo, aż umarła z zatrucia ołowiem. Myślała, że ta praca sparaliżuje jej trochę ręce, ale skończyło się śmiercią. Drugą stawiano nam zawsze za wzór, bo wyszła za mąż za robotnika, który pracował w wojskowym magazynie żywnościowym w Deptford, i utrzymywała w czystości i porządku jego pokój i troje dzieci za osiemnaście szylingów tygodniowo — dopóki się nie rozpił. Cóż, warto było być porządną, prawda?
Wiwia
słuchając teraz w największym skupieniu
Czy mama i siostra mamy myślały tak naprawdę?
Pani Warren
Eliza — nie. To ci mogę powiedzieć; miała w sobie więcej energii i odwagi. Obie chodziłyśmy do szkoły przy parafii. Z powodu tej właśnie szkoły udawałyśmy wielkie damy, żeby zaimponować dzieciom, które nic nie wiedziały i nie chodziły do żadnej szkoły; więc chodziłyśmy do tej szkoły, aż jednego wieczora Eliza wyszła sobie i nie wróciła więcej. Nasza nauczycielka była przekonana, że ja także pójdę za jej przykładem, a pastor ciągle mnie ostrzegał, że Eliza będzie w końcu musiała rzucić się z Mostu Waterloo do Tamizy. Ot — cymbał, dużo on tam wiedział o życiu! Ale dla mnie straszniejsza była fabryka bieli ołowianej niż skok z mostu. Jestem pewna, że ty na moim miejscu myślałabyś tak samo. Ten pastor wystarał się dla mnie o posadę pomywaczki w restauracji Towarzystwa „Trzeźwość", do której alkohol przynoszono na żądanie z sąsiedniego baru. Po jakimś czasie zostałam kelnerką, a potem zgodziłam się do baru na stacji Waterloo, gdzie przez czternaście godzin na dobę podawałam trunki i zmywałam szklanki za całodzienne utrzymanie i cztery szylingi tygodniowo. To uważano za wielki awans dla mnie. No i raz — w jakiś zimny, paskudny wieczór, kiedy byłam już tak zmęczona, że oczy mi się same zamykały — patrzę — któż to wchodzi do baru na pół szklaneczki whisky, jak nie moja Eliza: w długim futrze, elegancka, że proszę siadać, z portmonetką pełną złotych funtów.
Wiwia
ponuro
Moja ciotka Eliza!
Pani Warren
A tak; i powiem ci, że to szczęście mieć taką ciotkę. Mieszka teraz w mieście Winchester, niedaleko katedry, jako jedna z najbardziej szanowanych matron. I matkuje panienkom na balach ziemiańskich. Tak, moja droga! I żadnego tam rzucania się z mostu do rzeki! Nic podobnego. Ty mi ją nawet trochę przypominasz. Miała pierwszorzędną głowę do interesów. Od samego początku zaczęła odkładać i oszczędzać; zawsze uważała, żeby nie wyglądać na to, czym była; nigdy nie traciła głowy i nie pomijała żadnej dobrej sposobności. Kiedy zobaczyła wtedy w barze, że wyrosłam na ładną dziewczynę, powiedziała mi: „Cóż ty tu robisz, głuptasie? Chcesz sterać swoje zdrowie i urodę dla zysku innych?" Eliza odkładała wtedy pieniądze na urządzenie domu w Brukseli, oczywiście na własne konto, więc pomyślała, że we dwie mogłybyśmy uskładać potrzebny kapitał znacznie prędzej. Pożyczyła mi trochę pieniędzy i ułatwiła pierwsze kroki. Oszczędzałam systematycznie i najpierw zwróciłam jej dług, a potem zostałam wspólniczką w interesie. Dlaczego nie miałam tego zrobić? Ten dom w Brukseli był zakładem pierwszej klasy; miejsce na pewno odpowiedniejsze dla kobiety niż fabryka, gdzie zatruła się Anna. Żadna z naszych dziewcząt nie była traktowana tak jak ja w tej restauracji „Trzeźwość" albo w barze na stacji Waterloo, albo nawet w domu. Czy ty byś wolała, żebym została w tym barze i zaharowała się na starą steraną babę jeszcze przed czterdziestką?
Wiwia
w tej chwili już niezmiernie zainteresowana
Nie. Ale dlaczego mama wybrała właśnie ten zawód. Oszczędność i dobra gospodarka przynoszą powodzenie w każdym zawodzie.
Pani Warren
To się łatwo mówi: oszczędność. Ale w jakim to innym zawodzie kobieta może coś zaoszczędzić? Czy ty byś mogła coś oszczędzić z czterech szylingów tygodniowo — i jeszcze ubrać się z tego? Może tam ktoś, ale w każdym razie nie ty. Oczywiście, inna sprawa, gdy kobieta nie ma urody i nie może więcej zarobić albo jeżeli ma dryg do muzyki, na scenę czy do gazeciarstwa. Ale ani ja, ani Eliza nie miałyśmy żadnych takich talentów; wszystko, cośmy miały, to była nasza uroda i umiejętność przypodobania się mężczyznom. Czy ty myślisz, że byłyśmy tak głupie, żeby pozwolić innym na handel naszą urodą przez zrobienie z nas ekspedientek, barówek czy kelnerek, skoro mogłyśmy nią same handlować zagarniając dla siebie cały zysk zamiast głodowych zarobków? Jeszcze czego!
Wiwia
Z handlowego punktu widzenia miałyście niewątpliwie zupełną słuszność.
Pani Warren
I z każdego innego także. A po co wychowuje się przyzwoitą panienkę, jak nie po to, żeby się umiała spodobać jakiemuś bogaczowi i przez małżeństwo dobrała się do jego forsy? Jak gdyby ślub mógł zrobić jakąś różnicę w uczciwości czy nieuczciwości takiego związku! Och, jakże mnie mdli ta obłuda! Eliza i ja musiałyśmy pracować, oszczędzać i kalkulować jak wszyscy, bo inaczej zeszłybyśmy na psy jak pierwsza lepsza zapijaczona lafirynda, której się zdaje, że szczęście będzie jej dopisywało wiecznie, (z wielką mocą) Ja takie kobiety mam za nic. One nie mają charakteru. A jeżeli jest coś, czego nie cierpię u kobiety — to brak charakteru.
Wiwia
Zaraz, zaraz, mamo. Mówmy szczerze. A czy nie jest właściwością tego, co mama nazywa charakterem u kobiety, że powinna ona czuć wielki wstręt do takiego sposobu zarobkowania?
Pani Warren
Ależ tak, oczywiście! Nikomu się nie podoba, że musi pracować i robić pieniądze, ale mimo to wszyscy muszą to robić. Mnie samej było nieraz żal takiej zabiedzonej, wymęczonej i zgnębionej dziewczyny, którą zmuszano do zadowolenia jakiegoś mężczyzny niewartego dla niej ani funta kłaków — ot, takiego podchmielonego durnia, co to myśli, że jest milutki, kiedy zamęcza dziewuszynę, denerwuje ją i tak jej staje kością w gardle, że nawet największa zapłata nie wynagrodzi tego całego kramu. Ale trudno, musi się z tym pogodzić i znosić te nieprzyjemne strony zawodu, tak samo jak pielęgniarka w szpitalu lub ktokolwiek inny. Przecież wiadomo, że to nie jest zajęcie, które by kobieta wykonywała dla przyjemności, chociaż słuchając gadaniny nabożnisiów można by pomyśleć, że to łoże wyścielone różami.
Wiwia
Mimo to mama uważa, że warto ten zawód uprawiać: on się opłaca.
Pani Warren
Oczywiście, że się opłaca biednej dziewczynie, zwłaszcza jeśli umie się ona oprzeć pokusom, jest ładna, rozsądna i wie, jak się zachować. Jest on o wiele lepszy niż jakiekolwiek inne zajęcie dostępne dla kobiety. Zawsze myślałam, ,że nie powinno tak być. Wiwio, to chyba nie jest w porządku, żeby kobiety nie miały lepszych możliwości. Zawsze powtarzam, że to jest złe. Ale dobre czy złe, tak już jest i dziewczyna musi to zło jak najlepiej dla siebie wykorzystać. Oczywiście, to nie jest zajęcie dla damy z towarzystwa. Gdybyś ty się chciała do tego zabrać, byłabyś głupia. Ale ja byłabym tak samo głupia, gdybym się była wzięła do czego innego.
Wiwia
coraz głębiej poruszona
Mamo, przypuśćmy, że obie jesteśmy teraz w takiej biedzie, jak mama w owych okropnych dawnych czasach. Czy mama jest zupełnie pewna, że nie poradziłaby mi próbować szczęścia w barze na stacji Waterloo albo wyjść za robotnika, lub nawet pójść do fabryki?
Pani Warren
z oburzeniem Oczywiście, że nie. Za jaką matkę ty mnie uważasz? Jakżebyś ty mogła zachować godność przy takiej niewolniczej głodówce? A cóż jest warta kobieta, co warte jest życie bez poczucia własnej godności?! Dlaczego ja jestem niezależna i dlaczego mogłam dać moje; córce wykształcenie pierwszej klasy, choć inne kobiety, które miały te same możliwości, są dziś na bruku? Dlatego że zawsze umiałam się szanować i panować nad sobą. Dlaczego Eliza ma poważanie w mieście katedralnym? Z tego samego powodu. Gdzie byłybyśmy teraz, gdybyśmy słuchały głupich rad pastora? Szorowałybyśmy podłogi za półtora szylinga dziennie bez żadnych widoków na przyszłość — oprócz izby szpitalnej. w przytułku. Moje dziecko, nie daj ty się wyprowadzić w pole ludziom, którzy nie znają świata. Jedyną rzeczą, jaką kobieta może zrobić dla zapewnienia sobie przyzwoitego bytu — to być dobrą dla takiego mężczyzny, którego stać na to, żeby był dla niej dobry. Jeśli należy ona do jego klasy, niech go skłoni do małżeństwa; ale jeżeli nalepy do znacznie niższej klasy, nie powinna tego wymagać. Bo i po co? Jej samej nie przyniosłoby to szczęścia. Zapytaj pierwszej lepszej damy z londyńskiego towarzystwa, która ma córki, a powie ci to samo, z tą różnicą, że ja ci to mówię po prostu, a ona powie wykrętnie.
Wiwia
Patrząc na nią z podziwem
Moja droga mamo. Mama jest nadzwyczajną kobietą; mama jest silniejsza niż cała Anglia. Ale, mówiąc tak szczerze i prawdziwie, czy mama nie ma co do tego bodaj odrobiny wątpliwości albo... albo czy się mama nie wstydzi?
Pani Warren
Ależ owszem, moja złota, przecież wstyd należy do dobrego wychowania — a tego się wymaga od kobiety. Kobiety muszą udawać, że czują wiele rzeczy, których naprawdę wcale nie czują. Eliza zawsze się na mnie gniewała, kiedym nieraz tę prawdę rąbnęła tak prosto z mostu. Często powtarzała, że skoro każda kobieta może się dość nauczyć o świecie z tego, co dzieje się na jej oczach — nie trzeba jej już o tym mówić. Ba, ale Eliza to była dama w każdym calu! Miała to już jakby we krwi, a ja zawsze byłam trochę ordynarna. Tak się zawsze cieszyłam, jak mi przysyłałaś swoje fotografie, bo widziałam, że robisz się taka podobna do Elizy. Ty masz właśnie tę jej stanowczość wielkiej pani. Ale ja tam nie lubię gadać co innego, gdy wszyscy wiedzą, że myślę co innego. Bo jaki pożytek z takiej obłudy? Skoro ludzie tak urządzają świat dla kobiety, nie ma co głowy zawracać, że go urządzają inaczej. Nie, prawdę mówiąc to ja się właściwie nigdy ani trochę nie wstydziłam. Moim zdaniem, miałam prawo być dumna z tego, żeśmy tak wszystko przyzwoicie urządziły, że nikt nigdy przeciw nam złego słowa nie powiedział, a nasze dziewczęta miały taką pierwszorzędną opiekę. Niektóre z nich zrobiły wielką karierę; jedna wyszła nawet za ambasadora. Oczywiście, teraz się o tym wszystkim nie mówi, bo co by ludzie o nas pomyśleli, {ziewa) Och, czuję, że mi się naprawdę spać zachciało po tym wszystkim.
Przeciąga się leniwie, czując rzetelną ulgę po tym wybuchu i gotowa udać się na spoczynek.
Wiwia
Tak, zdaje się, że teraz ja nie będę mogła zasnąć. (podchodzi do kredensu i zapala świecę, potem gasi lampę, przyciemniając tym sposobem cały pokój) Trzeba wpuścić trochę świeżego powietrza przed zamknięciem, {otwiera drzwi do ogrodu polnego księżycowego światła) Jaka piękna noc! Niech mama spojrzy!
Odsłania firanki. Za oknem krajobraz kąpie się w świetle sierpniowego księżyca wschodzącego nad Blackdown.
Pani Warren
rzucając roztargnione spojrzenie
Owszem, kochanie, ale uważaj, żebyś się śmiertelnie nie przeziębiła na tym nocnym chłodzie.
Wiwia
lekceważąco
Głupstwo.
Pani Warren
kłótliwie
Według ciebie, wszystko, co ja mówię — to głupstwo.
Wiwia
odwracając się do niej szybko Nie, mamo, naprawdę tak nie jest. Mama odniosła dzisiaj nade mną kompletne zwycięstwo, choć chciałam, żeby było odwrotnie. Bądźmy teraz dobrymi przyjaciółkami.
Pani Warren
potrząsając głową, trochę żałośnie
I wyszło odwrotnie. Ale przypuszczam, że będę musiała ustąpić. Tak bywało zawsze w dyskusjach z Elizą, a teraz pewno tak będzie z tobą.
Wiwia No, nie ma się czym przejmować. Dobranoc, kochane moje matczysko.
Bierze matkę w ramiona.
Pani Warren
pieszczotliwie
Ale wychowałam cię dobrze, prawda?
Wiwia
Dobrze, mamo.
Pani Warren
I będziesz za to dobra dla biednej, starej matki?
Wiwia
Będę. (całuje ją) Dobranoc!
PaniWarren
z namaszczeniem
Niechże cię Bóg błogosławi, moje dziecko, tak jak cię matka błogosławi.
Obejmuje córkę opiekuńczym ramieniem, patrząc odruchowo w górę, jakby się spodziewała boskiej aprobaty.
AKT TRZECI
Słoneczny, bezchmurny ranek następnego dnia w ogrodzie plebani!. W środku muru otaczającego ogród szeroka drewniana brama wjazdowa; z boku teramy, na skręconej w spirale sprężynie — dzwonek potoczony z długą rączką po zewnętrznej stronie muru. Droga wjazdowa biegnie do środka ogrodu, po czym skręca na lewo i kończy się niewielkim wyżwirowanym podjazdem naprzeciw ganku plebani!. Poza bramą, równolegle do muru, widoczny gościniec pełen kurzu; po drugiej stronie gościńca pas murawy i nie ogrodzony las sosnowy. Na trawniku miedzy domem a drogą wjazdową strzyżony cis; w jego cieniu stoi ławka ogrodowa. Po drugiej stronie ogrodu bukszpanowy żywopłot. Na trawniku stoi zegar słoneczny; obok niego żelazne krzesło, za zegarem ścieżka wiodąca ku otworowi w żywopłocie.
Frank siedzi na krześle obok zegara, na którym umieścił poranne gazety, zajęty czytaniem dziennika „Standard". Z domu wychodzi jego ojciec; ma zaczerwienione oczy i wzdryga się, jakby miał dreszcze. Wzrok jego z obawą napotyka oczy syna.
Frank
patrząc na zegarek
Wpół do dwunastej! Ładne rzeczy, żeby proboszcz o tej porze schodził na śniadanie!
Samuel
Nie kpij. Frank, nie kpij. Jestem dziś jakoż trochę...
Wstrząsa się nerwowo.
Frank
Na bakier?
Samuel
tonem karcącym
Nic podobnego. Czuję się niezdrów. Gdzie matka?
Frank
Niechże się ojciec nie boi. Nie ma jej w domu. Pojechała z Elżbietką do miasta o jedenastej trzynaście. Zostawiła dla ojca kilka poleceń. Czy ojciec ma dość sił na wysłuchanie ich teraz, czy mam poczekać, aż ojciec zje śniadanie?
Samuel
Jestem już po śniadaniu. Dziwi mnie, że matka pojechała do miasta, gdy mamy w domu gości. Co oni sobie pomyślą?
Frank
Musiała to rozważyć. Tak czy owak, jeśli Crofts ma tu zabawić dłużej, a ojciec zamierza siadywać z nim co noc do czwartej rano wspominając zdarzenia szalonej młodości, matka, jako przezorna gospodyni, uznała widoczniej za swój obowiązek pojechać do miasta i zamówić beczułkę whisky i kilka setek syfonów.
Samuel
Nie zauważyłem wcale, żeby Crofts pił za wiele.
Frank
W tym stanie trudno byłoby ojcu cokolwiek zauważyć.
Samuel
Czy chcesz przez to powiedzieć, że ja...
Frank
spokojnie
Nigdy jeszcze nie widziałem pastora na probostwie w stanie mniej trzeźwym. Anegdoty, które ojciec opowiadał o wyczynach swojej młodości, były tak ohydne, że moim zdaniem Praed nie zostałby na noc pod dachem ojca, gdyby nie to, że sobie oboje z mamą bardzo przypadli do serca.
Samuel
Nonsens! George Crofts jest moim gościem. Muszę z nim o czymś rozmawiać, a on uznaje tylko jeden temat. Gdzie jest pan Praed?
Frank
Pojechał na stację z matką i z Elżbietką.
Samuel
A Crofts już wstał?
Frank
Ho-bo! Już dawno. Ale po nim nic nie znać. Widocznie ma znacznie lepszą zaprawę niż ojciec. Nie przerywał jej zapewne od owych czasów. Wybrał się gdzieś na fajkę.
Wraca do swojej lektury. Samuel, niepocieszony, kieruje kroki w stronę bramy, po czym zawraca, niezdecydowany.
Samuel
Frank...
Frank
Co?
Samuel
Czy myślisz, że po tej naszej wczorajszej wizycie pani Warren z córką będą oczekiwały, że się je tu zaprosi?
Frank
Przecież już są zaproszone.
Co?!!
Samuel
Przerażony
Co?!!
Frank
Crofts oznajmił nam przy śniadaniu, że z polecenia i na prośbę ojca przyprowadzi tu panią Warren z Wiwią. Dodał, że życzeniem ojca jest, aby obie panie uważały nasz dom za swój. Właśnie wtedy matka doszła do wniosku, że musi jechać do miasta pociągiem o jedenastej trzynaście.
Samuel
gwałtownie, niemal z rozpaczą
Ależ nikogo nie zapraszałem. Nigdy mi to nawet na myśl nie przyszło.
Frank
ze współczuciem
Skąd ojciec może wiedzieć, o czym ojciec wczoraj wieczorem mówił czy myślał.
Praed
nadchodzi ścieżką od strony żywopłotu
Dzień dobry!
Samuel
Dzień dobry! Przepraszam bardzo za nieobecność przy śniadaniu, ale mam dziś lekki... lekki...
F r a n k
Pastorski ból gardła, proszę pana; na szczęście nie chroniczny.
Praed
zmieniając temat.
Muszę powiedzieć, że pański dom jest ślicznie położony, naprawdę prześlicznie.
Samuel
A tak, istotnie. Frank zabierze pana na spacer, jeśli pan ma ochotę, ja tymczasem skorzystam ze sposobności, że żona wyjechała, a panowie zabawiają się sami, i przygotuję sobie kazanie. Pan mi tego nie weźmie za złe prawda?
Praed
Ależ bynajmniej, proszę nie robić ze mną żadnych ceremonii.
Samuel
Dziękuję. W takim razie, ja... tego...
Jąkając się wchodzi na ganek i znika w domu.
Praed
To musi być ciekawe takie pisanie kazania co tydzień.
Frank
Byłoby ciekawe, gdyby to robił. Ale ojciec kupuje kazania. Wody sodowej poszedł się napić.
Praed
Mój drogi, chciałbym, żebyś okazywał ojcu więcej szacunku. Wiesz, że potrafisz być bardzo miły, gdy tylko chcesz.
Frank
Drogi panie, pan zapomina, że ja muszę żyć z moim starym. Gdy dwoje ludzi żyje razem — mniejsza o to, czy to jest ojciec i syn, mąż i żona czy brat i siostra — nie mogą się bez przerwy karmić tą zablagowaną grzecznością, o którą tak łatwo podczas dziesięciominutowej wizyty. Otóż mój stary, który z licznymi zaletami domowymi łączy niezdecydowanie owcy oraz napuszoność i napastliwość osła...
Praed
Nie, proszę cię, proszę, mój kochany. Pamiętaj, to przecież twój ojciec.
Frank
Mam dla niego za to pełne uznanie, (wstaje i rzuca gazetę na ziemię) Ale proszę sobie wyobrazić, że on powiedział Croftsowi, żeby tu przyszedł z panią Warren i Wiwią! Musiał być zalany w pestkę! Drogi panie, pan wie, że matka moja nie zniosłaby ani przez chwilę towarzystwa pani Warren. Wiwia nie może się tu pokazać, dopóki pani Warren nie wróci do Londynu.
Praed
Ale twoja matka chyba nic nie wie o pani Warren? Bierze gazetę, siada i zabiera się do czytania.
Frank
Czy ja wiem? Jej podróż do miasta świadczyłaby raczej, że coś wie. To nie znaczy, żeby moja matka brała wszystko za złe, jak się to zwyczajnie robi; stawała ona zawsze w obronie całej masy kobiet, które znalazły się w kłopotliwej sytuacji. Ale to były kobiety dobrze wychowane. A to jest zasadnicza różnica. Pani Warren ma niewątpliwie swoje zalety, ale poza tym to awanturnica; moja matka po prostu nie zniosłaby jej towarzystwa. Więc... Halo!
Okrzyk ten jest spowodowany ponownym ukazaniem się Pastora, który pospiesznie wychodzi z domu z miną wyraźnie przerażoną.
Samuel
Frank, pani Warren i jej córka idą tutaj z Croftsem przeze wrzosowisko; zobaczyłem ich z okien mojego gabinetu. Co im mam powiedzieć o matce?
Frank
Niech ojciec wsadzi kapelusz na głowę, wyjdzie naprzeciw i powie im, że ojcu bardzo przyjemnie i że Frank jest w ogrodzie; potem proszę im oznajmić, że matka z Elżbietką zostały wezwane do chorej krewnej i żałowały ogromnie, że nie mogą zostać w domu; z kolei wyrazi ojciec nadzieję, że pani Warren dobrze spała, i cokolwiek ojcu przyjdzie na myśl — z wyjątkiem prawdy. Resztę niech ojciec zostawi Opatrzności.
Samuel
Ale jak ich się potem pozbędziemy?
Frank
Teraz nie czas o tym myśleć... Zaraz!
Pędzi do domu.
Samuel
Cóż to za narwaniec! Nie wiem, co z nim robić, proszę pana.
Frank
wracając z pilśniowym kapeluszem pastorskim, który nasadza ojcu na głowę
No, jazda! (popycha ojca w stronę bramy) Ja z panem Praedem zaczekamy tutaj, żeby wszystko wyglądało jak najnaturalniej.
Pastor, oszołomiony, posłusznie wybiega.
Frank
Panie Praed, musimy jak najszybciej wyprawić starszą panią z powrotem do Londynu. No, niech pan sam powie, ale tak uczciwie, czy pan może patrzeć z przyjemnością na te dwie kobiety razem?
Praed
A czemużby nie?
Frank
z dreszczem obrzydzenia
Czy skóra na panu nie cierpnie? Ta podła, stara diablica, przysiągłbym, że zdolna do każdej nikczemności pod słońcem — i Wiwia. Och!
Praed
Ciszej, bo właśnie nadchodzą.
Na drodze ukazuje się Pastor z Croftsem; za nimi Pani Warren z Wiwią; idą razem bardzo czule.
Frank
Niech pan spojrzy! Przecież ona objęła wpół tę starą. I to prawą ręką, więc to od niej wyszło! Na Boga! Wiwia zachorowała na sentymentalizm! Uch! Uch! Cóż, czy i teraz skóra na panu nie cierpnie? Pastor otwiera bramę. Pani Warren i Wiwia przechodzą obok niego i zatrzymują się w środku ogrodu patrząc na dom. Frank w ekstazie symulacji zwraca się do Pani Warren wołając wesoło:
Jakże się cieszę widząc panią tutaj. Wspaniale pani wygląda na tle tego cichego, spokojnego proboszczowskiego ogrodu.
Pani Warren
No, coś podobnego! George, słyszałeś? On mówi, że mi do twarzy w tym starym proboszczowskim ogrodzie.
Samuel
przytrzymując bramę otwartą dla Croftsa, który wchodzi leniwie, śmiertelnie znudzony
Pani wygląda dobrze na każdym tle.
Frank
Brawo, ojcze! A teraz słuchajcie państwo — przed obiadem wyprawimy sobie ucztę duchową. Najpierw obejrzymy kościół. Należy to do obowiązków każdego gościa. Jest to zabytkowy kościół z XIII wieku. Ojciec jest w nim zakochany, zwłaszcza od czasu, kiedy sześć lat temu zebrał fundusz na jego restaurację i kazał go gruntownie przebudować. Praed potrafi pokazać uroki tego kościoła.
Pread
wstając
Owszem, jeśli je przebudowa w ogóle zachowała.
Samuel
z przesadną grzecznością
Będzie mi ogromnie miło, jeśli to państwa naprawdę zajmie.
Pani Warren
No, więc chodźmy! Im prędzej to zrobimy, tym lepie j:
Crofts
kierując się z powrotem ku bramie
Ja nie mam nic przeciwko temu.
Samuel
Nie tamtędy. Pójdziemy na przełaj przez pola, jeśli państwo pozwolą, o, tędy.
Prowadzi ścieżką przez bukszpanowy żywopłot.
Crofts
Tędy? Doskonale.
Wychodzi z Pastorem. Za nimi podąża Praed z Panią Warren. Wiwia, nie ruszając się z miejsca, patrzy za odchodzącymi, jak gdyby czekała na ich znikniecie. Rysy jej twarzy zdradzają jakieś silne postanowienie.
Frank
A ty nie idziesz?
Wiwia
Nie. Frank, chcę cię ostrzec. Przed chwilą wyśmiewałeś się z mojej matki mówiąc o tym cichym i spokojnym proboszczowskim ogrodzie; w przyszłości nie może być o tym mowy. Proszę, żebyś traktował moją matkę z takim samym szacunkiem jak swoją własną.
Frank
Moja droga, ona nie potrafiłaby tego ocenić. Oba te przypadki wymagają odmiennego traktowania. Ale na litość boską, co się z tobą stało? Wczoraj wieczorem zgadzaliśmy się całkowicie co do twojej matki i jej kliki. Dziś stwierdzam, że się zgrywasz na sentymentalizm z tym twoim obejmowaniem wpół własnej rodzicielki.
Wiwia
rumieniąc się
Zgrywam się?!
Frank
Odniosłem takie wrażenie. Pierwszy raz widzę, że robisz coś nie na poziomie.
Wiwia
panując nad sobą
Owszem, zaszła we mnie pewna zmiana, ale nie sądzę, żeby na gorsze. Wczoraj byłam przesadnie zarozumiała i głupia.
Frank
A dziś?
Wiwia
Dziś... (wstrząsa się; po czym wpatrując się w niego) Dziś znam moją matkę lepiej niż ty.
Frank
Boże broń!
Wiwia
Co to znaczy?
Frank
Wiwio, między ludźmi z gruntu niemoralnymi istnieje pewna wolnomularska więź, o której ty nic nie wiesz. Masz na to za wiele charakteru. To jest właśnie więź między twoją matką i mną; dlatego też ja znam ją lepiej, niż ty ją kiedykolwiek będziesz znała.
Wiwia
Mylisz się. Ty o niej nic nie wiesz. Gdybyś znał okoliczności, z którymi moja matka musiała walczyć...
Frank
zręcznie kończąc rozpoczęte przez nią zdanie ...to bym zrozumiał, dlaczego jest tym, czym jest — prawda? A czy zrobiłoby to jaką różnicę? Wiwio, okoliczności okolicznościami, ale ty się nigdy nie będziesz mogła dogadać z twoją matką.
Wiwia
z wielkim gniewem
Dlaczego?
Frank
Bo to stara, nędzna hultajka. Jeśli ją obejmiesz jeszcze raz w mojej obecności, zastrzelę się momentalnie na znak protestu przeciw widowisku, które budzi we mnie odrazę.
Wiwia
To znaczy, że mam do wyboru zerwać z matką albo z tobą?
Frank
z wdziękiem
Taki wybór skazałby starszą panią z góry na przegraną. Nie, Wiwio. Twój mały chłopczyk, zadurzony w tobie bez pamięci, nie opuści cię W żadnym wypadku. Ale właśnie dlatego tym bardziej zależy mu na tym, żebyś nie popełniała żadnych pomyłek. Nie ma co, Wiwuś, twoja matka jest niemożliwa. Może być, że jest nawet poczciwa w gruncie rzeczy, ale jest paskudna, i to bardzo paskudna.
Wiwia
gwałtownie
Frank!
Frank nie cofa swoich słów, Wiwia odwraca się i siada na ławce pod cisem starając się przyjść do równowagi; po chwili mówi:
Więc ona ma być opuszczona przez cały świat dlatego, że jest, jak ty mówisz, paskudna? Czy nie ma prawa żyć?
Frank
Nie ma obawy, Wiwuś; ona nigdy nie będzie opuszczona. Siada obok niej na ławce.
Wiwia
Ale ja mam ją opuścić...
Frank
mówi tonem dziecinnym, kołysząc ją i pieszcząc swym głosem
Nie powinnaś z nią żyć. Z rodzinnego gniazdka mamy z córeczką nic by nie wyszło. Zepsułoby nam to tylko nasze gniazdeczko.
Wiwia ulegając jego urokowi
Czyje gniazdeczko?
Frank
Dzieci zabłąkanych w lesie, Wiwusi i Franusia. (obejmuje ją ramieniem i tuli się do niej jak zmęczone dziecko) Chodźmy, i niech się liście posypią na nas jak złoty deszcz.
Wiwia
rytmicznie, kołysząc go jak piastunka
Zaśnijmy mocno, w dłoni dłoń, w głębokim cieniu drzew.
Frank
Mądra dziewczynka ze swoim niemądrym chłopczykiem.
Wiwia
Kochany chłopczyk ze swoją biedną dziewczynką.
Frank
W błogim spokoju, wolni od myśli o głupocie ojca chłopczyka i wątpliwej cnocie...
Wiwia
tuląc jego głowę do piersi, by stłumić ostatnie stówo Sz-sz-sz! Dziewczynka chce całkiem zapomnieć o swej mamie.
Przez chwile milczą oboje kołysząc się wzajemnie. Nagle Wiwia zrywa się. zgorszona, i woła:
Cóż z nas za para głuptasów! Siedź prosto! Głowa do góry! Boże! ta niesforna czupryna! (przygładza mu włosy ręką) Ciekawa jestem, czy wszyscy dorośli ludzie bawią się tak dziecinnie, gdy ich nikt nie widzi. Gdy byłam dzieckiem, nigdy tego nie robiłam.
Frank
Ani ja. Ty jesteś moją pierwszą towarzyszką zabawy. (chwyta jej dłoń, żeby ją pocałować, lecz najpierw rzuca okiem dokoła i zupełnie nieoczekiwanie spostrzega Croftsa wynurzającego się spoza żywopłotu) A żeby cię diabli!
Wiwia
Kogo — kochanie?
Frank
szeptem
Sz-sz-sz! Ten brutal Crofts zbliża się tutaj.
Odsuwa się nieco od niej i siedzi z miną obojętną.
Crofts
Czy mógłbym z panią pomówić, panno Wiwio?
Wiwia
Proszę.
Crofts
do Franka
Pan wybaczy, panie Gardner. Reszta towarzystwa czeka na pana w kościele.
Frank
wstając
Dla pana wszystko — z wyjątkiem kościoła. Wiwuś, gdybyś mnie przypadkiem potrzebowała, uderz w ten dzwon przy bramie.
Odchodzi do domu z miną pełną niezmąconej pogody.
Crofts
śledząc go chytrym spojrzeniem, mówi do Wiwii takim tonem, jakby rościł sobie pretensje do pewnej poufałości
Wcale miły młokos, panno Wiwio. Szkoda tylko, że goły.
Wiwia
Tak pan sądzi?
Crofts
Cóż on może zrobić? Ani fachu w ręku, ani majątku? Co za pożytek z niego?
Wiwia
Zdaję sobie sprawę z jego braków, panie Crofts.
Crofts
zbity z tropu tym, ze jego słowa zostały zrozumiane tak dosłownie
Och, nie o to chodzi. Ale pókiśmy na tym świecie, póty jesteśmy na nim; a pieniądz to pieniądz.
Wiwia nie odpowiada.
Ładny dzień, prawda?
Wiwia
z ledwie ukrywanym lekceważeniem dla tak rozpoczętej konwersacji!
Bardzo.
Crofts
z brutalnym humorem, jakby mu się podobała jej pewność siebie
Oczywiście nie przyszedłem tu po to, żeby pani to powiedzieć. (siada obok niej) Niech pani posłucha, panno Wiwio. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że nie jestem wymarzonym kawalerem dla młodej panienki.
Wiwia
Naprawdę, panie Crofts?
Crofts
Tak. I mówiąc uczciwą prawdę, nie mam ochoty nim być. Ale jeśli coś mówię, to mówię serio; jeśli czuję jakiś sentyment, to czuję poważnie; za to, co cenię, płacę gotówką. Taki już jestem.
Wiwia
To niewątpliwie świadczy o panu bardzo korzystnie.
Crofts
Och, nie mówię tego, żeby się chwalić. Mam swoje wady. Bóg widzi, że nikt nie zdaje sobie z tego sprawy lepiej niż ja. Wiem, że mi daleko do doskonałości. To jedna z zalet średniego wieku. Nie jestem młody, o tym także wiem. Ale moje zasady są proste i zdaje mi się — zdrowe: honor między mężczyznami, wierność wzajemna między mężczyzną a kobietą i żadnej obłudy co do wyższości tej lub owej religii, lecz uczciwa wiara, że na ogół świat zmierza ku lepszemu.
Wiwia
z gryzącą ironią '
„Moc jakaś, nie my sami, co sprawiedliwość czyni.' Tak?
Crofts
biorąc te słowa poważnie
Och, oczywiście. Nie my sami. Oczywiście. Pani doskonale pojęła, o co mi chodzi. A teraz do spraw praktycznych. Sądzi pani może, że jestem rozrzutnikiem. Otóż nie. Jestem dziś bogatszy niż w chwili, gdy odziedziczyłem majątek. Wyzyskałem swoją znajomość świata inwestując kapitały w interes przeoczony przez innych. Cokolwiek można by o mnie powiedzieć, moja solidność finansowa nie może budzić żadnych wątpliwości.
Wiwia
Bardzo pan uprzejmy, że mi pan to wszystko mówi.
Crofts
No, no, panno Wiwio, niech pani nie udaje, że pani nie wie, do czego zmierzam. Pragnę się ustatkować przy boku lady Crofts. Dziwi panią zapewne moja obcesowość, co?
Wiwia
Nie. Przeciwnie. Jestem panu zobowiązana za tę jasność i rzeczowość. Oceniam również całkowicie pańską ofertę z jej solidnością finansową, wysoką pozycją towarzyską, tytułem lady Crofts itd. Ale powiem „nie", jeśli to panu nie zrobi różnicy. Wolę nie.
Wstaje i podchodzi do zegara słonecznego, aby się pozbyć bliskiego sąsiedztwa Croftsa.
Crofts
wcale nie zniechęcony, przeciwnie, wyzyskując wolne miejsce rozsiada się wygodnie, tak jakby kilka rekuz na wstępie należało do nieuniknionych formalności oświadczyn
Mnie się nie śpieszy. Chciałem tylko, żeby pani była zorientowana na wypadek, gdyby ten młody Gardner próbował panią schwytać w pułapkę. Zostawmy kwestię otwartą.
Wiwia
ostro
Moja odmowa jest ostateczna. Nie cofnę jej.
Crofts przyjmuje te słowa bez wrażenia. Szczerzy zęby w uśmiechu, pochyla się naprzód opierając łokcie na kolanach, żeby dźgnąć laską jakiegoś nieszczęsnego owada w trawie, i spogląda na nią chytrze; Wiwia odwraca się. zniecierpliwiona.
Crofts
Jestem znacznie starszy od pani. Dwadzieścia pięć lat. Ćwierć wieku. Wiecznie żyć nie będę i postaram się, żeby pani na niczym nie zbywało, gdy mnie zabraknie.
Wiwia
Nawet i taka zachęta nie robi na mnie wrażenia. Czy nie uważa pan, że byłoby lepiej pogodzić się od razu z moją odpowiedzią? Nie ma najmniejszych widoków, żebym ją miała zmienić.
Crofts
ścina laską stokrotkę, wstaje i podchodzi do Wiwii
No, mniejsza o to. Mógłbym pani powiedzieć niejedno, co by od razu wpłynęło na zmianę nastawienia pani. Nie zrobię tego, bo wolałbym zdobyć panią szczerością moich uczuć. Byłem zawsze prawdziwym przyjacielem matki pani. Niech się pani zapyta jej samej. Nigdy by nie zarobiła pieniędzy, które poszły na opłacenie edukacji pani, gdyby nie moja rada i pomoc, nie mówiąc już o sumach pożyczonych na prowadzenie interesu. Niewielu jest mężczyzn, którzy by jej pomagali tak wytrwale jak ja. Licząc wszystko razem, włożyłem w ten interes jakieś czterdzieści tysięcy funtów.
Wiwia
patrząc mu prosto w oczy
Chce pan powiedzieć, że pan był wspólnikiem mojej matki?
Crofts
Tak. Niech pani tylko pomyśli, ile by się oszczędziło kłopotów i wyjaśnień, gdybyśmy zatrzymali całą sprawę, że tak powiem — w rodzinie. Niech się pani zapyta matki, czy byłaby bardzo zadowolona, gdyby musiała wyjaśniać wszystkie swoje sprawy majątkowe jakiemuś zupełnie obcemu człowiekowi.
Wiwia
Nie widzę wcale żadnej trudności, skoro — jak mi wiadomo — cały interes jest zwinięty, a pieniądze zainwestowane.
Crofts
zatrzymuje się, zdumiony
Interes zwinięty?! A któż by zwijał interes przynoszący w najgorszych latach trzydzieści pięć procent dochodu?! Nic podobnego. Kto pani to powiedział?
Wiwia
bardzo blada
To znaczy, że on nadal... (urywa nagle i opiera się ręką o zegar słoneczny; potem podchodzi szybko do żelaznego krzesła i siada) O jakim interesie pan mówi?
Crofts
No, prawdę mówiąc, to nie jest coś, co by się w mojej sferze nazywało interesem wysokiej klasy — wie pani, w sferze ziemiańskiej. Będzie to nasza sfera, jeśli się pani przychyli do mojej propozycji. Nie dlatego, żeby w tym była jakaś tajemnica; niech pani tego nie myśli. Sam fakt, ze matka pani bierze w tym udział, powinien panią przekonać, że sprawa jest całkowicie czysta i uczciwa. Znam matkę pani od wielu lat i mogę o niej powiedzieć, że raczej dałaby sobie uciąć obie ręce, niż dotknąć się czegoś, co nie jest w porządku. Powiem pani wszystko, jeśli pani sobie życzy. Nie wiem, czy pani się kiedyś przekonała podróżując, jak trudno jest znaleźć naprawdę wygodny i niekrępujący hotel.
Wiwia
odwracając się ze wstrętem
Owszem, niech pan mówi dalej.
Crofts
Właściwie to powiedziałem już wszystko. Matka pani jest po prostu genialna w kierowaniu tymi zakładami. Posiadamy dwa zakłady w Brukseli, jeden w Ostendzie, jeden we Wiedniu i dwa w Budapeszcie. Oczywiście należą do tego i inni poza nami, ale przeważna część kapitału należy do nas, a matka pani jest po prostu niezastąpiona jako naczelna kierowniczka. Pani zapewne zauważyła, że ona dużo podróżuje. Ale widzi pani, w towarzystwie nie można nawet wspomnieć o takich rzeczach. Dość raz wymówić słowo hotel, a każdy będzie miał na myśli knajpę. Pani chyba nie byłaby zadowolona, gdyby ludzie zaczęli opowiadać o matce pani takie rzeczy. Dlatego tak rzadko o tym wspominamy. Skoro już o tym mowa — pani także zatrzyma to przy sobie, prawda? Niech nasz sekret, utrzymywany tak długo, pozostanie nadal sekretem.
Wiwia
Więc pan mnie zaprasza, żebym i ja została wspólniczką w tym interesie?
Crofts
O, nic. Moja żona nie będzie się kłopotała żadnymi interesami. Pani udział w nich nie będzie w przyszłości większy, niż był dotąd.
Wiwia
Mój udział?! Co pan przez to rozumie?
Crofts
Tylko to, że pani żyła dotąd z dochodów naszego przedsiębiorstwa. To ono płaciło za pani kształcenie i za tę suknię, którą ma pani na sobie. Niech pani nie kręci noskiem na interesy, panno Wiwio. Jakby to było z uniwersyteckimi studiami pani, gdyby nie te interesy?
Wiwia
zrywając się niemal wyprowadzona z równowagi
Niech pan uważa! Ja wiem, co to za interes.
Crofts
podrywa się tłumiąc w ustach przekleństwo
Kto pani powiedział?
Wiwia
Pańska wspólniczka.
Moja matka.
Crofts
zsiniały z wściekłości
Co?! Ta stara...
Wiwi a
Właśnie.
Crofts połyka nie wypowiedziany epitet i stoi chwilę wściekając się i klnąc nieprzyzwoicie pod nosem. Zdając sobie jednak sprawę, że w jego interesie jest okazać współczucie, ratuje się tonem szlachetnego oburzenia.
Crofts
Powinna była okazać pani więcej względów. Ja bym pani tego nigdy nie powiedział:
Wiwia
Pan by mi to powiedział prawdopodobnie po ślubie. Byłaby to bardzo dogodna broń do ujarzmienia mnie.
Crofts
zupełnie szczerze
Nie miałem wcale tego zamiaru. Daję pani słowo honoru dżentelmena.
Wiwia
przygląda mu się bacznie, wyczucie ironii jego protestu wzmacnia ją i otrzeźwia, odpowiada tonem spokojnie pogardliwym
Mniejsza o to. Pan się chyba domyśla, że nasze dzisiejsze rozstanie będzie zarazem końcem naszej znajomości.
Crofts
Dlaczego? Czy to za moją pomoc dla matki pani?
Wiwia
Moja matka była bardzo biedną kobietą, która właściwie nie miała wyboru postępując tak, jak postąpiła. Ale pan był bogatym dżentelmenem, a jednak zrobił pan to samo dla trzydziestu pięciu procent dochodu od pańskiego kapitału. Moim zdaniem, jest pan typem bardzo pospolitego szubrawca. I to jest to — co o panu naprawdę myślę.
Crofts
spojrzawszy na nią bez oburzenia, czuje, że ten szczery epitet daje mu więcej swobody niż poprzednia ceremonialność
Ha!-ha!-ha!-ha! Doskonale! Jazda, panieneczko, jazda! Niech sobie panienka użyje! Mnie to nie boli, a panieneczkę widocznie bawi. A dlaczegóż to, do stu diabłów, nie miałbym w ten sposób ulokować mojego kapitału? Biorę procent od moich pieniędzy jak każdy inny kapitalista. Chyba pani nie przypuszcza, że sam maczam palce w brudnej robocie. Wiem, że pani by się nie wyparła znajomości z księciem Belgrawii, ciotecznym bratem mojej matki, tylko dlatego, że niektórzy z jego lokatorów podejrzanymi sposobami zarabiają na komorne. Przypuszczam również, że nie zrobiłaby pani afrontu arcybiskupowi Canterbury za to, że komisarze majątków kościelnych mają trochę szynkarzy i jawnogrzeszników wśród swoich dzierżawców. Pamięta pani stypendium imienia Croftsa, które pani otrzymała w Newnham College? Ufundował je mój brat, poseł do parlamentu. Otóż braciszek mój ciągnie dwadzieścia dwa procent dochodu z fabryki zatrudniającej sześćset dziewcząt. Żadna z nich nie otrzymuje płacy, z której mogłaby wyżyć. Jak one sobie radzą, jeśli nie mają rodziny, która by im pomagała? Niech się pani zapyta o to swojej matki. A pani żąda, żebym ja się wyrzekł moich trzydziestu pięciu procent, gdy wszyscy inni pakują w portfel, co się da, jak przystało na ludzi rozsądnych? Nie ma głupich! Jeśli pani chce wybierać i dobierać sobie znajomych według zasad moralnych, to niech pani lepiej wyjedzie z tego kraju, chyba że pani sama chce się wykluczyć z wszelkiego przyzwoitego towarzystwa.
Wiwia
czując wyrzuty sumienia
Mógłby pan jeszcze dodać, że ja nigdy nie pytałam o źródło tych pieniędzy, które wydawałam. Widzę teraz, że nie jestem lepsza od pana.
Crofts
odzyskując pewność siebie
Oczywiście, że nie! I całe szczęście, że nie! Ostatecznie, co to komu szkodzi? (tonem żartobliwym) Więc pomyślawszy nad tym nie uważa mnie już pani za takiego szubrawca, co?
Wiwia
Przecież dzieliłam się z panem zyskami z tego samego przedsiębiorstwa, a teraz dopuściłam pana do poufałości mówiąc szczerze, co o panu myślę.
Crofts
naprawdę przyjaźnie
Nie przeczę, że pani to zrobiła. Przekona się pani, że ze mnie wcale niezły człowiek. Ja nie udaję arcysubtelnego intelektualisty, ale jest we mnie sporo uczciwego, ludzkiego uczucia; a stara rasa Croftsów ma w sobie coś w rodzaju instynktownej nienawiści do wszystkiego, co niskie i podłe; jestem pewien, że co do tego pani się ze mną zgodzi. Niech mi pani wierzy, panno Wiwio, że świat nie jest taki zły, jak kraczą niektóre kruki. Dopóki nie wystąpi pani otwarcie przeciw konwenansom wyższych sfer, nie będą one zadawać pani niedyskretnych pytań, a z łobuzami, którzy chcieliby to robić, załatwią się szybko i sprawnie. Nic tak nie sprzyja zachowaniu tajemnicy jak fakt, że się jej każdy domyśla. W tej klasie ludzi, do której mogę panią wprowadzić, żadna dama ani żaden dżentelmen nie zapomni się do tego stopnia, aby roztrząsać zawodowe interesy zarówno moje, jak i matki pani. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek poza mną mógł pani ofiarować bezpieczniejszą pozycję.
Wiwia
obserwując go z zaciekawieniem
Pan, zdaje się, naprawdę wyobraża sobie, że zaczyna dochodzić ze mną do porozumienia.
Crofts
Mam nadzieję, iż mogę sobie pochlebić, że pani ma teraz o mnie lepsze pojęcie niż na początku.
Wiwia
spokojnie
Teraz widzę, że o panu w ogóle myśleć nie warto. Kiedy pomyślę o społeczeństwie, które pana toleruje, i o prawach, które pana chronią! Kiedy pomyślę, jak bezradna byłaby olbrzymia większość tych młodych dziewcząt w rękach pana i mojej matki! W rękach kobiety, której nie nazwę po imieniu, i jej sutenera-kapitalisty!...
Crofts
siny z gniewu
Ty jędzo z piekła rodem!
Wiwia
Niech się pan nie trudzi. I bez tego czuję się już jedną z potępionych.
Podnosi skobel, żeby otworzyć bramę i wyjść. Crofts postępuje za nią i ciężko kładzie rękę na ryglu, aby nie dopuście do otwarcia bramy.
Crofts
dysząc z wściekłości
Niech ci się nie zdaje, że ci to ujdzie na sucho, ty mała diablico!
Wiwia
nieporuszona
Proszę się uspokoić. Ten dzwonek zaraz tu kogoś przywoła.
Nie ruszając się z miejsca uderza wierzchem dłoni w dzwonek, który wydaje tak przeraźliwy dźwięk, że Crofts cofa się mimo woli. Równocześnie Frank ukazuje się na werandzie, ze strzelbą w ręku.
Frank
z pogodną grzecznością
Dać ci strzelbę, Wiwuś, czy ja mam dokonać operacji?
Wiwia
Podsłuchiwałeś, Frank?
Frank
schodząc do ogrodu
Słuchałem tylko, czy się dzwonek nie odezwie, żebyś nie musiała długo czekać. Zdaje mi się, że okazałem wielką przenikliwość w ocenie pańskiego charakteru, panie Crofts!
Crofts
Gdyby mi się chciało, to bym ci tę flintę wyrwał i połamał na twoim łbie.
Frank skradając się do niego, ostrożnie
Błagam, niech pan tego nie robi. Jestem bardzo nieostrożny w obchodzeniu się z bronią Stąd łatwo o przykry wypadek, no i pater noster ze strony sędziów przysięgłych za moje niedbalstwo.
Wiwia
Odłóż strzelbę, Frank. Myślę, że jest chyba zbyteczna.
Frank
Masz rację, Wiwuś. O wiele bardziej sportowo będzie złapać go w sidła.
Crofts rozumiejąc obelgę zamierza się na Franka.
Panie Crofts — mam piętnaście ładunków w magazynie, a ostrzegam, że z tej odległości nie pudłuję do celu o pańskich rozmiarach.
Crofts
Och, nie ma się pan czego obawiać. Nie mam zamiaru pana dotknąć.
Frank
W tych okolicznościach — to doprawdy duża wspaniałomyślność z pańskiej strony. Dziękuję!
Crofts
Ale nim stąd odejdę, powiem państwu coś, co was oboje zainteresuje, skoro tak bardzo macie się ku sobie. Pan pozwoli, że przedstawię go pańskiej przyrodniej siostrze, najstarszej córce pastora Samuela Gardnera. Panno Wiwio — pani przyrodni brat. Żegnam.
Wychodzi przez bramę i oddala się drogą
Frank
po chwili osłupienia, podnosząc strzelbę
Wiwio, zeznasz przed sędzią śledczym, że to był przypadek.
Mierzy do oddalającego się Croftsa.
Wiwia
chwyta lufę i kieruje ją we własną pierś
Teraz możesz strzelać.
Frank
szybko opuszcza kolbę
Stój! Ostrożnie!
Wiwia upuszcza strzelbę, która pada na trawę.
Och! przestraszyłaś swojego chłopczyka nie na żarty A gdyby tak wypaliła? Uf!
Pada na ławkę, zupełnie wyczerpany.
Wiwia
Więc cóż, gdyby wypaliła? Czy nie sądzisz, że ostry ból fizyczny byłby w tej chwili ulgą?
Frank
pieszczotliwie
Nie przejmuj się tym, Wiwuś.
A jeśli nawet ta strzelba napędziła temu łotrowi takiego strachu, że pierwszy raz w życiu powiedział prawdę, to my tym bardziej i już na serio jesteśmy teraz parą dzieci zabłąkanych w lesie, (wyciąga do niej ręce) Chodź, dziecinko, i niech się jeszcze raz listeczki na nas posypią.
Wiwia
z okrzykiem odrazy
Nie, nie, tylko nie to! Widzisz, że się cała trzęsę.
Frank
Dlaczego? Co się stało?
Wiwia
Bądź zdrów!
Zmierza do bramy.
Frank
zrywając się
Wiwio! Stój! Wiwuś! Wiwuś!
Ona odwraca się w bramie.
Frank
Dokąd ty idziesz? Gdzie mamy cię szukać?
Wiwia
W biurze Honoraty Fraser, 67, Chancery Lane — do końca mojego życia. Odchodzi szybko w kierunku przeciwnym do tego w którym poszedł Crofts.
Frank
Ależ posłuchaj — czekaj! A niechże to...
Biegnie za nią.
AKT CZWARTY
Biuro Honoraty Fraser przy Chancery Lane, na najwyższym piętrze gmachu New Stone Buildings; okno z grubego lustrzanego szkła: ściany malowane; światło elektryczne; patentowy piecyk. Sobota po południu. Z okna widok na kominy czworoboku gmachów Lincoln's Inn i zachodzące słońce. Na środku pokoju duże, podwójne biurko, na nim pudełko cygar, popielniczka i elektryczna przenośna lampa; cale biurko zarzucone mnóstwem papierów i książek. Z obu stron biurka, na którym panuje wielki nieład, krzesła. Pod ścianą, w pobliżu drzwi do dalszych pokoi, zamknięte i uporządkowane biurko urzędnicze, przed nim wysoki, trójnożny stołek; w ścianie po przeciwnej stronie — drzwi wiodące na korytarz: na ich górnej, matowej szybie od zewnątrz napis czarnymi literami: „Fraser i Warren". Kąt pokoju między tymi drzwiami a oknem zasłonięty parawanem, krytym samodziałem.
Frank, w jasnym modnym garniturze, z laską, rękawiczkami i białym kapeluszem w ręku przechadza się po pokoju. Ktoś próbuje kluczem otworzyć drzwi.
Frank
woła
Proszę wejść. Nie zamknięte.
Wchodzi Wiwia w kapeluszu i żakiecie. Zatrzymuje się i patrzy na niego ze zdziwieniem.
Wiwia
surowo
Co ty tu robisz?
Frank
Czekam na ciebie. Siedzę tu już chyba od kilku godzin. Ładnie pilnujesz swoich interesów.
Kładzie laskę i kapelusz na biurku, po czym lekko wskakuje na wysokie, trójnożne krzesło, patrząc na nią z miną, która mówi wyraźnie, że jest w szczególnie niespokojnym, zaczepnym i uszczypliwym usposobieniu.
Wiwia
Wyszłam dokładnie dwadzieścia minut temu na filiżankę herbaty, (zdejmuje kapelusz i żakiet i wiesza je w kącie za parawanem) Jak się tu dostałeś?
Frank
Kiedy przyszedłem, twój „personel" jeszcze urzędował. Potem poszedł na Primrose Hill grać w krykieta. Dlaczego nie zatrudniasz kobiety? Przecież powinnaś popierać płeć do której należysz.
Wiwia
Po coś tu przyszedł?
Frank
zeskakując z krzesła i zbliżając się do niej
Wiwuś, chodźmy gdzieś spędzić razem to sobotnie popołudnie, zabawić się jak ten twój „personel". Co byś powiedziała na przejażdżkę do Richmond, potem na jakąś rewię i na dobrą kolację?
Wiwia
Nie stać mnie na to. Muszę jeszcze odrobić sześć godzin, zanim pójdę spać.
Frank
Nie stać nas, mówisz? Aha! Patrz! (wyjmuje z kieszeni garść złotych monet i woła pobrzękując nimi) Złoto, Wiwuś, złoto!
Wiwia
Skąd je masz?
Frank
Karcięta, Wiwuś, pokerek!
Wiwia
To jeszcze gorzej, niż gdybyś je ukradł. Nie, nie pójdę.
Siada przy biurku tyłem do oszklonych drzwi i zaczyna przeglądać papiery.
Frank
z żałosnym protestem
Ależ, Wiwuś, ja chciałbym z tobą porozmawiać — i to bardzo poważnie.
Wiwia
Doskonale. Siadaj w krześle Honoraty i mów. Tutaj. Lubię taką dziesięciominutową pogawędkę po herbacie.
Frank
mruczy coś niewyraźnie.
A nie jęcz mi tu pod nosem. Jestem nieubłagana.
Frank
zajmuje krześle po przeciwnej stronie — niepocieszony.
Przysuń mi pudełko z cygarami.
Frank
posuwając pudełko w jej strony
Obrzydliwy kobiecy nałóg. Dobrze wychowani mężczyźni już tego nie robią.
Wiwia
Wiem; nie znoszą tego zapachu w biurze, tak że musiałyśmy przerzucić się na papierosy. Patrz!
Otwiera pudełko, wyjmuje papierosa i zapala. Częstuje Franka, lecz on potrząsa głową, krzywiąc się. Wiwia rozsiada się wygodnie, paląc,
No, jazda.
Frank
Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co robisz? Jak się urządziłaś?
Wiwia
Wszystko było załatwione w dwadzieścia minut po moim przyjeździe. Honorata doszła do przekonania, że sama nie podoła całej pracy w tym roku. Zamierzała właśnie posłać po mnie proponując spółkę, kiedy zjawiłam się u niej z oświadczeniem, że nie mam ani grosza. Więc wyprawiłam ją na dwutygodniowy wypoczynek, a sama zainstalowałam się tutaj. A co się stało u was po moim wyjeździe?
Frank
Nic a nic. Powiedziałem, że pojechałaś do miasta załatwić coś bardzo ważnego.
Wiwia
No i co?
Frank
Ano nic: albo ich to bardzo zaskoczyło, że zaniemówili, albo Crofts uprzedził twoją matkę. W każdym razie ani ona, ani Crofts nie powiedzieli ani słowa. A Praed tylko otwierał oczy i patrzył. Po herbacie wstali i poszli. Od tej chwili nie widziałem ich na oczy.
Wiwia
potakując spokojnie głową i śledząc kółko z dymu
To doskonale.
Frank
rozglądając się dokoła z niesmakiem
Czy masz zamiar ugrzęznąć na dobre w tej dziurze?
Wiwia
dmuchając na kółko z dymu i prostując się w krześle
Owszem. Już te dwa dni przywróciły mi całą siłę i równowagę ducha. Nie wyjadę już nigdy w życiu na żaden urlop.
Frank z bardzo kwaśną miną
Uuu! Widzę, że jesteś zadowolona i twarda jak krzemień.
Wiwia
ponuro
Całe moje szczęście!
Frank
wstając
Słuchaj, Wiwio, musimy sobie wyjaśnić naszą sytuację. Rozstaliśmy się onegdaj w kompletnym nieporozumieniu.
Siada na biurku, tuż obok niej.
Wiwia
odkładając papierosa
Proszę bardzo, wyjaśniaj.
Frank
Pamiętasz, co powiedział Crofts?
Wiwia
Pamiętam.
Frank Ta rewelacja miała rzekomo zmienić całkowicie naturę naszych wzajemnych uczuć, postawiła nas ona na stopie rodzeństwa.
Wiwia
Tak.
Frank
Czyś ty miała kiedy brata?
Wiwia
Nie.
Frank
Więc nie wiesz, na czym polega uczucie brata i siostry. Ja mam wiele sióstr, znam więc doskonale uczucie braterskie. Otóż mogę cię zapewnić, że moje uczucie dla ciebie nie jest wcale podobne do braterskiego. Moje siostry pójdą swoją drogą, a ja pójdę swoją i żadne z nas nie będzie płakać, jeśli się więcej w życiu nie zobaczymy. Tak to jest z bratem i siostrą. Natomiast jeśli idzie o twoją osobę, nie byłoby mi łatwo przeżyć bez ciebie choćby jeden tydzień. To już nie jest stosunek brata i siostry. Zupełnie to samo czułem na godzinę przed „rewelacją" Croftsa. Krótko mówiąc, moja droga Wiwio, to jest po prostu miłość.
Wiwia
z gryzącą goryczą
Właśnie! To samo uczucie, które przywiodło, twojego ojca do stóp mojej matki, co?
Frank
urażony tak, że na chwilę zsuwa się z biurka
Wiwio, protestuję jak najkategoryczniej przeciw porównywaniu moich uczuć z jakimkolwiek uczuciem, na jakie może się zdobyć wielebny Samuel, a jeszcze bardziej sprzeciwiam się porównywaniu ciebie z twoją matką, [siada znowu na biurku) Ja zresztą wcale nie wierzę w tę historyjkę. Powiedziałem to ojcu bez ogródek i otrzymałem odpowiedź równoznaczną z zaprzeczeniem.
Wiwia
Jakaż to odpowiedź?
Frank
Ojciec powiedział, że na pewno musiała zajść jakaś omyłka.
Wiwia
I ty mu wierzysz?
Frank
Gotów jestem uwierzyć raczej jemu niż Croftsowi.
Wiwia
Czy coś się przez to zmieniło? Oczywiście w twojej wyobraźni albo w sumieniu, bo przecież w istocie nie zaszła żadna zmiana.
Frank
potrząsając głową
Ja nie widzę żadnej.
Wiwia
Ja także nie.
Crofts
otwierając szeroko oczy
A to prawdziwa niespodzianka! (wraca na krześle) Bo ja sądziłem, że cały nasz stosunek zmienił się w twojej wyobraźni i sumieniu, jak mówisz, z chwilą kiedy te słowa padły z pyska tego bydlaka.
Wiwia
Nie, to nie o to chodziło, ja nie uwierzyłam Croftsowi. A chciałabym.
Frank
Jak to?
Wiwia
Bo zdaje się, że stosunek brata i siostry byłby dla nas bardziej odpowiedni.
Frank
Naprawdę tak myślisz?
Wiwia
Tak, to jest jedyny stosunek, na którym by mi zależało, nawet gdyby stać nas było na ten inny. Mówię to, co myślę.
Frank
podnosząc brwi jak ktoś, komu zaświtała nowa myśl, wstaje i mówi
z obfitym wylewem rycerskiego sentymentu
Wiwuś! Dlaczegoś mi tego wcześniej nie powiedziała! Bardzo mi przykro, że ci się narzucałem. Oczywiście, rozumiem.
Wiwia
zaskoczona
Co rozumiesz?
Frank
Och, nie jestem głupcem w zwykłym znaczeniu tego słowa, raczej w sensie biblijnym, to znaczy, że robię to wszystko, co człowiek mądry uznał za głupstwa, które sam przedtem wypraktykował na szeroką skalę. Widzę, że nie jestem już chłopczykiem Wiwusi. Nie obawiaj się; nie nazwę cię już nigdy Wiwusią, chyba że ci się znudzi twój nowy chłopczyk, ktokolwiek by to był.
Wiwia
Mój nowy chłopczyk?!
Frank
z przekonaniem
Musi być nowy chłopczyk. Zawsze tak bywa. Jeśli chodzi o ścisłość, to nawet nie widzę innej drogi.
Wiwia
Całe twoje szczęście, że nie widzisz.
Ktoś puka do drzwi,
Frank
Ach, żeby go diabli wzięli, tego twojego gościa!
Wiwia
To Praed. Wyjeżdża do Włoch i chce się pożegnać. Prosiłam go, żeby przyszedł dziś po południu. Idź i otwórz drzwi.
Frank
Dokończymy więc naszą rozmowę po jego odjeździe. Ja tu zostanę dłużej niż on (podchodzi do drzwi i otwiera je) Jak się pan ma, panie Praed? Ogromnie się cieszę, że pana widzę. Prosimy.
Praed, ubrany do podróży, wchodzi w świetnym nastroju.
Praed
Witam panią, panno Wiwio.
Ona ściska serdecznie jego dłoń, chociaż razi ją trochę pewna sentymentalność w jego radosnym nastroju.
Za godzinę wyruszam w drogę z Holborn Viaduct Żałuje, ze nie mogę namówić pani na Italię.
Wiwia
Po co?
Praed
Jak to? Żeby się pani nasyciła jej pięknem i romantycznością.
Wiwia
wzdryga się i odwraca krześle w strony biurka, jakby szukając podpory w czekającej ją robocie. Praed siada naprzeciw niej. Frank stawia krzesło obok Wiwii i siada leniwie i niedbale, mówiąc do niej przez ramię.
Frank
To na nic, proszę pana. Wiwia to zwyczajna zjadaczka chleba. Nawet wobec mojej romantyczności jest obojętna i zupełnie nieczuła na moje uroki.
Wiwia
Panie Praed, oświadczam raz na zawsze, że dla mnie nie istnieje w życiu ani urok, ani romantyczność. Życie jest tym, czym jest, i gotowam przyjąć je takim, jakie jest.
Praed
z entuzjazmem
Nie powie pani tego, jeśli pani wybierze się ze mną do Werony, a potem do Wenecji Będzie pani płakała z zachwytu, że żyje w takim cudownym świecie.
Frank
Elokwencja pierwszej klasy, proszę pana. Prosimy dalej w tym stylu.
Praed
Och, zapewniam państwa, że ja płakałem — i mam nadzieję, że będę jeszcze płakał pomimo mojej pięćdziesiątki. A w wieku pani, panno Wiwio, nie potrzebowałaby pani nawet jechać aż do Werony. Sam widok Ostendy uskrzydliłby pani duszę! Na pewno byłaby pani oczarowana tempem życia, wesołością i pogodną atmosferą Brukseli.
Wiwia
wywalać się z okrzykiem odrazy
Ooch!
Praed
wstając
Co się stało?
Frank
wstając
Wiwio! Co tobie?!
Wiwia
do Praeda, z głębokim wyrzutem
Czy nie może mi pan podać lepszego przykładu tych pańskich uroków piękna i romantyczności niż właśnie Bruksela?
Praed
nie rozumiejąc
Oczywiście, że jest to typ miasta zupełnie inny niż Werona Nie twierdzę ani przez chwilę, że...
Wiwia
gorzko
Uroki i romantyczność prawdopodobnie w dużej mierze sprowadzają się do tego samego w obu miastach.
Praed
zupełnie wytrzeźwiony i mocno zaniepokojony Moja droga panno Wiwio — ja... (spogląda pytająco na, Franka) Czy się coś stało?
Frank
Wiwia uważa, że entuzjazm pański jest nieco frywolnyl a przeżyła już jedną bardzo poważną wizytę.
Wiwia
ostro
Frank, siedź cicho i nie wygłupiaj się!
Frank
siadając
Czy to są dobre maniery według pana?
Praed zaniepokojony i pełen troski
Panno Wiwio, czy mam go stąd zabrać? Jestem przekonany, że przeszkodziliśmy pani w pracy. Wstaje.
Wiwia
Niech pan siada. I tak bym się jeszcze nie mogła zabrać .do pracy. (Praed siada) Panowie zapewne myślicie, że dostałam ataku nerwowego. Nic podobnego! Ale jeżeli to panom nie zrobi różnicy, proszę, żebyście w mojej obecności nie poruszali dwóch tematów: jednym z nich jest (do Franka) miłość w jakiejkolwiek formie lub postaci; drugim (do Praeda) romantyczność i urok życia, a zwłaszcza beztroska wesołość Ostendy i Brukseli. Panowie możecie sobie żywić wszelkie złudzenia, jakie wam pozostały, ja nie mam żadnych. Jeżeli mamy pozostać przyjaciółmi, musicie mnie traktować jako kobietę pracującą zawodowo, która (do Franka) postanowiła nie wychodzić za mąż i która (do Praeda) pozbyła się wszelkich romantycznych złudzeń.
Frank
Ja także będę trwał w kawalerskim stanie, dopóki ty nie zmienisz swego postanowienia. Panie Praed, zmieńmy przedmiot rozmowy; niech pan użyje swojej elokwencji na jakiś inny temat.
Praed
niepewnie
Niestety, nie znam innego tematu, na który mógłbym mówić. Ewangelia Sztuki jest jedyną ewangelią, którą potrafię głosić. Wiem, że panna Wiwia jest wielką zwolenniczką Ewangelii Powodzenia, lecz nie moglibyśmy rozprawiać o niej bez zadraśnięcia twoich uczuć, skoro jesteś zdecydowany nie dbać o powodzenie.
Frank
Mniejsza o moje uczucia. Owszem, dajcie mi jakąś budującą radę. To mi zawsze wychodzi na dobre. Wiwuś, spróbuj jeszcze raz zrobić ze mnie człowieka powodzenia. Dalej, niech zagrają najcięższe działa: energia, oszczędność, zdolność przewidywania, poczucie własnej godności, charakter. Wiwio, ty nienawidzisz ludzi bez charakteru, prawda?
Wiwia
zniecierpliwiona
Dosyć! Dosyć! Skończmy z tą straszną obłudą! Panie Praed, jeżeli na świecie są naprawdę tylko te dwie ewangelie, to lepiej odbierzmy sobie wszyscy życie, gdyż obie noszą te same ślady kompletnego rozkładu.
Frank
patrząc na nią krytycznie
W tobie odezwała się dziś jakaś struna poezji, której ci dotąd brakowało.
Praed
protestując
Mój drogi chłopcze, czy to nie za duży brak współczucia?
Wiwia
bezlitosna dla samej siebie
Nie. Tego mi właśnie potrzeba. To mnie chroni przed sentymentalizmem.
Frank
pokpiwając z niej
Hamuje twoje silne, wrodzone skłonności w tym kierunku, prawda?
Wiwia
niemal histerycznie
Tak, tak, kpij dalej! Nie oszczędzaj mnie! Byłam sentymentalna przez jedną chwilę w życiu, cudownie sentymentalna, przy księżycu; a teraz...
Frank
szybko
Uważaj, Wiwio! Nie zdradzaj się!
Wiwia
Czy ty myślisz, że pan Praed nie wie wszystkiego o mojej matce? (kierując swoje rozdrażnienie przeciwko Praedowi) Pan powinien był powiedzieć mi to wtedy, panie Praed. W tej swojej delikatności jest pan naprawdę bardzo zacofany.
Praed
To pani jest nieco zacofana w swoich przesądach, panno Wiwio. Jako artysta, który wierzy, że najbardziej intymne stosunki między ludźmi wykraczają daleko poza i ponad zasięg praw pisanych, uważam za swój obowiązek oświadczyć pani, że choć wiem, iż matka pani jest niezamężna, mój szacunek dla niej z tego powodu nie jest mniejszy, lecz przeciwnie, większy.
Frank
wesoło
Brawo! Brawo!
Wiwia
szeroko otwierając oczy
Czy to wszystko, co pan wie o mojej matce?
Praed
Oczywiście, że wszystko.
Wiwia
W takim razie żaden z was nic nie wie. Wasze domysły są niewinną zabawką w porównaniu z prawdą.
Praed
poruszony i oburzony, wstaje zachowując z trudnością ton uprzejmości
Mam nadzieję, że tak nie jest.(powtarza z naciskiem) Mam nadzieję, że tak nie jest, proszę pani.
Frank
gwiżdżąc
Fiuuuuu!
Wiwia
Nie ułatwia mi pan wypowiedzenia tej prawdy, panie Praed.
Frank
Jego rycerskość chwieje się wobec ich przekonania
Jeśli jest coś gorszego, chciałem powiedzieć, coś innego — to czy pani jest pewna, że powinna nam pani o tym mówić?
Wiwia
Jestem pewna, że gdybym miała odwagę, powinna bym spędzić resztę życia na wyjawianiu tej prawdy każdemu, na naznaczaniu nią jak piętnem wszystkich ludzi tak długo, ażby poczuli na sobie to piętno i zrozumieli swój współudział w tej ohydzie, tak jak ja dzisiaj czuję mój współudział. Niczym nie pogardzam bardziej niż tym nikczemnym konwenansem, który ochrania te sprawy zabraniając kobiecie o nich wspominać. A jednak nie mogę wam powiedzieć. Te dwa haniebne słowa, które określają, czym jest moja matka, dźwięczą mi w uszach i drżą na końcu języka; lecz wypowiedzieć ich nie mogę; ich obrzydliwość jest dla mnie zbyt okropna.
Kryje twarz w dłoniach. Obaj mężczyźni, zdumieni, spoglądają najpierw po sobie, potem na nią. Wiwia dźwiga głowę z jakąś desperacją i chwyta arkusz papieru i pióro.
Proszę, naszkicuję tu panom pewien prospekt.
Frank
Och, ona zwariowała! Słyszysz, Wiwio? Zwariowałaś! Opamiętaj się!
Wiwia
Zaraz zobaczysz, (pisze) Kapitał zakładowy, nie mniej niż czterdzieści tysięcy funtów, wpłacił sir George Crofts, baronet, główny akcjonariusz. Zakłady w Brukseli. Ostendzie, Wiedniu i Budapeszcie. Dyrektor naczelny: pani Warren... A teraz nie zapominajmy o jej kwalifikacjach — właśnie te dwa słowa... (pisze i podsuwa im papier przed oczy) Macie! Och, nie! Nie czytajcie ich! Nie!
Porywa papier i drze go na kawałki, po czym chwyta się za głowę i kryje twarz w papierach biurka. Frank, który śledził poprzez jej ramię to co pisała, i otworzył szeroko oczy po przeczytaniu owych dwóch słów, wyjmuje z kieszeni kartkę papieru, pisze na niej te same słowa i podaje w milczeniu Praedowi, który je odczytuje z osłupieniem i pospiesznie chowa kartkę do kieszeni.
Frank
szepcząc czule
Wiwio, kochanie, wszystko w porządku. Przeczytałem to, coś napisała. Pan Praed także. Rozumiemy cię i obaj jesteśmy, jak dotąd, twoimi oddanymi i wiernymi na zawsze przyjaciółmi.
Praed
Tak jest, panno Wiwio. Oświadczam, że nie spotkałem w życiu kobiety, która by posiadała tyle i tak wspaniałej odwagi.
Ten sentymentalny komplement otrzeźwia Wiwię, która strząsa go niecierpliwym gestem i zmusza się do wstania, opierając się jednak mocno o biurko.
Frank
Nie wstawaj, Wiwio, jeśli nie masz ochoty. Nie przejmuj się.
Wiwia
Dziękuję. Dwóch rzeczy możecie być zawsze pewni: raz, że się nie rozpłaczę, po wtóre, że nie zemdleję. {posuwa się kilka kroków w kierunku drzwi do drugiego pokoju i zatrzymuje się koło Praeda) Będę potrzebowała znacznie więcej odwagi, kiedy oznajmię matce, że nasze drogi się rozchodzą. A teraz panowie pozwolą, że wyjdę na chwilę do drugiego pokoju; muszę się trochę uspokoić.
Praed
Czy mamy wyjść?
Wiwia
Nie, wrócę za chwilę.
Praed otwiera drzwi do pokoju, Wiwia znika za nimi
Praed
Co za zdumiewająca rewelacja! Ogromnie się zawiodłem na Croftsie, naprawdę się zawiodłem.
Frank
A ja ani trochę. Nareszcie wyszło na jaw całkowicie, co to za jeden. Ale jaki to cios dla mnie! Teraz już żenić się z nią nie mogę.
Praed
surowo
Frank! Mierzą się wzrokiem w milczeniu; Frank z niezmąconym spokojem, Praed z głębokim oburzeniem. Wiedz o tym, że jeżeli ją teraz porzucisz, postąpisz haniebnie.
Frank
Poczciwy Praed! Zawsze rycerski! Ale pan się myli; nie chodzi tu o moralną stronę tej sprawy, tylko o stronę materialną. Teraz bym się już na to nie zdobył, żeby się tknąć pieniędzy tej starej baby.
Praed
Więc na to liczyłeś mając zamiar się żenić?
Frank
A na cóż innego? Nie mam ani pieniędzy, ani żadnych zdolności do ich robienia. Gdybym się teraz ożenił z Wiwią, musiałaby mnie utrzymywać. A to by ją więcej kosztowało, niż jestem wart.
Praed
Ale przecież taki zdolny i bystry chłopak potrafi chyba zarobić coś własnym przemysłem.
Frank
A owszem, trochę, (wyjmuje z kieszeni pieniądze) Wszystko to zarobiłem wczoraj w ciągu półtorej godziny. Ale to była bardzo ryzykowna spekulacja. Nie, drogi panie, nawet gdyby Elżbieta i Georgina wyszły za milionerów i gdyby mój stary umarł wydziedziczywszy obydwie, mój roczny dochód wynosiłby zaledwie czterysta funtów. A on nie umrze, dopóki nie dożyje tradycyjnej siedemdziesiątki, bo wcale nie grzeszy oryginalnością. W ciągu najbliższych dwudziestu lat będę więc cienko śpiewał, ale nie zniósłbym, żeby i Wiwia miała klepać biedę. Wycofuję się zatem z wdziękiem i zostawiam otwarte pole dla pozłacanej młodzieży angielskiej. Ta sprawa byłaby więc załatwiona; nie będę jej więcej tym dręczył. Gdy stąd wyjdziemy, napiszę do niej kilka słów. Ona na pewno zrozumie!
Praed
Ściskając jego dłoń
Zacny z ciebie chłopak! Przepraszam cię serdecznie, ale czy to konieczne, żebyś miał jej nigdy nie zobaczyć?
Frank
Ja miałbym jej nigdy nie zobaczyć?! Do diabła, bądźmy rozsądni. Oczywiście, będę ją odwiedzał jak najczęściej i będę dla niej bratem. Nie mogę zrozumieć tych niedorzecznych konsekwencji, których wy, romantycy, oczekujecie po najzwyklejszych transakcjach.
Słychać pukanie do drzwi.
Ciekawym, kto to? Może pan byłby łaskaw otworzyć drzwi.
Jeżeli to ktoś z interesantów, to lepiej, żeby pana zobaczył niż mnie.
Praed
Oczywiście.
Podchodzi do drzwi i otwiera je. Frank siada w krześle Wiwii, żeby napisać pospiesznie kilka słów.
A, kochana Kitty, proszę, proszę!
Pani Warren wchodzi rozglądając się trwożnie za Wiwią. Jej strój dowodzi, że starała się o wygląd poważnej matrony: miejsce olśniewającego kapelusza zajął skromny toczek, a jaskrawą bluzkę okrywa kosztowna czarna jedwabna mantyla. Wyraz jej twarzy zdradza żałosny niepokój i paniczny strach.
Pani Warren
do Franka
Co? Ty tutaj, tak?
Frank
odwracając się w krześle, lecz nie wstając
A tak. Ogromnie się cieszę, że panią widzę. Zjawia się pani jak powiew wiosny.
Pani Warren głosem przyciszonym
Nie pleć bzdur. Gdzie Wiwia?
Frank wskazuje wymownie drzwi drugiego pokoju, lecz nic nie mówi.
Pani Warren
nagle siada, prawie bliska płaczu
Praed, jak myślisz, czy ona zechce ze mną mówić?
Praed
Uspokój się, moja droga. Dlaczegóżby miała nie chcieć?
Pani Warren
Och, ty nigdy nie zrozumiesz, dlaczego; jesteś zanadto naiwny. Panie Franku, czy ona panu co mówiła?
Frank
składając we czworo zapisany arkusik papieru
Wiwia będzie musiała się z panią spotkać, jeżeli (bardzo wymownie) pani poczeka, aż ona tu wejdzie.
Pani Warren
wylękniona
Dlaczegóżbym nie miała poczekać?
Frank spogląda na nią zagadkowo, umieszcza starannie złożony list na kałamarzu, tak żeby Wiwia nie mogła go nie zauważyć, kiedy będzie maczała pióro, po czym wstaje i zajmuje się wyłącznie Panią Warren.
Frank
Droga pani, przypuśćmy, że pani byłaby wróbelkiem, takim malutkim, ładniutkim wróbelkiem skaczącym po środku drogi, i zobaczyłaby pani walec parowy toczący się w pani kierunku. Czyby pani na niego czekała?
Pani Warren
Nie zawracaj mi głowy swoimi wróbelkami. Dlaczego ona wyjechała z Haslemere bez jednego słowa?
Frank
Wiwia sama odpowie pani na to pytanie, jeżeli pani będzie na tyle nierozważną, żeby tu na nią czekać.
Pani Warren
Czy pan chce, żebym sobie poszła?
Frank
Nie, ja zawsze chcę, żeby pani pozostała. Ale radziłbym odejść.
Pani Warren
Co?! I nie zobaczyć jej już nigdy?!
Frank
Właśnie!
Pani Warren wybuchając płaczem
Praed, nie pozwól mu być tak okrutnym dla mnie. (pospiesznie powstrzymuje łzy i ociera oczy)
Ona by się bardzo gniewała, gdyby zobaczyła, że płakałam.
Frank
z prawdziwym współczuciem w swej pogodnej czułości
Pani wie, że pan Praed jest wcieleniem dobroci i życzliwości. Co pan radzi? Wyjść czy zostać?
Praed
do Pani Warren
Nie chciałbym ci sprawić najmniejszej przykrości, ale sądzę, że byłoby lepiej nie czekać. Widzisz...
Słychać kroki Wiwii zbliżającej się do drzwi wewnętrznych.
Frank
Sz-sz! Za późno; właśnie nadchodzi.
Pani Warren
Nie mówcie jej, że płakałam.
Wiwia wchodzi. Zatrzymuje się z wyrazem powagi ujrzawszy Panią Warren, która wita ją z histeryczną radością. Jakże się masz, kochanie, no nareszcie...
Wiwia
Dobrze, że mama przyszła, bo chcę z mamą porozmawiać. Frank, mówiłeś, zdaje się, że wychodzisz?
Frank
Tak. (do Pani Warren) Może pójdziemy razem? Co by pani powiedziała na wycieczkę do parku w Richmond?
A wieczorem poszlibyśmy do teatru. W Richmond jest bezpiecznie. Tam nie ma żadnych walców parowych.
Wiwia
Frank, nie pleć głupstw. Moja matka zostanie tutaj.
Pani Warren
wystraszona
Nie wiem, może lepiej, żebym poszła. Przeszkadzamy ci w pracy.
Wiwia
spokojnie i stanowczo
Panie Praed, proszę zabrać Franka. Niech mama siada.
Pani Warren siada posłusznie.
Praed
Żegnam panią, panno Wiwio. Chodźmy, Frank.
Wiwia
podając mu dłoń
Do widzenia! Przyjemnych wrażeń.
Praed
Dziękuję, bardzo dziękuję. Mam nadzieję, że będą przyjemne.
Frank
do Pani Warren
Żegnam panią! Szkoda, że pani nie poszła za moją radą. (podaje jej rękę, po czym wesoło do Wiwii) pa, Wiwuś!
Wiwia
Do widzenia!
Frank wychodzi wesoło, nie podając ręki Wiwii.
Praed smutnie
Do widzenia, Kitty!
Pani Warren
pochlipując
..dzenia...
Praed wychodzi; Wiwia, skupiona i niezwykle poważna siada w krześle Honoraty i czeka na pierwsze słowo matki. Pani Warren, która boi się milczenia, zaczyna mówić szybko, nie tracąc czasu.
Pani Warren
Powiedz mi, dziecko, dlaczegoś ty tak wyjechała bez jednego słowa? Jak mogłaś zrobić coś takiego! A coś ty zrobiła temu biednemu Croftsowi? Chciałam, żeby tu przyszedł ze mną. ale się wykręcił. Czułam, że się ciebie wyraźnie boi. Wyobraź sobie tylko: radził mi, żebym tutaj wcale nie szła. Tak jakbym ja (drżąc) miała się bać ciebie, kochanie.
Wiwia poważnieje jeszcze bardziej.
Oczywiście powiedziałam mu, żeśmy się pogodziły i że między nami jest wszystko w porządku, (załamuje się) Wiwio, powiedz mi, jak mam to rozumieć? (wyjmuje z torebki kopertę firmową i drżącymi palcami coś z niej wyciąga) Dostałam to dziś z banku.
Wiwia
To moja miesięczna pensja od mamy. Przysłano mi ją kilka dni temu, jak zwykle. Po prostu odesłałam ją do banku z poleceniem, aby tę sumę wpisano z powrotem na mamy rachunek, i z prośbą, żeby mamę o tym zawiadomili. Na przyszłość sama się będę utrzymywała.
Pani Warren
nie mając odwagi zrozumieć sensu tych słów
Za mało było? Dlaczegoś mi nie powiedziała? (z chytrym błyskiem w oczach} Dam ci więcej! Sama to chciałam zrobić. Tylko mi powiedz, ile ci potrzeba.
Wiwia
Mama wie doskonale, że to zupełnie inna sprawa. Od tej chwili idę własną drogą, w moim własnym zawodzie i z moimi własnymi przyjaciółmi. A mama pójdzie swoją drogą, (wstaje) Żegnam!
Pani Warren
wstaje, przerażona
Jak to?
Wiwia
Tak. Żegnamy się na zawsze. Słuchaj, mamo, nie róbmy żadnej niepotrzebnej sceny. Mama doskonale rozumie: sir George Crofts powiedział mi wszystko.
Pani Warren
z gniewem
Głupi stary...
Urywa blednąc na myśl o epitecie, którego już, już miała użyć.
Wiwia
Właśnie, właśnie.
Pani Warren
Trzeba by mu obciąć ten ozór! Ale ja myślałam, że to już skończone. Powiedziałaś mi, że ci to nie przeszkadza.
Wiwia
twardo
Przepraszam — ale przeszkadza.
Pani Warren
Ależ ja wyjaśniłam...
Wiwia
Mama wyjaśniła mi tylko, jak do tego doszło. Mama mi nie powiedziała, że to trwa w dalszym ciągu.
Siada. Pani Warren, oniemiała na chwile, patrzy żałośnie na Wiwię, która czeka z ukrytą nadzieją, że potyczka już zakończona. Wyraz chytrości wraca jednak po chwili na twarz Pani Warren, przechyla się przez biurko, przebiegła i nagląca, i mówi półszeptem'
Pani Warren
Wiwio, czy ty wiesz, ile wynosi mój majątek?
Wiwia
Nie wątpię, że bardzo dużo.
Pani Warren Ale ty nie wiesz, co takie bogactwo oznacza, boś na to za młoda. Oznacza co dzień nową sukienkę; co wieczór teatr lub dansing; rój najbogatszych i najprzystojniejszych mężczyzn w Europie u twoich stóp; oznacza piękny dom i moc służby; najbardziej wyborowe jadło i trunki; wszystko, czego byś chciała i zapragnęła, wszystko, co ci na myśl przyjdzie. A czym jesteś tutaj? Wyrobnicą, która musi harować dzień i noc za marny wikt i dwie tanie sukienki na rok. Zastanów się nad tym. (kojąco) Wiem, że jesteś zgorszona. Potrafię zrozumieć twoje uczucia i uważam, że one przynoszą ci zaszczyt, ale wierz mi, z tego powodu nikt na ciebie złym okiem nie spojrzy: daję ci na to słowo. Ja wiem, co czują i myślą młode dziewczęta. Wiem także, że i ty sama lepiej się do tego nastawisz, gdy sobie wszystko gruntownie przekalkulujesz.
Wiwia
Aha, więc to się tak robi? Do ilu kobiet musiała mama tak mówić, żeby się tego wyuczyć na pamięć?!
Pani Warren
gwaltownie
Czy ja ciebie namawiam do czego złego? Wiwia odsuwa się od niej z pogardą. Pani Warren mówi dalej z desperacją.
Wiwio, słuchaj mnie, ty nic nie rozumiesz. Ciebie w szkołach umyślnie karmiono fałszem; ty nie masz pojęcia, jaki świat jest naprawdę.
Wiwia
zaskoczona
Mnie w szkołach umyślnie karmiono fałszem?! Co to znaczy?
Pani Warren
To znaczy, że ty odrzucasz wszystkie swoje szansę dla niczego. Tobie się zdaje, że ludzie są naprawdę takimi, za jakich. chcą uchodzić; że ten świat, o którego sprawiedliwości i czystych rękach uczono cię w szkole i kolegium, jest naprawdę taki sprawiedliwy i dobry. Otóż tak nie jest. To tylko pozory, żeby tchórzliwy, niewolniczy ludek siedział cicho. Czy chcesz się o tym przekonać na własnej skórze, jak inne kobiety, gdy będziesz miała czterdzieści lat, gdy się zmarnujesz i stracisz wszystkie szansę? Czy nie lepiej uwierzyć, póki czas, własnej matce, która cię kocha i przysięga ci, że to jest prawda, święta prawda jak w Ewangelii? (z pasją) Wiwio, wszyscy ludzie możni, ludzie sprytni, ludzie, którzy rządzą i rozkazują, wiedzą o tym dobrze! Robią to, co ja robię, i myślą tak, jak ja myślę. Znam ich bardzo wielu; wiem, jak z nimi mówić, jak cię wprowadzić w ich towarzystwo, jak zrobić z nich twoich przyjaciół. Ja nie chcę nic złego; ale ty tego nie chcesz zrozumieć. Masz głowę nabitą sądami o mnie, które są pozbawione zdrowego sensu. Co ci ludzie, którzy ciebie uczyli, wiedzą o życiu albo o ludziach takich jak ja? Czy oni mieli kiedykolwiek ze mną do czynienia? Czy rozmawiali ze mną? Czy dopuścili, żeby im kto o mnie coś powiedział? Głupcy! Czy oni by zrobili cokolwiek dla ciebie, gdybym im nie płaciła? Czy ja ci nie powiedziałam, że chcę, byś była uczciwą i przyzwoitą kobietą? Czy nie wychowałam cię na porządną i uczciwą dziewczynę? A jakże ty sama utrzymasz tę uczciwość bez moich pieniędzy, bez moich stosunków i przyjaciół ciotki Elizy? Czy ty nie rozumiesz, że zrywając ze mną łamiesz mi serce, a sobie podrzynasz gardło?
Wiwia
Mamo, w tym wszystkim słyszę filozofię życiową Croftsa. Słyszałam ją z jego własnych ust w ogrodzie pastora Gardnera.
Pani Warren
To ty myślisz, że ja ci chcę narzucić tego wyżytego starego opoja?! Nie, Wiwio, przysięgam ci, że nie.
Wiwia
Byłoby to bez znaczenia; nawet gdyby mama chciała to zrobić, nie udałoby się mamie.
Pani Warren
wzdryga się, dotknięta głęboko tą uwagą, zdradzającą zupełną obojętność wobec jej matczynych zamiarów.
Wiwia, nie rozumiejąc tego i nie zwracając na to żadnej uwagi, mówi dalej spokojnie:
Mama w ogóle nie ma pojęcia o człowieku tego typu co ja. Jeśli chodzi o Croftsa, nie zarzucam mu nic ponad to, co mam do zarzucenia każdemu brutalowi z jego sfery. Jeżeli mam powiedzieć prawdę, to odczuwam nawet dla niego rodzaj podziwu za to, że ma odwagę używać życia na swój sposób robiąc równocześnie duże pieniądze, zamiast żyć zwyczajnym próżniaczym życiem ludzi swojej sfery, polować, bywać na przyjęciach i stroić się, tylko dlatego, ze inni tak robią. Zdaję sobie również sprawę, że gdybym się znalazła w warunkach takich jak moja ciotka Eliza, zrobiłabym to samo, co ona. Zdaje mi się także, że jeśli chodzi o uprzedzenie i przesądy moralne, to mam ich mniej niż mama. A już na pewno jestem mniej sentymentalna. Wiem doskonale, że obowiązująca modna moralność jest tylko pozorem i że gdybym przyjęła pieniądze od mamy i poświęciła resztę mego życia na wydawanie ich w stylu wielkiego świata, mogłabym być istotą tak przewrotną i bezwartościową jak najgłupsza kobieta, a jednak nikt by mi za to marnego słowa nie powiedział. Ale ja nie chcę być kobietą bez wartości. Nie sprawiłoby mi żadnej przyjemności paradowanie po parku dla reklamowania mojej krawcowej i fabrykanta powozów albo nudzenie się w operze dla pokazania całej wystawy brylantów.
Pani Warren
oszołomiona
Ależ...
Wiwia
Niech mama chwilę poczeka: jeszcze nie skończyłam. Proszę mi powiedzieć, dlaczego mama prowadzi dalej swój interes już po zdobyciu niezależności materialnej. Siostra mamy zostawiła to wszystko poza sobą. Dlaczego mama nie zrobi tego samego?
Pani Warren
Och, dla Elizy to wszystko bardzo łatwe. Ona lubi dobre towarzystwo i ma minę prawdziwej damy. A wyobraź sobie mnie w katedralnym mieście! Przecież wszystkie kawki kościelne wiedziałyby, kto ja jestem, nawet gdybym zniosła nudy takiego życia. A poza tym ja muszę mieć pracę, i to podniecającą, bo inaczej zwariowałabym z melancholii. A czy jest dla mnie jaka inna robota? To życie mi odpowiada. Umiem robić tylko to, a nie co innego. Gdybym tego nie robiła, na moje miejsce znalazłby się ktoś inny. Więc właściwie nie robię nic złego. A poza tym to przynosi pieniądze, a ja lubię robić pieniądze. Nie, nie ma o czym mówić: nie mogę się tego wyrzec pod żadnym warunkiem i dla nikogo, ale ty nie potrzebujesz nic o tym wiedzieć. Ja nigdy ani słóweczka nie pisnę, a Croftsa będę trzymała z daleka. Sama też nie będę ci się zbyt często narzucała. Widzisz, ja muszę być ciągle w drodze; dziś tu, jutro tam. A jak umrę, to się mnie zupełnie pozbędziesz.
Wiwia
Nie, nie. Przecież jestem córką mamy. Jesteśmy do siebie podobne. Ja także muszę mieć własną pracę i muszę zarabiać więcej, niż wydaję. Ale moja praca nie jest pracą mamy, a moja droga nie ma nic wspólnego z drogą mamy. Musimy się rozstać. Nie zrobi nam to zresztą wielkiej różnicy: zamiast widzieć się może przez kilka miesięcy w ciągu dwudziestu lat, nie będziemy się widywały wcale. To wszystko.
PaniWarren głosem zdławionym, przez łzy
Wiwio, ja chciałam być z tobą częściej i dłużej, naprawdę chciałam.
Wiwia
To na nic, mamo. Mnie nie zmieni kilka tanich łez i zaklinań. Tak samo jak i mamy.
Pani Warren
gwałtownie
To dla ciebie łzy matki są tanie?
Wiwia
Mamę one nic nie kosztują; a mama chciałaby w zamian za nie kupić spokój i pogodę całego mojego życia. Co by mamie zresztą przyszło z mojego towarzystwa, gdyby mama nawet je miała? Czy my mamy z sobą coś wspólnego, coś, co by nas mogło łączyć i dać jednej i drugiej szczęście?
Pani Warren
wpadając niebacznie w swoją gwarę uliczną Jesteśmy matką i córką. Mnie potrzebna jest moja własna córka. Ja mam prawo do ciebie. Kto będzie się mną opiekował, gdy się zestarzeję? Dużo było takich dziewcząt, które się do mnie przywiązały jak córki i beczały, kiedy się musiały ze mną rozejść. Nie zatrzymałam żadnej z nich, bo miałam ciebie, bo liczyłam na ciebie. Żyłam samotnie jak ten palec, bo myślałam o tobie. Nie masz teraz prawa ciskać się na mnie i zapominać o powinnościach córki.
Wiwia
podrażniona echem nędznych ruder, brzmiącym w glosie
O moich powinnościach córki! Wiedziałam, że i do tego dojdziemy. Otóż odpowiadam raz na zawsze: mama potrzebuje córki, a Frank potrzebuje żony. Natomiast ja nie potrzebuję ani matki, ani męża. Odprawiając Franka z kwitkiem nie szczędziłam ani siebie, ani jego. Czy mama się spodziewa, że będę mamę oszczędzała?
Pani Warren
gwałtownie
Och, widzę teraz, co z ciebie za ziółko. Ani krzty litości dla siebie ani dla drugich. Ja wiem. Nauczyło mnie tego moje doświadczenie. Na dwa kroki wywęszę każdą nabożnisię i obłudnicę, każdą taką cholerę bez serca i nieużytą. Dobrze, żyj sobie sama dla siebie. J a ciebie nie potrzebuję. Ale posłuchaj, co ci jeszcze powiem. Czy wiesz, co bym z tobą zrobiła, gdybyś była znowu małym dzieckiem? O, jak Bóg na niebie...
Wiwia
Może by mnie mama zadusiła?
Pani Warren
Nie. Wychowałabym cię tak, żebyś była naprawdę moją córką, a nie tym, czym jesteś teraz, z tą twoją pychą i uprzedzeniami, i z tą edukacją, którą mi ukradłaś! Tak! Ukradłaś! Może powiesz, że to nieprawda? Bo cóż to było, jak nie zwyczajna kradzież? Wychowałabym cię w moim własnym domu.
Wiwia
spokojnie
W jednym z tych licznych domów mamy.
Pani Warren
z krzykiem
Patrzcie ją! Patrzcie, jak to pluje na siwe włosy matki!
A bodajś ty dożyła chwili, w której twoja własna córka będzie ci wymyślać i traktować cię jak psa. Akurat tak, jak ty mnie traktujesz! O, dożyjesz ty tego, zobaczysz, że dożyjesz! Ale wiedz, że żadna kobieta przeklęta przez matkę nie doczekała jeszcze szczęśliwej starości!
Wiwia
Byłoby lepiej, żeby mama tak nie krzyczała; to mnie tylko utwierdza w mojej nieustępliwości. Ale dość tego! Mam wrażenie, że jestem chyba jedyną kobietą, którą mama miała w swojej mocy i która doznała od mamy czegoś dobrego. Niechże mama teraz tego wszystkiego nie psuje.
Pani Warren
To prawda! Boże, przebacz, ale to prawda. I ty jesteś jedyną, która się obróciła przeciwko mnie. Och, jakaż to niesprawiedliwość! Jaka niesprawiedliwość! Jaka niesprawiedliwość! Zawsze chciałam być uczciwą kobietą. Próbowałam uczciwej pracy, ale tak mną pomiatali, że przeklęłam dzień, w którym doradzano mi uczciwą pracę! Byłam dobrą matką i dlatego że wychowałam córkę na uczciwą kobietę, ona mnie teraz wypędza jak trędowatą! Och, żebym tak jeszcze raz na nowo mogła rozpocząć życie! Już ja bym pogadała z tym kłamczuchem-pastorem ze szkoły! Przysięgam na wszystkie świętości, że od tej chwili będę robiła to, co złe, i tylko to, co złe. I dobrze na tym wyjdę.
Wiwia
Tak, lepiej wybrać jedną drogę i trzymać się jej do samego końca. Gdybym była na miejscu mamy, może bym postąpiła tak samo: ale nie wiodłabym jednego życia wierząc jednocześnie w inne. W głębi serca jest mama kobietą konwenansu. Właśnie dlatego musimy się teraz rozstać. Mam rację czy nie?
Pani Warren
osłupiała
Czy masz rację, że odrzucasz cały mój majątek?
Wiwia
Nie. Czy mam rację, że z mamą zrywam. Byłabym głupia, gdybym tego nie zrobiła! Prawda?
Pani Warren
kwaśno
No tak. Jeżeli o to ci chodzi, to chyba masz rację. Ale, Boże, zmiłuj się nad światem, w którym wszyscy zaczęliby robić tylko to, co słuszne i sprawiedliwe! A teraz chyba już pójdę, skorom tu niepotrzebna.
Zwraca się ku drzwiom.
Wiwia
życzliwie
Nie poda mi mama ręki?.
Pani Warren
obrzuciwszy Wiwię wściekłym spojrzeniem, jakby miała dziką ochotę ją uderzyć
Nie, dziękuję za łaskę. Żegnam!
Wiwia
Żegnam mamę!
Pani Warren wychodzi trzasnąwszy drzwiami. Napięcie na twarzy Wiwii słabnie; wyraz powagi zmienia się na radosne zadowolenie, Z jej piersi wyrywa się westchnienie: jakby zaszlochała czy zaśmiała się z ogromną ulgą. Zmierza swobodnie do swego miejsca przy biurku, odsuwa lampę, przysuwa stos papierów i właśnie ma umoczyć pióro, gdy dostrzega list Franka. Otwiera go obojętnie i czyta szybko, reagując krótkim, urywanym śmiechem na jakieś niezwykle wyrażenie.
Bądź zdrów. Frank!
Drze list na kawałeczki i nie myśląc o tym więcej rzuca je do kosza. Potem pogrąża się w pracy, jakby dawała nurka w wodę, i wkrótce cyfry pochłaniają ją całkowicie.