JERZY PUTRAMENT
ODYNIEC
CZYTELNIK • WARSZAWA • 1980
KULIG
1
Poznała Lecha któregoś mroźnego popołudnia, w styczniu trzydziestego dziewiątego. Ta wariatka Krystyna wpadła do Powiłańców na czele pięciosannego kuligu. Hanna ledwo zdążyła zerwać się od stołu, gdy bijąc obcasami o podłogę, śnieg strząsając, zakichana, cze-rwona z mrozu i śmiechu tłuszcza wpadła do salonu. W okamgnieniu stał się ciasny z nad-miaru kożuchów, zalotnych zarękawków, czap futrzanych, zamiatających teraz podłogę w przesadnie dworskich ukłonach powitalnych.
Hanna stała zdetonowana przez sekundę. Mała, czarna, lekko wąsata Krystyna porozpy-chała tłum, przecisnęła się, skoczyła do Hanny. Był to rodzaj ultimatum - zostają tu, w salo-nie, tak długo, aż Hanna z nimi nie ruszy.
- Dokąd?
- Jak to, w Naczy wielki bal, nie wiesz o tym?
Hanna i wiedziała, i wybierała się, ale statecznie, z wujostwem, za dobre trzy godziny. Oczywiście, nie potrafiła się oprzeć nawale. Jedna z trzech kuzynek Szawrowskich, pulchna blondyneczka Tenia, ofiarowała się z pomocą. W pół godziny strojenie się załatwiono zwy-cięsko. Hanna spojrzała po raz ostatni w lustro. Widziała w nim czarnowłosą, wysoką dzie-wczynę o prawidłowo wydłużonej twarzy, wielkich ciemnych oczach, nosie prostym, może nawet odrobinkę garbatym, ustach...
Chwyciła czarną futrzaną czapeczkę, musiała biec niemal ze strachu, że salon powiła-niecki rozsypie się w drzazgi - takie hołubce tam odchodziły.
Towarzystwo wystartowało już pod gazem. W salonie mamusia podejmowała gości odgrzewanym, ale świetnym domowym krupnikiem. Po wiwatach na jej cześć ktoś dorwał się do fortepianu i wyrżnął piekielnego oberka. Ledwo zdążono porozpychać po kątach meble. Zawirowało w salonie, zagrzmiało od prysiudów, załopotało.
Mamusia wpadła do Hanny, by ją podpędzić. Bała się o salon. Dom stary, meble jeszcze bardziej, ludzie zbytnio rozgrzani. Hanna wybiegła wreszcie.
Powitano ją zbiegowiskiem. Musiała zrobić trzy honorowe kółka z porucznikiem Bie-siekierskim z KOP-u. Był jej wzrostu, ale siłę miał niespożytą, szastał Hanną na prawo i na lewo, podrzucał do góry, klękał na przemian na jedno i drugie kolano, miotał się po salonie jak opętany.
Na szczęście Krystyna szturchnęła pianistę i ten klapnął wiekiem fortepianu. Na prote-sty roztańczonych odpowiadała wypychaniem ich na dwór. Przy mamusi zrobił się tłok przy-siadających panienek i zginających się w pas kawalerów. Trochę zamieszania w sieniach, bardzo dużo przy saniach...
Słońce wyjrzało na sekundę, gdy skręcali na trakt wołpiański. Było czerwone, tym cze-rwieńsze, że obramowane gęstymi wiechami ciemnozielonych sosen, przyprószonych śnie-giem, który był w cieniu niebieski, niemal fiołkowy.
Ludzie darli się w saniach, śpiewając coś ułańskiego, zdaje się „Wojenkę”. Przy najbliższej sośnie spadło nagle kilka grudek śniegu, stając się maleńką, białą mgławicą - to wiewiórka śmignęła, spłoszona hałasem, aż dziw, że teraz dopiero.
Hanna jechała z Biesiekierskim, Krystyną i jej urzędowym absztyfikantem, Rymszą. Sanki były malutkie, dwuosobowe. Rymsza i Krystyna wleźli na kozioł, zostawiając im miej-sca honorowe z tyłu. A i te były tak wąskie, że nie sposób było nie przytulić, nie chwycić tego drugiego, jeśli się chciało utrzymać w saniach przy byle zakręcie. Biesiekierski, jakby o niczym innym nie marzył, chwycił ją wpół, uczepił się, nawet pod kożuchem kolana do jej kolan przysunął, butem zaczął włazić na jej śniegowiec.
Z oburzeniem nań spojrzała, targnęła ramieniem, kolano odsunęła.
- Panie poruczniku! - syknęła.
I Biesiekierski od razu zrobi! się maleńki, nic nie znaczący. Z oburzeniem, lodowato jeszcze raz nań spojrzała. Niebrzydki blondasek, o maleńkim, lekko zadartym nosku w okrąg-łej, poczciwej raczej twarzyczce. Był z tych gorszych Biesiekierskich, sam fakt, że w KOP-ie służył takie nosząc nazwisko, już mówił wszystko.
Dlatego szybko przeszła jej złość. Chętnie by się zdobyła na jakiś ciepły gest, żeby nie posądzał jej o zarozumiałość. Sama też przecież należała dziś do chudopachołków. Ale nic jej nie przychodziło do głowy takiego, co by mogło sąsiadowi dodać otuchy i nie stać się zara-zem zachętą do dalszych szturmów. Mamusia i wszystkie ciotki powtarzały tylekroć: daj męż-czyźnie koniuszek palca, on ci całą rękę uchwyci.
Teraz siedział spokojnie i grzecznie, ten ofuknięty mężczyzna. Świadomość władzy nad nim jeszcze bardziej ją rozweseliła. Czuła się silna, władcza, nieodparta. Droga zjeżdżać zaczęła w łagodną dolinę rzeczki, konie przeszły w kłusa i z przednich sani znowu buchnęła „Wojenka”.
- „Cóżeś ty za pani” - wyrwało się Hannie. Głos miała głęboki, niski raczej, ale dźwię-czny i silny.
Że za tobą idą,
że za tobą idą...
- wrzasnął obok Biesiekierski. Śpiewała o tych malowanych chłopcach i zdawało się jej nagłe, że o sobie samej, o swojej władzy nad nimi, o wspaniałym, ogromnym życiu... Nie zauważyła nawet, że piosenka dobiega końca, śpiewała:
i pozostał po nim,
i pozostał po nim
cichy płacz dziewczyny...
- a sama ciągle pełna była buchającej radości.
Dopiero rejwach na przedzie zbudził ją z tego zachwycenia. Kulig z pochyłej równiny, spod starych, rzadkich brzóz przydrożnych skręcił w krzaczaste zarośla, dobiegł znowu do sośniaków, ale przysadzistych, nędznych. W przednich saniach doszło do sporu: w lewo czy prosto. Nie umiano się zdecydować, aż Krystyna huknęła:
- W lewo! W lewo skręcać! Po Oleszka trzeba koniecznie.
- Nie ma go w domu! - krzyknął ktoś.
- Skręcać, mówię! Rymsza, mijaj tych fajtłapów!
Ale ci z przodu skapitulowali. Skręcono w lewo, suche sosenki, olbrzymie, ale puste, ryże w środku krzaki jałowca, poletko jedno z drugim. Potem z lasu wyrósł świeży, jeszcze żółty, wysoki parkan z desek postawionych na sztorc. Ktoś z przodu skoczył otwierać bramę i zaraz się cofnął, taka sfora psów rzuciła się na niego. Skakały teraz ujadając zaciekle. Potem wołania, krzyki, bramę otwarto...
Nie znała Oleszkiewicza, choć oczywiście słyszała o nim. Osiedlił się tu przed paru la-ty. Słyszała źle. Po pierwsze - nie bardzo wiadomo, co za jeden. Mówi, że ziemianin, a wziął działkę jak byle osadnik. Ale nie o to chodziło. Zdążono już się oswoić z dziwnymi perypetia-mi rodowej szlachty. Gorzej było, że tryb życia pędził dziwaczny, rozwiązły, nie dający się ująć w jakiś choćby niedobry, uznany jednak schemat. Gdyby był pijakiem, wzdychano by, żałowano, ale wiedziano by, co za jeden. Gdyby był awanturnikiem, też. Ale on i pił czasem, tylko że się nie upijał, i do awantury był nietrudny, choć jej nie szukał. Najgorsze w nim było jakieś takie niezdecydowanie co do stanu. Żonaty nie był na pewno, ale kawalerem też go nazwać nie było można. Wiadomo, że ma jakąś taką gospodynię. Podobno i lepsze panie doń zaglądały z Warszawy. I wszystko takie niepewne, nawet sytuacja materialna.
Wszystko takie niepewne. Takie nie pasujące do jej uniesienia.
- Krysiu, zawracajmy! Do tego?...
Krysia ani się obejrzała. Zamieszanie z przodu. Brama z desek rozchyliła się, pierwsze sanie już wpadają na podwórze. Krystyna sama chwyta lejce.
Psy skaczą koniom do pysków. Potem czyjś ostry, metaliczny głos - i nagły spokój wśród psów. Goście zeskakują z sani.
- A gdzież to panna Krystyna? - przeciągle woła psi uśmierzyciel.
Hanna już go widzi. Bardzo wysoki, smukły, w czapie futrzanej, w kożuchu, w butach wojłokowych. Idzie ku nim, uśmiecha się. Ma olśniewające zęby. Ma twarz podłużną, szczu-płą, nos z garbkiem, bardzo rasowy, oczy siwe, uśmiechnięte, podbródek wysunięty leciutko do przodu.
„Jaki wysoki! Toż to kalectwo!” - myśli Hanna. Krystyna z Rymszą zeskoczyli z kozła. Rymsza o głowę niższy, już naburmuszony: bo Krystyna zanadto promienna...
- Panno Krysiu, cóż za urocza niespodzianka! - mówi Oleszkiewicz i podnosi jej rękę do ust, długo podnosi, patrząc jej w oczy, i Hanna widzi, jak Rymsza kopie z furią grudkę śniegu i odchodzi.
- Państwo się znacie? - Krystyna nie patrząc na Hannę rękę odchyla w jej stronę. Nie patrząc, bo oczu od Oleszkiewicza nie może oderwać. - Hanka Powiłańska, moja najmilsza przyjaciółka...
- Ależ znam, znam ze słyszenia!... - Oleszkiewicz puszcza rękę Krystyny, przechodzi do sani. - Jakże szczęśliwy...
Mówi zdawkowo, a patrzy tak gorąco, że Hannie nagle bucha krew do policzków. Uwodziciel powiatowy! - sama sobie podpowiada z oburzeniem. Ale policzki ją palą. Jest wściekła, bo przekonana, że rumieńce jej widać na kilometr i że on nie omieszka ich dostrzec, wytłumaczyć po swojemu i ją, Hannę, już zapisać w poczet ofiar swego wdzięku.
Oleszkiewicz mówi coś jeszcze, a potem bierze jej bezwładną dłoń, podnosi do ust, zgi-na, całuje w przegubie, gdzie rąbek ciała wynurza się między puszystym obszyciem rękawa i brzegiem rękawiczki.
Całuje i patrzy jej w oczy. Jest wściekła, na siebie, na niego, na tę wariatkę Krystynę. Jak on całuje! A może to w spojrzeniu ten bezwstyd, ta pewność absolutna, że to dopiero początek, że za tym pocałunkiem w rękę pójdzie...
- Leszek, dajże pan jej spokój! - krzyczy Krystyna. - Pół godziny na zmianę stroju. I jazda z nami. A jak nie, przyjmuje pan gości, nie ruszymy stąd, robimy tu zabawę...
- Droga pani, absolutnie, absolutnie wykluczone. Na zabawę? Na bal do Naczy? Żartuje pani... Nie mam stroju, nie mam powozu...
- Nie ma pan zaproszenia, niech pan się przyzna...
Oleszkiewicz macha ręką.
- Zaproszenie to mam, ale... dopiero z polowania...
Z innych sań zeskoczyła reszta. Trzy Szawrowskie, rumiane, białowłose, smakowite jak ciasteczka, już go wzięły w półkole.
- No i co? No i co pan upolował?
- Szaraków ile tuzinów? - z ukrytym szyderstwem rzucił Biesiekierski.
- Tuzinów? - machnął ręką Oleszkiewicz. - Jednego, aż wstyd.
- I to wszystko?
- I jeszcze tam... drobiazg...
- Pokaż pan!
Wzruszając ramionami ruszył w stronę nowego spichrza maślano łyskającego w bieli śnieżnej. Szli za nim i śnieg, dotąd ledwo zahaczony psią bieganiną, stawał się ubity jak biały asfalt.
Kilka kropli ciemnej krwi. Szarak wyciągał grzecznie złożone łapki.
- Ile godzin pan chodził?
- Od szóstej rano. Dopiero wróciłem.
- I to wszystko?
Oleszkiewicz zmieszał się.
- Ja właściwie nie na zające... To przypadkowo. Już wracałem. Napatoczył się...
- A na co?
- Na dzika...
I rękę wyciągnął. I dopiero teraz dojrzeli za rogiem ogromną, brudnoczarniawą tuszę. Skoczono tam, piszcząc i popychając się. Dzik leżał na boku szczerząc żółte kły. Był jeszcze, ciepły, cuchnął chlewem. Zrobiła się cisza. Potem jeden z panów bąknął, jakby przepraszał:
- Gdzie?
- Na Dziekance. Przyszedł zza Dzitwy na żołędzie.
- Łatwo się dał?
- Trafiło mi się dobrze. Z pierwszego strzału. Musiało go coś zawiać, stanął lewym profilem, węszył.
- Wspaniała sztuka!
- Niezła. Choć jak na odyńca...
Kopnął lekko cielsko. Jeszcze jedną chwilą ciszy uczczono sukces.
- Wy tu gadu-gadu! - krzyknęła zaraz Krystyna. - A pan się nam nie wykręci! Albo pan z nami, albo robimy tu, na miejscu...
- Zabawę? Ależ proszę bardzo!
- Niedobry pan! - Krystyna zaczęła go tarmosić. - No, idziemy! Hanna była grzeczna, w pół godziny się zebrała, choć panienka. A pan...
- Ależ proszę! Proszę do domu! Robimy zabawę u mnie!
Szli za nim. Dom był zwykłą chatą wiejską, tyle że kryty blachą. W środku duża izba i kuchnia. W izbie piec, tapczan przy ślepej ścianie, stół, ławy, kufer.
- Proszę bardzo! Muzykę państwo macie? Miejsca do tańca...
Ale muzyki nic było i Krystyna tym zacieklej nalegać poczęła na wyjazd. Po kilku minutach Oleszkiewicz uległ. Wyszedł do kuchni, przyniósł litr jarzębiaku i na tacy naprędce zmajstrowaną zakąskę. Pili po kolei, Hanna zakrztusiła się, zaskoczona mocą napoju, krzy-czano „zdrowie pań”, „zdrowie gospodarza”.
Gospodarz znikł. Słyszała jakieś szepty za drzwiami kuchni. „Pewnie ta jego gospodyni - pomyślała z niespodziewaną złością. - Albo może któraś z warszawskich... jego... panie-nek...” Była zła teraz na Krystynę. Po co ten najazd na takiej bądź co bądź, gniazdo zepsucia.
Ale gdy się ukazał znowu, zapomniała o wszystkim. Smoking jeszcze bardziej, aż prze-sadnie, go wyszczuplił, ale też podkreślił tę diabelską rasowość twarzy, białość zębów, garbek nosa, siwiznę i ogrom oczu. Krystyna stała przy niej, dojrzała to wrażenie, uszczypnęła przy-jaciółkę:
- No, widzisz! - szepnęła, jakby to jej wyłączną zasługą była owa nieodparta męska uroda.
Ruszyli od niego już całkiem podbici. Mężczyzn upokorzył dzik, panny - dzik i uroda, wszystkich razem - jakiś taki ogólny urok, niedbałość i grzeczność wymieszane ze sobą w należytej proporcji, lekceważenie zupełnie szczere swoich myśliwskich łupów, brak najmniej-szego śladu puszenia się, przechwałki.
Krystyna żwawo się uwinęła. Jej kwatermistrzowskim majstersztykiem było podrzuce-nie Rymszy do sani starszej Szawrowskiej.
Siedziała teraz na koźle z Oleszkiewiczem i co chwila oglądała się na Hannę, by w jej zachwytach szukać potwierdzenia realności swojej zdobyczy. Zdobycz, zresztą, wydawała się dosyć pokorna, ulegle chyliła się do Krystyny, gdy ta na zakrętach piszcząc przesadnie chwy-tała swego sąsiada wpół. Dziwniejszy był Biesiekierski. Mimo że, zdawałoby się, cały impet groźnego konkurenta skierowany był na Krystynę, siedział nadęty, ani ust nie otworzył, gdy z przodu znów zaśpiewano i znów z ułańska: „Hej, dziewczyno, hej, niebogo...”
Czoło kuligu wyrwało się z niedorosłych sośniaków i defilowało teraz między ciemno-malinowymi zaroślami łozy. Był już zmierzch, słońce zaszło, krwistość zorzy zapowiadała mróz, biało buchała para nad pyskami koni, nowa pieśń jakoś nie chwyciła, Hanna straciła całe swe uniesienie. Krystyna zajęta była sąsiadem. Biesiekierski się nadął.
Konie zastukały kopytami o deski mostu. Dzitwa zamarznięta, zdawało się, całkiem wy-schła, matowe płaty lodu sterczały nad brzegami jak szczątki potłuczonych szyb.
Potem zaczęła się długa wieś. Koślawe chałupy, każda podparta jakimś drzewem, lipą czy kasztanem, z mikroskopijnym ogródkiem pod oknami, każda zagroda z walącym się chle-wikiem, zetlałą, śniegiem zasypaną strzechą. Był już zmrok, żółto paliły się lampy naftowe za firankami i tylko dzieciaki wybiegały na ganki wykrzykując po białorusku do siebie:
- Miszka, pany jeduć!
A częściej po prostu milcząc, gapiąc się z palcem w nosie.
Hanna z ulgą odetchnęła, gdy ta potwornie długa wieś wreszcie się urwała. Zaraz cegla-ne słupy bramy otwartej na ściekaj. Zaraz jasność: przed bramą potężna latarnia elektryczna. Domek portiera. Stał na ganku, zdjąwszy czapkę z urzędowym galonem, kłaniając się.
Pałac jaśniał o paręset metrów. Jeszcze raz rozpędziły się konie, kłusem wpadły przed wejście. Tam już zgraja sług z jakimś brzuchatym dygnitarzem dworskim na czele odpinała okrycia nóg, pod ręce chwytała wysiadające panie, kłaniała się, wyginała, przeprowadzała do drzwi.
Panie szły omotane szalami, wystawiając tylko czarne, lekko oszroniałe rzęsy, urocze, okrąglutkie i rumiane kulki nosów, błyskając niebieskimi, szarymi, czarnymi oczami. Pła-szcze miały długie, sięgające śniegowców, owinięte szczelnie dokoła kibici, ogony sukien dotykały posadzki, trzepotały przy każdym kroku seledynowo, szafirowo, morelowo. Panowie przytupywali przy wejściu, stukali obcasami, wyciągali chustki do nosa.
Trzeci raz przyjeżdża do Naczy. Za każdym razem przekroczenie tego progu przypra-wiało ją o lekki skurcz serca: jeden krok, a zupełnie inny, wspaniały, czarodziejski świat.
Szatnia była wąska, podłużna, prowadziła do szklanych drzwi otwierających się na tam-tą stronę pałacu, na park. Ściemniałe boazerie, złocone żyrandole. Panie zbiły się w gromad-kę, szpilki w ustach trzymając, rękami manipulując we włosach, nie przestawały przecież ani na chwilę przerzucać się uwagami. Panowie chylili głowy poprawiając gorsy koszul. Uformo-wał się wreszcie pochód. Oleszkiewicz niepostrzeżenie znalazł się na przedzie, z Krystyną. Potem szły trzy Szawrowskie, potem jeszcze i jeszcze. Biesiekierski w swoim ubogim kopo-wskim mundurze, bez orderów, akselbantów, jakichkolwiek kolorowych sztuczek, niewysoki, niewygadany okazał się tak szary, że sam jakoś trafił na przedostatnie miejsce.
Schody były marmurowe, wyściełane purpurowym chodnikiem, zdobne w jakieś rzeźby zbielałe ze starości, w obrazy ze starości ściemniałe, w złocenia wszystkiego, co pozłocić się dało. Skręcano w lewo, wtedy na szczycie schodów ukazywała się gromadka witających.
Starego księcia nie było. „Chory?” - pomyślała Hanna czując żal, bo poprzednim razem powiedział jej coś miłego. Witał gości najstarszy syn, książę Karol, średniego wzrostu, pod pięćdziesiątkę, o nalanej, czerwonej twarzy. Jego żona, księżna Józefina, daleka kuzynka, mała, czarna, ćwierćkrwi Hiszpanka, z dużym nosem, brzydka właściwie mówiąc, stała przed nim. Orkiestra grzmiała spoza nich urzekającym polonezem. Hannę znowu ogarnęło uniesie-nie jak przed godziną, odruchowo przyśpieszyła kroku, następując niemal poprzedzającej pani na suknię.
Oboje księstwo witali gości serdecznymi uśmiechami. Dopiero z bliska widać było szty-wność tych uśmiechów, zdawkowość, zmęczenie. Hanna widziała to, ale tylko sekundę. Już byli w sali balowej.
Prawie kwadratowa, rzęsiście oświetlona zaskoczyła ich swoją pustką. Było po prostu za wcześnie, ledwo szósta. Cała kawalkada zbyt szybko się zjawiła. Chwilę trwało zamiesza-nie, panie zbiły się w kółko, szeptały zdetonowane, panowie rozglądali się za popielniczkami, bo jak jeden mąż wyciągnęli papierosy, do ust wsadzili, przytknęli zapałki, a wszystko z zaże-nowania.
Tylko Oleszkiewicz wcale się tym nie przejął. Ujrzawszy pustą, wypucowaną, lśniącą kandelabrami salę i tę orkiestrę na gwałt przywołaną, byle przywitać pierwszy, nadgorliwy poczet tancerzy, wyszedł z powrotem na schody, zbliżył się do młodych księstwa, coś z nimi przez sekundę mówił i zaraz wrócił.
- Co tam pan nagadał, co? — zagadnęła go bardziej od innych zmieszana, bo do winy się poczuwająca, Krystyna. - Przepraszał pan za pośpiech tych szaraczków?
Oleszkiewicz uśmiechnął się wesoło.
- Co znowu! Po prostu przekazałem ukłony od ich kuzyna, tego wariata, Jarka. Przecież przedwczoraj dopiero wróciłem z Warszawy. A co do szaraczków, pani ma rację, trzeba coś zrobić.
Podszedł do orkiestry. Zaraz skończył się polonez, zbyt uroczysty, jak na tę garstkę go-ści. Zagrano jakiegoś walczyka. Oleszkiewicz ukłonił się przed Krystyną. Biesiekierski, oczy-wiście, znów capnął Hannę.
Dopiero w pól godziny później zjawili się dalsi goście. Wielki, doroczny bal karnawa-łowy u księcia w Naczy wyznaczony był dopiero na siódmą, co i tak było porą niezwykle wczesną. Za to teraz jedna za drugą zjawiały się nowe grupki gości.
Koło ósmej w sali zrobił się tłok. Orkiestra nagle umilkła, przy głównym wejściu pano-wie się cofnęli, robiąc przejście, panie ciekawie powyciągały szyje. To tylko gospodarz, ten prawdziwy, wszedł wreszcie na salę, prowadząc pod rękę olśniewającej urody blondynkę, bardzo młodą, roześmianą, w sukni z białej lamy spadającej do jej stóp stromym kloszem.
Książę był we fraku, jedynym stroju, który mógł stuszować nieco przesadną jego otyłość. Nosił szlacheckie wąsy, siwe już zupełnie. Jedyny order, Polonia Restituta, przecinał mu gors koszuli biało-czerwoną wstęgą. Był roześmiany, odwracał się co chwila do następnej pary, mówiąc coś pewnie dość śmiałego, bo jego urocza tancerka wydymała, niby obrażona, usteczka i wachlarzem biła go po ręce.
W drugiej parze szedł generał w paradnym mundurze. Ten orderów miał zatrzęsienie, ale żadnego ze wstęgą. Prowadził pod rękę księżną panią, niemłodą, ogromną, wiecznie cho-rującą i dziś obolałą pewnie, bo z przymusem i na sekundę tylko pozwalała sobie na uśmiech.
A potem szły inne fraki, inne suknie, mundury, narzutki z nurków, niebieskich lisów, stare, pradziadowskie, cudem przed molami uchronione etole z wyżółkłych gronostajów i burych soboli, perły, staroświeckie, zmatowiałe, lub ogromne, łyskliwe, pewnie sztuczne, wykruszone tu i ówdzie rajery, szamerowane szwoleżerskie spodnie, tłumy, tłumy twarzy, oczu, fryzur.
Orkiestra przywitała księcia polonezem tym razem prawdziwym, tym Szopenowskim, brzmiącym podniośle jak fanfara. I oni, ci najpierwsi, teraz chwytali się za ręce, by dołączyć do zwijającego się po sali węża.
Ciągnąc za sobą ciapę Biesiekierskiego - wyprzedziła resztę towarzystwa i wpadła w lukę przypadkowo powstałą gdzieś w pół tuzina par za księciem. Promieniała ze szczęścia, śmiała się na głos. Nie pierwszy raz udała się jej taka sztuka. Pierwszy raz - to było dwa lata temu, przed maturą, na studniówce u nazaretanek wileńskich. Tam porwała młodego poloni-stę i szła zaraz za dyrektorką. Teraz aż wyprostowała się z dumy, podbródek zadarła. Szukała wzrokiem Oleszkiewicza. Był daleko z tą całą Krystyną, gdzieś blisko końca. Pomyślała sobie: „No, niechże zobaczy, jak wysoko trafiła ta, którą zlekceważył!” Za nią kroczył jakiś nadęty pułkownik z jeszcze bardziej nadętą damą z wąsami. Przed Hanną jakiś pan we fraku, z ogromną łysiną. Też był nadęty. „Co za towarzystwo! - pomyślała z obrzydzeniem. - Sami nadęci, jak stare ciotki”. Spojrzała na swego porucznika.
O zgrozo, ten też się nadął!
- No, panie poruczniku, uśmiechnij się pan! - szepnęła chyląc się ku niemu. - Wspaniała zabawa! Jakie wytworne towarzystwo!
Biesiekierski coś mruknął. Przyjrzała mu się z bliska. Przecież on się po prostu boi! Ogląda się przez ramię, jakby oczekiwał co chwila klapsa od kroczącego z tyłu pułkownika. W tejże sekundzie zrozumiała wszystko. Mają żal do nich, do Hanny i Biesiekierskiego, że wleźli nie na swoje miejsce.
Orkiestra grzmiała ciągle fanfarowym polonezem, ale Hanna nie czuła już kropli rado-ści. Niecierpliwiła się tylko: jak długo jeszcze będzie się to wlokło. Wąż tancerzy kręcił się po wielkiej sali, potem wąsaty książę wyprowadził przepiękną generałową do sąsiedniego salo-nu. „Tu można by wiać - pomyślała Hanna - półmrok, zamieszanie”. Duma przeważyła. Przeszli parę pokojów oświetlonych na różowo i mrocznie. Potem znów wkroczyli do sali. Koniec węża dopiero z niej wychodził. W ostatniej parze szedł teraz wysoki Oleszkiewicz z Krystyną. Był w świetnym humorze.
Jeszcze parę zakrętów, tancerze ściągnęli wszyscy do sali i oto orkiestra nagle umilkła. Panowie całowali paniom rączki, dziękując za taniec. Hanna chwyciła Biesiekierskiego za rękaw i pociągnęła z sali. Ale w tejże chwili suchy głos:
- Przepraszam, poruczniku...
Biesiekierski stanął jak wryty. Hanna też stanęła. Nadęty pułkownik bez swojej tancerki patrzył przywołująco. Biesiekierski zrobił dwa kroki, Hanna też.
- Pan przeprosi panią - rzucił pułkownik.
- Za chwilkę, proszę pani... - wybąkał Biesiekierski.
- Nic nie szkodzi, ja też posłucham — spokojnie oświadczyła Hanna. - Bo w gruncie rzeczy to ja wszystkiemu winna...
- Pan przeprosi panią! - powtórzył z naciskiem pułkownik.
- Błagam panią... - wyszeptał Biesiekierski.
Odeszła czerwona, bliska płaczu z furii. Nagle dojrzała w niej decyzja: natychmiast wracać! Wybiegła z sali. Na schodach nie było nikogo. Za to w szatni zastała wujenkę, która przyjechała dopiero przed półgodziną i jeszcze zeszła po chustkę.
- Taki mam katar, taki katar! - żaliła się. - Żeby nie ty, złotko, tobym za nic się tu nie wybrała!... W domu...
- A to się świetnie składa! - rąbnęła Hanna. - Bo ja właśnie do domu...
- Złotko, co ty wygadujesz? - klasnęła rękami ciotka i zaraz zaszeptała, oglądając się po kątach: - Taki afront księstwu zrobić? Toż oni nigdy by nas nie zaprosili...
- No to niech! - zawołała na głos Hanna.
- Ciszej! Ciszej! - chwyciła Hannę za rękę, pociągnęła na bok. - A co ci jest, duszko? Zasłabłaś może? Zasłabłaś. To nic, trzymaj się, takie nasze przeznaczenie. Po kolacji, owszem, dla niepoznaki poczekasz pół godzinki, a potem się wymkniemy. Ja też słaba, w głowie szum, serce bije, tak bije...
Orkiestra właśnie zagrzmiała przygrywką do walca i ciotka popchnęła Hannę ku scho-dom:
- Idźże, złotko, idź, baw się, pókiś młoda...
Szatnia była pusta, tylko za stertami futer drzemała pokojówka w białym czepku z czarną przepaską. Hanna obejrzała się po tym szczątku zaczarowanego świata. Czuła żal, nieuświadomiony do reszty, że tak tu pusto. Wolałaby więcej świadków swego bohaterskiego wyrzeczenia się.
- Dziękuję, ciotuniu! - powiedziała na głos. - Nigdy tu moja noga nie postanie! Niech ciotunia śpieszy, taki uroczy walczyk.
- Ależ. zbzikowałaś chyba, dziewczyno! Co się stało? Obraził cię kto?
- To nieważne. Do widzenia, ciotuniu.
- Nie, zwariowała, doprawdy, zwariowała. A gdzież ja ciebie puszczę? W noc? Sama?
- Wezmę Bondarczuka. Za godzinę wróci.
- Sam na sam z chłopem, i to po nocy? Fidąk!
- No, to na piechotę pójdę. Dziękuję ciotuni!
Z nowym przypływem determinacji wyrwała aż niegrzecznie rękę i nie oglądając się pobiegła do szatniarki, już okazującej pewne zaciekawienie tym, co zaszło. Ciotka stała chwilę, a potem prawie pobiegła po schodach, wygrażając, że ściągnie odsiecz.
Hanna wpadła między płaszcze. Sprzeczne siły targały jej duszyczką. Po pierwsze, do łez zachwycała się przepychem Naczy, po drugie, z nieubłaganym okrucieństwem pragnęła pozbawić siebie tego przepychu, po trzecie, gdzieś bardzo a bardzo głęboko żywiła cieniu-teńki płomyk nadziei, że w ostatniej chwili, gdy już noc i mróz zagarnąć ją będą miały, coś takiego się stanie, że ofiara okaże się niepotrzebna.
Popychana tymi sprzecznymi odruchami wprawdzie poprosiła szatniarkę o pośpiech, ale gdy tamta z całą życzliwością zaczęła wywracać do góry nogami jedną po drugiej sterty futer, Hanna aż zacisnęła zęby, przerażona, że już jej kożuszek się odnalazł. Niebawem zresztą spo-strzegła okrycia nieszczęsnych kuligowiczów i odetchnęła: szatniarka szukała całkiem gdzie indziej. Ale gdy ze schodów dobiegły ją oburzone półszepty ciotki i męskie uspokajania, chwyciła czym prędzej kożuszek, na gwałt wciągnęła śniegowce i pobiegła do drzwi, po drodze opatulając się szalem.
- No, nie mówiłam! - krzyknęła ciotka. - Wariatka!
- Nic, nic, to głupstwo! - odpowiedział głos mężczyzny.
Nie patrząc, nie słuchając, nieludzko szczęśliwa wypadła na dwór. Noc skrzyła się gwiazdami, mróz przybrał na sile. Nie dostrzegała tego. Los przyniósł jej podarunek tak ogromny, że nawet nie śmiała o nim pomyśleć. Mrok jak chmura stał o trzydzieści metrów od pałacu. Biegła mu prosto w paszczę. Nie myślała, co robi, nie zastanawiała się: jak to, te dwanaście kilometrów sama, na piechotę, w mróz, w noc? Biegła prosto w paszczę mroku i podziwiała tylko, jak nieuchwytnie od niej się odsuwa.
Drzwi daleko za nią grzmotnęły.
- Panno Hanno! - dobiegło ją wołanie.
Nie odpowiedziała, przyśpieszyła kroku, choć jej tchu poczynało brakować. Śnieg skrzypiał pod nogami, ślizgała się, było jej gorąco.
Oto i brama, otwarta, tyle że oświetlona rzęsiście. I za nią dopiero mrok prawdziwy. Jakie żółte są okna chałup! Zupełnie koloru holenderskiego sera. Kilku chłopów stoi na grani-cy światła przy bramie. Gapią się na pałac. Jej zjawienie się witają pomrukami i śmieszkiem. Nie słyszy tego. Zwalnia teraz, idzie, ale szybko. Sanie utorowały głębokie koleiny, poza nimi śnieg do pół łydki. Idzie z trudem, ślisko, niewygodnie, śniegowce co chwila grzęzną w śnie-gu i małe kulki zimna sypią się do wewnątrz stając się zaraz chłodem i wilgocią.
Wieś ciągnęła się upiornie długa. Hanna szła teraz wolno, zataczając się od koleiny do koleiny. Te dwanaście kilometrów nabierały ponurej rzeczowości, były tuż-tuż, przed oczami, wyiskrzone od gwiazd, skrzypiące od mroził, samotne. Przystanęła. Oczywiście ani myślała wracać. Słuchała tylko, kiedy powtórzy się wołanie.
2
A gdy wreszcie usłyszała skrzypienie płóz, odwróciła się i z podwójnym zapałem ruszyła w noc. Wieś kończyła się właśnie, z lewa szła kępa drzew, to znaczy miejscowy cmentarz. Tu ją dopadł pościg. Skoczyła w bok, zwaliła się w śnieg powyżej kolan.
- Stój! Stój! - krzyczał Oleszkiewicz. Nie wiadomo było w pierwszej chwili, na konie czy na nią. Stał na saniach, ręką lewą ściągnął pyski koniom, aż stanęły dęba. - No, droga pani, konie podane!
Chwilę wahała się, potem uznała, że byłoby zupełnym kretyństwem upierać się dłużej. Odchylił połę ogromnej owczyny. Wlazła.
- Niech pani zaraz zdejmie śniegowce! Wio! - zawołał jakoś jednocześnie na konie i na nią.
Nic bardzo rozumiała, o co chodzi.
- No, zdejmujże pani te śniegowce! - krzyknął zirytowany. - Ma się ten cały śnieg rozto-pić? Ma pani ochotę na zapalenie płuc albo przynajmniej na katarek?
Ściągnęła śniegowce. Wytrząsł je starannie, bijąc o kabłąk sani. Konie przeszły w trucht. Wiatr wyrwał się z krzaków.
- Pani wybaczy, że dopiero tutaj panią dopędziłem. Zanim znalazłem te sanie...
- Pan bardzo uprzejmy. Muszę pana solennie przeprosić. Przeze mnie zmarnował pan sobie wspaniałą zabawę.
- E tam - machnął ręką. - Bardzo się cieszę z tak miłej okazji do przejażdżki. Piekielnie lubię konie, zimę, noc.
Wiatr wyrwał się z krzaków, bił w twarze lodowatym strumieniem. Oleszkiewicz obejrzał się na Hannę. Nie pytając, objął ją ramieniem. Już się targnęła i zaraz ciepła fala wstydu zalała jej policzki. Sąsiad ani myślał o czymś takim, postawił jej tylko kołnierz.
- O tak, będzie lepiej. Bo noc nocą, a wiatr wiatrem.
- Pan też niech się opatuli.
Obejmując ją ciągle podtykał z boku owczynę, naciągał ją na kolana. Konie szły równo, płozy skrzypiały, lasek nadbiegał z prawa i jakby powiało ciepłym wiatrem. A to tylko ustał ten lodowaty.
Hanna siedziała skurczona. Jeszcze nie dopadł jej mróz, jeszcze chroniła ją furia ucie-czki. Czuła się bardzo przytulnie, jak w domu o zmierzchu, gdy nie pali się jeszcze lampy. Wszystko było na swoim miejscu. I on, on przede wszystkim. Był właśnie przytulny. Bała się, że będzie ją, jak ciotka, namawiał do powrotu. Albo wyśmiewał. Albo chwalił, zachwycał się słusznością ucieczki. Albo w ogóle w jakikolwiek sposób będzie nawiązywał do tego wyczy-nu, już w cudzysłowie.
Milczał. Była mu za to niesłychanie wdzięczna. Przez pierwsze dziesięć minut. Potem niejasno poczuła, że na tym milczeniu coś traci.
- Taka wspaniała zabawa! - bąknęła. - Doprawdy, strasznie :ni przykro.
- Chce pani wrócić?
- Skądże. Za pana.
- Niech pani da spokój.
- Takie towarzystwo! Takie panie! Co za toalety! Jaka uroda! Ta pani generałowa, cóż za cudo!
- Generałowa?
- No, ta, co z księciem otwierała poloneza.
- Ach, Litka Święcicka? Owszem, niebrzydka.
- Zna ją pan? - zaniepokoiła się.
- Owszem.
- Skąd?
- Dawne dzieje. Z politechniki jeszcze. Miła dziewuszka.
- Dziewuszka! Pani generałowa!
- Tak, wyszła za tego safandułę.
- Wcale nie safanduła. Młody jak na generała.
- I stary jak na małżonka takiej dziewoi.
- Zazdrość?
- Politowanie.
Umilkła przez chwilę. Potem spostrzegła się, że źle poprowadziła rozmowę.
- Pan u nich często bywa?
- U kogo? U Litki?
- Nie, w Naczy.
- Dwa razy do roku.
- Wspaniały pałac.
Pokiwał głową raczej z powątpiewaniem.
- Proszę pana! - oburzyła się szczerze. - Siedemnasty wiek. Jakie posadzki! Jaki park! Pan widział, tam nawet antyczne rzeźby...
- Nie rzeźby, tylko płaskorzeźby. I antyczność ich też wątpliwa. To po prostu coś biza-ntyńskiego: A w ogóle, jak się mówi, widziałem większych karzełków...
Dech jej zaparło z oburzenia.
- Pan nie przesadza czasem?
- Nie, szanowna pani.
- To najwspanialszy dwór na kresach!
- Trzysta tysięcy zadłużenia w samych podatkach. Gdyby nie znajomości w Warszawie, już by ich zlicytowano.
- Niemożliwe! - krzyknęła jeszcze jako protest i już dostrzegła, że brzmi to jak kapitula-cja. Była wściekła. Chciałaby, żeby władcom Naczy powodziło się jak najlepiej. Tylko wtedy jej urok nabierał pewnych wymiarów. I jego, jego krok także zaczynał coś znaczyć.
Krzyknęła i umilkła. Odechciało się jej rozmowy. Konie szły równym polem, wiatr dmuchał w twarz, wielkie niebo wysypane gwiezdną tłuczką wisiało nad nimi czarne, głębo-kie. Śnieg pod jego ciężarem wydawał się tym bielszy i w ogóle było wszystko jakby do góry nogami: ziemia jaśniejsza od nieba.
Konie zmęczyły się, poszły stępa. Mróz dobrał się przecież, którędyś, spod owczyny cienkim strumykiem dopełzł do kolan, przesmyknął się pod spódnicę, dotarł do bezbronnego ciała na brzuchu, piekł coraz bezlitośniej.
Sąsiad ciągle milczał. I wielkie uniesienie Hanny nagle okazało się wspomnieniem. Jej ucieczka - wybrykiem, jego odsiecz - pospolitą grzecznością.
Znowu ciemna plama na horyzoncie. To powiłanieckie świerki. Pokręciła się w miejscu, rada, że już koniec.
Spojrzał na nią, jakby dopiero ją dostrzegł po półgodzinie milczenia. Już psy piekliły się przy wjeździe. Nagle lejce wziął w lewą rękę, znów ją otoczył ramieniem, pochylił. Ujrzała nad sobą jego oczy i gwiazdy, ogromne, zimowe gwiazdy.
Pierwszy podniósł głowę, pierwszy porzucił jej usta. Wyprostowała się, chwyciła futrzaną czapeczkę, która stoczyła się na owczynę. Strzelił batem w grubego Maćka, kundla, skaczącego do koni z największą zaciętością.
Nie wiedziała, co ma robić, choć sanie stały już przed gankiem. Siedziała jak posąg. Nie wiedziała, co mówić, jak mówić do niego.
Światło elektrycznej latarki biegło przez mroczne sienie. Już za późno na cokolwiek.
- Przyjadę - szepnął. - Czekaj. W przyszłym tygodniu.
3
Nie przyjechał ani za tydzień, ani za miesiąc. Nie przyjechał w ogóle do Powiłaniec. Zima owego roku pękła późno, za to wiosna przyszła szybka i pełna. Na Wielkanoc składano rodzinne wizyty. W tym czasie zaczęto mówić coraz częściej o wojnie i to przyśpieszyło za-mieranie rodzinnych waśni. Gdy ciotuchna przyjechała na trzeci dzień do Powiłaniec, Hannie udało się doprowadzić ją do ulubionej rozrywki wszystkich ziemiańskich ciotek, to jest do rozmowy o koligacjach.
Przedtem Hanna sama robiła rekonesanse. Ale szło to z trudem. Wszyscy pletli na temat Oleszkiewicza, nikt nic o nim nie wiedział. Krystyna nie pokazała się więcej, dochodziły tylko mętne odgłosy plotek puszczanych przez nią na temat nocnej eskapady z Naczy do Powiłaniec. Nie pozostało to bez wpływu na mamusię. Przez całą zimę przy byle okazji Hanna słuchała o kolejnych skandalach z Oleszkiem, jak go nazywano, w roli głównej.
Nie przejmowała się tym zanadto, gdyż dość szybko pojęła, że to nagromadzenie okrop-ności ma na celu, jak to się mówi, wybicie go jej z głowy. Tylko jedno naprawdę ją zabolało. Po takiej drodze, po tych gwiazdach wrócił, jakby nigdy nic, do Naczy, szalał na zabawie, prowadził mazura, wypił garniec książęcego krupniku, potem cudów dokazywał w oberku z tą samą śliczną Litką. Potem jeszcze coś nabroił. Nie mówiono co, wzdychano, patrząc z poli-towaniem na Hannę.
Musiała długo się męczyć, zanim spłynęły te zmętnienia i zimowe gwiazdy nad jej głową znowu stały się czyste. Gdy wreszcie uporała się z tym nudnym, przewlekłym bólem, opadła ją potworna tęsknota. Zaczęła miotać się po całym powiecie. Wszystkie sprawunki w miasteczku, Lachowiczach, załatwiała odtąd sama. Jeździła ze starym, jednookim furmanem. Las, laski, krzaczki, trochę bagna, jedna maleńka rzeczułka, druga, potem pola. Lachowicze potwornie brzydkie. Koślawe, sczerniałe domki przedmieścia, czyli „słobódki”, kryte słomą, tym się różniące od wsi, że mniejsze, bez zabudowań, prawie bez drzewek. Potem kamieni-czki z żółtej cegły, z facjatkami. Żydowskie sklepiki.
Kupowali zawsze u małego, brodatego Aronsona. Ale teraz biegała do jedynego sklepu, który zasługiwał na dumne miano „kolonialny”, do Stukatora. Daremne trudy. Przesiadywała godzinami w kawiarni „Nowy Jork”. Raz zajrzała nawet do najdroższej lokalnej knajpy. Dym buchnął jej w twarz. Potworny odór smażonej cebuli. Tuż przy wejściu grupa oficerów lotni-ków na jej widok skamieniała i tylko przekrwionymi oczami odprowadzali ją, gdy z rozpaczą w sercu szła między stolikami, szykując na wszelki wypadek tygodniami obmyślane zdanie: „Co za dziwny zbieg okoliczności”...
Nie było tego zbiegu. W marcu, gdy słońce przygrzało i wróble roztokowały się przed gankiem, popełniła po prostu szaleństwo: pojechała do jego osady. Długo kręciła, zanim uda-ło się pozbyć jednookiego. Potem błyskawicznie załatwiła w Lachowiczach wszystkie spra-wunki. Słońce jeszcze stało nad sosnami, gdy skręciła z traktu w prawo.
Serce jej tłukło się teraz tak, że musiała przystanąć, chwycić garść zleżałego, ociekają-cego wodą śniegu, przyłożyć sobie do piersi. Ten ostry chłód dźgnął ją jak batem. Koń skręcił przed bramę. Za wysokim parkanem rozszalała się psiarnia. Oto i drzwi.
To tylko baba... ta gospodyni, z Honczarów podobnoć. Młoda, tęga, nie tyle piękna, co hoża. Patrzyła na Hannę, zawczasu kiwając przecząco głową.
- Kiedy wróci?
- Nie wiem, proszą pani. Ma być na Wielkanoc...
Biła konia, chlastała. Byle szybciej wrócić na trakt.
Byle nikt tu jej nie zobaczył.
Ale oto i Wielkanoc, i tylko ciotuchna.
Ciotuchna, o dziwo, nie żywiła do niej urazy. Były obie potępione pospołu - ciotuchna za to, że pozwoliła, aby kawaler sam na sam pannę odwoził do domu. Nasłuchała się pewnie dosyć przytyków.
Gdy zostały we dwie, ręce załamała:
- Aleś mnie urządziła! Marta patrzeć na mnie nie che. Coś mi z córką zrobiła, powiada. A cóż ja mogę zrobić? Nie rozłożę na kolanach, bizunem nie wrzepię.
Doczekały się, aż mamusia pójdzie do kuchni wykłócać się o darte pierze. Ciotuchna nic już nie miała do stracenia i z surowej opiekunki stała się powiernicą.
— Oleszkiewicze rodzina stara, dawniej do szóstej książki wpisana. Herbu ci nie po-wiem, nic miałam do nich głowy, to męska sprawa. Ale że stara i godna rodzina, to zaręczam. Mój dziadek, ten z Wojtyliszek, żonaty za drugim razem był z Oleszkiewiczówną, tak że spowinowaceni jesteśmy ze sobą, to pewne. Tylko że to nie kanoniczne pokrewieństwo, uspo-kój się. Ojciec tego Leszka, pamiętam, a jakże, to była figura! Miał majątek pod Berdyczo-wem i jeszcze cukrownię w Fastowie, pod samym Kijowem. To potem, po wojnie, uciekać musieli do Warszawy. Tam służył gdzieś. Syna kształcił za granicą, nie skąpił grosza. Teraz to syn więcej go utrzymuje niż on syna. Syn samochodami handluje, bodajże. Pewnie, dysho-nor w tym jest, ale co robić, z torbami dzisiaj idzie szlachta, jak się handlować nie nauczyła...
- Żonaty?
Ciotuchna ręką machnęła.
- I nie pytaj. Sama wiesz, co gadają. Mężczyźni, duszko, do trzech rodzajów należą. Jedni do wódki ciągną, drudzy do kobiet, trzeci są posłuszni. I ty pomyśl, jak ten świat Pan Bóg przedziwnie urządził. Tych trzecich to żadna prawdziwa kobieta nie chce. A z tych pierwszych dwóch to wybieraj, co lepsze.
- A co ciotuchna myśli?
- To do gustu. Każdy ma swój smak i niesmak. Ten, co do wódki pcha się, to on na zmianę - raz choć do rany przyłóż, drugi raz, że uciekaj, żeby się pod rękę nie nawinąć. Mają-tek przepuści, szkoda gadać, ani się obejrzysz. I poza tym kłopot duży. Ale że cię kocha, to też fakt.
Dziękuję, ciotuchno, za taką miłość.
- A ty nic dziękuj, pókiś nie spróbowała. Co ty wiesz, sikso jedna. Siostry mojej, Oleń-ki, mąż nieboszczyk na kolei służył. Ten pił, że coś nie do wiary. Co sobota, bywało, jak zacznie, to w poniedziałek nad ranem kończy. A jak zacznie pić, to pierwsza rzecz Oleńki szuka i na nią z batożkiem. Sieknie raz, drugi. Oleńka w płacz, do mnie ucieka, wtedy w mieście mieszkałam. A on talerze bęc, szklanki bęc! Ja jej mówię, Oleńko, rzuć go, przecież to wstyd i hańba. Co robić, odpowiada, kiedyż go kocham. Jak możesz kochać, przecież to obraza boska. Ślubowałam, mówi. Kiedyż to ohyda, ty popatrz, broda, tego... ubranie... Ty tego nie rozumiesz, powiada. Ty wyjdź za mąż, wtedy mnie będziesz uczyć. I, prawdę powie-dziawszy, miała rację. Jak niezamężna, to nie ucz. Wyszłam sama za mego Bogusia i muszę powiedzieć, miała Oleńka rację. To są tajemnice, to, co męża z żoną łączy. Tu z zewnątrz nic nie poradzisz.
- No, a wujaszek z której klasy?
Ciotuchna westchnęła.
- Posłuszny. Bardzo dobry małżonek. Do kieliszka jak nie zapędzę, to ani zerknie. Na inne kobiety, a skąd!
Znów westchnęła, zagapiła się na wiosenny zachód.
- A ta druga klasa, co na kobiety... - spytała Hanna, zawczasu się przejmując.
- To na amatora. Pijus, z tym wiadomo. Pijany - łotr, trzeźwy - baranek. A ta druga kla-sa, nigdy nic nie wiadomo. Też kochać umieją, ale się z tego nie ciesz. Kochać umieją jeszcze lepiej od tych pijaków. Ale się nie ciesz. Bo już nań wnyki nastawiły wszystkie kobiety wokół. Ty pojęcia nie masz, jaki to okrutny naród - kobiety! Ledwo zwącha, żeś taki brylant przyłapała, już ci najgorsze świństwo gotowa wyrządzić, byleby samej go przymierzyć. I każdej się zdaje, że jak go złapie, to już innym nie odda. Ja ci powiem, nawet mężczyzny nie winię. Co robić, słaba istota. To one, one wszystkiemu winne...
Powolutku wycisnęła z niej Hanna wszystkie szczegóły. Gospodyni, fakt, tego, owego... To wdowa z wioski. Gdy wziął działkę i pobudował się, żeby mieć do polowania przytułek, rozejrzał się po okolicy, kto mu będzie pilnował. Oczywiście, musiał trafić na najgorętszą z wdówek. Owszem, że przyjeżdżają, też prawda. Latem parę tygodni gościły dwie panie i jeden oficer. Rozpowiadano, że kąpią się w Niemnie całkiem nago, że robią popijawy, a potem...
Hanna wysłuchała wszystkiego i uspokoiła się. To gadanie było jakby szczepionką ochronną. Przetrawiła w sobie wszystko. I gdy znowu położyła na wagę to, co o nim słyszała, i to, co doń żywiła, pierwsze nie zaważyło nic.
Szła wiosna, ciągnęło wieczorami rozkrzyczane ptactwo, na słonecznych polankach z gąszczy burej trawy przebijały się pierwsze zielone pędy, fiołkowe kropelki przylaszczek rozpryskały się pod krzakami leszczyn, iwy nabrały ciała, stały się oliwkowe. Niemen wylał, puszyste zielone sosenki mokły po pas w ołowianej wodzie.
Potem przez miesiąc narastała zieleń. Rozpuściły się dęby. Pierwsze burze piorunami przeorały upał. Zakwitły w stawie dzikie kosaćce, żółte i liliowe. Łąki zróżowiały od smółek.
Hanna ciągle czekała. Jej charakter, nie okrzepły dotąd, zdany na przypadek, teraz nabrał swoistości.
Była duża, zdrowa, gorąca. Już w gimnazjum zwracała uwagę dojrzałością figury. Pod-śmiewano się, że baba jak piec. Była zdrowa, odruchowo gardziła szeptami, zwierzeniami, podsuwanymi książeczkami. Grała namiętnie w siatkówkę, w tenisa, przepadała za tańcem i nie czuła w nim nic, co by różniło go od tegoż tenisa. Cała przepełniona miłosną tematyką literatura romantyzmu, na którym utknął ich polonista, wydawała się jej czymś konwencjona-lnym, niesłychanie od niej dalekim, nic ją nie obchodzącym.
Oczywiście, kochała się. Tak jak wszystkie, w poloniście. Była na siebie za to wściekła. Obrażało ją, że przeżywa tę słabość gromadnie. Że to nie zależy od jej woli. Ktoś gdzieś po-wiedział mimochodem, że ludzie jak zwierzęta, że ich uczucia zależą od dojrzałości określo-nych gruczołów.
Kochała się w poloniście, nie mogąc pohamować napadów nieśmiałości, ilekroć zjawił się w klasie. Na zabawach „dowalało się” do niej dużo uczniów od jezuitów albo nawet stu-dentów.
O ile za polonistę była wściekła na siebie samą, o tyle dowalaczy traktowała z furią, gdy tylko ośmielili się zająknąć na jakikolwiek bardziej intymny temat.
Było w tym wspaniałe zdrowie fizyczne. I była ciągle obsesja ubezwłasnowolnienia. Patrzyła na pryszczatych, spoconych absztyfikantów i nie mogła się opędzić myśli, że to coś chemicznego, jakieś bezmyślne soki powodują, że same otwierają się wargi, języki zaczynają się obracać, mieląc westchnienia i głupie słowa, oczy nabierają fałszywego blasku. A już naj-gorzej było, gdy sama przyłapywała siebie na jakichś cielesnych odruchach, gdy zahaczone w tańcu ciało jakby wbrew jej woli sunęło naprzód, byle nie utracić dotyku. Wtedy rzucała lodo-wate spojrzenie na winowajcę. Rychło połapała się; że najgroźniej w mężczyzn uderza nie wściekłość, ale szyderstwo. Na złość, na gniew odpowiadali zwykle bezczelnością jeszcze większą. Wystawienia ich na śmiech odparować nie umieli. Stawali się żałośni.
Nauczyła się niebawem bezbłędnej metody odstraszania kawalerów. Należało im przed-tem pozwolić na westchnienia, na puszczenie wodzy uczuciom. Pozwolić albo i sprowoko-wać. A gdy się rozwzdychali, starczyło pół słowa, byle z odrobiną kpiny, aby się śmiertelnie gniewali i uciekali.
Półtora roku po maturze minęło na tych igraszkach jak z bicza trząsł. Niby wybierała się do Warszawy, na studia. Ale z Powiłańcami szło nietęgo, wyprawienie jedynaczki w wielki świat wymagało wielkich ofiar. Nie nalegała, niejasno przeczuwając, że to tu, w Powiłańcach, spotkać ma ją coś ważnego.
Bo gardząc wzdychaniami i panieńskimi namiastkami miłości, czekała przecież na coś. Wiedziała, a może raczej przeczuwała, że stanie się coś ogromnego w jej życiu. No i doczeka-ła się.
Budziła się teraz rankami, zanim czerwone słońce dotrze poprzez krzaki bzu do serdu-szka wyciętego w okiennicach. Zrywała się, pełna przekonania, że to dziś. Chwytała ręcznik, mydło, kostium kąpielowy, biegła przez dziedziniec do bramki między dwoma potężnymi dębami. Tamtędy wiodła ścieżka na łąki, na Niemen.
Łąki były największym skarbem Powiłańców. Trawa sięgała po pas. Kwitła właśnie i różowy szlafroczek stawał się niebawem seledynowy od jej pyłu. Potem trochę młodego sośniaka. Potem urywało się wszystko, dwa metry piaszczystego osypiska.
Niemen był tu głęboki, pełen wirów. Ciemna woda wolno zawracała przy brzegu wstecz, żółte szczapy krążyły w kółko nie umiejąc się wyrwać. Tu rozglądała się po bokach. Było pusto. Rzucała szlafrok, ręce wyciągając nad głową skakała do rzeki. Woda była tylko rześka. Hanna płynęła pół minuty żabką pod prąd. Gdy wyłaziła, brzeg się przesuwał o parę metrów do tyłu — nie umiała sobie z tym prądem poradzić.
Nic to ją nie obchodziło. Szybko wycierała się, naciągała szlafrok. Środkiem rzeki szły czasem tratwy, flisacy pokrzykiwali na zakrętach. Naprzeciwko była duża plaża, zawsze pu-sta. Pływała tam często, ale tylko po południu. Teraz nie było czasu, śpieszyła się na śniada-nie.
Ranek właśnie się skończył. Biegła truchcikiem przez łąkę. Dęby na urwistym starym brzegu sięgały zenitu. Przeciągle, metalicznie gwizdały zielone wilgi. Dom był milczący, przytulny. Chciałoby się chwycić go w objęcia.
A potem pośpiech mijał. Długi dzień stawał przed oczami. Można było tylko myśleć, tylko czekać.
Każdy napad psiego szczekania sprawiał, że zrywała się, biegła. To tylko powiłanieccy chłopi przychodzili na rokowania - kto do sianokosów, kto na żniwa. Czasem zawijał listo-nosz na rowerze. Wybiegała mu na spotkanie, choć wiedziała, że to nonsens. O czym pisać? To tylko jej starczyło jednego pocałunku, by zwariować.
Lato szło, rozpalało się. Przyjeżdżały na tygodniowe wizyty kuzynki z Wilna, szczęśli-we, że w przysłowiowo pięknej okolicy spędzą ileś tam dni upalnych za darmo. Przyjmowała je sucho, była niegrzeczna, robiła wszystko, byleby znowu być samej. W czym jej przeszka-dzały? W myśleniu o nim? Nie myślała przecież. To nie było myślenie.
Kuzynki szeptały po kątach z mamusią, urywając, gdy nadchodziła. A potem niby nic, tylko ciągle rzucały mimochodem uwagi o tym Oleszkiewiczu, jakich nowych skandali nawyczyniał. Pod Słonimem porwał sędzinę, dwa dni pałętali się kajakiem po Szczarze. Teraz sędzia podał o rozwód. W Jeziorach pod Grodnem doszło niemal do pojedynku z rotmistrzem ułanów. I tak dalej.
Ta mamusia! Hanna zaczynała zdawać sobie z przerażeniem sprawę, że to już nie dzie-cinne uwielbienie, że coś innego czuć zaczyna do matki. Czuła się wobec niej, jakby była ze szkła: nic ukryć. Rodziło to gniew, tym większy, że mamusia była wyjątkowo mądra, po-przestawała na tym, że córkę widzi na wskroś. Ni półsłówkiem do niej się nie wtrącała. Tylko takie właśnie hece jak z kuzynkami. Tylko jakieś zbiegi okoliczności. Jacyś chłopi, akurat kumy czy swaty tej gospodyni z Honczar, albo ekonomowie spod Słonimia biadający nad losem sędziego, albo baby z okolicy, klnące zgniliznę i tym chętniej paplające o nocnych kąpielach w Niemnie tamtych czworga z osady.
Gniew, niecierpliwość, pragnienie, by zrobić coś na złość. Kuzynkom zaczęła zachwa-lać nudyzm jako wyjątkowo zdrowy sposób spędzania czasu. Piszczały z przerażenia, gdy je zapewniała, że co dzień sama go uprawia na Niemnie. Potem zaczęła wyśmiewać wierność małżeńską jako przeżytek i przesąd. Tu nie piszczały nawet, milczały, gapiły się na Hannę, jakby ją szatan opętał. A potem biegały do mamusi powtarzając wszystko, jeszcze wyolbrzy-mione o ich staropanieńskie wyobraźnie. A mamusia wszystko, jak zwykle, rozumiała. Słó-wka Hannie nie mówiąc, najlżejszej nie czyniąc wymówki, zaczęła prowadzić jakieś machi-nacje. I oto w lipcu pojawił się w Powiłańcach kawaler.
Był nawet niebrzydki. Wysoki, wyższy od Hanny o pół głowy. Wprawdzie stary - trzy-dzieści lat! - ale wysportowany, z własnym składanym kajakiem. Nazywał się Chrząstowski, Kazio, jak wszystkim się przedstawiał. Był początkującym adwokatem z pobliskiego sądu w Nowogródku.
Hanna znienawidziła go, zanim jeszcze zdążył się przedstawić. Przywitała się i zaraz zostawiła go na pożarcie kuzynkom. Przy obiedzie jedna z kuzynek, aby Hannie dokuczyć, powtórzyła jej sądy o nudyzmie. Kazio zrobił wielkie oczy. By go do reszty pognębić, Hanna z zapałem chwyciła się tematu.
- Ludzie są załgani po czubki uszu! - krzyczała przy chłodniku. — Właśnie nudyzm! Zetknięcie z przyrodą...
- Ależ, duszko! Wstyd! Wstyd jest czarem kobiety!
- Bzdura! Dlaczego kobieta ma się wstydzić? Czego, pytam się? Jej ciało to dzieło sztuki! Każda linia, wszelkie zaokrąglenie... To już raczej mężczyzna... Niech on się wstydzi. Ten to dziełem sztuki nie jest...
Kuzynki siedziały jak gotowane raki. Starsza po chwili przeprosiła towarzystwo i ucie-kła do swego pokoju. Pan mecenas, o dziwo! też stracił język w gębie, a gdy go odzyskał, zaczął tłumaczyć, że moralność, że święta wiara katolicka...
— Pan gdzie, u jezuitów maturę?... - przerwała mu.
Okazało się, że w Oszmianie. Parsknęła pogardliwie. Mamusia i tym razem głosu nie zabrała. Mecenas kręcił się koło niej, usiłując za wszelką cenę zyskać jej uznanie. Dureń - zdecydowała Hanna. - Wydaje mu się tędy droga? Przez matczyne błogosławieństwo? I poza tym ostatnia fujara. Klepie za kuzynkami: wstyd - uczucie wrodzone, kobieta, moralność...
Następnego ranka, jak zwykle, pobiegła nad Niemen. Upał był potężny, trawa pod dęba-mi zżółkła, ptaki milczały, nad wodą kręciły się w kółko rozbrzęczane gzy. Z rozpędu zrzuci-ła szlafrok, ręce unosząc do góry zeskoczyła nad wodę. Jaka cudowna chwila! Serce szamoce się pół sekundy i już zaraz woda nie zimna, ale tylko jędrna i świeża, prąd, jak masażysta, ociera skórę, lśnienie słońca w oczach...
Nie wiadomo, co kazało jej przerwać zachwyty i spojrzeć w lewo do góry.
Na urwisku stał Chrząstowski w spodenkach kąpielowych i celował w nią aparatem fotograficznym.
- Zwariował pan? - wrzasnęła na pół bulgocąc, bo wir zalał jej usta.
Zachichotał. Chwycił szlafrok, potrząsnął jak sztandarem.
- Trzymam panią w ręku!
- Rzuć to pan zaraz! I precz!
Chichotał ciągle.
- Pani miała rację! Nudyzm to wspaniały pomysł! Piękno ciała kobiecego...
Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Nagle jakby osypisko samo pobiegło jej na spotka-nie. Sucha darń. Pysk Chrząstowskiego chwilę zachwycony i wnet strach.
Jedno targnięcie ręki. Aparat fotograficzny leci w odmęty rzeki. Wrzask mecenasa pełen szczerego żalu. Szlafrok pada na ziemię. Chwyta Chrząstowskiego za kark, odwraca. Jeszcze nie wie, czy nie strącić w dół, do rzeki. Ale w tymże ułamku sekundy widzi ogromny, rozłożysty, wewnątrz na pół zeschły, rudy krzak jałowca. Z całej siły pcha typa w sam środek krzaka.
Jego krzyk, przejmujący bezpośredniością swej skargi. Nie odwraca się, szlafrok narzu-ciła na ramiona, stopy wbiła w trepki. Chrząstowski wydostał się z krzaka i pomstuje:
- To skandal! Nowiutka lejka!
Zbiegł na dół, pojękuje. Już go nie słychać.
Poszła w las i do południa szwendała się między niewyrosłymi sosenkami. Mech wy-sechł od upałów, trzeszczał pod nogami, kruszył się. Cienia za grosz. Ten sam co nad rzeką, tylko szarawy. Gdy wróciła do domu, mecenasa już nie było. Mamusia słówka nie powiedzia-ła. Westchnęła tylko, gdy się jej zdało, że córka nie uważa.
W sierpniu przyjechała Krysia. Zbrzydła przez te pół roku, jak mściwie stwierdziła Hanna. Nie tylko zbrzydła, ale i spokorniała. Chodziły kąpać się razem. Na trzeci dzień, wieczorem, szwendając się po ścieżce nad rzeką dziewczyny doszły do zwierzeń. To znaczy, zwierzyła się Krysia.
To chyba było najboleśniejsze. Przez chwilę Hanna myślała, że i tę historię naszykowa-ła jej mamusia. Ale Krysia tyle od niej żądała przysiąg sekretu wobec wszystkich, z matką włącznie, że Hanną dała spokój podejrzeniom. Zresztą, nie to było najgorsze.
Najgorsze było, że Krysia także kochała. Ta dzielna, bojowa Krysia, która cały dom, w gruncie rzeczy, trzymała swoją energią, wypychała do szkół braci, terroryzowała ojca-pijaka, uspokajała histeryczkę-matkę i w dodatku znajdowała czas, by ładnie wyglądać, zawracać chłopcom głowy, być „duszą towarzystwa” - ta Krysia rozkleiła się, zmarniała nie do pozna-nia. I zbrzydła, i straciła wdzięk.
Pełna litości i gniewu na to potworne kobiece kalectwo, tę wtórność, księżycowość, za-leżność, słuchała Hanna zwierzeń tamtej. Przebaczyła jej bolesny cios, który Krysia zadała od razu, na początku. Bo sam fakt takich zwierzeń stał się możliwy tylko dlatego, że Krysia uznała ją, Hannę, za całkiem niewinną, a tamtą przygodę balową za drobny incydent, nie zna-czący, nie zobowiązujący do niczego. Tak zresztą było naprawdę.
Natomiast z Krysią rzecz była poważna. Oleszkiewicza poznała w Warszawie, jeszcze na studiach. Działy się tam historie rzeczywiście dzikie. Chłopak skończył studia za granicą. Był samodzielny, dobrze zarabiał, miał własny samochód. Był, no, mówić nie potrzebuje, jaki był przystojny. Właśnie, nie piękny, właśnie przystojny, męski, zgrabny. Świetnie tańczył, prowadził wóz, polował.
Tajemnica jego sukcesów polegała chyba jednak na czymś innym. Po prostu lubił kobiety. Wiedział, że go lubią, i lubił za to jeszcze bardziej. I wcale nie był zarozumiały. Był równy wobec kobiet. Nie zadzierał nosa z powodu nadmiaru powodzenia. Był swoistym de-mokratą i wobec każdej uprzejmy, pełen tej samej męskiej gotowości jak wobec najpiękniej-szych, najbardziej poszukiwanych.
A w gruncie rzeczy - coś, czego ni Krysia, ni Hanna nie rozumiały - sedno sprawy było jeszcze inne. Wojna trojańska tylko na początku i na końcu była wojną o powrót pięknej Heleny do domu małżonka. W całym swym środku, przez ładny dziesiątek lat, ludzie tłukli się po prostu dlatego, że się tłuc zaczęli. I ten, co obrywał po głowie, stękając z bólu przekli-nał podłych Greków czy Trojańczyków, ale najmniej w tym winił Helenę.
Gdy zaczęła się kariera Oleszkiewicza, kobiety bardzo szybko zapomniały o jego wła-snych walorach. O wiele więcej zaczęło znaczyć utrącenie rywalki. Stał się pożądany, bo go pożądały, i ta, i ta, i tamta. W specyficznym środowisku warszawskim, które łączyło w sobie snobizm stołeczny i ciasnotę miasteczkową, w którym towarzystwo było znakomicie ze sobą obznajomione, wystarczyło, by w małym kółku wybuchł kult tej męskiej jednostki, a zaraz szło to na całe miasto.
Nie rozumiały tego rozmawiając półgłosem na urwistym brzegu. Na dole wirujący Nie-men śpieszył się przed siebie. Latały bezszumne nietoperze. Lelki trzepotały na chwilę nad ich głowami i zaraz dawały ogromnego susa do góry, i krzyczały ze szczytów sosen niespo-kojnie, ostrzegawczo. Gdyby dziewczyny chciały się przysłuchać temu wieczorowi, poczuły-by jego przyczajenie się przed ciągnącymi klęskami.
Ale to były tylko dwie niedorosłe dziewczyny, z których jedna właśnie zażyła swej pierwszej życiowej klęski, a druga całą siłę wkładała, byle tylko swoją własną klęskę przy-śpieszyć.
Szły, obejmując się wpół, i Krysia opowiadała o jakimś wieczorku tańcującym w kółku automobilowym, o swojej ówczesnej sympatii, świeżo upieczonym inżynierku, o swym po-wodzeniu. I potem o zjawieniu się Jego. O jednym zwyczajnym tańcu, o miesiącu tęsknoty, o próbach ponownego spotkania się. O przyjeździe tutaj, nad Niemen, o ubiegłym lecie, wie-czorze gorętszym jeszcze niż ten... o... wszystkim...
To trwało blisko pół roku. Krysia płacze i opowiada o końcu... Właśnie bal w Naczy... Hanna słuchała wszystkiego ze szczerym współczuciem. Czemuż teraz czuje głupią, przelotną radość. To przecież nie dla niej wzgardził tym oto rozbeczanym kobieciątkiem...
Nie dla niej. Krysia przyprawiła ją o krótką radość i zaraz zadaje cios. Opowiada o nowej, o swojej prawdziwej rywalce. Ani sędzina ze Słonimia, ani tamta od rotmistrza. Ta nowa jest z zamożnej, ziemiańskiej rodziny, z Polesia. Oczywiście Hanna słyszała: Miodo-borscy. Krysia przechodzi do opisu. Są dwa style opisu rywalki. Styl „co on w niej znalazł?” i styl „muszę przyznać”.
Krysia musi przyznać. Miodoborska jest prawdziwą pięknością. Leszek woził ją na Wielkanoc do Nicei. Przez miesiąc siedzieli gdzieś pod Cannes. Wrócili w czerwcu do jej majątku. I znowu znikli.
- A jak jej na imię? - pyta głucho Hanna.
- Straszne, potworne imię - szepcze Krysia. - Śni mi się po nocach. Hanna.
- No więc, jak? - pyta Hanna nie pojmując.
- Hanna, mówię - Krysia przytomnieje. - Kochanie, głowę tracę... Co mam robić, mów, mówże...
Wróciły, gdy noc dojrzała nad nimi. Nad dalekimi lasami trzepotały nieme błyskawice. W dębach koło domu wołał puszczyk. Za czarnymi lasami ledwo dosłyszalnie szczekały psy w Honczarach i te powiłanieckie raz po raz zrywały się, by im odpowiedzieć, a może po prostu przekazać ich niepokój dalej w tę cichą, bezwietrzną, upalną noc sierpniową.
4
Co ma robić Krysia? O to samo najchętniej by ją zapytała i Hanna. Co ma robić, gdy niepokoje staną się obawami, obawy zaś przejdą w taką właśnie absolutną pewność całko-witej katastrofy? Hannie nietrudno przyszła odpowiedź, bo i sobie odpowiadała: cierpieć. Cierpieć w tym podwójnym znaczeniu i cierpliwości, i cierpienia. Pocieszała się tylko jedną przewagą nad Krysią: tamta się zwierzyła, ona, Hanna, nosi swoje cierpienie z nikim go nie dzieląc.
Krysia popłakała, popłakała i pojechała. Sierpień doszedł do połowy, gdy wpadł Biesie-kierski.
Wpadł, bo tylko na trzy godziny, do następnego pociągu. Przeprosił mamusię, która już go chciała zasadzić do familijnej kawy. Koniecznie musiał porozmawiać z panną Hanką.
Chodzili po przedjesiennych zagajnikach. Brzózki żółkły, ziele brusznicowe chrzęściło, sięgając do połowy łydek. Wyżej szły wrzosy, już różowe i siwe, potem wydmy, popielate od porostów. Stamtąd widok był rozległy i monotonny: takie same sośniaki, brzeźniaki, daleka, ciemna plama lasu za Niemnem.
Biesiekierski pół godziny szedł posłusznie za Hanną. A gdy stanęli, wpatrzeni w tę smutną perspektywę, zdobył się wreszcie i poprosił ją o rękę.
Wiedziała, że to nastąpi. Było jej bardzo przykro.
- Niech pan się nie gniewa - zaczęła.
- Wiedziałem, że tak będzie - przerwał. - Wiedziałem, a przecież musiałem tu przyje-chać, musiałem usłyszeć z ust pani...
Żal jej go bardzo. Stoi, niewysoki, w swoim zwyczajnym mundurze.
- Pan się nie gniewa? - powtarza.
- Musiałem... Pani wie, dziś odjeżdżamy. Na granicę, tam, na zachód... Złapię nasz tran-sport w Lachowiczach. Pani wie, będzie wojna...
Kiwa głową. Oczywiście, że wie. Mamusia opowiadała o tamtej. Jak się bawiono po dworach! Tylko że potem trzeba było uciekać przed bolszewikami. Kiwa głową. Jest jej bardzo smutno. Nie ma wcale ochoty do zabaw.
- Musiałem... - powtarza Biesiekierski po raz czwarty. Ma smutne oczy, różowy nosek. Gapi się na horyzont, niebieskawy od upału. - Idzie wojna i tak źle na nią jechać, jak się nie ma nikogo, kto by cię żałował.
- Ależ tak, ależ bardzo mi pana żal... - bierze go za rękę.
Wracają przez poręby, co się dawno zmieniły w torfowiska.
Kępy brzózek, poletka brusznic. Ich tekturowe, emaliowane listki tyle robią hałasu przy każdym kroku. Oto i Powiłańce. Mamusia wyciąga nalewkę. Biesiekierski raz po raz wychyla kieliszki. Rumieńce wracają mu na policzki.
- Rozbijemy tych szwabów! - decyduje się wreszcie. - Wtedy znów przyjadę, panno Hanko! Pani poczeka, prawda?
Hanna śmieje się z wysiłkiem. Otóż i na wozie pan porucznik, chłop z Minojt tnie konia bacikiem, wóz rusza, trochę kurzu, psy szczekają, koniec.
Ten koniec sierpnia przyprawił ją o całkiem szczególne wzruszenia. Był dwudziesty któryś, bodaj czwartek. Przyjechała ciotuchna, pełna wieści, że wojna. Gdy z mamusią naroz-paczały do syta, już na odjezdnym ciotka przyłapała Hannę sam na sam w ciemnym koryta-rzyku.
- A wiesz... - syczała na ucho. — Ten twój Oleszek zjawił się przecież! Z tą swoją Miodoborską! Sama widziałam! Sama widziałam! Jadę koło Naczy, aż tu huk, kurz, trąbi jak straż ogniowa. Konie, ma się rozumieć, w bok! Ledwo, ledwo, a bym w rowie... Patrzę, samo-chód, a w nim ten sam i przy nim ta łachudrzyca...
- No i?
- No i pojechali.
- Dokąd?
- A ja wiem? W stronę ni to Lachowicz, ni to tej jego osady...
Hanna zapomniała się nawet pożegnać z ciotką. Szła do swego pokoju jak lunatyczka. Potem wzięła rower. Powiedziała mamusi, że będzie wojna. Że trzeba zakupy... Mamusia pokiwała głową, dała nawet sto złotych.
Było cicho i upalnie. Rozpędzała się na wzgórkach i tylko wtedy fale powietrza chłodzi-ły jej twarz, jej ciało. Gdy dojechała do skrętu - ślady opon samochodowych przyprawiły jej ręce o taki dygot, że nie utrzymała roweru, zsiadła...
Głupstwo, powie, że mamusia chce wiedzieć, czy będzie wojna. Z trudem wlazła na rower. Ostatnie dwieście metrów przejechała coraz bardziej rozdygotana, gniewna, wściekła na siebie samą. Jak można! Tak wprost do niego. W tej kretyńskiej sukienczynie. Jakie po-równanie z Miodoborską...
Parkan i psi lament. Długo milczą drzwi domu. Hanna patrzy na drogę i widzi dwa ciągi śladów samochodowych. I gdy gospodyni wyjdzie na ganek, starczy jej rozłożenie rąk, by Hanna zawróciła.
Cieszy się, wmawia w siebie, że się szalenie cieszy, że los oszczędził jej największego upokorzenia. Że zaraz skręci do Powiłaniec, zamknie się w swoim pokoju albo raczej skoczy nad Niemen.
Właśnie dojechała do traktu. Skręciła w lewo. Na Lachowicze. Powiedziała sama sobie: zapasy!
Była pusta droga przez kilkanaście kilometrów. A potem zakłębiło się na lichej, bitej szosie. Całe sznury wojskowych furmanek. Hanna patrzyła ze zdumieniem. W każdej furman-ce to kadłub samolotu, to skrzydło. Było tu w pobliżu lotnisko. Ale żeby samoloty wozami...
W Lachowiczach za to ruchu nie było żadnego. W sklepikach wygrzewali się na słońcu brodaci właściciele. Co prawda żadna sztuka, że ruchu nie było: towarów nie było także. Tylko stary Aronson po znajomości dał jej pięć kilo cukru.
Objechała miasteczko. Ani jednego prywatnego samochodu. W kawiarni „Nowy Jork” wypytywała nawet. Nie, nie było żadnego samochodu. Zajrzała na dworzec. I tam nic.
Pod wieczór wróciła. Na zapytania mamusi odpowiadała mechanicznie: nic nie ma. Wyciągnęła pięć kilo cukru i też powiedziała - nic nie ma. Stała przed mamusią i jeszcze raz powiedziała: nic nie ma.
- Co z tobą, dziecino? - krzyknęła mamusia. — Będzie wojna? Tak?
- Nic nie ma... - powiedziała z rozpędu Hanna i rozpłakała się.
5
A potem był deszcz, tłok, koniec września. Z Lachowicz odszedł pierwszy po wojnie pociąg. Ukrywały się z mamusią przez dziesięć dni u Aronsona. Teraz mamusię udało się ulo-kować u znajomego adwokata. Hanna ruszyła do Wilna, rozejrzeć się wśród powinowatych. Czuła jedno: im większe środowisko, tym łatwiej uchować się przed tą straszną siłą, która zaczynała właśnie rządzić. W Honczarach panie Powiłańskie były żywym wcieleniem obszar-niczego ucisku. W Lachowiczach każdy jeszcze o nich słyszał. W Wilnie stać się mogły ano-nimowymi ofiarami wojny.
Pociąg zamiast dwóch godzin wlókł się sześć. Jechano na otwartych platformach: ci, którym poszczęściło się trafić do dwóch wagonów towarowych, rychło sprzymierzyli się, by nie dopuszczać nikogo, chyba za opłatą. Hanna w starym nieprzemakalniaku kucnęła na jakimś kawałku belki, przycisnęła się do ścianki platformy. Deszcz niebawem się rozhulał. Do Wilna przyjechała zmoknięta do suchej nitki.
Tu dopiero trafiła na koniec świata. Od razu za dworcem wielki tłum ludzi z tobołami, walizami, plecakami porwał ją i poprowadził przez wyboiste bruki kochanego miasta. Ża-dnych autobusów, żadnych dorożek. Pierwszy adres miała na Wielkiej Pohulance. Drapała się pod górę, już zadyszana. Nikogo. To znaczy, całe mieszkanie pełne nieznajomych. Państwo Szuksztowie wyjechali jeszcze przed wojną w Karpaty i dotąd nie wrócili.
Drugi adres zaprowadził ją na Mickiewicza. I tam nikogo znajomego. Zeszła na dół, rozbita do reszty. Deszcz lał, ten deszcz, o który modlono się trzy tygodnie temu. Stała, bezmyślnie gapiąc się na nieskończony korowód ledwo pełznących ciężarówek wojskowych. I nagle wydało jej się, że chmury pękły, że pierwszy blask słońca...
Odwróciła się gwałtownie. Trzy kroki z tyłu stał Oleszkiewicz. Patrzył na nią, poznał, uśmiechnął się.
- Cóż za cudowne spotkanie! Jakże się cieszę!
Przygotowała przez te dziesięć miesięcy ze dwa tuziny powitalnych apostrof, od niby całkiem zdawkowych aż po najgorętsze. A teraz tylko gapiła się i z przerażeniem zdała sobie sprawę, że łzy, że zwykłe łzy...
Deszcz padał na szczęście. Na szczęście Oleszkiewicz jeszcze plótł jakieś komunały powitalne. Pokonała zmęczenie, przemogła bezradność szczęścia.
- Gdzie pan idzie?
- A pani?
- Szukam krewnych, powinowatych, przyjaciół, znajomych, byle kogo...
- O! Cóż się stało?
- A pan kogo szuka?
- Po prostu noclegu.
- Pan jest sam?
- Jak najbardziej.
Zarumieniła się.
- To jest, chciałam powiedzieć, na piechotę?
- Jak pani widzi.
- A samochód?
Machnął ręką.
- Diabli wzięli. A jeśli nie diabli, to prawie...
Uśmiechał się przy tym bez odrobiny zmartwienia. I dlatego właśnie przypływ gorąca, serce załomotało, zachciało się Hannie oprzeć czoło o jego ramię...
- Pani zmęczona?
Pokręciła głową, ale już ją wziął pod ramię. Ruszyli przed siebie, w stronę katedry. W cukierni Rudnickiego podawano lichą herbatę i zamiast ciastek cieniutkie tartinki z masłem i serem. Na ich widok zrozumiała, że jest głodna.
W cukierni było pełno nieznajomych. Co chwila wstawali od stolików, podchodzili do nich. Oleszkiewicz przedstawiał. To wszystko warszawiacy. Całowali brudną po tej podróży rękę Hanny, mówili parę komplementów, przysiadali się. Tematów było dwa: gdzie przeno-cować i gdzie wiać dalej. Większość decydowała się na Litwę. Każdy, kto miał krewniaków na Kowieńszczyźnie, nabierał nagle wartości. Oleszkiewicz miał takich krewniaków. Warsza-wiacy napastowali go zawzięcie.
Po godzinie poczuła, że jeszcze minuta, a zwali się na marmurowy blat stolika, taka jest senna. Warszawiacy ciągle szturmowali Oleszka. Ale ten zerknął na Hannę i już wołał kelne-ra.
Szli przez smutne i hałaśliwe, zapchane ludźmi, końmi, samochodami miasto. Do wielkich hoteli ani próbowali, ruszyli z powrotem do żydowskiej przeddworcowej dzielnicy, błąkali się po „umeblowanych pokojach”, hotelikach, niemal karczmach. Wszędzie było pełno. Wyglądały rozczochrane matrony, kiwały przecząco głowami. Bachory wrzeszczały, goście wykłócali się o wodę, herbatę, pościel.
Oleszkiewicz dźwigał swój plecak, w lewej ręce ciągnął plecak Hanny, prawą z całej siły taszczył za sobą wymęczoną do reszty dziewczynę. Już zapluta hala dworcowa zaczynała wydawać się jej przytulna, gdy niedaleko Ostrej Bramy trafili na znośny hotelik, w którym był nawet portier.
Nie chciała wierzyć własnym uszom, gdy na zapytanie odpowiedział pytaniem:
- Państwa ile? Dwoje? Bardzo proszę, pokój, ale jedno łóżko. Szerokie, szerokie! - dorzucił pośpiesznie, jakby z obawy, że się rozmyślą.
Pokój był duży, wysoki, staroświecki, z umywalką marmurową i konewką wody. Pięć-dziesiąt lat temu był szczytem luksusu. I takim właśnie luksusem wydał się teraz Hannie. Uwolniona od zmokłej, ciężkiej jesionki, zrzuciwszy przemoczone pantofle, skoczyła do miednicy. Za drzwiami targował się Oleszkiewicz: w jakiej walucie ma płacić. Gospodarz już nie chciał złotych, gość jeszcze nie miał nic innego.
Pościel była czysta, wilgotnawa z zimna. Hanna dopiero okręciwszy się watowaną kołdrą, o krok przed snem, przeżyła strach największy przed tym, co ją czeka.
Te parę godzin poszukiwań przytułku sprawiło, że wielkie szczęście spotkania zbladło, straciło swą jaskrawość. Co najważniejsze, wszystko, czego było zwiastunem, zeszło na hory-zont świadomości, przestało się liczyć. Liczyło się tylko - ile jeszcze kroków, zakrętów, zauł-ków trzeba przebyć przed odpoczynkiem. Liczył się tylko odpoczynek, sen, czystość...
Dygotała pod kołdrą. Napadały ją stany uczuciowe - jak negatyw i pozytyw - podobne do siebie, tyle że odwrotne. Przekonana o nieodwracalności tego spotkania, przekonana i przerażona, na gwałt przywoływała nieprawdopodobne wydarzeni, które by mogły zatrzymać to, co już czeka pod drzwiami. Że, na przykład, przyjdzie parę kobiet, a choćby jedna. Trzeba ją będzie ulokować. Gdzie, jak nie w tym pokoju... I nieodwracalne odwlecze się, ucieknie... To marzenie stać się mogło tylko dzięki pewności, że nic już nie powstrzyma...
Ale gdy marzenie o nieznanej kobiecie nabierało kolorów - budził się lęk, że naprawdę to stać się może... - Że naprawdę ktoś ich rozdzieli. Wtedy każdy krok, każdy dzwonek na dole przyprawiał ją o zimny dygot. Wtedy była wściekła: na co on jeszcze czeka?
Ale oto drzwi. Był już wieczór, tylko zza okna blado świeciła latarnia i w pokoju pląsały chude cienie firankowej kraty. Oleszkiewicz wszedł, drzwi zamknął na klucz. Leżała nieprzytomna ze strachu. Uświadomiła sobie nagle: niech powie słowo, słówko! Niech no spróbuje przysięgać czy przepraszać, błagać czy się podśmiewywać! Wtedy jej, Hannie, pęknie coś w piersi, zakrzyczy, wyskoczy jak idiotka przez okno...
Oleszkiewicz nie tylko nic nie powiedział. Prawie się nie ruszał, jakoś bezszumnie zrzucił kurtkę, ubranie...
Leżała przy ścianie, patrząc nań ogromnymi oczyma. Była bezwładna z przerażenia. Jak uniknąć śmieszności?
Rozczarowanie, niesmak, ból - tego wszystkiego bała się okazać, właśnie, żeby nie wy-dać się śmieszną. Płakać. Najchętniej by popłakała ze złości, że nie tylko od jej woli nieza-leżne okazały się pożądania tego niby własnego cielska, ale i że głupie, nieprzewidujące i bła-he jest to wszystko, czego pragnęło.
Potem przyszła wielka senność. Leszek leżał koło niej. Widziała jego surowy profil na tle okna. Wydało się jej, że zasnął. Więc nagle osłabły wszystkie jej rygory i zahamowania. Nie wstydziła się go już, nie wstydziła się swego niedoświadczenia, swojej cielęcości. Poczu-ła tylko nie znane jej dotąd wobec mężczyzny uczucie. Tkliwość, bliskość. Przytuliła się do niego, położyła mu rękę na piersi.
Nie spał. Przerażona, że się zdradziła, skamieniała, zamknęła oczy. Ale teraz on był tkliwy i bliski. Ogarnęły ją dziwne stany półsnu. Rozkołysanie słonecznej pszenicy, fala po fali, pchane ciepłym wietrzykiem, nadchodzi, zginają się ciężkie kłosy, przemija, prostuje się, znowu i znowu...
A potem z tych fal, z ich głębi, zrodziła się jakaś ciepła iskierka. Bardzo długo trwała tak, nie dostrzeżona przez Hannę. Potem, przy fali szczególnie dużej, jakby wyrosła. Przy następnej jakby wyrosła. Oszołomiona, nie wiedząc, co to zwiastuje, Hanna wpatrzyła się w siebie. Fala następna była mniejsza, iskierka nie wyrosła, jakby przybladła. Wtedy nowy lęk. Poruszyła się niespokojna i fala urosła znowu. Wtedy prysło zmęczenie. Światło rosło w niej z każdym wahnięciem. Fale podchwytywały ją całą, światło rosło podwójnie, niecierpliwość, przeczucie czegoś wspaniałego. To już nie zboże, to huśtawka, coraz wyżej, coraz szybciej, coraz wyżej...
Chwyciła się Leszka, przywarła doń, przerażona i szalona ze szczęścia. Całował ją, a może tylko przyciskał do jej ust swe wargi. Bo, zdaje się, krzyczała. Przyciskał usta i głaskał policzki, uspokajał jak dziecko.
Potem nic nie było, czarna wyrwa.
6
Potem był brudny, zachlapany ranek. Obudziło ich walenie w drzwi. Portier żądał, żeby pakowali manatki, bo pokój się rekwiruje.
- Dżeszęcz minut, nie więcej! Tu wojsko, panie, tu enkawude! - to już wyszeptał w szparę półotwartych drzwi.
Leszek wydawał się jeszcze wyższy w niebieskiej pasiastej piżamie. Ubierali się mi-lcząc. Kazała się odwrócić, szybko wciągała nie wyschłe od wczoraj szatki.
Na dole stało ze sześciu Sowietów w nowiutkich, skórzanych pasach. Spojrzeli podej-rzliwie, ale nic nie powiedzieli. Portier nawet nie zająknął się o pieniądzach, tak był szczęśli-wy, że pokój zwolniony. Leszek spojrzał na nowych gości i też kroku przyśpieszył. Słowem, wszyscy byli zadowoleni.
Deszcz padał. Zatrzymali się w pierwszej lepszej bramie. Co dalej?
To Hanna tak pomyślała. A może nawet powiedziała. Bo nagle Leszek oczy spuścił.
— Wiesz - powiedział i zawahał się. - Jestem żonaty.
- Ach tak? Moje najlepsze życzenia.
Okiem nic mrugnęła. Nie namyślała się sekundy. To raczej język, sam język uzyskał na tę chwilę pełną suwerenność. Leszek milczał. Dorzuciła jeszcze:
- Któż jest tą szczęśliwą oblubienicą?
Patrzył w ziemię. Pierwszy raz widziała jego słabość. Oczywiście dodało to jej nie otu-chy, ale siły.
- Nie znasz jej - bąknął. - Także Hanna, Miodoborska z domu.
- To podobno śliczna kobieta.
Przestąpił z nogi na nogę.
- I majętna.
Machnął ręką.
- Co to teraz, to wszystko...
- Kiedyż to?
- Dwudziestego piątego sierpnia.
- Aha, zajeżdżałeś do osady.
- Skąd wiesz? No, tak.
- To była podróż poślubna!...
- Po prostu wpadłem, żeby zabrać różne drobiazgi. Przecież już wszystko było wiado-me...
- No i gdzie małżonka?
- Tak mi przykro.
- Mnie też - powiedziała bardzo chłodno. - Więc?
- Została w Baranowiczach. Jak nam samochód nawalił. Przyjechałem tu, zbadać możli-wości.
- Cóż, badaj. Do widzenia.
Lewą ręką chwyciła swój plecak. Prawą wyciągnęła do niego.
- Ależ czekaj! Dokąd? Jakże można tak nagle...
- Co nagle? Masz swoje sprawy, ja swoje...
- Nie, nie! Nie puszczę cię tak zwyczajnie. Powiedz, kogo szukasz? Poszukamy razem. Pomogę ci.
- Dziękuję. Dam sobie radę.
Stał za nią, patrzył. Nie odwracała się, czuła tylko jego wzrok. Dopiero na zakręcie pozwoliła sobie zerknąć ukradkiem. Stał jeszcze, chudy, wysoki, podobny do żurawia.
W trzecim z kolei domu, gdzie nie znalazła koligacji, zeszła z trzeciego piętra, wyczer-pana do reszty, siadła na schodach o krok przed deszczem i rozpłakała się. Dziwne, bardzo to jej pomogło.
ZIMA
1
Znowu była zima, ogromna, śnieżna, zawzięta. Siedziały z mamusią w Grodnie, u dalekich krewnych ciotuchny. Mamusia piekła ciastka, choć groziło to śmiercią. Sprzedawały je do półlegalnych knajpek.
Była zima, małe domki nad tymże Niemnem śnieg zasypał do połowy okien. Z rana Hanna wybiegała z łopatą, przekopywała tunel do najbliższego rogu. Ludzie szli, po pas scho-wani w tej zróżowiałej od słońca bieli.
Tylko ranki były pogodne. Tylko ranki, ten śnieg, ta łopata, kojarzyło się to wszystko - dziwne - z tamtym latem, ze słonecznymi rankami, bieganiem nad rzekę, skakaniem do szyb-kiej wody.
A potem - jak i wtedy - przychodziły złe myśli. Nie, nie jak wtedy. Wtedy była tęsknota i za nią pewność, że się skończy, że się wszystko skończy pomyślnie. Głupia, a przecież nieodparta pewność. Głupie - i tęsknota, i pewność. Głupie, puste, niczym nie podparte, nic nie pojmujące. I tęskniła wtedy nie wiedząc za czym, i liczyła nie wiadomo na co.
Teraz wiedziała, czemu tęskni, i nie mogła już liczyć na nic. Trudniej tu było o wiado-mości, ale przecież ciotuchna co nieco zwoziła, wracając ze swych wypraw na wieś, po słoni-nę i mięso. Właśnie Niemcy rozdawać poczęli treuhänderstwo tym z ziemian, których ominę-ły sowieckie wywózki. I wielką sensacją tygodnia stała się wieść o Naczy. Wrócili do niej młodzi księstwo, którym udało się przeczekać na Kowieńszczyźnie. I kogo wzięli na koniu-szego? Ano, zgadnij, Hanulo?
- Ano zgadnij! - ciotuchna się uparła. - Pewnie ci jeszcze serduszko pika po niedobrym, choć dawno żonaty! Właśnie jego, właśnie Leszka. Od Nowego Roku już tam siedzi z mał-żonką, a jakże. No, czemu się rumienisz?
- Niech ciocia da spokój! To ten piec przeklęty!
Hanna polewała czekoladą kolejną porcję stefanek. Ciotka dała spokój, bo na szczęście właśnie weszła mamusia.
Cały dzień Hanna biegała po mieście, umawiając się z knajpiarzami, wykłócając się o należności, szukając masła i cukru. Dzień wydał się piekielny. Ani na chwilę nie została sam na sam z myślami, aż do wieczora, do kolacji. Przy kolacji powiedziała mamusi:
- Będę musiała wyjechać z Grodna.
Mamusia była zahartowana, a przecież też zbladła:
- Stało się co?
- Nic się na razie nie stało. Tylko że w miastach będzie się robiło łapanki na takie, co nigdzie nie pracują. Chce mamusia, żeby mnie do Niemiec na roboty?...
- To może byś postarała się o jaki auswajs?
- Dziękuję. Właśnie takich starających się łapią w pierwszej kolejce.
Była to nieprawda. Mamusia dobrze wiedziała. Pojęła, że coś się stało i wypytywania są daremne. Pewnie domyśliła się nawet, o co chodzi. Dość, że zamilkła.
Hanna czekała parę minut, wreszcie musiała sama ciągnąć.
- Przejadę się na wieś. Może zamelinuję się w jakimś majątku.
Matka milczała. Była to najcięższa od lat kara. Hanna nie wytrzymała, podbiegła, spróbowała się przytulić. Ale matka łagodnie ją odsunęła.
Skąd, kiedy naszła na Hannę ta decyzja? Wszystkie przedwstępne kalkulacje odbyły się poza jej świadomością, w czasie dziennych targów, manewrów, awantur. Otwierając wargi, jeszcze nie wiedziała, co powie. Wszystko się odbywało poza nią. A teraz musiała tylko wy-konywać.
Mamusia odeszła milcząc. Zasypiając Hanna słyszała zaciekłe szepty za ścianą. Ciotu-chna musiała zdrowo oberwać.
Teraz dopiero zajęła się Hanna szczegółami swego nieoczekiwanego przedsięwzięcia. Doszła tylko do biletu kolejowego, usnęła.
W trzy dni później wysiadła na małej, zasypanej śniegiem stacyjce, właściwie przysta-nku. Był tu domek dróżnika, chlewik i zaraz las. Parę bab z tobołami przeszło przez tor, ruszyło kędyś w białą pustynię. Czym prędzej dołączyła do nich. Miała ze sobą tylko tenże co i wtedy plecak.
Był wiatr, zawieja. Szły, pochylone, w pas się kłaniając ciemnemu horyzontowi. Śnieg łupił po twarzy jakby wiązankami cieniutkich rózeg. Po kilkunastu krokach gotowa była paść w śnieg, byle uciec tej torturze. Po kilkuset - doszły do wsi.
Tu dopiero rozpytała towarzyszki podróży. Pokazano jej lichą zagrodę naprzeciw wiej-skiego cmentarza. Chłop trochę się targował, przystał wreszcie na litr wódki.
Siedziała w kwaśno cuchnącej, ale ciepłej chałupie. Na piecu, w brudnych owczynach leniwie wodziło się za kudły troje dzieciaków. Baba dźgała kawałkiem żelaza osadzonym w poprzek na kiju kartofle w garnku. Buchała para, na przemian smakowita i ohydna.
W pół godziny później Hanna wlazła na sanie. Były niskie, wysłane słomą, zamiatającą z tyłu drogę. Chłop był chuderlawy, maleńki - jak stwierdziła nie bez satysfakcji. W razie czego dałaby mu radę.
Dopiero teraz zaczęła uświadamiać sobie szaleństwo tego pomysłu. Sama jedna w tej śnieżnej pustyni, w tych dzikich czasach i okolicach. Wyjechała za bramę i już ślad po nich zawiała wichura. Wystarczy, żeby stuknął ją pięścią między oczy, a potem siekierą... Kto tu co wykryje? Gdzie ją mają szukać? Nawet mamusi nie powiedziała przecież, że jedzie do Naczy.
Ale zaraz wiatr wyrwał się z pola, szurgnął śniegiem, zalepił oczy, trwożne myśli zastą-pił ziąbem i ognistym smaganiem. Ułożyła się jakoś bokiem, głowę opatuliła chustą. Zaraz koń skręcił w lewo i znowu północny wiatr przypadł do jej twarzy. Uniosła głowę: tych oko-lic nie znała. Było tu pusto, biało, tylko z przodu przy drodze sterczał czarny trójkąt dalekiego świerka. Chłop okręcił, jak mógł, dzierużką lnianą swój dziurawy kożuch. Nie wyglądał gro-źnie. Mróz był groźniejszy.
Wolno trójkąt wyrósł, stał się olbrzymim świerkiem. Minęła licha wieś, przycupnięta koło jego pnia. Potem zaczęły się jakieś zagajniki, błotniste rzeczułki, nie zamarznięte mimo ostrych mrozów. Potem był tylko chłód, coraz potężniejszy, zamieniający wszystko dokoła w białawą nijakość.
Nieszybko zrozumiała, że dojechali. Chuderlawy chłopek szturchnął ją w łokieć. Zerwała się. Sanie stały koło wielkiej bramy przed pałacom. Dwóch żołnierzy niemieckich gapiło się na nich, przerzucając się od niechcenia gardłowymi monosylabami.
Nieznacznie chłopu pchnęła w ręce butlę z wódką, chwyciła plecak, wyskoczyła na drogę. Niemcy wahali się parę sekund. Nie wahała się ani pół sekundy, ruszyła prosto na nich.
- Pardon — rzuciła z naciskiem. Rozstąpili się.
Tak, tylko że teraz było jeszcze trudniej. Bywała w Naczy kilka razy, zawsze jako jedna z setki zaproszonych na zabawę. Księstwo jej nie pamiętali, zarządzający nie znali w ogóle, chyba ze słyszenia. Powiłańce jednak były nieblisko, nieduże, dogorywające raczej...
Nie weszła do paradnych drzwi. Skręciła czysto zamiecioną ścieżką, poszła w prawo. Trafiła na kuchnię. Już byłaby gotowa siąść i godzinę tajać koło dużego pieca. Ale zaraz drzwi jej zastąpiła tęga baba w białym fartuchu.
- Zarządzający? Magda, gdzie pan Feliks?
- U siebie.
Było to obok, w niewielkim, piętrowym domku.
- Wlazł! - krzyknął nieokrzepły tenor za drzwiami.
Otworzyła. Pokój był prawie pusty. Tylko zwykły stół z dwiema szufladkami, zwykły stołek, pod ścianą ława.
Młody człowiek był nie starszy od swego głosu. Szczupły, przystojny, nos miał z garb-kiem, o wąskich nozdrzach. Oczywiście, wąsiki krótko przystrzyżone, oczywiście, wysokie buty. Na krześle obok leżała szpicruta.
- Pan zarządzający? - spytała z cieniem rozczarowania.
- Słucham panią.
Nie znała go zupełnie. Poprzedniego wywieziono do Kazachstanu. Z trudem przedsta-wiła się.
- Może pani spocznie.
Opowiedziała, skąd się tu wzięła. Wywarło to na nim wrażenie. Gdy, trochę ogrzana, rozchyliła swoją dość tandetną pelisę, zerwał się nawet i pocałował ją w rękę.
- Przybylski jestem - oświadczył.
Jego spóźniony pośpiech podpowiedział jej instynktowi dalsze posunięcia. Patrzyła nań lekko przymrużając oczy, uśmiechając się zagadkowo - jak myślała. Zaczął się wiercić na krześle.
- Słowo daję, pani widzi? W takich warunkach pracować! - pokazał dramatycznie na ławę.
- Tak - przeciągnęła. - Dawniej...
- Wszystko Sowieci. Zrobili tu sowchoz! - krzyknął.
- Nie może być! - krzyknęła naprawdę przestraszona. - Pałac?
- Pałac nic - uspokoił ją zaraz. - Tam ktoś z Wilna ich zatrajlował, zrobili muzeum. Księstwo nie mogą się nacieszyć.
- Pan tutejszy?
- A skąd! - machnął ręką, niemal urażony. - Jestem z Kieleckiego.
Gadali o tym i owym z pół godziny. Poczęstował ją papierosami „Juno”. Okazuje się, że na gospodarstwie nie znał się ni w ząb. Pchnięto go tutaj po znajomości, a może z ukrytymi zadaniami, o czym świadczyłby z kolei jego dwuznaczny uśmiech. Twierdził, że nudzi się tu śmiertelnie. Wahała się nawet przez chwilę, czy prośba o pracę nie zabrzmi jak swoista oferta rozrywkowa. Ale się przecież zdecydowała.
- Znakomicie! - krzyknął zaraz pan Przybylski. - Ależ naturalnie, zaraz to załatwimy! Co pani umie?
- Mam maturę - powiedziała nieco zakłopotana. - No, znam się ogólnie na prowadzeniu folwarku...
- Folwark! - krzyknął dumnie. - Tu siedemdziesiąt tysięcy hektarów!
Umówili się, że będzie jego sekretarką. Wyjrzał na schody, zawołał jakąś dziewczynę. Po godzinie siedziała w pustym, bielonym pokoiku, na wypchanym niepokorną słomą matera-cu. Dziewki kończyły myć podłogę, paliły w piecu, przyniosły czystą pościel i lampę.
Wieczór zapadł mroźny, gwiaździsty. Zawieja ucichła. Szła na kolację, nie czując zimna, rozchyliła nawet swoją pelisę, po prostu tchu jej brakło przed spotkaniem.
Dziewczyna przyprowadziła ją do kuchni. Stąd na prawo pokój, oświetlony trzema skąpymi żarówkami. Stół nakryty dla dziesięciu osób. Jakiś starszy pan z wąsikami, jakieś ochmistrzynie w średnim wieku. Przedstawiała się po kolei. Ochmistrzynie słyszały o Powi-łańcach, dopytywały się o mamusię. Odpowiadała piąte przez dziesiąte, przerażona do nie-przytomności. Przecież lada chwila wielki koniuszy...
Siedli wreszcie do stołu. Jedzenie było skromne. Wielki koniuszy się nie pojawił. Dopiero przy kompocie z suszonych gruszek starsza ochmistrzyni z przekąsem powiedziała coś: my prości ludzie, to tylko państwo Oleszkiewiczowie i pan Feliks jadają u księstwa...
2
Po kolacji kręciła się jeszcze chwilę koło pałacu. Uprzedzono ją, że o dziesiątej kończy pracę elektrownia. Dwa razy obeszła pałac dokoła. Z przeciwnej strony był park. Na parterze dwa wielkie okna, niedbale zaciemnione, musiały być z jadalni. Stała, słuchała. Tylko we wsi szczekały psy. Podeszłaby pod okno. Głęboki śnieg. Poszła dalej, przy bramie wjazdowej sterczeli wartownicy. Jeszcze raz skręciła do parku. Przez szparę ostra klinga światła wpadała i rozłaziła się w mroku. Skręciła w śnieg.
Trzy kroki po kolana. Jeszcze głębsze pięć kroków. Jest przy murze.
Pokój wykładany ciemnowiśniową boazerią. Przy stole sześć osób. Nic ma szczęścia Hanna. Leszek siedzi tyłem do okna, po lewej stronie pani domu. Obok niego jakaś starsza pani. Naprzeciwko, twarzami do okien, pan Przybylski i...
Wpatrywała się zawzięcie, aż oczy mgłą jej zaszły. Na chwilę je przymknęła. Już pod powiekami utrwaliło się oblicze wielkiej przeciwniczki. Pani Oleszkiewiczowa była niewyso-ka, miała ciemnoblond włosy, rysy bardzo regularne - stąd wydawały się po prostu piękne, nos prosty, raczej za długi niż za krótki, oczy duże, ciemne, usta zgrabnie zarysowane. Wła-śnie śmiała się grzecznie do pana domu...
- A to co? - krzyk nagły za Hanną.
Odskoczyła, jakby bomba spadła tuż przed nią. Odskoczyła, rzuciła się odruchowo do ucieczki. Ten, co krzyczał, nie zaszczycił jej nawet pościgiem. Wiedział, że daleko nie ujdzie w tym śniegu po pas. Dwa kroki zrobił wreszcie, gdy dobrnęła do ścieżki.
Był to ten starszy pan z wąsami, buchalter dworski, Zawada. Zmieszał się nawet, gdy ją poznał. Zaraz zaczął rozpowiadać o pałacu, tłumaczyć, jaki to zabytek, wreszcie zapropono-wał spacer przez park. Naprowadziła go na towarzystwo przy kolacji. Starsza pani okazała się ciotką księżnej.
- Państwo Oleszkiewiczowie traktowani są tutaj jako prywatni znajomi. Zresztą pani Oleszkiewiczowa, z domu Miodoborska, jest dalszą powinowatą księcia, a z księżną panią uczyła się w Sacré-Coeur, oczywiście nie w jednej klasie, bo dużo młodsza...
- Dobranoc panu! - oświadczyła mu nagle i skoczyła z Nowrotem, do domu, powtarza-jąc tylko „dobranoc, dobranoc, już późno”... na wszystkie jego zapytania. Bała się, że nie wy-trzyma, że ta ewidentna i wszechstronna wyższość Rywalki załamie ją całkowicie.
Załamać to załamała, ale już nie przy świadkach. W pokoiku cuchnął rozgrzanym żelastwem piec i gruba warstwa matowego lodu spełzła z szyby na parapet. Hanna zasnęła w absolutnej rozpaczy. Wiedziała jedno: właśnie tu, najbliżej, okazał się najdalszy.
O dziewiątej znów znalazła się u zarządzającego. Był jeszcze bardziej słodki niż wczo-raj. Za jego „gabinetem” był inny, równie pusty, wybielony świeżo pokoik. Tam miała sie-dzieć.
- Pani zna niemiecki? O, to świetnie. Nauczy się pani wystukiwać na maszynie pisma. Bo z tym najwięcej kłopotu. Ciągle to zboże, to siano, jakby nie wiedzieli, że majątek jeszcze w stadium reorganizacji. A tu archiwum...
Pochylił się, wyciągając spod stołu skrzynię pełną papierzysk. Stała przy nim, jego gest zaskoczył ją, facet jakby przypadkowo przywarł policzkiem do jej piersi. Cofnęła się, gotowa do awantury. W tejże chwili zapukano.
Przybylski wyskoczył do „gabinetu”.
- Proszę! - krzyknął przesadnie głośno.
- Dzień dobry! - usłyszała Hanna. Wielka słabość w kolanach. Siadła bezszumnie na podłogę, oparła się o skrzynię.
- No, jak tam, szefie? - ciągnął Oleszkiewicz. - Przyzna się pan sam czy mam szykować tortury?
- He, he, he! - zaśmiał się Przybylski szczególnie głupio.
- Idę, aż tu słuch: pan zarządzający przyhołubił śliczną dziewczynę. Kiedy? - pytam. Wczoraj. Bujda, mówię, powiedziałby nam wszystkim przy kolacji.
- He, he, he!
- No, miałem rację? Co się pan zaśmiewa? W tej puszczy ładna dziewczyna rozrywka jedyna. Patrz pan, jak to zgrabnie zrymowałem. A jaka? Blondynka? Pan ostatnio za blondyn-kami, zdaje się. Ta Luba...
Tu się zakrztusił, widocznie Przybylski oprzytomniał wreszcie i zamiast kretyńskiego chichotu zaczął go ostrzegać minami i chrząkaniem.
- No, to gdzie ona? Czyżby pan jej własnym ciałem bronił? Tu, za biurkiem?
Teraz jak sprężyna zerwała się na równe nogi. Wystroiła się na ten ranek jak mogła naj-lepiej, miała granatową, plisowaną, szeroką spódnicę i szary, włochaty sweter pod samą szyję. Teraz otrzepała się z kurzu. Nie wiedziała tylko, co się dzieje z oczami. Nie była pewna, czy szminka wytrzymała...
Stał w drzwiach. Milczał. Miała tę satysfakcję. Też go to kosztowało. Schudł bardzo przez te dwa lata. Wydawał się jeszcze wyższy.
Milczeli oboje tak długo, że nawet Przybylski poczuł coś w tym niezwykłego.
- Państwo się znają?
- Ależ tak! - pierwsza oprzytomniała Hanna. Poczytała to sobie za wielki sukces. - Pan Oleszkiewicz? Bardzo mi miło...
Był urażony, wyraźnie urażony zdawkowością jej tonu. Patrzył na nią zmieszany, za-skoczony, zdemaskowany, chciałoby się powiedzieć. Dopiero po dobrej półminucie zdobył się na niezbyt mądre stwierdzenie-pytanie:
- Pani tutaj?
- Absolutnie to samo mogłabym i ja powiedzieć...
Trzymała się, trzymała się! Zapewne widok jego słabości dodał jej siły.
- Racja! - krzyknął z opóźnieniem Przybylski. - Pani mi przecież mówiła! Pani z Powi-łaniec! A pan też tu miał przecież osadę...
- Właśnie - Oleszkiewicz wydusił z siebie to słowo i widocznie zrozumiał nareszcie, że jego nagła małomówność staje się zbyt wymowna. - Jak to, spotykaliśmy się tu na zabawach! Pani pamięta? Pan, panie Feliksie, pan pojęcia nie ma, co to były za urocze imprezy. Ta szla-chta kresowa jak już się zacznie bawić... A teraz, przykro patrzeć...
Patrzył przez zamarzniętą szybę na pałac. Właśnie zapukano. Przybylski krzyczał na ja-kiegoś parobka. A Oleszkiewicz suchym, gorącym palcem wypisał na ledwo tkniętej mrozem górnej szybce: „8 wiecz.” Pokazał na pałac. I wreszcie szepnął: - W bibliotece.
3
Łatwo mu to było wypisywać, wyszeptać. Ten dzień, co się ciągnął potem, był chyba najdłuższy w życiu Hanny. Do obiadu, do trzeciej grzebała się w papierach wyciągniętych ze skrzyni, co chwila opędzając się próbom Przybylskiego nawiązania z nią „bliższego konta-ktu”. Drzwi zostawiając otwarte do „gabinetu”, by słyszeć, czy kto nie nadchodzi - przeniósł się na stale do „biura”. Niby pomagał segregować papierzyska, ale co chwila nachylając się zawadzał to ręką, to ramieniem, to policzkiem o jej piersi, włosy, ciało.
- Panie kierowniku - powiedziała wreszcie. - Doprawdy szkoda pańskiego czasu... - tu urwała, dopiero po paru wieloznacznych sekundach dorzuciła: - taki wielki majątek, a pan w papierach...
Chichotał, uważając to za kokieterię. Zapewniał, że nie masz dla niego milszych zajęć niż pomaganie jej.
- Zdaje się, żeśmy umawiali się wprost przeciwnie. Że to ja mam panu pomagać...
- Nawzajem, proszę pani. Pomagajmy sobie nawzajem...
Wydało mu się to bardzo dowcipne. Te pięć godzin nieustannego opędzania się...
Dopiero po drugiej zawołano go do pałacu. Mogła przyjrzeć się papierom. Były to szczątki kancelarii pałacowej sprzed wojny. Wybierała żółknące kartki, układała na podłodze według tematów. Górowały dwa: prośby do urzędów o zwłokę i obniżkę podatków oraz ba-zgroły chłopskie, też z prośbami o darowanie grzywny za wypas krów w lesie i temu podobne występki „sąsiedzkie”.
Niedługo się tym zajmowała. Zaraz pobliska gorzelnia zawyła na „fajerant”. Hanna wbiegła do siebie, naprędce się umyła, ruszyła do obiadu.
Przy obiedzie pan Zawada, zręcznie zagabnięty przez Hannę, zajął się opowiadaniem o cudach zgromadzonych w pałacu. Niebawem doszedł do biblioteki.
- A właśnie! - krzyknęła Hanna. - To tam, zaraz na prawo ze schodów...
- Skądże, proszę pani. Najprościej tam się idzie z szatni. Nie marmurowe schody, ale mahoniowe. I to zaraz, nad jadalnią. Pani tam była?
- Tak, parę razy - skłamała. - Na balach...
- No, to nie potrzebuję nic mówić, jakie tam cuda. Te globusy, przecież to siedemnasty wiek!
- Taak! - krzyknęła Hanna.
Potem było bardzo długie popołudnie. Przybylski złapał ją po drodze z oficynki do pałacu. Był podhumorzony, chciał namówić ją na spacer sankami. Wykręciła się. Zapytała z kolei, czy mogłaby korzystać z biblioteki. Obiecał, że się wstawi do księstwa. Znów zaczął namawiać na kulig. Zmierzch już się skradał, nie od razu połapała się, kto nadchodzi...
To była pani Oleszkiewiczowa. Zakutana w szubkę z popielic dreptała ścieżynką z pałacu w kierunku bramy. Nie sposób było umknąć. Pan Przybylski dokonał prezentacji. Nic się nie połapał w porannych milczeniach koniuszego, bo był teraz jak najbardziej naturalny.
Hanna pierwszy raz z bliska patrzyła na Rywalkę. Była naprawdę ładna, rysy miała regularne, uśmiech nawet nieco rozbrajający.
- Jakże mi miło! - zawołała, potrząsając rękę Hanny. - Hanna? Zabawne, ja też... Jakże nas można rozróżnić? Hanna mała, Hanna wielka...
- Tylko duża! - poprawiła Hanna. Podobała się jej Rywalka przez tę prostotę, brak „sta-wiania się”. Poczuła do niej przypływ absurdalnej sympatii, tym większej, że przez dwa lata hodowała w sobie zapiekłą do niej nienawiść.
- Wielka, wielka! - krzyczała Rywalka. - Ile pani ma wzrostu? Metr sześćdziesiąt osiem? O Boże, o dziesięć centymetrów więcej ode mnie. Gdzie pani idzie? Do pałacu? Po co? Niech pani pójdzie ze mną. Co dzień po południu robię dłuższy spacer. Pani pojęcia nie ma, jakie to ważne. Inaczej bym tu utyła jak klucha...
Przybylski próbował się przyłączyć, ale Rywalka szybko wywąchała, że podpity. Spła-wiła go kategorycznie, że to spacer czysto kobiecy.
- Smarkacz! - szepnęła na ucho Hannie, gdy był daleko. - Rozpuszczony smarkacz!
I tym do reszty podbiła Hannę. Szły ścieżką aż do bramy, w minęły brzuchatych Niem-ców, dobrnęły do wyjeżdżonej drogi sannej we wsi. Szły i szeptały uwagi na temat Przybyl-skiego - zdumiewająco zgodne. A gdy pałac został daleko, zgodność na temat smarkacza tak je zbliżyła, że Rywalka po prostu zaczęła się zwierzać.
- Pani zna Leszka? No, przecież ma tu takie „pied-à-terre”, musieliście się spotykać przed tą straszną wojną. To uroczy człowiek, prawda? Prawda?
Hanna mruknęła coś, raczej przytwierdzająco.
- Pani nie ma pojęcia, jakie miał powodzenie w Warszawie. Poznaliśmy się dwa lata temu, w karnawale. Właśnie wrócił z Naczy. Opowiadał nawet o zabawie...
Dech zaparło Hannie. Nie, nic nie powiedział o „uroczej dziewczynie, która uciekła z balu na piechotę w mróz, w nocy, bo się obraziła na gospodarzy”. Tak sobie przez ćwierć sekundy wyobraziła tę opowieść, której się przestraszyła. Nie, Oleszek nie wspomniał nic. Zaraz po uldze przyszło rozczarowanie. A potem otucha. Nic nie powiedział, bo nie uznał tej przejażdżki za błahą.
- ...Poznaliśmy się dwa lata temu. Był to co się zowie coup de foudre. A wie pani, czemu? Bo jeszcze go nie znając, tylem słyszała o nim od przyjaciółek. Zwariowały baby, myślałam, histerii dostały. A jak go poznałam, słowo daję... Pani go zresztą zna. I na pewno, na pewno w nim się podkochuje z cicha? Może nie? Może mi się pani przyznać, nic a nic nie jestem zazdrosna.
Popatrzyła na Hannę szybko. Głos jej w tym miejscu trochę zadrżał.
- Nie, nie, nie jestem! Przysięgam. Bo, moja droga, żebym była, już bym zwariowała.
Powiedziała to półgłosem. Na szczęście, nic patrzyła na Hannę. Ta spuściła głowę. Szły czas jakiś w milczeniu. Mróz wzbierał. Zachód objawił im się malinowy od wiatru. Czarne stado wron kręciło się w stygnącym, ołowianym niebie. Krzyczały zaciekle.
- Trzeba wracać - powiedziała Hanna.
- Wracajmy, wracajmy! - Rywalka zerknęła na zegarek. — Już po wpół do piątej! Leszek umówił się ze mną...
„Nie, nie na ósmą! - z ironią pomyślała Hanna. - Na piątą.”
- A on tak nie lubi, jak się spóźniam. Taki miły jest w ogóle, tylko jak się spóźniam, za-raz się nachmurzy, milczy. A ja mam charakter otwarty, pani widzi. Co w sercu, to na języku. Najgorzej męczy jego zawziętość.
Mówiła bez przerwy o nim. Nie tylko zawziętość okazała się męcząca. Uroczy Oleszek miał tysiące drobnych przywar. Lubił bardzo dobrze jeść. Miał różne dziwactwa w życiu codziennym. Potrafił godzinę jej tłumaczyć, że książki nie zagina się, tylko się zakłada. Miał absolutną rację, tylko że tak długo to tłumaczył winowajczyni, że później potrafiła godzinami płakać - jak się teraz do tego przyznała całkiem tą szczerością zdumionej Hannie.
- Ale przy tym wszystkim jest uroczy. Pani się zresztą sama przekona, pani zobaczy...
Przed pałacem Hanna zaczęła się żegnać.
- Musimy się umówić, panno Hanno, koniecznie! Jak to dobrze, że pani przyjechała! Czułam się tu tak samotna.
- Dziś wieczór? - zaproponowała Hanna. Była wściekła na „uroczego Leszka”, chciała go ukarać. - Może o ósmej?
- Jaka szkoda! - westchnęła Rywalka. - Zaraz po kolacji myję sobie włosy. Już wszy-stko naszykowałam. Pani wie, tu o ciepłą wodę teraz trudno. I widzi pani, to wszystko Le-szek! Tak dba o mnie! Przed obiadem podchodzi, całuje mnie w kark i zaraz mówi: kochanie, czy nie pora włosy wymyć? Oczywiście zaraz się zgodziłam. On się zna na tych sprawach, pani nie ma pojęcia. Jak mam kupić kapelusz, zawsze go biorę ze sobą...
Te parę godzin do kolacji Hanna przeżyła w strasznej rozterce. Iść? Nie iść? Jeśli iść - to po to, by mu rzucić w twarz: między nami wszystko skończone! Tak, ale nie iść - to znaczy powiedzieć to samo w sposób bardziej przekonujący, bo czynem. Już siedząc przy stole, już w trakcie kolejnego opowiadania Zawady o pałacu, o portrecie Białej Pani, która straszy - zna-lazła decydujący argument, żeby iść. Bo inaczej gotów przyjść sam, do jej pokoju...
Było po siódmej, gdy po kolacji przybiegła do pokoiku. Czuła się tu obco, nijako, ohydnie. Jedyny szczątek domu, nie Grodna, ale Powiłaniec - to był ten wytarzany w tylu kurzach i brudach podróżnych plecak. Chwilę grzebała w nim, szukając sama nie wiedziała czego, by podreperować swój wdzięk kobiecy. Potem wściekła się. Idzie na zerwanie, a o wdzięk się troszczy! Cisnęła plecak.
4
Noc była mroźna, pełna gwiazd, jak wtedy, przed dwoma laty. W pałacu paliły się słabo zamaskowane światła nad kuchnią, reszta była ciemna. No i w wieży na lewym skrzydle cienkie bruzdy światła. Tam Rywalka wykonywała życzenie swego Leszka.
Mściwie powtarzając to sobie, Hanna wpadła do kuchni, gdzie jeszcze zmywano naczy-nia, przemknęła się do pokoju kredensowego, stamtąd do niedużego hallu. W kuchni kręciło się kilka kobiet, na Hannę nie zwrócono uwagi. Hall był ciemny. Kręte schody prowadziły na piętro - jak twierdził Zawada - do biblioteki.
Zamykając drzwi z grubsza obliczyła odległość do tych schodów. Po pięciu krokach szła już po omacku, macając wyciągniętymi naprzód rękami. Ciemno tu było jak w piwnicy. Tylko szpary w okiennicach nie były czarne, zaledwie ciemnogranatowe. Wreszcie ręka wy-macała drewnianą poręcz.
Teraz szło się łatwo, tyle że ze skrzypem. Każdy krok na tych piekielnych schodach - to była istna kakofonia trzasków, zgrzytów, jęków. „Nietrudno o duchy - pomyślała sobie - kiedy tak się wszystko porozsychało”.
Każdy krok przyprawiał ją o przypływ lęku: pałac był całkiem cichy. Tylko jej kroki... Wydawało się, że dudnią, grzmią, że aż Niemcy przy bramie muszą je słyszeć...
Z ulgą poczuła, że koniec schodów. Było tu trochę widniej. Zamiast zasłon wisiały ty-lko firanki. W mrocznym świetle zimowej nocy dostrzegła wysokie drzwi na prawo od scho-dów i drugie, takie same, na lewo. Zaryzykowała te pierwsze. Nie były zamknięte, nawet nie skrzypnęły. Uchyliła je, zajrzała. I tu to samo gwiezdne światło czy śnieżny mrok, tylko wię-cej tego, bo okna nie osłonięte. Pokój zresztą ogromny, z naprzeciwka dwa pod sufit sięgające okna patrzyły na Hannę tuzinem niebieskich gwiazd i pękami czarnych szczytów drzew parkowych.
A między tymi oknami jedna przy drugiej szafy, pełne książek, wysokie też aż do sufi-tu, jakieś ciężkie fotele, niskie kanapy, okrągłe stoły. Tu był dywan, na szczęście. Weszła nań z ulgą, że zmora skrzypów skończona.
Już się zaczynała następna: gdzie on? Szła koło szaf, rozglądając się po mrokach poko-ju. Dokoła była pustka i cisza. Jedna po drugiej zaglądały jej w twarz szafy, wypchane szere-gami oprawnych w coś szarego książek. Ze złoceniami - bo jakieś iskierki gwiazd...
Spod tego drugiego okna, z naprzeciwka... Ujrzała jego ostry profil. Stał przy framudze. Już szedł do niej.
- Między nami... - zaczęła przyszykowane, wyostrzone jak sztylet zdanie.
Nie dał jej skończyć, chwycił wpół. Znów gwiazdy nad jego głową, zimowe, zaplątane w czarnych gałęziach gwiazdy.
Obezwładniona - ramionami jego i ustami - przeszła nie wiadomo jak z powrotem parę kroków, zahaczyła o coś. Padli, jak podcięci, na niską, bardzo miękką kanapę. Próbowała bro-nić się parę sekund...
A potem siedzieli koło siebie. Była jakby rozłamana na dwoje. Cała złość na niego, sympatia do biednej, myjącej właśnie włosy Rywalki, żałość i pogarda do siebie samej kazały jej nienawidzić tę chudą i ciemną zmorę tulącą ją jeszcze ramieniem. A jednocześnie jakaś nowa siła, której istnienia w sobie dotąd nie znała, podejrzewała może tylko, ta gorąca, nieprzytomna siła pchała ją właśnie w te objęcia. Nauczyła się zdania: między nami wszystko skończone. A teraz natrętnie pchało się jej do ust jedno słowo. Milczała. To już był wielki sukces.
Leszek też milczał. Nie wiadomo dlaczego ogarnął ją nagle przypływ czułości do Rywalki. Żal z tego wybuchł, okropna pretensja do niego, że zmusił ją, Hannę, do takiego świństwa wobec tamtej.
- Między nami wszystko skończone! - wysyczała przecież naszykowane od tylu godzin przekleństwo.
- Kochanie!... - odpowiedział bez sensu, obraźliwie, jak uznała. Co gorzej, usiłował przyciągnąć ją do siebie.
- Oburzające jest wszystko, co robisz! - szeptała, odpychając go oburącz. - Załgane do szpiku kości!
Pokiwał głową potakująco i znów ją zagarnął ramieniem. Targnęła się do tyłu z nieo-czekiwaną furią i przypomniała sobie opowieść Rywalki o jego namowach... Postanowiła go zdemaskować. W okamgnieniu udała, że już jest czuła. Ale po paru sekundach pocałunków znów go odepchnęła, syknęła: - Ciszej!
Głowę uniósł. Słuchali zimowej ciszy.
- Nic nie ma - szepnął.
- Zdawało mi się... A jak twoja żona?...
- Co żona? - spytał niecierpliwie.
- Jakby tu przyszła?
- Nie przyjdzie.
- Skąd taka pewność?
- Nie myśl o tym, kochanie. To nieważne.
- A jak przyjdzie? Zobaczy, że ciebie nic ma, i pójdzie szukać?
- Nie.
- Na pewno?
- Całkiem na pewno. Jest zajęta.
- Czym?
- Myje sobie włosy.
Była rozczarowana, że jej się wywinął. Ścigała go dalej:
- Co jej przyszło do głowy? Właśnie teraz?
- A co tobie przyszło do głowy, żeby o to wszystko wypytywać?
- Sama się na to zdecydowała?
- Bo co? Pewnie że sama.
- Słowo?
- Słowo.
Nie wytrzymała. Zerwała się z kanapy. Przyłapała go...
- Załgany, załgany do szpiku kości...
Leszek wstał także. Śnieżny mrok świecił z jego oczu. Jedno było widać: nic się tym nic przejmuje. Tupnęła nogą, bez większego efektu, zważywszy, że był dywan.
- Nie wiedziałam, teraz wiem: kłamiesz tak, jak oddychasz!
- Co ci jest, kochanie? - zapytał z obelżywą troską w głosie.
Nic go nie obchodziła sprawa przyłapania go na kłamstwie i to ją doprowadzało do wściekłości.
-'Przecież sam ją namówiłeś. Przyszedłeś, w karczek pocałowałeś...
Tu coś jeszcze dźgnęło ją w serce. Wybuchła płaczem. Padła na kanapę.
- Kochanie, no co znowu? - pochylił się nad nią, gładził włosy.
- Precz, łgarzu! - pchnęła go łokciem.
Tu go wreszcie jeśli nie zraniła, to przynajmniej zniecierpliwiła.
- Wiesz co! - oświadczył sucho. - Wszystko jest dobre do pewnych granic. Kto tu wię-kszy łgarz, to jeszcze trzeba na aptekarskiej wadze...
- Co takiego? - znów się zerwała.
- Spokojnie.
- Ty, łgarzu, jak śmiesz mi kłamstwo!...
- Dziwne, ale śmiem. I to cięższe niż ty mnie...
- Ciekawam...
- Proszę bardzo. Po co przyjechałaś do Naczy?
- Wielkie mi rzeczy! Szukałam pracy.
Pokiwał litościwie głową.
- Przecież to nieprawda. Wiedziałaś, że tu jestem?
Zaperzyła się.
- Nie, nie wiedziałam! Nie bądź taki zarozumiały!
- Maleństwo moje! - wziął ją pod brodę.
- Ręce! - trzasnęła go z całej siły po dłoniach.
- Słuchaj no, kochanie - nie zwrócił na to uwagi. - Umówmy się. Ja będę mówić, a ty nie musisz protestować. Nie chcę cię zmuszać do nowych kłamstw. Nie musisz? Nie musisz. Więc dowiedziałaś się skądsiś, że tu jestem. Nie wiem, czy ci powiedziano, że z żoną, ale chyba tak. I ty wtedy wyjeżdżasz, mimo że zima, że pociągi rzadkie, czasy niepewne. Jak to mam tłumaczyć? Nie, nie musisz mówić. Słuchaj dalej. Przyjeżdżasz, robisz oko do tego du-rnia, Przybylskiego. Dostajesz pracę. Teraz już wiesz na pewno, że jestem tu z żoną. Więcej, poznajesz ją. A mimo to idziesz na randkę ze mną...
- Po to, by zerwać...
- Nie musiałaś tak się śpieszyć. Mogłaś nie przyjść.
- Tobyś ty... toby pan jeszcze do mnie...
- A pani szanowna ma drzwi nie zamknięte? To radzę coś szybko zrobić, choćby zasuw-kę czy nawet haczyk. Pan Feliks ognisty kawaler.
Nic nie powiedziała, odwróciła się, poszła sobie. Chwycił ją za rękę.
- Chwileczkę. Mówiłem, żeś kłamczuch gorszy niż ja. A wiesz czemu? Ja przynajmniej nie okłamuję siebie samego. A ty przyznaj się przynajmniej przed sobą...
Usiłował ją nawet przyciągnąć do siebie. Wyrwała się. Schody skrzypiały nieludzko. Katastrofa dopiero na dole. Drzwi do kredensowego zamknięte. Okropne uczucie pułapki na myszy. Aż jakby powietrza zbrakło... Było tu całkiem ciemno. Rzuciła się w lewo, w prawo...
- Ciszej, ciszej! - szeptał, schodząc z góry. Czy był lżejszy ód niej, czy znał tu wszystko na wylot, dość że schody prawie milczały. - Gdzie jesteś?
Odsunęła się, gdy zawadziło ją jego ramię. Nie nalegał. Skręcił w prawo, do wielkiego, paradnego hallu. Brzęknął kluczami.
- Służę pani! - ukłonił się, przepuszczając ją na dziedziniec.
Biegła przez podwórze, mróz od razu przywarł do jej oczu.
5
Pan Przybylski nazajutrz zmienił taktykę. Oczywiście przeniósł się do pokoju swojej sekretarki, ale nie rozpoczynał kroków zaczepnych, prowadził raczej przygotowanie artyleryj-skie. Rozpowiadał, mianowicie, o niesłychanych trudnościach swojej pracy i brawurowym ich przezwyciężaniu.
- Pani rozumie - perorował. - Taki obiekt należy do dobytku całego narodu. Nie tylko jako pałac i tam te wartości artystyczne, ale i jako wzorowy obiekt gospodarczy...
Była po wczorajszym jak po przepiciu. W gardle sucho, oczy pieką. W żołądku - to jest w sercu - czczość. Nastrój piekielny. Żadnej ochoty schlebiania panu Przybylskiemu.
- Wzorowy? Przed wojną zadłużony po uszy. Gdyby nie protekcja, dawno by go zlicy-towano.
Przypomniała sobie, że to argumenty tamtego. Za późno było, żeby odwoływać. Kiedy jednak Przybylski z żarem zaczął dowodzić, że nieprawda, nie opierała się, choć w skrzyni z „archiwum” miała stosy dowodów.
Przybylski plótł piąte przez dziesiąte, teraz na tematy polityczne. Nie słuchała go, bo nagle, jak olśnienie, uświadomiła sobie, że przecież może odjechać, że przecież w gruncie rzeczy nic jej teraz tu nie trzyma: skoro tamten okazał się łgarzem. Przez parę minut czuła się strasznie szczęśliwa, że rzuci tego błazna, tamtego łgarza, Zawadę-gadułę, okropny, nagi pokoik w oficynie, że wróci do przytulnych dwóch pokoików w Grodnie, urwistego brzegu Niemna, mamusi. Po tych miłych rozważaniach coś ją jednak ukłuło. Nie chciała za żadne skarby przyglądać się, co to było. Ażeby uciec od siebie, zadała sobie tyle trudu, że przysłu-chała się kolejnej tyradzie Przybylskiego.
- Wszystko toczy się jak najlepiej - twierdził o sytuacji międzynarodowej. - Właściwie powtarza się historia pierwszej wojny. Niemcy nabiją bolszewików, a Anglicy z Ameryką - Niemców. No i znów wyskoczymy. Nie, proszę pani?
- Ależ tak, tak! Pan ma rację. Tylko kiedy?
- Że Niemcy nabili, to już fakt. Jeszcze trochę, a wejdą do Moskwy. Zresztą kraj, który utracił najbogatsze swoje ziemie i tyle ludzi, już niezdolny jest do prawdziwego oporu. To znaczy, teraz już się zacznie drugi etap. Anglicy z Ameryką będą bili Niemców. Nie?
- Tak. A jak pan tu sobie radzi z Niemcami? Bo w Grodnie to bardzo ciężko z nimi. Pan wie, za wypiek ciastek kara śmierci!
Przybylski machnął ręką.
- Tu co innego. Pani lubi ciastka? Każę dziś jeszcze, żeby zrobiono. Pani lubi jakie? Rurki z kremem? Napoleonki?
- Ależ nie, nie! Nie trzeba.
- Zrobi się. Tu słowo Przybylskiego to rozkaz. I tym Niemcom też. Co powiem, to świę-te. Pani wie, oni mi się do niczego nie wtrącają. Oni są nawet przydatni. Wieś przynajmniej siedzi cicho. A to podobno bandyci... Jeszcze przed wojną...
- A tak, tak! - Hanna wskazała ręką na stosy archiwalnych podań o zwolnienie przydy-banych na dworskim cielaków.
- Oni, ci Niemcy, to nic strasznego. Jak przyjdzie rozkaz, to pani wie, jak w osiemna-stym... Dzieci będą ich rozbrajać... A na razie bardzo dobrze, że są. Pani wie, tam dalej, pod Nowogródkiem, w Puszczy Nalibockiej, podobno jakieś bandy... Mówił mi lejtnant. Nie, u nas spokój...
Aż do obiadu rozprawiał o polityce. Pod koniec zaczął zwierzać się, że ma zadanie specjalne... Wstał, poszedł do drzwi, wrócił. Skończył skargami na nudy, na samotność. We-stchnęła, całkiem nie à propos. Żeby wybić mu z głowy jakieś optymistyczne pojmowanie tego westchnienia, czym prędzej zaczęła się zachwycać przedwojennymi balami w Naczy. Oświadczył, że racja, że i teraz trzeba coś wykombinować.
Mróz, skrzypiący śnieg. Na nagim krzewie bzu garść czerwonych kwiatów. Nie wierzy własnym oczom. Kwiaty skaczą z gałązki na gałązkę, potem pryskają w powietrze. Gile.
Potem tym ostrzej czuje wstyd przed sobą samą. Dlaczego zostaje? Potem obiad. Pan Zawada doszedł do prawej baszty. Ochmistrzynie półsłówkami się przerzucają na temat kuchennych pomocnic. Podobno za parę majtek biegają do Niemców.
Pusty, potwornie duży wieczór. Jedna z ochmistrzyń pożycza Hannie rozklekotaną książczynę. Rodziewiczówny „Dewajtis”. Jednym tchem ją połknęła. Czytała w szkole, a przecież znowu ją wzrusza.
Przed kolacją wreszcie odkrycie. Zostaje na czas jakiś w Naczy, bo gdyby wyjechała zaraz, toby przez to samo przyznała rację temu łgarzowi, że zjawiła się tu tylko dla niego. Jest tak szczęśliwa z tego odkrycia, że czuje nawet pewną niejasną dla siebie pogardę. Czym prę-dzej biegnie na spacer, zachwyca się na gwałt gwiazdami, gada byle co sama do siebie, byle-by sobie się nie przyglądać.
Z rana ogromne, malinowe słońce w oknie. Hanna zrywa się pełna niewytłumaczonej radości. Starcza tego na pierwsze piętnaście sekund przytomności.
Przybylski i tego dnia siedzi u Hanny. Rozpowiada o swoich poczynaniach balowych. Już prawie rozmawiał o tym z księżną. Jest dumny. Właśnie nachyla się nad Hanną pod pre-tekstem, że straszny sekret, że tylko do uszka, gdy pukanie. I zaraz wchodzi Rywalka.
Przybylski nie jest zmieszany, na odwrót. Podbiega do pani Oleszkiewiczówej i bodaj okiem mruga.
- Nie przeszkadzam? - mówi Rywalka, zażenowana więcej od niego.
- Skądże! - krzyczy Hanna. - Wprost przeciwnie!
- Mhm! - mruczy dwuznacznie Przybylski. - Rączki całuję!
- Panno Hanno, przepraszam, że przeszkadzam, ale taka piękna pogoda. Niech pani ze mną na spacer...
- Z przyjemnością, droga pani, tylko że praca...
- Ach, racja! No, ale szef puści, prawda, panie Feliksie?
- Jeśli pani każe...
- Proszę.
- To dla mnie więcej niż rozkaz! Zresztą, ja sam...
- Ach, dziękuję panu, dziękuję! - szybko przerywa mu Rywalka. - Pan taki miły! Panno Hanko, idziemy.
Ciągnie ją za rękę, zanim Hanna zdążyła włożyć swoją pelisę.
- Uff! — szepce na schodach. - Bałam się, że się nie odczepi...
Idą przez mroźny i cichy poranek. Lekki szron tworzy z drzew nieprawdziwą, okrutną feerię. Słońce też nieprawdziwe, wielkie, czerwone i chłodne. W bladoniebieskim niebie tylko wysokie słupy dymów znad kominów. Na najbliższych topolach czarne bryłki wron. Zrywają się nagle z wrzaskiem jak opętane, zaczynają się kręcić w powietrzu, pewnie ze strachu, że zmarzną.
Wszystko wydaje się tego ranka nieprawdziwe. Rywalka tuli się do Hanny, a ta czuje wstręt do siebie samej za to, że wyszła, że idzie koło tej kobiety, że lubi ją, że przed nią milczy. Milczą obie za długo. Czyżby tamta domyślała się czegoś?
Gdy Rywalka wreszcie przemówi, to pytanie wyda się Hannie potwierdzone.
- Widziała już pani Leszka?
Ileż to sekund można się zastanawiać? Przerażona Hanna nie czeka, krzyczy prawie:
- Nie, nie!
- A to świetnie. Chodźmy do niego. Jest u swoich koni.
Hanna idzie jak na ścięcie. Za to Rywalka, wyraźnie podniecona, znowu zaczyna się zwierzać:
- On się tak ucieszy. On panią bardzo lubi. Pytałam go wczoraj. Mówi, że zna panią niewiele, ale że pani bardzo, bardzo mu się podoba. Naprawdę.
Hanna prychnęła, oburzona, nie umiejąc się pohamować.
- Ależ, słowo daję. Aż mu pogroziłam palcem: tylko żebyś mi jej nie rozkochał! Musiał mi przysiąc, słowo daję!
- Że mnie nie rozkocha w sobie? Czy pani myśli naprawdę, że to tylko od niego zależy?
Rywalka wreszcie się połapała.
- Nie, oczywiście, że nie. Tylko że pani jego nie zna tak dobrze jak ja. Słowo daję, ma tyle w sobie uroku... W Warszawie...
- Tak, tak! - krzyknęła niegrzecznie Hanna. - Pani mi opowiadała. Ale my tu na kresach nie jesteśmy tak skore do szaleństw.
Rywalka uśmiechnęła się pobłażliwie, ścisnęła Hannie ramię.
- Ależ tak, tak! Dalibóg, nie warto się przejmować. Żartowałam...
Przeszły przez mostek nad zamarzniętym stawem. Jeszcze trochę nagich krzaków bzu i wielkie stajnie. Przysadziste, długie budynki, sterty śniegu, sterty dymiącego nawozu. Kilku parobków pędza konie po zamiecionej jakby bieżni, owalnie wytyczonej między stajniami. Konie wlokły się niechętnie, zwiesiwszy łby. Pośrodku stał Niemiec w zielonkawosiwym pła-szczu wojskowym z futrzanym kołnierzem, w okularach. Miał czerwony nos. W ręku trzymał pejcz, który tak do niego pasował, jak pantofelki baletnicy do stroju kardynalskiego.
Takie porównanie uczyniła właśnie Rywalka i zaśmiała się. Hanna z wysiłkiem jej zawtórowała. Cała pełna była strachu przed spotkaniem. Co powie temu łgarzowi? Jak się zachowa? Czy starczy jej siły, żeby być taką, jak trzeba, to jest grzeczną i nijaką?
Parobek pokazał najbliższą stajnię. Ostry zapach amoniaku, ciepło. Oleszkiewicz stał otoczony paru chłopami w rudych kożuchach. Zaraz je dojrzał, uśmiechnął się.
- Co za miła inspekcja! - zawołał idąc do nich. Hannę ściął mróz. Przypomniała sobie teraz dopiero, że pierwsze spotkanie z Oleszkiewiczem było u Przybylskiego. Że za chwilę zdemaskuje się przed Rywalką.
- Miło mi panią powitać! - skłonił się przed Hanną. Podała mu rękę, oniemiała ze złości i strachu. Potem pomyślała, że takie nieme powitanie będzie nienaturalne, jak na dwa lata rozłąki.
- Jak się pan miewa? - powiedziała z przymusem. - Tyle lat.
- Ach, tak! - wpadł w jej ton bez wahania. - I to takich!
- Jak to dobrze, że pani przyjechała! - zawołała Rywalka. - Pani taka miła! Nareszcie będę miała towarzyszkę, prawda, Leszku?
- Właśnie! - powiedział gorąco Oleszkiewicz i popatrzył na Hannę z prawdziwą sympa-tią.
- Tu tak nudno. Sarna nie wiem, co bym robiła, gdyby nie pani. Żadnego towarzystwa.
- O, pani przesadza. A księżna?
- Tak, tak, Mary jest bardzo miła. Ale ona taka poważna... Leszek, a może byśmy zaba-wę jaką urządzili?
- Pan Przybylski właśnie coś planuje - powiedziała Hanna.
Rywalka machnęła ręką.
- To smarkacz. Nic nie potrafi zorganizować. Leszek, musisz mi przyrzec.
- Kochanie, wiesz, że to nie ode mnie...
- Porozmawiam z Mary. Ale i ty...
- Przedtem robimy polowanie. Wiesz, że książę wydal dyspozycje.
- To zaraz potem. Dobrze? Zobacz, panna Hanka cię też prosi, prawda?
- Właśnie widzę! - zawołał Oleszkiewicz i roześmiał się bardzo szczerze.
Hanna była wściekła. Głupio wściekła, bo to się widziało. W pewnej chwili przyłapała Rywalkę na tym, że szturchnęła męża, oczami wskazując na nią, Hannę. Znaczyło to z grub-sza: miejże litość nad tym podlotkiem, zrób coś...
- Przepraszam państwa, ale już muszę wracać. Pan Przybylski będzie wściekły.
- No, to bardzo dziękujemy. Ale, ale, dziś wieczorem po kolacji co pani robi?
- Mam pracę - skłamała Hanna. - Muszę archiwa...
- Ach, praca! - machnęła ręką Rywalka. - Ale nie jest pani nigdzie zaproszona?
- Nie - musiała się przyznać.
- No, to bardzo prosimy do nas. O wpół do dziewiątej. Będzie Mary. Bardzo, bardzo proszę. Ot, na takie babskie gadanie...
6
Wściekła na siebie, na łgarza, Rywalkę, Przybylskiego, Zawadę, na siebie przede wszy-stkim, cały dzień rozmyślała nad sposobami wykręcenia się. Wreszcie zdecydowała się na najprostszy: powie, że chora. Po kolacji wróciła do siebie, rzuciła się w ubraniu na łóżko, zgasiła światło. O wpół do dziewiątej odetchnęła, że przetrzymała, że już nie ma odwrotu. W pięć minut później zapukano do drzwi.
Wstrzymała oddech, przerażona. Zapukano powtórnie.
- Panno Hanno! - zawołał za drzwiami Oleszkiewicz. - No, niechże pani otworzy. Panie czekają. No, panno Hanko.
Panie czekają! Zrozumiała, że wizyta niegroźna, bo krótka. Panie czekają - to znaczy, że i księżna. Zapaliła światło, otworzyła drzwi.
- Głowa mnie boli! - burknęła, nie patrząc mu w oczy.
- Doprawdy? - powiedział i zgasił zaraz światło.
Szła za nim po schodach pałacu złamana, posłuszna i milcząca.
- Tędy pani będzie uprzejma. Tu schodek. O, i na miejscu...
Pokój był duży, ładnie umeblowany, tyle że w baszcie, to znaczy z trzech stron wysta-wiony na wiatr. Ale teraz było tu ciepło, w kominku paliły się grube sosnowe polana, cztery fotele stały półkolem przed jego czerwonym obliczem.
- No, nareszcie! - zawołała Rywalka. - Mary, znasz pannę Powiłańską.
- Ależ oczywiście - powiedziała księżna i wyciągnęła rękę. — Jakże pani się urządziła w Naczy?
Księżna była maleńka, czarna, bardzo brzydka i bardzo zwyczajna.
- Panna Hanka, zdaje się, przeziębiła się trochę - oświadczył Oleszkiewicz. - Bogiem a prawdą to żadna sztuka. W jej pokoiku piekielny chłód.
- A gdzie pani mieszka? W drugiej oficynie? - spytała księżna. - Mój Boże, czemużeście państwo wcześniej nie mówili? Przecież tu tyle miejsca!
- Ależ głupstwo! - czym prędzej zawołała Hanna. - Mam świetny pokoik. Bardzo dzię-kuję...
- Nie, nie! - księżna nie ustępowała. - Jutro wszystko załatwię.
Rywalka wypchnęła zaraz Oleszkiewicza z pokoju. Nie bardzo się wzbraniał. We trójkę rozmawiały głównie o nim. Księżna też należała do grona wielbicielek. Godzina minęła ani się obejrzano. Hanna zresztą tylko słuchała i wściekała się.
Nazajutrz Hannę przeniesiono do pałacu. Dostała pokój gościnny na drugim piętrze. Szło się tam schodami, które wiodły do biblioteki, potem koło salonu z portretem Białej Pani szło się piętro wyżej. Tam kończyły się luksusy, pokoje były niewysokie, umeblowane byle jak, zimne. Mimo to czuła się tu lepiej niż w oficynie, bo była jakaś komoda, jakaś kulawa kozetka, stolik przy łóżku. Można tu było od biedy uwierzyć, że się jest u siebie.
Znów spacer z Rywalką. Znów rozmawiano o Leszku. Hanna próbowała zmienić temat. Na nic.
- Wie pani, po francusku, gdy chcesz powiedzieć, że bardzo kochasz, to się mówi, że się ma dans la peau. Więc właśnie...
Urwała, spojrzała na Hannę, uśmiechnęła się błagalnie i przepraszająco. A potem wre-szcie zaczęła z innej beczki.
- Pani wie, ten pan Feliks z bardzo dobrej rodziny. Mają bardzo duże dobra na Kuja-wach. Jest ze szlachty dosyć świeżej, ale bardzo dobrze notowanej. Jego dziadek był inżynie-rem. Dziś mają ze sześć cukrowni.
Hanna spojrzała na Oleszkiewiczową, nie od razu pojmując tę zmianę stosunku do „smarkacza”. Gdy zrozumiała, rumieńce buchnęły jej aż na czoło.
- To czemu tu siedzi? - spytała wreszcie, byle dłużej nie milczeć.
- Dla praktyki, mam wrażenie. Poza tym, zdaje się, Niemcy tam nań zwrócili uwagę. Zaplątał się w coś politycznego, pani rozumie.
- Smarkacz.
- Tak, ale bardzo porządny w gruncie rzeczy.
Hanna z ukradka spojrzała na Rywalkę. Ta nie odważyła się spotkać tego spojrzenia. Szła przed siebie, inna jakaś, brzydsza, cichsza niż zazwyczaj, mniej szczera. Nie ulegało wątpliwości, czegoś musiała się domyślać. Skąd?
Otóż i nowe zmartwienie na najbliższy wieczór.
Rywalka, oczywiście, zaprosiła ją znowu na pogaduszki, ale Hanna wymówiła się byle czym - że też włosy myje. Chciała w samotności zastanowić się nad samą sobą i coś takiego zdecydować. Czuła, że grzęźnie. Była wściekła.
Przyniesiono grzanej wody śniegowej. W pokoju piec rozpalono nareszcie tak, że nie można było doń podejść. Hanna rozebrała się do pasa, zgięta wpół nad miednicą zaciekle miętosiła spadające jak wodospad, długie, ciemne włosy. Już kończyła, gdy zapukano.
- Kto tam? - krzyknęła przerażona.
- Swój... - szepnął znajomy głos.
Podbiegła do drzwi.
- Pan zwariował?... - szepnęła.
- Na chwileczkę, panno Hanko, coś ważnego...
Broniła się parę minut. W pokoju nachlapane, bałagan, włosy mokre. Nalegał, był nie-zwyczajnie rzeczowy. Wreszcie włosy okręciła ręcznikiem, parę razy szmatą targnęła po podłodze.
- Pani wie, ktoś nas musiał zasypać - powiedział nie zwróciwszy uwagi na cały rejwach. Wyglądał nieszczególnie. Ta wiadomość zdawała się go przygnębiać.
Ogarnęła ją pasja. Uspokoiła się natychmiast. Stała się chłodna.
- Pan się bardzo boi?
Parsknął, ręką machnął.
- Nie o to...
- Pan, zdaje się, nie ma żadnego osobistego doświadczenia w tym względzie?
- W jakim względzie?
- W miłosnym.
- Nic o to... - po raz drugi machnął ręką.
- Właśnie o to. Najwyższy czas, żeby się pan zdecydował, co to jest, to wszystko, co się dzieje między nami. Albo to nic nie jest, no, to pan nie ma czego się bać, wraca pan do baszty i koniec. Albo...
Spojrzał na nią. Urwała. Zresztą to, co miałaby powiedzieć, było zbyt trudne. Spojrzał, podszedł. Chciała nań krzyczeć, chciała go odepchnąć. Dopiero po kwadransie spostrzegła, że lampa się pali, że drzwi nie domknięte.
7
Nie widziała go dwa dni. Przybylskiego musiało coś uskrzydlić, taki stał się zaczepny. Wystarczyło jej się połapać, że to może intryga Rywalki, a tak mu przygadała, że prawie się obraził. Przez dwa dni udawała straszne bóle głowy, byleby nie chodzić wieczorami do ba-szty. Na trzeci dzień była sobota. Wieczorem Oleszkiewiczowie zrobili u siebie imieniny. Nie poszłaby, ale księżna, napotkana po obiedzie w parku, z takim zapałem Hannę namawiała, że po prostu nie znalazła pretekstu.
O szóstej wieczorem zjawił się u niej stary Zawada podesłany najwidoczniej przez Oleszkiewiczową. Poszli do baszty. Leszek z Rywalką kończyli jeszcze ustawianie na stole zakąsek. Rywalka rzuciła się do Hanny i zanim ta wybąkała powinszowania, już ją ucałowała z dubeltówki. Hanna z trudem zachowała spokój. Żeby nie patrzeć na Oleszkiewicza, podbie-gła do stołu, zaczęła wypytywać, co gdzie ma stać, usiłowała pomóc, ale chyba więcej prze-szkadzała.
Kręciły się tak we dwójkę z kwadrans. Mężczyźni wyszli na korytarz przerzucając się półsłówkami i paląc. Wreszcie na dole jakiś ruch. Zjawili się pierwsi przyjezdni. Rywalka skoczyła za parawan, żeby się przypudrować. Była wesoła, pociągnęła Hannę za sobą. Pochy-lone nad tym samym, niedużym lustrem malowały się naprędce, wyrównywały linie ust, przy-gładzały włosy. Wpatrzone w siebie nie spuszczały przecież z oka tej drugiej. Hanna widziała obok siebie dwie twarze. Jej, duża, z lekko garbatym nosem, ciemnymi oczami, ustami duży-mi, pełnymi, czerwonymi nawet bez szminki. I tamtej - mniejsza, bielsza, ale o niebo pię-kniejsza. Oczy może nieduże, ale kare, pięknie oprawione, nosek foremny, tak jak u francu-skiej markizy. Tylko usta zdecydowanie słabsze, choć drobniutkie, bo wargi wąskie, jakby zapowiadające ciasny, dokuczliwy charakterek.
Pudrowała sobie czoło i o wargach Rywalki myślała, byleby się nie poddać. Bo gdy tak zetknęły ze sobą twarze, uroda i rasa Rywalki wydały się Hannie nieodparte. W tejże chwili tamta nieoczekiwanie objęła Hannę wpół, przytuliła się do niej. I nagle trzecia twarz wyrosła nad nimi, smagła, chuda twarz Oleszkiewicza. Na widok tej sielanki uśmiechnął się z ujmu-jącą beztroską.
- Moje piękne panie, pora! — szepnął. Hannie się zdawało, że to pierwsze słowo wypo-wiedział ze specjalnym naciskiem.
- Już idziemy, już, kochanie! - zatrajkotała Rywalka. A gdy pchnięty przez nią odszedł, jeszcze raz przytuliła się do Hanny i stając na paluszki szepnęła jej do ucha:
- Pani będzie dla mnie dobra? Prawda? Prawda?
Pierwsza czwórka gości wchodziła właśnie do pokoju. Dwie panie, jedna mała, bardzo jasna blondynka, z bardzo zadartym nosem, druga chuda, czarna, z okrągłą twarzą. Były w długich sukniach, jakby spodziewały się balu na miarę tego sprzed trzech lat. Panowie byli w czarnych marynarkach. Jeden bardzo ładny z urodą młodego chłopczyka, choć już miał we włosach pełno siwizny. Drugi był nieciekawy, Hanna zapomniała o nim zaraz, gdy nań spoj-rzała.
Miała co innego do myślenia. Te słowa Rywalki. Przecież oznaczały kapitulację! Jak to, ta rasowa, ta piękna, ta markiza prosiła o łaskę ją, Hannę, niewypierzoną, źle ubraną, jeszcze po szkolnemu kanciastą! Hanna nie mogła w to uwierzyć. Owładnęły nią dwa uczucia naraz. Szczęście, radość, promienność – i ciepłe współczucie, sympatia dla tej biednej żony. To, co poczuła do niej od razu po poznaniu się, ale co zostało w ostatnich dniach tak nadszarpnięte.
Nigdy, nigdy nie pozwolę sobie skrzywdzić tej biednej Oleszkiewiczowej - powiedziała sama do siebie z naciskiem. Wiedziała, że wolę ma żelazną. Co postanowi - zawsze osiąga. Pomyślała, że najlepiej będzie, jeśli odjedzie z tej strasznej Naczy. Przypomniała sobie matkę i przeraziła się. Jak mogła rzucić ją samą na los szczęścia w tym jakimś Grodnie! Pojutrze, nie, pojutrze jest poniedziałek, czyli feralny dzień. We wtorek wraca do Grodna. Sama sobie przysięgła, że to spełni. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ta radość, niczym, żadnymi przysięgami nie naruszona.
Wchodzili nowi goście. Panie w odświeżonych sukniach, panowie z wąsikami. Mroźne powietrze wlokło się za nimi po schodach i pachniało jałowcem. Niepostrzeżenie zjawił się Przybylski, dostrzegła go, gdy już stał w towarzystwie młodych ludzi w długich butach. Palili i co chwila wybuchali śmiechem. Oleszkiewiczowa wyskoczyła właśnie zza parawanu z mę-żem.
Zagarnęli całą gromadę i przypędzili do stołu. Chwycono kieliszki. Hannę też ściągnię-to.
Musiała dużym kieliszkiem, pełnym czegoś czerwonego, mętnego trącać się po kolei z całą galerią chłopców w długich butach.
- Jak na schwał! - szeptała jej do ucha Rywalka. - I sami kawalerowie! Ani jednego żonatego.
Byli jak na schwał, rzeczywiście. Młodzi, wysocy, z wąsikami, dzięki którym usta zda-wały się bardziej zarozumiałe, nos nabierał orlego garbka. Młodzieńcy stukali obcasami, le-ciutko trącali kieliszek Hanny, starając się zajrzeć jej w oczy, i śmiali się beztrosko.
„Jaka miła! - myślała Hanna o Rywalce. - Przecież to wszystko dla mnie, ta cała kom-pania!”
- Na zdrowie! - huknął Przybylski. - Po naszemu, panno Hanko, jednym tchem!
Łyknęła czerwony napój. Nie bała się wódki, od paru lat pijała po kilka nawet kieli-szków przy różnych domowych okazjach. Po naszemu więc, jednym tchem łyknęła...
Zakrztusiła się od razu, łzy rzuciły się jej do oczu. Młodzi ludzie ryknęli śmiechem i zaraz obskoczyli ją z tacami pełnymi zakąsek.
Długo nie mogła oprzytomnieć. Napój był potwornie mocny, zatykał gardło.
- Prędzej, prędzej! - krzyczał jakiś miły chłopak, blondynek z rudawymi wąsami. — Tego borowiczka!
Dźgnęła widelcem w śliską półkulę marynowanego grzybka, przez chwilę wywijał się spod jej ciosów, gdy go wreszcie zdybała i połknęła, z lekka przyszła do siebie.
- Co to było? - pokazała na kieliszek.
Blondynek zaśmiał się.
- Spirytus z sokiem wiśniowym. Dobre, co?
Zaraźliwy miał uśmiech.
- Doskonałe! - zawołała ze śmiechem.
- Jeszcze jednego?
- Jeszcze jednego!
Blondynek skoczy! po karafkę. Przybylski wyrósł nagle koło niej.
- Kaziu! - krzyknął. - Co robisz, na miłość boską! Odbijasz mi moją własną, rodzoną sekretarkę!
- Cha, cha, cha! - zaśmiał się Kazio i już miała znowu pełny kielich.
- Cha, cha, cha! - zaśmiał się Przybylski. - Prawda, panno Hanko, że świetny kawał? Cha, cha, cha!
Jaki kawał? Co za brednie wygaduje ten Przybylski? Zdążyła to sobie pomyśleć i natychmiast wybuchnęła śmiechem.
- Ciszej! - syczy Przybylski i ściska ją za łokieć.
Robi się cicho.
- Dlaczego? - woła bardzo głośno Hanna.
- Cicho! - znów szepcze Przybylski. - Księstwo przyszli.
Hanna krzywi się, bierze jeszcze jeden kieliszek z ręki Kazia, ale milknie. Rzeczywi-ście, w drzwiach mała księżna w jakiejś fioletowej sukience do pół łydki. Za nią książę, nija-ki, znudzony, choć uśmiechnięty. Wystroił się w czarną marynarkę i szare spodnie. Wygląda bardzo zabawnie na tle tych młodzieńców w wysokich butach.
Księżna obchodzi po kolei wszystkie grupki gości, uśmiecha się bardzo przyjemnie, coś mówi. Hannie na jej widok robi się strasznie wesoło. Z najwyższym trudem powstrzymuje się, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Gdy sylwetka tamtej wyrasta przed nią, zamiast ukłonić się i przyjąć wyciągniętą rączkę, podaje tamtej zaciśnięty w swej prawicy kielich ze spirytusem.
- O, dziękuję! - uśmiecha się księżna, jakby nigdy nic, bierze kieliszek i podaje Przybyl-skiemu. — Może pan postawi na stole, skończę przywitanie...
Czerwony obłok wstydu przesłania oczy Hanny. Mechanicznie ściska rękę księcia, od-chodzi w najbliższy kąt. Wie jedno: za żadne skarby nie może tu chwili dłużej zostać. Powita-nie gości właśnie skończone. Gwar wybucha od razu. Przybylski wznosi generalny toast: zdrowie pań!
Wszyscy rzucają się do stołu. Korzysta z tego Hanna i rusza wprost do drzwi. Jest w korytarzu, gdy dopędza ją Oleszkiewicz.
- Pani zaraz wraca do nas - mówi tonem rzeczowej informacji. Tak się zapowiada na dworcu: pociąg do Warszawy na trzecim torze.
- Puść pan! - wyrywa mu rękę.
- Pani zaraz wraca! - powtarza Oleszkiewicz. - Nie lubię, kiedy smarkate się upijają od jednego kieliszka.
Bierze ją pod rękę i zawraca. Wchodzą do sali właśnie, gdy bucha pierwszy wrzask po spełnieniu toastu. Podprowadza ją do stołu, puszcza, Przybylski się odwraca.
- Ach, panno Hanko!
Już ma w ręku nowy kielich.
- Zdrowie księżnej pani! - krzyczy Przybylski.
Księżna jest o krok. Widzi Hankę, dostrzega jej wściekłość. Podchodzi do niej.
- Panno Hanko, no, to spróbujmy!
Hanna dawno zamiast wstydu przeżywa furię. Chwyta kieliszek, przechyla. Księżna też dotyka swego wargami, rusza z nie tkniętym napojem dalej.
Blondynek Kazio już jest pod ręką. Teraz jakieś kiełbasy, ogóreczki, marynowane śli-wki. Hanna chwyta jedno po drugim, byle gardło ostudzić po przerażającym upale spirytusu.
- Kaziu, błagam, nie drażnij mnie! - krzyczy Przybylski. - Panno Hanko, pani przecież jego nie kocha?
- Cha, cha, cha! - wybucha Kazik.
- Cha, cha, cha! - wyrywa się ten śmiech z piersi Hanny, nieoczekiwany, niepotrzebny, za to bardzo donośny.
- Jeszcze jednego? - pyta Kazio.
Z daleka, w stronie pań, twarz Lecha gniewna. Oczywiście, na złość jemu Hanna chwy-ta ten kielich, przechyla go nie czekając na toast, nie czekając nawet na swych towarzyszy.
Teraz w jej głowie jakiekolwiek pojęcia tracą resztki sensu. Pozostają tylko bezkształtne i tym potężniejsze namiętności. Twarze, bliskie twarze, plamy strojów, błyszczące, białe tale-rze - to jedno. Namiętności - to drugie. Związek między jednym i drugim nieuchwytny, prze-rywany, nijaki.
Twarz z wąsikami. Na złość, coś komuś zrobić na złość. Bure kulki ślizgają się po tale-rzyku. Ściga je widelcem.
- Jakby hokej, nie, jakby hokej! - krzyczy.
- Mecz, panno Hanko, mecz!
- Broń pan bramki! - woła Hanna. Macha widelcem i brunatna kulka śmiga i ginie w niebieskawym, mętnym od dymu pokoju. Gdzieś ktoś krzyczy. Śmiech. Te ryże wąsiki śmieją się tak zaraźliwie! Hanna chwyta grzybek widelcem i pakuje między roześmiane zęby.
- Będę pana karmić! Pan taki miły. No, proszę coś tam przynieść.
- Panno Hanko, a ja, a ja? - nachyla się inna twarz z garbatym noskiem i czarnymi wąsi-kami. - A mnie da pani?
Śmiech bucha tuż przy niej. Śmieje się razem z nimi. Ryże wąsiki. Talerz z liliowymi śliwkami.
- Mnie, mnie! - krzyczą czarne wąsiki.
Wpycha do ust śliwkę. Obok rozwarte usta. Pakuje i w te. Znowu usta, znowu, jedne po drugich.
- Panna Hanka wszystkim daje! - woła ktoś z wąsikami. Wrzask, śmiech. Hanna śmieje się najgłośniej.
Potem strach. Twarz smagła i chuda. I strach. Hanna opuszcza ręce, talerz rozpryskuje się u jej nóg, brzęczy widelec.
Strach i radość. Ciemność, czerwona zrazu, potem taka ostateczna.
8
Pierwsze z tego kochanego życia to był wstręt, bezprzedmiotowy i wszechobejmujący. Potem bóle głowy, mdłości, wszystkie odmiany kacenjameru, wszystkie wariacje na ten te-mat. Budziła się kilkakrotnie, za każdym razem pełna coraz większego do siebie obrzydzenia. Noc za oknem trwała nieporuszona. Zdawało się, że się nie skończy nigdy.
Ale to wszystko było głupstwo. Gdy noc wreszcie minęła, zaczęło się najgorsze.
Tylko dziewczyna, która paliła w piecu, zachowała się zwyczajnie. Gdy Hanna zeszła na późne, niedzielne śniadanie, w jadalni powitała ją grobowa cisza.
- Dzień dobry! - powiedziała siląc się na obojętność.
Ochmistrzynie pochyliły nosy nad kubkami z kawą. Tylko pan Zawada mruknął coś pod wąsem. I on zresztą z niezwykłą szybkością zlikwidował pajdę chleba i zaraz odszedł. Ochmistrzynie jedna po drugiej wymknęły się za nim. Hanna została sama.
Była zupełnie zdetonowana. Nie miała apetytu, zeszła po prostu ze strachu, że powie-dzą: przepita. Ale ta ucieczka na jej widok wskazuje, że jej upicie się wczorajsze było wię-kszym wykroczeniem, niż myślała.
Wróciła zaraz do siebie. Długo przypominała sobie szczególiki imienin. Że taka miła ta cała Rywalka. Że postanowiła: we wtorek odjazd. Potem wstyd: po jednym kieliszku taki afront wobec księżnej. Potem ten hokej. Te krzyki: panna Hanka wszystkim daje! Dopiero teraz zrozumiała oczywisty sens tego krzyku. Była pełna obrzydzenia do siebie samej, nie mogła spojrzeć w lustro.
Leżała w łóżku i powtarzała: jutro, jutro do domu... Nie we wtorek, nic wytrzyma do wtorku tej powszechnej pogardy. Na obiad, oczywiście, nie zeszła. Nikt do niej nie zajrzał.
Potem zaczęła sobie przypominać: jak znalazła się w pokoju. Nie, tego nie pamiętała. Ostatnie, co było, to strach i radość . Nie pamiętała, dlaczego. Potem czerwonawa ciemność.
A przecież musiała jakoś tu się dostać. Może omdlała? No, to by można wytrzymać. Omdlała, na pewno. Skąd by taka wyrwa, taka pustka w pamięci?
Pod wieczór tyle sobie naprzypominała z dnia wczorajszego, że opanowała ją przemo-żna chęć: pójść, przeprosić Rywalkę. Bo to było najsilniejsze: trzy twarze w lustrze i prośba tamtej. Kapitulacja, błaganie o litość. I ona, Hanna, tak haniebnie się zachowała! Tamta prosi: bądź dla mnie dobra. A tu afront wobec księżnej, hałasy z tabunem tych szczeniaków, hokej...
Wzburzona, z kołaczącym sercem wyrwała się z pokoju.
Wszyscy nią gardzą, dobrze. Na nikim jej nie zależy. Tylko tej biednej ładniutkiej pani trzeba powiedzieć parę słów pokornych. Jutro z rana odjazd.
Był zmierzch. Dobiegła do baszty. Chwila przerażenia: co będzie, jeśli on też tutaj?... Uspokoiła sama siebie: poprosi go, by je zostawił same. Ostatecznie, co to jego obchodzi?
Zapukała. Serce waliło jak młotem. Była długa chwila ciszy. Zapukała powtórnie, mocniej. Z głębi pokoju doszła do niej ledwie dosłyszalna odpowiedź: kto tam?
Nie odpowiedziała. Zapukała po raz trzeci. Wtedy drobniutkie kroki. Skrzypnął klucz. Drzwi się zdążyły otworzyć. Głos Rywalki, pół szept, pół jęk: - Odejdź, Leszku, błagam...
Ale drzwi uchyliła. Stanęła jak wryta. Kilka sekund i Hanna nie umiała poruszyć war-gami: tak do niepoznania zmieniła się Rywalka. Twarzyczka jakby się skurczyła, zmarszczki przy ustach, ogromne cienie pod oczami, rozczochrane włosy.
- Przepraszam panią! - powiedziała Hanna. Ta klęska fizyczna Rywalki ułatwiła jej tych parę słów. - Naprawdę, bardzo panią...
- Nie! - wyszeptała tamta. - Wszystko, tylko nie to. Nie, nie! Proszę nie przepraszać! Proszę odejść!
- Ależ, proszę pani, doprawdy, tak mi przykro...
Rywalka już nie słuchała, drzwi do siebie targnęła, klucz...
Hanna stała chwilę, nie pojmując. Nietakt towarzyski – to chyba nie wystarcza, żeby aż tak... Potem ruszyła do siebie. Na kolację nie poszła. Znów nikt ani pomyślał, by do niej zajrzeć.
Wygłodzona, na pół przytomna spała jak zabita. Z rana wstała wcześniej, ruszyła do Przybylskiego, do „biura”. Przyszedł dopiero po dziesiątej. Zaskoczyła go jej obecność. Wreszcie burknął:
- Dzień dobry.
- Proszę pana - powiedziała chłodno. - Chciałabym konie na stację.
Ożywił się.
- Pani nas opuszcza? Bardzo słusznie.
Tu nic wytrzymała.
- A pan co tu ma do gadania? Przedtem pan mnie spił, a potem śmie pan mnie pouczać?
- Jak ktoś nie panuje...
- A pan panował? Kto wrzeszczał na cały pokój? Kto ze mną w hokeja?...
Przez chwilę zaskoczył go jej wybuch. Bardzo szybko się połapał w czymś i zaraz buchnął śmiechem:
- No, no! Niechże pani nie porównuje mnie z sobą. I co dalej nabroiłem?
- Mało panu? Te wrzaski, ten hokej...
- Po pierwsze hokej to nie ja, to Kazio. Zresztą co tam te grzybki. Ale potem, potem...
- Co potem?
- Niechże pani nic udaje!
- Niech pan nie błaznuje! Co potem?
- Pani, dalibóg, umie zalewać!
Furia ją ogarnęła. Skoczyła, schwyciła go za klapy marynarki.
- Co potem? Jak pan śmie kłamać?
Ochłódł, odszedł krok w tył, musiała go puścić.
- Jak się ktoś upija do utraty przytomności, to niechże nie pije w dobrym towarzystwie! To skandal, to, co pani nawyczyniała wczoraj! W obecności księżnej...
Przykro jej się zrobiło. Ta brzydka księżna była wobec niej taka przyjemna.
- Owszem, z tym kieliszkiem wyszło głupio. Chętnie ją przeproszę.
- Z kieliszkiem! - krzyknął Przybylski. — A w ogóle niech pani ani się waży iść do księżnej, służba dostała ścisłe instrukcje...
Obelżywość jego słów i tonu była taka, że jej furia szybko osiągnęła szczyt i - o dziwo - nagle zgasła. Znowu strach. Zrozumiała, że ze wszystkich mieszkańców Naczy od tego błazna najłatwiej się dowie.
- Proszę pana, doprawdy, co się stało wczoraj?
Prychał, oburzał się, wreszcie zeń wydusiła.
Grzybki latające z ich talerzyka trafiły w twarz którąś panią. Oleszkiewicz przyszedł, aby rozbawione towarzystwo uspokoić. zaraz się połapał, że ona wszystkiemu winna. Ale ledwo przed nią stanął, cisnęła talerzykiem o podłogę i padła przed nim na kolana. Schylił się, żeby ją podnieść. Jakby na to czekała. Chwyciła go oburącz za szyję, zaczęła go całować, tu-lić się do niego, wykrzykując straszne rzeczy. Straszne rzeczy - powtórzył z naciskiem Przy-bylski.
Nie patrzyła nań, nic słuchała. Patrzyła w okno. Znowu mroźny, słoneczny dzień. To, co usłyszała, nie pasowało zupełnie do strzępków półświadomości. Nie pamiętała z tego nic. Ale ani myślała zaprzeczać. Co dziwniejsze, teraz przypomniała sobie znowu osobliwie pomieszane uczucie: strach i radość. I nie tylko przypomniała sobie, ale znowu poczuła. Z tym - co najdziwniejsze - że strachu już nie było.
Wyprostowana, spokojna ruszyła do drzwi.
PUSZCZA
1
Po strasznej - bo długiej, przerywanej nic kończącymi się przesiadkami - podróży wylą-dowała następnego ranka w Grodnie. Mamusia była wniebowzięta. Wypytywała znowu o Naczę. Hanna bez trudu zdusiła rozmowę, wołając, że taka głodna. Bez trudu, bo głodna była rzeczywiście. Gdy się najadła, zaczęła rozpaczliwie ziewać. A gdy się wyspała, sama zaczęła rozpytywać mamusię o wydarzenia w Grodnie.
Mamusia, oczywiście, domyśliła się, że Nacza - zabroniony temat. Pytała, co Hanna dalej zamierza czynić. Hanna odpowiadała niewyraźnie. Czuła, że coś nastąpi, czekała na to, nie przyznawała się jednak nawet przed sobą samą.
W parę dni później z kolejnej wyprawy po żywność wróciła ciotuchna. Wujaszek Boguś i tym razem okazał się fujarą: przed rokiem dał się wziąć bolszewikom, którzy go wywieźli gdzieś do Kazachstanu. Ciotuchna trzy tygodnie w miesiącu musiała pałętać się po wsiach. Miało to jedną dobrą stronę - wszystko wiedziała.
Hannie starczyło spojrzeć na nią, by zrozumieć, że tamtą rozsadzają wieści o skandalu w Naczy. Patrzyła na siostrzenicę z ukradka. Była wobec niej przesadnie grzeczna. Zaraz, gdy poszła spać, swoim zwyczajem dosyć wcześnie, usłyszała długie szepty w sąsiednim pokoju.
Nazajutrz mamusia wytrzymała: ani słówka wyrzutu! Wzdychała tylko. Gdy wieczorem wybiegła do kościoła, Hanna sama zaatakowała ciotuchnę.
- No, naplotkowano na mnie, co, ciotuchno?
Ciotuchna ręce załamała.
- Cóżeś narobiła, mileńka moja! Wyklinają cię po dworach gorzej niż Hitlera.
- Nie może być!
Hannę zaskoczyła powszechność tego wyklinania. Nie wykazała jednak w tym okrzyku za grosz skruchy. Ciotuchna pokiwała głową i wypowiedziała parę gorzkich uwag na temat losu kobiety. Jej zdaniem, była rażąca niesprawiedliwość między mężczyznami, którym prze-bacza się wszystko, a kobietami, którym nie przebacza się niczego. Wywnioskować z tych uwag można by było, że szanse Hanny, jako panny na wydaniu, są w tej chwili żadne.
Gdy nawzdychała się dosyć, Hanna ostrożniutko tknęła jej lęki.
- A co w Naczy? - spytała.
- Bożeż ty mój! - zawołała ciotuchna. - A ciebie nic, tylko on, co? Toż to jakaś choroba!
Hanna nic nie powiedziała, tylko znowu pogłaskała ciotkę po ręce.
- W Naczy wszystko do góry nogami - powiedziała ciotka wśród westchnień. - To kre-wna księżnej przecież. Musiała wyjechać. Pojechały we dwójkę do Warszawy.
- Ciociu! - błagalnie i grożąc zarazem mruknęła Hanna.
- A pan Oleszkiewicz też wyjechał - dorzuciła sucho ciotka.
- Do Warszawy?
- Nie, gdzieś pod Skidel.
- Kiedy?
- O, dawno. Zaraz po tym skanda...
Nie udało się jej skończyć. Hanna chwyciła ją w objęcia. Ciotka nie ustąpiła tym razem, wyswobodziła się, wstała, poszła do kuchni bez cienia uśmiechu.
Był marzec, pierwsze przedwiośnie, świergot wróbli, głębokie doły przy każdym drze-wku, każdym kiju, wszystkim, co nie było białe. Ogromne pokłady śniegu topniały, spływały, podmarzały wieczorami, znów kurczyły się, osiadały, na noc stawały się lodem. Wychodziła do miasta za każdym razem podniecona, radosna, pewna, że tym razem... Myślała: na którym zakręcie? Nie domyśliła się.
W tydzień po Józefie wbiegła do domu, cała czerwona od pośpiechu i ostrego, przed-wieczornego wiatru. W biegła i stanęła. W pokoju usłyszała głos ciotki:
- Ledóchowscy toż to Galileusze.
- Nic podobnego! - odpowiedział głos, który ją nagle zmroził. Uświadomiła sobie, że niezdolna jest ruszyć palcem. Chciałaby krzyczeć, biec. Stała, słuchała nic nie obchodzących jej komplikacji genealogicznych.
- Nic podobnego - powiedział Leszek. - To znaczy, są trzy gałęzie Ledóchowskich, jedna rzeczywiście galicyjska, ale tylko jedna. Druga wołyńska, trzecia, najstarsza, ukraińska, bo spod Kijowa. Tamże sam Ledóchów...
- Nie może być! - załamała ręce ciotuchna, jakby porażona tymi wiadomościami. - A ja myślałam, że tylko galicyjska...
- Może jeszcze kieliszek. Proszę bardzo! Niechże pan spróbuje. Hanka! Już jesteś?
To była mamusia! Hanna weszła do pokoju sztywna i oniemiała. Na jej widok Leszek uśmiechnął się najpiękniejszym ze swych uśmiechów. Wstał. Pokoik był za niski na niego. Stał nieco schylony.
I mamusia, i ciotuchna były wniebowzięte. Na stoliku stały resztki domowych nalewek, talerzyk z kruchymi ciastkami, cały ubogi luksus ich wojennego istnienia. Gdy Hanna siadła, znów zaczęły namawiać gościa do wypicia kieliszka. Ciotuchna znowu puściła się w genealo-giczne rozważania, nic sięgając wszakże rodów hrabiowskich. Mówiła o starych, history-cznych rodach szlacheckich, o Biesiekierskich, Poczobutt-Odlanickich, Około-Kułakach. Lech dzielnie dotrzymywał jej kroku. Hanna patrzyła na niego chwilę tak zachłannie, że nagle się uśmiechnął, nie odwracając oczu od ciotuchny, mówił swoje i tylko ten uśmiech oczu więcej niż ust, kącików oczu najwięcej, tylko ten uśmiech zdradzał, że czuje jej spojrzenie i nie umie sobie z nim poradzić.
Jeszcze paplali z godzinkę. Patrzyła chwilę na jego uśmiech, uspokojona, szczęśliwa, pewna swej władzy, potem popłoch ją opadał, zerkała na mamusię, przerażona, że tamta wszystko wypatrzy. I zaraz się uspokajała: mamusia sama zapatrzona w Lecha, częstująca go, zajęta prawie jak ciotuchna.
Po godzinie wstał, zaczął się żegnać. Ciotuchna też się zerwała, zatrzepotała rękami:
- Ach, tak, tak, już i godzina policyjna...
Mamusia nie wstawała. Teraz dopiero Hanna przyłapała jej uważne spojrzenie. Spojrza-ła na Hannę, chwilę i już. do Lecha:
- A ma pan gdzie nocować?
Lech uśmiechnął się, aż głębokie zmarszczki przeorały mu policzki z góry na dół:
- Ależ tak, tak, łaskawa pani...
- A gdzie?
- U znajomego...
- Tak? Ciekawam, u kogo?
Dosyć, że po paru minutach przyznał się: chyba na dworcu.
- Szaleniec! - krzyknęła ciotuchna i klasnęła w ręce. - Toż to najlepszy sposób, żeby... Już by lepiej od razu do gestapo...
Bronił się jeszcze, ale słabo. Zaraz zabrały się do kolacji. Było pół minuty, gdy zostali sami w pokoiku. Chwycił jej rękę w przegubie i ścisnął.
Śmieli się jeszcze przez kolację. Obie panie po tych paru kieliszkach domowej wiśnió-wki były w świetnych humorach. Każda dykteryjka Lecha wywoływała w nich napady chi-chotu, przechylały głowy do tyłu, machały rękami. Hanna nic nie mówiła, nie patrzyła na nie-go, gdy pod stołem jego noga doczołgała się do jej pantofelka, szurnęła nogą do tyłu, jakby... Spojrzał na nią uśmiechnięty, nie pojmując. A czy ona co rozumiała?
Potem posłano mu w stołowym, w tym samym, gdzie kolacja. Sypiała tu na kozetce. Na tej samej kozetce z podniesioną jedną poręczą układano mu pościel, dosunięto krzesła, ułożo-no jaśki. Hannie posłano w sypialni, na podłodze, z nogami w stronę napalonego pieca.
Mamusia z ciotuchną zaraz usnęły, zmożone nalewką i śmiechem. Hanna leżała na plecach, wpatrzona w skrawek nocnego nieba, zazierającego ponad firanką. Była w dziwnym stanie: pełna przytomność i pełna bezmyślność. Jakby opustoszyło coś jej świadomość: nic, nawet pożądania, nawet czekania, nic absolutnie.
Leżała opustoszona może z pół godziny. Mimo zmęczenia, wódki, wszystkich wieczor-nych wzruszeń ani cienia senności. Patrzyła w okno. Z lewej strony na samej ramie coś zami-gotało i po chwili zjawiła się niebieskawa gwiazda. Za drzwiami skrzypnęła kozetka i Lech cichutko zakaszlał.
Wstała, na palcach przeszła do drzwi. Klamka jęknęła i równy oddech śpiących na se-kundę się załamał. Stała tę sekundę, jeszcze drugą, jeszcze tuzin. Nie bała się, po prostu było jej żal mamusi. Potem nacisnęła klamkę, szybko odchyliła drzwi, wyszła i zamknęła je tak błyskawicznie, żeby nic miały czasu na skowyt.
Lech uniósł się na łokciu, odchylił cieniutką, lnianą „dzierużkę”. Z wierzchu miał jeszcze ciężki kożuch. Leżeli przyciśnięci do siebie, trzymając się oburącz, żeby się nie ześli-znąć z wąskiej kozetki. Przyciśnięci, milczący, prawie bez ruchu, co chwila nasłuchujący, czy spoza drzwi sypialni oddechy dochodzą miarowe i równe.
Leżeli długo, splątani ramionami, aż zasnęli. Hanna obudziła się pierwsza, myślała, że ranek, a to tylko kolejna gwiazda wyzierała zza okna. Lech obudził się, gdy próbowała się wyplątać v. jego rąk. Pocałowała go szybko w czoło. Klamka znów jęknęła. Mamusia leżała na łóżku, zgarbiona, drobniutka pod kołdrą. Nawet nie udawała, że śpi. Hanna przesunęła się obok, a potem nachyliła się i pocałowała ją w policzek. Mamusia nie odezwała się, nie poru-szyła. Policzek miała mokry.
Był mroźny, słoneczny dzień, gdy Hanna obudziła się. Mamusia z ciotuchną już się krzątały w kuchni. W jadalni było cicho. Uchyliła drzwi. Lech spał na wznak, jego piękny nos, podbródek, czoło, jakby daleki profil Giewontu. Kożuch zsunął się na podłogę, spod prześcieradła wysunęła się stopa o żółtej podeszwie i długich, zabawnie bezbronnych pa-lcach...
Z kuchni skrzypnęły drzwi, czym prędzej odskoczyła, rzuciła się do łóżka, zaczęła się ubierać. Ciotuchna przyszła, na paluszkach podbiegła do drzwi jadalnego:
- Jeszcze śpi? - szepnęła z żalem. - Grzaneczki...
- To niech ciotuchna obudzi!
- Obudzi?
Patrzyła na Hannę zdumiona. Ta propozycja zdawała się jej pewnie świętokradztwem.
- No, to ja...
- Dajże spokój, Hanulko! Żeby panna budziła...
Przyszła mamusia i zapukała, raz, drugi...
- Proszę... - odezwał się nieprzytomny głos Lecha. - Ach, co, tak, tak, w tej chwili...
Mył się w kuchni, a one ściągały szybko kożuchy, poduszki, trzepały prześcieradła. Z otwartego lufcika wlewały się do pokoju kaskady niebieskiego, mętnego powietrza marcowe-go, chwytały zimnem za przeguby nóg, pełzły do kolan, uderzały w usta, w nozdrza rześkim zapachem śniegu i słońca, zaraz robiło się przejrzyście w duszy, zdawało się, że za drzwiami wielka, porywająca przyszłość.
Na śniadaniu już nie było chichotu, było pożegnalne milczenie. Tylko ciotuchna jeszcze się nie połapała, jeszcze pytała o jakichś Roubów. Lech uśmiechnął się.
- Więc pan?... - zaczęła mamusia.
- Tak jest. To na granicy Puszczy Nalibockiej.
- Czy to bezpiecznie? Teraz takie czasy...
- No, wie pani! Myślę, że tam jest bezpieczniej niż w mieście.
- Młyn?
- Tak jest, rzeka, młyn. Trochę łąki, sad, ogród.
- I pan sam?
Uśmiechnął się znowu:
- Jest tam stróż, z żoną.
Mamusia już nie pytała. Pewnie opowiadał o tym wczoraj, przed przyjściem Hanny. Zrozumiała nagle, że ta rozmowa to dla niej. Spojrzała na matkę. Ta zaraz spuściła oczy.
Wstali, zaczęły się pożegnania. Chylił się do rąk.
- Przepraszam pana na chwileczkę - rzekła, gdy doszedł do niej, i pociągnęła go do ku-chni.
- Czemuś nie powiedział?
Uśmiechnął się, łyskały zęby, oczy stały się ciepłe, złość jej znikła.
- Wiesz, puszcza... - szepnął.
- Zaczekasz na mnie - rzuciła. Miał coś spłoszonego w oczach. - Dziesięć minut - dorzuciła czym prędzej.
Wrócili do pań, matka spojrzała na Hannę i zaraz wyszła do sypialni. Hanna poprosiła ciotuchnę, żeby bawiła gościa, i poszła za matką.
W sypialni mamusia zdążyła już wyciągnąć niewielki sakwojażyk, już pakowała koszule nocne, majteczki, pończochy... W ciągu kwadransa spakowała ją, bez słowa, bez we-stchnienia. I tylko wtedy matka się wyprostowała, spojrzała Hannie prosto w oczy.
Hanna rzuciła się jej na szyję. Matka była chłodna, jakby skamieniała, nie pocałowała Hanny, nawet nie płakała.
- Mamusiu! - szeptała Hanna. — Zobaczysz, wszystko będzie dobrze... Przyjedziesz do nas, będziemy razem, zawsze, zawsze...
Matka nic nie odpowiedziała. Dopiero gdy Hanna sama zaczęła płakać, puściła jej szy-ję, odeszła o krok, mamusia zatrzymała jej rękę, ścisnęła, szepnęła:
- Zanadto go kochasz, zanadto, zanadto...
- Czy to źle? Czy można zanadto kochać?
Uśmiechała się do mamusi przez łzy, próbowała ją udobruchać, bąkała coś, co miało powiedzieć: widziałaś go sama, jakże go można nie kochać? Ale mamusia tylko wzdychała, nie dała się temu pochlebstwu.
Stały we dwie z ciotuchną na ganeczku, zasypanym śniegiem. Słońce było potężne, z sopli lodowych lały się żwawe strumyczki. Pachniało końskim nawozem. Ciotuchna jeszcze nie oprzytomniała po przyznaniu się rodziny do takiego skandalu, patrzyła na Hannę z podzi-wem, przerażeniem i litością. Mamusia stała obok, zgarbiona, malutka, miała suche oczy i zaciśnięte usta.
Pięćdziesiąt kilometrów jechali saniami. Były to zwykłe wiejskie sanie, ciasne, wyso-kie, z wygiętym przodem, pomalowane na buraczkowo. Siedzieli z Lechem, przyciśnięci do siebie, opatuleni szarym, wybrudzonym kożuchem. Koń był duży, młody, zrazu trzeba było go hamować, bał się samochodów i gdy natknęli się na niemiecką kolumnę wojskową, fur-man, jakiś „pan Mikołajtys”, jak go nazywał Lech, musiał zeskoczyć z sań i trzymać konia u pyska.
Niebawem skręcili na wiejską drogę, tu tylko trochę furmanek. Lasy, kołujące na hory-zoncie, podbiegły nagle do drogi, niewysokie sosny z rudymi pniami i ciemnym igliwiem, któremu bliska wiosna dodawała żywości. Od rudego pnia oderwała się ruda wiewiórka, prze-biegła w paru susach śnieg, przeskoczyła drogę i biegła dalej, zostawiając na zakrzepłej po-wierzchni śniegu nie ślady, ale draśnięcia.
Tu, w lesie, słońce stało się mniej natrętne, jego nadmiar pochłonęły sosny. Zresztą przesunęło się w prawo i już zostało w tyle. Zmęczenie zbierało się z wolna pod kolanami i w stopach. W jakiejś wiosce zrobili półgodzinny popas. Lech wyciągnął butelkę, pili z Mikołaj-tysem i gospodarzem, jedli jajecznicę.
Wieczorem byli w Bersztach, małym miasteczku, położonym na skraju puszczy. Mikołajtys ulokował ich w jakimś domu, spali w dusznym pokoju, na drewnianym łóżku. Na dwóch innych spała jeszcze jedna para i stary, astmatyczny ksiądz.
Z rana było znowu potężne słońce. Ubierali się pośpiesznie pod kołdrą. A potem las, las, prężne, sosnowe wiechy, łańcuszki śladów pod drzewami, kałuże na drodze przy każdej kupce końskiego nawozu, napierające słońce, radość. Między rudymi kolumnami budulco-wych sosen z nagła wybiegały i ginęły w oddali strzeliste wyręby linii. Ile tego lasu! Ode-tchnęła, gdy nagle się urwał.
To była tylko parusetmetrowa polana. Środkiem jej biegła kręta rzeczułka, obsadzona krzakami wikliny i wierzbami, których witki już się liliowo mieniły. Na jej krańcu był staw, też obsadzony wierzbami, i dom o przytulnym, nieregularnym kształcie.
- Mieszkucie! - tknął biczyskiem Mikołajtys.
Z bliska dom okazał się spory, murowany. Słupy z cegieł i połamane wrota. Wyjeżdżo-ny, obszerny dziedziniec, jakieś na pół rozwalone składziki. Bury i biały kundel wyrwał się spod ganku, ale wystarczyło Lechowi zeskoczyć z sań, a już mu się pętał pod nogami, zamiatając ogonem poroztrząsane siano na brudnym, ubitym śniegu.
Z domu wyszedł niewysoki, tęgawy chłop, o brudnoszarych włosach, brwiach, rzęsach, łysiejący, tak pod pięćdziesiątkę. Stał chwilę na ganku, w kożuchu bez rękawów, w długich, ale za dużych butach „w harmonijkę”, bez czapki. Potem napotkał oczy Lecha: zbiegł zaraz.
- To pan... pan... - nie wiedział, jak tytułować. - Pan dziedzic?
- Inżynier! - rzucił Lech. - Dzień dobry panu. Pan Wydra?
- Tak, tak, panie inżynierze. A to pani inżynierowa? Dzień dobry...
Podała mu rękę, nachylił się, zanim się zorientowała, cmoknął. Wyrwała rękę, czerwo-na, tyle w tym było uległości, innej niż u kawalerów, którzy ją „buchali w mankiet” na zaba-wach, nieprzyjemnej, bo płynącej z nie udawanej niższości. Pierwszy raz w życiu poczuła się dziedziczką.
Mikołajtys wyciągnął z sani jej sakwojażyk i walizkę Lecha. Wydra wyrwał mu to zaraz, pobiegł na ganek. Zeskoczyła, za Lechem weszła do kuchni, buchnęło jej w twarz gorą-cym zaduchem; młoda, niebrzydka kobieta w czerwonej chuście zawiązanej po miejscowemu, pod brodą, wyskoczyła zza stołu, była wysoka, wyższa od Wydry, prawie wyższa od Hanny, ale twarz miała całkiem inną, szerokie policzki, nieduże oczka, nosek zadarty, tutejsza chłop-ska uroda, już dosyć sterana małżeństwem.
- Pani Wydrowa? - powiedział Lech i jakoś dziwnie spojrzał. - Dzień dobry pani...
Cała czerwona, podała mu rękę. Hanna bardzo grzecznie z nią się przywitała. Wydrowa miała dłoń dużą, ciężką, palce silne. Jeszcze czerwona gapiła się na Hannę, a po chwili zerknęła spode łba na Lecha.
Szli przez pokoje. Dom w swej mieszkalnej części był przysadzisty, pokoje zdawały się tym większe, że puste. Tylko w trzecim stało wiejskie, zbite z desek łóżko, zapchane słomą.
- Tu? l Lech odwrócił się do Wydry.
Bielony piec był napalony, podłoga z grubsza czysta.
- Pan inżynier wybaczy - tłumaczył się Wydra. - Jak pana Krąpkiewicza zabrano, to i wszystkie meble też wywieźli.
- Za co go wzięto?
Wydra rozłożył ręce, minę miał niewyraźną:
- Coś tam z mąką, gadali...
Mikołajtys stał we drzwiach, chciał się żegnać.
- Zaraz - zawołał Lech. - A na wsi żadnych mebli? Stołu, stołków?
- Daleko... - mruknął Mikołajtys. - Siedem kilometrów...
- Godzina jazdy. Pojedzie pan, pochodzi. Stół, szafa, parę krzeseł. No, coś tam takiego. Na pewno z dworów powyciągali. Pan im powie: do młyna.
- Dla pana inżyniera! - dorzucił służalczo Wydra. - Zajdziesz do Iwaniuka, niech z ko-mory ciągnie...
Mikołajtys nic nie powiedział, poszedł. Wydrowa częstowała ich jajecznicą i gotowany-mi kartoflami. Z drogi i to zdawało się smaczne, ale po paru kartoflach Lech wstał, podzię-kował, były ciężkie, jakby nie dogotowane.
Wyszli na ganek. Pies zwał się Azor, biegł za nimi, machał ogonem. W lewo, koło domu, biegła ścieżka nad urwisko, znad którego leciał żwawy szum śpieszącej wody. Były drewniane przegrody, mostek, woda waliła w dół połyskliwym, wypukłym puklerzem. Nad kamieniami obłoczki wodnych bryzg, kłęby ubitej, białej, na szczycie aż brązowawej piany kołowały na szybkim prądzie i coraz to inna wyrywała się, pędziła z nurtem dalej. Huk był taki, że trzeba było krzyczeć.
Lech właśnie krzyknął. Nie dosłyszała, krzyknął głośniej:
- Śliczne miejsce. Tu muszą być ryby!
Kiwnęła obojętnie głową. Poszli dalej, koło domu przeszli przez mostek na drugi brzeg. Las tu podchodził o kilkanaście metrów od rzeki.
- Śliczne miejsce - powtórzył Lech, już. zagapiony w las. - Dzików pełno. Nawet łosie...
- Łosie?
- A tak. Puszcza ciągnie się na kilkadziesiąt kilometrów. W środku wielkie rojsty. Idealne dla łosi. Cudowne, cudowne miejsce. Do wsi - siedem kilometrów, do miasteczka ze trzydzieści, do miasta - machnął ręką. - Cudowne!
- Czy tu bezpiecznie? - spytała odruchowo.
Popatrzył na nią zdziwiony.
- Oczywiście. A bo co?
- Ten las...
- To lepsze niż miasto.
- Czemu? Że tam Niemcy?
- No. W mieście Niemcy niebezpieczni. Czują swą pełną władzę, wiesz, jak to oni, byle co i mogą chapnąć. Tu wiedzą, że trzeba im sprzymierzeńców albo co najmniej neutralnych...
- A chłopi?
- Właśnie na chłopów są potrzebni. Trochę porządku, żeby wiedzieli, że nie można, jak za Sowietów... Zobaczysz. Mikołajtys przywiezie meble, chłopi wiedzą, że koniec z bałaga-nem.
Uspokojona szła przed siebie, łykała wspaniałe leśne, przedwiosenne powietrze, zadzie-rała głowę, zachwycona strzelistością sosen. Nic ją nie obchodzi cały świat, jakaś wojna, So-wiety, Niemcy, chłopi. Słyszała za sobą kroki Lecha, tego starczało do całkowitego szczęścia. Myślała, że ma go dla siebie, tylko dla siebie, że nie jest już kopciuszkiem jak w Naczy. My-ślała nawet trochę inaczej, bardziej doraźnie: łóżko niewygodne, puste pokoje. Czuła Lecha, przeżywała świadomość zwycięstwa, posiadania, szczęścia. Coś się jej przypomniało, ma-tczyna twarz, „zanadto”... Uśmiechała się, szczęśliwa, wyrozumiała dla matki, współczująca jej ubogiemu doświadczeniu w tych sprawach.
- Trzeba mamusię tu sprowadzić... - rzuciła od niechcenia.
Lech milczał. Odwróciła się, zdziwiona. Szybko rzucił:
- Ależ tak. Tylko później, musimy się urządzić.
Stanęła, przytuliła się do niego. Pocałował ją w oczy, w usta, leciutko popchnął.
Pod wieczór Mikołajtys przywiózł rozkładany, okrągły stół z mahoniu i trzy krzesła, każde inne. Za parę dni przyrzekł dalszą porcję. W kuchni Wydrowa gotowała kolację. Lech wszedł, pociągnął nosem, skrzywił się ledwo widocznie. Hanna to zobaczyła; gdy sobie po-szedł, wzięła cebulę, pokrajała na plasterki, rozejrzała się, znalazła szklankę kwaśnej śmieta-ny. Gdy Wydrowa odcedziła kartofle, nie pozwoliła jej sypać na miskę, przetrzymała parę minut na parze, potem rzuciła cebulę, wlała trochę śmietany, wsadziła do duchówki. Wydro-wa nie pogniewała się, raczej zadziwiła:
- Oj, od razu widać, że pani z dworu!...
Usmażyły razem jajecznicę. Lech z Wydrą zaraz nadeszli.
- O! - powiedział zaraz Lech. - O, coś dobrego!
Jak wyżeł węszył chwilę, rozchylając nozdrza. Podbiegł do duchówki, otworzył drzwi-czki.
- To pani inżynierowa! - powiedziała lojalnie Wydrowa.
- Kochanie, jesteś cudowna! - wołał z pełnymi ustami.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nigdy dotąd nie powiedział, że ją kocha. Nie wie-działa sama, cieszyć się pochwałą czy martwić, że taka skromna i z takiego powodu. Wieczo-rem, leżąc przy nim, zanim jeszcze nie straciła pamięci, szeptała:
- Kochasz mnie?
- Ależ tak! - rzucił zdziwiony, jakby rozbawiony. - Czy tego nic czujesz, teraz, w tej chwili? Tak, tak, tak, tak...
A potem, gdy leżeli przy sobie wyczerpani, na pół senni, wyrwała mu się zamyślona, na pewno szczera refleksja:
- Ale ty masz złote rączki! Takie nic, a o ileż smaczniej... Trochę cebulki, a smakuje prawie jak mięso!
Sen miała szybki i ciężki, polem nawinęły się jakieś pojękiwania, raz się widziało wy-sokie sosny: to żołny biły dziobami w spróchniałe sęki tak szybko, że to zdawało się skrzypie-niem, raz coś wołało urywanie i głośno i było tego tyle, że wypełniało całą senną świado-mość, nic zostawiając miejsca na najmniejszy obrazek. Obudziła się i ten akustyczny sen trwał. Po chwili domyśliła się, że to po prostu konie za oknami.
Przestraszona, wyskoczyła z łóżka, podbiegła do okna, odchyliła ciemną, wełnianą chustę, pełniącą obowiązki firanki. Cały dziedziniec zapchany był furmankami, konie rżały, chłopi łupili je batami, postronkami i leniwie wymyślali sobie nawzajem. Azor na ganku szczekał. Wydra stał obok i krzyczał, wymachując rękami.
- O, psiakrew! - Lech zbudził się także, podbiegł do okna. - Na śmierć zapomniałem.
- Czemu ich tyle? Wczoraj ani jednego!
- Wczoraj było święto.
Szybko się ubrał, poszedł. Leżała jeszcze chwilę w łóżku, które nagle zrobiło się duże, zimne i niewygodne. Potem powoli, zamyślona, zaczęła się ubierać. W sąsiednim, pustym po-koju znalazła taboret, miskę i wiadro wody. Gdy po godzinie szła do kuchni, usłyszała śmiech kobiecy, dziwny, bo jednocześnie speszony i „perlisty”. Coś ją tknęło, nie zdając sobie spra-wy, o co chodzi, przyspieszyła kroku, targnęła drzwiami.
W kuchni był Lech i Wydrowa. Lech coś mówił, trzymając rękę Wydrowej w przegu-bie, właśnie ją podniósł do góry, cmoknął. Wydrowa pierwsza dostrzegła Hannę, zakrztusiła się, śmiech jej zgasł, Lech odwrócił się:
- Hanulka, dobrze, żeś przyszła. Bo z panią Pecią zastanawiamy się właśnie, jak ją nazywać. Bo pani ma na imię Petronela. Więc Pecia, prawda? Pani Pecia? Ładnie, co?
Hanna parę sekund przeżyła w dziwnym, nie znanym jej dotąd stanie. Nie myślała, czu-ła tylko. Że, na przykład nóż, nieco wyszczerbiony, do krajania chleba, że go trzeba chwycić, zacisnąć palce, podnieść rękę... Były to liczone sekundy, zaraz lunęły myśli, rozkazujące, nieugięte: pierwsze, to masz się zaśmiać!
- Nie, dlaczego Pecia? - powiedziała. - Nela, to ładniej.
- A widzi pani, jaką mam żonę? - powiedział Lech. - Oczywiście, ma rację! Więc, pani Nelu, dziękuję, dziękuję za śniadanko. Hanulko, to na razie. Pójdę, popracuję...
Jakby nigdy nic, wyszedł. Hanna chciała biec za nim. Spojrzała na Wydrową odrucho-wo i zrozumiała, że tamta też chce uciekać. Wobec tego uśmiechnęła się.
- Mąż mój wesoły! - powiedziała z nieco wysiloną lekkością: - Zawsze go się trzymają kawały, zwłaszcza jak zobaczy ładną buzię.
Wydrowa stała, cała czerwona. Wybąkała wreszcie:
- Pani kawę czy mleko?
Hanna niczego nie chciała. Tylko żeby się nie wydać ze swoimi zmartwieniami, wzięła szklankę mleka, surowego. Wypiła ciurkiem, na dnie zostało trochę czegoś brudnego. Z odra-zą odstawiła szklankę.
3
Ta odraza skojarzyła się z całym tym rankiem, krzykiem i harmiderem na dziedzińcu, brudnym mlekiem, ze wszystkim, tego najważniejszego nie nazywała po imieniu: stary, magi-czny chwyt, od tysiącleci stosowany wobec wszelkich nieszczęść. Nazywać i przyzywać to przecież prawie jedno i to samo.
Ale byłoby nieprawdą myśleć, że wszystko w Mieszkuciach sprowadzało się do tego. Na odwrót, wszystko było inne i tylko ten splocik tkwił gdzieś głęboko, wracając czasem bez przyczyny na skraj świadomości.
Lech był cudowny, wspaniały, mówiła sobie z całym przekonaniem. Roboty miał dużo, ale umiał ją rozłożyć na innych: na Wydrę i piętnastoletniego wyrostka, Pawlasa, Litwina, gdzieś spod Oran, który zamiatał młyn, zgarniał otręby, ustawiał chłopów w kolejkę. Był je-szcze buchalter, pan Hermanowicz, staruszek w okularach w drucianej oprawie. Zamieszkali obaj w młynie, stary w facjatce, młody w składziku, na podwórzu.
Bo szła wiosna, robiło się ciepło, słońce, od kilku tygodni nie przesłonięte chmurami, we wszystkich zakątkach, osłoniętych od północy, upał, śnieg chrupiący, z wierzchu grubo-ziarnisty. Woda wzbierała w rzeczułce, przepusty otwarte dzień i noc, żeby staw nic wylał, huk i piana...
Lech szedł do tych swoich chłopów. Przenieśli się do innego pokoju, z oknem na las i rzekę. Wstawała, jadła śniadanie. Po paru tygodniach przyuczyła Wydrową cedzić mleko, wy-cierać szklanki czystą ściereczką, więc apetyt miała wspaniały. Jadła śniadanie, szła do trzech pokojów, które sobie urządzili, jeszcze przybijała rycinkę zeszłowieczną, trzepała dywanik, ścierała kurze. Potem słońce zaczynało prażyć, wybiegała do zakątka, który sobie oblubowa-ła: z trzech stron jakieś ściany, z czwartej i z góry słońce. Na strychu znalazła leżak, przykryła czymś i teraz kładła się, w majteczkach tylko, ręce zarzucała nad głowę, przymykała oczy.
Słońce było potężne, gorący jego oddech rozgrzewał skórę nawet tam, gdzie nie docho-dziło, w cieniu własnego ciała, ciepło. Ogromna senność zwierała oczy. Bała się zasnąć. Otwierała oczy. Niebo wysokie, soczyście błękitne, nie tak ciemne jak w lecie, nie tak tkliwe jak w jesieni, jakieś radosne, pełne zapowiedzi... Szczęśliwe. Szczęście jest w zapowiedzi, nie rozumiała jeszcze, że wszelkie spełnienie jest końcem, więc nie może być szczęściem.
Po godzinie, rozgrzana, spalona, przemykała się z powrotem. W cieniu domu chwytał ją ziąb. Ale w pokojach Pawlas napalił i tu ziąb mijał. Można było godzinkę poczytać, czekając na Lecha i obiad.
Wychodziła do tamtego pokoju z pierwszego dnia. Teraz to był „gabinet”, tu siedział Lech, gdy wracał z kancelarii młyna. Stąd się widziało nieustanny ścisk furmanek, kożuchy chłopów, niekiedy brudnozielony niemiecki mundur. Czasem przyjeżdżała ciężarówka z poli-cjantami w tandetnych, czarnych szynelach. Wydra z chłopami ciągali wory z mąką, walili do ciężarówki. Częściej zbierano to na furmanki. Lech przychodził, sapał z niesmakiem:
- Znowu ten Tilwitis! To taka kanalia...
Jedli obiad w drugim pokoju, jadalnio-salonie. Pozwożono im trochę mebli z okoli-cznych dworów, pozabieranych za Sowietów. Stał w jadalni kredens, duży, ciężki, z hebanu. Lech twierdził, że dobrej, gdańskiej roboty, tyle że miał wybite szyby i górne ozdóbki poodbi-jane. Wydrowa trochę się nauczyła, zresztą Hanna wpadała do kuchni przed obiadem i zawsze coś tam próbowała pitrasić. Ze wsi przywożono drób, masło, wieprzowinę.
Po obiedzie szli do sypialni. Pewnie, to nie była drzemka. To była krótka, może godzin-na chwila „samotności we dwoje”, po której dzień dziwnie szybko się kończył, zdawał się ty-lko wstępem do nocy.
Lech zaraz w pierwszym tygodniu wytrzasnął skądeś dubeltówkę i poszedł na dzika. Zwierzyna przez te wojenne lata nabrała czelności, dziki nachodziły młyńskie pola, ryjąc pod śniegiem w poszukiwaniu zmarzniętych szczątków kartofli, buraków czy po prostu naci. Wstał w nocy, szybko się ubrał. Chciała iść za nim, kategorycznie ją sfukał. Leżała długo, czekając na strzał i drżąc, że usłyszy jego wołanie: naczytała się w swoim czasie i nasłuchała opowieści o szarżach odyńców. Czekała bardzo długo, usnęła. Obudziła się, było jeszcze cie-mno, Lech właśnie zapalał lampę. Stał wysoki, jeszcze wyższy w tych walonkach, w futrzanej czapie ze spuszczonymi nausznikami, w przepasanym kożuszku. Zapomniała o wszystkim, krzyknęła:
- Odjeżdżasz?
- Wprost przeciwnie, kochanie! - zaśmiał się.
Przypomniało jej się wszystko, zerwała się z łóżka.
- No?
Śmiał się, podbiegł do niej:
- Chowaj się, chowaj, zaziębisz...
Pachniał morzem, to jest rześko, także czymś przykrym, jakąś spalenizną, jeszcze go-rzej.
- No, nie wyszło?
- Ależ tak...
- Masz. go?
Otulił ją kożuchem, podprowadził do „gabinetu”. Na ciemnym podwórku biegały błyski latarki. Pawlas i Wydra ciągnęli po śniegu wielką, ciemną bryłę.
Rzuciła się Lechowi naszyję, podświadomie czując, jak ważny dla mężczyzny jest udział w jego radości. Ścisnął ją w ramionach, razem z kożuchem uniósł w powietrze, ciężko stąpając wrócił do sypialni, padli na łóżko, które jeszcze nie straciło ciepła...
Ćwiartował później dzika powiesiwszy go na haku w składziku za młynem. Pawlas stał w drzwiach, zapatrzony w Lecha, aż Hanna poczuła lekką zazdrość, o, bardzo lekką, przyje-mną, podniecającą. Zawołała zaraz Pawlasa do kuchni i sama smażyła mu wątróbkę z kupą pokrajanej cebuli.
Pomagała Lechowi, robili kiełbasy, gęsto wpychając mięso do kiszek, sypiąc garście so-li i saletry, solili szynki, oprawiali polędwicę. Tutaj, w tym zabrudzonym składziku, domyśli-ła się owego przykrego zapachu. To był tylko dzik.
Wiosna parła od ranka, w południe był upał, śnieg jakby dymił, słońce ślepiło oczy. Rozpytawszy przez parę wieczorów Wydrę Lech wziął jakąś krótką wędkę, przymocował śmieszny kołowrotek z aluminium, nawinął zielonkawy, pleciony sznur z jedwabiu. Wcze-snym rankiem, gdy chrzęściła jeszcze cieniutka, szklista pokrywa lodowa na kałużach, wyro-słych wśród zleżałego śniegu podwórzowego, gdy słońce ledwo wspięło się ponad sosnowy bór z naprzeciwka, poszli we dwójkę, ślizgając się, chwytając malinowe witki wikliny, zsunę-li się nad rzeczkę, poniżej spustu. Woda waliła ze stawu o jakieś pięćdziesiąt metrów na lewo, tu już pędziła, żwawa, czarna, zataczając się lekko od głazu do głazu, od pnia po wykrot i znikała na prawo, w alei nawisłych, naburmuszonych krzaków wikliny, wierzby, olchy.
- Cofnij się, kochanie - półgłosem powiedział Lech. Podszedł nad rzeczkę, lekko ma-chnął prawą ręką, kijek zatoczył łuk, coś zaświergotało, zielonkawa, płaska parabola i plusk, w samym centrum kołującej, spienionej wody.
Lech już kijek trzymał szczytem na dół, dotykając wody, i kręcił lewą ręką kołowrotek. Po chwili coś białego błysnęło w wodzie, u jego stóp.
- O, ryba! - krzyknęła z zachwytem.
Lech uśmiechnął się, podniósł kij, w powietrzu zatrzepotało coś małego, srebrnego.
- Nie rusz! - krzyknął, gdy chciała to złapać. - Ot tak się trafiają ryby, za gram zastano-wienia!...
To był błysk, kawał ciężkiej blachy z potrójnym haczykiem. Lech zamachnął się, zno-wu plusk, tuż poniżej ogromnego wiru. Jeszcze kilkanaście rzutów.
- No? - spytała z pewnym zawodem.
Wzruszył ramionami. Szli w dół rzeki, błysk padał na jej środku, prąd go znosił pod nawisie krzaki. Było bardzo ślisko, słońce zaczynało przygrzewać, lód na zboczach powlekał się cieniutką warstewką wody. Ledwo trzymała się na nogach, mięśnie łydek bolały, zrezy-gnowała, szła tylko za nim, górą, brnąc w jeszcze głębokim śniegu.
Po godzinie wracali. Klął przez zęby:
- Ten Wydra musiał nabujać. Nie ma tu żadnych łososi.
Byli znowu koło spustu. Czuła rześki apetyt, już go wzięła za rękę.
- Chwileczkę - burknął i otrząsnął się jak przed natrętem. Jeszcze machnął kijem, zły, z pionową zmarszczką na czole.
Zerknęła na nudną, jałową, czarną rzekę, nakrapianą białymi kupkami piany. Potem spojrzała na niego. Dostrzegł jej wzrok i ze złością odwrócił się. Widziała tylko fragment policzka. I nagle dostrzegła, że zmarszczki na tym policzku znikły. Coś było i w ramionach, i w ręku. Kijek, wsadzony końcem do wody, wyskoczył, wycelował w niebo. Zrobiła krok, zajrzała w oczy Lechowi. Uśmiechnął się!
- Patrz - szepnął. - Nie na mnie! - dorzucił z irytacją.
Znowu spojrzała na rzekę. Pędziła taka sama, czarna, nakrapiana, pełna drobnych wi-rów. Nagle pośrodku jeszcze jeden wir, inny, jakiś płaski. 1 z tego wiru dziwaczny fiołkowy stożek. Plusk. Stożek odbił się od wody i duża, biaława ryba wyleciała chyba o metr w górę.
- Jest! - wrzasnęła. - Ciągnij, ciągnij!
Zapomniała o nim, dziwaczne, zapomniała! Nic patrzyła mu w oczy, nie szukała, czy zły, czy radosny. Nad samą rzeką, pochylona, wypatrywała ryby. Ale nic nie było, woda cza-rna, śpieszący, natrętna, tak bardzo, że w głowie się kręciło, woda, nic więcej, tylko jeszcze ten zielony sznurek biegający tu i z powrotem, z prądem, to znów wracający pod prąd. Nie wytrzymała:
- No? Gdzie ta ryba? Uciekła?
Teraz dopiero ujrzała napięcie na twarzy Lecha, zobaczyła wygięty kij, zbielałe palce na rączce kołowrotka. Wolno go skręcał, wpatrzony w rzekę. Skręcał, skręcał, a potem nagle popuszczał, ledwo nadążał za kręceniem we wprost przeciwnym kierunku.
Już nie pytała, już znowu gapiła się na rzekę. Wir, płaski, nieregularny teraz, zjawiał się raz po raz. Ryba wypłynęła znowu, widziała jej drapieżny pysk i czerwonawe, jakby zro-zpaczone oko. Szła wolniej, zrywała się raz, drugi, próbowała dać nura. Już i tego nie mogła. Jeszcze ze dwie minuty kołowała tam i z powrotem po powierzchni. Kołowrotek zaskrzeczał. Podeszła do samego brzegu i tu przewróciła się na bok i na kawale darni ledwo przykrytym wodą złożyła znużoną głowę jak na poduszkę.
Nie dostrzegła w tym nic żałosnego. Krzyknęła i przypadła do ryby.
- Za kark, za kark! - krzyczał Lech.
Chwyciła za gruby kark. Ryba ledwo pacnęła ogonem. Za kark, ścisnęła, wyniosła obu-rącz na brzeg, biegła dalej od wody, aż Lech zaczął ze śmiechem wołać, że i jego holuje...
Ryba ledwo dyszała. Podszedł, położył na ziemi, wziął gruby kij, dwa razy z całej siły stuknął po karku. Potem wziął za nasadę ogona i scyzorykiem popodcinał skrzela. Kilkana-ście brudnoczerwonych kropli spłynęło na śnieg.
- Niezła sztuka - rzucił. - Będzie z osiem kilo.
Wyciął z niej później dwa wielkie płaty, włożył do beczułki z roztworem soli. Nazajutrz w południe wyjął obydwa płaty, powiesił w wędzarni. Na kolację krajała plasterki miękkiej łososiny. Tak miękkiej, że, zdawałoby się, można było ją smarować na chleb jak masło. Była przepyszna!
- No, to mi się udało - powiedział Lech. - Specjalnie się starałem na jutro.
- A co jest jutro?
- Nie mówiłem ci? Przyjeżdża ten Kremer. z ichniego tego całego wirtszaftu.
- Po co?
- Niby sprawdzić, jak pracuję. Czy nie biorę na lewo.
- No wiesz, żeby ciebie podejrzewać?
Lech uśmiechnął się, pocałował ją w czoło:
- Postaraj się, pomyśl. Trzeba, żeby kolacja się udała...
Myślała wieczorem, myślała, aż zasnęła. Od rana szykowały z Wydrową kolację. Wzięła szynkę z dzika, peklowaną, piekła. Usmażyły kurę. Zrobiły nawet babkę, choć bez wanilii. Na zakąskę był, oczywiście, łosoś.
Lech wysłuchał jej meldunku, pokiwał głową, pogłaskał po ręce. Nagle coś nią zatrzę-sło, czy nie zazdrość znowu, ale gorsza niż przy Pawlasie. Zawołała:
- A swoją drogą, czy nie przesada? Na jakiegoś Niemczurę szykować się jak na udzie-lnego księcia.
- Księcia? - uśmiechnął się Lech. - No, wiesz, księcia bym tu nie podejmował. Zwykłe-go biuralistę, coś, jak nasz powiatowy referent, no, może naczelnik. Ale, po pierwsze, my też teraz nie wielcy państwo, zwykli młynarze. Po drugie, od tego Kremera dużo zależy.
- Co zależy?
- Wiesz, jaki u nich bałagan? Nelka ci nie mówiła? Za Niemnem, w Nalibokach, bandy. A tu te wszystkie ich policje, litewska, białoruska. Siedzimy w punkcie, gdzie i jedni, i drudzy chadzają. I nawet Niemcy, tam też nic nie zrozumiesz, wojsko, eses, gestapo, cholera ich wie...
- No więc?
- No więc, trzeba z nimi dobrze.
- Z kim, sam mówisz, tylu ich jest...
- Ze wszystkimi. No i najpierw z Kremerem. Tilwitisa znasz? No, to ten jak pies, za-wziął się, węszy...
- Przecież ty...
- Oczywiście. Ale nie o to chodzi. Zawsze coś tam przyłapie. Trzeba, żeby się na nim kończyło. Wszystkie skargi idą do Kremera! Teraz rozumiesz?
Kremer się okazał niewysoki, byle jaki, w okularach. Jego buchalterskiego wyglądu nie ratował nawet mundur i długie huty. Pewnie niezbyt się orientował w towarzyskiej pozycji Lecha, bo wszedł do jadalni w czapce i nawet nie podał ręki Hannie. W pierwszej sekundzie nie zrozumiała, podniosła swoją, już zgiętą do pocałunku. Nic zauważył. Spojrzała na Lecha. Usiłował wzrokiem ją uspokoić. To dopiero wprawiło ją w stan bliski wybuchu. Lech nagle rzucił jej piorunujące spojrzenie. Stała sekundę, wyszła do kuchni. Wydrowa kręciła się koło półmisków. Hanna udała, że jej pomaga. Po kilku minutach Lech ją zawołał. Wściekła, kazała iść Wydrowej. Ta zaraz wróciła, przestraszona, bąkając:
- Pan inżynier prosi...
Hanna wzruszyła ramionami. Wzięła kożuch, narzuciła na ramiona. Już otwierała drzwi, gdy chwycił ją za ramię:
- Zwariowałaś?
- Puść!
Zerwał z niej kożuch, pchnął do jadalni. Szedł i syczał do ucha:
- Masz być miła. Nie wiedział. Bardzo przeprasza...
Nie dał czasu na replikę, wepchnął do pokoju. Kremer zerwał się ze swego miejsca. Już był czerwony, musieli golnąć parę kielichów. Szwargotał coś.
- Pan naczelnik bardzo przeprasza - tłumaczył Lech. - Nie wiedział, że mam żonę.
Kremer chwycił jej rękę, gapiąc się, cmoknął. Miał wargi gorące, tłuste, zaleciało zaraz łososiem, tarła wierzch dłoni, a zapach nie ustępował. Nie wiedziała, że może być tak przy-kry.
Lech uśmiechnął się do niej, dwuznacznie, przepraszając i rozkazując jednocześnie. Poddała się, postanowiła być uprzejma. Powiedziała:
- Jak pan naczelnik znajduje nasze okolice?
- Nie musisz się wysilać - syknął Lech uśmiechając się ciągle. - Ładna kobieta nie musi mówić. Może się tylko uśmiechać. Nalej mu wódki.
Z tym samym uśmiechem mówił coś do Kremera. Posłusznie nalała wódki. Odwrócił się do niej:
- Pan naczelnik uważa, że mam uroczą żonę...
- Jest bardzo miły... - rzuciła z wściekłością. .
- Uśmiechnij się! Do niego! Do niego!
Uśmiechnęła się, patrząc Kremerowi w oczy. Pocił mu się nos, pociły okulary. Przez te zapocone okulary patrzył na Hannę z ustami rozciągniętymi od ucha do ucha. Podniósł kieli-szek, rzekł przymilnie:
- Prosit!
- Twoje zdrowie! - rzucił szybko Lech.
Wypili. Kremer teraz cały czas gapił się na Hannę, do Lecha odwracając się tylko, żeby powiedzieć kolejny komplement. Uśmiechała się z przymusem. Chwalił po kolei oczy, włosy. Nie miał lotnej fantazji, wyglądało to po prostu na inwentaryzację jej wdzięków, po szyi przeszedł do biustu. W tym miejscu nie wytrzymała:
- Czy nie przesadza ten jegomość? Jak uważasz?
Ale Lech się zaśmiewał:
- Facet ma rację. Biust masz prześliczny. Nie wiedziałaś?
Cisnęłaby mu w głowę półmiskiem. Śmiał się. Winien by bić po gębie tego parszywca!
Śmiał się, pili. Potem przecież zmienili temat, zaczęli mówić półgłosem. Siedziała przy nich, dokładała na talerze. Mogłaby się cieszyć, że dali jej spokój. Zamiast tego gniew w niej narastał. Niemiec żarł potężnie, mlaskał, wolał z pełną gębą. Lech uśmiechał się, mówił po cichu, przekonująco czymś. Chciała wstać, ale Lech z rozkoszną miną rzucił:
- Z byka spadłaś? Siedź!
Ułożono Kremera w gabinecie, na kozetce. Był zalany w drobny mak, łapał ją za ręce, chciał całować. Bez trudu mu się wymknęła. Wydrowa, która mu jeszcze coś tam pomagała, chichotała za drzwiami, speszona i niespokojna. Wydra w kuchni stał u drzwi, obrzydliwy i żałosny.
W sypialni była lodowata. Lech w świetnym humorze zdawał się tego nie dostrzegać. Przyciągnął ją, chciał pocałować. Odepchnęła go z furią:
- Idź, jesteś ohydny.
Nawet się nie obraził.
- Nie? A to czemu?
- Jak rajfur częstowałeś mną tego obrzydliwca!
Śmiał się, zaraz umilkł.
- Ach, ty głuptasku. No, chodź, chodź. Bardzo cię przepraszam. Wiem, że to ohydne uśmiechać się do takiego typa. Ale jeśli nie ma innego wyjścia?
Odwróciła się od niego do ściany. Nie chciała słuchać. Okazał się niezwykle czuły, uparty i namiętny. Głaskał ją po plecach, szeptał coś, zachwycał się każdym jej szczególi-kiem, oczami, włosami. Co jakiś czas wybuchała, parskała, szydziła. Nie ustępował, nie gnie-wał się, więc uległa.
Śmiał się z jej gniewu, z jej zawziętości.
- Przecież to z ciebie, z mojej miłości do ciebie! - krzyknęła wreszcie w rozpaczy. - Czy ty w ogóle nie jesteś zazdrosny?
- Moje śliczności! - śmiał się szeptem. - Zazdrosny? Tylko głupcy, tylko nieokrzesani, prymitywy, chamy mogą być zazdrośnikami. No i impotenci, ma się rozumieć.
- Niby czemu? - rzuciła ze złością, tym większą, że ta klasyfikacja dotyczyła przecież jej także.
- Przecież jeśli innym podoba się moja kobieta, to znaczy, że jest coś warta. Inni swoim podziwem tłumaczą mi, że się nie omyliłem, że to nie moje subiektywne przywidzenie, ale walor obiektywny...
- A co ciebie obchodzą ci inni w takiej sprawie?
- Obchodzą, obchodzą. Podnoszą moje własne mniemanie. To tylko tutaj może jeszcze być zazdrość. Na Zachodzie na to patrzą całkiem inaczej.
- Na przykład?
- Po prostu uważają to za przesąd. Czasem dochodzą nawet już wprost do jakichś zbo-czeń. Czasem mężczyzna dopiero wtedy ma apetyt na swoją żonę, jeśli wie na pewno, że go zdradziła...
- Ohyda!
- Tak, oczywiście - zaśmiał się. - To już jest przesada. Ale w ogóle...
Długo jej tłumaczył absurdalność zazdrości. Nie bardzo przekonana, aby zmienić temat, spytała:
- No i co, załatwiłeś coś z tym Kromerem?
Pocałował ją, machnął ręką:
- O tyle, o ile. Dziękuję ci. To dzięki tobie...
4
Kromer pojechał i zaraz poszły roztopy. Przez parę tygodni drogi były jak strumienie błota. Dziedziniec stał pusty, wielka kałuża rozciągała się od ganku do składzików. Pawlas przerąbał kanalik, w godzinę woda spłynęła do rzeki, można było wyjść.
Błąkała się po lasach: tylko tam było względnie sucho, wyblakłe igliwie, plamy grubo-ziarnistego śniegu, w wykrotach jaskrawozielone listki brusznic. Przemknęła Wielkanoc: piekły mazurki z Wydrową, zapiekły w cieście szynkę, Lech znowu całował ją po paluszkach: szynka była wyśmienita. Pili tęgo z Wydrą i Hermanowiczem. Nawet Pawlas wypił szklane-czkę daną mu do śmiechu. Stał potem czerwony, załzawiony. Po kwadransie w kuchni przy-łapała jego spojrzenie, zdumiona, rozbawiona i nawet trochę lękliwa: typowe, męskie, „ro-zbierające” spojrzenie! Posłała go zaraz spać.
Chadzali z Lechem nad rzekę. Była mętna, rozlana. Nawet nie próbował łowić.
Ziemia z wolna podsychała. Słońce, które spaliło Hannę na Mulatkę, jakoś się zawieru-szyło, wypłynęły zza lasu chmury, ciepłe, różowoliliowe, zaczął padać wolny, rozmarzający deszczyk, padał cały dzień, całą noc, z rana ustał, zrobiło się całkiem ciepło, otworzyła okno: buchnęło zapachem zieleni.
Wybiegła nad rzekę. Deszcz jakby podmiótł ziemię. W ciągu doby wypełzła trawa, kąty dziedzińca stały się zielone. Z lasu nagle zawołała kukułka. Hanna przebiegła przez mostek, wpadła w las. Na skraju, spod ciężkich, zszarzałych liści dębowych sypnęły przylaszczki. Nazbierała pełną garść i pobiegła z powrotem, niecierpliwa, żeby ujrzał je Lech. Ale na dziedzińcu znowu stały furmanki z worami, chłopi wykłócali się o kolejność, z młyna wyjrzał Wydra z twarzą pobieloną mąką i jaskrawoczerwonymi wargami.
Lech był w kuchni. Siedział za stołem, pił kawę i przekomarzał się z Wydrową, która stała pod piecem. Zarumieniła się na widok Hanny. Ta nie od razu pojęła, po chwili tylko dostrzegła, że Wydrowa ma ufryzowane włosy!
Zaśmiała się, wiosna nastroiła ją zbyt zwycięsko, by się przejmować takimi drobiazga-mi. Lech dopił kawy, chwyciła go za rękę.
- Dokąd? Hanuś!... - udawał, że się opiera.
Pociągnęła go nad rzekę. Ledwo miał czas zabrać spinning. Tylnym wyjściem, żeby się nie pokazywać chłopom, przekradli się, dopadli pierwszych krzaków. Lech znowu machnął kijem, znowu szli, przedzierając się przez krzaki, ale ziemia tu podeschła, łatwiej było trzy-mać się jej piętami, schodząc stromą ścieżką nad sam brzeg śpieszącej rzeki.
Szli długo, minęli parę zakrętów. Lech krzywił się: nic nie brało. Zdecydował wreszcie wracać.
Uczepiła się jego łokcia, nic dostrzegając, nie doceniając raczej jego nastroju, zważy-wszy błahość przyczyny. Wyszli na podeschłą już drogę ze wsi Mieszkucie. Ciągle pełna była tej wiosny, oszołomiona krzykami szpaków, ciepłem, zapachem pękających brzozowych pą-ków, szła przyciskając się do Lecha, bąkała jakieś głupstwa, zazierała mu w oczy. Nachodzą na kobiety stany, gdy się chce być małym dzieckiem, prowokować mężczyznę, wyzwalać w nim zmysł obronno-opiekuńczy. Nawet największe, najsilniejsze też mają takie napady, Hanna przynajmniej była młoda. Zaczęła coś bąkać, udając dziecinne gaworzenie:
- Lesiek kocha swoją Hanusię, kocha?
Nie doceniła jego milczenia, ciągnęła:
- A gdybyśmy mieli dziubdziusia? Takiego ślićnego dziub...?
Stanął gwałtownie, chwycił ją za rękę:
- Co ty gadasz? Na pewno? O, psiakrew!
Mamusia dała jej w posagu za mało skarbów kobiecej mądrości, nie pouczyła o rozbie-żności między mężczyzną i kobietą w sprawach potomstwa, nie wtajemniczono jej w mit Saturna.
Stanęła więc, skamieniała, przeżywając jedno z klasycznych kobiecych rozczarowań. To, co miało być dla niej synonimem najwyższego oddania, przywiązania, miłości, w oczach Lecha okazywało się czymś, co budzi strach i rozpacz, a już co najmniej zakłopotanie.
Była harda z natury. To ćwierkanie było raczej wybrykiem, tym ostrzej odczuła teraz jego śmieszność. Objęła ją zaraz ochota zrobić mu na złość, nastraszyć:
- A co, martwi cię to tak? Tak, będę miała dziecko...
Coś musiało być w jej tonie takiego, że go nie zwiodła.
- Żartujesz! - zaśmiał się. - Ale to nawet dobrze, żeśmy się zgadali. Wiesz, Hanuś, wy-spowiadam ci się: nie znoszę dzieci.
- Tak? - rzuciła z demonstracyjnym chłodem. - A to czemu? Że kłopoty?
- Tak.
- Pieluszki?
- To najmniejsze. Choć i to obrzydliwe. Te wrzaski, te zapachy! Po prostu mdli mnie na samą myśl. Ale to tylko po pierwsze. Po drugie, wiesz, nabieram wstrętu do kobiety, która ma dziecko.
- Co ty powiesz? - powiedziała lodowato.
- Naprawdę, przysięgam. Na sam widok, jak cacka się z tym brudnym, kwiczącym stworzeniem, jak je podciera, jak... Mdli mnie, słowo daję, na samą myśl...
Szli teraz osobno. Puściła jego rękę, a on jakby nawet tego nie zauważył. Umilkł i ona milczała, urażona. Potem zaczął znowu, bezosobowo, jakby sam do siebie:
- I mam rację, właściwie. To już nie ta sama kobieta. Inaczej myśli, czym innym żyje. I nawet jej ciało się zmienia, jego konsystencja, zapach, smak... Ale i to nie najważniejsze.
- A co najważniejsze? - powiedziała mimo woli, zafrasowana, co jeszcze może wymy-ślić, skoro sięgnął i tak do ostateczności.
- Najważniejsze, że życie ci wiążą. Że włażą do twego życia, rozpychają się i coraz więcej żądają dla siebie. Jak nowotwory, aż cię zupełnie wypchną... A ja chcę żyć dla siebie. Mam je jedno, to życie, dzielić się...
- A ze mną? - nie wytrzymała...
- Ty? To co innego. Ty i ja to jedno. Nic trzeciego nam nie potrzeba, prawda?
Nic odpowiedziała. Aż do wieczora unikała go, milczała, nie patrzyła. Aż do wieczora, aż. do nocy.
Wiosna szła teraz gwałtowna, niecierpliwa. Najazd chłopów zmniejszył się: nie mieli zboża, zresztą szły roboty w polu.
Lech był po dawnemu miły, czuły, wesoły. Dąsała się nań parę dni, było to zbyt ciężkie, zbyt niewygodne nawet. Zapomniała, wszystko wróciło do normy. Nic zapomniała tylko jednego: że do tego tematu nic wolno wracać, Lech się pogniewa.
Lato było upalne, ciężkie, pełne burz, piorunów, kałuż na drodze, dzikiej, duszącej spie-koty. Dziedziniec cuchnął, od lasu ciągnęły komary. Przyjeżdżał parę razy Kremer, karmili go, poili. Siedział, rozpiąwszy kołnierz, czerwony, łaskawy, głośno śmiał się, komplemento-wał Hannę.
- Spytaj go, co z wojną? - odpowiadała ze złością.
Śmiał się jeszcze głośniej.
- Na jesień będzie po wszystkim - tłumaczył Lech.
Nocował w gabinecie. Wydrowa słała mu na kanapie, długo jakoś. Z rana odjeżdżał. Pakowali mu do wozu masło, jaja, kawał dzika.
Wydra żegnał go sycząc ze złości. Kiedyś, we wrześniu, gdy bryczka wyjechała z dzie-dzińca, rzucił półgłosem:
- Żeby ci nogi połamało... Żeby ci partyzanci...
- Co Józef mówił? - zawołała Hanna. - Jacy partyzanci?
Nawet się nie zmieszał:
- Pani nie wie? Chodzą przecież...
- Te bandy? To w Nalibockiej...
- Kto w Nalibockiej, a kto i bliżej.
Powtórzyła Lechowi. Skrzywił się:
- Hanuś, ty musisz uważać. Któż to mówi: bandy?
- Sameś tak mówił!
- Ale kiedy? Pół roku temu. I nie przy Wydrze.
- Jacyś tam Sowieci i żeby tyle...
- Sowieci nie Sowieci, trzeba uważać. Sama widzisz, gdzie siedzimy, w lesie. Pierwsza rzecz...
- Z Kremerem dobrze, mówiłeś...
- Mówiłem, mówiłem. Ale kiedy? Teraz...
- Łatwo zmieniasz zdanie...
- A co się mam upierać? Robią te jakieś wojny, okupacje. A mnie co do tego? Życie mam jedno...
- Więc teraz pierwsza rzecz co?
Popatrzył na nią, nagle uśmiechnął się, zagarnął ją ramieniem:
- Moje śliczności! A jak się jej buźka naburmuszyła! Całkiem panienka z Grottgera!
Wyrwała się ze złością.
- No, to może powiesz, jak mamy żyć? Co robić?
- Wszystko, żeby żyć.
Śmiał się z jej gniewu. Nie dopuścił do poważnej rozmowy. Ale temat ten wracał teraz co dzień. Chłopi na dziedzińcu szeptali, przechodzili na mówienie półgłosem, podpici wprost krzyczeli, odgrażali się partyzantami. Tilwitis, który przedtem zjawiał się samowtór po parę razy w tygodniu, teraz. jakby znikł. Wydra wieczorami, pod nieobecność Lecha, pomrukiwał, że chadzają, że byli pod Ejszyszkami, że nawet zaglądali do jezior, koło Grodna. Mówił i patrzył na Nelkę. Ta głowę spuszczała, czerwona, odwracała się nagle, wybiegała do swego pokoju. Odprowadzał ją mściwym wzrokiem.
- Daj pan jej spokój - mówiła. - Co ona winna?
- Pani inżynierowa wie, najgorzej, jak kobieta raz. spróbuje. Wtedy nic, chyba, żeby zbić.
- Co też. pan Józef gada! Bić? Kobietę?
- A jak inaczej nie słucha? Partyzanci, jak przyjdą, pierwsza rzecz, która z Niemcem? I zaraz jej dwadzieścia pięć... Drugi raz już. nie pójdzie, szkoda gadać...
Patrzyła z przerażeniem w jego małe, lekko zezujące oczka. Błyskała w nich więcej niż złość, bo coś bliskiego pożądania. A i jakieś wspólnictwo. Przy Lechu milczał. Gdy Lech od-chodził, zaraz nachylał się, szeptał o partyzantach albo po prostu pomstował na żonę. Nelka, rzeczywiście, zmieniła się ostatnio. Zamiast chustki przewiązanej pod szyją chodziła z gołą głową, fryzując na skroniach swoje blade, ale bujne włosy. Dbała o czystość, obcinała pazno-kcie, myła szyję. Perfumowała się!
Hanna z rozbawieniem obserwowała tę ewolucję. Dopiero pewne akcenty u Wydry, właśnie jakiegoś wspólnictwa, uderzyły ją, kazały przyjrzeć się sprawie z innego punktu widzenia, który ją obchodził już bardzo bezpośrednio.
— Partyzanci! - szeptał Wydra. - Bronią wszystkich biednych ludzi!
Patrzył na nią. Zaskoczona, zrozumiała, że i ją do nich zalicza. Przez grzeczność nie przeczyła, zostawszy sama, usiłowała się śmiać. Jakoś dziwnie szybko odeszła jej ochota.
Lato z upałów niepostrzeżenie przechodziło w jesień. W sierpniu przez parę tygodni lalo. Co rano chodziła na grzyby. Na piecu suszyły się zgniłozielone od dołu, jaskrawobrązo-we od góry borowiki. Lech przyniósł parę ładnych szczupaków. Pawlas od Wielkanocy unikał Hanny, nie patrzył w oczy. Czasem przyłapywała jego spojrzenia, takie same jak wtedy, zaba-wne i żenujące. Bardzo wyrósł przez te parę miesięcy.
To było w końcu sierpnia. Zachorowała, leżała z gorączką, bólem głowy, w okropnym samopoczuciu, kiedy człowiek sam sobie zdaje się nic niewartą ruiną, a przyszłość - stekiem bzdur i kłopotów. Lecha wyprawiła do gabinetu. Była ciemna noc. Za oknem, daleko nad la-sem, łyskały z rzadka nieme błyskawice.
Zdrzemnęła się, a gdy się obudziła, uświadomiła sobie, że coś się stało. Siadła na tap-czanie, na pół przytomnie wpatrzona w okno. Było blade u góry, czarne u dołu. Widziało się nawet zębatą linię sosnowych szczytów. Co się stało? Zdumiewające: nic ani widać, ani sły-chać, normalna, leśna, letnia noc, cisza i ciemność. Tylko chmura się zbliżyła, łyskało ciągle i teraz się słyszało dalekie gruchotanie gromu.
Mimo tej zwyczajności, słuchała, cała napięta, tak, coś się działo w tej ciemności i ciszy. Zerwała się, podbiegła do okna, odchyliła białą firankę. Coś ciągnęło spod lasu. Jakiś hurkot na moście. Aż dziw, że Azor nie szczeka.
Nagle ogarnął ją strach. W koszuli wybiegła do gabinetu.
- Leszek! — zawołała półgłosem. - Leszek, zbudź się!
Dopadła kanapy. Była pusta! Pościel odrzucona, ubranie na krześle. W okamgnieniu przypomniała sobie: Wydra wyjechał do miasteczka, miał wrócić nazajutrz. Już wyzbyta nie-pokoju, już. nieprzytomna tylko z jakiegoś nowego, nie znanego jej uczucia, rzuciła się przez jadalnię do kuchni. Pamiętała tylko o ciszy, na paluszkach, drzwi otwierając szybko, żeby nie zdążyły pisnąć. W kuchni paliła się maleńka lampka. W jej świetle półotwarte drzwi do pokoju Wydrów. Wpadła, z lampką w ręku stanęła na progu.
Leżeli w łóżku. Lech podniósł właśnie głowę, oślepiony światłem kaganka, zaraz oczy zasłonił ręką i zanim zdążyła krzyknąć, podbiec, uderzyć, skrzywił się i dziwnym, obcym, pełnym pretensji tonem powiedział:
- Cóż to za maniery! Żeby nie zapukać?
Oniemiała i wybuchła jednocześnie. Uniosła kaganek i trzasnęła o podłogę. W ostatniej chwili, gdy płomyk już wypadł jej z ręki, dostrzegła oczka Wydrowej, jej obfite, rozlazłe nieco ciało odsłonięte po biodra, ciężkie, nieporadne nogi. Lech zerwał się z. łóżka, odrzucił kołdrę. Chwila i jest ciemno. Skacze do niej. - Szybciej! - syczy Hanna i sama nie pojmuje, że może być taka spokojna. - Uciekaj, Wydra wraca!...
Sama nie pojmuje, nie wie, skąd ten spokój, skąd ten wykręt. Lech chwyta ją za przegub ręki. Jest wściekły: nigdy palce jego nie były tak twarde, brutalne. Chwyta i zgina w dół. Syczy coś, ale w tejże chwili na dziedzińcu wybucha szczekaniem Azorek.
- Słyszysz? - szepcze Hanna. - Uciekaj!
Biegną jedno za drugim, przez kuchnię, jadalnię. Są w gabinecie, gdy do drzwi wejścio-wych ktoś zaczyna się dobijać. Lech stanął, odwrócił się do Hanny. Mimo zmroku widziała w jego oczach przestrach. Nieskora do przebaczeń, rzuciła:
- Co, to ja może mam iść otwierać?
Stulił oczy, chwycił tylko szlafrok. Patrzyła przez. okno. Na dziedzińcu stanęło kilka furmanek. Uzbrojeni ludzie wałęsali się między wozami. Azorek szczekał rozpaczliwie, szczekał, szczekał, aż zamilkł. Walenie do drzwi. Szczęk zamka.
- Ty szto nie atkrywajesz? Ispugałsia?
Teraz dopiero cały strach wybucha Hannie w piersiach. Widzi się nagle w sypialni, w łóżku, przykryta po czubek nosa. Jak dziecko przymyka oczy, zatyka uszy, żeby przetrzymać ciągnące na nią niebezpieczeństwo. Ale po minucie niepokój staje się tak wielki, że odrzuca kołdrę, siada w łóżku, słucha.
W sąsiednich pokojach dudnią ciężkie buty. Ktoś woła za oknem. Konie rżą. Do gabinetu wchodzi kilku ludzi.
- Nu, nu! Ustroiłsia! Ty szto, pamieszczik?
- Inżynier - Lech ma głos niby zwyczajny, na pograniczu konwencji „rzeczowej” i „towarzyskiej”.
- Inżynier? I w mielnice spriatałsia? Nu, nu! A tam szto?
- Spalnia. Żena balnaja.
- Balnaja? Anu, pasmotrim.
Ledwo zdążyła znowu naciągnąć kołdrę po brodę. Drzwi walnęły o ścianę. Światło latarki elektrycznej uderzyło Hannę w oczy. Przesłoniła je ręką, a potem rzuciła:
- Co za głupie pomysły, żeby świecić w oczy!
- U, sierditaja! - powiedział ten z latarką i światło skierował na podłogę.
- Taak. Nu, charaszo. Chadi.
Wyszli, drzwi przymykając już ostrożniej. Stanęli w gabinecie. Ten sam, z latarką, zaraz zaczął przyciskać Lecha... o Kremera.
- Tak znaczit, ty inżynier, a s Niemcami sniuchałsia.
Lech się wykręcał.
- Ty nie kruti. Kremer czewo k tiebie jezdił?
Zapewnienia Lecha nic przekonywały gościa z latarką. Po chwili, zresztą, ton rozmowy jeszcze bardziej się zaostrzył. Nowe kroki w sieni. Nowy głos, cienki, donośny:
- Tawariszcz kamandir, razrieszitie dałażyt’! Niczewo tut niet!
- Kak niczewo?
- Da wot, muki dwa mieszka i kartoszki dwa. Wsio.
Była chwila ciszy, pewnie odbywał się zażarty pojedynek na spojrzenia, Lech go zaraz przegrał, bo zawołał niezwyczajnym, cienkim, podnieconym głosem:
- Bolsze niet, czestnoje słowo, Niemcy wsio wywieźli...
Pewnie był to duży, psychologiczny błąd, to uderzenie w intonację usprawiedliwiania się. Już z tonu pierwszych słów odpowiedzi, tonu, w którym nic nie zostało z jakiegoś szacu-nku dla zawodu inżyniera, można było wnioskować, że Lech rozbity:
- Tak ty Niemcom służysz, sabaka? My tiebia... Michajlenko, brat’ jewo i w razchod...
Hanna słabo znała rosyjski, a już gwary ni w ząb. Pojmowała tylko ton i nie bez mści-wej radości słuchała Lechowej porażki. Słyszała, że głos mu drży, że ni śladu z jego pewności siebie, z jego organicznego, zdawałoby się, spokoju, wyższości, ironii. Przypomniał jej się Wydra i jego słowa, że partyzanci obrońcy biednych, i jego aluzje, ledwo dosłyszalne, że bie-dni oni oboje, sam Wydra i ona, Hanna, i nagłe wyjaśnienie tego wspólnego losu, ta straszli-wa sekunda w żółtym świetle padającej, gasnącej lampki, wielki, biały brzuch Wydrowej, nogi...
Duszność ogarnęła Hannę, dziwna duszność, bo i ślepiąca, i uszy zakładająca jakby watą. To właśnie poprzez tę grząską głuchotę dobiegły ją dalsze słowa Lecha, całkiem nowe, przeraźliwe, bo bliskie krzyku i płaczu:
- Za szto, tawariszcz kamandir, za szto?
- Idi, idi, gitlerowskij prispiesznik, idi, mat’ twoju... Michajlenko, bieri jewo...
- Tawariszcz kamandir!
Było zamieszanie za drzwiami, czyjeś sapiące oddechy, krzesło runęło i nagły wrzask Lecha:
- Hanna, Hanna!
Jakby jej chlusnęli w twarz wiadrem zimnej wody. Znikło wszystko, duszność, mści-wość. Zerwała się z łóżka, nie pamiętając, co z nią, gdzie jest, jak ubrana, wypadła, drzwi targnęła...
W gabinecie świeca na stole. Niewysoki, grubawy partyzant w papasze z czerwoną wstążeczką z przodu. U przeciwległych drzwi dwóch innych, też krępych. Właśnie wykręcają ręce Lechowi, ciągną, już są na progu, mocując się z nim, a automaty, lufą przekręcone w dół, obijają kolbami framugę drzwi.
Ujrzała oczy Lecha, zrozumiała wszystko, albo raczej nie, nie zrozumiała, na to by trzeba czasu, dwie, trzy sekundy, po prostu spojrzenie Lecha było jednocześnie nakazem, już wpadła na grubego partyzanta, już jej z gardła wybiegły pierwsze słowa, też mało ważne, wcięła ton właściwy, jedyny.
Nie popełniła błędu Lecha, nie błagała, nic tłumaczyła się. Z krzykiem wpadła na gru-bego:
- Wy co, jak Niemcy? Jak wy śmiecie, za nic...
Targnęła go za klapy jego półwojskowej marynarki i z całą nienawiścią w oczach, w głosie wrzeszczała dalej:
- To i mnie, słyszycie, to i mnie, bandyci, rabusie...
Partyzant przez parę sekund był zastraszony, głowa mu bełtnęła się w lewo, w prawo od gwałtownego targania Hanny, zaraz się połapał, próbował wyrwać się z jej rąk. Mocowała się z nim krzycząc, a potem pchnęła, aż się zatoczył, i skoczyła do Lecha.
Ci, co go ciągnęli, zawahali się, stali w drzwiach, gdy skoczyła ku nim, nie stawiali oporu, sekundę może musiała przezwyciężyć bezwład samego Lecha, kątem oka dostrzega spojrzenia tych dwóch, dziwne, jakby bez wyrazu, ciężkie, zapatrzone w nią, w Hannę, ale nie w jej oczy, niżej, w szyję, niżej... Nie pojmowała, targnęła Lecha i ciągle krzycząc wlokła go za sobą, drzwi do sypialni, pchnęła Lecha, drzwi zatrzasnęła i zasłaniając je sobą, zawołała:
- Po moim trupie, słyszycie? Wy!...
W połowie krzyku ton jej się zmienił, krzyczała jeszcze, ale już niepewna i zaraz urwa-ła.
Wszyscy trzej stali, nieruchomi, milczący, wpatrzeni w nią, ale nie w oczy. Spojrzała... Po prostu zapomniała o szlafroku, po prostu koszula jej pękła w tym szamotaniu się, wygląda-ła jak kobieta z obrazu Delacroix, machająca sztandarem i niepomna, że biust ma odsłonięty.
Znowu złość, wściekłość, wydrapałaby im te ślepia, zaskoczone i pożądliwe. Zamiast tego drzwi otwarła i sama wpadła do sypialni, drzwi zatrzasnęła i jeszcze przekręciła klucz. Kątem oka widziała Lecha; jak go pchnęła, tak i stał koło okna, z rozwartymi szeroko oczami, ręce mu się trzęsły...
Spojrzała i już przywarła do drzwi, gotowa wytrzymać szturm tamtych. Ale szturmu nie było. Było trochę ciszy i nagle wybuch śmiechu:
- Nu i baba! - krzyczał dowódca.
- Czort nie baba! - wtórował mu piskliwie ten drugi.
Trzeci śmiał się i klął, klął i śmiał się, i tylko potem dorzucił:
- A cycy, widali? Wot, eto baba!
Znowu się śmieli, potem dowódca podszedł do drzwi, zawołał:
- Nu, inżynier, czort s taboj. Błagodari swoju żinku. Da smatri, drugoj raz s Kremerem nie liżyś, a to i ana nie pamożet!
5
Potem był ciężki, zażenowany dzień. Nie patrzyli sobie w oczy, nikt, nikt, ani nawet Wydra, który zjawił się jakoś z rana i kręcił się po podwórzu, unikając i Lecha, i Hanny.
Wieczór przyszedł parny, duszny. Wczoraj burza nic doszła, całą noc kręciła się po okolicy, w dzień narastała nad najbliższymi borami i mokradłami, teraz znowu czołgała się na Mieszkucie.
Zerwał się wiatr, zakręcił śmieciem na dziedzińcu, łysnęło, grom huknął z tamtej strony rzeki i za Hanną w kuchni zakrzyczała Wydrowa. Grom przewalał się, toczył po niebie i zgasł, a Wydrowa ciągle krzyczała. Hanna nagle połapała się, że tamta krzyczy nie sama. Męski głos syczał:
- Ty suka...
Wpadła do kuchni. Przyparłszy żonę w kąt za piecem, Wydra młócił ją kułakami. Nie broniła się, zgięta w uniku, twarz tylko zasłaniała i dlatego krzyk jej brzmiał głucho i niewy-raźnie.
- Co pan robi! - wrzasnęła Hanna. - Zwariował pan?
Wydra odwrócił się. Był czerwony, ze zmęczenia, nie ze wstydu. Mrugając, uśmiecha-jąc się nawet, z tą samą nutką wspólnictwa zawołał:
- A ja i za panią skórę jej łoję!
Jakby sama dostała po twarzy! Odwróciła się, pobiegła do siebie. W gabinecie Lech leżał na tapczanie. Chciała mu krzyknąć, żeby biegł, żeby ratował swoją kochanicę. Potem dostrzegła, że odwraca oczy. Żal ją zachłysnął. Wstyd, że tak zyskała przewagę nad nim, że tyle ma jej do zawdzięczenia! Wstyd za niego. Jakby zamieniła się z nim świadomością, ujrzała go od wewnątrz, poczuła, jak bolesna jest zbyt duża i zbyt niezasłużona wdzięczność. Umilkła, wycofała się do siebie. Burza wybuchła zaraz i długo jeszcze skowytała za trzema ścianami Wydrowa.
Dopiero w kilka dni później doszło do rozmowy z Lechem. Była w lesie. Gdy między nimi wyrosła pustka, czas okazał się niezwykle przewlekły. Uciekała do lasu, błądziła po wrzosowiskach, już nabierających fiołkowych, jesiennych rumieńców. Szła, rozglądając się po ziemi, szukała borowików, chyliła się koło pni, grzebała w igliwiu, cięła nożem chrupiącą nóżkę grzyba, kładła do koszyka. To zajęcie miało potężną siłę uspokajania. Szło się przez las i łatwo było zrzucić wszystkie rozpacze z porządku dziennego, przestawić całą uwagę na wy-szukiwanie brązowych czapeczek wśród mchu.
Właśnie podbiegła parę kroków, rozchyliła suche, kłujące gałęzie niewysokiego świer-ka. Grzyb był okazały, o czekoladowym wierzchu i jeszcze białej nóżce. Wyciągnęła go, chwilę ważyła w ręku jak klejnot.
- Na lewo, na lewo! - zawołano za nią.
Przestraszona obejrzała się. Lech szedł do niej i palcem pokazywał na lewo. Nie zdąży-ła przybrać obojętnej miny, posłuchała jego gestu, spojrzała w lewo. Spod kępki mchu wysta-wał łebek borowika, cały w piachu, ledwo na szczycie zabarwiony na szaro. Za nim drugi, większy. I jeszcze kątem oka dostrzegła dwa albo trzy, trochę dalej.
Rzuciła się na kolana, cięła grzyby, śpieszyła się, jakby mogły uciec. Gdy wybrała je wszystkie, Lech położył do koszyka jeszcze dwa, podtatusiałe, z zielonkawymi, miękkimi spodami kapeluszy.
- Ale śliczne! - zawołał, zapatrzony w koszyk. - Nie?
Spojrzała także. Zaraz spojrzenia ich się spotkały i nie umiała powstrzymać uśmiechu. Pocałunek był tak szybki, że nie zdążyła z tym uśmiechem się uporać. Leżeli obok siebie na miękkiej poduszce mchu. Całował ją zawzięcie, twarz jego była zbyt bliska, żeby mogła co pomóc groźna, odpychająca mina. I mówienie było śmieszne, nieprzydatne. Tylko gdy zaczął głaskać jej kolana, wzdrygnęła się, zesztywniała, zwarła usta. Gorącą falą uderzyły jej do gło-wy owe sekundy, owe nogi, gasnąca lampka.
- No, co, kochanie, co ci? No, co? - szeptał, próbując pokonać jej opór.
Leżała sztywna i bezsilna. Czuła śmieszność oporu, nic mogła przemóc wstrętu. Nie zrywała się, nie uciekała. Jak wszelka obrona kobieca, i ta była skazana na porażkę, bo była tylko obroną. Leżała, przymknąwszy oczy, poddając się pocałunkom. Próbowała przywoły-wać na pomoc tamte, ponure wizje, białą plamę brzucha, leżała, rozpamiętując to, babrząc się, byleby pokonać postępującą apatię, jakiś obcy dotąd stan, w którym poczucie beznadziejności i bezsensu dziwnie blisko kojarzyło się z niecierpliwością. Bezsens - to był ten opór, niecierp-liwość...
Nie było nagłego przełomu, był narastający nacisk Lecha, był głupi jej odwrót. Dopiero gdy się poddała, okazało się, że i bezsens, i beznadziejność nie istnieją. Po prostu nie uwie-rzyłaby, że tak silnie to czuła jeszcze kilka minut temu. Teraz była tylko radość.
Leżeli obok siebie. Głaskał jej policzek. Nie patrzyła mu w oczy. Pewnie podświadomie bała się przypomnienia, bała się płoszyć to bezsłowne, bezodcieniowe szczęście, którego była pełna. Dopiero długo potem odważyła się spojrzeć mu w oczy.
Czekał na to, jak przystało na mężczyznę, chcąc podbudować jej bezsłowną, biologi-czną radość czymś uogólnionym, wyrozumowanym, więc trwalszym.
- Pamiętaj - szepnął. - Tamto się nie liczy... Tylko ty... tylko ciebie...
Żachnęła się. Że przypomina, że zabija jej spokój.
- Ależ tak - ciągnął. - Zapamiętaj sobie pierwsze prawo życia: nie ma równości!
- Jakiej znowu równości? - zawołała, coraz bardziej spłoszona i już gniewna.
- Żadnej. Życie to nierówność, to walka. Jedyna równość w życiu to wobec śmierci. A i to nie całkiem. Nie wszystkie śmierci są całkiem równe...
- Cóż ty wygadujesz? Śmierć?...
- Śmierć na przykład bezpotomna jest bardziej śmiercią niż śmierć patriarchy. Rozu-miesz?
Milczała, nagle przekonana.
- Zresztą, nie o to chodzi - ciągnął. - Największy nonsens to równouprawnienie męż-czyzn i kobiet.
- Oczywiście! - krzyknęła. - Ty wyznajesz panowanie...
- Nie ja, przyroda.
- Nonsens! Kobieta...
- Samica czasem dominuje, owszem. Są gatunki, w których samiec jest zredukowany do roli niemal jej organu. Ale właśnie kobieta jest ustawiona inaczej.
- Nie w tych rzeczach!
- W tych bardziej niż gdzie indziej.
- Zdrada zawsze jest zdradą.
- Zdrada zdradzie nierówna. Zdrada kobiety jest głębsza, bardziej nieodwracalna. Kobieta przyjmuje. Zawsze w niej coś z tej zdrady zostaje, zawsze.
- Głupstwa, głupstwa!
- Kochanie, nie unoś się. Takie jest życie. Targać się na nie jest nonsensem. Czyś ty wi-działa stare, wierne sobie pary małżeńskie? Widziałaś, jak kobieta upodabnia się do mężczy-zny? Właśnie dlatego. Mężczyzna zostaje zawsze sobą. Kobieta zostaje zawsze sumą siebie i mężczyzny...
Gdyby to było dziesięć minut temu, zanim uległa, toby się zerwała, pobiegła w las, dalej od niego. Teraz czuła zbyt jasno śmieszność tej spóźnionej reakcji. Leżała, na pół przymkną-wszy oczy. Mówił jeszcze długo, ciągle o tym samym, o tym, jak mało w mężczyźnie zostaje ze spotkanej kobiety. Z wolna jej żal stracił ostrość, niepostrzeżenie ogarnęło ją już tylko jedno pragnienie: żeby skończył mówić, żeby pozwolił jej zrezygnować z niechęci i oporów, których potrzebę budziło to, co mówił. Jakby wreszcie to wyczuł, bo zamilkł. Przytuliła się do niego, już całkiem bezmyślnie szczęśliwa.
Wracali, trzymając się za ręce. Na dziedzińcu Wydrowa tłumaczyła coś panu Hermano-wiczowi. Zobaczyła ich, rumieńce buchnęły jej na policzki. Stała jak przygwożdżona, jak pod pręgierzem i tylko pan Hermanowicz mówił coś do niej, nie dostrzegając napięcia.
Hanna na jej widok przeżyła też krótki napad mściwości i rozterki. Zanim przyszła jej do głowy najokrutniejsza forma zemsty, podświadomość zadziałała nakazując najprostszą, ale i najszybszą. Po prostu wzięła Lecha pod rękę i uśmiechając się do Wydrowej zawołała:
- A jakich borowików nazbieraliśmy. Pani widzi?
- Ach, jakie grzyby, jakie grzyby! - z ulgą zawołała Wydrowa, podbiegła i zaczęła kla-skać w ręce. Gdy poszli dalej, Hanna przyłapała jej spojrzenie: było szczere i pełne wdzię-czności.
W gabinecie Lech pocałował ją w kark, szepnął:
- O, widzisz! Tak trzeba. Dziękuję.
Odwróciła się, znowu wściekła:
- A ty byś coś powiedział temu Wydrze. Wtedy, w burzę, tak ją sprał!
Wzruszył ramionami:
- Doprawdy? Głupiec.
- Powiedz mu, słyszysz? To świństwo!
Skrzywił się:
- Prawdę powiedziawszy, wydaje mi się to niepotrzebne. To da mu prawo mieć do mnie pretensje.
- I tak je ma.
- Ale nie mówi mi o nich. To tak samo, jakby ich nie miał. Z mego punktu widzenia.
- Ale z jej punktu...
- To jej rzecz. Zresztą, pamiętaj, te baby wiejskie całkiem inaczej do tych spraw pod-chodzą. Jak ich nie bić, to płaczą, że ich się nie kocha...
Nie wytrzymała, poszła na drobną złośliwość:
- Wiesz coś o tym, co?
Roześmiał się.
- A fe! To już całkiem z innej opery. To tak pani konsyliarzowa, pani prokurentowa winna by mówić. A że moje śliczności też nie umieją się oprzeć tej łatwej metodzie, patrzcie, patrzcie, nigdy bym się tego nie spodziewał...
Była wściekła, chciała biec do siebie, trzasnąć drzwiami. Podszedł, zagarnął ją ramie-niem.
- Puść! - krzyknęła. - Wstrętny jesteś!
Pocałował ją. Jeszcze odpychała mu głowę. Nie puścił jej ust i zaraz opór jej osłabł. To tak bywa ze znieczuleniem, tylko przez pierwsze sekundy można się buntować.
6
Jeszcze parę tygodni i była już całkiem jesień. Była to szczególna jesień, zbiegły się w niej zmartwienia i niewygody, niepokoje i po prostu nieszczęścia. Jesień w tej puszczy przy-szła pełna mgieł, ciepły, rozmazany deszczyk całymi tygodniami wisiał w powietrzu, niepo-strzeżenie na dziedzińcu zebrały się wielkie, żółtawe kałuże, głębokie koleiny, pełne cuchną-cej wody, krzyżowały się u rozwalonej bramy. Wczesnym rankiem krzyczały niewidzialne w tych chmurach żurawie.
Jesień przyniosła jeszcze jedno: zaostrzenie się wszystkiego, co tu się działo. Już w lecie Hanna dostrzegła, że Kremer jakoś przestał zaglądać do młyna. Spytała nawet Lecha. Uśmiechnął się:
- Nastraszył się. Powiedziałem mu o tamtej wizycie i pretensjach.
- Pretensje! - żachnęła się Hanna. - No i co on?
- Ano nic. śmiał się i odgrażał. Ale, jak widzisz, wyciągnął wnioski...
- Dał spokój?
- Zdaje się...
Lech mylił się oczywiście. Kremer nie dał spokoju. Po paru tygodniach, gdy chłopi przywozili zboże i odjeżdżali bez żadnych trudności, któregoś dnia, niedługo po żniwach, gdy dziedziniec był zapchany furmankami z pierwszym po pośpiesznym omłocie zbożem, pod lasem zahuczało, kłęby kurzu i ledwo zdążono przy młynie się opamiętać, już zatrzymały się trzy ciężarówki, zeskoczyło z nich kilkunastu policjantów na czele z Tilwitisem oraz paru esesowców i w okamgnieniu otoczyli cały dziedziniec. Podniósł się straszny gwałt, rychło stłumiony paru seriami w powietrze.
Hanna dopiero zorientowała się, że coś się dzieje, wybiegła ze swej sypialni do gabine-tu. Lecha nie było, od rana szwendał się z fuzją po lesie. Patrzyła przez okno, jak chłopi, popędzani przez policajów, ciągali worki z mąką i zbożem na ciężarówki. Zapukano, wpadła Wydrowa, blada, bełkocąca:.
- Pana inżyniera...
Nie dokończyła, odepchnięto ją, Tilwitis, rudawy krępy facet pod trzydziestkę, przepu-ścił esesowca ze srebrnymi dystynkcjami na klapach czarnego munduru, wszedł za nim, za-mknął drzwi. Esesowiec coś warknął i Tilwitis się odezwał:
- Inżynier gdzie?
- Męża nie ma. Gdzieś w lesie.
Była spokojna. Po historii z partyzantami zdawało się jej, że najgorsze poza nią, że po-trafi stawić czoła każdemu. Była ciągle niezwykle naiwna. Tilwitis mruknął i esesowiec nagle ryknął przenikliwym, potężnym głosiskiem. Ryknął i walnął z całej siły po stole, jakby wy-strzelił. Dopiero zobaczyła, że trzyma w ręce szpicrutę. Wiercąc dzikim spojrzeniem w jej oczach, krzyknął znowu i trzy razy, raz po razie, walnął szpicrutą o stół.
Patrzyła nań spokojna, niemal zaciekawiona. Dostrzegła, że ma długie buty i skórzane rękawiczki. Ten jej spokój musiał być szczególnie obraźliwy. Znowu wrzasnął i trąciwszy po drodze ją w ramię, skoczył do pokoju sypialnego. Tilwitis poszedł za nim, coś rycząc. Od niechcenia odwróciła się, ale nie poszła.
Po paru minutach wypadli z powrotem. Esesowiec coś krzyczał, Tilwitis już na odcho-dnym mruknął:
- Za takie rzeczy śmierć na miejscu!
Ciągle zdawało się jej to niepoważne. Bez pośpiechu wyjrzała przez okno na podwórze.
Tam za to był pośpiech. Dziwny, złowieszczy. Ludzie półbiegiem dźwigali na plecach ciężkie worki, inni ładowali to na samochody. Nagle zrozumiała, czemu to się zdaje dziwne: wszystko to działo się prawie w milczeniu, tylko policaje popędzali znudzonym krzykiem.
W tej prawie ciszy krzyk ostry. Z komórki koło młyna wyciągają Hermanowicza. Nie pojmując, o co chodzi, idzie przed esesowcami z jakimś zeszytem w ręku. Wrzask esesowca, machanie ręką, raz po raz, tak szybkie, że prawie nie widać ramienia, raz po raz, raz po raz. I zaraz Hermanowicz chwieje się, pada, zgarbiony, twarzą naprzód.
Esesowiec odwraca się. Ta scena tylko zaostrzyła w nim jakąś potrzebę. Chłopi biegną z workami. Dopada do nich i zaczyna walić, jednego, drugiego. Jeden pada, z workiem na plecach. Całkiem nieprzytomny, esesowiec wyrywa z pochwy rewolwer i strzela w leżącego, raz, drugi, trzeci. Trzy białe obłoczki wybuchają z worka, biała mąka sypie się na ziemię.
Już wozy puste. Gwizdek. Chłopi zamierają na miejscu. Policaje skaczą do ciężarówek. Esesowcy zasiadają w kabinach. Jeden po drugim samochody ruszają, trochę kurzu, już ich nie ma.
Jakby budząc się z obłędnego letargu, zaczynają ruszać się chłopi. Jeszcze milczą, jeszcze nie patrzą sobie w oczy. Hanna wypada z domu, z krzykiem biegnie do leżących koło siebie chłopa i Hermanowicza. Jej krzyk ożywia pozostałych: zbiegają się i oni.
Hanna przewraca na plecy Hermanowicza. Przez twarz biegną mu trzy krwawe pręgi. Druciane okulary poszły w drzazgi. Krew płynie z ranek koło oczu, na skroni, z ust.
- Do pokoju! - krzyczy do Wydrowej i sama skacze do tego drugiego.
Ale ten rusza się sam. Kule ugrzęzły w mące, tylko jedna drasnęła go w ramię. Tylko na twarzy pręga od pierwszego ciosu szpicrutą. Stoi, osypany mąką, wargi mu drżą, ręce drżą, kolana, wszystko.
- Panoczku - mówi. - Za co?
Chłopi tłoczą się koło niego. Milczą. Hanna zdziera zeń marynarkę. Kula otarła się o ciało, koszulę jeszcze przedarła, ramienia nawet nie pokrwawiła. Puszcza go, biegnie do do-mu. Widzi jeszcze, jak chłop skacze przed siebie, rzuca się do worka, zatyka palcami dziury, prosi o sznurek.
Z Hermanowiczem było bardzo źle. Uderzenie przez skroń spowodowało zemdlenie, z którego przez godzinę nie można go było wyciągnąć. Leżał nieprzytomny, charczał, krwiste bąble pękały mu na ustach. Po godzinie zmarł.
Stała na ganku, nie bardzo wiedząc, co dalej robić. Chłopi się rozjechali, Lecha nie było. Wydrowa z mężem wynieśli zwłoki z powrotem do komórki koło młyna. Pawlas wylazł z na pół zrujnowanej stodoły, gdzie spał teraz, przestępował z nogi na nogę, zerkając w tamtą stronę.
Pies zaszczekał za bramą. To był Azor. Nie wiedząc, co tu się działo, biegł w podsko-kach, wymachując radośnie ogonem na powitanie domu. Wracał z polowania. Zaraz za nim szedł Lech. Ujrzał ich troje na ganku i pomachał ręką. Jak bukiet, tylko głowami w dół, trzy-mał za łapy parę dzikich kaczek. Milczenie na ganku musiało go zaalarmować, bo zaraz spo-ważniał:
- Co się stało? - zapytał.
Milczeli. Przyszedł, dopiero mruknęła półgłosem:
- Pana Hermanowicza zabili...
- Kto? Za co?
- Psiakrew - mówił w gabinecie, gdy wszystko opowiedziała. - Taka szkoda!
- Dobry był człowiek... - rzuciła.
- Tak, tak, bardzo dobry... Taka szkoda... Musimy się stąd zabierać. A tu takie miejsce! Mówię ci, dzików!... Sarny! W październiku pewno pójdą łososie! Psiakrew, z tymi Niemca-mi!
Słuchała, zmrożona. Poczuł to. Ale źle odcyfrował. Zagarnął ją ramieniem:
- Bardzo się przejęłaś? Moje maleństwo! Co za łobuzy!
- Musisz uciekać - powiedziała, zrezygnowana, nie licząc już na jego słuszną reakcję i przejęta tylko niebezpieczeństwem, które nagle przed nim się ujawniło. - Oni tu jeszcze zajrzą.
- Zapewne. To już drugi raz... Raz tyś mnie uratowała, raz puszcza. Dwie istoty, które najmocniej kocham...
Nie uśmiechnęła się, westchnęła. Poszła zaraz na podwórze. Zapadał zmierzch. Pawlas ciągnął ze stodoły swoją ubogą pościel. Zapytany zapierał się. Po prostu bał się sąsiedztwa, chciał spać w kuchni.
7
Musieli uciekać, zatrzymali się w Wilnie. Znajomi wystarali się Lechowi o lewe doku-menty. Zamieszkali na Antokolu, w końcu jednego z zaułków, dotykających sąsiedniego pagórka, pełnego świerczków i czeremchy.
Był to dziwny czas, w którym trudno było uchwycić się czegoś stałego, co by pozwoliło na jakąś sensowną ocenę zjawisk i własnych czynów. Człowiek świadomie czy podświado-mie mierzy wszystko, co napotyka, przyrównując je do miarki ostatecznej: własnego życia. Ale właśnie życie przestało być wartością stałą, stało się niewymiernym przypadkiem. Więc i wszystko inne zakręciło się, zatarło, raz miało nieporuszalną wagę betonu, raz furkało jak piórko.
Tylko Lech pozostał z grubsza taki sam. Pracował teraz „dla oka” w warsztatach me-chanicznych. Dzięki temu miał auswajs i pewną ilość przydziałowego chleba, czasem bańkę buraczanej marmolady. Ale żyło im się nieźle, bo poza tym handlował, kupował i sprzedawał biżuterię, „miękkie” i „twarde”, „świnki” i temu podobny towar, popularny za okupacji.
Lech łatwo wszedł w te, całkiem mu dotąd obce, sprawy. Jego szefem w warsztatach był jakiś dawny kolega z politechniki, Kryński. Był to trzydziestokilkuletni, niewysoki, ruda-wy gość o wąskim czole i dosyć postępującej łysinie. Nie tylko wciągnął go do pracy w warsztatach, ale i dał pierwsze kontakty handlowe.
Nie podobał się Hannie od pierwszego wejrzenia. Siedzieli w jakiejś obskurnej „cukier-ni” na Mickiewicza, pili „kawę” z żołędzi, zagryzali „pączkami” z ciemnej mąki. Kryński na-gle pochylił się do Hanny:
- Właściwie, trzeba by oblać ten uroczysty dzień...
Jaki znowu dzień? - odparła demonstracyjnie chłodno.
- No, naszą znajomość...
- Znacie się z Lechem od wieków.
- Ale z panią...
Złapała ostrzegawcze spojrzenie Lecha, stłumiła słowa, które już się tłoczyły na końcu języka. Nie pojmując, ale posłuszna, bąknęła po kretyńsku:
- Ach, tak?...
Kryński rozkwitł uśmiechem:
- Więc, bardzo proszę, rzucimy to żałosne miejsce, co, proszę pani? Lech, naciśnij!
Swoją terkoczącą dekawką zawiózł ich w okolice Wielkiej Pohulanki. Tu, na górze, był domek, cały w krzakach bzu. W lecie musiało tu być bardzo przytulnie. Teraz, w zimie, wy-glądało jak pęczki szarych kresek.
Kryński poszedł naprzód, widzieli, jak ciągnie za rączkę dzwonka, zardzewiały drut skrzypiał, w środku coś się dyndało, blaszane, ale pęknięte.
- Gdzie on nas zaciągnął? - szepnęła gniewnie.
- Ciszej, kochanie! - odparł Lech.
Kryński stał chwilę, wątły, niewysoki. Potem drzwi się otwarły, wśliznął się do środka. Hanna poczuła się swobodna i już całkiem zła:
- Co to wszystko znaczy? Gdzie ten typ nas ciągnie? Co to za nora? Ja sobie wypra-szam...
- Ciszej, kochanie! - Lech ścisnął jej rękę. - To na pewno nie nora. A ten typ to jeden z najbogatszych ludzi Polski.
- No to co?
- No to nic. Ale dobrze o tym pamiętać.
- A co to mnie obchodzi?
- Tylko tyle, że od jego dobrej woli zależy, czy zdechniemy z głodu, czy nie.
- Więc co, mam się może...
- Nic, nic! - przerwał jej zaraz. - Masz tylko o tym pamiętać.
Chciała ciągnąć ten bezsensowny spór, ale drzwi się uchyliły,
Kryński skinął na nich, Lech pchnął ją leciutko.
Był w tym domku zapach znany Hannie z dzieciństwa, z wizyt u krewnych w Lidzie, Nowogródku, Grodnie, Wilnie. Zapach drewnianych, kresowych małomiasteczkowych dom-ków: trochę wilgoci, trochę wanilii, trochę naftaliny, trochę olejku różanego ze śmiesznych, drewnianych flakoników z kopułką. Niepowtarzalny, zanikający zapach ubiegłego stulecia. I w tym domku już pachniało także coś nowego, agresywnego, benzyną, bodaj.
Niewysoka pani, o niebieskich oczach i lekko cofniętym podbródku, robiła honory do-mu: witała, pokazała wieszak. Poprowadziła potem trzeszczącymi schodami na górę.
Była tu nieduża facjatka: stół z czystą serwetą, parę krzeseł, w rogu kozetka z wyszy-wanymi poduszkami. Okienko z białymi firankami. Machinalnie podeszła, wyjrzała: sadzik, kilka fiołkowych pni jabłoni, opatulonych żółtą słomą, i szczyty agrestowych krzaków, zasy-panych śniegiem. Jeszcze domki, a nad nimi czarne korony sosen lasu na Zakręcie.
- Ładnie tu, prawda?- Kryński podszedł do niej, stanął tuż za nią, czuła jego przyśpie-szony oddech na szyi. Przyśpieszony, urywany, jakby węszył. Odwróciła się gwałtownie. Stał tuż przy niej, oczka mu biegały. Był niższy, te oczka na wysokości jej nosa. Spojrzała na niego, przyłapała wreszcie jego wzrok. Zaraz się cofnął. Lech stał w kącie, nabijał sobie fajkę. Chrząknął nieznacznie. Zerknęła. To on teraz był zły.
- Owszem, ładnie - rzuciła czym prędzej.
- Prawda? - ucieszył się Kryński. - Pani pozwoli...
Siedli przy stoliku. Weszła niebieskooka pani z nakryciami.
- No, pani Emilio, tyle o pani tu naopowiadałem... Nie wkopie mnie pani, co? Co na dzisiaj?
- Szynka z dzika, panie dyrektorze. Bigos myśliwski.
- Zakąski?
- Grzybki... Rydzyki solone, smażone w maśle, marynowane... Uszka z grzybkami... Polędwica domowa...
Wszystko, wszystko... - macha rękami.
Od ucieczki z młyna jadali z Lechem bardzo cienko. Samo wyliczenie dań wprawiło Hannę w podniecenie. Pani Emilia ustawiła talerze, przyniosła zakąski. W dwóch karafe-czkach dwie nalewki, czarna, porzeczkowa, i zielona, z jakimś zielem, pewnie żubrówka. Nalała, wyszła.
- No, pani Hanno! Pani zdrowie! Za naszą znajomość!
- Za naszą znajomość! Za przyjaźń - dorzucił zaraz Lech.
Nalewka była znakomita. Jedli rydzyki. Też były świetne, zwłaszcza te solone, podane w formie sałatki, z gęsto posiekaną cebulą. I te smażone w topionym maśle. I te trzecie. Wszystko.
Jedli i pili szybko, łapczywie. Pani Emilia zaraz przyniosła szynkę z dzika, peklowaną i pieczoną jakimś całkiem nic znanym sposobem. Także bigos, znakomity, pełen wszelkich mięsiw, kiełbas, ostrych przypraw. Znikła.
- Co? - spytał Kryński, gdy zamknęła drzwi.
- Cud! Skądeś ją wytrzasnął? - spytał Lech.
- Ziemianka. Gdzieś spod Baranowicz. Mówię ci, melina pierwsza klasa. Tu nie tylko jeść, nie tylko pić. Możesz także zamieszkać, jak bieda przyciśnie...
- Ale tu musi być ścisk.
- Skąd! Tu tylko dla najlepszych gości! Najczęściej jestem sam, ze swoimi. A jakby nawet, to się tak robi, że jeden o drugim nie wie. Nawet go nie zobaczy.
Lech mruknął jakoś i Kryński zaraz się połapał:
- Właśnie! W najlepszym stylu! Prawda, proszę pani?
Hanna skinęła głową, bez przymusu. Wódka i jedzenie bardzo ją uspokoiły, a te miny mężczyzn zdawały się bez znaczenia. Wybuchnęli hałaśliwym śmiechem.
Jeszcze jedli, jeszcze pili. Przy bigosie Kryński wzniósł nawet toast:
- No, żeby tych Niemców diabli wzięli. Co, pani Hanno!
- Na pohybel! - zawołała.
- No, Lech!
Lech się uśmiechnął. Skłonił. Wypili.
- Ale ty z nimi nieźle sobie radzisz - powiedział Lech.
Kryński machnął ręką:
- Niech ich diabli...
- Przed wojną tak ci się nie powodziło.
- Pewnie. Ale niech ich diabli!
- Właśnie, zdaje się, biorą. Pod Stalingradem.
- Żeby prędzej!
- Czemu cię tak przypiliło? Źle ci?
- A cóż tu dobrego?
- Mieszkasz świetnie, jesz, pijesz jak nigdy. Powodzenie u kobiet, szacunek u męż-czyzn. Co jeszcze?
- Tu mi siedzą! - wrzasnął Kryński, tykając palcami grdykę. - Co mam z tego wszy-stkiego? Muszę się kryć, chować. Udawać żebraka. Po tych burdelach...
Zakrztusił się, popatrzył na Hannę.
- O, przepraszam...
Próbowała się uśmiechnąć. Lech jeszcze ją trącił pod stołem, wybąkała:
- Świetny ten bigos, prawda?
- A co ty myślisz? Zjeść, wypić, tego, no, i to wszystko do szczęścia? - ciągnął Kryński, nie zwracając na nią uwagi.
- A co jeszcze? - spytał z głupia frant Lech.
- Jeszcze, żeby cię widzieli. Żeby rozumieli, kto ty.
- Żeby się kłaniali...
- A żebyś wiedział.
- Więc jak Niemcy zmuszają cię do ukrywania się... - Niech ich diabli! - dokończył z krzykiem Kryński.
- Niech! - zawołała nagle rozochocona.
Lech też śmiał się, ale ironicznie.
- No, co się śmiejesz? - zaczepnie mu rzuciła. - Tak bardzo ich kochasz?
- Nie, ale widzę ich przydatność i nic przeceniam tego, co będzie po nich.
- A co będzie?
- A będzie nasz rodzimy bałagan!
- Wolę to! - krzyknął Kryński. - Prawda, proszę pani?
- No pewnie!
No, to za nasz bałagan! Proszę pani, a my dlaczego nie na ty?
- Sama nie wiem!
- No to... Mów mi Rysiek! Lech, odwróć się!
Usta mu się nagle .wydłużyły w ryjek i jakby przenicowały. Podstawiła policzek, ale on zaraz przytknął się do jej ust. Wargi miał niezwykle szerokie i mokre. Ponad jego ramieniem spojrzała na Lecha, z pytaniem i skargą jednocześnie. Ale Lech patrzył na nich i śmiał się. Było może coś w jego oczach złośliwego, ale rozbawienia na pewno więcej...
Kryński całował i już chwycił wpół. Już jego ręce zaczęły plądrować gdzieś przy guzi-kach i haftkach, po pasie z tyłu. Całował policzki i węszył. I pchał się, przyciskał jej piersi.
- Panie, no! - krzyknęła odruchowo.
- Ach, tak! - wrzasnął. - Bruderszaft na nic! Na nowo!
Puścił ją, chycił kieliszki, nalewał, ręce mu się trzęsły, czarne krople porzeczkowej na-lewki padały na serwetę i zaraz stawały się fioletowe jak atrament. Przerażona i pełna wstrę-tu, cofnęła się, krok, dwa. Szukała pomocy Lecha, ale ten siedział na swoim krześle, w prze-ciwległym kącie, i śmiał się, palił papierosa i śmiał się, aż mu koło oczu zbiegły się siateczki zmarszczek.
To ten śmiech, śmiech więcej niż wszystko inne, zmienił jej przerażenie we wściekłość. Gdy Kryński ruszył ku niej, z kieliszkiem w dygocących palcach, wyciągając je do niej, sko-czyła nagle i z całej siły trzasnęła go po ręku. Kieliszki chybnęły się, czarne bryzgi miotnęły do góry, głupie jego oczy, głupie, kretyńskie, dolna warga mu opadła, żółte, zaślinione zęby:
- Hanna, za takie coś...
Cisnął kieliszki, wyciągnął ręce, chwycił ją wpół. Wionęło mu z gęby alkoholem: była tuż-tuż koło niej. Wyrwała się, zamachnęła, z całej siły trzasnęła go po twarzy. Wpadł w furię, szeroko rozwartymi rękami zapędził ją w kąt, przydusił do bielonej ściany. Usta teraz miał zwarte, już nie lazł z pocałunkami, przyciskał ją brzuchem do ściany, kolanem rozwierał kolana, ręce...
- Lech! - krzyknęła, dostrzegając, że przegrywa. - Lech!
Zaraz zrobiło się luźniej. Widziała, jak ta plugawa gęba odpływa od niej, wściekła i zdumiona, przez sekundę zdawało się jej, że to po prostu siła zaklęcia jak wicher odrzuciła od niej obrzydliwca. Zaraz zobaczyła na jego ramieniu dużą dłoń z długimi palcami, zbielałymi od wysiłku.
- Puszczaj! - krzyknął Kryński i szarpnął się.
- No, już dosyć! - powiedział chłodno Lech. - Żegnamy pana.
Odstawił go za stół, jakby był krzesłem ten cały Kryński. Stał tam, milczał, oddech tylko miał ciągle przyśpieszony, chrypiący i na czole całe ławice kropelek potu.
8
Znowu była wiosna na Antokolu. Zaraz za domem kwitły przylaszczki, przebijając się spod rozłażących się, spróchniałych liści. Chodziła tamtędy często, poprzez pagórki przedo-stawała się na drugą stronę, gdzie były leniwe zbocza i kuse łączki. Chodziła zgarbiona, nachylała się, szczypała pierwsze, jeszcze nie rozwinięte liście szczawiu.
Bardzo ciężka była ta zima, a wiosna jeszcze cięższa. Po tamtej awanturze skończyły się handelki. Lech, oczywiście, rzucił warsztaty, chodził tu i ówdzie, szukał pracy. Dostał wreszcie w jakimś biurze budowlanym. Tu nie było mowy o żadnych lewych zarobkach. Po prostu głodowali.
Pisała do Grodna, rozpytując, czyby tam czegoś nie znaleziono. Ale wiadomości były niedobre. Ciotuchna zmarła jeszcze w styczniu. Do mieszkania wprowadził się jakiś Niemiec, bodaj czy nie z policji. Mamusia była bardzo oszczędna w słowach, ale wyglądało, że jest przy nim po prostu w roli służącej i sama nieśmiało marzyłaby o zabraniu jej stamtąd.
Było coraz ciężej. Zdawałoby się, że przynajmniej na frontach dzieją się jakieś przeło-my. Ale Niemcy, po krótkim rozgardiaszu po Stalingradzie, znowu nabrali zadufania i jeszcze przycisnęli śrubę terroru. W mieście przechodziły łapanki, trwały aresztowania. Namawiała Lecha, żeby znowu dać nura na wieś. Tylko machał ręką:
- Sama nie wiesz, co mówisz. Tam dopiero koniec świata! Pamiętasz, jak pomstowałaś na Kremera. No, to ci powiem: nie ma już Kremerów, no i dopiero burdel, jakiego świat nie widział!
- Ale jest tam przecież nasza partyzantka...
- No, jest, tu i ówdzie, koło większych majątków. Ale cała reszta to Sowiety! A jeszcze litewska milicja albo esesowskie karne oddziały! Kładziesz się spać i sam nie wiesz, kto cię nocą pośle na cmentarz. Dziękuję!
No a tu głodowali. Gdzieś w końcu kwietnia, po obiedzie złożonym z nie zabielanego szczawiu i dwóch kromek przydziałowego chleba, Lech wyciągnął się na kanapce, głodny i wściekły.
- No, tak - powiedział. - Niewesoło.
Myślał chwilę, a potem rzucił:
- A pamiętasz tamten bigos? A szynkę? Cały jej smak w peklowaniu. My, zresztą, to partolimy. Ty wiesz, jak we Włoszech to się robi? To się nazywa porcchieto. Wyjmuje się z wieprza kości i całego, rozumiesz, całego się soli. Z ziołami, z rozmarynem, z bazylią. To takie trawy, ach...
Znowu urwał, leżał długo bez słowa, aż myślała, że zasnął. Potem oczu nie otwierając, bąknął półgłosem:
- A właściwie to tylko przesąd, nic więcej.
Poczuła nagle ukryte w tym, zamaskowane ostrze.
- Co takiego?
- A nic. Tak zwana wierność.
- Męska? To już wiem.
- Nie, w ogóle.
- Kobieta też?
- Też.
- No, jak to? Kobieca zdrada, o ile sobie przypominam, jest dogłębna. Nie? Kobieta przyjmuje, nie? Kobieta przetrawia i upodabnia się. Może nie?
- No tak.
- No, więc?
- No i co z tego?
- Jak to co? Staje się inna, obca...
- No, to i dobrze. Wiesz, długie, wierne małżeństwo właśnie dlatego zaczyna mieć w sobie elementy kazirodztwa. Tylko zdrady pozwalają mu przetrwać...
- No, wiesz!
Była tak zaskoczona jego słowami, oburzona łatwością, z którą zmienia stanowisko, zawstydzona i pełna wstrętu do tego, co głosił, że nic mądrzejszego nie mogła znaleźć. Po prostu zabrakło jej tchu. I myśli. I wszystkiego. Leżała na swojej kanapce, dwa kroki od nie-go, wściekła i bezbronna.
Milczał chwilę, a potem swoim sennym i znudzonym głosem znowu zaczął:
- W Rzymie niewinność równała się nieprzyzwoitości. Ty wiesz, że tam oddawano dziewice niewolnikom, żeby szlachetnym mężom oszczędzić niemiłego, kłopotliwego zabie-gu. A właściwie, jak się zdaje, istniała specjalna instytucja, prawie religijna, gdzie dziewice wtajemniczano w obowiązki kobiety. O villa dei misteri pod Pompejami słyszałaś?
Mruknęła niechętnie.
- No, właśnie. Tam są freski. Wiesz, że zanim dziewczyna dostępowała tego wtajemni-czenia, chłostano ją.
- Niby po co?
- Bo ja wiem? Pewno, żeby wiedziała, że cierpieć i być kobietą to jedno.
Milczała.
- To tylko ci barbarzyńcy z dziewictwa zrobili Bóg wie co. W Bizancjum wprost prze-ciwnie, kurtyzany dostępowały najwyższych stanowisk. A ci Germanie, ci Słowianie... Ile-kroć kultura i stopa życiowa się podnosiły, tylekroć obyczaje się rozluźniały. Ilekroć wracało barbarzyństwo, zaraz obyczaje stawały się sztywne i prostackie. Może nie? Barbarzyńcy wte-dy, ci bolszewicy teraz...
Ciągle milczała, zachłyśnięta oburzeniem. Lech leżał, uśmiechał się. Widziała to kątem oka. Nie mogła przypomnieć sobie najgorszego z tego, co mówił. To było na samym począ-tku. Patrzył na nią, uśmiechał się. Oburzenie sforsowało w niej pamięć: bazylia! Ten rozma-ryn, te zioła, ta szynka. Tak klarowny ciąg skojarzeń. Musiało się coś jej odbić z tej wściekło-ści w oczach, bo oto Lech usiadł na kanapce, a potem wstał, podszedł.
- Odejdź! - wysyczała.
Oczywiście, nie odszedł. Wziął ją za rękę. Szarpnęła ze złością. Nie puścił.
- Cóż to, moje śliczności? Buntują się? Moje szlachetne, podniosłe śliczności słuchać nie chcą obrzydliwego, cynicznego gadania?
Sam ton był już zdolny wywołać histerię. Nagle ogarnęła ją straszliwa ochota zamknąć oczy i rozwrzeszczeć się do utraty głosu. Wrzeszczeć, machać nogami, drapać, gryźć, pluć...
Ścisnął jej mocniej rękę, a potem położył się obok. Dzika, obca siła wdarła, się w nią. Krzyknęła, oburącz uderzyła go w pierś, próbując zepchnąć z kanapki. Uśmiechnął się, obel-żywie, wyrozumiale. Puścił jej rękę, objął. Już ręce stały się bezbronne. Mogła krzyczeć chwilę.
Był ohydny, wstrętny, o tyle, o tyle silniejszy. Zamykał jej krzyk ustami. Bełkotała, coraz bardziej bezbronna. Ten stłumiony bunt był tak poniżający, że miała wrażenie, jakby leciała w dół, w przepaść, tracąc dech, bodaj przytomność. Pewnie naprawdę trochę straciła tej przytomności, bo nie spostrzegła, jak sięgnęła dna. Teraz serce też zamierało, ale inaczej, narastająco. Ręce, które odpychały, przyciągały. Usta...
Teraz płakała, szeptała jakieś głupstwa, przysięgała mu swoją miłość, żaliła się, że najboleśniej, najdotkliwiej w nią ugodził, że dla niej jest wszystkim, że sama myśl o innym wywołuje w niej mdłości.
Długo nie otwierała oczu, bojąc się go, bo ni słowem nie odpowiadał na jej zaklęcia. Bała się, że będzie pogardliwy, gorzej, wyrozumiały. Gdy umilkła, leżeli czas jakiś milczący, znieruchomiali. Długo, dziesięć minut, piętnaście.
Nie wytrzymała tego wyczekiwania. Otworzyła oczy, gotowa przyjąć wszelki wyrok, niezdolna dłużej znosić niepewności.
Nie był pogardliwy ani litościwy. Był inny, nigdy go takim nie widziała. Musiał wpa-trywać się w nią przez dłuższą chwilę, bo otwierając oczy, pierwsze, co spostrzegła, to był jego wzrok.
Zaskoczyła go, nie zdążył ukryć swego stanu. Był po prostu smutny. Krótko, bardzo krótko, bo zaraz cień uśmiechu przemknął mu przez oczy, zwyczajny, na pół tkliwy, na pół kpiący. Pocałował ją szybko i rzucił:
- Niesłusznie się nazywasz Hanna.
- Dlaczego?
- Powinnaś się nazywać Baśka.
- Nie znoszę Basiek. To dobre dla wiewiórek.
- Baśka, Barbara, barbarzynka...
A zdawało się jej, że wygrała. Przez ułamek sekundy, gdy przyłapała tamto jego spoj-rzenie, zdawało się, że nareszcie ujrzała to, co w nim jest naprawdę. Ułamek sekundy, a ileż nadziei mogła w sobie przeczuć, ile radości przemknęło, dostrzegalnej tylko dlatego, że minę-ła.
Już nie mogła krzyczeć, bić, drapać, nawet płakać. Patrzyła na tę piękną twarz, siwe oczy, szare włosy. Była zdumiona kolejnym odkryciem: okazuje się, że można to wszystko znienawidzić, można tym gardzić, brzydzić się. Czymże jest ta siła, która tyle może znieść i nie skruszyć się?
Była młoda, Kolumbowi też kula ziemska zdawała się prosta i nieduża.
TURWĄGI
1
Teraz było dziwaczne, poniemieckie miasteczko, wciśnięte między dwa duże jeziora i kilka zalesionych pagórków. Na ich zboczach stały zgrabne domki, otoczone od tyłu sadzika-mi, od. ulicy szeregiem niebieskich świerków. Za to całe śródmieście to były tylko ruiny.
Przyjechali tu wcześnie, jeszcze w kwietniu, gdy w miasteczku było ze dwa tuziny cy-wilnych mieszkańców. Z całej wojny, właśnie teraz, gdy już się kończyła, przeżyli najbardziej niebezpieczne dwa lub trzy miesiące. Wojska tu już nie było, tylko jakieś bazy, jakieś etapy, to znaczy kilkunastu szoferów, magazynierów, konwojentów, pod wodzą sierżanta, któremu praktycznie nieograniczona władza potężnie przewróciła w głowie. Za to przez miasteczko przewalały się jakieś bandy pierwszych osiedleńców albo raczej po prostu szabrowników. W dzień chodzili po uliczkach, między pagórkami, nad kanałem, w parkach, przymierzali swoje apetyty do ocalałych domków, wieczorami zjawiali się gromadnie, łamali drzwi, szli schoda-mi na górę, do strychów czy na dół, do piwnic, świecąc latarkami, szukali ukrytych skarbów, co najdziwniejsze, często je znajdowali.
Te ciemne, kwietniowe noce pełne były wołań, ostrzegawczych i grożących. Buchały serie wystrzałów. Przeraźliwie darły się kobiety. Najstraszniej krzyczeli mężczyźni napadnię-ci gdzieś w ruinach. Wyły psy.
Siedzieli z Lechem w swoim domku. Wybrali go w momencie jakiegoś naiwnego unie-sienia: był ostatni, nad samym kanałem, który łączył oba podmiejskie jeziora. Dalej była tylko aleja brzózek, miasto się kończyło. Za kanałem były jeszcze koszary, spalone przy odwrocie Niemców.
Domek był niewielki, z facjatką i stryszkami na górze. Na parterze trzy pokoje, kuchnia, łazienka. Najmilszy był ogródek z dwoma tuzinami jabłoni, z tują, krzakami porzeczek, z nieodstępnymi niebieskimi jodełkami od frontu.
Wiosna była ciepła, dzikie wino na południowej ścianie zaczęło puszczać seledynowe pędy. Poprzedni mieszkańcy mieli za dużo zmartwień jesienią, nie wykopali kłączy georginii i teraz przebijały ziemię pokraczne, różowe łodyżki. Hanna któregoś ranka nie wytrzymała, wzięła saperską łopatkę ze stosu, który nie wiadomo dlaczego leżał na brzegu kanału. Zaczęła kopać, wyrównywać klomb. Lecha nie było. Poszedł po najtrudniejsze do zdobycia: po chleb.
Kopała kwadrans, zapomniawszy, gdzie jest, czując tylko wielkie słońce na karku, wła-ściwie szczęśliwa, wolna od najgorszych obaw, bo sama tylko, z Lechem. Nie usłyszała kro-ków. Nagle przed oczami coś mignęło i ciężkie buty zaczęły deptać świeżo skopaną ziemię.
Krzyknęła ze strachu i złości. Zaraz umilkła: to był Lech.
- Zwariowałaś, dalibóg! - cedził przez zęby. - Mówiłem: ani śladu, że tu ludzie. Co chcesz, żeby nas w nocy...
- Ależ, Lechu, kto tu zagląda?...
Lech obejrzał się:
- Już cię tu nie ma! Szybko do domu!
Po kwadransie przyszedł, otarł ręką czoło:
- Niech ich diabli! W komendanturze uczepił się taki jeden. Mówi: dziewuchę chowasz podobno. To świństwo, nawet nie pokażesz... Ledwo się wykręciłem, chciał za mną...
Wyjrzał przez okno, klepnął się w czoło, pobiegł z powrotem. Zbierał suche liście na trawniku, sypał na klomb, troskliwie maskował ślady świeżej pracy.
Kategorycznie zabronił dokonywać jakichkolwiek robót w ogródku czy w domu. Nie palili w piecu, strawę gotowali na prymusie, zdobywszy za wódkę kilka litrów nafty. Wieczo-rami zapalali świece tylko w pokoju od strony kanału, starannie zawiesiwszy okna. Żywili się przydziałowym chlebem, który raz na parę tygodni docierał tu z dalekiej Mławy czy Ostro-łęki. Na szczęście Lech znalazł prawie całą łódkę. Miał swój spinning. Jeździli na zimne jezioro, schowani za przylądkiem czy wyspą przed północnym wiatrem, czyhali na szczupaki. Niemcy w czasie wojny zaniedbali odłowy i szczupaków było dużo. Lech chodził potem na rynek i zamieniał je na co się da, na jajka, konserwy.
Bo niepostrzeżenie w owym zrujnowanym śródmieściu stworzyło się coś w rodzaju rynku. Między zwaliskami tłuczonej cegły zaczęły siadywać baby z koszykami. Kręcili się mężczyźni z przerzuconymi przez rękę ubraniami, płaszczami, związanymi za uszy parami butów. Wszystko to było niezwykle uczulone na każdego świeżo przybywającego, patrzyło, nasłuchiwało, węszyło, czy nie ciągnie skądeś jakiś kolejny patrol. Władza, która narastała na tych ziemiach, była jeszcze wątła i nietrwała. Objawiała się nie tam, gdzie była najbardziej potrzebna, ale tam, gdzie najłatwiej się mogła objawić. Niezdolna zapewnić bezpieczeństwa mieszkańcom przed nocnymi rabusiami, ścigała babiny z koszykami za brak jakiegoś za-świadczenia, absolutnie nikomu nieprzydatnego.
Potem nagle sypnęło ludźmi. Pewnie już była zima, gdy przybyły pierwsze transporty repatriacyjne. Do ich przyjazdu wszystko, co się dało, starannie rozszabrowano. Czego nie było można wywieźć: szyby w oknach, dachówki - potłuczono, ot, tak sobie, z braku innych rozrywek. Teraz repatrianci ciągnęli wory ze swymi rzeczami do opuszczonych kamieniczek, w których nawiało śniegu po kolana, zatykali okna dyktą, zostawiając jakieś kwadraciki szkła w górnym kącie. Brakło opału, rąbano drzewa w parkach, oweż niebieskie jodełki. Rynek od razu się ożywił.
Przeżyli ten rok z Lechem w niezwykle trudnych warunkach, w niepokoju, na pół gło-dzie, bałaganie. Dopiero znacznie później, w chwili jakiegoś kolejnego rozrachunku z wła-snym życiem, nie bez zdumienia dostrzegła, że ze wszystkich lat, które z Lechem spędziła, ten rok właśnie był chyba najszczęśliwszy.
Byli bowiem tylko we dwoje, zagubieni we wrogim, dzikim świecie, potrzebni sobie, niepotrzebni poza tym nikomu. Trudy codziennego życia zwalniały ich od przesadnych roz-myślań na temat tego, co ich łączy. O szczęście było nie tak znowu trudno: chleb trochę le-pszy, ładny szczupak, woreczek nasion rzodkiewki, worek węgla, na sankach przywieziony ze stacji.
Długo byli sami na tej ulicy wpierającej się w kanał. Owa fala repatriantów przyniosła sąsiadów. Uliczka z wolna nabierała znaków życia, w zimie dym szedł równymi kolumnami znad kominów, dzieci jeździły na sankach.
Gdzieś w marcu zapukał ktoś do domu. Lecha nic było. Zgodnie ze zwyczajami owego roku ani ruszyła się z miejsca. Pukano jeszcze kilkakrotnie, wreszcie ktoś zaklął i poszedł sobie. Wyjrzała ostrożnie za nim. To był listonosz! Rzuciła się do drzwi, odciągała zasuwki, zdejmowała łańcuchy. Otwarła je wreszcie: jak biały, nieduży ptaszek wleciał do środka list.
Chwyciła go, przeczytała adres: Lech Oleszkiewicz, Trzeciego Maja 11, miasto Turwą-gi, województwo olsztyńskie. Pismo było kobiece, liścik pachniał nawet jakimś dalekim, za-pomnianym zapachem, jakąś szkolną zabawą, kotylionem... Straszny zapach, bo zaraz następ-ne skojarzenie, owa biała plama w półmroku, głos Lecha...
Trzymała kopertę w ręce, minutę, dwie. Chciała ją zniszczyć od razu, nie czytając. Właśnie w tej chwili, siedząc w brudnym, na pół ciemnym, zimnym domku, zajęta skroba-niem kilku kartofli, jak wielki skarb przyniesionych wczoraj z rynku, rozmyślając, co zrobić z rozlatującymi się podeszwami jedynych zimowych butów, uświadomiła sobie Hanna, że to wszystko szczęście. Tak złośliwie bowiem skonstruowana jest nasza świadomość, że dopiero koniec pozwala nam ocenić walory każdego kolejnego okresu życia.
Potem naszła na nią pokusa odczytania listu. Poczuła nagle w koniuszkach palców swędzenie: już by darła kopertę. Podeszła pod okno, jeszcze raz przyjrzała się charakterowi pisma. Nic jej nie przypominało. Nagle ogarnął ją wstręt. Cisnęła list na stół. Wstręt nie mi-nął, na odwrót, wyrósł, stał się konkretny, fizyczny, obrzydliwy. Ledwo dobiegła do kuchni, pochyliła się nad zlewem...
Ledwo się wyprostowała, ledwo dowlokła do krzesła. Wstręt nie minął, wszystko stało się wstrętne. Nagle poczuła wszystkie zapachy domu, obieranej cebuli, wilgotnej sieni, nie wietrzonej pościeli, najohydniejszy - zlewu.
Już znowu stała nad nim wstrząsana torsjami. Całe przedpołudnie miała zepsute. Co pomyślała o liście, napadały ją szczególnie silne zapachy domu, zaraz szły mdłości, biegła. Po paru godzinach ledwo stała na nogach. Usłyszała szczęk zamka i znowu pobiegła nad zlew. Słyszała kroki Lecha i nie mogła się wyprostować. Podszedł, przez sekundę głos miał pełen troski:
- Co z tobą?
Odwróciła się, machnęła ręką w stronę jadalni:
- To wszystko to! - zawołała bez sensu.
Uniósł brwi:
- Otrułaś się? Mięso? Kiełbasa?
- List! - krzyknęła z furią.
- Jaki list? Co z tobą, Hanno?
- Od tej twojej...
Zaraz coś mu w twarzy zgasło, oczy odwrócił, poszedł do jadalni. Pobiegła za nim. Nie zdawała sobie sprawy, że nagle całkiem się odmieniła. Czuła, że jest okropna, zielona, z pod-krążonymi oczami, nie czuła, że czyni coś takiego, na co przez te wszystkie blisko siedem lat z nim nigdy sobie nie pozwalała.
Wpadła tuż. za nim. Brał list, a ona przywarła oczami do jego twarzy, łowiła odruch oczu, chciała wiedzieć, co mu mówi to pismo. Złowiła: przelotny błysk.
- Tiens, tiens! - powiedział i szybko rozdarł kopertę. Niemal rękę wyciągnęła, żeby zagarnąć białą kartkę. Odwrócił się, krok odszedł, jakby przeczuwając jej stan.
Nie wytrzymała, krzyknęła:
- Od kogo? No? Od kogo?
Spojrzał na nią chłodno, gdy zaczął mówić, przypomniał się jego ton wtedy, z tej izby, światło gasnącej lampki, biała plama brzucha Wydrowej, jej ciężkie nogi.
- A co to znowu za maniery?
Pociemniało jej w oczach, tupnęła nogą:
- Takie maniery, że przez twoje listy cały ranek jakbym na tamten świat...
Zaśmiał się dosyć sucho:
- No, w każdym razie listy tu nic nie winne. Winszują ci. Tylko tego nam do szczęścia brakowało!
Krew jej uderzyła do twarzy: dopiero teraz zrozumiała. Jakby ciągle była dziewczynką! Wstyd, bardzo wielostronny, kazał jej zmilczeć. Wyszła z pokoju, roztrzęsiona, bezradna. Nie patrzyła już na niego, czuła tylko za sobą jego ironiczne spojrzenie.
Na pół przytomna dobrnęła na górę, do facjatki. Stanęła przed oknem, zagapiła się w marcowy pejzaż, ściemniały lód na kanale, ciężki śnieg w krzakach porzeczek, gromadę wron na brzózkach. Jakoś niepostrzeżenie dokonało się w jej świadomości całkowite przesunięcie stanów uczuciowych. Wstręt, strach, obrzydzenie, które, zdawało się jej, były następstwem listu, znikły. Widziała list, teraz było to coś tak błahego... Nagle wydała się sama sobie nosi-cielką czegoś niezwykle ważnego, widziała się potężna, zwycięska, niemal samowystarcza-lna.
To ostatnie tylko przelotnie, tylko niejasno, raczej wtórnie. Dominowało uczucie wła-snej ważności, zdolności przyniesienia nieopisanego szczęścia Lechowi, sobie, całemu świa-tu.
Oczywiście, żaden z tych stanów ani nie był uświadomiony do końca, ani trwały. Przemknęły przez nią, poprzedzając właściwe uświadomienie, nadając mu z góry mażorową tonację.
Po tamtej rozmowie z Lechem w puszczy, po tamtym zawodzie nie tylko nie wracała do tego tematu, ale nawet starała się nie myśleć - zbyt bolesną dostała wtedy nauczkę. Teraz jakby w ogóle nie było owej rozmowy. Widziała przyszłe dziecko, widziała własną radość, zdawało się, że tego starczy, aby wszystko dokoła było też szczęśliwe.
W tym zupełnym zwrocie uczuciowym zdumiewający był jej stosunek do Lecha. Nie pamiętała ani tamtych słów, ani tego tonu, przecież zaledwie sprzed kilku minut. Perfidna natura jakby chciała zadośćuczynić za ten wieczny kobiecy niedosyt, za jego poczucie niepeł-ności, niepełnowartości, właśnie w tym stanie przepajając ją przekonaniem o swojej nieod-partej mocy uszczęśliwiania.
Oderwana od wspomnień, cala w myślach o tym, co ma światu do zaofiarowania, stała pięć minut, kwadrans. Na dole słyszała kroki. Nic jej to nie mówiło.
- Hanno! - zawołał Lech. - Co z tobą znowu?
Uśmiechała się, wyrozumiała, z jego irytacji. Milczała. Zawołał drugi raz, potem polazł po schodach, odwróciła się, gdy dopiero wysuwał głowę, podbiegła, gdy głowa jego ukazała się na wysokości jej twarzy, podbiegła, uścisnęła, ucałowała. Był zmieszany, przelotnie musnął jej policzek, ostrożnie ją odsunął:
- Wiesz - powiedział jakoś przepraszająco. - To nic ważnego.
- Co znowu?
- No, ten list.
Zaśmiała się, z siebie przede wszystkim. Pojąć nie mogła własnej rozpaczy sprzed pół-godziny Lech patrzył na nią, też nie pojmując tego przebaczenia, tej radości, nie widząc pro-stych przyczyn jednego i drugiego, dlatego mimo woli niezgrabny i brutalny.
- Ale za to wiesz... - powiedział. - Z tym twoim interesem, to nie żarty...
- Z jakim interesem?
- No, z tym twoim stanem...
Milczała. W oczach musiała mieć jakieś odblaski katastrofy, która się działa w jej świa-domości, bo jakoś zamamrotał, urwał. Teraz znowu zakołowało się jej w głowie, zakręciło, mdłości, ledwo utrzymała się na nogach, chwyciła za poręcz fotela. I tego nie spostrzegł, nie pojął! Po chwili, wzrok spuściwszy, ciągnął:
- Uprzedzałem cię przecież... W żadnym razie...
- Czemu? Miejsca tu nie ma?
Machnął ręką.
- Zarobię na nie i na siebie...
- Kochanie, bez deklamacji!...
Milczała, patrzyła w niego, błagała tym wzrokiem. Niebyło to całkiem bezskuteczne, bo jednak bał się spojrzeć, jąkał się, przestępował z nogi na nogę. Ale ciągnął dalej, pewnie zły za tę słabość, nawet forsował ton:
- Mówiłem ci, w żadnym razie! Powiem wprost, tu trzeba wybierać!
- Mianowicie? - krzyknęła zapalczywie, ciągle jeszcze nie doceniając skali ciosów, któ-re może otrzymać. - Między czym?
- Między kim, spytaj.
Zbladła. Odwróciła się i poszła na dół. Jej milczenie znowu go zawstydziło. Szedł za nią i mamrotał:
- To takie straszne! To zrazu zdaje się małe, nic nie znaczące. A potem się rozrasta i wypycha cię z życia! Ty tego nie rozumiesz. Za nic, za nic...
Nie powiedziała nic. Jedli w milczeniu obiad. Milczał, nie patrzył na nią, po obiedzie poszedł na podwórze, ciachał siekierą polana. Siedziała w pokoju, patrzyła na brudne talerze, niezdolna palcem ruszyć. Nie miała absolutnie pojęcia, co zrobi w tym nagle wybuchłym dramacie. Stała się nagle znowu ubezwłasnowolniona. Racje Lecha ścierały się z racjami tego bezbronnego pojęcia, które się dziś zjawiło. Bezbronność zdawała się mu dawać przewagę. Siedziała i ze straszną, okrutną dokładnością widziała swoją podłość, jeśli ulegnie Lechowi.
Potem, nie bardzo wiedząc, co czyni, poszła do sypialni, siadła na łożu. Bezmyślnie otworzyła szufladę nocnego stolika. Pod książką leżał list. Wzięła. Litery się rozpływały, sło-wa skakały w oczach, nie wytrzymała, zerknęła na podpis: „całuję cię mocno, twoja Hanka”.
Było ciemno, gdy wrócił. Przyszedł do niej, siadł. Milczała. Gdy dotknął jej twarzy i poczuł, że płacze, zrozumiał od razu, pochylił się, pocałował.
- Moje biedactwo! - szepnął nawet.
2
W dwa tygodnie było po wszystkim. Po wszystkim! Właśnie jakby jej wszystko odjęto, wróciła do domu, leżała parę dni, opustoszona. Jedyne, co czuła, to tę właśnie pustkę, pustkę pokrzywdzenia, odebrania, ofiary, którą złożyła. Czujemy dreszczyki czytając o pogańskich bogach, zachłannych i krwiożerczych, ale przecież ludzkie ofiary wcale nie znikły, na odwrót, są dziś częstsze niż sto lat temu.
To poczucie ofiary, którą złożyła Lechowi, było ostatnią resztką krótkotrwałego stanu, gdy się sama sobie zdawała zdolna uszczęśliwić cały świat. Leżała przez te parę dni, Lech był wyjątkowo uczynny, karmił ją, bawił rozmową. Kwiecień był wietrzny, chłodny, niepodobny do zeszłorocznego. Lech palił jej w piecu. Siedzieli wieczorami wpatrzeni w rozdygotane drzwiczki, przeważnie milczeli, ale razem.
Potem wstała, zabrała się do zwykłej pracy. Tego pierwszego dnia przy obiedzie Lech był jakiś zmieszany, chrząkał, miał rozbiegane spojrzenie. Obserwowała go spod oka, na pół ironicznie, na pół niespokojnie. Nie wytrzymała:
- No, co znowu?
Lech zamamrotał, oczy spuścił:
- Wiesz, z tamtym listem...
Krótkie, ale dotkliwe ukłucie w sercu. Przełknęła je.
- No?
- Tyś go czytała, prawda?
No wiesz!
Nie wierzył. Chciała krzyczeć, płakać: była bardzo obelżywa ta niewiara, bo cała szla-chetność, cała chwała zwyciężenia pokusy szła w ten sposób na marne. Przezwyciężyła się, obojętnie rzuciła:
- Nie wierzysz, trudno.
Musiał uwierzyć, bo bardzo mu zależało na dalszym ciągu:
- Wiesz, to Hanka pisała. No, wiesz...
- Która?
- No, moja... no, nie udawaj. Miodoborska.
- Ach tak? No i co z nią?
- Bardzo źle. Wiesz, była w Warszawie. Podczas Powstania straciła wszystko...
- Biedaczka!
- Właśnie. Pisze teraz...
- A skąd dostała adres?
Lech jakoś się zmieszał, na bardzo krótko:
- Mam przyjaciela w Krakowie. Pisałem do niego...
- Ach, tak. No?
Była spokojna. Zdawało się jej, że jego uniżony ton oznacza zasadniczą zmianę w ich rodzinnym układzie sił. Chciała być wyrozumiała.
- Była w Pruszkowie. Teraz siedzi w Książu Wielkim. To taka dziura, koło Miechowa. W okropnych warunkach... Kątem...
- I co robi?
- Przymiera głodem.
- Patrzcie państwo!
Zawołała i umilkła. Lech też milczał. Patrzył na nią i milczał. Było to dziwne, rozkazu-jące milczenie. Spojrzała mu w oczy i uległa:
- No, to niech tu przyjeżdża!
Od razu zapaliły mu się oczy. Zerwał się, podbiegł do niej:
- Kochanie! Wiedziałem, że tak powiesz!
Dziwne, była w jakiś sposób prawie dumna. Pozwoliła się ucałować w policzek i jeszcze dorzuciła:
- Pewnie. Miejsca tu starczy. Napisz do niej...
Chciał coś powiedzieć, powstrzymał się.
Przez najbliższe dwa tygodnie stosunki między nimi były jak najmilsze. Był uprzedzają-cy, uśmiechnięty, całował ją w czoło, w policzki, ilekroć mijał w pokoju czy w korytarzu. Oporządzili facjatkę, tę samą, w której stała u okna, gapiąc się na ściemniały, marcowy pej-zaż.
Był już wczesny maj, gdy poszli na dworzec. Przez ten rok miasteczko się ożywiło, ale dziwnie. Śródmieście to ciągle były ruiny, tyle że ulice sprzątnięto z gruzów zwalonych na kupy koło jezdni. Wyrosło tu kilkanaście bud z desek, gdzie zaciekle handlowano jedzeniem, ciuchami, najprostszym sprzętem. W dni targowe zjeżdżało ze wsi ze sto podwód, krążyli przesiedleńcy zaciągający z wileńska albo Mazurzy gadający na pół zrozumiałą gwarą i nie-mieckim akcentem. Urzędy bardzo się rozpanoszyły, były zarazem bałaganiarskie i małostko-we. W okolicy szwendały się bandy i milicja ciągle mieściła się w ufortyfikowanej kamieni-czce.
Szli teraz przez to dziwaczne śródmieście. Właśnie był dzień targowy. Koło trzech lokalnych knajp, mimo że godzina dopiero dziesiąta, tłoczyli się pijani. Jeden śpiewał po rosyjsku jakiś cygański romans, inny płakał, szedł i płakał, trzeci stał i półgłosem rugał prze-chodzących. Na murze kredą wypisano osobliwe hasło: z przodu łata, z tyłu łata, tak wygląda demokrata. Ruch był duży.
- Patrz! - szepnął Lech.
Naprzeciw nich szła dziewczyna, dosyć wysoka, o urodzie typowej Niemki: jasne wło-sy, duży, czerwonawy na końcu nos, czerwonawe powieki. Była niebrzydka i wulgarna.
- No? - spytała, nie pojmując. - Podoba ci się?
- Niżej! - szepnął. - Nogi!
Nogi! Były kształtne i całe w czerwonych wrzodzikach, gęsto i regularnie pokrywają-cych skórę od stóp po kolana.
- Co to? - spytała przestraszona i pełna wstrętu.
- Właśnie! - odpowiedział na ten wstręt. - Syfilis.
Dziewczyna nie zdawała się do tych wrzodów przywiązywać żadnego znaczenia, spoj-rzała na nich tępo i przeszła. Hanna odruchowo chwyciła Lecha pod rękę. Spojrzał na nią z góry. Zdawało się jej, że ironicznie. Ze złością puściła jego ramię.
Szła na ten dworzec z mieszanymi uczuciami. Bardzo szybko przeszło jej owo krótko-trwałe ewangeliczne uniesienie. Litość w tym wypadku miała zresztą różnorodne pochodze-nie, nie najmniej ważne w niej było poczucie własnego zwycięstwa, zresztą wymieszane dosyć dokładnie z poczuciem winy. Ale nad wszystkim ciążyło jedno: nowy świat, w którym znaleźli się, nowy, obcy, nieprzytulny i niewspółmierny do wszystkiego, czym żyli przedtem.
Przez ten rok prawie nikogo nie poznali. Żyli we dwójkę, odcięci przepaścią wojny od znajomych, przyjaciół, krewnych. Mamusia umarła ostatniej wojennej zimy. Hanna nie zoba-czyła jej nawet, i teraz, gdy budziła się w nocy, wspominała tamtą scenę, słoneczny śnieg, mamusię na ganku, jej milczenie, jej suche oczy i zaciśnięte wargi. Wiedziała, musiała wie-dzieć, że to na zawsze.
Ta samotność we dwoje, to wyosobnienie zaczynało ciążyć. Wyjątkowość przyciągania, które trzymało ją przy Lechu, też miała swoje granice. Szła teraz i z pewnym strachem, i z ciekawością. Jak, mianowicie, wypadnie konfrontacja z tym trzecim?
Dworzec był mały, po prusku czerwonoceglasty, pełen ludzi z tobołami. Trzeba było długo czekać, pociąg z Olsztyna miał, oczywiście, swoją godzinę spóźnienia. Gdy wreszcie wytoczył się spomiędzy zieleniących się właśnie drzewek i składzików, wszystko w świado-mości Hanny znikło, został tylko strach.
Pociąg stanął, podróżni z tobołami rzucili się na drzwi, z których bezradnie przepychali się przyjeżdżający. Lech wyciągnął szyję, usiłując wypatrywać ponad głowami stłoczonych. Krzyk, przekleństwa, gwizdki milicji kolejowej.
Szli po kolei wzdłuż czterech wagonów pociągu. Nigdzie nikogo, kto by przypominał Rywalkę. Już zrezygnowani, że nie przyjechała, stanęli pośrodku peronu, chcąc odejść, gdy ktoś zawołał:
- Leszku!
Dziesięć metrów od nich, koło wagonu, stała maleńka zgarbiona kobieta w zimowej pelisie z rudych, dosyć oblazłych lisów i w dziwacznym, niemodnym kapeluszu. Była stara! Hanna ją dostrzegła już przedtem i nawet się nie przyjrzała, tak ta starość zdawała się nie-wątpliwa.
Teraz błysk radości, zaraz przytłoczony współczuciem. Kątem oka spojrzała na Lecha. Przez parę sekund był przerażony, z najwyższym wysiłkiem zdobył się na uśmiech, podbiegł. Rywalka za to najwyraźniej w świecie nie zdawała sobie sprawy ze swego wyglądu, bo rzuci-ła się mu naprzeciw, wyciągając ręce i minoderyjnie piszcząc:
- Leśku, Leśku, naleście...
Padli sobie w objęcia. Hanna patrzyła na nich, zrazu ciągle jeszcze pełna współczucia. Dosyć szybko jednak ta najjaskrawsza i najbardziej zachłanna forma poczucia własnej prze-wagi jakoś się rozproszyła, zjawiło się zniecierpliwienie, nawet niepokój. Stała jeszcze, gdy, na szczęście, Lech podniósł głowę, zobaczył jej wyraz twarzy. Była teraz po prostu gniewna i trochę ciekawa: jak ten „Lesiek” potrafi wybrnąć z bądź co bądź dosyć pogmatwanej sytua-cji? Kogo będzie przepraszać, za kogo?
Ale Lech wcale się nie zmieszał. Po prostu odsunął od siebie Rywalkę. Powiedział:
- Chwileczkę, Hanulko... Przywitaj się grzecznie...
Popchnął ją leciutko do Hanny. Jeszcze z buzią w ciup, oderwała się od piersi Lecha i nagle ujrzała przed sobą Hannę. Miała tak zaskoczone spojrzenie, jakby w ogóle nie wiedziała o jej obecności tutaj. To dopiero Hannę oburzyło, podeszła krok, wyciągnęła rękę i bardzo chłodno się uśmiechnęła:
- Dzień dobry pani. Bardzo się cieszę, że pani przyjechała do nas.
Rywalka obejrzała się na Leszka, nie znalazła u niego pomocy, szybko przywołała z powrotem swój pomięty uśmiech:
- I ja, i ja bardzo się cieszę...
Teraz obie spojrzały na Lecha. Stał koło nich, patrzył jakoś na obydwie jednocześnie i uśmiechał się wieloznacznie. Hannie zdało się nawet, że jest w tym odrobina ironii.
3
Zamieszkali więc we troje w tymże domku przy ulicy, która tymczasem zdążyła dostać nazwę „Trzeciego Maja”. Przez pierwsze dni wszystko szło dosyć łatwo, Rywalka rzeczywi-ście była zabiedzona i nawet ich zwyczajna strawa, ryby, kartofle, zdawała się jej imponować. Pierwsze dni to było, jakby jakaś dalsza krewna, starsza kuzynka, może aż ciotka przyjechała do nich w gościnę. Było łatwo jej usługiwać, uśmiechać się nawet, dopóki działała ta tym-czasowość.
Ale po jakimś tygodniu stan ten stał się nie do utrzymania. Lech właśnie dostał pracę. Dotąd żyli doraźnie: przychodzono doń jak do lekarza, proszono na konsultację przy powa-żnych samochodowych niesprawnościach. Rychło zyskał mir u wszystkich właścicieli war-sztatów naprawczych. Zaczął nawet tworzyć coś w rodzaju własnego warsztatu. Odremonto-wał motor do łodzi, kupił starą motorówkę. Teraz wiosną jeździł na duże jezioro, na północ od miasta. Powyrastały tam potężne szczupaki. Przywoził za każdym razem po dwadzieścia, trzydzieści kilo ryby, przychodzili sąsiedzi, kupowali...
Teraz jednak musiał z tym skończyć. Miejscowe władze uparły się, żeby stworzyć wła-sne zakłady mechaniczne. Chodziło, zdaje się, o kredyty z Warszawy. Wpakowano mu na gwałt stanowisko głównego inżyniera. Przyjął to po swojemu: opierał się, ale łagodnie, żeby nie doprowadzić do konfliktu, przy bardziej energicznym nacisku uległ.
Właśnie teraz zaczął chodzić do pracy. Hanna zrywała się o siódmej, biegła do kuchni, rozpalała prymus, stawiała wodę. Potem biegła budzić Lecha. W półgodziny później jedli po-śpiesznie śniadanie, przerzucając się półsłówkami: kiedy wrócisz? Co wieczorem? Wstawał, całował ją w czoło, wychodził.
Właśnie w tej chwili zaczynała się codzienna męczarnia. Hanna zmywała naczynia, stawiała na ogień wodę. Była zaledwie ósma. Rywalka wstawała koło dziewiątej. Godzina dziennie na rozmyślania o swojej roli w tym domu. Usługiwać... Jednemu, drugiej... Mściwe postanowienia: ani spojrzę, ani odpowiem, najwyżej mruknę pod nosem i wyjdę. O dziewiątej na schodkach zjawiała się tamta. Uśmiechała się po swojemu, to znaczy bezradnie, przepra-szająco:
- Pani Hanno, dalibóg, aż mi wstyd! Jutro ja zejdę wcześniej, ależ tak, tak, proszę mi pozwolić. Po prostu wstyd mi, że nadużywam pani uprzejmości...
- Głupstwo! - ucinała Hanna tym swoim zaplanowanym, niegrzecznym tonem. Rywalka kurczyła się, jakby ją zdzielono po karku. Dopiero ciągnęła swoje:
- Ależ tak, ależ tak!
Hanna bez słowa podawała kawę, przysuwała talerz z przydziałowym, ciemnym i grzą-skim chlebem. Patrzyła chwilę, jak tamta chyliła się nad jedzeniem, smarowała smalcem chleb, chłeptała pierwszy łyczek kawy. Potem wychodziła z pokoju. Ta ceremonia porannej usługi niejednolicie działała na jej samopoczucie. Raz afirmowała ją, jako panią domu, raz degradowała do roli służącej. Decydował, oczywiście, Lech. A ten zachowywał się aż trojako.
Był niezwykle czuły, gdy zostawali sam na sam. Rychło przestała traktować tę czułość dosłownie, rozszyfrowała, że to była tylko zapłata za grzeczność wobec tamtej, za spokój w domu. Zabawniejszy, bo bardziej bezbronny był, gdy spotkali się we troje. Usiłował zacho-wywać się swobodnie, żartował, że jest stworzony do życia po turecku, z całym haremem. Ale śmieszek jego był przymuszony, manewry między obydwiema Hannami zbyt widoczne.
To wszystko byłoby jeszcze do zniesienia, gdyby nie jego trzecia postawa: wobec tam-tej. Parę razy Hanna coś dosłyszała, coś dostrzegła. Gdy tamci byli sami, Lech zupełnie jak wobec niej, Hanny, zachowywał się czule wobec Miodoborskiej. I też się czuło, że jej płaci za spokój. To było ohydne, ohydne!...
Ohydne, ale nie do pokonania. Wszelkie próby buntu, gniewania się, dąsów karał dora-źnie suchym tonem i niedwuznacznym przechyłem na stronę Rywalki. Obywało się bez wy-buchów, podnoszenia tonu, błyskawic w oczach i ten automatyzm kary był najgorszy, nie do odwrócenia. Mijała, gdy tylko Hanna zdołała wrócić do zwykłej uprzejmości wobec Miodo-borskiej.
Kto wie, może by się i ułożyło to życie we troje, może by przyrosło, zakrzepło, nie dało się ruszyć. Ale tej wiosny miasteczko było już inne. Już nie obeszło się bez znajomości. I wtedy, chyba po raz pierwszy w życiu, Hanna zyskała przyjaciółkę.
To byli jacyś znajomi Lecha z Wilna. Pewnego dnia Lech przyszedł na obiad „we troje”. Otworzył drzwi, Hanna wyskoczyła, jak zwykle, żeby go przywitać. Była ubrana po domowemu, w fartuchu, ledwie związawszy włosy, z rękami mokrymi od skrobania kartofli. Otworzyła drzwi z rozmachem i osłupiała.
Para młodych ludzi uśmiechała się przyjaźnie do niej. Ona, niewysoka, czarna, o miłej, okrągłej buzi z zadartym noskiem. On, trochę niższy od Lecha, ale przystojniejszy, też cie-mnowłosy, uśmiechnięty jakoś po chłopięcemu, to znaczy w nieodparty sposób. Lech popy-chał ich do środka:
- No, właźcie, poznawajcie się z Hanną. Hanuś, przyprowadziłem ci gości na obiad. Mili, co?
- To pan jest miły, że tak na łapu-capu zwala żonie na głowę nieproszone gęby - ode-zwała się dziewczyna. - Nie, pani Hanno? Ci mężczyźni są niemożliwi. Jestem Grażyna Bro-chocka. Tadek, przedstaw się.
Tadek ukłonił się, schylił do jej ręki. Czym prędzej schowała ją za plecami. No to cmoknął ją w łokieć. Zamieszanie trwało parę minut. Ledwo się jakoś wyklarowało wszystko, gdy weszła Miodoborska.
Sekundę nikt się nie ruszał. Nawet Lechowi zabrakło konceptu. Tylko Brochocki odru-chem swej tak naturalnej, że aż prawie mechanicznej grzeczności schylił się przed tamtą. Lech jeszcze milczał, to Hanna przełamała opory głosu:
- Państwo Brochoccy, pani Miodoborska...
Grażyna zaraz pobiegła do kuchni:
- Chodźmy, chodźmy, pomogę pani. - Miodoborska też zajrzała do nich, ale Grażyna zamachała rękami:
- Nic tu po pani, dziękujemy, dziękujemy! Gdzie kucharek trzy, sama pani wie...
Hanna zlitowała się, poprosiła tamtą, żeby postawiła dodatkowe nakrycia. Gdy poszła, Grażyna spojrzała spode łba na Hannę:
- Co to za jedna? Ciotka?
Bardzo trudno było Hannie odpowiedzieć. Bąkała:
- Nie, niezupełnie. To właściwie...
Grażyna buchnęła śmiechem i nagle objęła Hannę za szyję:
- Ależ wiem, wszystko wiem. Nie wierzyłam, póki na własne oczy...
- Co pani wie? - nastroszyła się Hanna.
- No, o was. Powiadają: Oleszkiewicz z dwiema żonami mieszka. Chciałam się przeko-nać, jak też ludzie bujają...
Hannie stężała twarz, ale zaraz pierwsze jej próby repliki Grażyna przełamała błyskawi-cznie: ucałowała Hannę w oba policzki i dobiła trafnym ciosem:
- A ta młodsza, ta prawdziwa, to jeszcze tego stanu rzeczy broni! Nie, nie, pani Hanno, proszę się nie gniewać na sprzymierzeńców...
Mimo to Hannie nic przeszła pewna rezerwa. Dopiero przy obiedzie, po paru kielisz-kach, Grażyna zwyciężyła ostatecznie.
Brochocki był starym znajomym Lecha - młodszym kolegą z gimnazjum czy coś w tym rodzaju. Z zawodu był aktorem i spikerem radiowym. Trafił do miasteczka przypadkowo. Lech, który już miał wielki mir u miejscowych władców, wyrobił mu stanowisko w radzie miejskiej. Pili teraz z Lechem za pomyślną pracę.
- Tylko jeszcze - mówił Tadeusz - musisz dopomóc Grażynie. Ty jej nie znasz, to tytan pracy. Energia ją rozsadza...
- Niech pan go nie słucha, to nie ja pracowita, to on leń patentowany!
Lech śmiał się. Hanna się uśmiechała. Miodoborska siedziała z boczku, zapomniana przez wszystkich, niepotrzebna, może godna litości?...
Następnego dnia Grażyna wtargnęła do domu może w godzinę po wyjściu Lecha.
- Witam szanowne panie! Hanna, niech się pani zaraz ubiera, idziemy.
- Ależ dokąd? Nie mam czasu, muszę sprzątnąć, naczynia...
- To pani Miodoborska załatwi. Nieprawdaż?
- Tak, tak, bardzo chętnie! - zatrzepotała tamta. - Ja zawsze pani Hannie proponuję...
Wyszły na czerwcowy, ciepły i czysty poranek. Za kanałem zieleniły się młode brzózki. Nawet ruiny wyglądały jakoś przytulniej. Drozdy pogwizdywały na starych jesionach.
- Dokąd? Co się stało? - spytała Hanna.
- Nic się nie stało. Po prostu chciałam panią wyrwać z tej wiecznej kuchni, tego wie-cznego domu...
Hanna chciała powiedzieć, że w ten sposób zostawia tamtej szansę wypełnienia tej wo-lnej przestrzeni przy Lechu, ale nie umiała znaleźć eleganckiego sformułowania. Wybąkała coś mętnego. Grażyna przerwała jej w pół słowa:
- Otóż pani się myli.
- W czym?
- We wszystkim. Przede wszystkim w ocenie siebie, męża, tej tam pani...
- Mianowicie?
- Siebie pani nie docenia, ich przecenia.
- Ją?... Może...
- Nie tylko - ze złością machnęła ręką Grażyna. - I nie przede wszystkim. Jego, jego pani przecenia...
- Pani wybaczy...
- Nie wybaczę. Widziane to rzeczy, żeby tak się dać opętać facetowi! A któż on jest, żeby tak się przed nim?... Co to za maharadża?
Hanna stanęła.
- Przepraszam panią - powiedziała z przesadnym chłodem. - Na mnie już czas.
Grażyna uniosła brwi i zaraz buchnęła śmiechem:
- Obraziła się? Dziecino, jesteś urocza! Zniewolili ciebie, a ty się rzucasz na tego, kto cię pragnie uwolnić! Za nic!
Chwyciła Hannę pod rękę, chwilę się mocowały, potem Hanna uległa, ruszyła za Grażyną wzdłuż kanału. - Dziecino, pierwsza recepta na utratę męża to świata bożego za nim nie widzieć! - paplała Grażyna. - Kiedy patrzę na tę waszą fantastyczną trójkę, to mi nie o moralność chodzi, mam ją gdzieś. Chodzi o nonsens! Zbytnie posłuszeństwo rozjusza męż-czyznę! Zaczyna sobie za dużo pozwalać. Cierpisz tę jakąś Miodoborską, dobrze. Ale nie o to chodzi, że on się z nią prześpi...
- Nie! - wrzasnęła Hanna.
- Co nie? - nie zrozumiała Grażyna.
Hannie krew uderzyła do policzków. Stała, zagapiona w drzewa za kanałem, nie widząc ich, nie słysząc słów Grażyny, nie czując, jak ta targa ją za rękaw. Bardzo szybko do przera-żenia i wściekłości domieszał się wstyd. Bo Grażyna niebawem się domyśliła i buchnęła śmiechem:
- Jak to, ty nie wiesz? Nie wiedziałaś? Nie domyślałaś się? To ty myślisz, że oni o metafizyce... Cha, cha, cha!
Właśnie ten wstyd okazał się najsilniejszy i stłamsił wszystko poprzednie.
- Oczywiście, że wiem! - zawołała. - Ale co to ma za znaczenie?
- Uważasz, że mu nie ubędzie? Że się nie zmydli?... Bardzo słusznie. Tylko że nie wolno, żeby nabrał zbytniej pewności co do ciebie samej. Rozumiesz? Mężczyzna to bydlę, wiesz? Z nim dobrze, to mu się w głowie przewraca, zaczyna mieć ciebie za byle co. Zawsze musi czuć w tobie jakiś opór, jakąś cząstkę niepokonaną, nie znaną mu, oporną. Rozu-miesz?...
Długo uczyła ją strategii małżeńskiej, na koniec, zaalarmowana jej milczeniem, bły-skiem oczu, zaciśniętymi wargami, zrozumiała, że jej nauki miały aż za duże powodzenie. Przestraszyła się:
- Tylko błagam cię, bez wybuchów! Z mężczyzną to najgorsze!
- Więc uległość źle, walka też źle. Co dobrze? - ze złością zawołała Hanna.
- Masz ci, babo, placek! Walka, ale mądra! Z mężczyzną trzeba walczyć, ale przemyśl-nie. Mężczyzna to kawał chama, siły ma aż nadto, atakiem wprost nic nie zyskasz. Partyzant-ka, rozumiesz? Znienacka, na jego słaby punkt, nalot, raz, dwa... A jeszcze lepiej intoksyka-cja! Wiesz, co to jest?
Hanna miała dosyć tej rozmowy.
- No, już dobrze. Do widzenia!
Grażyna próbowała ją zatrzymać. Błąkając się po na pół zburzonym mieście doszły do rozległego pustkowia, ogrodzonego drutem, z paru barakami w środku. Przed bliższym stał samochód i obok kilku ludzi. Hanna już nie słuchała tamtej, potrząsnęła ją za rękę i wpadła w bramę.
Z grupy mężczyzn wyszedł Lech, uśmiechnięty, jak zwykle, życzliwie i nie bez ironii.
- Cóż się stało, Hanuś?
Wściekłość i wstyd zacisnęły jej usta. Nie mogła rozewrzeć zębów, syknęła tylko:
- Musi wyjechać! .
- Co takiego? - Lechowi uśmiech zmiotło z twarzy.
- Musi wyjechać! Musisz wybierać, ja albo ona!
Była w tym próba sił, ta forma stosunków międzyludzkich, tak mało zbadana, w której ukryte, niezmiernie małe same w sobie przyczyny decydują o wielkich skutkach.
Co, na przykład, stało się Lechowi, że nie zastosował tak skutecznej dotąd metody? Czy sąsiedztwo swoich towarzyszy pracy? Zamiast chłodu i dystansu, zamiast automatycznych sankcji za samą próbę stawiania tej sprawy, wdał się w dyskusję:
- Ale co się stało? Żyłyście dotąd...
- Dotąd tak, a odtąd nie! - krzyknęła Hanna.
- Ciszej! - syknął.
Odwrócił się odruchowo, zerknął na swoich. Dostrzegła to i błyskawicznie oceniła:
- Jeśli dziś nie wyjedzie, wyjadę ja. Słyszysz?
Patrzył na nią z furią. Odwróciła się i poszła do bramy. Słyszała jeszcze, jak klął półgło-sem: to ta cholerna Grażyna. Pewnie widział ją za drutami i zrozumiał...
4
Wieczorem Miodoborska wyjechała. Hanna nie wyszła się pożegnać. Stała u okna, wyglądała przez firankę. Nie z nadmiaru nienawiści, raczej z niepewności i ze strachu przed samą sobą.
Gdy przed południem wróciła do domu, czuła się jak kat przed egzekucją. Marzyła się jej Miodoborska agresywna, obraźliwa, bezczelna. Ale tamta stała w jadalni uśmiechnięta: kończyła właśnie wycierać szklanki. Gdy spojrzała na Hannę, uśmiech jej zaraz się ulotnił, ręce zadrżały, postawiła szklankę na stół.
- Proszę pani, tak dłużej być nie może! - ucięła Hanna.
Czym prędzej to z siebie wyrzuciła, ze strachu, że się załamie.
Miała rację, bo Miodoborska zaraz zaczęła płakać.
- Wiedziałam... - szlochała. - Wiedziałam, że tak się skończy...
- To po co pani przyjeżdżała?
- To Lech, to Leszek... Pisał do mnie... Przecież nikogo, nikogo na świecie...
- Proszę, tu bilet na wieczorny pociąg. Przepraszam...
Wyszła. Do wieczora szwendała się po mieście. Chciała wrócić dopiero po wyjeździe tamtej, ale czas się strasznie dłużył, wściekła się nagle i wróciła.
Lech już był. Siedział w pokoiku tamtej. Rozmawiali półgłosem. Poszła do sypialni. Byli na tyle uprzejmi, że nie przyszli się żegnać.
Patrzyła teraz, jak prowadzi tamtą pod rękę, lekko zgarbiony, z małą walizeczką w drugiej ręce. Przeżywała dosyć mieszane uczucia. Bardzo duża, nieoczekiwana, zaskakująca ulga. Bardzo niewiele, ale przecież trochę litości. A potem, gdy czekała na powrót Lecha, także i strach, coraz większy. Czuła się jak dziecko, które przeskrobało coś i teraz czeka na powrót ojca i wymiar kary.
Nie ruszyła się, gdy wrócił. Leżała w łóżku, niepewna siebie, nie wiedząc, jak odpierać to, co jej wymierzy.
Lech wszedł do domu. Długo chodził po kuchni, po jadalni. Nie wiadomo po co, wlazł nawet na górę. Zrozumiała: on się też boi. Gdy zszedł, zawołała:
- Lechu!
Zajrzał, próbował nadętej miny, zaraz mu przeszło.
- Śliczności moje! - powiedział. — Ale z ciebie numerek! Co ci nagle przyszło? To ta Grażyna, nie? U, to żmija!
- A co, czy tak nie lepiej?
Chciał coś powiedzieć i przemógł się. Pomogła mu:
- Pewnie, że jej szkoda. Ale przecież dłużej tak być nie mogło. Zagryźliby ciebie, mnie, wszystkich. Może nie?
- Ale z ciebie gagatek! - wracał do swego. — No, no! Taka cicha, taka łagodna! I sama, sama...
Zrozumiała nagle, czemu nie grzmi, nie krzyczy, czemu taki spokojny. Że za niego zro-biła najgorsze: zawiadomiła tamtą... Któryż to już raz w tym sobie najbliższym dojrzała coś ciemnego? Przemknęło to jej przez świadomość, przez podświadomość, jako niejasna przy-krość, bliska bólu, ale niegodna uwagi. Siadł na łóżku, spojrzał znienacka na nią. Widziała: nie jest pewien, jak go przyjmie. Czym prędzej niby przypadkiem pogładziła jego rękę. A potem, w przerwach między przypływami gorączki, w tych krótkich sekundach, gdy starczało jej przytomności na jeden obraz, jedno mgnienie myśli, widziała skrzywione od płaczu wargi Rywalki, czuła ukłucie litości, ale to tylko przyśpieszało wahnięcie do góry, tylko zwierało si-lniej ręce wokół jego ramion, tylko dodawało sytemu spokojowi przewrotnej, bezpłatnej nutki rozrzewnienia.
Był to chyba pierwszy odwrót, pierwsza kapitulacja Lecha. Uświadomiła to sobie wcze-śniej w swoich reakcjach niż w jego zachowaniu. Gdy wstawał, gdy odsuwał się od niej, po raz pierwszy od owego hotelowego pokoju, poczuła w tym nie bolesną rozłąkę, ale zwyczajną kolej rzeczy. Gdy wychodził do pracy, spała. Gdy wrócił, cmoknęła go na powitanie i, zdu-miona, spostrzegła, że jest w niej tylko łaskawość, nic więcej. Więc zwycięstwo równoczesne jest ze zobojętnieniem. Więc w najbliższym, co może łączyć mężczyznę z kobietą, najtkli-wszym, najbardziej ludzkim obowiązują takie same prawa jak na wojnie, słabość równa się klęsce, a litość graniczy z pogardą.
Nie myślała o tym. Czuła tylko dziwne wyzwolenie. Jak wszelkie wyzwolenie, było w tym coś z utraty, ale nie domyślała się tego. Zmiana jej samopoczucia wyraziła się przede wszystkim w odkryciu świata zewnętrznego.
Przewodnikiem w tym świecie turwąskim stała się Grażyna. Lech nie potrafił znaleźć jej zajęcia, więc co dzień z rana zjawiała się w domku nad kanałem, trzepotała bez przerwy, gdy Hanna kończyła sprzątanie, potem szły razem do miasta.
Miasto było potworne, właściwie mówiąc. Styczniowe walki sprzed półtora roku zni-szczyły w nim całe śródmieście. Ledwo sprzątnięto gruzy z jezdni i zawalono gliną parę lejów po pociskach. Trzy lub cztery kamieniczki, które zostały przy głównym placu, z grubsza zała-tano. W jednej mieściło się ube, w drugiej partia, w trzeciej knajpa. W przerwach między nimi wyrosło kilka bud z desek, w których teraz, w lecie, handlowano rzodkiewką i sałatą. Jedyny cały gmach przy placu to był kościół.
Przy najbliższych ulicach pootwierano kilkanaście sklepików i kilka knajp. Już od rana wałęsali się tamtędy pijani, śpiewano, obejmowano się, złorzeczono ustrojowi. Patrole cywi-lów z karabinami i w czerwonych opaskach przechodziły ulicami, starając się nie nawinąć na oczy podpitym. Dwa razy w tygodniu na rynku robiło się tłoczno - przyjeżdżali chłopi na targ. Chodziły z Grażyną między wozami, macały chude kury, dmuchały im w brzuchy, oglądały niebieską skórę, próbowały kwaskowaty twaróg, targowały się.
Wieczorami Grażyna przychodziła z Tadeuszem. Siadywali w jadalni, zawiesiwszy sta-rannie okna. Na stole stała butelka bimbru. Grażyna przynosiła świeżo solone - własnej robo-ty - ogórki i grzyby. Pili, Lech od niechcenia, Tadeusz z Grażyną nie bez przejęcia, Hanna ciągle się zmuszając. Mówili o napadach przede wszystkim.
Było to lato strzelaniny, nagłych śmierci, niepewności. W okolicznych lasach szwenda-ły się oddziałki zbrojnych ludzi, głównie z Wileńszczyzny. Lech jeździł parę razy do sąsie-dnich majątków, w których zakładano teraz państwowe gospodarstwa. Zawsze starał się wró-cić przed nocą.
- Wiecie, jak to jest. Najpierw zaczną strzelać, a dopiero potem spytają o dowód - opo-wiadał.
Tadeusz potakiwał. W radzie powiatowej, w której pracował, prowadzono statystykę napadów. Były okolice, gdzie bandy nawet nie bardzo się ukrywały, chodziły w dzień przez wioski, urządzały popijawy! I Lech, i Tadeusz opowiadali o tym dosyć beznamiętnie, jak o zjawiskach przyrodzonych, Tadeusz z pewnym zadziwieniem, Lech już czysto opisowo.
Grażyna za to każdą taką opowieść traktowała jako okazję do ironicznych docinków:
- Aha, to w Zaborach już drugiego milicjanta zaciukali. Cóż na to pan naczelnik Bro-chocki? Może wstąpi do ORMO? A pan inżynier Oleszkiewicz? Może odremontuje ciężarów-kę i zrobi z niej auto pancerne? Ach, nie? Czemu to? A może oni mają rację, ci, co ciukają? To może by do lasu, co, panie naczelniku, panie inżynierze? Koń gotów i zbroja, za Niemen, hen precz? I to też nie? Wiesz, Hanna, myśmy sobie fajnych chłopów wyszukały. Wojna, nie wojna, zawsze w domu...
- Ty, Grażyna! - mówił Tadeusz. - Ty nie bądź taka cwana.
Wypił trzy kieliszki i już mu się trochę język zaczynał plątać.
Uśmiechał się po swojemu, młodzieńczo, nieodparcie, Grażyna uśmiechała się też, klepała go wreszcie po ramieniu:
- Ej ty, moje niemowlę...
Gdy wychodzili, Lech nie krył rozdrażnienia.
- Co za baba! Niestara, a taka jadowita. Musiały te chłopy jej czymś nadokuczać...
- Co znowu. Bardzo miła.
Nie słuchała jego gadaniny o jakichś kompleksach, frustracji, nienasyceniu Grażyny. Wydawało się jej to wszystko puste i naciągnięte. Grażyna z każdym dniem stawała się bli-ższa.
Z rana szły znowu na miasto. Żeby się raz na zawsze pozbyć Lechowych supozycyj, zahaczyła Grażynę wprost czy prawie wprost:
- Ten Tadeusz, co to za uroczy chłopak!...
- Prawda? — ucieszyła się Grażyna. - Właśnie uroczy i właśnie chłopak...
- Nie może żyć bez uśmiechu. Ty musisz w domu czuć się, jakby co dzień słońce. Nie?
- Prawie - odparła Grażyna, choć już z mniejszym zapałem. - Widzisz, Hanna, słońce tylko mieszczuchom wydaje się wielkim szczęściem. Chłopkowie chcą czego innego. Żeby wszystko w miarę i w porę. I słońce, i deszcz.
- Czyżby mogło być za dużo uśmiechu? Mój...
- Twój też lepszy numer. W innym rodzaju, ale... W każdym razie ci nie zazdroszczę.
- A ja tobie owszem - nagle wypsnęło się Hannie.
Grażyna aż przystanęła, zdumiona. Hanna zarumieniła się.
Nie mogła pojąć, co się jej stało. Patrzyła na Tadeusza z przyjemnością tego rodzaju, co na ładny obrazek, rasowego pieska, mebelek czy farfurkę. Teraz to zdumienie Grażyny odkry-ło przed nią zawstydzające konsekwencje owej przyjemności. Odwróciła oczy, mimo woli jeszcze pogłębiając niezręczność sytuacji.
Ale Grażyna zaraz to rozładowała: roześmiała się.
- Żebyś była bardzo oryginalna, nie powiem. Mam co dzień takie historie. Myślałam, że ty, z takim chłopem u boku, jesteś inna...
Hanna chciała krzyczeć: ależ tak, jestem inna. Było to niemożliwe. Uświadomiła sobie nagle, że wszelkie tłumaczenie jeszcze pogłębi niewymowną głupotę sytuacji. Uśmiechała się więc tylko, usiłując nadać spojrzeniu figlarność. Ale rumieńce były trudne do spłoszenia.
Grażyna patrzyła na nią, śmiała się.
- Chodź na kawę - rzuciła. - Co się mamy szwendać.
Była tu nędzna, prywatna kawiarenka, odbudowana na parterze nie dopalonej kamieni-czki. Dwa stoliki między oknem i kontuarem, na którym stała niklowana maszyna do parzenia kawy i parę szklanek. Widocznie napój ten nie służył turwążanom albo godzina była za wcze-sna, dość że było pusto. Weszły. Z dalszego pokoju wyjrzała wyblakła kobiecina.
- Kawusi, pani mecenasowo! - zawołała Grażyna. - Jak się pani miewa?
- Dziękuję. Duże? Małe?
- Jak zwykle, szatana. No, i... coś domowego, dobrze?
Siadły pod oknem. Grażyna zaraz zaczęła szeptać.
- Patrzę ja na ciebie z podziwem. Gdzieś ty się uchowała? Jakby nie było żadnej okupa-cji! Jakby ciągle ten dworek z Rodziewiczówny...
- Nie rozumiem.
- Trzymasz się tego Lecha jak niewolnica. Ruszy brwiami, już truchlejesz.
- Wcale nie... No, wiesz...
Grażyna szybko spojrzała na nią:
- Wiem, wiem. No, już dobrze. Miałaś szczęście, przeczekałaś tę zawieruchę z tym swo-im chłopem. Ty pojęcia nie masz, jak to było w dużym mieście, choćby w Wilnie...
- Wiem, łapanki, przydziały...
- Tak, tak. Ale ja myślę o naszych, babskich sprawach. Wiesz, jak to było u nas przed wojną. Nie jak w Warszawie. Jak u ciebie w domu, zresztą, sama wiesz, kończyłaś co, Orze-szkową?
- Nazaretanki.
- No, widzisz. Więc miłość, czystość i tak dalej. A tu nagle: klops. Połowy chłopów nie ma. Z Warszawy najechało uchodźców. Nagle wszystko straciło sens. Poznawałaś człowieka dziś, a jutro już go mogło nie być. Już mógł być w lesie albo na tamtym świecie. A do tego te baby! Jak wilczyce do gardła jedna drugiej, byleby chapnąć. Byle kogo, byle jak!
Wyblakła mecenasowa przyniosła na sczerniałej tacy dwie szklanki z odrobiną kawy i dwa kieliszki z gęstym, ciemnowiśniowym likierem. Grażyna, nie patrząc, wyciągnęła rękę, chwyciła kieliszek, przytknęła do warg, jednym siorbnięciem go wypiła, tak prędko, że w jej monologu nie zabrało to więcej czasu niż jeden przecinek.
— Sama rozumiesz, w tym się zamyka cała historia Tadka. Poznałam go trzy lata temu. Miałam męża, starszego o dziesięć lat, no, całkiem dorosłego mężczyznę. Był inżynierem. Bardzo, bardzo spokojny. A tu wojna, bolszewicy, Niemcy, całe to życie, kiedy się zdaje, że i dziś, i jutro, nic się nie liczy, jakby jedne wielkie wakacje, tylko na ponuro, ale z tym samym poczuciem nieistotności wszystkiego, co się czyni. Adam był taki spokojny, taki mądry! Wszystko przewidywał tym swoim inżynierskim umysłem, jakby robił jakieś tajne wylicze-nia, ledwo pomyślałaś, że dobrze by było włożyć letnią sukienkę, jeszcze ust nie otwarłaś, a on już mówił, pojutrze złapiesz przeziębienie i w sobotę nic z wizyty u Dąbrowskich. Rozu-miesz? I zawsze miał rację! To coś okropnego! Zawsze się czułam przy nim pensjonarką, go-rzej, jakby z przedszkola... Któregoś dnia idziemy do Dąbrowskich, a tam, jak zwykle, kupa ludzi, już piją, już na balkonie gospodyni z kolejnym kawalerem, była straszna lafirynda i zawsze z jakimś chłopaczkiem, miała już te swoje pod czterdziestkę, ja spojrzałam tylko i mówię do Adama: no, znowu sobie przygruchała, ależ to dziecko, prawdziwe dziecko. Adam nic, spojrzał i mówi: nabawisz się z nim kłopotów! Rozumiesz, pierwszy raz go widzę, a nawet nie widzę, ot, mignęło coś za firanką, ani mi w głowie nie postało, a on już mówi... Pani mecenasowo, jeszcze po jednym...
Urwała, zamyśliła się chwilę. Dwa nowe kieliszki z ciemnowiśniowym płynem zjawiły się na stoliku.
- No i co? - mimo woli wyrwało się Hannie.
Mimo woli, bo słuchała Grażyny niechętnie, prawie z odrazą. Takie zwierzenia dawały prawo domagania się czegoś podobnego i od niej, od Hanny. A to było nie do pomyślenia, zdawało się i zdradą, i wstydem. Tak, tylko że Grażyna po prostu przerwała opowieść w takim miejscu...
Grażyna ocknęła się, wyciągnęła kieliszek do Hanny:
- Za naszą wolność. I waszą. To jest twoją. Co dalej? No cóż, jak zwykle miał rację... Jak to powiedział, zacięłam się. A właśnie, myślę sobie, zrobię ci na złość! Choćbym miała pęknąć, nic, nic... Zaraz Dąbrowska wyłazi, za nią jej żygolak. Nawet spodobał mi się, ładnie tak rękę ucałował i spojrzał w oczy. Ale ja nic, ani pół słowa, jakbym głaz była! To co ty powiesz, te chłopy takie durne, jak zobaczył, że ja nic, cały wieczór się kręcił, aż Dąbrowska się wściekła i tylko syczy po kątach, żebym się odczepiła. Ja jej w oczy patrzę, pani zwario-wała, ani mi się śni, żebym tu trupem padła! Ona prawie w płacz. Chwyciłam Adama pod pachę i do domu. Adam idzie i mówi. Znowu swoje: uważaj, nabawisz się z nim kłopotów, już ja ci mówię. Nie wytrzymałam, Tak jak przez trzy lata byłam wobec niego jak ta trusia, tak teraz wszystko mu wygarnęłam. Milczał jakoś tak dziwnie. A potem znowu. Że będę całe życie żałować...
Znowu urwała. Hanna znowu spojrzała na nią ponaglająco. Ale tym razem Grażyna wybąkała tylko:
- Jak zwykle, miał rację...
Wypiły jeszcze po kieliszku. Hanna wyszła na ulicę w stanie dziwnie pogodnej melan-cholii. Wszystko zdawało się smutne: drzewa, niebo, te zielone, tamto niebieskie, ale smutne w przyjemny, rozczulający sposób. I najbardziej rozczulająca ta tutaj Grażyna, jej zadarty nosek, figlarne, piwne oczka, po dziecinnemu nastroszone kędziory ciemnych włosów.
Tak im spłynęło i to lato, drugie powojenne. Turwągi z wolna się zapełniały, ale ludzie zjeżdżali tu tacy, że to tylko zbliżało Lecha z Hanną i tamtą parę. Była to jakaś fatalność, niezależność od ich woli, a nawet tej woli jakby gwałcenie. Lech ciągle o Grażynie mówił jak najgorzej, nawet z Tadeuszem utrzymywał stosunki byle jakie, jakby wymuszone. To Hanna biegała z rana do Grażyny albo na odwrót, wypatrywała, czy tamta nie nadchodzi.
- Co ty w niej widzisz? - wściekał się Lech.
Wykręcała się. Rozumiała Lecha doskonale: widzi w Grażynie buntownika, który pod-waża jej bezgraniczną uległość.
- Narwana, głupia, rozpuszczona - ciągnął. - Tego swego Tadka nie potrafi utrzymać w łapach, no to chciałaby, żeby wszędzie też było niedobrze. .
Milczała. Było sporo racji w tym, co mówił. Grażyna, rzeczywiście, buntowała ją w naj-gorszy, najtrudniejszy do odparcia sposób: przez wyśmiewanie. Buntowała niebezskutecznie: budząc w Hannie podwójne, splątane i wykluczające się nawzajem odruchy - wstydu, że taka zależna, i jakiegoś rozkoszowania się tym wstydem, tą zależnością. Był to ogromny skok w porównaniu z czasami wojennymi. Wtedy ani za grosz nie było w niej uświadomienia swojej wobec Lecha sytuacji. Wszystkie działania odbywały się wtedy na zasadzie przemożnego od-ruchu. A teraz na siebie i na niego zaczynała spoglądać nieco z boku.
Sytuacja jego w Turwągach okrzepła. Miejscowe władze przeżywały nieustannie wstrząsy, coraz to któryś nowy z powiatowych dyktatorów fikał koziołka i wylatywał, ale każdy nowy już po paru dniach urzędowania nabierał szacunku do Lecha, prosił go na rozmo-wy, załatwiał kolejne żądania dotyczące warsztatów. Także i Hanna przeżywała część splen-dorów, obojętna zrazu, ironiczna nawet, podświadomie nie tyle w nich zasmakowała, co przy-zwyczaiła się liczyć na nie.
Było już jakoś jesiennie, stała w kolejce, w sklepie mleczarskim: właśnie przywieziono trochę masła. Kolejka była długa i burzliwa. Widoków na doczekanie się niewiele. Ktoś, czy nie wicestarosta, osobiście Hannie nie znany, wyszedł z pokoiku za ladą, bokiem, niepostrze-żenie zmieszał się z tłumem czekających, a potem dostrzegł Hannę, zawahał się, wrócił, po-chylił się do sprzedawcy, szeptał, wskazując Hannę oczyma. Tamten kiwnął głową. Wicesta-rosta wyszedł. Po chwili jakaś dziewczynka pociągnęła Hannę za rękę. Masło właśnie się skończyło, w sklepie bardzo pomstowano. Hanna obejrzała się na dziewczynkę, poszła za nią. Okrążyły sklep, od tyłu zapukały do zamkniętych drzwi. Wpuszczono je i zaraz znowu drzwi zamknięto. W na pół ciemnym pokoiku dostała Hanna pół kilo masła, zapłaciła, wymknęła się. Takie to były zaszczyty. Także milicja bardzo ich poważała: Lech naprawił im rozkleko-tanego pikapa.
Tego przedwieczoru Lech zapowiedział, że się spóźni. Zbiegła na dzwonek z góry, gotowa łagodnie go zbesztać, otwarła drzwi.
- Moje uszanowanie pani inżynierowej! Moje uszanowanie! Czy jest pan inżynier?
Dwóch panów na ganku. Ten, co się zginał w ukłonach, był jakimś referentem ze staro-stwa, podwładnym Tadka. Drugi to nieznajomy, dobrze ubrany pan pod pięćdziesiątkę, o suchej, starannie wygolonej twarzy, z siwymi wąsikami. Wyglądał na oficera.
- Bo właśnie pan... - referent ukłonił się. — Pan z Warszawy, znajomy, szuka pana inżyniera. Ofiarowałem się podprowadzić...
- A w warsztatach?
- Powiedzieli, że do domu... Inaczej bym się nie ośmielił...
- Męża nie ma. Ale zaraz przyjdzie. Pan pozwoli.
Referent się wycofał. Ten drugi wszedł, stuknął obcasami, przedstawił się jako Zawadzki.
Siedział w jadalni z pół godziny, zanim zjawił się Lech. Szeptała mu o wizycie, odsunął ją, wszedł do pokoju. Gość bez pośpiechu wstał. Lech patrzył na niego nie pojmując:
- Pan mnie zna?
- Właśnie poznaję.
- Przepraszam, pan...
Gość spojrzał na Hannę. Lech także, ponaglająco. Poszła na górę.
Było coś w ich spojrzeniach, w tonie gościa, że nie zamknęła drzwi, stanęła za nimi. Zaczęli od prawie szeptu. Dopiero po kilku minutach Lech nie wytrzymał, zawołał:
- Nigdy w życiu nie zajmowałem się polityką!
- A Kremer? - podniósł głos i tamten.
- Musiałem jakoś żyć! Zresztą, cóż ja miałem z Kremerem?
- Wiele czy mało, ale by pan nie chciał, żeby się o tym dowiedzieli pańscy protektorzy. Nie?
Było trochę milczenia. Lech znowu przeszedł na prawie szept. Nie słyszała ani słowa, słyszała tylko strzępy szeptanych intonacji. Nerwowej, niemal błagającej - Lecha i pełnej nacisku, ale i uspokajającej - tamtego. Trwało to krótko. Szurnęli krzesłami.
Lech zaraz wrócił, ciężko ruszył na górę. Wyskoczyła mu naprzeciw.
- Co to było?
Pokiwał ciężko głową. Nic nie powiedział. Zrobiło się jej go strasznie żal. Przytuliła się do niego, chcąc mu przekazać, że jest przy nim, że go rozumie. Pogłaskał z roztargnieniem jej włosy i łagodnie odsunął. Podszedł do okna i długo patrzył w zapadający zmierzch.
I znowu był przedwieczór, była sama i zadzwoniono. Tym razem szła otwierać pełna niejasnych lęków. Spytała, kto tam. Młody głos odpowiedział: swój. Zgłupiała i otworzyła.
Na ganku stal młody chłopak, lat może dwudziestu. W wysokich butach, marynarce samodziałowej, z rozwianymi jasnymi włosami. Przez sekundę w jego oczach widziało się zaskoczenie, zaraz się uśmiechnął, zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę:
- Serwus, maleńka!
Skamieniała z furii. Ledwo wycedziła przez zęby.
- Pan do kogo?
- Dobra, dobra! - uśmiechał się ciągle i ręką, wyciągniętą, ale nie tkniętą przez Hannę, odsunął ją z drogi. Dopiero w korytarzyku się odwrócił: - Co mamy robić przedstawienie, nie?
Byłaby go tłukła, pałką, siekierą. Stała z zaciśniętymi zębami.
Widział to i nic się nie przejmował, na odwrót, zdawał się świetnie bawić:
- Co tu robisz? Mówili mi, że melina u starego pryka, a tu taka laleczka! Córka, co? Nie mówili, że córka... No, to tym lepiej...
Znowu wyciągnął rękę, ale tym razem po prostu zagarnął ją w pasie i nawet twarz zbliżył, szykując wargi do pocałunku.
Wyrwała się i trzasnęła w tę twarz, szybko i celnie. Wytrzeszczył oczy.
- Ja cię, bydlaku, nauczę! - wrzasnęła piskliwie, niespodziewanym dla siebie samej gło-sem. - Do kogo?
- No, no, proszę pani - powiedział niepewnie, nadrabiając miną. - Po co udawać, pani przecież wie...
- Do kogo, pytam?
- Do pana Oleszkiewicza.
- Męża nie ma.
- Poczekam.
- Tam! - krzyknęła i wskazała ręką dziedziniec.
Chłopiec po raz pierwszy naprawdę spoważniał:
- Pani przecież wie... żeby wszyscy oglądali?...
- Nic to mnie nie obchodzi. Żeby mi się po domu pałętał chuligan? Ani mi się śni...
- Proszę pani... - był teraz aż proszący. - No, już dobrze, wygłupiłem się. Już nie będę... Poczekam...
- Mąż późno wróci.
Wreszcie wpakowała go do ciemnego pokoiku, gdzie zwalono bezużyteczne graty. Wściekłość jej nieco przycichła, nakarmiona kapitulacją zarozumiałego szczeniaka. Domyśli-ła się, oczywiście, związku między tą wizytą a zjawieniem się owego gościa i jego rozmową z Lechem. Siedziała u siebie, na górze, i szykowała się do awantury, pierwszej prawdziwej! - którą miała wytoczyć Lechowi, skoro się tylko zjawi: że naraża ją na takie dziwne znajomo-ści.
Lech przyszedł o zmierzchu. Zaraz go zaciągnęła do jadalni. Jadł odgrzewany barszcz i spode łba zerkał na nią, gdy wykładała swoje oburzenie z powodu złych manier szczeniaka.
- No? - mruknął wreszcie, gdy na chwilę urwała. - No, to co?
- Jak to, co? Zabieraj go stąd zaraz i żeby mi się na oczy nie nawinął!
Jakoś się żachnął, wstał, podszedł do drzwi, wyjrzał, zamknął je i przysunął się do Hanny. Szeptem, syczącym z oburzenia:
- Czy ty naprawdę nic nie pojmujesz? Faceta mi przysłali nie dla mojej przyjemności. Muszę go ukryć.
- Ukryć?
- Ciszej. A co ty myślisz?
- Z jakiego powodu?
- Z takiego, że jakby wpadł, dostałby karę śmierci.
- Śmierci? Ten gówniarz? Cóż on takiego narobił?
- Żeby zabijać, rozumu nie potrzeba. Rozumiesz teraz?
Była przytłoczona. Też szeptem, jąkając się, wyłożyła przecież swoją najważniejszą rację, którą zachowała dotąd w odwodzie:
- Ty wiesz, co to za śmierdziel? Na co sobie pozwala?
- No? - spytał Lech bez szczególnego zainteresowania.
- Ledwo wszedł, już do mnie z łapami!
Lech zrobił duże oczy.
- Doprawdy? A to paskudnik!
Już i słowa były obraźliwie letnie, a ton jeszcze gorszy. Coś mrożącego wybuchło jej gdzieś koło serca i spływało teraz do rąk i do nóg. Jeszcze próbowała się bronić:
- Jak oni mogą? Co ty u nich, na posyłkach?
- Muszę, Hanuś, muszę. Wlazłem w kabałę, trudno. Ale to długo nie potrwa, zanim nie ucichnie dokoła niego hałas... trzy, cztery tygodnie...
- ...tygodnie... - powtórzyła, zmartwiała.
Podszedł, poniewczasie pogłaskał ją po policzku.
- A że paskudnik, to mu coś powiem. Nie bój się, będzie jak trusia!
Szczeniak nazywał się Feliks. Sam prosił, żeby go zwali Felek. W ciemnym składziku, na stryszku, urządzono mu legowisko. Lech musiał z nim odbyć „męską”, jak sam określał, rozmowę, bo odtąd Felek inaczej niż „pani inżynierowa” do niej nie mówił. Nie przebaczyła mu tak łatwo, odpowiadała półgębkiem, nie raczyła spojrzeć. Lech za to spoglądał na nią ja-koś dziwnie, czy nie trochę kpiąco, przyłączając się do niej, gdy znowu zaczynała pomsto-wać, z przesadną łatwością i bez krzty przekonania.
Ciągle kipiąc z oburzenia i nie mogąc znaleźć współczucia u Lecha, nie wytrzymała i zwierzyła się Grażynie. Lech najsurowiej zakazywał jej mówić komukolwiek o nielegalnym sublokatorze. Szczególnie przestrzegał właśnie przed Grażyną. Wyliczał, co mu grozi w razie wsypy. Podkreślał plotkarski nałóg tamtej. A przecież Hanna nie wytrzymała. Ciągle krew rzucała się jej do twarzy, gdy sobie przypominała ten gest ręką, to przyciągnięcie, te oczy szczeniaka przede wszystkim.
Siedziały z Grażyną u wyblakłej mecenasowej. Jak zwykle przed południem nikogo więcej w lokalu nie było. Grażynie zapaliły się oczy, gdy Hanna wydusiła z siebie nowinę.
- Zaczekaj! - przerwała jej Grażyna. - Pani mecenasowo! Płacimy.
Wypiła szybko swój kieliszek. Pociągnęła Hannę na zewnątrz, na wrześniowy, ciepły, ale mglisty poranek. Doszły do kanału.
- No! - rozkazała Grażyna. - Jaki on?
- Ohydny! - zawołała Hanna.
- Ciszej. Ohydny, to ja wiem. Wysoki, niski, blondyn, brunet?
- Myślisz, że mu się przyglądałam?
- Myślę.
- No, blondyn. Wysoki. Taki chamowaty, mówię ci. Wstrętny.
Grażyna się zamyśliła. Hanna nie wytrzymała i powiedziała jeszcze trochę oburzonych zdań o Lechu. Że tak zlekceważył jej skargi.
- A widzisz! - zawołała Grażyna. - Tacy oni są. Ale to twoja wina.
- Rzeczywiście! - parsknęła Hanna.
- Tak, bo rozpuściłaś tego swojego Lecha. Uwierzył w twoją nietykalną wierność. No i widzisz, przyjemne to?
- No, to co mam robić?
- Ja bym go trochę pomęczyła.
- Kogo? Lecha? Gówniarza?
- Obydwóch. Wiesz, dla samej zasady. Żeby im się w głowie nie przewracało...
- To znaczy?
- No, żeby Lech trochę przynajmniej się zaniepokoił. Żeby wylazł z tej obrzydliwej zarozumiałości.
- Jak?
- Głupiutka! No, trochę pokaż, że ten szczeniak nie jest taki ohydny...
- Szczeniak, nigdy!
- No, nic na serio przecież. Mój Boże, co za kobieta z ciebie! Ani krzty wyobraźni, gry, kokieterii!
- Nie ze szczeniakiem.
- No to nie. To weź kogo innego. No, choćby Tadka. Weź, nie żałuję ci. No, zrób do niego oko, uśmiechnij się. Powiedz jakieś zwykłe zdanie takim jakimś zagadkowym tonem. Tak, żeby Lech widział...
Hanna westchnęła. Rozumiała słuszność Grażyninych nauk, ale wzdrygała się na samą myśl, że będzie musiała stosować to w praktyce. Jakby czekała ją wizyta u dentysty. Grażyna patrzyła na nią nie bez ironii i to nagle Hannę rozczuliło. Jaka musi być przyjaźń do niej, jeśli nie zawahała się ofiarować dla tego manewru pedagogicznego własnego męża. Zaraz potem ogarnął ją wstyd: przypomniała sobie całą niechęć Lecha do Grażyny i jego ostrzeżenia.
- Ty wiesz, bardzo cię proszę... To, co ci powiedziałam, grób, mogiła, dobrze?
- A co ty sobie myślisz? Pobiegnę z tym na rynek?
- Żeby ci się co nie wypsnęło... Lech...
- Co Lech?
- Właśnie mówił, że...
- Że ja?
- Właśnie. Żebym ci nie mówiła. Jakby się dowiedział, dałby mi bobu!
- Czemuż to mnie?... Że plotkara?
Hanna milczała o sekundę za długo i już Grażyna nie słuchała jej zaprzeczeń:
- Ja wiem, że mnie nie znosi. I wiem, dlaczego. I ty wiesz także. Że cię buntuję przeci-wko...
- Właśnie, właśnie. Więc nic powiesz? Nawet Tadkowi? Nawet Lechowi, co?
- Lechowi przede wszystkim. No, dobra. To co ty mówisz? Kara śmierci?...
6
W parę dni później znowu spotkali się we czwórkę. Od przybycia Felka Hanna unikała przyjmowania gości. Lech, rzecz jasna, wprost od niej tego wymagał. Gdy ktoś dzwonił, mienił się na twarzy, zrywał się, kazał jej iść otwierać. Teraz, gdy wspomniała, że trzeba by zajść do Brochockich, skrzywił się.
- No, dobrze - rzuciła zaraz. - To oni się zjawią...
Skrzywiony włożył marynarkę.
- Idź, powiedz tamtemu... - syknął.
Wiedział, że nie lubiła mieć do czynienia z Felkiem. To miała być drobna, doraźna kara za wyciągnięcie z domu. Nagle ogarnęła ją złość, bez słowa poszła na górę.
Było mroczno u szczytu schodów. Pokoik, w którym mieszkał, miał okienko zabite dyktą i zawieszone starą, pluszową portierą. Stuknęła w drzwi, mrucząc półgłosem:
- Halo...
Drzwi się otwarły. W pokoiku też było ciemno. Tylko papieros tuż przy jej twarzy. I ohydny wiew powietrza, pełen dymu tytoniowego i odoru mężczyzny. Cofnęła się.
- Cóż to po ciemku siedzicie? - spytała mimo woli, zła już w chwili pytania, że okazuje jakąś troskę, więc tym niegrzeczniejsza w tonie.
Mruknął coś. Nie zrozumiała.
- Wychodzimy z mężem. Proszę nikomu nie otwierać, nie złazić na dół, nie palić świa-tła.
Zaciągnął się papierosem i ta czerwona poświata pozwoliła jej ujrzeć jego twarz, nos, który z dołu oświetlony zdał się bardziej zadarty, oczy. Sekundę je oglądała potem, już nic nie mówiąc, odwróciła się i pobiegła schodami na dół. Te oczy, wstrętne, napięte! Pełne niena-wiści i jeszcze czegoś, co kojarzyło się z owym cierpkim, zjełczałym zapachem, obok wysty-głego dymu tytoniowego wypełniającym pokoik.
U Brochockich była wódka, przede wszystkim. Tadek kłaniał się, brał ją za rękę, pod-nosił do ust i spode łba na nią się gapił. Śmiech ją zdjął, zerknęła na Grażynę. Ta znacząco skinęła. Dusząc się od śmiechu ścisnęła leciutko dłoń Tadkowi. Temu zaraz brwi skoczyły do góry, oczy błysnęły, jeszcze raz podniósł dłoń Hanny do ust i jeszcze raz ta ścisnęła mu miękką packę dłoni.
- No, coś się ty tak przyssał do tej dłoni jak pijawka? - zawołała Grażyna, gdy jeszcze nie wiedział, co mają znaczyć te sygnały: - Przywitajże się grzecznie z panem inżynierem!
- Jak się masz, Lechu! - zakłopotany i tym gorętszy, wyciągnął rękę do tamtego.
Spojrzała na Lecha. Nic w nim nie było gniewnego. Śmiał się i docinał Tadkowi. Nawet mrugnął do niej. Poczuła ostre, choć krótkie ukłucie, jakiś zawód, jakiś żal. Jakąś złość albo może tylko zapowiedź złości.
Złość naprawdę poczuła w pół godziny później. Siedzieli już przy stole, już wypili parę kieliszków. Tadek wiercił się na krześle, przysuwał do niej, nalewał... Brakowało mu pewnie konceptu, bo następny z kolei kieliszek zaproponował pod bruderszaft:
- Jak to! - wołał nieco bełkotliwie. — My tu sami jedni we czwórkę w tych całych parszywych Turwągach i jeszcze na „pan”, „pani”? Grażyno, prawda, że to skandal?
- Prawda, dziecino - odparła.
- Pani Hanno, więc, nasze kawalerskie...
Był uroczy, śmiał się, oczy mu błyszczały, jego chłopięca swada zdawała się nieodpar-ta, a przecież gdy wstawała, gdy szła do niego, przypomniał jej się ten obrzydliwy Kryński, tamta facjatka, szamotanie się w kącie, przypomniał się dziwny spokój Lecha, jego uśmiech, jego bardzo, bardzo spóźniona reakcja.
Szła i zerknęła na niego. Spodziewała się uśmiechu, bała się, zerknęła. Uśmiech był rozbawiony i nieobecny. Z nagłą złością odwróciła się do Tadka, łyknęła kieliszek i nadstawi-ła mu policzek. Ale Tadek odwrócił jej twarz i nagle przywarł gorącymi, po dziecinnemu miękkimi wargami do jej ust.
- Patrzcie, jaki sprytny! - dobiegł do niej okrzyk Grażyny.
I Lech się zaśmiał, i ten śmiech był jak strzelenie z bata. Nie cofnęła ust, ładną chwilę trwali w pocałunku, potem łagodnie odsunęła go od siebie, siadła czerwona i teraz już nie patrzyła na Lecha. Ale Lech się śmiał ciągle i Grażyna mu wtórowała. Zaraz buchnęli jakimiś słowami, ledwo pojęła, że należy im się rewanż, nic słyszała, kto to mówi, nie rozumiała. Tadek zaglądał jej w oczy, był rumor krzeseł, nie wytrzymała, obejrzała się, Lech, wysoki, szczupły, siwawy i suchy, obejmował małą, krągławą Grażynę, chylił się do jej twarzy...
- Haniu, my też! - wołał do niej Tadek, wyciągając kieliszek, trącili się, chciał znów się całować, osadziła go, tamci też siedli.
Teraz gadali wszyscy naraz i nie wiadomo, kto zaproponował wyprawę na grzyby. Cała reszta zakrzyczała, że świetnie, umówili się na pojutrze, na sobotę, zaraz wstawali, szli do wyjścia, Tadek ściskał jej znacząco rękę, też ścisnęła, chciał całować się, wyszła.
Lech szedł nieco z tyłu, tak pędziła do domu. Był w dobrym humorze, pokpiwał:
- Starzejesz się, Hanno, starzejesz. Już lecisz na takich szczeniaków... No, no, no!
Nie odpowiadała, nagle rozgniewana na nowo. Całą drogę walczyła ze sobą, przed do-mem nie wytrzymała, przecież mu wygarnęła:
- A ty nie lepszy! To taka wstrętna, taka plotkara, a przecieżeś nie wytrzymał...
Śmiał się.
- To nie ja, to ona! A że wstrętna, fakt.
- To po cóżeś się na te grzyby...
- Nie ja, nie ja, to wszyscy troje...
Umilkła, zdało się jej, że ma rację. W domu było cicho. Stała chwilę koło sypialni, na pięterku. Zdało się jej, że z góry, z mansardy dochodzą jakieś szmery. Nic nie usłyszała, tylko znowu ten zapach, natrętny i ohydny.
Lech wziął odremontowaną przez siebie półciężarówkę i pojechali. Dzień był ciepły, pochmurny, mglisty. Zaraz za miastem skręcili w prawo, mignęło im między rudymi kaszta-nami wielkie okrągłe jezioro. Grażyna siedziała przy Lechu, we dwójkę z Tadkiem stali z tyłu, trzymając się dachu szoferki. Tadek coś jej mruczał, zachwycał się jej oczami, jej profi-lem. Gapiła się na lecący im na spotkanie pejzaż, żółte brzozy, ciemnozielone zagajniki świerkowe, nagle zakręt, chybnęło, Tadek chwycił ją wpół i tak już stali. Nie chciało jej się wyrywać, czuła jakieś znużenie, zniechęcenie. Tadek stał i szeptał:
- Jak cię poznałem, jakby prąd... Ty wiesz, są takie prądy, każdy człowiek, każda istota to taka maleńka elektrownia, działalność nerwowa jest elektryczna, może nie wiesz? No więc, ciało czuje, które z ciał spotkanych przyciągają, które odpychają. Wcześniej niż rozum...
Plótł strasznie, a przecież nawet na złośliwość nie mogła się zdobyć. Ośmielił się, z każdą minutą przywierał silniej do jej boku, do barku, do biodra. Próbował ręką, którą ją obej-mował, sięgnąć, niby niechcący, do piersi. Lekko się odsunęła. Zaczął szeptać:
- Jak przyjedziemy, zgub się. Dobrze? Oni w lewo, my w prawo, dobrze, co? Hanno, oni w lewo, my...
Samochód zahamował, odsunęła jego rękę. Byli w lesie, z szosy skręcili na prostą i wąską linię, porośniętą wysokimi, malinowymi kwiatami, które już więdły, już bieliły się pasemkami waty z popękanych strączków. Po stu metrach stanęli.
- No, wyłazić tam z góry! - krzyknęła Grażyna. - Proponuję konkurs, kto najwięcej borowików!
Tadek zeskoczył, próbował ją chwytać w locie. Odsunęła go ręką, skoczyła. Na prawo był las wysokopienny, sosnowy, z gęstym poszyciem jałowca. Na lewo sosenki nie wyrośnię-te, jeszcze bardzo gęste, całe w suchych, zetlałych gałązkach. Oczywiście, grzybów tu trzeba było szukać przede wszystkim. Zaraz ruszyli poprzez te zasieki, pełne jesiennej pajęczyny. Tadek kręcił się w pobliżu, dlatego trzymała się koło Grażyny. Lech zaraz gdzieś zniknął. Wołała go. Odpowiadał, a potem umilkł.
- Daj mu spokój! - szepnęła ze złością Grażyna. - Niech pochodzi sam, jak taki odyniec. Nie bądź frajerka, nie narzucaj się. Swoją drogą, jak mogłaś tak go rozpuścić?
Hanna nie odpowiedziała. Było jej głupio, bo tamta miała rację. Z tegoż powodu zaraz poczuła złość. Tadek zamarudził za kępą gęstych, młodych świerków, nic nie mówiąc Graży-nie, skręciła w przeciwną niż oni stronę i ruszyła szybciej.
Szła, zdyszana, pełna nasłuchiwania, śpiesząc się i zarazem co chwila się zatrzymując po każdym nadepniętym sęku, złamanej gałązce. Odruchowo wybierała na stąpnięcie skrawki ciemnozielonego, pluszowego mchu. Gdy przystanęła wreszcie, nasłuchując, po kilku falach szumu w skroniach, doleciały do niej strzępy jakichś na pół szeptów i zaraz potem bardzo donośne nawoływanie Grażyny:
- Hanno, Hanno!
Zaraz rzuciła się w głąb lasu. Jeszcze biegła, po paru minutach wołanie powtórzyło się, znacznie słabsze. Teraz szła zwyczajnie, już zanadto znużona. Szła, myślała urywkami, spo-strzegając jakieś dziwne zlepki faktów: szepty i zaraz wołanie - ale niezdolna dostrzec nic po-za tą dziwnością. Zdolna tylko iść, zirytowana, niepewna, pełna niejasnych przeczuć czegoś przykrego, co ją zewsząd zdawało się osaczać.
Tak zapadła w te dziwaczne, bezowocne roztrząsania, że ocknęła się, stojąc przed rozło-żystym krzakiem jałowca, zapatrzona w jakiś punkt na ziemi. Widziała go i jeszcze nie rozu-miała. Po dobrych kilkunastu sekundach nagle pojęła, co widzi. Duży, dojrzały borowik dzie-rżył swoją błyszczącą, ciemnobrunatną koronę nad siwymi porostami, utkanymi drobnym, rudym, jałowcowym igliwiem.
Ocknęła się, jakby sprzed oczu, sprzed myśli podniesiono jakąś kurtynę. Pochylona, wydłubała grzyb z ziemi. Siwy piach, trochę igieł na nóżce. Trzymała go w ręku chwilę i przez tę chwilę cały galop wspomnień, nadniemeńskie jesienie, mamusia, poranki we mgle, pajęczyna na twarzy, mamusia, mamusia...
Nachyliła się, żeby nie wspominać. Ale każdy gest przywoływał Powiłańce. To stamtąd nauka: po pierwszym grzybie rozejrzyj się dokoła. Zaraz za jałowcem zaczynał się nieduży zagajnik młodziutkich świerczków. Na ich skraju stał następny borowik, nieco innej rasy niż ten pierwszy, z kapeluszem bardziej zawadiacko zadartym do góry. Skoczyła do niego. Zanim zerwała, znowuż, zgodnie z powiłanieckimi zwyczajami, rozejrzała się dokoła. W gąszczu świerczków zdało się jej, że widzi całą rodzinę, cały tłum borowików. Ale było tego tyle, że zaraz ostygła - to mogły być tylko jakieś psie grzyby, w półmroku, pod gęstymi gałęziami, mogące uchodzić... Na wszelki wypadek zrobiła te trzy kroki, wpółpochylona, niemal na kolanach przesunęła się pod uschłymi, kłującymi gałązkami świerczków, wyciągnęła rękę...
To był prawdziwy! Poczuła to, zanim go zerwała, po samym dotknięciu: psi byłby prę-gowany, wątły, tu się czuło solidność, zerwała, piękny, zdrowy, o zielonym spodzie i lekko brązowej nóżce. Nieprzytomna ze szczęścia zerwała całą rodzinę. Było tego z tuzin. Łaziła pod świerczkami, wypatrywała, ręką klepała podejrzane, małe wybrzuszenia ziemi...
Gdy wyszła z zagajnika, nie pamiętała o niczym, nie czuła, nie myślała. Szła przed siebie, cała w spojrzeniach, biegających od pieńka do krzaczka, od uschłej, zwalonej gałęzi do ledwo widocznej koleiny. Od czasu do czasu przyśpieszała kroku, wyciągniętą ręką obejmo-wała kolejny grzyb, obierała ze śmiecia, pakowała do kobiałki.
Nie myślała o niczym, szła przed siebie. Nie słyszała niczego, nie nasłuchiwała. Odru-chowo wróciło jej jeszcze jedno z powiłanieckich przyzwyczajeń: ostrożne stąpanie. Nie my-śląc o tym, wymijała spróchniałe gałązki, wyschłe porosty, wybierała miękką, nagą ziemię albo mech.
Dlatego na kolejną polankę wynurzyła się bezszelestnie, jak duch. Były tu zagajniki świerczków podobne do tamtego i to ją zwabiło do środka. A w środku może dziesięciometro-wa przestrzeń zielonego mchu i jedna stara jarzębina, już pełna czerwonych jagód. I przy niej Lech, przytulony do tej jarzębiny i jakoś dziwacznie zgięty, z głową schyloną na dół. Już chciała wołać, czy nie chory, gdy ujrzała dwa kolana, dwa białe kolana, obejmujące go wpół...
To nie to, nie to. Ta chwila stała się pęknięciem, które dzieli życie na dwie połowy. Ale to nie te okropne, białawe plamy, jakby wyrastające z kieszeni jego marynarki. Już ją ścigał jeden podobny widok, gasnąca lampka, gniewny głos Lecha... To nie to. Przełomowe stały się chwile zaraz potem.
Stała, nieruchoma, nie mogąc oderwać wzroku od strasznej i śmiesznej nieporadnej sylwetki, przywartej do jarzębiny. Dwa koszyki leżały obok, z jednego wytoczył się borowik, drugi był pusty. Ciężkie brzęczenie spóźnionego, jesiennego trzmiela przerwało ciszę. Obej-rzała się. Nadleciał, duży, granatowy, chwilę brzęczał koło twarzy. Pokiwała głową. W oka-mgnieniu odleciał.
To właśnie było przełomowe. Że tak stała, skamieniała, milcząca. Że nie biegła, nie strzelała, nie krzyczała. Nie uciekała.
Uciekała, owszem. Ale po cichu, jak przyszła, cała napięta, żeby się nie zdradzić. Wy-sunęła się tyłem z polanki, nie spuszczając z oczu dziwacznej, czworonożnej sylwetki przy jarzębinie. Gdy się znalazła za świerkami, odwróciła się, poszła szybko przed siebie. A po paru minutach zaczerpnęła powietrza i zawołała:
- Lech! Lech! Halo, Lech!
Stała, czekając na odpowiedź. Było cicho. Znowu wołała:
- Lech! Grażyno! Tadek!
Teraz odpowiadali po kolei. Lech pierwszy, Grażyna zaraz po nim. Hanna uśmiechnęła się ponuro: Grażyna odpowiedziała z innego kierunku. Widocznie pierwsze wołanie musiało ich nastraszyć, szybciutko odbiegli od siebie. Zaraz zachrzęściło gdzieś obok i cały w paję-czynie wynurzył się Tadek.
- No, jakże tak! - powiedział rozżalony. - Gdzieżeś przepadła? Biegałem za tobą jak wyżeł...
- Raczej kundel niż wyżeł, bo nie wywęszyłeś...
- Chodź, chodź! - chwycił ją za rękę.
- Za późno! Grażyno!
- Idę! - odpowiedziała tamta.
Wynurzyli się niemal jednocześnie z Lechem, choć każde z innej strony. A może to w tej chwili był szczytowy moment przełomu? Wtedy musiała tylko milczeć. Teraz musiała się uśmiechać.
Na szczęście miała pretekst. Zaglądała po kolei do ich koszyków.
- Co, tylko jeden? Trzy? Osiem? Cóżeście robili przez ten cały czas? O, zobaczcie, jak się zbiera grzyby!
Oglądali jej koszyk, pełen prawie po brzegi. Chwalili. Zazdrościli. Tadek szczerze, tamci dwoje... Czyhała na ich spojrzenie. Nie omyliła się. Na wyścigi wyrażali swój żal i zazdrość, a potem nie wytrzymali przecież, przerzucili się spojrzeniem, w którym było dużo cwaniackiego zadowolenia. Zacisnęła zęby. Nie spostrzegli się, że umilkła, zbyt pełni wła-snej, złodziejaszkowej satysfakcji.
7
Cóż to była za moc, która z nagła przekształciła jej charakter, stłumiła tak skory do wybuchu temperament, narzuciła zdolność krycia się, udawania, gry? Bardzo proste, jeden z najpotężniejszych silników ludzkiego postępowania: pragnienie zemsty.
Najprostsze byłoby krzyczeć, bić, wyśmiewać. Ale przez tych kilka lat pożycia z Lechem powolutku, po okruszynce przyswajała sobie wiedzę, że to nie skutkuje. Wszystkie zderzenia, w których próbowała swojej naturalnej reakcji, kończyły się jej bólem i jego obojętnością. Ta chwila osłupienia, gdy jeszcze nie mogła reagować, przyniosła jej pierwsze refleksje. Ból i złość były w niej zbyt potężne: zmieniły jej reakcję, jej kierunek, jej treść. Dotąd wybuchała, bo ją bolało. Teraz nastąpiła zmiana jakościowa: zapragnęła, żeby i jego zaczęło boleć. To nic była tylko zmiana adresata, to było przejście z działania przyczynowego do działania celowego. W życiu na ogól oznacza to awans, postęp ze stadium istnienia zwie-rzęcego do ludzkiego. Jak widzimy, pojęcie „postęp” zawiera treści bardzo rozmaite i w ka-żdym razie nie dające się jednoznacznie określić jako dodatnie.
Opanowania starczyło jej na podróż powrotną, pożegnanie z Brochockimi. Jeszcze raz musiała zmobilizować jego resztki, gdy zostali we dwoje z Lechem. Ten był wyjątkowo miły, czuły, przewidujący. Przyciągał ją w przejściu, całował w szyję. Musiała zręcznie wykręcać się, gdy poszli spać. I tu pretekst podwinął się prosty: udała, że choruje.
Ody zasnął, odetchnęła i zaczęła płakać. Chyba ze trzy godziny pławiła się we łzach i w rozmyślaniach o zemście. Kierunek zemsty był jasny od początku. Musiała mu odpłacić pię-knym za nadobne. Już ta decyzja była postawieniem na głowie wszystkiego, co dotąd ważyło jej w życiu. Z dawnego, szczeniackiego pojmowania swojej osobowości zostało tylko jedno złudzenie: że to coś znaczy, to, co zamierza uczynić. Że coś znaczy obiektywnie, poza jej rozdygotaną jaźnią. Tylko ta decyzja była jeszcze szczątkiem dawnej powiłanieckiej Hanny: właśnie zaprzeczenie jest ostatnim śladem istnienia tego, czemu się zaprzecza.
To złudzenie, że dzierży możność odwetu! Ta pewność, że źródło bólu jest jednakie dla wszystkich ludzi! Że ją to uderzyło, zdawało się jej, ba, była pewna, że i jego zdoła uderzyć. Winna była rozważyć tyle zapowiedzi, że z Lechem jest całkiem inaczej. Ale rozmyślania niedoświadczonych są beztreściwe, bliższe marzeń i rozpaczy.
Gdy przeszła do drugiej, trudniejszej sprawy, dokonało się w niej zdumiewające, acz całkiem pospolite przestawienie, przeskok, przesunięcie się. Chciała mu zadać ból, bo i on go jej zadał. Niepostrzeżenie w jej świadomości powstał znak równania między bólem jej i jego. Zaczęło się jej zdawać, że wystarczy, aby ją bolało coraz więcej, a i on będzie cierpieć silniej. Nie uświadamiała sobie bezsensu takiego myślenia, nie myślała zresztą, jako się rzekło, roz-paczała i marzyła.
Więc pierwszy, naturalny i niewątpliwy, nasunął się Tadeusz.
Był bliski, na wyciągnięcie ręki. Nie trzeba było niczego, aby wciągnąć go do odwetu, wystarczyło przestać się opierać. Naturalnie, pomyślała o nim. Pomyślała, zadecydowała i dopiero przypływ jakiegoś niesmaku zmusił ją do dalszych rozważań.
Uczuła, że to nie to. Może właśnie łatwość zdała się deprecjonować czyn, który prze-cież w jej przekonaniu miał mieć kosmiczną doniosłość. Przez chwilę zdawało się, że Tadek pasuje jak ulał - nie tylko łatwy, ale i o podwójnym działaniu - przeciwko Lechowi i przeci-wko Grażynie jednocześnie. Ale zaraz za tym stwierdzeniem wyskoczyła jakaś pęknięta, sple-śniała, niejasna ciągłość.
Właśnie ta łatwość deprymowała. Nagle przypomniała sobie rolę w tym wszystkim Grażyny. Jakby otworzyły się drzwi o szklanej, ale brudnej szybie: wszystko, co widziała dotąd zamazane, niejasne, nie powiązane, stanęło przed jej oczami w olśniewająco wyraźnym, choć ponurym świetle.
Cała troska Grażyny o wyzwolenie jej spod tyranii Lecha zaczęła po prostu oznaczać zwyczajną, ordynarną intryżkę, wymierzoną w ich rozbicie, aby tym łatwiej zbliżyć się do Lecha. To częstowanie Tadkiem! W nowym, ponurym świetle ten epizod zaczął po prostu znaczyć tyle, że tamtej, Grażynie, nie zależy nic na własnym mężu. Że może, na odwrót, zależy...
Już sama nie wiedziała, co to może znaczyć. Wiedziała tylko, że właśnie dlatego Tadek nie może wchodzić w rachubę. Wtedy właśnie zagrało w niej coś nowego, owoż przestawie-nie. Zrezygnowała z Tadka tym łatwiej, że jej się podobał. A podświadome zrównanie wła-snego bólu z bólem Lecha przecież zmuszało ją traktować akt, który zamierzała dokonać, jako ciężką, bolesną ofiarę.
Leżała w ich szerokim, poniemieckim łożu małżeńskim. Lech pochrapywał, wciśnięty w poduszkę, zgarbiony, chudy. Za oknem ciemna, wrześniowa noc: tylko parę czarnych gałę-zi i nic, ani światełka, ani gwiazdy. Patrzyła w to ciemnoszare i czarne okno, potem zerkała na ledwo majaczący zarys głowy Lecha. Nie czuła, że się sama zmienia, że właśnie w tej chwili przechodzi mutację, że, zdawałoby się, skończony i zahartowany charakter, ciśnięty w nieprzewidziane okoliczności, zderzony z innym, nie mniej skończonym, ulega właśnie prze-inaczeniu i odtąd będzie znaczył coś całkiem innego. Wydało się jej - jak zwykle w takich wypadkach - że to on się zmienia. Że trafił na złą, podstępną kobietę, która go oszukała, wciągnęła w brudną i brzydką grę...
Była nielogiczna we wnioskach. Bo już nie łudziła się, nie próbowała nawet myśleć o wyrwaniu Lecha z tego Grażynowego opętania. Myślała tylko o zadaniu bólu.
Było cicho. Odwróciła się od okna. Łóżko zatrzeszczało. Zaraz na górze, na strychu coś się poruszyło. Usłyszała kroki, kaszlnięcie. Mróz przebiegł jej po skórze. Ujrzała nagle, że właśnie to będzie najgorsze, najboleśniejsze. Poczuła zaraz, że brakuje jej tchu. Po gęsiej skó-rce fala gorąca przebiegła przez nią, utknęła w gardle. Już nie płakała. Leżała w ciemności, cała ogarnięta dziwacznymi wspominkami. Jakby wstrząsnęła wazonem, z ukrytych zakama-rków podniósł się męt, wszystko wstydliwie zepchnięte w podświadomość pchało się teraz do niej, czuła, jak ją palą policzki, wolała przymknąć oczy.
Jakaś daleka zabawa w „doktora”. Ma osiem lat. Z koleżanką i dwoma chłopcami tegoż wieku ukryli się w powiłanieckim świrnie. Pachnie zetlała mąka, z maleńkiego okienka trochę brudnego, przedwieczornego światła. Na nią kolej, kazali jej położyć się na ziemi. Nie widzi ich twarzy, czuje tylko ten sam niepokój, co teraz, niepokój złożony z dwóch sprzecznych żywiołów, strachu i wstydu - oraz uległości. Nachylają się nad nią, oglądają. Jeden z chło-pców nagle szepce, zaskoczony, prawie zastrachany: Patrz, patrz, to się rusza...
Jakiś kuzyn, starszy, już student. Może trzy lata później. Bawił ją zawsze „jedzie, jedzie pan, pan, na koniku sam, sam”. I teraz wziął ją na kolana, pohuśtał, śmiała się, śmiał się także. Potem jakoś przycichł, spojrzała mu z bliska w oczy. Siedział nagle znieruchomiały, napięty. Oczy miał najdziwniejsze: wpatrzone i niewidzące. Trzymał ją ciągle na kolanach, ale ręce mu zesztywniały. I nagle w niej tenże strach i wstyd, i obrzydzenie. Musiałaby zerwać się z kolan. Uległa, siedziała, czerwona i milcząca.
Potem było inaczej. Była aktywna, śmiechliwa, pełna wzgardy dla niezdarnych i natręt-nych adoratorów. Dopiero wtedy, w Wilnie, w owym okropnym hoteliku, ledwo żywa ze znu-żenia po całodziennej wędrówce przez deszcz, leżąc obok Lecha, czekając na jego pierwszy ruch, pełna strachu i wstydu i też uległa, bezwolna...
Leżała długo. Już nie myślała o niczym. Już spełniło się w niej to, co miało się spełnić. Nawet próbowała protestować, rozpamiętywała letni ton Lecha, tego jego „paskudnika”, roz-pamiętywała własne oburzenie i obrzydzenie, nachalny wzrok, ręce, okropny zapach. Wszy-stko to pętało się przez jej świadomość bez żadnego związku z decyzją, może nawet potęgu-jąc jej nieodwracalność. Bo to wszystko przemawiało przeciwko temu, co zamierzała. A prze-cież istotnym motorem, który ją pchał naprzód, była już nawet nic zemsta. Była owa miesza-nina strachu, wstrętu, wstydu - i uległości. Był tenże przymus, który pcha dzieci do zakaza-nych zabaw. Zemsta już była tylko pretekstem wobec siebie samej.
Zasnęła niepostrzeżenie. Zbudził ją Lech. Już się krzątał po pokoju.
- Śpią moje śliczności? Wymęczyły się wczoraj na grzybach, co?
Patrzyła na niego chłodno przez kilka sekund, prawie wzgardliwie. Mogła sobie pozwolić na udawanie, że ze snu. Zaraz się uśmiechnęła. Zdecydowana była nie zdradzić się, słusznie tym razem licząc, że jego niewiedza ułatwi jej różne wtórne aspekty odwetu.
Kiedy wyszedł, znowu ogarnął ją niepokój, już niezwykle dotkliwy, ściśle fizyczny. Czuła osłabienie pod kolanami, dygotanie rąk, przyśpieszony oddech i brak tchu jednocze-śnie. Stała w oknie, patrzyła za Lechem. Jakby poczuł jej wzrok, odwrócił się, pomachał ręką. Odruchowo uśmiechnęła się i też pomachała. Potem skupiona, ponura, gryząc wargi, wyszła na schody i wolno ruszyła do góry.
8
Wróciła, wypełniona tym wszystkim, z czym tam poszła, wstrętem, wstydem, obrzydze-niem — ale wyolbrzymionym, zatykającym gardło. Na dole przyłączył się do tego strach. Takie to wszystko było okropne, że ani na chwilę nie mogła sobie wyobrazić, żeby Lech nie odczytał tego z jej twarzy. Krzątała się w kuchni, myła naczynia, szykowała obiad z tym samym, nieodpartym poczuciem brudu i wstydu. Wybiegła na miasto, specjalnie, żeby wypró-bować, co powiedzą ludzie, żeby potrenować niejako swoje własne zachowanie się na wielką próbę, na powrót Lecha. Pierwszemu przechodniowi nie ośmieliła się spojrzeć w oczy. Wbie-gła do sklepiku z jarzynami, czerwona, zdyszana.
- Ma pani rację! - powiedziała znajoma sklepikarka na jej widok.
Przeraziła się. Tamta się zaśmiała:
- No, że się tak pośpieszyła. Ostatnie kilo! Dać pani?
Wyciągnęła spod lady kilka pomidorów. Hanna chwyciła je, cisnęła do torby, pobiegła z powrotem. Gdy ochłonęła w kuchni, uświadomiła sobie, że wcale nie jest mądrzejsza, że dalej nie wie, co z jej oczami... Zapominając o sensie całego zabiegu, przejęta tylko tym je-dnym: żeby ukryć to, co przecież miało w niego uderzyć, przeżyła najdłuższe i najohydniejsze przedpołudnie całego swego życia. Mieszkanie zdawało się pełne zaduchu. Pootwierała okna. Cuchnął zlew w kuchni. Krajała pomidory i ziarenka w otoczce zielonkawej galaretki, pozo-stałe na talerzu, zdawały się jej żabim skrzekiem, takie to wszystko dokoła było wstrętne.
Gdy nadchodziła czwarta, godzina jego powrotu, oporządziła stół, przygotowała obiad. Jeszcze zamiatała, jeszcze ścierała kurze. Potem krew buchnęła jej do twarzy: pomyślała so-bie, że właśnie nadmiar porządku zwróci jego uwagę. Cisnęła szmatkę do kąta. Ostatni kwa-drans po prostu czekała, z wypiekami na twarzy, zrywając się co chwila, przebiegając z jada-lni do saloniku, do kuchni, do sionki. Tu stała, nasłuchując. Ale na zewnątrz było cicho. Tylko tam na górze zaraz otwarły się drzwi, dwa kroki. Podniosła głowę. Przechylony przez poręcz, na stryszku stał... Półmrok ścierał rysy jego twarzy, tylko oczy błyszczały. Chciała mu krzyknąć, pogrozić. Wybiegła na ganek.
Lech właśnie wracał. Machał ręką już z daleka. Zacisnęła zęby i też pomachała. Zbliżał się uśmiechnięty. Uśmiechała się z wysiłkiem, wściekła na siebie samą i przerażona. Stała na ganku, sztuczna, sztywna, złożona z samych kłamstw. A on zbliżał się, uśmiechnięty, wesoły, szczęśliwy... Do strachu, do wstydu dołączyła się w niej jeszcze bezmyślna litość. Właśnie, że taki niczego nie przewidujący...
- No, śliczności moje, co z obiadkiem? Twoje wilczysko (to było takie bardzo intymne jego przezwisko: bo niby taki żarłoczny i niebezpieczny...) głodne jak stado tureckich psów!
Wbiegł na ganek, zagarnął ją jedną ręką (w drugiej miał teczkę), cmoknął w policzek, coś mu przebiegło przez twarz, bo leciutko ją odsunął od siebie, zajrzał w oczy i przyciągnął znowu, i znowu pocałował, tym razem w usta, upuścił teczkę, chwycił ją w objęcia, wepchnął do sionki. Z trudem odsunęła go od siebie, twarzą wskazując na górę, na stryszek.
Jadł obiad, łapczywie, co chwila na nią zerkając. Strach jej minął, pozostało zmieszanie, coś jeszcze, jeszcze jakieś niemiłe uczucie, nagromadzające się powoli gdzieś na dnie świado-mości i nie od razu dające się określić. Zerkał i jadł, chwalił jedzenie, opowiadał o sprawach służbowych:
- Rozumiesz, taki u nich bałagan! Ja mówię, żeby ten remont odłożyć, że w tym roku przepłacimy dwukrotnie! A oni słuchać nic chcą. Koniecznie, żeby w tym roku, bo na przy-szły obetną wszystko, czegośmy nie wydali! Ty rozumiesz? Takie kretyństwo! Ach, kartofel-ki, palce lizać. A pomidorki! Skądeś je wzięła? Co za skarbuś, moje śliczności...
Tak się bała. Głupio się bała. Gdyby umiała chwilę pomyśleć sama nad sobą, pojęłaby elementarną i ordynarną sprzeczność tego strachu, tamtej decyzji, zemsty, „czynu”, wszy-stkiego ze wszystkim. Teraz strach minął, wzbierało co innego. Lech wstał, przeciągnął się, spojrzał na nią, tak jak na ganku. Zrozumiała, co to jest, to niemiłe, co się zbiera w jej duszy: zawód.
Człowiek złożony jest z różnych materiałów psychicznych. To, co najbardziej ludzkie - to to, co się daje przewidzieć, analizować, układać w ciągi o niewątpliwej, zrozumiałej celo-wości. Właśnie to wszystko da się później przekazać bez reszty mózgowi elektronowemu.
Człowiek należy także do zwierząt. Ta jego warstwa psychiczna daje się też ułożyć we wzory, nawet niezbyt skomplikowane, choć przyczynowe. Ale między jednym a drugim ukła-dem pozostają niełatwe do penetracji zakątki i te w żadne wzory ułożyć się nie dadzą, dlatego że ani przyczynami, ani celami nie można ich określić. Szczególnie dużo tych zakątków u kobiet, dzieci, wyrostków.
Zawód, który zaczynała czuć, gdy tylko udało jej się uniknąć tego, czego się bała, był nielogiczny tylko pozornie, nawiązywał do pierwszych racji działania, do chęci odwetu. W trakcie całej sprawy odwet odsunęła na drugi plan po prostu chorobliwa chętka czegoś zdro-żnego. I strach był odpowiedzią na nią. Teraz strach ustąpił, znikł. Dlatego wypłynęła wcze-śniejsza zbitka przyczynowa, ów odwet.
Nie umiała jeszcze dostąpić mądrości ludzi dorosłych. Jak u wszystkich młodych, niedoświadczonych, a także w ogóle pustych, jak u bardzo wielu kobiet, wszelka radość, wszelkie szczęście, zadośćuczynienie stawało się ciałem dopiero w zetknięciu z kimś innym. Nie umiała przeżywać satysfakcji sama. Zemsta dopiero nabierała wartości, gdy winowajca mógł to sobie uświadomić. Stąd zawód, dziwaczny, wzbierający, coraz bardziej natrętny.
Pewnie dlatego, że Lech taki wesoły, szczęśliwy, czuły. Dawała się obejmować, cało-wać i z każdą minutą narastał w niej zawód i niesmak. W pewnej chwili uświadomiła sobie, że to, co ją najbardziej wiązało z Lechem, potworna w gruncie rzeczy zależność cielesna, staje się teraz niemożliwe. Wydała się jej nie do pomyślenia bliskość z Lechem po tej ohydnej scenie tam na górze. To właśnie przyśpieszyło dziwaczną ewolucję, która w niej wzbierała.
Odsunęła Lecha:
- Nie można. No, Lech, daj spokój...
- Ja wiem, że nie można. Ale tak, troszeczkę...
Poruszyła przecząco głową. Smutna, odwróciła się, spojrzała w lustro i aż się wzdry-gnęła - tyle było bólu w jej oczach, tak jej twarz zdawała się oczywista w swej rozpaczy, tak wymowne było wszystko: usta, bladość, jakieś zmarszczki na czole. Cała jej twarz krzyczała, że cierpi. A Lech podszedł z tyłu, chwycił w objęcia, całował w szyję i szeptał:
- Śliczna dziś Hanusia, śliczna, śliczna. No, popatrz w lusterko...
Patrzyli sobie w oczy - w lustrze - on zaciskając wargi, podbródkiem przyciskając się do jej policzka, niecierpliwy, napięty, ona coraz bardziej bolesna, zrozpaczona, przekonana, że wszystko w jej twarzy krzyczy o jej nieszczęściu.
- Śliczna! - szepnął jeszcze i ugryzł ją w uszko. I już nie patrzył, już przechylał jej głowę. Wyrwała się.
Stała przed nim zdyszana, gorączkowo łykając powietrze.
- Lechu - powiedziała wreszcie. - Czy ty nic nie widzisz?
- A co takiego?
Podszedł, zaraz się zaniepokoił.
- Stało się coś bardzo złego.
Usiadł.
- Co takiego?
Zbladł. Dygotały jej ręce, ohydny ziąb podpełzał pod serce, jakby paraliżował gardło. Czuła, jak drobniutko dzwonią zęby. Nie mogła nic powiedzieć. Patrzył na nią, też przestra-szony. Winna by czuć tę swoją satysfakcję - zawód - przynajmniej - winien by zniknąć. Ale tylko dygot, ziąb, niemożność mowy. Uniosła głowę, wskazała nią na sufit. Zerwał się:
- Wzięli go? - krzyknął, chwytając ją za rękę.
Nie od razu zrozumiała. Właśnie przez te ćwierć sekundy, gdy tylko widziała jego strach, tylko te ćwierć sekundy trwała cierpka pełnia odwetu. A może tylko się jej zdawało. Może tylko na tle tego, co poczuła za chwilę, tamto wydawało się satysfakcją.
Zaraz zrozumiała. Trząsł ją za rękę, powtarzał swoje, wypytywał. Przecząco pokiwała głową, znowu nie mogła mówić.
- Nie wzięli? No, więc co się stało?
Teraz patrzyli sobie długo w oczy. Na twarzy Lecha po kolei przepływała cała gama stanów psychicznych. Znikał strach, naskoczyło zniecierpliwienie, zdziwienie, długi, długi wysiłek domysłów. Patrzyła mu w oczy, zrezygnowana, już nie myśląc o zemście, już tylko świadoma nieuchronnej przemocy tego człowieka nad nią i zrozpaczona na myśl, że oto zniknie ta przemoc i zostawi ją samą w pustym, obrzydliwym świecie. Nic się nie trzymało kupy. Winna by kłamać, a może tylko wkładać w spojrzenie cały krzyk o tym, co się stało.
Patrzył, przyglądał jej się, wziął za ramiona. W pewnej chwili w głębi jego oczu coś błysnęło. W przedziwnej mieszaninie strachu i nadziei trwała u jego oczu. Strach i nadzieja nie wykluczały się, uzupełniały. Już nic więcej nie chciała, tylko żeby pojął, żeby zareagował. Była gotowa na wszystko: krzyk, bicie, nawet wygnanie. Już wiedziała, co jest najgorsze z tego, co ją może spotkać: to, co wtedy, letniość.
Patrzył, coraz bliżej docierając do prawdy. Z błysku zrobiło się niedowierzanie, dosyć ironiczne. Chciała krzyczeć, tak to się jej wydało obelżywe. Widocznie zrozumiał, pohamo-wał się. Twarz mu się zrobiła poważna, właśnie taka, jaka powinna być - zauważyła w duchu, już pewna, że nie uniknie właśnie najgorszego, więc we wszystkim, co z nim się działo, doszukując się gry, udawania.
- Nieprawda - powiedział półgłosem.
Milczała, zacisnęła usta. Potrząsnął nią, zacisnął ręce na ramionach. Nawet minę zrobił groźną, zmarszczki na czole, kąciki ust...
- Nieprawda, słyszysz? - powtórzył.
Zaraz potem pchnął ją od siebie, odwrócił się, rzucił przez ramię:
- Po cóżeś to zrobiła?
Winna by się cieszyć, bo i złości było w tym dosyć, i nawet żalu.
Odepchnięta, zatoczyła się, trzy kroczki uczyniła do okna i przystanęła. Nic, nic, tylko pustka i niesmak. Nic nie znaczy odwet, nic nie znaczy próba wysondowania duszy tego naj-bliższego. Nie, że to takie niemożliwe. Po prostu niepotrzebne i niebezpieczne. Doza niewie-dzy jest niezbędna we wszystkim, co żywe. Zbytnia jasność zbyt podkreśla pustkę, znikomość tego, co nas wiąże z życiem. Znikomość albo raczej umowność. I sednem takiej umowy między nami a światem jest przyjęcie przez nas warunków gry, choćby były bezsensowne.
- No, co milczysz? - krzyknął i podbiegł do niej. - Po co to zrobiłaś?
Znów ją trzymał za ramiona, trząsł, w oczy zaglądał, gniewny. Jeszcze pięć minut temu wierzyła, że ten gniew coś pomoże, coś uratuje. Oto jedyny zysk z całej historii: przekonanie o próżności wszystkiego, co nią kierowało dotąd. Czuła się właśnie tak: opustoszona. Tak musiałaby się czuć szafa, z której powyrzucano zawartość wszystkich szuflad i schowków. Nic nie czuła, może trochę smutku, zresztą nieistotnego.
Puścił ją znowu, nie doczekawszy się odpowiedzi. Stał chwilę. Wyszedł. Długo stała przy oknie, patrzyła na dojrzewający za nim jesienny, wrześniowy zmierzch. Pożółkła brzóz-ka o dwa kroki za oknem. Trochę jej liści na ziemi. Pusta uliczka, skrawek kanału. Mgła w głębi, przytulna jak pierzyna. Ktoś idzie boczkiem ulicy, samotny. Patrzyła bez złości, z żalem. Już wiedziała, że się żegna.
Było ciemno, gdy znowu zajrzał.
- Kolacja - rzucił i wyszedł.
Dała mu kolację. Sama nie czuła apetytu, wyszła. Po kwadransie wrócił do saloniku, podszedł. Spojrzała nań, przestraszona, że coś jeszcze wymyśli, coś, co przedłuży agonię. Miała rację.
- Słuchaj - rzekł szeptem. - To nieprawda.
- Prawda - rzuciła sucho, zniecierpliwiona.
- Ależ nie! Że też od razu o tym nie pomyślałem. Przecież ty...
- Nie! - krzyknęła. - Co, to już i kłamać mi zabronisz? To tylko ty możesz łgać, udawać, wykręcać się?...
Stał, zaskoczony jej furią. Potem chwycił ją wpół:
- Ależ, w takim razie...
Biła go pięściami w piersi, wyrywała się, odpychała. Był silniejszy, jak zwykle, jak za-wsze, gdzieś w jakiejś sekundzie jej furia, jej siła znikła jak zdmuchnięta. Został tylko wstręt, ale nie tylko, nic tylko... Wstręt do siebie, za to, że bezwolna i nawet...
Potem szeptał, głaszcząc jej policzek:
- A wiesz, jakem cię pocałował w ten policzek, na ganku, od razu poczułem... że coś... że jakoś... Moje śliczności, moje biedne śliczności...
Kiedy usnął, wstała po cichu, wyciągnęła ze stryszka walizeczkę.
WRÓŻBA
1
Szła i myślała o wszystkich czterech. O chudej złośnicy Jadźce, krąglutkiej, ładniutkiej Irenie, starzejącej się powoli Bobie, pyskatej Helce. Widziała ich niebrzydkie buzie, zapatrzo-ne w nią oczy, wiedziała, że to Jadźka pierwsza krzyknie albo może Helka, że Boba oburzy się, zaprzeczy, będzie ją powściągać, że Irena będzie milczeć i uśmiechać się, a potem powie coś nie bardzo do rzeczy. Potem któraś - Jadźka albo Helka - zerwie się z miejsca, spojrzy jej, Hannie, w oczy i wszystkie zaczną się śmiać radośnie.
Ileż to lat trwało, że tak się wszystko zrobiło automatyczne, wyprane z niespodzianek? Szła przez odbudowany niedawno Nowy Świat, na Krakowskim skręciła w lewo i zaraz wchodziła do „swego” Naczelnego Urzędu. Brzydki, kilkupiętrowy dom, ocalały w wojnie i z kamienicy czynszowej przerobiony na nieprzytulny biurowiec.
Podniecała w sobie to niemiłe uczucie zawsze, gdy przestępowała próg tego gmachu. Była w tym nie tylko wina brudu, zapuszczenia i zapchania jednocześnie. Była w tym zna-cznie szersza niechęć do teraźniejszości, do wszystkiego, co ją pozbawiło Powiłaniec, mamu-si... O najważniejszym nie pozwalała sobie myśleć.
- Brudasy, durnie, niedołęgi - mruczała półgłosem, gramoląc się po schodach. Winda, oczywiście, była nieczynna.
Nie przeszkadzało jej to czuć się lekką, młodą, zwycięską. W gruncie rzeczy była w świetnym humorze. Wbiegła na trzecie piętro tylko troszkę zdyszana. Na korytarzu było pusto i ciemno. Trzeszczał parkiet. Przedefilowała przed wejściem do Aleksandrowicza, jej bezpo-średniego szefa. Teoretycznie wydalanie się w godzinach pracy powodowało ostre sankcje, aż do wyrzucenia włącznie. Bała się tego akurat na tyle, żeby czuć miły dreszczyk przy wcho-dzeniu. Aleksandrowicz nie liczył się, był wplątany w zbyt wiele drobnych grzeszków.
Otwarła drzwi. Wszystko, jak przewidziała. Spory pokój, wypchany pięcioma biurkami. Przy oknie jej biurko, puste. Naprzeciw czarna, chuda Jadźka. Te dwa bliższe zajęte przez pulchną Irenę i dużą, rozlazłą blondynę, Bobę. Helka siedziała przy dostawionym niedawno, piątym biurku. Piły herbatę, przerzucając się uwagami. Wejście Hanny na sekundę je spłoszy-ło, odwróciły się od swoich kanapek i herbat do drzwi.
- No! - krzyknęła zaraz Jadźka. - Jak tam?
Ale już Helka zerwała się z krzesła:
- Górą nasza! - wrzasnęła. - Panienki, zwycięstwo!
- Ee, ty zawsze... - zająknęła się Boba. - Po co takie rzeczy gadać!
- Kiedy to prawda, Bobuś. Może nie, Hanna?
- Dajcie żreć - zawołała Hanna. - Zdycham z głodu.
- A widzisz! - krzyknęła Jadźka.
Teraz wszystkie krzyczały naraz. Hanna szła do swego biurka jak toreador. Odwróciła boczkiem głowę, zerknęła.
Irena jedna milczała, uśmiechając się do Hanny. Podsunęła jej tylko swój domowy sernik.
- Weź - powiedziała półgłosem. - Masz apetyt, nie? Jak ja ci zazdroszczę! Ja zawsze po tym przez trzy dni nie mogę patrzeć na jedzenie...
Jadźka wróciła na swoje miejsce. Boba nalewała Hannie herbatę. Helka nagle zerwała się, podbiegła do Hanny, rzuciła się jej na szyję i cmoknęła z rozpędem w policzki, w usta.
- Jak ja cię lubię! - krzyknęła. - Ty za nas wszystkie...
- ...im dajesz! - dokończyła Jadźka. – Świetnie sformułowane. Ta Helka, z niej wyjdzie polityk!
- A fe, Jadziu. Co ty mówisz? - krygowała się Boba.
- Mówię, jak jest. Nie, Hanna?
Hanna uśmiechnęła się. Gmach był ohydny, wszystko ohydne, ale te kobiety, to ich uwielbienie... Czuła się tutaj rzeczywiście jak toreador, bokser, śpiewak estradowy, jak boży-szcze tłumów. Ich piski, ich sprzeczki, zawsze obracające się dokoła niej, niepostrzeżenie sta-ły się ważne. Pasowały zresztą do jej życia.
Sama już nie wiedziała, czy dlatego je polubiła, że jakoś do niej pasowały, czy polubi-wszy nauczyła, dopasowała do siebie. W każdym razie, wpadłszy w sferę jej przyciągania, nie mogły i nie próbowały się wyrwać.
Pierwsza i najbliższa była Jadźka. Była jedyną, która nie tylko brała od niej wszystko, ale i sama wniosła jakiś zasób doświadczeń. Miała nieudanego męża. Zbyt posłuszny, bezra-dny, bezbronny, nie umiał jej utrzymać przy sobie. Gdy przyszła do Urzędu, właśnie znalazła sobie pierwszego kochanka. Była tym bardzo przejęta, każdą sprzeczkę z nim przeżywała jak katastrofę, po każdym pogodzeniu się kwitła tak, że Hanna już na progu witała ją złośliwo-ścią.
Właśnie, że za pierwszym razem zgadła, odkryła tajemnicę szczęścia Jadźki, ta rozwarła przed nią swe serce.
Hanna bardzo się śmiała, słuchając jej lirycznych wynurzeń o tym pierwszym kocha-nku. Jadźka milkła, gniewała się. Po kolejnej awanturze nie rozmawiały ze sobą tydzień. A po tygodniu Jadźka wyszła pierwsza i zaczekała na nią na schodach. Było ciemno, nie widziało się jej oczu. Mówiła przerywanym głosem, że ona, Hanna, miała rację. Że jak wszyscy, i ten był durny łobuz...
Hanna zabrała ją do siebie. W tym czasie miała maleńki - jak cela więzienna - pokoik, ale wyodrębniony z większego mieszkanka, z własną kuchenką, mniejszą od przyzwoitej ka-napy, przedpokoikiem. Siedziały do wieczora, Hanna pouczając, Jadźka popłakując i potaku-jąc.
Nauka była prosta: „to wszystko” nie ma sensu. Kobieta ma te same prawa do życia, co mężczyzna. Nie wolno jej dłużej ulegać terrorowi obyczajowemu, który stworzył i utrzymy-wał w swoim interesie mężczyzna. Trzeba „to wszystko” traktować jak on, ani o jotę poważ-niej. To wszystko.
Jadźka z zapałem kiwała głową, ale czuło się, że teoria nie zanadto pożywna. Hanna opowiadała więc o sobie. Opowiadała, po raz pierwszy chyba w życiu próbując spojrzeć na siebie oczami osoby postronnej. Mówiła długo, czym był dla niej Lech. Krócej, raczej wcale: jak go zdobywała. Bardzo długo - jak traciła. A potem ze złością, nagle rozweselona, ale na zjadliwie, przeszła do swych stołecznych początków.
- Powiedziałam sobie: jak oni, tak i ja! To oni tylko mają prawo wybierać? Co się tak patrzysz?
- Właśnie tym się od nas różnią, że... - bąknęła Jadźka.
- No tak. Są bardziej wolni. To nie my dzierżymy posady i mieszkania. Ale cóż to szkodzi...
- Bezinteresowność...
Tu miała rację. To właśnie wniosła Jadźka. Ale jeszcze przez ładne parę miesięcy ścigały ją resztki sentymentalizmu, nie mogła się zdecydować, żeby po prostu, przy pierwszej zachciance...
Nie była jeszcze taką złośnicą. Miewała ataki wyrzutów sumienia, gdy rzecz dochodziła do męża, wyższego urzędnika skarbowego. Że w niczym nie zawinił! Tu Hanna dostawała szału, obsypując przyjaciółkę obelgami. A potem zaciągnęła na jakąś prywatkę u klientów -aktorów. Urząd, w którym pracowały, powołano właśnie do rozstawiania po kątach teatrów wszystkich polskich aktorów. Hanna się śmiała: właśnie dlatego wybrała ten Urząd, a nie inny.
Prywatka skończyła się tak jak zwykle: ludzie się popili i porozłazili parami po kątach. Nazajutrz stwierdziła, że edukacja skończona. Jadźka zaczęła kląć jak dozorca, stała się zła, co chwila docinając poczciwej Bobie. We dwie narzuciły swój styl całej reszcie.
Trzeba przyznać, nie przyszło to z wielkim trudem. Irena była niezamężna. Śmiały się z niej, że dziewica. Kochała się w pewnym aktorze, oczywiście, łobuziaku. W niej się podko-chiwał naczelnik wydziału sąsiedniego departamentu. W tym nieciekawym układzie cała sprawa mogła trwać, nie zmieniona, całe lata.
Zawzięły się, tak długo wyśmiewały ją, że nabrała aktywności. Aktor zapraszał ją od dawna na kolacje, na wycieczki za miasto. Trzymała się siłą rodzimych, dosyć bezradnych tradycji. Ale te nic przetrzymały złośliwości przyjaciółek.
Wróciła nazajutrz w innym stanie niż Jadźka. Była zgaszona, bierna bardziej niż dotąd. Natomiast zaktywizował się aktor, przychodził niemal co dzień do biura, przysyłał bezpłatne bilety. Dopiero grubo później Irena przyznała się sam na sam Jadźce, jakie to wszystko było głupie i niemiłe.
Jadźka, jak mogła, pocieszała. Pewnie było w tym jakieś schorzenie. Irena widywała się z aktorem, nabrała nawet tego minimum obowiązującego w ich pokoju cynizmu, ale znać było na niej po prostu uleganie terrorowi otoczenia, żadnej woli własnej.
I Helka uległa tej modzie, temu terrorowi. Hanna nie miała złudzeń. Helka była zako-chana niemal od dziecka w człowieku, który na długie lata był od niej oddzielony - wojną, emigracją. Miała pełną gębę frazesów w stylu Hanny, ale właśnie ta łatwość pokazywała, że to tylko maskowanie się.
A czyżby Hannie zależało na tym, żeby wszystkie koniecznie wiodły taki tryb życia, jak ona sama? Przecież nie chodziło jej o ambicję, tym bardziej o jakieś diaboliczne odwrócenie moralnego układu życia. Szczerze przekonana, że zdobyła maksimum szczęścia dostępnego w tym zafajdanym życiu, równie szczerze chciała tą swoją metodą obdarować szczęściem wszy-stkie przyjaciółki, których nieszczęście było tak oczywiste.
Była szczęśliwa. Dziwne to było szczęście, ale było. Składało się na nie parę dosyć różnorodnych przyjemności.
Więc przede wszystkim wolność. Nie tylko, że nikt nie miał prawa decydować o jej losie. To jej starczało tylko na samym początku, w pierwszych miesiącach. Forsowała nawet siebie, zmuszała się do różnych, byle jakich wyborów, byle tylko czuć, że sama podejmuje decyzje. Ale bardzo szybko przyszło co innego. Wolność zaczęła się kojarzyć z narzucaniem swej woli komu innemu.
To puste gadanie o równości praw między dwojgiem ludzi, o wspólnej, obopólnej wo-lności. Taka równowaga istnieje krótko, jak nietrwałe izotopy, i tylko przy zmianie stosunku sił, w momencie gdy ktoś je traci, inny zdobywa. Krótka, niedostrzegalna chwila - i oto nowy hegemon bierze górę i o żadnej równowadze już znowu nie może być mowy.
Więc szczęściem było, że sama decydowała i za siebie, i za tego drugiego. Decydowała o chwili, w której się wszystko zaczynało, o wzlotach i upadkach, o upadku szczególnie. Właśnie dlatego przyśpieszała normalny cykl uczuciowy, że bała się, aby ten drugi nie przejął inicjatywy i sam pierwszy nie zerwał. Była to największa przyjemność, takie zerwanie. Zrazu lubowała się w deklaracjach, w niedbałym tonie, w słownej brutalności. Potem szukała czegoś mniej jaskrawego. Po prostu nie przychodziła na umówione spotkanie, zbywała natręta byle jakimi wyjaśnieniami, czasem starczało milczenie.
To było najsilniejsze, ta wolność, zachłanna, narzucana. Było smakowanie w tym uwielbieniu przyjaciółek. Dziecinne, ale też potrzebne. Na samym dole było, co w miłości zdaje się sednem. Aż dziwne się wydaje: przecież przez kilka lat to nią władało bezgrani-cznie. Teraz tępiła wszelkie wspomnienia i rzeczywiście zapomniała. „To” było, nie przero-dziło się we wstręt, ale było na samym dole, najmniej istotne.
Wszystko inne już nie znaczyło nic. Dostawała grosze, ubierała się byle jak, zręcznie, ale za bezcen. Trochę uwagi poświęcała mieszkaniu, odrobinkę, byleby nie utonąć w kurzu. Jadła na chybcika, tyle że dawała się zapraszać. Już raczej piła, nie dla humoru, nie dla odwa-gi, głównie, żeby „ustawić” partnera, żeby pokazać mu, kto w tym błyskawicznym stadle bę-dzie rządził.
Takie to było to szczęście. Szczerze, z zapałem wierzyła, że jest jedyne realne. Że je lubiła, chciała, żeby i one dostąpiły tego samego. Jadźka zdawała się potwierdzać słuszność obranej drogi. Irena zdawała się kaleką, Helka wyjątkiem, Boba klinicznym przykładem, do jak „strasznych” skutków dochodzi się stosując tradycyjną moralność.
Boba jedna siedziała w papierzyskach, usiłowała coś notować. Była starsza od nich o jakie pięć lat, wyglądała starsza o dwadzieścia. Miała jakiegoś niemożliwego męża, któremu była bezgranicznie posłuszna. Gdy chciały z Jadźką smagnąć opierającą się Irenę, wołały:
- Wariatka, chcesz zostać drugą Bobą?
Wmówiły w nią, że najgorsza. Już nawet nie protestowała. Nawet nie próbowały nawra-cać jej samej. Wygodniejsza była w tej swojej roli pociesznej, zacofanej niedołęgi.
Zbliżała się zbawcza czwarta. Już po trzeciej porządkowały pisma, zgłoszenia aktorskie, zapotrzebowania teatralne. Jadźka zaczęła się malować, Helka próbowała złapać oczka na pończosze. Tylko Boba jeszcze wodziła nosem koło kartek maszynopisu. Była krótkowzro-czna, okularów zaś nie uznawała, bo zabijają wdzięk kobiecy.
- No, Hanna, co robisz wieczorem? - spytała Irena. - Poszłabyś może do kina?
- Co robi! Ma randkę z gachem! - zawołała Jadźka. - Ona ci takie kino urządzi! Hanna, a może byś go nam pokazała?
- Kogo znowu?
- No, tego gacha.
Hanna wzruszyła ramionami.
- Nie, to aż wstyd. Mężczyźni po prostu się chwalą, jak co zdobędą. A ty jakbyś się wstydziła. A może to w ogóle bujda z tymi twymi gachami? Hanna, co?
- A dajże mi święty spokój!
Była trochę zniecierpliwiona, ale zły humor raczej udawała, bo nie miała nastroju do zwierzeń. Był to jeden z punktów ich kodeksu honorowego, którego na ogół przestrzegały: nie chwalić się, nie wchodzić w szczegóły. W każdej mikrospołeczności nadchodzi taki mo-ment, gdy za punkt honoru zaczyna się uznawać powściągliwość w opiewaniu własnych prze-wag.
Jadźka coś jeszcze burczała. Hanna wstała, zamknęła szufladę na klucz. Helka już zakręciła się i znikła. Nawet Boba zaczęła zgarniać papiery.
Hanna podeszła do szafy, otwarła, machinalnie powiesiła klucz na gwoździu. Już zamy-kała. Boba stała koło niej. Hanna zerknęła w kierunku jej wzroku. Ta już patrzyła w podłogę, czerwona, milcząca. Co w niej było? Potępienie czy zazdrość?
Najpewniej jedno i drugie, splątane ze sobą, jak wszystko na tej ziemi, tak że nie wiado-mo, gdzie koniec, gdzie początek, gdzie przyczyna, gdzie skutek.
Uśmiechnęła się do niej. Teraz, gdy zostały we dwójkę, nie musiała się z niej nabijać. Uśmiechnęła się i zobaczyła, że zazdrości jest w niej więcej. Z wielkodusznością, o którą łatwo zwycięzcom, dotknęła jej ramienia.
- Żebyś ty wiedziała, jakie to wszystko głupie!
Wybiegła z pokoju, nie czekając na replikę tamtej. Już wbiegała na schody, gdy zawo-łano:
- Pani Powiłańska!
To była woźna. Podeszła zaraz:
- Pani Powiłańska, tu ktoś czeka...
- Co tam znowu?
Szła za woźną. W ślepym pokoiku, bez okna, gdzie przyjmowano petentów na dłuższe rozmowy, siedziała jakaś zgarbiona, tęgawa kobiecina.
- Pani sobie życzy? - spytała Hanna.
Tamta podniosła oczy. Chwilę mierzyły się spojrzeniami. Jedna chciała zawrócić i odejść. Druga chciała się podnieść i nie wiadomo, płakać czy bić. To była Grażyna.
2
O siódmej wieczór były już obie całkiem pijane. Te pierwsze trzy godziny szły jak po grudzie, dopóki nie doszły do knajpy. Była to „lepsza” knajpa, w jednej z bocznic Marszałko-wskiej. Niewielka, główna sala była pełna jakichś podpitych mężczyzn, w bocznej stały trzy stoliki. Przy dwóch jakieś dwie pary, bardzo sobą zajęte. Trzeci stał w kąciku, na pół zasło-nięty kaflowym piecem.
Siedziały naprzeciw siebie, czerwone na twarzy, rozczochrane. Na stoliku stała nie do-pita - już druga! - karafka z wiśniówką, parę talerzyków z kiszonymi ogórkami, marynowany-mi grzybkami, śledziem. Także popielniczka, z której wysypywały się niedopałki.
Siedziały, podparłszy głowy, nie patrząc sobie w oczy. Po bezładnej gadaninie, gdy jedna wyrywała słowo z drugiej, teraz przyszło milczenie. Nie ostateczne, bo się jeszcze nie wygadały. Po prostu po pijanemu straciły wątki, każda swój, bo każda mówiła o swoim.
Każda o swoim, ale miało to jedną wspólną płaszczyznę: przeciwko tamtym. Grażyna teraz ocknęła się pierwsza. Zapaliła papierosa, zaciągnęła się i razem z dymem wydmuchała czy wyszeptała swoją tyradę:
- Ja wiem, co o mnie myślisz. Nie zaprzeczaj, nie mów! Jechałam tu jak na ścięcie. Zanim przyszłaś do tej wstrętnej klitki, myślałam, że zdechnę ze strachu. Ale ty jesteś szla-chetna. Ależ tak, tak! Kiedy spojrzałaś na mnie, już wiedziałam, że było to jedyne wyjście, tu przyjechać.
- W Powiłańcach rosły dęby na łące - odparła Hanna. - I gdy przychodziła wiosna, kie-dy śnieg spływał, zawsze wieczorami zbierały się sowy, właśnie na dębach, rozumiesz? Było ciepło i tak cicho, że słychać było pociąg o dwanaście kilometrów. To te sowy siadały na szczytach dębów i zaczynały wołać. Uhuhu! Uhuhu!
- Ciszej! - szepnęła Grażyna.
- Rozumiesz? - mówiła swoje Hanna. - I szło to na cały świat. I robiło się jakoś wesoło i trochę strasznie. Rozumiesz?
- Nie. Czemu strasznie, jeśli wesoło?
- Wesoło, bo takie wszystko było otwarte i rozległe. Uhuhu- hu! Myślałam, krzyknę i co krzyknę, to się sprawdzi.
- No, to czemu strasznie?
- Bo nie wiedziałam sama, co krzyknę. Nie wiedziałam, co we mnie tu siedzi. Rozu-miesz? Wszystko w twojej woli, a sama nie wiesz, jaka ta wola jest. Strasznie, nie? W głowie się kręci.
- To teraz, to teraz. Od tej przeklętej wiśniówki.
- A w sierpniu były upały. I wieczorami wylatywały skądeś nietoperze. To też strasznie. Wieczór, cicho, ciepło. Nad dziedzińcem kupa jaskółek. Z góry w dół, z lewa na prawo, jak na sankach, tylko śmigają, tylko śmigają. I krzyczą do siebie, wiesz? Jak się mijają, krzyczą, pewnie ze strachu, że się zderzą. I ty patrzysz tak na nie i nie widzisz, że to już nic jaskółki, a nietoperze. Rozumiesz? I też latają, szybkie, zwrotne. Takie szybkie, że nie widać, że mają in-ne skrzydła. I tylko po tym poznać, że nie jaskółki, bo nie krzyczą. Tylko piszczą. Tak cieniu-tko, wiesz? Strasznie, nie?
- Strasznie. We włosy mogą się zaplątać.
- Strasznie, bo nie widać, kiedy z jaskółek zrobiły się nietoperze. Rozumiesz? Przecież tak samo z nami. Nic wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego, rraz - i już nietoperze. Rozu-miesz?
- Rozumiem. Ale ty, Hanna, już o tym nie myśl.
- A o czymże mam myśleć, Grażynko, o czym?
- Nie o nietoperzach. Nie o sowach. Nie o tych całych Powiłańcach. Co ci to da?
- Aha, żebym o towarzyszu Aleksandrowiczu? Albo o Bobie? O planie uterenowienia aktywu aktorskiego?
- No, ty tak od razu...
- A może o towarzyszu Oleszkiewiczu?
Grażyna patrzyła na nią czerwona. Chwilę myślała, potem stuknęła jej kieliszek:
- A wiesz, że masz rację. Właśnie o nim.
- Śmieszna jesteś. Myślisz, że tak bardzo mnie obchodzi?
- Myślę, że tak.
- Cha, cha, cha! - Hanna buchnęła śmiechem, aż się zakrztusiła. Łykała teraz powie-trze, śmiała się i kaszlała jednocześnie.
- Wypij, wypij! - podsuwała jej kieliszek Grażyna. - No, już dobrze, no, jednym łykiem.
Wypiły, dziobnęły po grzybku. Zwabiony ich śmiechem wynurzył się z głównej sali kelner, podbiegł, uprzejmie się pochylił i nalał im znowu. Patrzyły sobie w oczy, zaskoczone i oprzytomniałe. Dziwna to była, co prawda, przytomność. Po prostu opadły z nich wielowar-stwowe zahamowania, tworzące cały system przenośni, aluzji, okólnych dróg, wykrętów i za-sadzek, uników, to wszystko, co się nazywa kobiecością. Ta cała gra, ta nieustanna gra pozo-rów, przez prostaków uważana za nienaturalną, choć z naturą związana najściślej, przez natu-rę narzucona kobiecie, z jej istoty wynikająca tak bezwarunkowo i bezpośrednio, jak życie ze słonecznego ciepła, jak liść z pąka, strumień z deszczu. Skazana na zabieranie, musiała tę swoją istotę zamaskować, upiększyć, ukryć w złudzeniach. Chciałoby się dodać: zakłamać. Życiodajnie zakłamać. Ochronić przed bezlitosną, śmiertelną prawdą.
Siedziały naprzeciw siebie, rozczochrane, czerwone, mówiły do siebie za głośno, chrap-liwie, zupełnie jak mężczyźni. Opadły z nich słowne gierki, pozory, manewry. Została męska brutalność i prostactwo. Mówi się, że pijane kobiety są okropniejsze od mężczyzn. Tak, bo pi-jaństwo obnaża celowość ludzkich działań. Wtedy sedno kobiecości ukazuje się bez osłonek. Wtedy właśnie rozumie się konieczność kobiecego zakłamania.
- Gówno mnie obchodzi ten twój Oleszkiewicz, ten Leszek, Lech, Leszydło! - wołała Hanna, bijąc pięścią w stół. - Ja takich Lechów kopami, kopami, tu w Warszawie! Wystarczy mi gwizdnąć... Chcesz? Gwizdnę, a zbiegną się. O, ten, tam pod ścianą... Mizdrzy się do tej dziwki, a niechbym...
- Hanno, słuchaj, Hanno, co to było, wtedy, z tym Felkiem? No, Hanno, daj już spokój! No, powiedz, czemu? Co ci się stało, ni stąd, ni zowąd... Zamienić Lecha na jakiegoś Felka, nie do wiary, Hanno...
Jeszcze jedna fala oprzytomnienia. Hanna spojrzała na Grażynę, jakby ją pierwszy raz ujrzała. Chwilę śmiech narastał w jej gardle. Potem znienacka okazało się to gniewem. Pod-niosła kieliszek, już miała chlusnąć tamtej w oczy, gdy naszło coś nowego: błyskawiczne roz-rzewnienie. Nad sobą, nad sobą, oczywiście. Widziała siebie owego dnia, ciężko stąpającą schodkami na poddasze. Jak skazana na szafot... Dwie łzy zjawiły się w kącikach jej oczu, nabrzmiały, czarne od szminki, i z wolna ruszyły w dół.
- Przepraszam cię, Hanno, przepraszam... - bełkotała Grażyna.
- To on! - syknęła Hanna. - On ci nakłamał...
- To nie było Felka?
- A co było przedtem? Powiedz no, moja Grażynko, co było przedtem?
- Co takiego?
- Przedtem, przedtem? Nie pamiętasz? Nic nie było? Na grzybach?
Chwyciła rękę Grażyny, zacisnęła, przechyliła się nad stołem.
I jakby ten ucisk przekazał wreszcie Grażynie całą treść Haninej namiętności: zbladła nagle, kartofelkowy, zarumieniony nos zdał się jeszcze czerwieńszy, tak nagle ustąpiły ru-mieńce z policzków.
- Jarzębinę pamiętasz? - syczała Hanna. - To o Felku mi zalewasz, a nie pamiętasz jarzębinki?
Patrzyły sobie w oczy ze dwie minuty. Hanna ściskała rękę tamtej, aż jej zbielały paznokcie. Blada Grażyna. Otwarły się jej usta.
- Ja myślałam... - szeptała - ja myślałam, że ty wcześniej... Przecież mi mówił o tym Felku... Że jak tylko przyszedł, zaraz do ciebie...
- Ach, to ci mówił!
- Jak Boga kocham... Skarżył się, że taki samotny, że opuszczony...
- Ty, Grażyno, nie zalewaj... Lech, skarżyć się?...
- Jak Boga kocham. To sama już nie wiedziałam. I szkoda mi go, i ciebie...
- I siebie...
- I siebie. Słuchaj, Hanno. Jak miałam tego swego Tadka, ty pojęcia nie masz, jakie to męczące. Wszystko na twojej głowie. Za rączkę musisz go prowadzić, mówić, co wolno, cze-go nie wolno. Pierwsza lepsza się uśmiechnie, już za nią biegnie. I wcale nie, że rozpuszczo-ny. Jak dziecko, rozumiesz? Uroczy. I jak mgła - możesz przez niego kroczyć, żadnego oporu, tylko świat przesłania. Więc... Hanno, wypijemy. No, ja cię proszę. Bo inaczej nie potrafię mówić. No...
Trąciły się. Śmieszne, groźba Grażyny poskutkowała. To też, jakże kobiece: namię-tność, nałóg słuchania, choćby najgorszych, najbardziej przykrych rzeczy, też pewnie płynący z podstawowej cechy kobiecej: niesamowystarczalności.
- No! - zawołała Hanna.
- Jakże Lech... Po takim dziecku... Rozumiesz, jak to musiało podziałać? Czułam się, jakby dziewica... Onieśmielenie, jak przed pierwszym mężczyzną. Polubiłam cię, słowo daję, od pierwszego wejrzenia, ale...
Ścisnęła jej rękę, leżącą jeszcze na przybrudzonej popiołem serwecie. Zirytowało to Hannę. Wyrwała rękę:
- Ach, rozumiem, rozumiem. To z nadmiaru sympatii dla mnie częstowałaś mnie swoim Tadkiem...
- Hanno, jak możesz...
- Ale ty mogłaś...
- Przecież nie o to... Hanno... Naprawdę, ze szczerego serca... Widziałam, jak cię przy-tłacza. Chciałam, naprawdę, żeby trochę ci zelżało...
- Żeby ciebie przytłoczył. Przy tej jarzębince...
Grażyna wstała. Rumieńce znowu zalały jej policzki.
- No, dobrze, nagadałyśmy się, trzeba się zabierać.
Hanna spode łba patrzyła na nią sekundę. Potem chwyciła ją za rękę, targnęła w dół:
- Siadaj. I mów dalej...
Grażyna chciała coś mówić. Przemogła się. Po chwili ciągnęła:
- To może się wydać śmieszne. I naciągane. Proszę cię, pozwól mi do końca, nie przery-waj. Ze mną tak było. Właśnie, żem cię polubiła, stąd zaczęła się cała ta heca. Widziałam, żeś nieszczęśliwa. Chciałam ci pomóc, bo sama też byłam nieszczęśliwa. I nie od razu pojęłam, że te nasze nieszczęścia niejako dopełniają się. Widząc ciebie, wiedziałam jedno: giniesz z braku oddechu, wolności. Dopiero potem zrozumiałam, że ginę z nadmiaru tej wolności. Rozumiesz? Że to, co jest moją chorobą, może być twoim lekarstwem. I na odwrót.
- A Felek?
- A to, bo naprawdę, nie mogłam... Nie mogłam zrobić ci świństwa. Dopiero jak Lech... Jak mi opowiedział... O Felku...
- Kiedy ci opowiedział?
- Właśnie wtedy.
- Na grzybach?
Grażyna milczała, czerwona, z oczami utkwionymi w kieliszki. I Hanna nie mogła wy-brnąć z tej ciszy. Dopiero po chwili cisnęła:
- A ten Felek to już po jarzębince!
Znów milczały. Śmieszne, Hanna przestraszyła się, że na tym się wszystko skończy. Gorączkowo szukała repliki, która by tamtej nic uraziła. Jedna była tylko: o Lechu.
- Cóż to za łobuz! - syknęła bardziej zaciekle, niż czuła to naprawdę.
- Nie! - zawołała Grażyna. - Nie mów tak. Łobuz! Wilk jest łobuzem, że zagryza owie-czkę? A jeśli inaczej nie potrafi? Mężczyzna nie to samo co kobieta...
- Wiem, wiem - przerwała jej Hanna. - Jego zdrada niedogłębna, daje przecież, nic obcego w siebie nie wchłania. To już tego cię nauczył?
- Czego?
- A do małżeńskiego kazirodztwa jeszczeście nie doszli?
- Kazirodztwa?
- Nic, dojdziecie.
Grażyna patrzyła na nią, nie pojmując, ale przestraszona. Hanna zaśmiała się: tak zaba-wna jej się zdała mina tamtej. Zaśmiała się naturalnie, zwyczajnie. Już zabawność owej miny znikła, już by trzeba było skończyć. Właśnie nie mogła. Śmiała się ciągle, coraz głośniej. Czuła, że jest głupio: już odwrócił się jeden z facetów, przyciskający swoją partnerkę przy najbliższym stoliku. Już i kelner wyjrzał z sąsiedniej sali, niepewny, czy nie biec, nie rato-wać... Winna by przestać, to głupio, obrzydliwie. Ale z przerażeniem czuła, że to nie od niej zależy. Straszne uczucie: to, co było tobą, nagle wyrwało ci się z rąk. Tak musi się czuć kiero-wca, gdy maszyna wpada w poślizg, kręci kierownicą w lewo, w prawej, a maszyna po swoje-mu, bokiem, do rowu, w drzewo... Jakby w niej, w Hannie, znalazło się nagle coś obcego, zwierzę, które właśnie krzyczy przez jej usta...
Nie bardzo wiedziała, co dalej. Teraz jechały taksówką,
Grażyna przestraszona, zirytowana, niepewna. Dopytywała się jej ciągle o adres. Hanna milczała, niezdolna wyrwać się z tego świata, z którego próbowała się wyzwolić, z którego się wyzwoliła - była tego pewna przed dwiema godzinami, z którego nie wyzwoliła się wcale, wcale. To dlatego krzyczała, to bolały więzy, o których była pewna, że raz na zawsze prze-cięte.
Przemogła się, rzuciła adres. Szły po ciemnych schodach, Grażyna prowadziła ją pod rękę.
- Dajże spokój! - rzuciła przez zęby, zaraz gdy się w tym połapała. - Co to, stara baba jestem? Dam sobie radę.
- Kiedy widzisz... myślałam...
- Żem się spiła? Mylisz się. Że histeria? Nic podobnego.
- Nie, nie, wprost przeciwnie... Widzisz, po prostu...
Doszły do drzwi.
- ...po prostu nie mam gdzie przenocować.
Hanna wzruszyła ramionami. Wpuściła ją pierwszą. Zawsze, gdy wchodziła do tej swojej nory, uderzała ją zatęchłość. Dom był stary, nie remontowany, nie sprzątany od wojny. Mała ciupka z tapczanem, mały stolik, w przedpokoiku jakaś szafa, jeszcze wnęka z kuchen-ką, jeszcze łazienka rozmiarów tejże szafy. Grażyna szła, zachwycała się na siłę. Przerwała jej dosyć brutalnie.
Leżały obok siebie na tapczanie. Było jeszcze trochę w głowie szumu, trochę nieważ-kości, nie na tyle, żeby się jeszcze buntować, na tyle tylko, żeby nie rumienić się i nie mi-lczeć, gdy rozmowa wdzierała się w głąb. Także i to ułatwiało, że było ciemno. Nie widziało się oczu, nie musiało się ich widzieć.
To Grażyna zaczęła. Od bełkotliwych, urywanych żalów, przeprosin, wyznań. Musiała jej przerwać:
- To wszystko bez sensu. Myślisz, żeś mnie unieszczęśliwiła? Nieprawda. To znaczy, i nieszczęścia w tym było dużo, na początku. A gdy teraz na to patrzę, widzę, że wyzwolenia w tym było więcej. Nie wierzysz? Dopiero tutaj uświadomiłam sobie, co to jest wolność, co daje człowiekowi! W gruncie rzeczy winnam tobie dużo wdzięczności. Nie wierzysz? Naprawdę.
Grażyna milczała. Nawet jakby głowę wciągnęła w ramiona.
Teraz trochę ciszy. Tak, tamta płakała. Cichutko, prawie bezdźwięcznie.
- No, dobrze, Grażyno. No, daj spokój!
Powiedziała to i nagle pojęła, skąd jej spokój, ta łaskawość, swoboda, rzeczywiście prawie wdzięczność do tej kobiety. Pamiętała tamte, turwąskie rozmowy, jej nauki, własną niezaradność. To odwrócenie ról daje tyle zadowolenia, że starcza aż na wyrozumiałość.
- Ja dopiero teraz... - bąknęła Grażyna. - Nie rozumiałam wtedy. Zdawało mi się, że i tobie to winno ulżyć.
- Ależ tak. Miałaś rację, w gruncie rzeczy. Właśnie, żeś mnie uczyła, abym nie pozwo-liła mu na zbytnie zadufanie. Właśnie dlatego starczyło mi siły potem...
Chciała mówić: z tym Felkiem. Nie mogła. Przypomniały jej się schody, mrok na pod-daszu, odór w pokoiku. Jego oczy... Milczała za długo, urwała w takiej chwili, że Grażyna nie mogła nie wtrącić się. Oczywiście, nic z tego milczenia nie zrozumiała.
- To straszne, straszne... To takie nieporozumienie. Ja myślałam, że to będzie tylko skutkiem twojej... A naprawdę, wprost przeciwnie, to ty jako skutek tego mojego...
- Daj spokój, daj już spokój. Jakie to ma znaczenie? Powiedz lepiej, jak... - urwała, oddychała przez chwilę z trudem. - Jak ci się żyje? Co robisz? Gdzie jesteś...cie - dorzuciła po sekundzie zwłoki, w tym się właśnie dopatrując swojej przewagi, że przemogła się, że uznała już nie tylko Grażynę, ale i ich związek.
Grażyna uspokoiła się. Milczała, zaczęła mówić.
- Już nie jesteśmy w Turwągach. Wiesz o tym?
- Nie - rzuciła Hanna, choć to była nieprawda.
- Lech przeniósł się. Jesteśmy na Pomorzu.
- Ach, tak? No i jak się wam powodzi?
- Dobrze... - urwała. - Niedobrze.
- Czemu?
- Wiesz, jak z nim? Nigdy mu na niczym nic zależy.
- Pracuje?
- Właśnie stracił pracę. Znowu się pokłócił.
- Ach, tak? To się kłóci teraz?
- No, nic. Tam robili mu świństwa. Wiesz, jak to jest.
- To z czego żyjesz?
- No, ja...
- Co robisz?
- Pracuję w handlu.
Hannie cierpkie iskierki przebiegły po skórze. Tyle tylko zostało z powiłańskich nawy-ków: pogarda dla handlu. Chciałaby się uśmiechnąć. Nie mogła. Musiałaby rozpytywać Gra-żynę o jej pracę, warunki, samopoczucie. Zamiast tego spytała:
- No, a on? No, co robi?
- Poluje. Właśnie... właśnie chciałam się z tobą zobaczyć. Może byś co poradziła?
- A cóż ja mogę poradzić?
- No, żeby może... może tu pochodzić. Tu, w Warszawie, wszystko da się załatwić, tylko trzeba wiedzieć, do kogo trafić. Pomożesz, Hanno? Tyś taka mądra, ty tu wszystkich znasz.
W tym miejscu winna by Hanna przeżyć pełnię spóźnionego odwetu. Ale czy że to szy-bko psujący się towar, czy że w ogóle mityczne zjawisko, nie poczuła żadnego zadowolenia, żadnej duchowej sytości. Raczej chyba smutek, że i to się okazało marnością, te przytłoczone od lat marzenia o zemście. Zamiast chłodnych, odmierzonych zdań, westchnęła:
- Chętnie. Ale cóż ja mogę?
- Słuchaj, wszystko ci opowiem. Chodzi o Trutowicza.
- Co to za jeden?
- Taki gość od mechanizacji. Wiesz, od niego zależy wszystko. Żeby pisnął słówko, już by Lech... Ty wiesz, jaki to świetny specjalista. A teraz już piąty miesiąc pęta się po miaste-czku. Wiesz, jak się musi czuć... I jak...
Urwała. Może o te dwie zgłoski za późno. Ale Hanna tylko przez sekundę przeżywała kłujące poczucie własnego wyobcowania. Śmieszny, głupawy smutek okazał się silniejszy.
Długo jeszcze przerzucały się nieważnymi wspominkami, żalami, westchnieniami. Okno nabrało innej, niebieskawej jasności. Grażyna zasnęła, jak leżała, zgarbiona, z głową wciągniętą w ramiona, z podkurczonymi kolanami. Pod koniec, zdaje się, znowu trochę pobe-czała.
Hanna trzymała się dłużej. Pewnie ten śmiech w knajpie wyładował w niej to, co było najgorsze, najgwałtowniejsze, najbardziej pospolite i wulgarne. Całą resztę nocy nie opu-szczał jej smutek. To znaczy, taki jakiś stan, w którym zanikają przyczynowe powiązania między przeszłością i teraźniejszością, w którym żal staje się na tyle wzniosły, że przesłania wszelkie przyziemne i doraźne sprawy. Patrzyła na leżącą przy niej kobietę i nie umiała zdobyć się na jej potępienie. Zdawała się i ona być tylko igraszką jakichś potężnych sił, które porwały Hannę kilkanaście lat temu, żeby porzucić teraz na tej spustoszonej i jałowej łasze.
To było: smutek i nagłe uświadomienie sobie jałowości wszystkiego, co ją otacza. Tak silne, nieodwracalne, nieodparte, że wszelkie porachunki z ludźmi wydawały się obraźliwie błahe, niesprawiedliwe i bzdurne.
Nie mogła doszukać się, skąd to się wzięło. Grażyna nic takiego nie powiedziała, nie odkryła. Smutek zawsze wypływa z przeszłości, zwłaszcza gdy teraźniejszość okazuje się by-le jaka, ale nie tylko, przy najświetniejszej teraźniejszości także. Czyżby starczyło prostego wywołania tamtych czasów?
Obudziła się jeszcze w tymże nastroju. Za ścianą płakało dziecko. Ubierały się z Graży-ną na wyścigi, starając się jedna na drugą nie spojrzeć, zawstydzone nocną bliskością, niepe-wne siebie, jak nieprzyjaciele, którym wygasł rozejm dla pozbierania rannych, ale jeszcze żaden nic zdobył się na pierwszy wystrzał.
Dziecko darło się wniebogłosy i Hanna zaraz zatraciła nocną pogodę:
- Wstrętny bachor! - syknęła. - Cóż za chamstwo mieć dzieci, jak się mieszka z innymi ludźmi w tym samym mieszkaniu!
- No, wiesz... - Grażyna westchnęła. - Przy dzisiejszych trudnościach...
- A ja uważam to za chamstwo! - przerwała jej Hanna. - Narzucać innym te smrody i hałasy... Ohyda! I w ogóle dziecko... jest w tym jakaś kwintesencja zwierzęcego egoizmu. Najpierw matczynego, potem tego samego bachora...
3
W tydzień później już wiedziała wszystko o Trutowiczu. Był dyrektorem jednego z centralnych zarządów zajmujących się motoryzacją kraju. Miał około trzydziestki, cieszył się (raczej należało napisać: martwił...) opinią strasznego formalisty, biurokraty, lizusa wobec przełożonych, bezlitosnego wobec podwładnych.
- Najbardziej nieużyty człowiek w całym systemie ministerstwa! - oświadczyła Jadźka, której mąż pracował niedaleko.
- A po co ci Trutowicz? - spytała Helka.
- Jak to po co? - żachnęła się Jadźka. - Powody sportowe. Pewnie słyszała, że Mount Everest!
- Taki wysoki?
- Taki niezdobyty!
Hanna śmiała się z całą swoją ekipą. Śmiała się i milczała. Jadźka ciągnęła:
- Bo do tego wszystkiego niedawno się ożenił. I wiesz z kim?
- Z aktorką filmową?
- Akurat! Z córką jednego z wiceministrów.
Śmiały się chórem. Uśmiechała się i milczała. Dowiedziała się jeszcze, że bywa u Alt-dekierów. To było bardzo ważne. Altdekierów dobrze znała Jadźka. To była jedna z najbar-dziej malowniczych urzędniczych rodzin Warszawy.
W początkach września z Jadźką i jej mężem jechała taksówką na Żoliborz. Pan Woło-wicki był niewysoki, niższy od Hanny, bardzo spokojny, pracowity, przyzwoity, o wąskim, ale dosyć wysokim, podwyższonym przez łysinę czole, oczywiście w okularach. Śmiały się między sobą, żartowały w swoim cwaniackim żargonie. Siedział trochę speszony, zażenowa-ny, nie wiadomo czym więcej - swobodą pań czy własnym skrępowaniem.
- To ci jedno mogę przyrzec - trzepała Jadźka. - Oko ci zbieleje.
- Bo co?
- Nic ci nie powiem. Po prostu wejdziesz i oko ci zbieleje. Drugiego takiego domu wariatów nie znajdziesz w całej Warszawie.
- Któż to tam taki?
- Wszyscy. On, ona. Dzieciak.
- O, psiakrew, znowu bachory...
- Wiesz, taki w wieku od biedy poborowym. Ile on ma, August? Siedemnaście?
- Pewnie tak.
- No, widzisz... Takich to się już nie brzydzisz, co?
Hanna mruknęła coś pod nosem.
- Ale najstraszniejsza to babka.
- Jaka znowu babka? Bachora czy jego?
- Zwyczajna babka. Coś ty myślała? Cha, cha, cha! Nie, po prostu babka, grand-mère, Grossmutter, babuszka. A ty myślisz, że jakaś lafirynda, cha, cha, cha!
- No i co to za wariaci?
- Nie powiem. Oko ci zbieleje. Po prostu. Nie, Guściu?
- Owszem, możliwe... Chciałem powiedzieć, niewykluczone.
- O, widzisz, jakiego mam męża? Dokładny, jak w aptece. Pół grama przesady. Ale fajny, nie? No, popatrzże na niego, Hanna! No, przystojny, w gruncie rzeczy, co?
Biedny August próbował się uśmiechać, bo niby co w takim razie robić? Wszystko inne jeszcze głupsze. Hanna przez grzeczność popodziwiała trochę Guścika... Na szczęście, przyje-chali.
Altdekierowie mieszkali w tzw. „osiedlu pierwszych żon”. To kiedyś legioniści, awan-sowawszy po zdobyciu władzy, zmieniali swoje pierwsze towarzyszki żywota, nie dorastające do nowych, państwowych potrzeb swych mężów. Na pocieszenie pobudowali im tu domki z facjatkami, z klombikami i paru drzewkami czereśni. Wojna przetrzebiła lokatorki, nie ruszy-ła samego osiedla. Altdekierowie otrzymali taką willę „diabli wiedzą dlaczego” - jak twierdzi-ła Jadźka.
Był to spory, bielony domek z łamanym dachem i mnóstwem całkiem niespodziewa-nych i bardzo różnokształtnych okienek. Właśnie zaczynał się zmierzch, okienka stały się żółte. Grzmiała jakaś skoczna, jazzowa muzyka. Wielki, brudnobiały kosmaty pies siedział na słomiance pod drzwiami.
- Dżaki! - zawołała Jadźka. - Chodź tu, byku jeden.
Dżaki nie ruszył się, smutno patrzył na Hannę. Cuchnął straszliwie swoim pieskim odorem.
- No, Dżaki, puść! - nachyliła się Jadźka. - Ty wiesz, to jedyne normalne stworzenie w tym domu! No, Dżaki!
I jego normalność zresztą pozostawiała co nieco do życzenia. Nie szczekał, nie warczał, ale nie dawał się zepchnąć ze słomianki. Hanna wpadła na pomysł i nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte Ledwo je uchyliła, a już Dżaki zerwał się i z impetem runął do wewnątrz, aż klamka wyrwała się jej z ręki.
Jednocześnie hałas ze środka: muzyka, krzyki, wołanie, bliżej czyjeś przyśpieszone od-dechy. Wszystko to w okamgnieniu przytłoczył jakiś potężny baryton:
- Co za skurwysyn wpuścił tego zasranego kundla?
Hanna z niepokojem obejrzała się na Jadźkę. Ta tylko mruknęła:
- A nie mówiłam? To pan domu w swoim repertuarze.
U przeciwległych drzwi przedpokoju zjawił się wysoki, brzuchaty gość po pięćdziesiąt-ce, z wąsikami i nawet niewielką bródką, która zdaje się miała neutralizować nadmiar pod-bródków. Ujrzał ich i twarz mu się jeszcze bardziej skrzywiła:
- A wy tu po jaką cholerę? Jadźka, myślisz, że zdzir nam tu brak? A jeśli nawet, po co brać tego przydupnika? A to kto?
- Właśnie, poznajcie się. Pani Hanna Powiłańska.
Altdekier spojrzał z góry na Hannę.
- Nie znam. Taki sam numer jak ty, co? Jadźka?
- Lepszy. Nie wierzysz? Spróbuj!
Gospodarz, na odwrót, zawrócił do środka. Rzucił im tylko przez ramię:
- No, to chodźcie, do cholery, jakeście już przyszli.
Jadźka zaśmiała się, chwyciła Gustka pod rękę, kazała mu wziąć i Hannę. Ale do drzwi wewnętrznych nie doszli: zaraz wyskoczyła korpulentna szatynka z zadartym, ale tak jakoś dziwnie, nosem. Raczej, zresztą, nos sam w sobie był dziwny, maczugowaty, choć rzeczywi-ście zadarty. Miała też dołek w podbródku, obfite, ale raczej niskie biodra i dość świdrujące, szaroniebieskie oczy.
- Jadźka, jak się masz, ścierwo! - zawołała z niewątpliwą radością i rzuciła się jej na szyję. - Ale fajnie, żeś przylazła. Tylko po co było tę łachudrę ciągnąć ze sobą? Co, myślisz, że chłopów mi brak? Że tobie pożałuję? A to kto?
- Hanna, wiesz, mówiłam ci! No ta, co...
- Aha, już wiem.
Aż zamilkła, zagapiła się na Hannę. A ta nagle zrozumiała: tak warszawskie wyrostki patrzą na bokserskiego mistrza.
- Co się tak gapisz? - nie wytrzymała Jadźka.
- Jak to pani robi? - spytała Altdekierowa. - To fajne, co? Musimy sobie pogadać, do-brze?
- No, już idź, idź, do nocy będziesz nas trzymać w przedpokoju? No, Milka!
Milka jakby się ocknęła, uśmiechnęła się:
- No, to świetnie, żeście się wtranżolili! No, chodźcie, chodźcie...
Pociągnęła ich za sobą. Zaraz był drugi korytarzyk i obszerna izba z oknami na trzy strony świata, kanapami po zakamarkach, radiem w kąciku. Na środku kilkanaście par targało się w bardzo modnym, amerykańskim tańcu.
- No, ruszajcie! - krzyknęła Milka. - Jadźka, weź na razie swego patałacha, wytrzasnę ci potem coś lepszego. A pani...
Pociągnęła ją za rękę. W sąsiedniej izbie, oddzielonej od tamtej tylko framugą drzwi, stały stoły z zakąskami i niewielki barek.
- Gdzież te łachudry! - zawołała Milka. - Wie pani, to coś okropnego z mężczyznami, na chwilę nie można zostawić samych. Andrzej!
Głos miała przenikliwy, jak oczy. Zaraz się odwróciła do tańczących, szybko ich zlu-strowała:
- No, tak i jest, tej bladzi, Mychy, nie ma! A mówiłam gówniarzowi, żeby ani śmiał! Andrzej! Andrzej!
Pobiegła dalej, jakby przez zapomnienie holując za sobą Hannę. Ta próbowała się opie-rać, potem nawet nie bez ochoty dołączyła się do poszukiwań.
Wbiegły po schodach na piętro. Tu w kąciku hallu stał kufer, przykryty pledem. Na nim siedział młody człowiek o jasnych, długich włosach. Na kolanach trzymał niewielką, pulchną brunetkę, która jakby się trochę broniła, bo pomachiwała nogami, ale jakoś bez przekonania.
- Ty, kutasie jeden, co tu robisz! - wpadła na niego Milka. - Ile razy ci zakazywałam...
Z furią targnęła za rękę małą bruneteczkę.
- Mama zawsze! - zawołał Andrzej. - Staśko to może, a ja to co?
- Mycha! - wrzeszczała Milka. - Z byka spadłaś? Jak ci nie wstyd, młoda dziewczyna i na smarkacza leci! No, co ci może pokazać, jak sam nic nie wie?
Mycha zlazła z kolan chłopca. Wyglądała nawet trochę na zawstydzoną. Zaczęła coś bąkać.
- No, czekaj, ja z tobą pogadam. A ty - do Andrzeja - bierz tę panią i na dół. Pani będzie łaskawa. Chłopak durny, ale serce złote. A te wszystkie bugle-wugle to jeszcze najlepiej, co mu wychodzi... No, co się gapisz jak sroka w gnat? No, bierz i na dół!
Andrzej był trochę nadęty, ale uprzejmie skłonił się przed Hanną. Poszli na dół. Z tyłu pędził za nimi jazgot Milki i niezaradne odmrukiwanie się Mychy.
- Ot, tak zawsze z tymi mamami! - komentował półgłosem Andrzej. - W gębie to stra-sznie postępowa. Póki chłopak ma piętnaście lat, to niby same chcą go wszystkiego uczyć. Ale jak przyjdzie co do czego, pani widziała, co za maniery?
- Maniery oryginalne - potwierdziła Hanna, myśląc o słownictwie pani Milki i jej męża.
Andrzej objął ją w pasie i zrobił dwa kroki, bardzo żwawe.
- Nie, bo prawda... - ciągnął - kto to widział, w przyzwoitym, nowoczesnym domu, żeby się tak zachowywać! Widzi, że mnie nie ma. Że Mychy też. To zamiast żeby zająć się swoimi chłopami, trąbi na cały dom i jeszcze panią ciągnie do góry. Przyłapuje nas... Doprawdy, a potem się dziwią, że tacyśmy wszyscy sfrustrowani... Nie, proszę pani?
- Owszem - wybąkała, nic lepszego nie znalazłszy.
- Przecież każde dziecko wie, jakie to niezdrowe, jak silnie się odbija na psychice dora-stającego młodzieńca! Takie krzyki przy wszystkich, przy babce... Jak to poniża! Co sobie pani o mnie teraz pomyśli?
- Że pan bardzo dobrze tańczy - rzekła czym prędzej.
Tańczył rzeczywiście dobrze, żwawo, z wyczuciem rytmu, co najważniejsza, bez ża-dnych śladów wysiłku na swej gładkiej na pół dziecinnej jeszcze buzi. Takie to było miłe, tak wyjątkowe! Bo w tłoku, w który wpadli, wszystkie twarze, które wyskakiwały, podrygiwały i znikały za następnymi, wszystkie te twarze były stare, sterane i zgrzane, wszystko to byli pa-nowie po pięćdziesiątce, panie po czterdziestce, może jeszcze i niestare, ale, że tak namiętnie udawały młodość, nie widziało się, że niestare, widziało się tylko, że niemłode. Jak zwykle, panie były bardziej nierozważne, mniej trzeźwe wobec siebie samych. Były bezgranicznie, bezkrytycznie, zachłannie i ostatecznie modne. A że moda była na jurność i brutalizm, szpa-kowate, z podwiędłymi wargami, z wymalowanymi na modro powiekami, stulały te przywię-dłe wargi, unosiły do góry modre powieki i piszczały do swych partnerów:
— Ale frajda, nie? Aleśmy użyli, co? No, to ryms go pod żebro! Ale się spietrał! No, to chodu, bo nam wdepnie! Fajne! Klawe! W dechę! Mowa! Buźka!
Żeby się tak nie mizdrzyły, toby te zmarszczki w kącikach ust były nie tak natrętnie widoczne. Żeby nie zadzierały tak namiętnie podbródków do swoich partnerów, toby nie wi-działo się tak jaskrawie tych spustoszeń, które czas poczynił na ich szyjach, tych najczulszych miejscach każdej kobiety. „Szyja to u babki pięta achillesowa” - przemknęło Hannie. Posta-nowiła zapamiętać sobie to skojarzenie i użyć w stosownej chwili. Tymczasem Andrzej trząsł nią przepisowo, zdjął już rękę z pasa, położył jej na kark i tylko od czasu do czasu chwytał za dłoń, silnie ciągnąc do siebie, aż się zwijała jak fryga. A to wszystko bez zmarszczki, bez kro-pelki potu na czole, od niechcenia. Bez uśmiechu także, to może był jedyny jego błąd, typowy dla młodości, traktowanie na serio tego, co winno być rozrywką. Był nawet zasępiony, od czasu do czasu zerkał na górę, w stronę schodów.
- No, widzi pani, jeszcze ją ochrzania! Co za świat frajerski! I niby taka na medal... Wszystkie te całe mamusie są jednakowe... Mycha...
- Co za dziwne imię!
- To zdrobnienie. Bardzo proste, od Myszka.
- Zabawne.
- Nie? Właśnie. Fajna babka.
- To wasza koleżanka?
- Nasza? Skąd! - Andrzej aż przystanął i zaraz wybuchnął śmiechem. - To ojciec ją so-bie gdzieś poderwał.
- Ach, tak? - zawołała zaskoczona.
- Nie, nie, całkiem inaczej! Pani myśli, że przez zazdrość? To pani wcale Milki nie zna. Milka w tych rzeczach rzeczywiście, jak jasny gwint. Po niej tego się nie zobaczy. Jest ponad to. Tu chodzi o maniery. Stary sobie zanadto już pozwalał. Tak się z tą Mychą obnosił po mieście... No, sama pani rozumie, wszystko musi być w miarę, nie?
- O, tak.
- No, to Milka... Pani wie, jaka sprytna? No, to Staśkę, tego bratanka, sam nie wiem jak, wypchnęła. I Staśko starego wystawił, pani uwierzy? Do wiatru!
- Nie może być.
- U nas może. Pani wie, nasz dom w całej Warszawie najbardziej zwariowany. Gdzie co jeszcze się dopiero pyskuje, u nas już zrobione. A to wszystko Milka. O, babka najwyższej klasy!
- Na medal?
- Na duży medal. Tylko do mnie, pani wie, coś czuje. Staśkę sama na Mychę wypchnę-ła, a mnie to już nie pozwala. Ma się ten kompleks, tej no, Antygony, nie?
- Antygony?
- No, tej Edypowej. Niby że za młody. A naprawdę, jak nic, kompleks...
- Co znowu za kompleks? - nagle zapiszczała koło nich Altdekierowa. - Ty, Andrzej, o czym ty gadasz? Pani się nic nie przejmuje, prawda?
Płyta się skończyła, Milka chwyciła Hannę pod ramię i póki przy adapterze wykłócały się urocze paniusie w krótkich sukienkach, co dalej - już zaciągnęła do ni to niszy, ni to kory-tarzyka. Chciała ciągnąć dalej, ale się zaraz cofnęła. Stała tam para: podtatusiały amant i ramolejąca amantka. Wyglądało, że bardzo namiętnie się ściskają.
Milka uśmiechnęła się wyrozumiale:
- To profesor Wyzubski - szepnęła. - Dawno leci na tę Dudę z „Europejskiego”.
- Hotelu? - spytała Hanna z głupia frant.
- Teatru! - odparła Milka i zaraz zaśmiała się: - Ale języczek! Co, pani Dudy nie zna? Urocza.
Powiedziała to głośno, ale bez wykrzyknika. Zaraz przeszła na półgłos i sprawy powa-żne:
- Co tam mój Jędrek pani napieprzył? Co? Język to ma niewyparzony, po tatusiu. I fantazję, ojojoj! A w tym wieku, sama pani rozumie, wyobraża się Bóg wie co!
- Ależ, co znowu! Bardzo miły chłopak. A jak tańczy!
- Prawda? Uroczy. Tylko że wie pani, teraz takie czasy, sama nie wiem, co z nim robić. Chłopak dorasta, widzę, że go ciągnie, sama pani rozumie. A te dziwki teraz takie się porobi-ły, pani nie ma pojęcia! Zachłanne to, żarłoczne. Przespać się jej, to jak za naszych czasów, ja wiem, na fortepianie pobrzdąkać. I, wie pani, po prostu się boję. Wiem, że głupio, a boję się... Wlizie, durny taki, w pierwszą lepszą, i koniec! I już obcęgami go nie wyciągniesz...
- Ten bratanek...
- Staśko? Pani go widziała? Nie? Pokażę. Ale ten, Jędrek... Słowo daję, serce mi się kra-je, jak widzę, jak te siksy sobie go serwują. Jak piłkę pingpongową, wie pani?
Pewnie skargi synalka na kompleks „Edypowej” nie były jego najnowszym wynalaz-kiem, bo spojrzała na Hannę spod oka i zaraz nawiązała do tego:
- Głupi smarkacz! Krzyczy o nowoczesności, a sam ni be, ni me. Myśli, że... że ja o niego... A mnie co, mnie wszystko jedno. Mnie tylko te siksy, te siksy... Ja wiem, że już swoje lata ma, że już mu pora... No, to niechby z jakąś morową babką, pani rozumie? Żeby go czego nauczyła. A te siksy, raz-dwa, już wnuczek! Dziękuję. I zresztą co za przyjemność z tymi młodymi, nie rozumiem. Mój stary zawsze mi mówi, kwaśne to, aż gębę wykrzywia. A zaro-zumiałe, jakby tam miały kopalnię brylantów.
Nareszcie spór na dole został zażegnany i znowu dom dygotał od tupotu nóg i ledwo dosłyszalnej muzyki. Milka popchnęła Hannę:
- No niech pani idzie, niech tańczy. Weź pani tego Jędrka. Dalibóg, bardzo proszę. Pani...
- Dziękuję - przerwała jej Hanna. - To bardzo miło z pani strony. Ale ja też nie przepa-dam za kwaśnymi jabłkami.
- Cha, cha, cha! - buchnęła Milka.
Bardzo głośno i długo się śmiała. Nagle tuż koło nich otwarły się drzwi i basowy głos gospodarza:
- Ty, stara, co się drzesz?
Był tu mały pokoik z półciemną lampą na stoliku. Jakaś kanapka i na niej znowu jakaś rozczochrana dama. Altdekier całkiem naturalnie, ani się tym afiszował, ani ukrywał, po pro-stu z ciekawością dotknął ręką ramienia małżonki.
- Idź, idź, stary capie! - trzepnęła go łapą Milka. - Idź, bo jak cię zdzielę po tej grubej gębie. No!
- Widzi pani, co to za żony się teraz zrobiły! - powiedział Altdekier znacznie spokojniej i drzwi zamknął, a nawet przekręcił klucz.
Milka znalazła jakiś zakątek na półpięterku i w nim kozetkę, trochę wyduszoną, z zapa-dłościami i sterczącymi stożkami sprężyn.
- Patrzcie, patrzcie, nikogo! Tu zawsze kolejka! - zwierzyła się Hannie. - No, to jeszcze pięć minut pogadamy. Mnie Jadźka takie rzeczy o pani... Słowo daję, jestem zachwycona. Pani taka nowoczesna, nie w gębie, w życiu. A dla mnie to najważniejsze. Nowoczesność. Wie pani, co to? To ni te głupie meble, ni te wszystkie bugle-wugle. To proste, żeby tylko nie kłamać. Pani wie, w służbie to nie da rady, za to płacą. Ale żeby przynajmniej, żeby w domu... O nas mówią, że największe wariaty z całej Warszawy. A my co za wariaty? My tylko mówimy to, co robimy, robimy to, co mówimy, nie jak te wszystkie Dulskie... Dulszczyzna, pani wie, dla mnie to najstraszniejsze. To takie załganie. Nasze babki też sobie nieźle używały, ale przy ludziach jak motylki, rączki w małdrzyk, buzia w ciup, ohyda... A teraz to też pełno dulszczyzny, jeszcze gorszej. W gębie to nic, tylko „towarzysze to, towa-rzysze owo”, a sekretarkę to ma, nie?
- Właśnie - przypomniała sobie Hanna. - Podobno jest u państwa pan Trutowicz?
- Truteń? A jest tam gdzieś.
- Wie pani, czy nie można by...
- Poderwać go? Pewnie można. Ale czy warto? Chodź pani, mam tu kupę morowych chłopaków. Wyćwiczyłam ich, pani zobaczy, w ogień i wodę na jedno skinienie... Dla pani nie pożałuję...
- Kiedy tu chodzi o...
- O załatwienie czego? Jeśli nie mieszkania, wszystko załatwię. Chodźmy...
Szły znowu przez dom, rozdygotany na dole od szurania i tupania, strzępków muzyki, pojedynczych wykrzyków, wołań, chichotu. Na pięterku, na półpięterku szemrały szepty, zdu-szone piski, widziało się zza kotary wystające czyjeś plecy, czyjeś kolana. Milka ani uwagi na to nie zwracała, naturalna, jakby była sama w całym domu, szła, poprawiła doniczkę, podnio-sła niedopałek.
- Gdzie ten Truteń? - zatrzymała się. - Pewnie w bibliotece.
Otworzyła kolejne drzwi. Hanna zawahała się. Popchnięta przez Milkę, musiała wszak-że niemal wlecieć do pokoju. Był nieduży, zastawiony szafami pełnymi książek, tak że było jeszcze miejsce tylko na stolik i dwa fotele.
Siedziało w nich aż czworo ludzi. Na jednym (bo na poręczach) ulokowały się trzy pa-nie. W drugim siedział niestary, pulchny pan z okrągłą twarzą, w okularach, z bardzo jasnymi, lekko falującymi głosami.
- Truteń! - zawołała Milka. - Co ty, kursokonferencję odwalasz? Na jaki temat? O działalności Wielkiego Proletariatu?
- Ty, Milka, nie bądź taka fajna - odparł Trutowicz. - Czego chcesz?
- Żeby te wszystkie babki sobie poszły. No, Nurka, Lilka, Mimi, chodźcie, chodźcie...
Chwyciła jedną za rękę, inne po prostu zepchnęła z grzbietu fotelowego. Piszczały, ale tylko machnęła na nie ręką:
- Truteń, poznaj się z panią. Tylko pamiętaj, z dobrego domu! Ty sobie z panią nie pozwalaj na te nasze sztuczki!
Trutowicz zrazu patrzył na Hannę skrzywiony. Przy tym dobrym domu coś w nim drgnęło. Zerwał się, skłonił. Milka na progu jeszcze się odwróciła:
- A pani niech się nie przejmuje. To też straszny bolszewik, ale z tych lepszych. Na szlachectwo bardzo wrażliwy!
Trzasnęła drzwiami. Trutowicz przebierał rękami. Był wyraźnie zmieszany. Siadła. Trutowicz stał.
- Niechże pan... - rzekła zmieszana i zniecierpliwiona.
Usiadł, ale grzecznie, na brzeżku krzesła, jak petent. Bardzo to głupio wyglądało, to odwrócenie ról. Zrozumiała, że musi zaczynać z daleka, czyli przewlekać spotkanie, na co nie miała wcale ochoty po obejrzeniu rozmówcy. Chwilę się wahała. Potem uznała, że najlepsze są środki najprostsze i najgwałtowniejsze.
- Dawno chciałam pana poznać. Tyle o panu... - powiedziała ze zmieszaniem, tylko na poły udanym, bo ciągle jeszcze wstydziła się kłamstwa zbyt jaskrawego.
Poczerwieniał i zmieszał się także.
- Pani pewnie o tych wykładach... To bardzo miło...
Ucieszyła się, że tak jej pomaga:
- Ależ tak! Są świetne! Cała Warszawa o nich mówi. Szczególnie o tym ostatnim. Taki temat, żebym nie przekręciła, zaraz, zaraz...
Umyślnie się chwyciła tego tricku, żeby czegoś się wywiedzieć o tych wykładach. Poję-cia nie miała, że on coś takiego odwala.
Chwyt okazał się celny. Trutowicz zaczął się wiercić na brzeżku fotela, ciągle czerwo-ny:
- Pewnie o socjalistycznej kumulacji w warunkach...
- O, właśnie! - krzyknęła z ulgą Hanna. - O tej kumulacji! To wspaniałe!
Trutowicz rozkwitł. Już i ta czerwień na czole nieco mu przybladła.
- To tylko przypadek, proszę pani, czysty traf! Nie ma w tym nic szczególnego. Ot, udało mi się trochę jaśniej sformułować niektóre założenia ekonomiczne, wyciągnięte w swo-im czasie jeszcze przez Langego.
- No, tak - brnęła Hanna już całkiem na chama. - Ale u Langego sam diabeł się nie roze-zna, a o panu cała Warszawa ćwierka, że nawet o ekonomice można jak o romansie krymina-lnym. Wie pan, co to jest?
- Nie - powiedział szczerze i bezbronnie Trutowicz.
- Bardzo proste: talent.
Czerwień znowu buchnęła mu do czoła i uszu. Jak u każdego niemal albinosa właśnie czoło rumieniło mu się najbardziej horrendalnie. Już i kropelki potu na skroniach. Wzrok spuścił. Niby się uśmiechał, niby ten uśmiech połykał. Patrzyła na niego z odrazą i zachwy-tem. Zachwycała się, oczywiście, sobą, a nawet nie sobą, po prostu tą bronią, nagłą i niezawo-dną, której użytku dokonała po raz pierwszy w sposób tak klarownie czysty: pochlebstwem.
Tak, tylko że to przejście od pochlebstwa do prośby... To właśnie najtrudniejsze, od odkrycia kolosalnego źródła energii do zużytkowania jej dla celów pokojowych, a nawet nie-mal kuchennych...
Parę minut tak siedzieli naprzeciw siebie. Już i ona zmieszana, z rumieńcami. Musiałby, kiep jeden, sam też na coś się zdobyć, ale ciągle jeszcze kwitł na czerwono, ciągle jeszcze przetrawiał, oszołomiony, zbyt potężny, zdaje się, ładunek narkotyku.
- Pani bardzo miła... - wydukał wreszcie.
- Ależ skąd!
- Wie pani, jeszcze nikt... Tyle lat ciągnę to... Pani nie uwierzy, jeszcze nikt dobrego stówa... Pani dopiero... Pani zajmuje się ekonomią polityczną?
- Wie pan... jak by to powiedzieć... Do pewnego stopnia...
- Bo pani tak trafnie uchwyciła. Właśnie kumulacja socjalistyczna w warunkach powo-jennej rekonstrukcji, tu właśnie wpakowałem coś swojego. Nie, nie może pani być laikiem, kiedy właśnie to przede wszystkim podchwyciła. Proszę się przyznać, pani też kończyła? U kogo? U Suchockiego?...
- Ależ słowo daję... Tylko tak, po amatorsku...
Nie ustępował, natrętny i nudny, wyciągał jeszcze jakieś bzdurne odkrycia, niepojęte tezy. Przerwała wreszcie:
- Ale jak to pan łączy jedno z drugim? Przecież pan pracuje jeszcze gdzie indziej?
- A tak, tak... Ekonomia to, wie pani, moje skrzypce Ingres'a...
- A gdzie pan pracuje?
- Wie pani, ten Główny Urząd, no, od motorów...
- Nie może być! - zawołała strasznie ucieszona, bo nagle znalazła przejście, przeskok, przelot. Zachwyt był jak najbardziej na miejscu, miał znakomitą motywację, ułatwiał odpo-wiedź na pytanie, które właśnie wykluwało się na ustach zachwyconego albinosa.
- Czemu pani tak się ucieszyła?
- Potrzebuje pan specjalistów?
- Ależ tak.
- No to mam dla pana prezent. Chce pan?
- Ależ, z rozkoszą...
W dwie minuty załatwiła sprawę. Trutowicz pilnie notował, prosił o podanie, podał adres. Zdawał się wniebowzięty. A Hanna czuła się dziwnie. Chciałaby krzyczeć z radości, że załatwiła sprawę bez wielkiego wysiłku, a jednocześnie aż ją podrywało coś z fotela, tak mia-ła dość tego rozmówcy, tego pokoiku, tego domu...
Niestety, jeszcze trzeba było odsiedzieć, jak na proszonym obiedzie, dobry kwadrans. Na szczęście, już nie musiała się wysilać rozmową, już jej starczało tylko potakiwać, tylko wzdychać, tylko mrugać powiekami, markując zainteresowanie. Trutowicz przypominał teraz po prostu indyka - i ta czerwień, nawodniająca znienacka policzki, i to spojrzenie jakieś takie spode łba i bodaj nos z lekka obwisły, i ruchy, podskakiwanie boczkiem, boczkiem na krze-sełku.
Nie wytrzymała wreszcie:
- A może byśmy tak zatańczyli?
Trutowicz nie tańczył. Strasznie się tym zmartwił, to znaczy, też poczerwieniał.
- Nie szkodzi! - krzyknęła. - To takie proste. Ja pana nauczę. Przy kumulacji to po pro-stu furda...
I ten pomysł był słuszny. Wyciągnęła faceta na dół. Tam ciągle dreptano z tupotem, kurz leciał, piski, ciężki odór tłumu ludzkiego, zmęczonego i przeperfumowanego na tle cie-płego, wrześniowego powietrza, czasem wpadającego wonną falą z otwartych okien. Właśnie na tle spoconych ciał i perfum czuło się oszołamiającą woń tej powietrznej czystości.
Chwyciła Trutowicza wpół, jego łapę położyła sobie na ramię, zrobili parę kroków, nie, kumulacja przecież była prostsza. Z poobijanymi nogami, z tą spoconą gębą przed oczami już zaczynała się zastanawiać, czy przecież nie przepłaca, gdy adapter umilkł. Zaraz tubalny głos gospodarza oznajmił, że pół godziny przerwy, bo:
- ...pora trochę sobie pożreć!
Wolno ruszyli w lewo. Tu stoły z zakąskami, już solidnie przetrzebionymi poprzednio. Milka w towarzystwie paru starzejących się dzierlatek i jakiejś całkiem starszej pani w okula-rach ciągnęła talerzyki z chlapniętymi kupkami bigosu.
- W ogonku, w ogonku! - krzyczał pan domu. - Najpierw do mnie, potem do tych waria-tek. No, trochę porządku, psia wasza krew.
Piski zachwytu przyjęły jego perorę. Wypchnięto i Hannę. Czuła za sobą wystający, ale dosyć obwisły brzuch i przyśpieszone posapywanie Trutowicza. Altdekier stał przy barku i każdemu w kolejce podawał spory kieliszek wódki. Szło się w lewo, tam urzędowała Milka z talerzykami bigosu.
Hanna stuknęła się kieliszkiem z Trutowiczem.
- No, za tę kumulację!
Znów poczerwieniał. Wypili. Z tyłu wrzeszczano wniebogłosy, wszyscy pili „brudzia”, wykrzykiwali swoje spieszczone imiona, leźli się całować, spoceni i zaślinieni. Trutowicz pewnie też miałby na to ochotę, ale...
Ale Hannę nawiedziło nagle coś gwałtownego, jakaś zapaść, jakiś atak. Nagle wydało się jej, że coś się kończy, sypie, zawala... Nawet nie to. Jakaś czczość, jakieś znudzenie. Je-szcze nie wiedziała, jak głębokie, jak trwałe, wiedziała tylko, że musi zaraz, natychmiast stąd się wyrwać, bo... bo sama nie wiedziała co, ale coś, jakby duszność, coś w tym rodzaju...
Dziabnęła bigos dwa razy...
- Pan wybaczy - powiedziała. - Pan pamięta: Oleszkiewicz.
- Ależ tak...
- Ja zaraz, za chwilkę...
Wysunęła się z tłoku. Zaraz w pierwszym korytarzyku potknęła się i omal nie runęła, zaplątana w coś kudłatego, coś, co zerwało się i skoczyło w bok. Zaraz fala psiego odoru.
- Dżaki! - zawołała jakaś kobieta u wyjścia.
To była ta starsza pani w okularach. Siedziała na schodach w już ciemnym ogródku i też dziabała swój bigos.
- Przepraszam - powiedziała Hanna, przechodząc.
- Pani już ucieka. Szkoda. Milka będzie się smucić... Jestem jej matką.
„Ach, ta najgorsza wariatka” - przypomniała sobie Hanna i uśmiechnęła się.
- .Bardzo mi przyjemnie. Powiłańska.
- Kurdybachowa jestem. Ta wariatka znaczy się...
- Przepraszam... - zakrztusiła się Hanna. - Nie rozumiem.
- A cóż tu do rozumienia, kochanieńka. Tak przecie córka z tym swoim mężem wszy-stkim mnie przedstawia.
- O, chyba pani przesadza...
Kurdybachowa machnęła ręką:
- A mnie tam co. Każdy wariat po swojemu. A pani to skąd?
- No, w Urzędzie Imprez Teatralnych, wie pani...
- A ja nie pytam, gdzie pracuje. Skąd rodem, pytam.
- Ach, tak, tak. Z Powiłaniec...
- Gdzie to?
- Nad Niemnem. W Nowogródczyźnie.
- Bliżej Zdzięcioła?
- Nie, raczej pod Szczuczyn.
- Aa, zaraz, zaraz. Powiłańska, pamiętam, pamiętam, jakże ten Powiłański, Baltazar mu było, z Jurgielewiczówną... Tylko niedługo pożył, wieczne odpoczywanie... a wdowa...
- To moja matka...
- Co z nią?
Hanna westchnęła.
- Sierotka moja - nagle westchnęła i Kurdybachowa. - Te czasy, tak pędzą, tak pędzą... Jak tak sobie myślę, wieczorową porą, zięć z jaką dziwką samochodem ugania, córuchna po-leciała do jakiego filuta na miasto, wnuczkowie też, każdy ze swoją po krzaczkach, a ja jedna siedzę, ot tak, na ganku, i myślę: a może i z tym czasem oni coś namajstrowali?
- Kto oni?
- No, te bolszewiki, znaczy się. A co, nie mogliby?
- Jak to namajstrowali?
- No, coś takie, pani wie, zegarek też może się śpieszyć. Może i oni coś wymyślili, żeby ludziom życie prędzej uciekało. Pani myśli, że to niemożliwe?
- Nie wiem. Ale to ciekawe, co pani mówi...
- Pani rozumie, ja sama nic nie poznaję. Przecie pamiętam, dawniej dzień to był dzień, i godzina, żeby przeszła, trzeba było, oj, jak trzeba było się namęczyć. Teraz raz i już po roku. Siedzę tak na ganeczku, ledwo westchnę, już i jesień. Ja myślę, że musieli namajstrować.
- A po co?
- Żeby do grzechu ludzi nakłonić. Ja tak patrzę na zięcia, na tę durną Milkę. Bzikują dzień i noc. A czemu? Bo za prędko im czas ucieka, jeszcze im się zdaje, że młodzi, a on już i dziadkiem być by mógł, a i Milka... A popatrz, pani, co oni w domu wyrabiają? Sodoma i Gomora, proszę pani, dla swoich, dla obcych. Wnuczków także wciągnęli do grzechu. I to kto, dobra szlachta...
- Pan Altdekier?...
- Trochę gorsza, inflancka. Jakimś tam swoim herbem się pieczętuje. Ale Kurdybacho-wie, proszę pani, szósta książka! 1 popatrz pani, na co im zeszło!
Skinęła głową w kierunku domu. Wrzask stamtąd szedł nieludzki. Nad jazgotem kobie-cym górował gromki bas Altdekiera, który właśnie krzyczał coś o skurwysynach i jasnych cholerach.
- Słyszała pani? To ma być szlachta!
- Pan Altdekier, rzeczywiście, trochę dziwnie...
- A ja pani powiem, cała wina w Milce.
- Co pani...
- Tak, tak. Kobieta zawsze winna. Mężczyzna świnia, do jednego ciągnie. Cała rzecz, na co mu kobieta pozwoli.
- Ach, tak, tak...
- No i stąd całe wszeteczeństwo! Za dużo mu daje, za łatwo, za szybko! Wszystko to te baby! Może nie? I głupie do tego. Dawniej to zanim rączkę pocałował, już musiał się nabie-gać. I co, dobrze było...
- Teraz to inne czasy...
- To co, że inne? Kobiecie się w środku zmieniło co?
- Nie, ale ich więcej...
- Tylko zgłupiały.
- Mają dość męskiego panoszenia się.
- Jaż mówię, zdumiały. Zachciało się im równości.
- Czy to takie złe?
- Głupie. Jakaż może być równość, jak chłop ma to, a baba owo?
- No, to są szczegóły.
- A nic podobnego! To najważniejsze! Ot-żeż czego nie rozumieją, te kobiety. Nakar-mić mężczyznę bardzo łatwo, tylko z przejedzenia wszystko mu się denne zdaje i na tę samą, której się zaklinał na wszystkie świętości, już i popatrzeć nie chce. To co kobieta ma robić? Żeby go zawsze - no, nie powiem w głodzie, ale w przygłodku trzymać. Dawać mu pomaleń-ku, po trochu. I nigdy żeby jej całej nie zagarnął! Żeby coś tam zostało takiego... A te durne, ta moja Milka, raz i już wszystko! Potem chodzi, burczy, że świnia, bo już go nie ma. A czyja wina?
- Świnia to jest, w każdym razie.
- I świnię można podchować. A jak równość, to znaczy samej się ześwinić jeszcze bar-dziej?
Hannie znowu napłynęła czczość do duszy, trochę inna niż przy Trutowiczu, zmieszana z odrobiną niepokoju. Już wstała, gdy tamta jeszcze przytrzymała ją za rękę:
- Ześwinić się to potrafią jeszcze lepiej niż mężczyźni. Ale i tak zawsze przegrają.
- Czemu?
- Bo już tak im sądzone. Bo babskie natręctwo najgorsze na świecie. Patrz pani, te zwy-rodnialce, skąd się biorą? Z teatru. Najładniejsze. A czemu? Bo od maleńkości kobiety za nimi się uganiają. To już wytrzymać nie mogą. To już wszystko wolą, byle nie te baby. Może nie?
- Może. Bardzo panią przepraszam, na mnie już czas.
- Już pani śpieszno? I to prawda, co za przyjemność gadać z wariatką.
- Ale, skądże, proszę pani.
- No, dobrze, dobrze. Zachodź pani do nas. Do zabawy nie namawiam, ale popatrzeć, czemu nie, może się odechce...
4
Coś było z prawdy w tym pożegnaniu. Nie, żeby nauczyła ją czegoś Kurdybachowa, odkryła jakieś tajemnice. Ale te słowa wracały do niej zawsze, gdy sobie przypomniała atmo-sferę domu Altdekierów. A przypomnienia szły natrętnie przy każdej okazji.
Następnego dnia w Urzędzie Jadźka rzuciła się na nią:
- Coś się tak ulotniła ni stąd, ni zowąd? Szukałam cię po wszystkich zakamarkach. Co za ubaw, pojęcia nie masz! Ze trzy pary ledwo za nogi nie powyciągałam, myślałam, że twoje... A ty...
- Po prostu sobie poszłam.
- Z kim?
- Sama.
Buchnęły śmiechem wszystkie cztery. Uśmiechnęła się także.
- Wiecie, dziewczynki, a przygruchała sobie takiego pomidora, że już mój Guścik lepszy.
Czczość nawiedziła Hannę znowu. Z wysiłkiem uśmiechnęła się i mruknęła:
- Zaraz, panienki, za chwilkę...
Wyszła z pokoju, żegnana okrzykami Jadźki. Bezmyślnie zeszła na dół, do półsutereny. Była tu świetlica, pusta o tej porze. Drzwi nie były zamknięte. Półciemny, podłużny lokal, rzędy krzeseł, na ścianie kawałek czegoś czerwonego. Podwyższenie i stół, też przykryty czerwienią. Mównica. Orzeł. Zapach wystygłych niedopałków.
Patrzyła na tę brzydką codzienność, ciągle wypełniona czczością, która w niej wybuchła od słów przyjaciółek, słów, tonu, którego sama ich uczyła, uczyła długo i mozolnie. Nie my-ślała o nich. Nagle ujrzała mały domek nad kanałem, brzózki o żółtych liściach, mgłę. Poczu-ła zapach jesieni: tejże mgły i więdnących liści. Usłyszała wielką, wieczorną, miasteczkową ciszę. Zaskoczona, zrozumiała, że Turwągi objawiły się jej też w takiej poetyckiej scenerii, jak przedtem Powiłańce. Czy to każda przeszłość zdolna jest pięknieć? Czy kiedykolwiek ten pusty półmrok, ta czerwień, ten zapach wygasłych niedopałków też uzyska zdolność wywo-ływania wzruszeń?
Siedziała oparta o wytartą z lakieru poręcz krzesła. Czczość nie ustępowała, pogłębiała się, przechodziła w niesmak. Zanim doszła do myśli, jeszcze jeden obraz nawiedził jej pa-mięć.
Ktoś kiedyś opowiadał, jak był zakochany, jak miał się żenić, jak wreszcie przedstawio-no go przyszłej teściowej. I nagle wszystko, co mu się w urodzie narzeczonej podobało, zyskało całkiem inny sens. Podobieństwo do matki pozwalało ujrzeć przyszłość tej urody. Z dnia na dzień znikło całe uczucie. Pewnie było niewielkie, komentowano.
Nie od razu pojęła, czemu to właśnie napatoczyło się jej teraz. Zerwała się z krzesła, gdy doszła do końca porównania. To takie proste: Milka - to szczyt, kres, koniec ewolucji, w której ona, Hanna, nie doszła jeszcze pewnie i do pół drogi. To wszystko, co jej samej zdawa-ło się na tej drodze urocze, świeże, a choćby tylko niezwykłe i niezależne, okazało się pospo-lite i natrętne, puste i rozpaczliwe.
Biegała po tej świetlicy, od rozchybotanej trybuny do zapomnianej, wyblakłej gazetki ściennej z jakąś fotografią pierwszomajowego pochodu, z jakimś dzieciakiem niesionym przez ojczulka w okularach i wymachującym rączką w kierunku trybun. Czczość stała się nie-smakiem, niesmak przeszedł we wzburzenie. Nic nie trzymało się świadomości, jedno, dwa słowa i już urywało je coś gwałtowniejszego. Więc już tylko te dziesięć kroków w jedną, dziesięć w drugą stronę. Dochodziła do gazetki, uśmiechnięty dzieciak - przypływ złości i wstrętu, do trybuny - jakiś przykry żal, znowu dzieciak, znowu trybuna. Dopaliła papierosa, cisnęła do wyszczerbionej popielniczki. Nie mogła dłużej, poszła.
Przez parę tygodni przechodziła zwolnioną, kolejną mutację. Znamienna w tym była niemożność rozumowania, rozmyślania. Dominowały reakcje fizjologiczne: czczość, nie-smak. Potem przychodziły nastroje w bardzo wyabstrahowanej formie. Na przykład niepokój, niecierpliwość, dziwacznie ostre poczucie uciekającego czasu. Czasem nastroje dawały się ra-czej zilustrować niż nazwać. Pociąg miał gdzieś odjechać. Musiała się zdecydować. Ostatnie minuty, bo stanie się, odjedzie. Niepokój wtedy przejawiał się drżeniem kolan, mrówkami po plecach. Chyba najostrzej nawiedzały ją ataki szczególnie jaskrawego poczucia przepływu, ucieczki czasu.
Najprostsze było z dziećmi. Nie mogła na nie patrzeć. Proste, klarowne kolejności: że sama nie mogła... Tamta turwąska wiosna mściła się na niej w każdym spotkaniu z byle ba-chorem. Nie mogła patrzeć na roześmiane buzie. Mdłości dostawała, gdy tylko poczuła mle-czny zapach. Szczególną pasję wywoływały w niej zachwyty mamuś i babek nad tą kupą krzyczącej i śliniącej się cielęciny.
Ostatnio jeszcze jedno zaczynało jej dokuczać: młode dziewczyny. Nie, że ładniejsze. Że gładka skóra, równa szyja, żadnych zmarszczek. Jeszcze więcej, że takie ufne, takie prze-konane o własnej niepowtarzalności. Tak lekceważące nieuchronne klęski, które już czekają w przedpokoju. Winna by przeżywać satysfakcję, że i one się sparzą, zaraz, tym silniej, im bardziej zadufane. Ale czuła tylko niechęć, złość. Może zazdrość.
Winna by się przerazić, gdyby uświadomiła sobie to ostatnie. Bo to właśnie dowodzi silniej niż metryki i zmarszczki początku własnej kapitulacji. Ale departament świadomości w naszej jaźni ma doskonałe opracowany, zautomatyzowany system ochrony przed ciężkimi wypadkami psychicznymi. Nazywa się to instynktem samozachowawczym. Pouczające jest śledzenie, jak potrafi opętać świadomość nawet bardzo wybitnych jednostek, przesłonić nie-ubłaganą rzeczywistość, natchnąć do jeszcze jednej serii cierpienia. Hanna nie była wcale wybitna. Tenże instynkt opętał ją bez żadnego trudu.
Za to tamte inne wątki rozwijały się, postępowały. W biurze stała się nerwowa, krzy-kliwa, nieprzyjemna. Jadźka, nie pojmując powodów tej zmiany, pchnięta przez Hannę na ten żałosny tor taniego cynizmu, czepiała się teraz swej mistrzyni, dokuczała, stopniowo wysu-wając się na pierwsze miejsce w hierarchii ich pokoju. Tym łatwiej jej to poszło, że Hanna palcem nie skinęła, żeby o swe miejsce powalczyć. I Helka, i Irena z tą samą uległością ciąg-nęły przymus brutalności w rozmowie i leniwie przechwalały się wątpliwymi przygodami.
Hanna słuchać tego nie mogła. Nie mogła i zwalczać, boby musiała jakoś tłumaczyć własne odwrócenie poglądów, a tego by nie potrafiła. Więc po prostu milczała, uciekała z pokoju, z ich towarzystwa. Ostatnią swoją zdobycz, jakiegoś inżynierka, odprawiła z punktu, bez słowa wyjaśnienia, co zresztą było błędem, bo się obraził, uwierzył, że jest strasznie zakochany, i napastował ją telefonami, listami, czekał pod domem.
Jak z pokoju powyrzucała meble i okazało się, że jest jeszcze bardziej pusto. Przyja-ciółki, przyjaciele. Wychodziła z biura, szła do domu, chwila niepokoju, czy inżynierek nie czeka pod bramą. W swojej ciupce padała na tapczan, niezdolna zakrzątnąć się przy kolacji, a choćby sprzątnąć pokój. Paliła papierosa za papierosem.
Oto klasyczny, przedzimowy wieczór. Zimno na dworze, gruda, chrupie lód na krawę-dziach chodników. Wiatr pędzi złośliwy, zamarznięty kurz. W sieni cuchną pieluchy, jest du-szno. W jej pokoiku za to ziąb ciągnie od okna, na parapecie kurz układa się w rozwiane dese-nie przy każdej szparze. Cuchną niedopałki w popielniczce. Pod stołem skrawek zmiętego pa-pieru: jakieś upomnienie za elektryczność, ciśnięte ze złością kilka dni temu. Widzi to wszy-stko, rejestruje machinalnie, nie jako wyrzut sumienia: że tak zapuściła mieszkanie. Oboję-tnie, bez żadnego osądu.
Wiesza na drzwiach jesionkę, chwilę stoi, zapatrzona w okno. Piętnaście metrów za nim trzypiętrowa oficyna, oświetlone okna, widać krzątające się kobiety, mężczyzn z gazetami, dzieci na kanapach. Siada na tapczanie, a potem zaraz się kładzie, zrzuciwszy pantofle, kła-dzie, a raczej pada na płaską poduszeczkę z cepeliowskiego płótna.
Leży, nie myśli, pali. Myśli przychodzą w formie na pół skonkretyzowanych stwier-dzeń. Jest zimno. Trzeba by sięgnąć ręką po pled, złożony koło ściany. Ziąb idzie coraz sze-rszą falą spod okna. Hanna kurczy nogi, przytula pięty. Na tyle zdobyć się jeszcze może. Żeby wyciągnąć rękę i wziąć pled - już nie.
Jest głodna. W szafce ma czerstwy chleb, jakieś powidła, kawał sera. Można by zapa-rzyć herbaty. To i tamto, głód i zimno nachodzą co jakiś czas na świadomość i nie potrafią wymusić tego ruchu, wstania, chodzenia, krzątania się. Pali papierosy, stwierdza, że jest gło-dna, że jest zimno - i to wszystko.
Niezupełnie, bo przecież jeszcze jest coś. Coś, co trwa cały czas, przyczajone, niejasne, prawie zatarte, gdy się chodzi, rozmawia, coś robi, już wyraźne, gdy się tylko czyta, całkiem natrętne, ot, w takich chwilach samotności i pustki.
To jest niepokój. Całkiem konkretny, wyraźnie ulokowany w lewej górnej ćwiartce torsu. Niejasne są jego przyczyny, ale obecność nieustanna. W takich chwilach jak ta przy-biera na konkretności, zaczynają na nim rysować się szczegóły.
Coś się dzieje. Jakiś nieubłagany, przyśpieszony proces niesie twoją osobowość od zamglonych słonecznych poranków dzieciństwa w mroczną zaczajoną przyszłość. I nie tyle straszne jest uświadomienie sobie tego ruchu, ile to, że przepływa tak pusto, tak...
Przepływ czasu jest zawsze okropny. Właśnie praca, właśnie rumor codzienności jest dobry dlatego, że go nieco przygłusza. Zostawiony z nim sam na sam człowiek nie może o nim nie myśleć, rodzą się z tego wszystkie religie świata, wszystkie metafizyki, wszystkie rozpacze i upadki stają się zabójczo bolesne właśnie wtedy, kiedy żadna sprawa ludzka nie znajdzie się w pobliżu, aby załagodzić nieuchronne zderzenie człowieka z czasem.
Może najbardziej okrutne w takiej samotności to natręctwo przeszłości. Bez niej otępia-łoby wszystko, nawet najgorszy ból. Człowiek obdarzony jest przecież bardzo skutecznym aparatem samoobrony, z wielu rejestrami - od niewidzenia niemiłej oczywistości począwszy aż po zwyczajne, niemal mechaniczne ścieranie się najgorszych bólów, po prostu przez samo ich trwanie. Przeszłość groźna jest właśnie dlatego, że rozbija ból, przynosi chwilową ulgę - i odnawia zdolność przeżywania go na nowo.
Leżała w ciemnym i zimnym pokoju, na nierównym, wyszczerzonym tapczanie, głodna, podciągnąwszy marznące nogi. Już i papierosy stały się tylko dławiącą, smrodliwą ohydą. Ostatni, nie dopalony, zagasł w ręku. Nie zauważyła nawet, że wypadł z palców i potoczył się na podłogę.
Wszystko, co przechodziło przez jej świadomość, było żalem. Czy to, zresztą, była świadomość? Nic w niej konkretnego, żadnego obrazu, żadnego argumentu. Klęska była całkowita, bezpostaciowa i wieloodcieniowa. Leżała w niej jak w obłoku mgły, zimnym, mokrawym, oślepiającym.
Potem to zimno stało się jakby wytchnieniem. Kiedy poczuła je znowu, reszta jakby się zatarła. Wtedy z wolna napłynął pierwszy zarys myśli. Nie myśli, marzenia. Zimno też było w nim, ale inne. Było przedwiośnie, kapało z dachów, śnieg w cieniu był niebieskawy, przejmu-jąco zimny, ale wystarczyło wyjrzeć zza rogu stodoły, aby słońce uderzyło w twarz jasnością i ciepłem. Szła przez śnieg, tu, na słońcu, zleżały, zmieniający się w grząską kaszę, też zimną, ale nawet pachnącą inaczej, nie po zimowemu. Były małe sosenki, ich zieleń jeszcze nie przebudzona, sztywna, bez zapachu. Tylko rozgryzając parę igieł czuło się, że i tu są drobiny wiosny, tu, w ich cierpkości. Szła przez zleżały, ale jeszcze głęboki śnieg, doszła do udeptanej ścieżki, u brzózek, że zbite w gromadę i całe w słońcu, też już fiolet nie zimny, niebieskawy, ale jakby leciuteńko przebijany różowością. I tego starcza, tamtej cierpkości, tego różowego podmuchu, żebyś cała stała się bezprzedmiotową radością.
Był zaraz dom. Taki sam, choć na rozum całkiem inny. Taki sam, ten sam, te zmiany jeszcze bardziej podkreślały jego tożsamość. Był bardziej ten sam niż tamten prawdziwy. Tamten miał sześć pokoików, niedużych, dość odrapanych. Ten miał ich dużo, dużo i wszy-stkie takie same, ale całe przytulne, pełne zakątków, skrzyń przykrytych dzierużkami, otoman pod dywanami, fotelików, kozetek, etażerek ze starymi fotografiami. Nic robiło się żadnego ich inwentarza, nie patrzyło na nie, czuło się tylko, że są, i tego starczało, żeby się czuć nie tylko radośnie, ale i u siebie.
Czuło się to, bo się szło do wewnątrz. I każdy pokój potęgował to poczucie. Bo się było o ten pokój bliżej. Co tam było, tam, dokąd się szło? Nie myślała, nie musiała myśleć. Było bliżej... Każde drzwi, każda klamka przyprawiały o przypływ szczęścia.
Stało się wreszcie bliskie, tuż za ostatnimi drzwiami. Przystanęła, żeby zaczerpnąć tchu, i obudziła się.
Jeszcze kilka sekund pomieszanych. Zimno zdało się być zimnem tego niebieskiego śniegu w cieniu. Stęchły zapach tytoniowego dymu taki był podobny do zapachu starej przy-tulności, kanapek, dywaników. Potem urwało się wszystko.
Jeszcze nadzieja: może już nad ranem? Może szósta? Leżała zmarznięta i obolała, nie śpieszyła się ze spojrzeniem na zegarek.
Nie, szósta być nie może. Szósta to wspaniała godzina: jeszcze jedna i można wstawać. Nawet czwarta jeszcze nie najgorsza. Druga, o, to straszne.
Zapaliła papierosa, zaciągnęła się, podniosła dłoń. Była za pięć jedenasta.
W gruncie rzeczy była pewna, że będzie coś takiego. Samotność mimo woli stwarza z człowieka rozmówcę. Gorzej, kogoś, kto wpływa na twój los, zwykle niesprawiedliwie i zło-śliwie. Kiedy marzyła o szóstej, wiedziała, że ten niemy rozmówca zrobi kawał. Nie myślała, że aż tak paskudny: za pięć jedenasta.
Może właśnie nadmiar tej złośliwości coś w niej wreszcie poruszył. Wstała, zapaliła światło, zaciągnęła firanki, posłała łóżko. Tylko jeść nie chciała, choć była głodna. Rozebrała się, wsunęła do wilgotnego z zimna łóżka, pogrzebała w książkach ustawionych na podręcz-nej półce i długo, długo w noc czytała jakąś powieść Kraszewskiego. Dopiero po paru godzi-nach zyskała zdolność współprzeżywania z jakimiś niezbyt sympatycznymi jej bohaterami. To była ta największa dostępna jej teraz łaska.
5
Ranek był taki jak wieczór: ciemne niebo, ziąb, wiatr i kurz. Gdzieś wyżej trzaskały porwane nagłymi przeciągami drzwi. Po pieluszkowym zaduchu wspólnej sieni zimno było i ożywcze, i przyprawiało o dygot. Zeszła na dół. Stanęła jak wryta. W bramie stał Lech.
Ile lat go nie widziała? Osiem? Dziesięć? Była zdumiona, wstrząśnięta, zaniemówiła. Że był, oczywiście. Że tak się postarzał.
Stał w bramie, na samym wydmuchu, wysoki, chudy, zgarbiony, w krótkim kożuchu, spodniach po kolana, grubych pończochach, ciężkich butach. W śmiesznej futrzanej czape-czce z klapami, opadłymi na uszy. Stał, niepewnie wpatrzony w nią, z uśmiechem na pocze-kaniu.
Przystanęła także. Mimo woli przemknęło jej przypomnienie owego wieczornego snu, drzwi zamkniętych, za którymi... Takie to było silne, że zaraz porywiście krok zrobiła, jeden, bo już i on zrozumiał...
- Śliczności moje - mówił półgłosem, głaszcząc ją po policzku. - No co, no, dobrze, no, daj już spokój...
Milczała, tylko w gardle kotłowały się skurcze. Pewnie oczy były zbyt wymowne, bo znowu całował ją i głaskał policzki zmarzniętą ręką o suchych, chropowatych palcach. Wzięła go za rękę.
- Idziesz do pracy? Idź, bo się spóźnisz. Odprowadzę cię.
Ze złością targnęła głową. Poprowadziła po schodach. Potem stanęła, przerażona, przy-pomniała sobie pokój, brudy, nie zasłane łóżko, nie myte naczynia.
- Masz rację - powiedziała. - Przyjdź za godzinę.
Patrzył jej w oczy. Zdało się jej, że widzi odrobinę śmiechliwości. I tak była wyczulona, że zaraz się domyśliła.
- Głupiś!
Milczał, tylko uśmiechu trochę więcej. Już znowu dawna wściekłość. Chwyciła go za rękę, pociągnęła.
Sień w pieluszkach. Zostawiła go w swoim mikroskopijnym przedsionku. Wpadła do pokoiku, rzuciła się do okna. Wionęło mrozem, ale świeżym. Zwijała pościel, dwoma ma-chnięciami zmiotła śmiecie...
Siedzieli na jedynych dwóch krzesłach, po obu stronach stolika, patrzyli sobie w oczy. Winna by być wściekła sama na siebie za tę żywiołowość! Przez pierwsze lata po ucieczce w takie same, bezsenne noce drobiazgowo obmyśliła wszystko szczegóły takiego spotkania, roz-pracowała warianty, była przygotowana do jednolitego, niewzruszonego nastroju: pogardliwej obojętności. Może, może, po najdłuższych jego upokorzeniach przewidywała... nie przewidy-wała... raczej nie wykluczała jakiejś zmiany...
Potem przestała o tym myśleć, tak dalece to wszystko stało się niemożliwe. A potem się okazało, że w niej samej tkwi jakiś niezależny od niej poboczny ośrodek decyzji.
Winna być wściekła, że jednym krokiem przekreśliła i odrzuciła wszystkie swoje atuty. Nie była wściekła, była tylko wzburzona, bliska nieprzytomności. Ile zostało jej panowania nad tą ciemną, nieodpowiedzialną siłą, ukrytą w jej wnętrzu, zużywała to wszystko na jedno: żeby nie latały ręce, żeby nie dygotały zęby. Na oczy już nie starczało siły.
Strasznie się zmienił. To znaczy, jak się przyjrzeć, wszystko zostało jak dawniej. Nos orli, oczy siwe, usta lekko wygięte, kącikami w dół, trochę ironiczne, więcej wyrozumiałe, najprędzej po prostu obojętne. Głowa nieduża, o suchej, kanciastej strukturze, zadarta, mimo że się zgarbił. O takim profilu mówią: orli, a to nieprawda, żaden orzeł nie ma wysokiego czoła...
Więc wszystko takie samo, a przecież... Nie zmarszczki, nie siwizna najważniejsza... Chyba wyraz oczu. Ta mieszanina przekory i uległości. Uległości, więcej, niedobrej, nieprze-konanej obojętności. Chyba tego najwięcej ze wszystkich przykrych nowości, które, oczywi-ście, odczuła najsilniej. Czy to zawsze starość objawia się zobojętnieniem? Nie myślała o tym, zresztą nie tyle dostrzegła w tym obojętność, ile właśnie uległość.
I to wywołało w niej kolejny stan ducha. Poczuła więcej niż litość, poczuła jakąś czą-stkę uniesienia takiego jak wtedy, gdy wyrywała go z rąk partyzantów. Wyolbrzymiła nawet to, co dostrzegła: kapitulację, jako wynik nacisku przemożnych sił, poddanie się, krzywdę...
- Świnie - powiedziała przez zęby.
- Kto? - nie zrozumiał.
Musiałaby dodać: że cię doprowadzili do takiego stanu... Patrzyła tylko na niego. Zrozumiał, bo uśmiechnął się zaraz z przesadną pewnością siebie:
- Jakie to wszystko ma znaczenie!
I już jej starczyło tego, żeby zgodzić się, uwierzyć. Zapomniała o niedawnym oburze-niu. Była gotowa przyjąć wszystko, co powie, a już na pewno wszystko pomyślne, co by się znalazło w jego słowach. Patrzyła na niego, czekając na wszystko, na byle co, na każdą kru-szynkę, cień, zapowiedź takiej pomyślności. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo tego było jej potrzeba. I on, zresztą, nie wiedział o tym, nie myślał, nie czuł.
Mówił:
- Jakoś urządziliśmy się...
Miało to znaczyć: tak bardzo źle nie jest. Jakoś to się wlecze. Bała się, że dojrzy w jego oczach cień litości, że tak źle, tak ubogo i byle jak mieszka w tej Warszawie. A on patrzył na ten pokoik i to pierwsze zdanie w jego intencji znaczyło: z grubsza nie gorzej niż ty...
A ona rozumiała: jakoś mi idzie, mam to życie, nie jestem utopiony w pustce. Jak ty... - miałby dodać, już tylko oczami.
Poczuł wreszcie, że Hanna na coś czeka. Dodał:
- Już pracuję.
- Tak, tak? W motoryzacji?
- Owszem.
Chciała krzyczeć: Truteń nie nawalił. Zmilczała, przestraszona podświadomie, jak wte-dy w bramie, jego uśmiechem, domyślnym uśmiechem, że go nie zaprasza do pokoju, bo tu ktoś jest. Tylko oczy jej rozjaśniła radość.
- Grażyna mi mówiła - powiedział. - Dziękuję.
Wziął jej rękę, ucałował.
- Gdzie to jest? - spytała szybko, cofając rękę.
- Na pograniczu Gdańskiego. Wiesz, koło takiego miasteczka. To cudna okolica, muszę ci powiedzieć. Pagórki, lasy, jeziora. I ludzi nie ma, rozumiesz?
Patrzyła na niego tak zachwycona, że nie mógł się powstrzymać:
- Słuchaj, musisz do nas przyjechać! Koniecznie!
Zaskoczona, nie zdążyła znaleźć obrony. Poczerwieniała, oddech jej stał się gwałtowny i nierówny. Patrzył, uśmiechał się, zrozumiał:
- Ależ tak! Jedziemy...
Hanna jeszcze babrała się we własnym zaskoczeniu. To, czym nic mogła kierować, ten poboczny ośrodek dyspozycyjny pchał ją do tego, żeby się zgodzić. To on natchnął jej oczy radosną, zachwyconą prowokacją. Teraz szeptał: szalona, to jest to, o czym śniłaś, ten ostatni przytułek ciepła i radości, chcesz przeżyć jeszcze drugą noc taką, jak ta dzisiejsza? drugą, setną, nieskończoną?...
Czerwona na twarzy, z rozbieganymi oczami, zaciskając wargi walczyła ze sobą. Patrzył na nią, uśmiechnięty, mówił półgłosem:
- Lasy bukowe, pójdziemy na polowanie, to miasto to taka obrzydliwość...
Słyszała wszystko jako tło jednej, jedynej myśli: Grażyna. I przez tych kilka sekund dojrzało i wybuchło w niej kilka równoległych stwierdzeń. Widziała Grażynę z owej nocy w tymże pokoiku, przegraną i pokorną. Widziała swoje noce, takie jak dzisiejsza. Widziała sen, zamknięte ostatnie drzwi, tę radość, tę ufność...
Nagle zdało się jej małostkowe i bzdurne wszystko, co się wiązało z Grażyną. Zderze-nia owych myśli nie doprowadziły do oceny, rozwagi, wyboru. Po prostu wydało się jej, że jest ponad to wszystko, że stać ją na zlekceważenie małostkowych kalkulacyj i zazdrości. Typowy objaw działalności owych ukrytych ośrodków dyspozycyjnych. Bo przecież tam, w podświadomości, dokonał się obrachunek. A że był kapitulacją, zanim wyjrzał na światło, nie omieszkał przybrać stroju podniosłego i szlachetnego.
Już nic nie mówił Lech, tylko ręką sięgnął znowu do jej dłoni. Jakby przebudzona, zawołała:
- Jechać? Ależ oczywiście!
- Kiedy?
- A choćby dziś...
Pojechali jednak dopiero za parę dni. Parę dni trwały jego sprawy w urzędzie Trutowi-cza. To były dni dziwaczne i niezwykłe. Nie umiała się zastanowić nad nimi, nad sobą, czuła tylko, że pędzą na złamanie karku.
Cały czas był ten sam zimny wiatr, kurz, niskie chmury. A przecież zrywała się z rana, jakby za oknem było kwietniowe słońce. Lech spał jeszcze, przytulony do ściany, bardziej wychudły niż w dzień, z wystającą grdyką, spierzchniętymi wargami, sińcami, które spod oczu spełzały na policzki. Chwilę patrzyła na niego, nie wiadomo, tkliwa czy smutna, biegła do przedpokoiku, do łazienki, błyskawicznie się ubierała, wypadała po bułki, kiełbasę, dżemy, wracała, na gazowym piecyku pitrasiła śniadanie.
Budził się, przeciągał, ziewał.
- A moje śliczności już na nóżkach? Ach, ach! - wciągał łapczywie powietrze: - Omle-cik z truskawkowym dżemem! Paluszki lizać...
Wpadała do pokoiku, półżartem pędziła go do łazienki. Nim wrócił, sprzątała tapczan, wysypywała niedopałki, zamiatała podłogę. Siedzieli przy malutkim, okrągłym stoliczku, dotykając się kolanami, jedli śniadanie. Biegła do swego UIT-u, zostawał sam. Umawiali się tylko na obiad.
Mogłaby nie chodzić do pracy. Namówił ją, prawie zmusił. Nie bardzo rozumiała, dla-czego. Gotowa była rzucić wszystko. Mówił, że to bez sensu. Ostatecznie, nie było to ważne, poszła.
W ich pokoju przez te dni trwała dziwna, zaczajona cisza. Gdy tego pierwszego ranka weszła, milcząca przecież, z całym wysiłkiem udająca, że nic nie zaszło, wszystkie od razu odwróciły się do niej, a Irena nawet jakby nosem pociągnęła. Jadźka zawołała coś mętnie radosnego. Helka zerwała się...
Musiała mieć jakiś szczególny wyraz twarzy, bo nagle wszystkie trzy jakby zamarły. Jadźka umilkła, Helka stanęła zagapiona. Tylko Boba okazała się na miejscu:
- Hanna, wszystko w porządku, nie?
Hanna z wysiłkiem zdobyła się na obojętność:
- A co?
Chciałaby tańczyć, chwycić Bobę w objęcia. Z najwyższym trudem pohamowała swoje oczy. Ale i tak się połapały, w tym jej opanowaniu przede wszystkim. Wiedziały, że coś się stało nad wyraz ważnego. Były przecież kobietami, miały tę potworną, z dyktatury męskiej wyrosłą wrażliwość na rzeczy nie wypowiedziane. Umilkły, wróciły do swoich papierzysk. Wiedziały, że nie wolno pytać, ale ta tajemnica piekła im policzki, nie pytały o nic, ale i mię-dzy sobą nie mogły normalnie rozmawiać. Udawały tylko, że wszystko idzie jak zwykle.
Przez te kilka dni obecność przemienionej Hanny przeinaczyła pokój. Jadźka dała spokój swoim słownym bezeceństwom. Tym łatwiej przyłączyły się do tego i Helka, i Irena, że same miały dosyć owej zabawy. Boba kwitła. Tylko ona, ze swoją ckliwością, zdawała się na miejscu.
Więc i ten wariant, acz dowodzący ich przywiązania i taktu, był niemiły. Albo rozpa-sanie, albo sentymentalność, dalibóg, uboga skala możliwości. Tym chętniej o tym myślała, że szykowała się przecież do pożegnania.
Kiedy Lech powiedział, że pojutrze mogą jechać, poszła do Aleksandrowicza.
Wiedziała, że jej nie lubi. Pewnie czuł jej doskonałą obojętność, niezależność. Należał do tego typu mężczyzn, którzy w pogoni za utwierdzeniem własnej wartości rzucają się na wszystko, na byle co. Niski ukłon sprzątaczki jest im równie potrzebny do szczęścia, co po-chwała przełożonych, choćby wymuszona, wybłagana, wyżebrana. Do tej piątki podwładnych kobiet miał ustawiczne pretensje o wszystko. Głównie o to, że się go nie bały. Oczywiście wiedział, kto wodzi rej w ich pokoju, i do niej, do Hanny, pretensje przejawiał najczęściej. Dlatego była spokojna o wynik rozmowy.
Zapukała, weszła. Źle zrobiła jedno i drugie. Zapukała za ostro, weszła, zanim krzyknął „tak”. Siedział przy stole, z odsuniętą szufladą, śpiesznie przeżuwając bułkę z zimnym kotle-tem siekanym. Poczerwieniał, zatrzasnął szufladę, bohatersko przełykając ostatni, nie dożuty kęsek.
Siedział, czerwony, z oczyma pełnymi łez. Normalnie bywał zawsze oschły, suchy, bladożółtawy, o wąskich wargach i kłującym spojrzeniu spod okularów. Nie wiedział, czy mu wolno się obrazić. Na wszelki wypadek wstał.
- Co się stało?
- Mam przyjemną nowinę, panie naczelniku.
- Tak? Słucham, proszę siadać.
Już przełknął, już był suchy i żółty.
- Odchodzę z UIT-u.
Wszystko to było niezręczne, aż po kawał z radosną nowiną.
Aleksandrowicz od razu pojął, ze Hanna nie ma złudzeń, co do jego stosunku do niej. I oczywiście, wydało mu się strasznie obelżywe, że tak to otwarcie proklamuje.
- Co to znaczy „odchodzę”? Pani jest na imieninach u wujenki?
- No, nie - beztrosko odparła.
- No, to po co tak gadać? Pani prosi o przeniesienie?
- O zwolnienie.
- To znaczy, o rozwiązanie stosunku służbowego?
- Tak.
- Z jakich powodów?
- Rodzinnych.
Już się nie dała. Była sucha i ścisła. Westchnął. Potem przypomniał sobie, że to ta kobieta była źródłem oporu przeciwko jego autorytetowi w dużym, pięcioosobowym referacie jego wydziału. Że w gruncie rzeczy na rękę mu jej odejście. Sucho mówił:
- Proszę złożyć podanie. Od kiedy pani chce...
- Od jutra! - przerwała.
I to był błąd, maleńki, na szczęście. Przemknęły mu przez głowę możliwości drobnych, pożegnalnych szykan. Były błahe. Najważniejsze, że widziało się z jej twarzy, jak to wszy-stko mało ją obchodzi. Skrzywił się:
- Traci pani prawo do urlopu na rok przyszły.
- Tracę.
- No cóż. Życzę powodzenia.
Wstał, uścisnął jej rękę.
Dopiero gdy wróciła do swego pokoju, zdecydowała, że pora im powiedzieć. Szła i myślała: jak krótki był ten cały UIT! Co to znaczyło w porównaniu z Naczą, Puszczą, Turwągami. Już przed drzwiami podliczyła: tamto wszystko to było lat osiem, a w UIT-cie aż dwanaście!
Nie miała czasu na myślenie. Już drzwi, już oczy tych najbliższych przez te lat dwana-ście. Nie mogła dłużej ciągnąć:
- Cóż, dziewczynki, muszę się przyznać. Odchodzę od was, wiecie?
Nic nie wiedziały. Zaraz zaczęły krzyczeć i zaklinać, że przeczuwały coś takiego. Ale za głośno się zaklinały, żeby to była prawda. Oczywiście, każda zaczęła zaraz doszukiwać się przyczyny. Był to swoisty wyścig, jakaś zgaduj-zgadula. Nic nie mówiły, nie nazywały imion, jedna po drugiej rzucały jakiś wykrzyknik, jakieś westchnienie, domyślnie patrzyły na Hannę i, nie napotkawszy w jej oczach nic poza chłodem, gasły w pół westchnienia.
Wreszcie okrzyk Jadźki trafił. Też bezimienny. Zawołała:
- Ach!...
I spojrzała na Hannę z mieszaniną takiej nadziei i takiego niedowierzania, że ta nie wy-trzymała i przez sekundę miała w oczach potwierdzenie. Jadźka skoczyła jej na szyję, całowa-ła ją wąskimi wargami, znacząc policzki i szyję całą serią purpurowych półksiężyczków. Już inne też się połapały, otoczyły Hannę, ściskały, wołały, życzyły jej szczęścia, płakały, że je opuszcza, ale płakały radośnie podniecone, zawczasu szczęśliwe szczęściem jednej ze swoich.
Gdyby mogła na chwilę oderwać się od tego, co ją wypełniało, niewątpliwie pomyślała-by o wtórności kobiecego cynizmu, o ym, że jest sztuczny, narzucony, sprzeczny z ich naturą, że przyprawia je o nieobliczalne straty, że zawsze jest ich przegraną. Mogłaby nie bez melancholii zauważyć, że oto przez całe lata wychowywała je w pogardzie dla wyjątkowości, odrębności kobiecego przyjmowania życia, że narzucała im pełne zrównanie z mężczyznami i po wielu trudach, łamiąc ich opory, przecież to im narzuciła. A teraz niczego, ani słowa, ani pół słowa, najwyżej krótkiego spojrzenia starczyło, aby to wszystko runęło i znikło w wy-buchu jak najbardziej tradycyjnej, babskiej czułostkowości.
Mogłaby też stwierdzić ich dziwną, aż niesprawiedliwą wielkoduszność. Była ich tyra-nem, niewoliła ich osobowości. Teraz sama pierwsza skapitulowała, zaprzeczyła sama sobie i temu, co wobec nich głosiła. Zasłużyła przynajmniej na zjadliwości, a tymczasem była tylko obiektem radości i bezinteresownego szczęścia. W tym chyba było najwięcej klęski.
Ale tego nie dostrzegła, skądże. Sama była taka jak one i niczego poza nadzieją, poza ogromną nadzieją nie mogła ani odczuć, ani przewidzieć. Jeszcze raz po kolei ściskała je wszystkie, całowała, szeptała coś w odpowiedzi na ich życzenia i szepty. Wreszcie wyszła. Odprowadziły ją tłumnie do ulicy.
6
Przyjechali na niedużą stację z niemieckim dworcem z czerwonej cegły, przetykanej czarnymi belkami. Z drugiej strony był niewielki placyk z kilkoma domami. Stała tu stara półciężarówka. Lech podszedł do niej. Jakiś młody chłopak wyskoczył z szoferki.
- Pan inżynier da pakunki!
Przystanęła koło drzwi wozu. Przez jaką sekundę przeżywała zabawną i wzruszającą analogię. Było coś w tym z przyjazdu do Lachowicz, z pakowania się do powiłanieckiej bry-czki...
Chłopak ulokował pakunki z tyłu. Już chciał sam wleźć, gdy coś sobie przypomniał i wszystkie analogie diabli wzięli. Powiedział:
- Panie inżynierze, jeszcze trzeba pieczywa, pani inżynierowa koniecznie przykazywała.
Lechowi twarz nie drgnęła, tylko skinął na tamtego, żeby właził. Pomógł usiąść Hannie. Nie patrzył jej w oczy.
Czuła się jak spoliczkowana. Siedziała w szoferce, mimo woli notując wielkie, puste place po spalonych domach, z których składało się śródmieście. W tym pobocznym, ukrytym ośrodku dyspozycyjnym wrzała potworna dyskusja. Coś w niej krzyczało: wysiądź, wysiądź! Zatrzymaj wóz! Wracaj na dworzec!
Mimo tych krzyków milczała. Stanęli przed piekarnią, Lech z chłopcem poszli. Została sama. Teraz przemówiło co innego.
A o czymże myślała w Warszawie, decydując się na wyjazd? Żeby nie być małostko-wą... Do czego wracać? Do tych nocy z Kraszewskim pod poduszką?
Nie to zdecydowało. Przez krótką chwilę zdobyła się na spojrzenie spoza swego nie-sprawiedliwego, stronniczego stanowiska. Odpowiedź była tak niewątpliwa...
Wyszli z workiem chleba. Chłopak ciągnął go na wierzch, Lech podsadzał. Zaraz poje-chali. Miasteczko było jak koralowy atol: środek pusty, po bokach trochę uliczek z domkami w sadzikach. Oto i po nich. Jedna szosa wysadzana drzewami i krzyżująca się z nią, z jeszcze gęstszymi drzewami. Wioska, lasek, zjazd na dół.
Tu była nieszeroka dolina, ciągnąca się z lewa na prawo, od dalekich pagórków, pełnych czarnych lasów sosnowych, do niejasno majaczących na tle czerwonego zachodu drzew i krzewów: na prawo dolina wpadała w przedmorską równinę.
Środkiem doliny ciągnęła mała rzeczka, cała w krzakach wikliny i w olchach. Minęli most, skręcili zaraz na inną drogę, przyciśniętą do niewysokich wzgórz, porośniętych miesza-nym lasem. Były tam sosny, teraz, przed wieczorem, po prostu czarne i jakieś drzewa proste, wysokie, o gładkich, szarych pniach, rosnące dosyć gęsto na ziemi zasypanej zeschłymi liść-mi koloru burego papieru pakunkowego. Były bardzo piękne, jakieś obce, egzotyczne.
- Co to? - spytała.
- Te drzewa? Buki. Prawda, ładne?
Mruknęła potwierdzająco. Patrzył teraz na nią z uśmiechem, w którym była i radość, i trochę wdzięczności: że przerwała milczenie.
Dziwne, ale i ona poczuła ulgę. Powiedziała:
- U nas ich nie było.
- Zaczynają się na zachód od Wisły. Inne niż dęby, ale też mają styl, nie?
Droga skręciła i zza kępy drzew wychylił się spory dom, bielony, z czarnymi belkami pruskiego muru. Na pięterku już żółtawe światło lampy.
Wiedziała, że to tutaj. Zdenerwowanie ogarnęło ją nagle, zabrakło tchu, łapczywie chwytała powietrze, zatroskana, żeby Lech się nie domyślił. Złowiła jego spojrzenie, w któ-rym było tegoż niepokoju nie mniej niż u niej. Skręcił w prawo, brama, stanęli, chłopak ze-skoczył, otworzył.
Wjechali na nieduży dziedziniec. Na ganku stała Grażyna. Hanna wylazła, słaniając się, ruszyła jej na spotkanie. Spojrzały sobie w oczy. I tu było to samo: zdenerwowanie i niepe-wność. Stały przez parę sekund naprzeciwko siebie, milczące, tylko mierząc się wzrokiem, jeszcze nie wiedząc, co najpierw zjawi się w ich oczach, uśmiech, wściekłość, obłuda, łzy?
Lech szedł do nich, wołając z nadrabianą wesołością:
- No, co, moje panie, długo będziecie się certować?
Hanna uśmiechnęła się wreszcie.
- Grażynko, tak się cieszę...
To było kłamstwo, oczywiście, ale nie takie znowu dogłębne. W tym uśmiechu było potwierdzenie jej własnej przewagi, tej przewagi, z której zdała sobie sprawę jadąc przez miasteczko. Przewagi, którą ma każdy, kto atakuje. Inicjatywa, raz, nic do stracenia, dwa... A zresztą, dziwne to było kłamstwo, bo wystarczyło je wypowiedzieć, a rzeczywiście jakieś dziwaczne zadowolenie wyskoczyło gdzieś w świadomości, nieduże, niepełne, a przecież...
Może dlatego, że Grażyna taka zalękniona? Zalękniona i ucieszona także. Wyciąga swój pyszczek i oto całują się, po babsku, dwa razy, obydwa razy ledwo letnie. Ale przecież się całują i już coś bajdurzą, idąc do domu. Lech z tyłu komentuje:
- O, lubię, kiedy panie grzeczne. Witek, ciągnij tę walizę.
Dom był duży, ciemnawy, nie nazbyt czysto prowadzony. Na dole parę pokojów, zamienionych na spichlerz i rupieciarnię. Potem jakaś zimna sień i znowu pokój, duży, ciepły i czysty, z dwoma tapczanami.
- Tutaj! — oświadczył Lech, wziął walizkę Hanny i postawił przy tapczanie.
Grażyna spojrzała na niego pytająco. Zrobił złe oczy i poszedł. Słyszała, jak się wspina po schodach na górę.
Teraz było znowu parę minut napięcia. Hanna wzięła wreszcie walizkę, zaczęła się rozpakowywać.
- A może wolisz osobno? - spytała niepewnie Grażyna. - Mamy jeden pokoik na górze...
- Nie, dlaczego? - Hanna już była spokojna. - Tak będzie bardzo dobrze.
- Na wiosnę będziemy mieli trzeci pokój. Ale teraz, sama wiesz, opał... No, dobrze, roz-pakuj się, biegnę robić kolację...
Za godzinę siedzieli wszyscy troje w pokoiku, gdzie było coś w rodzaju spiżarni. Grażyna co chwila biegała do kuchni, przynosząc to jajecznicę na domowym boczku, to odgrzewaną kaszę hreczaną. Były jakieś marynowane grzybki, marynowane śliwki, kawałki arbuza. Była nawet wódka.
- No, to za nasze zdrowie! - zawołał Lech. — Żeby się nam dobrze żyło! Zdrowo i zgo-dnie!
Stuknęły się kieliszkami z Grażyną. Lech stuknął się najpierw z Hanną, potem z Graży-ną. Wypili. Wódka była zimna, zakąska świetna, z okienka wyzierała czarna noc i nagle Han-na poczuła nie znany od dwunastu lat spokój. Więcej - poczucie jakiejś duchowej wygody, przytulności. Więcej niż od lat dwunastu. Chyba od Powiłaniec...
Wypili jeszcze parę kieliszków. Twarze im się zarumieniły, oczy nabrały mgiełki. Lech uśmiechał się, opowiadał kawały. Jeszcze po jednym zaczął filozofować:
- A właściwie to głupi przesąd, cała ta monogamia. To dobre było przed pierwszą wo-jną. Po pierwszej, a już po drugiej szczególnie, to przecież absurd. Miliony, miliony samo-tnych kobiet! Komu jest potrzebne ich zmarnowane życie! Głupi, nieludzki przesąd!
- Ach ty, uszczęśliwiaczu ludzkości! - zawołała Grażyna. - Ty byś nic, tylko te nie-szczęsne pocieszał, pocieszał...
- A co, może tak nie byłoby lepiej?
- Oczywiście, moralność dla ciebie pusty dźwięk!
- Moralność jest zawsze funkcją sytuacji społecznej!
- Nie wiedziałam, żeś taki straszny bolszewik. To odkąd dostałeś tę pracę, co?
- Dobra, dobra. Ty lepiej słuchaj. Moralność zawsze jest taka, jaki stosunek liczbowy jednej płci do drugiej. Za dużo mężczyzn - i oto zjawia się poliandria. Za dużo kobiet - poli-gamia. To proste, klarowne, nieuchronne...
- To dlaczego poligamia jest ścigana sądownie?
- Normy prawne nie nadążają za sytuacją. W dodatku pętają się te wszystkie szczątko-we, zabytkowe normy moralne, katolickie, bardzo im bliskie, w gruncie rzeczy, komunisty-czne. I dlatego de iure mamy ciągle monogamię, a de facto po prostu chaos.
- Chciałbyś porządku?
- Ja? A po co mi? Porządek potrzebny przeciętniakom i słabeuszom. Ja i w takim bała-ganie daję sobie radę.
- Oho, i jak jeszcze!
Hanna poczuła niebezpieczeństwo. Szybko nalała jeszcze po jednym.
- No, to pod tę zimę, co na nas ciągnie!
- A tu zimy, Matko Boska! - dała się na to nabrać Grażyna. - Jak nawieje śniegu, nie przejechać, nie przejść! Dmucha całą noc, z rana drzwi zawalone. Uderzy mróz, sama wi-dzisz, co to za rudera!
- Dobra, dobra! - zawołał Lech. - Pomyśli jeszcze, że chcesz ją nastraszyć!
Był to błąd, bo Grażyna zaczęła się tłumaczyć:
- A skąd znowu! Hanuś, ja tak się cieszę, żeś przyjechała! Słowo, najświętsze słowo honoru!
Jeszcze z pół godziny siedzieli, ale było ciągle to samo: każde słowo, każdy temat na-wiązywał choćby z daleka do ich dziwacznej sytuacji. Nie sposób było nie reagować, a wsze-lka reakcja jeszcze powiększała niezręczność.
Wreszcie Lech nie wytrzymał, wstał, przeciągnął się, poszedł na górę.
- Pomogę ci - powiedziała Hanna, kiedy Grażyna zakrzątnęła się koło brudnych talerzy.
Naturalnie powiedziała, zwyczajnie. Nie mogła nie opowiedzieć, boby tamta mogła pomyśleć, że przeznaczono jej rolę kuchty. A gdy powiedziała, Grażyna szybko spojrzała na nią i zaczęła dziękować:
- Idź spać, idź spać! Zmęczona jesteś! Dobranoc.
I Hanna zrozumiała, co to znaczy. Tamta po prostu się boi, że to by podało w wątpli-wość jej pozycję pani domu.
Poszła więc do sąsiedniego pokoju, zaczęła się rozbierać. Już leżąc w łóżku, z szumem w uszach po wódce i zmęczeniu, przypomniała sobie śmieszny przypływ przytulności przy pierwszym kieliszku. Spojrzała w okno. Czarne gałęzie na ciemnoszarym niebie. Nic było przytulności. Był ziąb, obcość, pustka. Pomyślała o tym i zaraz zasnęła.
Obudziła się w nocy. To samo okno, z czarnymi gałęziami. Nie wiedziała, co ją obudzi-ło. Leżała parę minut, nasłuchując. Była cisza, absolutna cisza. Zrozumiała jej głębię dopiero, gdy z podwórza doleciał krzyk koguta. Ucichł zaraz i dopiero usłyszała ciszę, o której w mieście po prostu się zapomina. Ani samochodów, ani głosów, ani kroków, ani szmeru.
Leżała, wpatrzona w czarne gałęzie za oknem. Ta cisza i te gałęzie, to ciemnoszare nie-bo - to było jedyne, co nie zawiodło. Co prawda, gdy jechała, zdawała sobie sprawę z karko-łomności swej decyzji. Ale przewidywała fałszywie, liczyła się z oporem Grażyny, ale opo-rem agresywnym, otwartym. Z tym jakoś by sobie poradziła. Nie miałaby skrupułów, bo i tamta przecież ich nie miała, wtedy... Ale rachuby zawiodły, to nie otwarta wrogość spotkała Hannę, to jawna słabość. I z tym poradzić okazało się o wiele trudniej.
Te drzewa, ta cisza. O tym marzyła w Warszawie, raczej podświadomie. Patrzyła na nie, jakby w nich, w tych paru czarnych kreskach na ciemnoszarym tle szukając ucieczki przed zmorami, które objawiały się tutaj, inne niż w Warszawie, ale pewnie jeszcze bardziej nieubłagane. Patrzyła, pomagało. Zabawne, samo mechaniczne wpatrzenie się odsuwało z centrum uwagi tamte zmory. Patrzyła długo, długo. Potem znienacka zasnęła.
Drugi raz obudziła się w pełny dzień. Tapczan Grażyny był pusty. Gdzieś z podwórza dolatywały wrzaski kur i gniewny, uspokajający bełkot koguta. Kątem świadomości zanoto-wała to jako złośliwość pod swoim adresem. Nie wiadomo dlaczego, nie myślała o tym, czu-ła, że złośliwe, starczyło tego, żeby się otrząsnąć, uciec myślami...
Dokąd? Szybko się ubrała. Wyjrzała do zimnego korytarzyka. W kuchni Grażyna poga-niała Witka. Na chwilę wychyliła się z drzwi:
- Hanna? Już wstałaś? Chcesz ciepłej wody?
Wsadziła jej do ręki dymiący garnek.
- Gdzie Lech?
- A po co ci? Oho, dawno go nie ma. Pojechał, jakże, na robotę!
Wzięła garnek, wróciła do pokoju, ładne pół godziny zabrała jej toaleta w tych ultra-spartańskich warunkach. Potem jadły we dwójkę śniadanie. Grażyna miała bezsprzecznie wielki talent do tych rzeczy, zwykłe jajka sadzone na boczku w jej wykonaniu stawały się godne medytacji. Jadły, przerzucając się luźnymi uwagami - o pogodzie, o trudnościach z zakupami, o nudzie popołudni i wieczorów.
- No, to sobie trochę poczytaj! - zawołała wreszcie Grażyna - a ja muszę do roboty.
- Jakiej znowu roboty?
- No, karmić, wszystko karmić! Nie wiesz? Hodujemy tu pół tuzina świń, kaczki, gęsi. A z czego byśmy żyli? To Lech ci nic nie mówił?
- Pójdę, pomogę ci.
- Wiesz, bardzo chętnie. Ale dzisiaj to sobie jeszcze odpocznij. Pierwszy dzień trzeba zużyć na zaaklimatyzowanie się.
Hanna nie nalegała. Grażyny już nie było, już ciągnęła z Witkiem ciężki gar gotowa-nych kartofli, buchała para, ciężki smród wypełniał sień.
Hanna ubrała się, poszła. Zaraz za domem zaczynały się niewysokie pagórki, pełne lasu. Ciągle trwała mroźna i chmurna, wietrzna i bezśnieżna pogoda. W lesie szumiały drzewa. Szła ścieżką, zasypaną owalnymi, bladobrunatnymi liśćmi buków. Ich szelest, stłumiony chwilami przez gwałtowniejszy poryw wiatru, zdawał się szeptem nieobecnego rozmówcy, uwalniał od myślenia. Wtłoczone w te siwoniebieskie kolumnady bukowych pni ciemnozie-lone zagajniki niewysokich świerczków. Czasem pojedynczy dąb łamał symetrię lasu swoim kanciastym rozmachem.
To było wielkie szczęście: iść, słuchać szumu wiatru w górze, szmeru liści u nóg. Oddychać mroźnym, stłumionym zapachem butwiejącej zieleni. Nie myśleć.
Ścieżka wspinała się pod górę. Miedzy drzewami majaczyły coraz szersze prześwity chmurnego nieba. Nieco zdyszana wyszła jednocześnie na skraj lasu i szczyt wzgórza.
Był tu rozległy widok. Równina opadała łagodnie przez jakieś półtora kilometra, za-mknięta kolejnym łańcuchem zalesionych wydm. Na dole, też otoczone z dwóch stron sosna-mi, leżało niewielkie jezioro. Na lewo i na prawo, jak okiem sięgnąć, ciągnął się sosnowy las, pofalowany, bo na wzgórzach, rozległy tak bardzo, że w głębi, na horyzoncie już nie zielony, nie czarny, niebieskawofioletowy.
Stała długo, zachłyśnięta tym widokiem. Przypomniało jej to znowu Powiłańce. Nie, że podobne. Tam było płasko, bez jezior, sosny koślawe, dużo piasku. Po prostu, że las, prze-strzeń, wiatr. Żadnych ludzi.
Potem jeszcze szła skrajem lasu, upojona mroźnym, czystym powietrzem. Policzki zzię-bły, potem się rozpaliły. Skręciła w dół, między chaszczami leszczyny wybrała się na drogę, jeszcze z pół godziny minęło, zanim ujrzała dom z czarnymi belkami na białych ścianach.
Zaraz wrócił niepokój. Paskudny, dokuczliwy, natrętny. Taki sam, jak na zawodach sportowych, gdy życzysz jednej ze stron zwycięstwa, a potem nie wiesz i drżysz, że przegra. Ten niepokój, ciekawy, podniecający, póki sportowy, tak strasznie nuży, gdy już nie chodzi o losy meczu, ale o twoje własne.
Szła, przekonując siebie samą, że to wszystko bez sensu. Może tu zostać, zająć swoje miejsce, skryć się w tych lasach przed warszawską klęską. Cóż, że Grażyna? Nie będzie z nią walczyć, nie potrzeba jej nic z tego, co dla tamtej zdaje się istotne. Może ten wiatr, szum so-sen, rumieńce sprawiły, że weszła do domu przekonana o możliwości takiego ułożenia życia.
Zaraz pierwsze, co usłyszała, wybiło jej to wszystko z głowy. W kuchni krzyczano. To znaczy, krzyczał Lech.
Stała przez chwilę skamieniała ze zdumienia. Nie poznała głosu, nic znała tego krzy-kliwego, wysokiego, łamiącego się jak u wyrostka głosu. Przez tyle lat Lech przy niej ani razu nie krzyczał. Kpił, często bezlitośnie, owszem. Wydawał decyzje, nie zawsze mądre, zawsze nieodwołalne. Ale nigdy nie krzyczał. Nawet nie słyszała, o czym ten krzyk. Tylko druga połowa zdania wdarła się do jej podświadomości:
- ...a ja ci mówię, że będzie tak, jak ja sobie życzę!
Ten krzyk zdawał się Grażynę uspokajać, bo powiedziała półgłosem, za to bardzo ironi-cznie:
- Owszem, bo jestem ten najmądrzejszy.
- Nie ja jestem najmądrzejszy, to ty jesteś najgłupsza.
- I to racja. Że tak znoszę wszystkie twoje pomylone pomysły.
- Jak sobie nie życzysz, proszę bardzo! Na łańcuchu nie trzymam!
- Oczywiście. Jak już sobie sprowadziłeś następczynię...
- Moja rzecz! - wrzasnął Lech. - I stul pysk, bo...
Trzasnął krzesłem o podłogę, aż się rozsypało. Krzyczał dalej tak głośno, że Hanna mogła się wycofać, nie dostrzeżona, z powrotem na drogę leśną.
Stała, zasłonięta kępą krzaków przed domem. Była bliska płaczu. Wymyślała sobie od ostatnich idiotek. Na co liczyła, gdy przyjmowała zaproszenie na przyjazd tutaj? Czego się spodziewała? Że da się odwrócić przeszłość, związać rozdarcie, zacząć od nowa?
Bliska płaczu, bo to wszystko była prawda. Liczyła na to wszystko, wiedziała, że nie-możliwe, że bzdura, ale liczyła, po cichutku, kłamiąc przed samą sobą. Liczyła na cud, bardzo kryjąc tę rachubę, a przecież na niej opierając wszystkie swoje nadzieje.
Znowu szła przez zimno, wzbierające razem z pierwszymi cieniami zmierzchu. Jak zwykle, nie umiała skleić dwóch zdań, trzymających się kupy. Szła tylko i powtarzała mecha-nicznie, jak zaklęcie, jedno, zwykłe pytanie: czemu tak przegrałam? Czemu tak wszystko przegrałam?
Była za zakrętem, sama w tym wietrze i zmierzchu, gdy wydało się jej, że ktoś gdzieś krzyczy. Stanęła, wsłuchała się.
Wiatr pędził górą, szumiały szczyty buków, inaczej niż sosny, bardziej ostro. Z ich szumu dalekie wołanie: aaa...
Poznała nie wołanie, głos. Zawróciła, nagle przestraszona, pobiegła z powrotem. Zdy-szana, zgrzana wypadła na drogę koło domu. Lech stał, krzyczał: „Hanno!”
- Co się stało? - zawołała u kresu sił.
- Ależ nic... - odparł uśmiechnięty. - Co z tobą?
- Wołałeś?
- No tak. Przepadasz w tym lesie godzinami. Chodź na obiad...
W domu było ciepło, był zaduch. Siedzieli we trójkę w jadalnio-spiżarni. Lech śmiał się, żartował. Słuchały go w milczeniu. Grażyna tylko podsuwała półmiski Hannie, nie zwra-cała nań uwagi. Hanna była roztargniona, słuchała jego gadaniny, a w myśli ciągle jej wracało jedno: dlaczego przegrałam?
Lech zjadł swoją ćwiartkę kaczki z jabłkami, pozbierał chlebem resztki sosu, zamyślił się:
- Dobre to było - powiedział z rozmarzeniem. Wziął za rękę Grażynę, podniósł do ust: - Dziękuję. Wielki jesteś majster!
Grażyna spłonęła jak smarkula. Kątem oka dojrzała, że Hanna to widzi, i zaraz ze złością wydarła rękę Lechowi.
- Kuchmajster, oczywiście! - zawołała. - To najwyższa u ciebie pochwała!
- A co, chciałabyś jakiejś innej?
- Wiecie co - nie wytrzymała Hanna. - Może byście tak dali spokój? Choćby przez wzgląd na gościa?
Rzeczywiście się uspokoili. Lech jakby zawstydzony, Grażyna niemal szczęśliwa. To ten „gość” musiał ją ucieszyć...
Siedzieli jeszcze w „pokoju pań”, słuchali radia. W żelaznym piecyku bulgotał ogień, zielone oczko radia migotało, koncert fortepianowy z Warszawy dziwnie pasował do tego czerwonego ognia, czarnych okien, szamotania się wiatru w lesie. Byłoby dobrze, gdyby nic refren, pętający się w głowie: czemu przegrałam?
7
Nazajutrz była sobota. Lech wrócił wcześniej z miasta, zjedli obiad i znienacka zapro-ponował im na wieczór polowanie. Szło Boże Narodzenie, przydałyby się kiełbasy z dzika... Grażyna odmówiła, ale tym zajadlej namawiała Hannę, żeby się wybrała.
Było ciemno, gdy ruszyli we dwójkę z Lechem. Szedł z przodu, z dubeltówką na ramie-niu, w kożuchu, w czapce futrzanej ze spuszczonymi na uszy klapami. Ledwo nadążała za nim, opatulona w szale, wepchnięta w pół tuzina swetrów, ciężka i niezgrabna.
Gdy wyszli na polanę, zrobiło się widniej.
- Księżyc wschodzi - mruknął Lech. - No, stajemy. Tylko teraz proszę: cisza absolutna!
Polanka była owalna, ze sto metrów długości. Rosły tu kartofle, wykopane niedbale przez leśniczego. Stanęli po zawietrznej, o kilkanaście metrów od poletka, osłonięci grubym, złamanym dębem.
Rozwidniło się, ale chmury były gęste, ani promyczka z nieba, dziwna, blada szarość, drzewa czarne, z tyłu ciemność, z przodu krzaki ciemniejsze, ale bez cienia, jak duchy. Wiatr przycichł. Szykowała się jakaś zmiana pogody, pewnie ciągnął niż, szło ocieplenie, gdzieś daleko już miotła śnieżyca.
Było więc bladoszaro, cicho, niechłodno. Zgrzana po marszu, przeceniła ciepło tego wieczoru, rozpięła kołnierz od płaszcza. Wtedy ziąb przecież zaczął się sączyć od szyi na piersi. Opatuliła się znowu, ręce wsadziła w rękawy. Lech odwrócił się, spojrzał na nią. Poznał, że zmęczona, wskazał oczami pień o dwa metry. Zrobiła te dwa metry, siadła.
Patrzyła teraz na polanę niejako poprzez sylwetkę Lecha. Widziała jego zgarbione ple-cy, nieforemną - bo w tej czapie - głowę, ułamany patyk lufy, sterczący spod ramienia. Wpa-trzona w poletko, czyhająca na dziki, jego miała w oczach. Czekała długo, nieruchoma, w nieruchomym pejzażu. Pewnie dlatego niezwykłość sytuacji zbladła, codzienność wróciła na swe miejsce w jej myślach.
Monotonny, bezsensowny refren: czemu przegrałam? Patrzyła na poletko, widziała Le-cha - jedyny konkretny szczegół zamazanego pejzażu. Czemu przegrałam? - jedyny konkre-tny szczątek myśli w zamazanej świadomości. Jedno i drugie biegło obok siebie tak długo, aż się skojarzyło.
Więc dlatego przegrałam? - zapytywała sama siebie. Dla tego, dla tego człowieka, który stoi dwa metry przede mną? Dlatego, że jest jedyny w tym zamazanym świetle i świecie. Dlatego, że nie znalazłam nic innego, żadnego ratunku, żadnego wyjścia. Puściłam się w wielką podróż statkiem bez żadnej łodzi ratunkowej. Wystarczyło, aby zatonął, abym utonęła również...
Przecież próbowałam ucieczki... Czemu się nie powiodła? To światło rozproszone i ukryte czy ta cisza, czy ta dziwna samotność we dwoje, nie wiadomo co sprawiło, że nagle zaczęła dostrzegać prawidłowość tam, gdzie dotąd była tylko bezpostaciowa, bezprzyczyno-wa udręka. Czy to była ucieczka? To było tylko zaprzeczenie. Wiara w szatana jest tylko skrajną formą uznawania wszechpotęgi Boga. Uciekając tak, jak to czyniła w Warszawie, pozostawała bezbronna wobec niego. Wystarczyło, aby się zjawił, a... okazało się, że bardziej niż kiedykolwiek zdana jest na jego łaskę i niełaskę.
To nie była ucieczka. To nie był bunt, zerwanie, wyzwolenie się. Patrzyła na miękkie, ciemne plamy krzaków bez cienia. Przypomniała się jej ostatnia, warszawska noc bez niego. Okazała się tak okropnie samotna. Wystarczyło tej sylwetki na przeciągu warszawskiej bra-my...
Próbowała się rozejrzeć: czy coś jest jeszcze do uratowania? Przeglądała po kolei to, co ją w życiu pociągało, robiła remanent swoich możliwości. Ale to było ubogie i puste. Praco-wała tyle lat w „imprezach teatralnych”. Nic, ani iskierki nie zostało w niej po tej całej pracy.
Wieczór pełzł potwornie powolny. Po tych wszystkich rewelacjach zerknęła na zegarek. Białawe, zamazane strzałki stały koło dziesiątki. Spodziewała się, że te bezpłodne rozmyśla-nia przynajmniej podpędzą czas, przyśpieszą godziny tego wyczekiwania.
I tu się myliła.
Szara jasność polanki. Ostra sylwetka Lecha tuż obok grubej, czarnej krechy zwalonego dębu. Wielka cisza, ani ludzi, ani wiatru. Przez kilka minut była tą ciszą wypełniona, słuchała jej, oddychała zimnym, czystym powietrzem. Potem wróciło wszystko i potoczyło się dalej.
Tak go kochała. A przecież nie potrafiła... Dla niego zrezygnowała ze wszystkiego inne-go, co mogło dać jej życic. A przecież nie potrafiła go utrzymać. Przegrała, bo nic innego nie miała w życiu. Gdyby miała jakiś ratunek, nie byłaby teraz, na progu starości, taka przegrana, taka opuszczona.
Skąpe i puste były te stwierdzenia. Nic umiała doszukiwać się komplikacji. Oczywi-stość, to, co miała przed oczami, nic więcej nie mogło poruszyć jej świadomości. I znowu samo natrętne współistnienie w polu jej świadomości paru faktów pchnęło ją do wykrycia ich przyczynowych związków. Właśnie dlatego, że Lech to było to jedyne, co się liczyło w jej życiu, właśnie dlatego i jego utraciła. Gdyby był tylko cząstką - i on byłby może do uratowa-nia.
Mówił o statystyce, o zależności naszych poglądów moralnych od liczbowego stosunku płci obojga w społeczeństwie. Pewnie upraszczał. Ale coś w tym było trafnego, poza wszelką wątpliwością. W czasach, w społeczeństwach, gdzie kobiet jest mniej, mogą one pozostawać w domu. Wtedy mężczyzna starcza na wszystkie społeczne serwituty. Gdy jednak zaczyna występować powojenna nadwyżka, mężczyźni po prostu nie mogą sami poradzić w produkcji, w usługach. Wtedy kobieta, która poza mężem „świata bożego” nie widzi, przestaje być męskim ideałem, staje się po prostu ciężarem...
Ach, pewnie, nie przychodziły jej do głowy te rozmyślania w gotowej postaci. Były to urywane ciągi pojęć, były stany uczuciowe: wstyd za siebie, że taka była naiwna, złość, że przegrała, rozpacz, krótkie chwile nieokreślonej nadziei, pocieszania się, że jeszcze ma życie przed sobą, i znowu rozpacz, bezgraniczna, jak ten jasnoszary mrok przed oczami.
Znużyły ją wreszcie wszystkie te rachunki sumienia. Zasnęłaby może, parę razy nacho-dziły podstępne drzemki, za każdym razem początek zbawiennego bezwładu już był końcem: traciła równowagę i zaraz się budziła, rażona niemiłym wstrząsem.
Lech stał nieruchomy. Co parę sekund wracała wzrokiem do niego. Nagle zdziwiło ją, że coś się zmieniło. Nie wiedziała co, nie widziała jego najmniejszego ruchu. A przecież... Patrzyła, wpatrywała się. Zdawało się, taka sama, chuda, lekko przygięta, czarna sylwetka. Ale coś było w tym innego, nowego, coś się zmieniło w tej sylwetce. Po kolei przyglądała się głowie, ramionom...
Znalazła: dubeltówka! Teraz była dłuższa, była wyżej. Wyrastała czarnym kijem gdzieś między ramionami i głową. Więc dzik ciągnie! Znowu ostry wstrząs przebiegł jej ciało, jak przy każdym ocknieniu się z kolejnej półdrzemki. Jakby otwarto znienacka wielkie okno: podmuch przeciągu wywiał błyskawicznie z jej pamięci wszystkie rozmyślania i żale.
Wpatrywała się, naprężona, czujna. Była cisza, był mrok, jasny i mętny. Czarna linia krzaków z drugiej strony polanki trwała nieporuszona. A przecież jego wyczulone zmysły musiały go zaalarmować. Słuchała i patrzyła. Rzadkie, leciutkie podmuchy wiatru przebiegały od krzaków z tamtej strony przez polanę aż do ich uszu i policzków. W tych podmuchach zdawało się jej, że słyszy jakieś potrzaskiwania. Z napięcia rozbolała ją głowa.
Siedziała wyprostowana, czujna. Słuchała nocy. Wszystkie rozmyślania toczyły się u progu świadomości. Tylko jedno z nich zostało, bezradne, dziecinne, coś bardzo bliskiego modlitwy.
Marzyła czy modliła się: niechby trafił, niechby ubił! Gdyby ubił, wszystko by się jeszcze skleiło... Jak ubije, sklei się. Jeszcze nie jesteśmy starzy. Ktoś, zresztą, gdzieś mówił: małżeństwo - to nie najlepsza instytucja dla miłości, to najlepsza instytucja dla starzenia się.
Lech stał napięty, gotów do strzału. Cóż on widział, do diabła? Tamta linia nieporuszo-na. Wietrzyki znikły, cisza bezgraniczna. Niechby ubił, modliła się. Jak ubije, wszystko się ułoży. Nic się nie stało, nic nie ruszyło, nie zgrzytnęło. Ale była tak napięta, że wyczuła nie-uchwytne sygnały przebiegające przez ten mroczny las. Czy to poczuła gotowość Lecha, czy przychwyciła to, co go samego zaalarmowało. Wtedy, w tym stanie nienormalnego, nadzwy-czajnego podniecenia zyskała zdolność ponad- ostrego widzenia i słyszenia.
Ujrzała, że jeden z krzaków z naprzeciwka jest jakiś odmienny, od innych. Jego czerń, nie żeby była głębsza czy jaśniejsza, była inna. Usłyszała wyraźny szmer zeschłych liści, po-trąconych przez ostre racice. Czarny krzaczek oddzielił się od reszty krzaków. Już wiedziała, czemu jest inny. Tamte były wysokie, ten spłaszczony.
Widziała spłaszczony niski krzaczek, jak wysunął się na środek polanki. Stał w miejscu. Widziała pysk dzika, zwrócony ku nim, zdawała się widzieć, czarne paciorki oczu, wpatrują-ce się w obojętną czerń lasu. Patrzył długo, potem ruszył z miejsca. Zdawało się jej, że słyszy chrząknięcie. Pewnie jej się to zdało, domyśliła się raczej, bo z krzaków wychyliły się jeszcze trzy sylwetki i podbiegły do pierwszego. Były mniejsze.
Na co czeka Lech? Złość na niego. Jakby znał jej modlitwę i bał się, że się spełni. Już by strzelał! Teraz, gdy ten pierwszy przebył dwie trzecie polanki, pysk nachylił, zaczął grze-bać w zmarzniętej ziemi.
Właśnie myślała znowu, znowu recytowała modlitwę: jakby ubił, wszystko się ułoży...
Grom i błysk, jednocześnie. Krótki tupot na poletku. Lech już biegł. Już biegła za nim.
- Gdzie; gdzie? - wołała, ogarnięta ogromną, nie znaną od lat radością. - Trafiłeś go, widziałam, widziałam! Ubiłeś go, wszystko, wszystko się ułoży...
Stał na środku poletka, rozglądał się. Przymarznięta ziemia trochę rozgrzebana. Wycią-gnął latarkę. Żółte światełko biegało po burej grudzie.
- Nie ma... - powiedziała zgaszonym głosem.
- Czekaj! - żachnął się gniewnie. - No, odsuń się! — Przykląkł, nachylił się do ziemi.
- Psiakrew! A przysiągłbym, żem go trafił!
Milczała. Cała radość znikła.
- Nie, no, coś jest... - burknął.
Podniósł się, ruszył z wolna przez poletko, nachylony, szukając kropelek krwi. Szła za nim, z nieśmiałą nadzieją, która się zaraz zjawiła po jego ostatnich słowach.
Szedł, klął półgłosem. Tu i ówdzie były maleńkie czarne plamki, które wychwytywał z mroku nie wiedzieć jakim cudem. Doszli do krzaczków. Tam się wszystko urwało. Dobrą godzinę pętali się między sosenkami, leszczyną, niewyrosłymi dębczakami.
- Nie da rady - powiedział ze złością. - Przyjdziemy tu w dzień. Psiakrew, żebym miał psa! No, nic, poszukamy jutro. Coś mi mówi, że przecież trafiłem go mocniej, niżby wskazy-wały te rzadkie kropelki.
Sama nie wiedziała: wierzyć jeszcze? Niewiara dawała losowi okazję zrobienia jej na złość... Szli do domu milczący, zmęczeni. Jakby przeczul wszystko, co wiązała z tym dzi-kiem, bo też był przygnębiony.
Grażyna czekała z gorącą kawą. Nie pytała, odczytała wszystko z twarzy. Jakby i ona domyśliła się sądu Bożego w całym tym polowaniu, tylko zareagowała inaczej. Jak tylko my-ślała, że jej nie widzą, przezierała jej z twarzy radość.
8
Nazajutrz była niedziela. Spali dłużej, potem Lech zapukał, gdy jeszcze leżała na tap-czanie.
- No, idziemy, nie?
Obudzona, w jednej sekundzie przypomniała sobie wszystko, swoją modlitwę, swoją nadzieję przede wszystkim.
- Już, już, za dziesięć minut! - krzyknęła i zerwała się na zimną podłogę.
Grażyna już miała śniadanie. Na chybcika wypili kawę, zapalili, poszli.
Dzień był chmurny, lecz jasny. Ociepliło się. Wiatr przeszedł na zachodni. Był porywi-sty. Cały kwadrans był spokój, potem zerwał się, targał gałęzie, szurał w liściach, na wydmu-chu podbijał je do góry.
- Trzeba się śpieszyć - mówił Lech. - Gotów lunąć deszcz, a wtedy...
Było tak widno, że zdawała się pewna powodzenia. Po wczorajszym mroku nie mogliby nie znaleźć śladów. Ledwo nadążała za Lechem.
- To fajnie! - mówiła. - Zrobimy szynkę na Boże Narodzenie. Narobimy kiełbas, paszte-tu. Nie?
Odmrukiwał przez ramię. Spieszył się. Wspinali się przez zalesione pagórki. Doszli do szczytu. Zaraz była polanka.
Wiatr tu był gwałtowniejszy, szarpał szalik, zatykał oddech. Lech zaraz rzucił się na środek poletka. Długo brnęli do pierwszych krzaków. Kropelki krwi przez te kilka godzin sta-ły się bure, zlewały się z ziemią, z liśćmi. Z najwyższym trudem znaleźli trzy kropelki wśród krzaków. Potem dobrą godzinę brnęli w wytyczonym przez owe krople kierunku - bez naj-mniejszego śladu.
- Nie, to do niczego! - zaklął Lech. - To nie ma sensu. Wiesz, wracajmy! Pojadę do mia-sta, wezmę psa. Jest tam jeden taki z wyżłem. Nie? Bo tak to beznadziejne.
Wrócili. Lech wyprowadził z garażu półciężarówkę. Grażyna wybiegła na ganek.
Westchnęła. Już wiedziała: los robi jej nowy kawał. Z tym psem to była ostatnia szansa. Ale już nie wierzyła.
- No, to kiedy wrócicie Na kiedy obiad?
Lech rozłożył ręce.
- Pośpieszcie się. Przydałoby się trochę mięsa...
Pędzili przez kiepską drogę. W rozbitym mieście Lech zostawił Hannę w samochodzie, znikł w jakiejś dość rozszabrowanej willi. Wrócił po dobrej półgodzinie, wyraźnie podhumo-rzony. Odprowadzał go jakiś pan z bródką.
- Hanuś! Poznaj się - powiedział otwierając drzwiczki. — Pan doktor Szalawski. Daje nam swego kundla.
Doktor śmiał się, całował jej rękę. I od niego buchało wódką. Poszli jeszcze do domu, wrócili po dalszym kwadransie z miłym, brązowym spanielem.
Wzięła go pod ławkę. Trochę wyrywał się do doktora. Z zachodu szła chmura, musiała podpędzić Lecha. Nie zdążyli. Zaraz, jak wyjechali z miasta, lunęło.
Lech klął, dodawał gazu. Pies skowyczał. Ulewa zalewała przednią szybę. Wjechali do lasu, zostawili wóz na dole, wspinali się z psem na skraj pagórka.
Na górze wichura wprost szalała. Deszcz bił w twarze tak mocno, że zdawał się gradem. Spaniel, puszczony na polance, pokręcił ogonem, obejrzał się, dla porządku trzy razy tknął nosem w ziemię i usiadł. Patrzył na nich i zdawał się mówić: z bykaście spadli, ulewa wszy-stko zmyła...
Wrócili do domu. Deszcz lał całą noc, cały dzień następny i jeszcze jeden dzień. Gdy wreszcie się urwał, Lech jeszcze raz spróbował poszukiwań ze spanielem. Nic nie wyszło.
Już nawet z nim nie poszła. Siedziała w domu, trochę pomagała Grażynie. Sąd Boży rozstrzygnął. Myślała tylko, kiedy wracać, gdzie szukać, czego...
Przyszło Boże Narodzenie. Grażyna próbowała robić nastrój, przyciągnęła choinkę, nawet zawiesiła bujną gałąź jemioły. Hanna usiłowała żartować. Brzmiało to sztucznie, dała spokój.
Zresztą, co to za Boże Narodzenie? Ani śladu śniegu. Wielki wiatr zachodni, ciepło. Chwilami się zdaje, że to prawie marzec.
Postanowiła wyjechać. Nic jeszcze nie mówiła nikomu, żeby nie prowokować zbyt wcześnie ich litości. W przeddzień wyjazdu poszła w las. Liście bukowe już znowu wyschły, szeleściły na skrzyżowaniach. Szła na przełaj, nogami szurała w nich, jakby była małą dzie-wczynką. Chyba to tylko, ten mechaniczny szelest pomagał w odpędzaniu myśli.
Sama nie wiedziała, jak się znalazła na wzgórzach w pobliżu owej polanki. Bezmyślnie wspinała się do góry. Były tu prawdziwe gąszcze leszczyny i młodych buków. Próbowała je wyminąć: były tak splątane, że tamtędy nie dałoby się przedrzeć.
Coś ją tknęło. Obejrzała się. W zaroślach coś czerniało. Jakiś krzaczek jałowca leżał przyciśnięty wielką, czarną bryłą.
Nie dowierzając sama sobie, podeszła. To był dzik. Duży, czarny, leżał na przygniecio-nym jałowcu, szczerząc pysk. Żółte, zgięte kły.
Stała, ogarnięta żywiołową bezmyślną radością. Więc modlitwa... więc wróżba... Zrobi-ła krok w stronę gąszczy i prawie krzyknęła. Coś czarnego, dużego, wyrwało się znienacka, wybuchło do góry, łopot, krzyk...
Po chwili radości chwila przerażenia. Już widziała: to był duży, czarny kruk. Już siadł na szczycie bliskiego buka, patrzył na nią i pokrzykiwał inaczej niż przed chwilą, metalicznie, prawie melodyjnie.
Wietrzyk wionął z naprzeciwka. Szybko skoczyła do tyłu.
Zaraz zawróciła do domu. Chciała przed odjazdem zobaczyć dalekie jezioro, niebieską mgiełkę, lasy. Już niczego nie chciała. Szła i myślała, jak im obwieścić swój wyjazd. Moi ko-chani, no, to już czas skończyć z tym wszystkim, już czas najwyższy zabrać się do poważnej roboty...
Niedobre to było. Pozwalało im na replikę. Przyszło jej nagle: powie o tym dziku. Że znalazła, że za późno, że kruk, że wietrzyk... Zdało się jej, że tego wszystkiego właśnie sta-rczy, że nic więcej nie potrzeba. Że zrozumieją, bo tyle w tym ukrytych znaczeń, tyle jawnej woli losu.
Warszawa 18 II 58 - 22 III 58; 19 II 63-5 II 64
SPIS TREŚCI
Kulig 002
Zima 024
Puszcza 044
Turwągi 074
Wróżba 103