Anna Bolecka
Concerto d’amore
ON
Już tylko kilka miesięcy dzieliło mnie od przekroczenia magicznej liczby trzydzieści trzy.
Trzydzieści trzy lata. Wiek Chrystusowy. W czasach tryumfującej młodości był to wiek zobowiązujący. Tylko do czego, zadawałem sobie pytanie. Dobra praca w zagranicznej firmie, małżeństwo, pracująca żona, która mówi biegle trzema językami, dwójka dzieci? To wszystko mieli moi młodsi ode mnie koledzy, ale nie ja.
Mieszkałem w wynajętym mieszkaniu, pracowałem dorywczo jako tłumacz, taksówkarz, przewodnik wycieczek. Moje związki z kobietami były krótkotrwałe i napiętnowane bolesnym niespełnieniem.
Właściwie istoty te można by raczej określić mianem kobiet wirtualnych. Kiedyś, w przyszłości, miała się spełnić ich kobiecość. W chwili bowiem gdy dziewczyna przykuwała moją uwagę, była w wieku, w którym, patrząc na bardzo młode kobiety, mogła powiedzieć: między nami jest ta różnica, że ja jestem od nich młodsza.
Podjeżdżałem po nie, kiedy wychodziły ze szkoły, pośpiesznie chowając do torby szkolne kapcie, z kieszeni wyciągały papierosa i zadawały przede mną szyku. Krótki pocałunek, kiedy niedbale siadały obok w moim starym mercedesie, którego kupiłem za zarobione na Zachodzie dolary, i jechaliśmy do mnie, to znaczy do wynajętego mieszkania.
Zwykle była to obskurna kawalerka z brodzikiem zamiast wanny, na którą w mikroskopijnej łazience brakowało miejsca. W lodówce, najmniejszej, jaką mogłem znaleźć, miałem coca-colę i jakieś wstrętne farbowane płyny, które te dzieciaki uwielbiały. W szklance, zawsze niedomytej, bo zmywanie nie było moją domeną, podawałem im któryś z tych napitków i sadzałem jak królewny w moim ulubionym fotelu. Puszczałem też ich ukochaną muzykę.
Nie rozmawialiśmy właściwie, jeśli nie liczyć strzępów słów, pomrukiwań, zdań bez podmiotu i orzeczenia, którymi komunikowaliśmy sobie to, co działo się z nami w czasie minionych godzin. U mnie była to zawsze relacja z oczekiwania na spotkanie, u nich małe szkolne sprawy.
Na moje próby zbliżenia te śmielsze odpowiadały stanowczym: „Nie chce mi się” albo „Potem”, które jednak nie następowało, więc zadowalałem się dotykaniem ich drobnych piersi i wdychaniem piżmowej woni ciał. Godziły się na to, nie dlatego że miały ochotę na seks, ale dlatego że pożerała je ciekawość tego, czego jeszcze nie zaznały, apetyt na dorosłe życie, niecierpliwość, żeby już teraz dotknąć tajemnicy pod postacią faceta stamtąd, ze świata pełnego powabu.
Te bardziej nieśmiałe, chcąc pokonać lęk i wstyd, rozsiadały się w fotelu, zarzucając nogi o dziecięcych łydkach na poręcz, i pozwalały mi zaglądać pod krótkie spódniczki, gdzie błyskały białe lub czarne majtki. Nie wychodziłem naprzeciw ich przekornej odwadze. Ze strachu gotowe były pójść na całość, a ja nie należę do tych, którzy sycą się naiwną uległością.
Jedna z najbardziej lękliwych nosiła długie spódnice, ale pod nimi nie miała nic prócz białych pośladków o nieskazitelnie gładkiej skórze i gęstwy czarnych włosów. Uwielbiałem ją i nasza miłość trwała całe sześć tygodni, podczas których wtajemniczałem ją w zasady gry wstępnej, a ona obdarzała mnie gorącymi, mokrymi pocałunkami, słodkimi jak cukierek trzymany w dziecięcej rączce.
Zapragnąłem ją rozbudzić. Być pierwszym kochankiem, którego piętno będzie nosiła do końca życia. Gdyż aż dotąd pozostała dziewicą. Dziwne zjawisko w dzisiejszych czasach, a jednak, jak sam się przekonałem, dziewic było wokół więcej, niż mogłoby się zdawać.
Moje wciąż ponawiane wysiłki pozostawały jednak bez rezultatu. Chciałem wprowadzić ją w tajemnice miłości francuskiej, ale chichotała zawstydzona i zwierzała mi się, że co prawda widziała to na kasecie wideo, którą namiętnie oglądał jej młodszy brat, ale nie mogła uwierzyć, że robi się to naprawdę. Zapewniałem ją, że tak i że jest całkiem przyjemnie, ale udało mi się dotrzeć zaledwie do skraju jej ud. Położyła małą rękę na wzgórku łonowym i zrozumiałem, że jeszcze nie nadeszła moja pora.
Kiedy opuszczały mnie te wszystkie zadatki na przyszłe kochanki, te zielone i cierpkie owoce mojej żądzy, padałem wyczerpany na łóżko i patrząc w sufit, dopełniałem dzieła. Efekt mojej jałowej rozkoszy znikał w jednorazowych chusteczkach, których pokaźną ilość wyrzucałem potem do kubła na śmieci. Wreszcie z kieliszkiem białego, koniecznie białego, wina siadałem w swoim ulubionym fotelu i słuchałem sonat Scarlattiego w najlepszym, jakie znam, wykonaniu Marka Drewnowskiego. Ostatni ślad zapachu tamtych niedojrzałych ciał znikał, zapominałem o swoich troskach i pogrążałem się w cudownie prostej i zmysłowej muzyce baroku.
Czego chciałem od tych młodziutkich kobiet? Dlaczego z takim zapałem goniłem za nimi? Czemu odchodziły, umykały mi, wolały swoich niezręcznych rówieśników o zbyt wybujałych lub jeszcze niewyrośniętych ciałach?
Choć nie przyznawałem się, ile mam lat, wciąż wyglądałem bardzo młodo, a swoją niedojrzałością chwilami nawet im dorównywałem, była między nami przepaść. Szukałem na swojej twarzy, na ciele jakiegoś znaku, który by wskazywał, że dla nich jestem już starzejącym się wujkiem, a nie towarzyszem promiennej nadziei. Zaglądałem do lustra jak zaniepokojona kobieta. Napinałem mięśnie i macałem brzuch, sprawdzałem możliwości własnej potencji. Wszystko było w najlepszym porządku. A jednak wciąż ślizgałem się po powierzchni jak marny łyżwiarz, który wywracając się co chwila, tłucze boleśnie zadek. Mimo to próbowałem znowu.
Chciałem być inny, oryginalny, chciałem różnić się od kolegów i przyjaciół, ponieważ ich życie, jak mi się zdawało, zamykało się nieodwołalnie, wchodziło w koleiny, z których wypaść można już tylko u kresu, kiedy śmierć skróci tę żałosną podróż z biletem w jedną stronę.
Bałem się śmierci. Nie mogłem o niej myśleć. Nie chodziłem na pogrzeby i nie czytałem nekrologów. Szczęśliwie żyję w czasach, kiedy średnia ludzkiego życia jest o wiele dłuższa niż jeszcze sto lat temu. Cóż począłbym wtedy, w tamtych strasznych czasach czterdziestoletnich starców i trzydziestoletnich staruszek?
Młodość, niedojrzałość, gombrowiczowski sztandar zwycięstwa – dziecięce majtki. Przez pewien czas zaczytywałem się Dziennikami Gombrowicza. To była moja biblia. On uwielbił chłopca, ja dziewczynę.
I znów biegłem niczym pies za tropem, zziajany, ale szczęśliwy, choć nie dla siebie łowił, ale dla swego pana. Tak samo ja nie dla siebie to robiłem, ale dla czegoś, co było poza mną, silniejsze ode mnie, rozkazujące, czego nie byłem w stanie zrozumieć.
Może winna temu była moja matka? Jeśli młody mężczyzna nie może wydorośleć, zwykle winą obarczamy matkę. Czemu właśnie matkę, tę istotę tak bliską, codzienną jak chleb, słabą albo zaborczą, a nie ojca, który zwykle sam długo zachowuje infantylną chłopięcość i którego najczęściej nie ma w domu, jeśli nie fizycznie, to z pewnością psychicznie? Moja matka jest aktorką. Z niesłabnącym zapałem gra w różnego rodzaju serialach. Dawniej były to role drugoplanowych amantek w produkcjach późnej ery gierkowskiej, potem w tasiemcach według powieści milicyjnych, teraz pierwszoplanowych matek, ciotek i mentorek w telenowelach.
Już od kilku lat mieszkam sam, ale nawet kiedy byłem małym chłopcem, nie zaznałem matczynej obecności. Matki wciąż nie było, wyjeżdżała lub spędzała całe dnie na planie filmowym, opiekę nade mną powierzając przyjaciółkom i gosposiom. Pisywała do mnie zabawne listy i przywoziła zaskakujące prezenty. Kochałem ją jak tajemniczą istotę z jakiejś niepokojącej, ale mimo to ulubionej bajki.
Moja matka wciąż jest piękną kobietą. Posyłam jej kwiaty bez okazji i wymieniam z nią informacje przez telefon. Nie martwi się o mnie, nie zrzędzi, nie doradza ani nie prosi o nic. Nie wiem, czy dociera do niej fakt, że mam koślawe wprawdzie, ale własne życie. Matka zauważa mnie tylko w tych krótkich chwilach, kiedy jej prześlizgujący się po zjawiskach i rzeczach wzrok przypadkiem zatrzymuje się na mojej osobie. Jej twarz rozjaśnia się pięknym uśmiechem, z którego jest znana. „Musimy porozmawiać” – mówi, ale nigdy nie rozmawiamy, bo nie mamy na to czasu.
Matka dwukrotnie wychodziła za mąż. Raz za mojego ojca, z którym była trzynaście lat, drugi za pewnego zamożnego Szwajcara, właściciela fabryki mebli, a może też czegoś innego. Nie przywiązywałem do tego wagi, nigdy bowiem nie poznałem owego jegomościa. Dla mojej matki okazało się to też bez większego znaczenia. W sprawach materialnych była tak niezaradna, że kiedy wkrótce facet okazał się ponurym gburem i postanowiła się rozwieść, nie zobaczyła ani grosza z pieniędzy swojego zamożnego męża. Nie dbała zresztą o to, szczęśliwa, że udało jej się wyrwać z tamtego bogatego świata, z kraju bardzo pięknego, w którym ona nie miała nic, ale to nic do roboty. Nikt przecież nie zaangażowałby polskiej aktorki do szwajcarskiej telenoweli, nawet gdyby w ogóle ktoś wpadł tam na pomysł produkowania czegoś takiego.
Wróciła więc do Polski, kolejny raz rozwiedziona, bez grosza, i zaczynała po przerwie od nowa. Nie było to takie proste, bo przez ten czas nie odmłodniała i nie mogła już grać drugoplanowych amantek. Cieszyłem się nawet, licząc, że matka przerzuci się na bardziej ambitną produkcję. Nie znosiłem seriali, tego zwymiotowanego pokarmu dla ogłupiałych widzów. Ale cóż, znów zaczęła grać i tylko raz w ciągu kilku lat udało jej się dostać niezłą rolę w prawdziwym filmie.
Moja kochana mamusia. Czemu miałbym ją oskarżać o to, że nie umiałem sobie znaleźć kobiety z prawdziwego zdarzenia i wciąż bardziej uzależniałem się od młodych ciał niedojrzałych dziewcząt? Co gorsza, potrzebowałem podniet coraz młodszych i ze zgrozą myślałem o tym, że wkrótce nie wystarczą mi uczennice starszych klas liceum. Będę musiał przerzucić się na klasy pierwsze, a potem może nawet na podstawówkę. Dalej widziałem siebie już tylko w celi więziennej, maltretowanego przez współwięźniów.
A przecież nie byłem Humbertem Humbertem. Nie krzywdziłem tych dzieciaków. Nie manipulowałem, nie wywierałem presji, nie stosowałem przemocy fizycznej ani tej gorszej, psychicznej. Rzadko nawet pozwalałem sobie na seks. Ja tylko chciałem być kochany. Tak. Rozpaczliwie pragnąłem miłości, czułości, zrozumienia. Czułem też ukrytą potrzebę opiekowania się tymi młodymi istotami. Zbliżałem się wszak do wieku Chrystusowego.
Wkrótce miałem przekroczyć pierwszy próg w życiu mężczyzny.
I wtedy właśnie poznałem ją. Miała piękne i proste imię Dorota. Nie wiedzieć jednak czemu, kazała mówić do siebie Andrea. Kiedy chciałem się z nią poprzekomarzać, mówiłem do niej Jędrusia. Najpierw nie cierpiała tego, ale potem przywykła. W chwilach naszej czułej przyjaźni i w moich marzeniach nosiła zawsze to dziwne imię. Jędrusia. W porównaniu z moimi małolatami była po prostu stara. Miała prawie dwadzieścia dwa lata. Studiowała w Akademii Sztuk Pięknych i zajmowała się fotografią. Była utalentowana, lekkomyślna, wiecznie zakochana i śliczna.
W tamtym czasie nie mogłem sobie znaleźć mieszkania, które by odpowiadało moim duchowym potrzebom, a także możliwościom finansowym. Rozpytywałem wśród znajomych, szukałem w ogłoszeniach, oglądałem dziesiątki miejsc, a każde wprawiało mnie w coraz bardziej ponury nastrój.
Pewnego dnia stałem na ulicy, nie mogąc się zdecydować, czy przejść na drugą stronę, czy nie – przypadłość, która mnie wtedy zaczęła nękać, notoryczne niezdecydowanie – kiedy obok mnie stanęła kobieta. Najwidoczniej nie miała wątpliwości, czego chce, bo bardzo pewnym krokiem weszła na jezdnię, ledwie unikając śmierci pod przejeżdżającym samochodem. Poczułem silny przypływ adrenaliny. Przeszyła mnie straszna myśl, że nie zatrzymałem jej w porę i mogła leżeć tu właśnie teraz z roztrzaskaną głową. Ona jednak stała na chodniku i najwyraźniej nie przejmowała się tym, co mogło się wydarzyć.
Przyjrzałem się jej. Była to osoba w nieokreślonym wieku, ubrana w dziwny strój w kolorze fiołkowym. Włosy miała potargane, a może tylko jej fantazyjną fryzurę rozwiał wiatr. Kobieta spojrzała na mnie. Widziałem to wyraźnie. A więc nie jest całkiem rozkojarzona, pomyślałem. I nagle zobaczyłem, jak rozkłada ramiona, niczym linoskoczek balansujący na wysokości, a potem podnosi je w górę, wykonuje nimi jakieś ruchy, dla mnie niezrozumiałe, dla niej całkiem oczywiste. Trwało to dłuższą chwilę. Nikt nie zwracał uwagi na tę kobietę, zapewne niegroźną wariatkę, tylko ja patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany. Zdawało mi się, że tymi tajemnymi gestami daje mi znaki. Nagle znieruchomiała z ramionami rozrzuconymi szeroko. Stała tak długą chwilę, a na jej twarzy widziałem wysiłek i rosnące zmęczenie. Może, pomyślałem, właśnie teraz dokonuje czegoś niezwykłego? Może utrzymuje świat w równowadze?
Kobieta opuściła ramiona i ruszyła przed siebie. Podążyłem za nią. Szła w stronę dzielnicy starych zaniedbanych domów. W bramach stali jacyś niechlujni pijaczkowie. Atmosfera robiła się coraz bardziej podmiejska, prowincjonalna, życie przystawało, zwalniało biegu. Gdzieniegdzie pozostały tu jeszcze fragmenty jezdni brukowanej kocimi łbami. Inaczej brzmiały kroki na krzywych chodnikach, inaczej przemieszczał się wiatr w wąskich uliczkach. Szedłem, przystosowując się do tempa kobiety przede mną.
W pewnej chwili spostrzegłem, że weszła w bramę jakiegoś domu. Przyśpieszyłem i w ostatniej chwili zobaczyłem, jak przechodzi przez niewielkie podwórze z figurą świętego Antoniego i znika. Tu zatem postanowiła mnie zgubić, pomyślałem, i stanąłem, rozglądając się dookoła.
Na drewnianych drzwiach do klatki schodowej wisiała kartka. Podszedłem bliżej i od niechcenia przebiegłem po niej wzrokiem. „Wynajmę pokój z wygodami. Pierwsze piętro, po lewej”, przeczytałem. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Wewnątrz pachniało stęchlizną, kurzem i czymś nieokreślonym, co przypominało mi dzieciństwo.
Pokój okazał się obszernym pomieszczeniem z ubikacją i umywalką. Wchodziło się do niego z przedpokoju, z którego drzwi prowadziły do drugiego mieszkania. Szerokie weneckie okna, sufit z gipsowymi stiukami i podłoga z jasnych sosnowych desek urzekły mnie i postanowiłem wprowadzić się tu od zaraz.
Początkowo byłem sam. Moi sąsiedzi gdzieś wyjechali. Ciszę zakłócały tylko czasem odgłosy małej bocznej ulicy, na którą wychodziły okna mojego pokoju. Stawałem często przy oknie i patrzyłem, wybierając taki kierunek, żeby w kadrze znalazł się fragment starego kościoła z wąską wieżyczką. Czułem się jak mieszkaniec paryskiego Montmartre’u albo innego mitycznego miejsca, gdzie ludzie przeżywają swoje odwieczne historie.
Nadal wiodłem życie takie jak przedtem. Praca bez zobowiązań, miłość lekkomyślna i młoda. Równie młoda jak moje partnerki. Teraz jednak częściej spotykałem dziewczęta skłonne spełnić moje gorące pragnienia.
Nie wiem, czy więcej intuicji, czy doświadczenie sprawiło, że wiedziałem już, jak podejść do tych młodziutkich kobiet, jak wkraść się w sentymentalny, a zarazem niepokojąco pragmatyczny świat ich uczuć.
Byłem teraz znawcą dziewczęcych ciał i specjalistą od rozbudzania uśpionej zmysłowości. Niewiele różniły się od siebie, przyjemnie gładkie lub z plecami pokrytymi młodzieńczym trądzikiem, pachnące kosmetykami, których próbki wyrywały z kobiecych pism. Stałem się zatem smutnym kolekcjonerem znaków szczególnych, a wreszcie także i fetyszystą, ale nie nazbyt konsekwentnym. Wszystkie te damskie szmatki, maskotki, pluszowe misie i fotografie, które zostawały mi po kolejnych dziewczynach, zaczęły mi się mylić. Nie umiałem już dopasować rzeczy do imion, imion do osób, i tak mieszało się to we mnie i mojej szafie, pełne chaosu.
Wszędzie wokół aż kipiało od miłości. Każdy kochał na swój sposób. Pary dobierały się według tajemniczego planu, który mógł się wydawać prosty i oczywisty jedynie dla oka obserwującego wszystkie te manewry ze znacznej wysokości. Moi żonaci rówieśnicy, kumple i przyjaciele, wkraczali w ten etap życia, kiedy zaczyna się szukać innej kobiety. To był czas pierwszych zdrad. Każdy z nich był pewien swojej tajemnicy i tego, że własna żona jest mu wierna. Wiedziałem, że ulegali złudzeniom. Żony musiały zdradzać, bo inaczej gdzie ich mężowie znajdowaliby partnerki swoich pozamałżeńskich romansów? Miałem nad nimi przynajmniej tę przewagę, że nie cudzołożyłem. Żony moich przyjaciół nie interesowały mnie zupełnie.
Któregoś dnia, tydzień być może po moim wprowadzeniu się do pokoju z wygodami, leżałem jeszcze w łóżku, odsypiając jakąś zarwaną w pubie noc, kiedy z półsnu wyrwała mnie rozmowa w przedpokoju. Chyba nie domknąłem drzwi, bo głosy docierały do mnie dość wyraźnie. Głos mężczyzny był cichszy, słabszy, ale głos dziewczyny, dźwięczny, melodyjny i zmysłowy, sprawił, że poczułem nagłą rozkosz, jak we śnie, kiedy nic nie staje na przeszkodzie naszym pragnieniom. Leżałem bez ruchu. Głos otulał mnie niczym miękki kokon. Wszystko, co mnie więziło, nie dawało mi spokoju, kazało pędzić do przodu w jakąś mroczną otchłań, znikło na tę chwilę, kiedy tak unosiłem się kołysany głosem dziewczyny. Moja rozkosz nie miała nic wspólnego z seksem. Była nieznanym mi dotąd błogostanem. Chciałem, żeby trwała bez końca. Cóż, skończyła się wkrótce. Głos zamilkł. Osoba najwyraźniej opuściła przedpokój, wychodząc z domu. A ja musiałem zwlec się z łóżka i zacząć nowy dzień.
Od tej chwili było jednak inaczej niż dotychczas. Coś zmieniło się w moim życiu, choć sam nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy, ulegając, jak dawniej, starym nawykom.
Moje życie zawodowe weszło w utarte koleiny. Wieczorami jeździłem taksówką, w dzień oprowadzałem wycieczki Japończyków, opowiadając im o dawnej chwale i minionej potędze naszego miasta. W niedzielę tłumaczyłem artykuły do pism naukowych i kwartalników dla intelektualistów. Był to właściwie jedyny mój kontakt ze światem ludzi dorosłych i odpowiedzialnych. W każdej wolnej od tych zajęć chwili oddawałem się uprawianiu własnej młodości i niedojrzałości. Pokój z wygodami zaczęły odwiedzać licealistki, ale szybko zniechęcały się moim ascetycznym trybem życia. Wkrótce też przekonywały się, że nie jestem ani sławny, ani bogaty, i żadna z ich koleżanek nie widziała mnie nigdy w telewizji. Zwłaszcza to ostatnie stawiało mnie w niejasnej sytuacji i jedna z moich młodocianych przyjaciółek wypomniała mi to wprost. Musiałem jakoś przełknąć tę gorzką pigułkę prawdy i wzmogłem jeszcze swoje gorączkowe starania.
Byłem przecież owładnięty kobiecością. Byłem zakochany w tych młodych piersiach, brzuchach gładkich i napiętych, w tych udach stulonych lub rozrzuconych szeroko, w krągłych lub kościstych kolanach, dłoniach jeszcze nieśmiałych, oczach z mocno zaciśniętymi powiekami lub szeroko otwartych, żeby lepiej widzieć to, co się dzieje dokoła. Wędrowiec po nieprzetartych ścieżkach, zaczarowany początkiem, nieukształtowaniem, niedojrzałością własną i cudzą.
Zdawało mi się, że jestem wytrawnym kochankiem. Wiedziałem, że lepszy, śmielszy i przynoszący więcej rozkoszy jest ruch z dołu ku górze niż z góry w dół. Lepiej rozchylać, otwierać, zgłębiać niż ściskać, zamykać, ślizgać się po powierzchni. Dolna część ciała może pozwolić sobie na spontaniczność, górna niech będzie uważna, skoncentrowana. Należy raczej prowadzić i kierować niż poddawać się i przystosowywać.
Byłem owładnięty kobiecością, ale tak niewiele o niej wiedziałem. Życie wewnętrzne tych dziewcząt, jeszcze niejasne, nieposiadające formy ani wyrazu, było dla mnie płaskie jak ściana bez drzwi. Obijałem się o nią, nie wiedząc, jak dostać się do wnętrza. Co gorsza, w tych niekończących się próbach uwodzenia zagubiłem gdzieś własną rozkosz. Zawsze uważny i obok, zawsze świadomy i pod kontrolą – czułem się pusty niczym skorupka, z której wypłynęła zawartość. A wszystkie te młodociane zdobycze były jak owadzie preparaty wbite na szpilkę mojego badawczego spojrzenia.
Powoli zaczynałem zdawać sobie sprawę ze swej dwuznacznej sytuacji: młody, ale już nie dość, lekkomyślny, ale nieco zgorzkniały, zmysłowy, ale zimny i wyrachowany.
Któregoś dnia wracałem z jakiegoś spotkania. Otworzyłem drzwi i znalazłem się w przedpokoju, gdy z mieszkania naprzeciwko wychodziła właśnie jakaś młoda osoba. Domyśliłem się, że sąsiadka wróciła wreszcie na dobre, i oto spotykamy się, najbardziej naturalnie, w holu. Stanęliśmy twarzą w twarz i nie było innej możliwości niż tylko się odezwać. Zrobiła to pierwsza.
– To ty jesteś tym nowym lokatorem?
– Tak – wydukałem, nie mogąc zdobyć się w tej chwili na nic oryginalniejszego.
– No to fajnie. Jestem Dorota – oznajmiła. – Mów do mnie Andrea.
Przechodząc obok, dotknęła mojego ramienia, jakbyśmy się znali od dawna, i dodała jeszcze:
– Wpadnij do mnie wieczorem.
I poszła. Stałem przez moment, dziwnie wzburzony. W tej krótkiej chwili nie mogłem nie zauważyć, że dziewczyna jest bardzo ładna i zupełnie inna niż te, które znałem do tej pory. Na czym jednak ta inność miałaby polegać, nie wiedziałem. Przecież jeszcze nie znałem Doroty, czy też Andrei, jak więc, mijając ją w holu, mogłem sobie wyrobić o niej tak stanowczą opinię? Postanowiłem, że nie będę się nad tym dłużej zastanawiał i pozostawię rzeczy swojemu biegowi. To też nie było w moim stylu. Całkiem skonsternowany wszedłem do mieszkania.
Wydało mi się puste, smutne i zaniedbane. Zacząłem porządkować papiery na biurku. Panował na nim nieopisany bałagan. Sam nie wiem, jak radziłem sobie z tłumaczeniami i oddawałem je na czas. Wycinki z gazet, notatki, słowniki, stare listy, fotografie, resztki śniadania sprzed dwóch dni. Poczułem się okropnie. Zgarnąłem to wszystko i zrzuciłem na podłogę. Do kosza z tym, postanowiłem.
Jakaś kartka wysunęła się spomiędzy innych. Podniosłem ją. List od matki. Nawet nie pamiętałem, że dostałem od niej list, i nie mogłem sobie przypomnieć, o czym do mnie pisała. Gonię w piętkę, pomyślałem i zacząłem czytać. Po chwili zorientowałem się, że w ogóle tego listu nie czytałem, zatrzymując się na początku i odkładając go na potem.
„Mój kochany Osiełku, nie przyszedł Mahomet do góry, to góra przychodzi do Mahometa. Czemu się nie odzywasz? Nie wiem, co się z Tobą dzieje. Dopiero od Cezarego (mój ojciec) dowiedziałam się, że zmieniłeś mieszkanie. Czy to oznacza jakąś istotną zmianę w Twoim życiu? Nie pytam po to, żebyś się tłumaczył. Tak tylko, chcę pogadać, ale jak wiesz, mam mało czasu, dlatego piszę ten list. List to zawsze list.
Otóż muszę Ci o czymś powiedzieć. Zakochałam się i wychodzę za mąż. Piszę o tym tak zwięźle i krótko, a to przecież cała długa historia. Nie myśl, że chcę Twojej rady, bo już się zdecydowałam, ale mówię Ci to pierwszemu, bo chodzi o Twojego nowego... chciałam napisać «ojca», ale przecież to Ty mógłbyś już być ojcem, a z moim przyszłym mężem, mam nadzieję, się zaprzyjaźnisz. Nawet nie wiesz, jaki to cudowny człowiek...”
Dalej matka pisała o swoim ukochanym w słowach pełnych entuzjazmu i, co tu kryć, ze szczerym i gorącym uczuciem.
A więc tak, pomyślałem sobie. Moja mama już trzeci raz zamierza popełnić to szaleństwo, jest zakochana, a ja... I ta uwaga, niby mimochodem, że powinienem być już ojcem, zabolała mnie i wyprowadziła z równowagi. Ale czy rzeczywiście chciałem spłodzić dziecko? Uchowaj Boże, nic z tych rzeczy. Stosowałem wszelkie dostępne środki, żeby tak się nie stało. O co więc mi chodziło?
Z pewnością doktor Freud miałby tu coś do powiedzenia. Oto moja matka, którą kocham, jakby on stwierdził, tajemną i nigdy niezaspokojoną miłością, oznajmia mi, że ma mężczyznę. Życie erotyczne mojej matki nie interesuje mnie wcale. W ogóle nie mogę go sobie wyobrazić. Jednak ów nieznany mężczyzna nie jest mi obojętny. Ona chce, żebym go polubił. Ja? Jego? Przecież już go nie cierpię, zanim go jeszcze poznałem. Matka przeczuwa to i dlatego pragnie uprzedzić fakty. Jej przyszłe małżeństwo wprowadza tylko większy zamęt do mojego i tak już pokrętnego i chaotycznego życia uczuciowego. Seks – tak, przygoda – tak, ale małżeństwo, odpowiedzialność – to nie dla mnie.
Bezwiednie zmiąłem list w ręce. Wstałem i podszedłem do okna. Na zewnątrz toczyło się zwykłe życie bocznej ulicy. Wieżyczka kościoła tkwiła na swoim miejscu. Mężczyźni z butelkami piwa w kieszeniach kryli się po bramach, a ja patrzyłem na to wszystko, drżąc z niepokoju. Nie było nawet z kim o tym porozmawiać. Moje licealistki miały zupełnie inne kłopoty, zresztą i tak by mnie nie zrozumiały. Przyjaciele, niewielu ich miałem, może dwóch, a może tylko jednego, byli wciąż zajęci. Musieli zarabiać na życie, piąć się w górę, nie zatrzymywać ani na chwilę, a moje rozterki załatwiali krótkim: „Ożeń się, stary”.
Czułem, że to nie dla mnie. Jeszcze nie teraz. Może kiedyś, potem. Wciąż byłem w wieku, kiedy nie liczy się czasu i cała przestrzeń przed nami jest do zagarnięcia.
Wkrótce trochę się uspokoiłem. Miałem zresztą coś do zrobienia i praca pochłonęła mnie bez reszty. Dotrwałem jakoś do wieczora, kiedy to usłyszałem powracającą do domu młodą sąsiadkę. Przypomniałem sobie, że zaprosiła mnie do siebie. Odczekałem jeszcze trochę i zadzwoniłem do jej mieszkania. Otworzyła mi po dłuższej chwili. Stała w progu, patrząc na mnie ze zdziwieniem, i odniosłem wrażenie, że jestem ostatnią osobą, której się spodziewała. Już chciałem przeprosić i wycofać się z honorem, kiedy odsunęła się na bok, otwierając drzwi na całą szerokość.
– Dlaczego nie wchodzisz? Przecież czekam na ciebie.
Kłamała czy mówiła prawdę, zastanowiłem się, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że od tej chwili bierze mnie w swoje posiadanie, a pytaniem, które najczęściej będę sobie odtąd zadawał, stanie się to właśnie: „Kłamie czy mówi prawdę?”
Jej mieszkanie miało takie same jak moje szerokie okna, sufity ze stiukami i podłogę z jasnych desek, ale reszta była zupełnie inna. Podczas gdy miejsce, które ja próbowałem oswoić, było smutne i bez wyrazu, ona zrobiła ze swego otoczenia, najzupełniej prostymi środkami, coś, w czym można było od pierwszej chwili poczuć się jak u siebie. Jakieś bukiety suszonych kwiatów, kolorowe chusty rozwieszone na ścianach, niedokończone rysunki, grafiki, zdjęcia. Zwłaszcza te ostatnie przykuły moją uwagę. Były to dziewczęce akty, niezłe technicznie, o cechach znamionujących jednego autora. Zauważyłem w nich zresztą coś dziwnego, nad czym jednak na razie nie miałem czasu się zastanawiać.
Układ mieszkania był niezbyt wygodny, gdyż najpierw wchodziło się do kuchni, potem do pokoju, a potem do następnego, który, jak zdołałem zauważyć, był sypialnią. Andrea pokazała mi to wszystko dość pobieżnie, tak tylko, żebym mógł porównać jej stan posiadania ze swoim. Dowiedziałem się też, że mieszkanie odziedziczyła po babci, że jej rodzice wyjechali, a ona świetnie daje sobie radę sama.
Usiedliśmy w kuchni przy dużym dębowym stole, starym, masywnym, o rzeźbionych misternie nogach. Nie mogłem się powstrzymać przed dotknięciem jego ciemnej, wypolerowanej powierzchni. Spytała, czy mam ochotę na piwo, i wyjęła z lodówki dwie wspaniale chłodne butelki. Pomyślałem, że piwo nie pasuje do niej i że pije tylko dla towarzystwa, a lodówkę zaopatruje także z myślą o odwiedzających ją mężczyznach. Skarciłem się za tę myśl, bo i cóż mnie mogli obchodzić mężczyźni, którzy do niej przychodzili.
– Spod jakiego jesteś znaku? – spytała i pytanie było dla mnie tak nieoczekiwane, że w pierwszej chwili nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Właściwie nie wiem, musiałbym się zastanowić – odparłem i zobaczyłem, jak śliczne zielononiebieskie oczy Andrei rozszerzają się ze zdumienia.
– Ja jestem Wodnikiem – oznajmiła tak, jakby dla mnie było całkiem oczywiste, co to oznacza. – Ruchliwość, bezinteresowność, zmienność, wszechstronność, zdolności artystyczne. Lubię cechy swojego znaku, akceptuję sama siebie. A ty?
– Najpierw musimy ustalić, spod jakiego znaku jestem, wtedy wszystko stanie się jasne – powiedziałem.
Musiała wyczuć lekką ironię w moim głosie, bo spojrzała surowo.
– Oczywiście, masz rację. Spróbuję zgadnąć.
– Przecież w ogóle mnie nie znasz.
– A jednak... Baran. Odwaga, agresja, witalność, egoizm, grubiaństwo – wyliczała. – Kiedy się urodziłeś?
– Dwudziestego drugiego marca.
– A więc miałam rację – powiedziała. – Ach, zresztą to przecież bez znaczenia.
Nie byłem pewien, czy nie powiedziała tego tylko tak sobie, żeby mnie oswoić, żebym nie myślał, że jest w niej coś z czarownicy.
– Wierzysz w diabły? Bo ja tak. Jestem pewna, że każdy ma swojego diabła. Ja mam takiego niezbyt groźnego, chociaż strasznie grzeszę.
– Ty? – zaśmiałem się. – Trudno w to uwierzyć.
– A jednak. Przekonasz się. Jak myślisz, jakiego diabła miał Pol Pot albo Hitler, albo Stalin?
– Diabeł ma brata bliźniaka.
– Więc jednak wiesz coś o nim. A co sądzisz o wędrówce dusz? – spytała i zaczęła mówić, nie dopuszczając mnie do głosu. Miała teorię, według której dusza wielkiego zbrodniarza wciela się w kogoś, kto ze wszystkich swoich sił pomaga ludziom. Nie tylko jednak nie doznaje wdzięczności, ale naraża się na niechęć i lekceważenie innych. Wreszcie swoim życiem odkupuje część własnych win.
– Czy to znaczy, że ten człowiek w następnym wcieleniu jest znów zbrodniarzem? – spytałem.
Zastanowiła się chwilę.
– Ja wierzę, że nie. Że posuwa się z każdym wcieleniem dalej i dalej.
– Aż zostanie świętym? – zaryzykowałem.
– Kto to może wiedzieć? – Zamilkła na chwilę. Wreszcie oznajmiła radośnie: – Moi rodzice w nic nie wierzą, a ja wierzę w tyle rzeczy naraz.
Andrea mało czytała, jak większość jej rówieśników, ot tak tylko, rzucała od niechcenia: – Ingeborg Bachmann, trochę Nietzschego, Zamek Kafki.
Śmiałem się w duchu, ale udawałem powagę.
Nie chciało mi się wychodzić z tej kuchni, w której pachniało suszonymi ziołami i czymś nieuchwytnym, czego nie umiałem określić. Andrea mówiła szybko i zmieniała tematy, jakby się śpieszyła na pociąg, który za chwilę ma odjechać. Ledwie nadążałem za potokiem jej myśli, ale dzięki temu poczułem się dobrze, jakby ktoś zdjął ze mnie na chwilę ciężar mojego bezwładnego życia.
Wkrótce wiedziałem już o niej wiele. Tak mi się przynajmniej zdawało. W roku, w którym cały naród zaczął walczyć z syjonistami, jej jeszcze nie było na świecie. Rodzice nie interesowali się polityką. Klęli na system jak wszyscy, ale podobnie jak większość, nie robili nic, żeby go zmienić. Kiedy była dzieckiem, schowali telewizor do piwnicy i ani razu nie ugięli się przed jej groźbą strajku głodowego. Przywykła wreszcie i przestała żałować tego, czego nie znała. Potem miała spóźniony epizod z dobranocką, ale była już na to stanowczo za stara. Gdy wybuchła Solidarność, Jędrusia była nimfetką w białych skarpetkach. Jej wczesna młodość i pierwsze pryszcze przypadły na ponury i beznadziejnie szary stan wojenny. Telewizja się skończyła. Szlus, koniec, kropka, nie oglądamy gadzinówek.
– Nie interesowała mnie ta papka dla idiotów – powiedziała Andrea. – Nienawidziłam wszelkiej władzy i polityków.
Sam pamiętałem dobrze tamte lata. Liczyli się wtedy aktorzy, intelektualiści i robotnicy. To był też czas, kiedy generał Jaruzelski ponosił odpowiedzialność za narodowy dramat. Teraz kiedy siedząc w kuchni Andrei, rozmawialiśmy o byle czym, czasy były już inne. Jako bohaterowie narodowi ostali się tylko aktorzy, a generał skorzystał na postępującej amnezji.
Rodzice Andrei wyjechali, kiedy tylko to się stało możliwe, do Niemiec. Ojciec jako informatyk zaraz znalazł pracę, matka załapała się jako opiekunka w domu starców.
– Nie zazdroszczę jej – oświadczyła Andrea.
– Czemu z nimi nie pojechałaś? – spytałem. – Nie chcieli cię?
– Nie. To ja nie chciałam. Powiedziałam, że nie wyjadę, i już. Zaczęłam studiować...
– Miałaś jakiś powód?
– Byłam zakochana – powiedziała z tajemniczym uśmiechem.
– W kim? – spytałem, zupełnie idiotycznie, bo przecież nie liczyłem na odpowiedź.
– Może kiedyś ci o tym opowiem – obiecała.
Tamtej nocy, po naszym pierwszym spotkaniu, miałem sen. Zapamiętałem go, bo był tak wyraźny jak nigdy dotąd. W strukturze snu jest coś rozluźnionego, nagiego, ale w tym była jakaś szczególna logika. Każdy przedmiot w moim śnie miał swoje osobne życie. Moja nieświadomość była wewnątrz tych rzeczy i obserwowała senną rzeczywistość.
Schodziłem po drabinie do piwnicy i czułem się drabiną. Pamiętam ciężkie kroki na moich szczeblach. W piwnicy – która czuła swoje grube kamienne ściany i lekko zaokrągloną formę, a także półmrok i chłód własnych ścian – kotka zaglądała do żeliwnego garnka, i wiem, że wewnątrz był miód, bo czułem kocim węchem coś słodkiego, wiedziałem też, że to jest lepkie i zostanie na moich delikatnych łapkach, a kropelki zawisną mi na wąsach. Swoim dnem czułem, że piec jest wystygły, a ja jestem prawie pusty i tylko na dnie zachowały się resztki ciepła. Miałem na języku coś słodkiego, złocistobrązowego, i były to usta dziewczyny, która wąską strużką wlewała do nich miód z drewnianej łyżki. I tak sen prowadził mnie swoimi ścieżkami, a ja zastanawiałem się, śpiąc, kto to wszystko rejestruje i co ja robię tam, wewnątrz tego snu.
Obudziłem się, powoli wychodząc z nierzeczywistości jak z czegoś całkiem oczywistego, i bardzo chciałem zachować tamten delikatny smak czyichś miodowozłotych ust.
Andrea! Od pierwszego dnia nie mogłem już przestać o niej myśleć. Nasłuchiwałem, kiedy wychodziła z domu, sam udawałem, że wychodzę, ilekroć wracała, i mogłem przez krótką chwilę spojrzeć na nią i usłyszeć jej melodyjny głos.
– Cześć, gdzieś się podziewał? Może wpadniesz do mnie? – mówiła czasem i na tę okazję czekałem niczym wędkarz cierpliwie stojący na brzegu.
Wchodziłem do jej kuchni jak do miejsca, gdzie czas się zatrzymuje. Czas – który wciąż przybliżał mnie do dorosłości, do starości, wreszcie do nieuniknionej śmierci – tu tracił swój ciężar, był niczym bańka mydlana napełniona powietrzem, a ja patrzyłem na świat, bezpiecznie w niej ukryty.
Zresztą nie myślałem wówczas o tym w ten sposób. W ogóle nie myślałem. Po raz pierwszy od dawna zacząłem żyć normalnym życiem młodego człowieka. Bo w kuchni Andrei, przy jej stole, patrząc na nią – czułem się naprawdę młody. Ani na chwilę nie spuszczałem z niej wzroku, wodziłem za nią oczami. Kiedy wychodziła, zamierałem z lęku, że mnie opuszcza, a kiedy wracała, wszystko we mnie drżało z radości, że oto znów jest.
Jej twarz, drobna, w kształcie serca, rozjaśniała się na mój widok. Tak przynajmniej mi się zdawało. Śmiała się głośno i krótko. Podnosiła ręce w geście, który mówił: nie mam z tym nic wspólnego. Albo nagle przecinała powietrze poziomym ruchem ręki, i to znaczyło, że coś jest dobre, że się jej podoba. Krótkie ruchy wysuniętych w górę palców obu rąk oznaczały ironię, coś, z czego ona kpi. Nauczyłem się mowy jej ciała, zanim jeszcze je poznałem.
Ubierała się tak jak większość jej rówieśnic, tylko zawsze z odrobiną przesady, jak obcasy – to wyższe niż zwykle, jak ozdoby – to zamotane na więcej supłów, jak krótkie bluzki – to takie, które odsłaniały jej płaski brzuch o skórze lekko złotawej, jakby wylizanej przez słońce. I rękawy zawsze nasunięte na dłonie, tak że tylko palce wychylały się z nich niczym na wizerunkach średniowiecznych piękności o bladych, pociągłych twarzach. Czyżby marzła mimo ciepłego dnia, mimo ruchu i gorącego śmiechu? Kiedy dotykałem jej rąk o długich palcach, niby przypadkiem, po przyjacielsku, były zawsze lodowato zimne, jakby właśnie wyjęła je z wody, w której próbowała złowić słoneczne promienie.
Jaka była, zastanawiałem się. Ufna czy naiwna, kiedy mówiła: „Wierzę w gwiazdy”. Pewna siebie czy zalękniona, kiedy przychodziła do mojego pokoju, żeby powiedzieć:
– Każdej nocy budzi mnie głos.
– Nie boisz się go?
– Nie. Będę się bała, kiedy przestanie mnie wzywać.
Co to za głos? Po co ją wzywał i dlaczego nie mogłem jej pomóc?
Była w tym okresie swego życia, kiedy z dziewczyny zmieniała się w kobietę. Widziałem ją na szczycie zjeżdżalni. Siedziała tam jeszcze, ale za chwilę już miała zacząć zsuwać się w dół. Przed nią był jeszcze pełen radosnych pokrzykiwań lot w powietrzu. A na dole? Lądowanie miękkie czy z wybojami, na których obije sobie swój śliczny tyłeczek? A może mimo to podniesie się lekko jak baletnica i dalej będzie tańczyć?
Kiedy byłem obok niej, choć przecież nie z nią, i przyglądałem się jej zachwycony, a zarazem badawczy, widziałem, że co prawda ona jest tutaj, przy mnie, słucha, ale coś w niej pędzi gdzieś przed siebie, jest jedną nogą tu, a drugą już za progiem.
Teraz większość wolnego czasu spędzałem blisko Andrei. Nie protestowała. Godziła się niczym udzielna księżna na moją milczącą obecność. Milczącą, bo przy niej straciłem dar wymowy.
Wciąż jeszcze spotykałem się z licealistkami, ale moja pasja do nich słabła, a nawet zaczynałem cierpieć na pewne objawy mizoginizmu. Zbrzydły mi ich naiwne pytania, sprawy małe i bez znaczenia, niecierpliwość, humory i lęki. Uciekałem od nich, przeganiałem je, bo te małe kokietki, widocznie czując teraz, że im się wymykam, zabiegały o moje względy.
Andrea była związana z dwoma mężczyznami. Przynajmniej z dwoma. Szybko zorientowałem się, który z licznych chłopców kręcących się wokół niej jest jej kochankiem. O tym drugim dowiedziałem się od niej samej. Widocznie czymś wzbudziłem jej zaufanie, bo pewnego dnia powiedziała:
– Kocham faceta, który ma żonę.
Spytałem, co wobec tego łączy ją ze studentem, który przychodzi do niej prawie codziennie.
– W nim jestem zakochana.
Tak więc rozdzieliła swoje uczucia, stopniując ich jakość. „Kocham” znaczyło tu trochę więcej niż „jestem zakochana”, pomyślałem, choć nie byłem tego całkiem pewien.
Chłopak, w którym Andrea była zakochana, Czarek, codziennie ćwiczył na siłowni, miał wygląd byka-medalisty, rzadko się odzywał, a kiedy wreszcie otwierał usta, nie grzeszył szczególną inteligencją. Był namiętnym słuchaczem jakiegoś zespołu hip-hopowego, siedział, milcząc, godzinami i sączył piwo z puszki. Po prostu wielkie nic. Tak przynajmniej ja to widziałem.
Jakiś czas później zupełnym przypadkiem poznałem tego drugiego, Marka. Widziałem, jak Andrea na niego patrzy, jak się uśmiecha, jak spuszcza oczy, w których zapalają się niebezpieczne błyski, mogące zdradzić ich miłosną tajemnicę. Postanowiłem poznać go bliżej, co nie było zbyt trudne, bo mieliśmy wspólnych znajomych.
„On jest artystą” – powiedziała Andrea i widziałem, że był to jego niebagatelny atut.
Artysta, pożal się Boże. Grał na kotłach w jakiejś orkiestrze, miał prawie dwa metry wzrostu, gapiowaty wyraz twarzy i sposób bycia zwany przez kobiety misiowatym.
Młodszy ukochany Andrei był, według mnie, idiotą. Miał wprawdzie świetną muskulaturę i za tych kilka kilo mięśni Jędrusia najwyraźniej gotowa była dać wiele, ale poza tym był zerem. Lubił ją rozśmieszać i zawsze kiedy do niej przychodził, zanosiła się od śmiechu, a potem piszczała jak łaskotana norka. Co z nią robił ten mięśniak, jak go w myślach nazwałem, nie mam pojęcia, ale jej krzyki słychać było na ulicy.
Z tym starszym, żonatym, sprawa była bardziej skomplikowana. Ponieważ poznałem go trochę, rozumiałem jego sytuację. Nawet, przekornie, polubiłem go, jak lubi się kogoś, kto powierzył nam swoją tajemnicę, lub kogoś, czyją tajemnicę poznaliśmy wbrew jego woli. Był śmieszny i żałosny w swoich próbach pogodzenia sprzecznych uczuć. Bronił się sam przed sobą, a ponieważ poruszał się w ciemnościach, zupełnie nie wiedział, co tak naprawdę się z nim dzieje.
Wmawiał Andrei, że to wielka miłość, siebie zaś uspokajał, nazywając ją przelotnym romansem. Widziałem, jak pogrąża się coraz bardziej i więźnie w pułapce, z której można się było wyrwać, tylko tracąc jakąś cząstkę siebie. Nie współczułem mu. Sam tego chciał, a fakt, że rani moją Jędrusię, sprawiał, że życzyłem mu klęski.
W miłości zawsze jest coś śmiesznego, co wtrąca zakochanego w sytuację niepoważną. Inni patrzą na zakochanych, odwracając twarz, żeby nie było widać grymasu politowania, choć oni sami nie zwracają na to uwagi i nie domyślają się nawet, że mogą wydawać się komuś zabawni. Czy Szekspirowska Tytania biegająca za osłem nie jest najprawdziwszym obrazem zakochanej kobiety?
Śmiejemy się, patrząc na tę parę, ale sami tak właśnie kochamy.
Mężczyźni, których wybrała Andrea, byli dla mnie zwykłymi osłami. Wszystko burzyło się we mnie przeciwko jej wyborom, ale mój protest nic nie mógł tu zmienić. Zresztą jak mogłem nimi gardzić, skoro ona ich wybrała? Czyżby moja Jędrusia zakochała się w oślich uszach? Z całą pewnością nie. Ośle uszy to był jedynie defekt wydobyty na powierzchnię. Ujawniony, przestawał być wstydliwą przypadłością. Ona kochała teraz już samą tylko istotę oczyszczoną z tego, co brzydkie i przypadkowe. Miłość jest ślepa, ale widzi lepiej, dlatego milczałem pokonany tą dziwną logiką.
Cierpiałem, zazdroszcząc im obu jej czułych gestów, gorącego ciała, spojrzeń innych niż te, jakimi mnie obdarzała. Ale czy rzeczywiście cierpiałem? Przecież jeszcze nic nie wiedziałem o swojej miłości, jeszcze nie została wypowiedziana, nawet pomyślana, bo to był ten czas, kiedy już jesteś zakochany, ale jeszcze o tym nie wiesz.
Sam siebie widziałem jako faceta niezdolnego do miłości, który czegoś co prawda szuka, czegoś chce, ale na nic się nie może zdecydować. Świat był w ciągłym ruchu i wiedziałem już przynajmniej, że temu ruchowi trzeba przeciwstawić własny ruch, ale ja przecież kręciłem się w kółko albo przystawałem zdyszany i zmęczony, jakbym przeżył całe życie. Tak. Zdawało mi się, że cierpię, a nie wiedziałem, że jestem szczęśliwy.
Andrea coraz częściej wzywała mnie do siebie i opowiadała o swoich miłosnych kłopotach. Musiała ukrywać Marka przed Czarkiem i Czarka przed Markiem, to oczywiste, i coraz częściej natrafiała na przeszkody nie do pokonania, kiedy zjawiali się u niej jednocześnie. Błagała mnie wtedy o pomoc. Miałem swoją osobą uwiarygodnić jakąś zmyśloną historyjkę. Cóż było robić, jako zaprzyjaźniony sąsiad spełniałem te prośby. Dziwiłem się tylko, jak udaje jej się poruszać tak zręcznie w plątaninie kłamstw.
– Żeby kłamać, trzeba jak najczęściej mówić prawdę – oznajmiła mi pewnego dnia, kiedy mężczyźni, którzy spotkali się w kuchni, patrzyli na siebie wrogo i zdawało się, że już nic jej nie uratuje, a kłamstwa wyjdą na jaw.
Jednak wkrótce wszystko wróciło do normy i znów słyszałem głośny śmiech Andrei i jej nieopanowane krzyki.
Mniej więcej w tamtym czasie moja mama została po raz trzeci mężatką. Wszyscy świetnie się bawili na jej weselu, tylko ja siedziałem z boku i z ponurą twarzą obserwowałem męża matki, nie znajdując w nim nic szczególnie interesującego. Niemłoda para, jak złośliwie ich określiłem w myślach, wyjechała wkrótce w podróż poślubną do Paryża, a ponieważ mąż matki miał tam jakieś interesy, zostali dłużej i mama zaczęła wydzwaniać, żebym do nich przyjechał. Uznałem to za prowokację i nie skorzystałem z zaproszenia.
Widać jednak podróż krążyła wówczas wokół mnie, jak stanowczo twierdziła Andrea, której zwierzyłem się z przypadków swego losu, bo nieoczekiwanie pewien bogaty Japończyk, z którym zaprzyjaźniłem się, obwożąc wycieczki po Polsce, zaprosił mnie do Tokio. Tu zastanawiałem się dłużej, bo taka gratka nieczęsto się trafia, w końcu jednak nie zdecydowałem się, tłumacząc to tym, że mam pewne podejrzenia co do jego orientacji seksualnej.
Niezupełnie tak było, lecz musiałem jakoś usprawiedliwić sam przed sobą nagły brak entuzjazmu wobec szansy odmiany mojego szarego życia. Chodziło o co innego – nie chciałem, nie mogłem, nie byłem w stanie oderwać się od Jędrusi. Fakt ten zaczynał mgliście docierać do mojej świadomości, choć jeszcze broniłem się przed nim. To, że niedługo potem dostałem propozycję tłumaczenia dużej książki, pierwszej tak ambitnej od lat, stało się pretekstem i powodem, dla którego zostałem w pokoju z wygodami na pierwszym piętrze z widokiem na stare rudery, zamiast jechać do Paryża lub w Tokio spijać sake z Japończykiem o nienagannych manierach.
Tak więc zostałem, nie ruszając się z miejsca, ale wewnętrznie w ruchu, który choć mnie niepokoił, sprawiał mi też dziwną przyjemność. Codziennie przesiadywałem w kuchni Andrei, poddając się rytmowi rozmów o rzeczach, które jeszcze niedawno wydawałyby mi się mało ważne. Opowiadała o przyjaciółkach, o modzie, kosmetykach, o mężczyznach, ale też i o seksie, co wyraźnie przyśpieszało bicie mojego serca.
Jędrusia robiła zdjęcia, półprofesjonalnie, a ponieważ miała talent i wszystko, czego się tknęła, nosiło wyraźny ślad jej osobowości, fotografie były ciekawe. Interesował ją kobiecy akt. W pracowni, która mieściła się na poddaszu naszego domu, miała swoje studio i pracownię malarską. Tam odbywały się seanse z nagimi modelkami, tam też szkicowała i malowała, ale nigdy nie zgadzała się, żebym oglądał ją przy pracy. Potem, kiedy siedziałem przy jej stole, opowiadała mi, co działo się w pracowni. Dużo wiedziała o ludzkim ciele, o jego ruchu i ograniczeniach, o bolesnych miejscach, które nazywała węzłami naszej zbzikowanej psyche.
Któregoś dnia, akurat padał deszcz, zwierzyłem się jej ze swojego lęku przed śmiercią. Sam nie wiem, co mnie podkusiło. To był temat tabu, o tym nie tylko nie mówiłem, ale i myśleć nie mogłem, a tu nagle, ni stąd, ni zowąd, powiedziałem:
– Nie potrafię sobie wyobrazić, że kiedyś umrę.
– No co ty – uśmiechnęła się – chcesz być nieśmiertelny?
Wybąkałem coś niewyraźnie.
– Słyszałeś o Gilgameszu? – spytała.
– A jakże. Nie udało mu się pokonać śmierci, choć był najpotężniejszym królem Babilonii.
– Nie udało mu się, bo nie umiał kochać. – Andrea upiła trochę wina ze swojego kieliszka.
Spojrzałem na nią uważnie. W jej zielonych oczach zatańczyły złote promyki, choć deszcz za oknem szarpał szare gałęzie pozbawione liści i pędził po niebie granatowe chmury.
– Zresztą jego historia powinna cię pocieszyć, bo z niej wynika, że kto ma taką wolę życia jak on, przetrwa. Jego sny znajdziesz dziś w Internecie, a przyśniły mu się pięć tysięcy lat temu.
Kiedy tylko wyszedłem z mieszkania Andrei, natychmiast zapomniałem wszystko, o czym mówiła. Zwłaszcza zdanie: „Nie udało mu się, bo nie umiał kochać”. Zapomniałem, bo zapadło we mnie boleśnie i ukryło się gdzieś na dnie. I znów żyłem życiem, które, jak mi się zdawało, miałem pod kontrolą, podczas gdy naprawdę wszystko działo się w tej sferze, gdzie niejasne emocje całkowicie panowały nad cienką warstewką mojej świadomości.
Całe dnie siedziałem teraz nad tłumaczeniem nowej książki, która, jak na ironię, była rozprawą o mitach greckich, a przede wszystkim interpretacją historii Erosa i Psyche w duchu Junga. Coś na nadchodzące tysiąclecie, coś ze sfery wielkiego Wodnika, coś właśnie dla mnie, choć nie całkiem byłem tego świadom.
Wszystkie przygodne dziewczęta, uczennice i licealistki, znikły już wówczas na dobre z mojego życia i przestały mnie odwiedzać. Nie uszło to uwagi Andrei, która skomentowała sprawę na swój sposób, wprawiając mnie w zdumienie. „Nie obawiaj się, że bez nich zaczniesz się błyskawicznie starzeć” – powiedziała. Miałem nadzieję, że nie zauważyła mojej słabości, zajęta manewrowaniem między Czarkiem, Markiem i chyba jeszcze kilkoma innymi facetami, którzy się koło niej kręcili. A jednak widziała wszystko i najwyraźniej szydziła ze mnie.
Przez wiele godzin w ciągu dnia była poza domem, na uczelni, u Marka, z koleżankami. Rankami przesiadywała w pracowni na poddaszu. Miała zwyczaj nie zamykać swojego mieszkania, wychodząc. Zatrzaskiwała drzwi wejściowe i tylko słaby stukot butów na wysokich obcasach docierał do mnie niczym ostatni ślad jej jeszcze przed chwilą żywej obecności.
Czekałem na tę chwilę. Dlaczego? Powód był jeden. Czekałem, żeby zakraść się do jej pokoi. Po raz pierwszy zrobiłem to, wiedziony jakimś niejasnym impulsem.
Ot, wszedłem, rozejrzałem się i zaraz opuściłem miejsce, w którym Andrei nie było. Ale potem zasmakowałem w tym właśnie, że nie ma jej, ale został zapach, filiżanka, z której piła, jakaś rzucona w pośpiechu na poręcz krzesła zielona sukienka, coś, co było i nie było nią. Zwykle jednak zostawiała po sobie porządek. Pozmywane naczynia, wytarte i równo ustawione na półce. Opróżniony kosz na śmieci. Pościelone łóżko, a w łazience gąbka odłożona na miejsce.
Stwierdzałem te fakty i niezauważony opuszczałem mieszkanie Jędrusi. Następnego dnia wchodziłem tam znowu, już bardziej oswojony, szukający czegoś, co by mi ją przybliżyło. Wkrótce stałem się, niczym zwierzę, wrażliwy na wszelkie znaki jej obecności, a właściwie jej żywej nieobecności. Szukałem zwłaszcza zapachu, charakterystycznej woni kobiety, dziewczyny, dziecka, istoty niejasnej, a pożądanej.
Używała perfum z wyraźną nutą fiołków, ale nie były to te modne, kwaśnosłodkie wody na jeden sezon, banalne i landrynkowe. To było coś klasycznego, delikatnego, a zarazem nieskończenie zmysłowego. Ale jej perfumy były tylko zewnętrzną warstewką czegoś, co tkwiło głębiej, bardziej nieuchwytne, choć bliskie i znajome. Rośliny rozgniatane bosymi stopami, woda w stawie z ciemnym mulistym dnem, woń mięty zmieszanej z czymś słodkim i rześkim. Zapach i smak życia. Za smugą tego zapachu mógłbym pójść na koniec świata. Pewnego dnia powiedziałem to głośno, niby do siebie, choć była to raczej bezwiednie wypowiedziana kwestia jakiegoś wewnętrznego dialogu. Z kim? Nie wiedziałem. Stałem przy oknie i patrzyłem przez szczelinę między rozchylonymi zasłonami. Okna jej sypialni wychodziły na podwórze z figurą świętego Antoniego w koronie z małych kolorowych lampek, które ktoś zapalał każdego wieczoru.
Kiedy tak mówiłem na głos, sam do siebie, i patrzyłem w dół, na podwórze, zobaczyłem nagle kobietę w fiołkowym płaszczu. Aż cofnąłem się w głąb pokoju ze zdziwienia i lęku, że spojrzy na mnie. I rzeczywiście podniosła twarz, na krótką chwilę, a jej wzrok padł na okno, przez które patrzyłem. Tamtego dnia w pośpiechu opuściłem mieszkanie Jędrusi.
Nie wchodziłem do niej przez kilka dni, ale wreszcie coś silniejszego ode mnie kazało mi znów zakraść się i myszkować po przestrzeni tym bardziej intymnej i obnażonej, im bardziej wystawiona była na moje niedyskretne spojrzenia. Wkrótce nabrałem zwyczaju dotykania przedmiotów w jej mieszkaniu, a nawet przesuwania ich, niby od niechcenia, ale w rzeczywistości według jakiegoś ukrytego planu, który jednak dla mnie samego nie był jasny. Codziennie zmieniałem miejsce jakiejś rzeczy. Nieznaczny ruch tworzył ruch większy, obejmował coraz rozleglejsze przestrzenie. Tworzyły się nowe możliwości.
Przewrócony but przysuwałem do jego brata bliźniaka i kiedy wychodziłem, stały oba posłuszne i karne. Rożek stronicy w książce, którą czytała, zaginałem na stronie następnej lub dwie kartki dalej. Niby nic, a jednak. Wkładałem jej sweter, który leżał na półce, i chodziłem w nim, a kiedy już miałem wyjść, odkładałem go na półkę, ale nieco inaczej. Siadałem przy jej biurku, włączałem komputer i w jakimś zapisanym przez nią tekście zostawiałem swój ślad w postaci przecinka, znaku zapytania lub słowa bez znaczenia. Zostawiałem znaki, coraz wyraźniejsze. Mogła przecież sprawdzić datę zapisu i stwierdzić z całą pewnością, że nie było jej wtedy w domu, a zatem...
Zaczynało to przypominać jakiś nałóg, od którego uzależniałem się coraz bardziej i który wymagał coraz większych dawek. Zwiększałem też stopień niebezpieczeństwa i ryzyka, że zostanę odkryty. Drżałem na myśl o tym, czułem mdłości i pociłem się ze strachu. A jednak robiłem to nadal.
Wkrótce nie ograniczałem się tylko do przesunięcia obojętnego przedmiotu. Pewnego razu wsunąłem się do jej łóżka. Pod kołdrą wyczułem nocną koszulkę. Była garstką niewinnie białych pienistych koronek, które położyłem na swoim nagim brzuchu i przesuwałem niżej, ale zatrzymałem się. Podniecenie było zbyt silne i groziło eksplozją. Wreszcie któregoś dnia rozebrałem się i wszedłem do jej wanny, nalewając wody za pomocą prysznica, żeby nie było słychać strumienia uderzającego o dno. Siedziałem tak przez dłuższą chwilę i wreszcie nie wytrzymałem napięcia. Wyskoczyłem, nie wycierając się, żeby nie pozostały ślady wilgoci na jej ręczniku, wypuściłem wodę z wanny, na mokre ciało wciągnąłem spodnie, slipy wsuwając do kieszeni, zarzuciłem sweter na ramiona i bez skarpetek i koszuli umknąłem do siebie.
Niedługo potem słyszałem, że wraca i wchodzi do swego mieszkania. Z lękiem pomyślałem, że na podłodze mogły zostać ślady moich mokrych stóp. A niech to wszyscy diabli, trzeba z tym skończyć, stwierdziłem.
Ale jak? Jak przestać o niej myśleć, nie uczestniczyć w jej życiu, jak pozwolić jej się wymknąć?
Czemu miało służyć to wszystko, zastanawiałem się. Przecież to nie miłość. O miłości nie myślałem. To nie było tylko zadurzenie. To wyglądało na potrzebę kontroli. Chciałem mieć władzę nad swoim życiem i kontrolę nad nią. Nie mogę wypuścić jej z rąk, myślałem wtedy, i nie docierał do mnie fakt, że moje pragnienia są niezaspokojoną potrzebą wniknięcia w cudze życie i zawładnięcia nim, są zwykłą żądzą władzy. Z Jędrusia wszystko było przecież takie niepewne i dwuznaczne. Nie rozumiałem jej, ale nie wiedziałem, że nie rozumiałem też sam siebie.
Kiedy następnego dnia szedłem do niej lub ona zaglądała do mnie, patrzyliśmy na siebie uważnie. Nie wiedziałem, czy domyśla się czegoś. Byłem onieśmielony i zarazem bezczelny. Między nami tworzyło się jakieś napięcie i zależność, której naturę ja znałem pełniej niż ona. Wszystko to było dziwne, niejasne, niewypowiedziane.
Być może intensywna praca nad tłumaczeniem i moje codzienne niedozwolone praktyki osłabiły mnie do tego stopnia, że któregoś wieczoru poczułem się źle, a rano obudziłem się z wysoką gorączką i silnym bólem głowy. Paskudna grypa dobrała się do mojego marnego ciała. Byłem sam, nie miałem w domu lekarstw, picia, jedzenia, znikąd pomocy. Leżałem wstrząsany dreszczami. Raz robiło mi się zimno, po chwili byłem rozpalony, chciało mi się pić, ale nie miałem siły zwlec się z łóżka. Czułem, jak łzy bólu i bezsilności po raz pierwszy od lat spływają po mojej twarzy.
Minął cały dzień, ale nawet nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę. W pewnej chwili otworzyłem oczy, wyrwany z gorączkowej drzemki jakimś ruchem. Nade mną stała Jędrusia. W pierwszej chwili zdawało mi się, że wyszła z mojego snu, że jest nierzeczywista, ale pochyliła się i położyła mi zimną dłoń na czole.
– Mam grypę, zarazisz się – powiedziałem chyba, bo usłyszałem, jak mówi:
– Nie bądź głuptasem. Oczywiście że zostanę.
Podała mi coś ciepłego i słodkokwaśnego do picia.
Wyjęła mokrą poduszkę spod mojej głowy i po chwili leżałem na chłodnej i świeżej. Dostałem aspirynę i kompres na czoło. Siedziała ze mną do późnego wieczoru, aż gorączka trochę spadła. Mogłem już nawet śledzić jej ruchy spod piekących powiek. Widziałem, jak układa porozrzucane po pokoju rzeczy i ustawia na stoliku obok mojego łóżka kilka szklanek z przegotowaną wodą.
– Myślałem, że jesteś czarownicą, a ty okazałaś się dobrą wróżką – zażartowałem i poczułem nagle, jak zapadam w sen.
Przyszła następnego dnia rano, kiedy już czułem się lepiej i siedziałem oparty o poduszki.
– Pewnie jesteś głodny – powiedziała i postawiła przede mną talerz z owocami i pieczywem. – Musisz dużo pić. Nie wypiłeś wszystkiego, co ci wczoraj zostawiłam.
– Musiałbym spędzić noc w łazience.
– Nic podobnego. Jesteś całkiem odwodniony – orzekła z powagą, która mnie rozśmieszyła.
Mój krótki śmiech skończył się atakiem kaszlu.
– Proszę cię, wyjdź – wykrztusiłem, kiedy tylko chwyciłem oddech. – Nie chcę, żebyś była chora.
– Dobrze, dobrze, już idę.
Wyszła, ale wróciła po jakimś czasie. I tak spędziliśmy trzy dni. Ja w łóżku, ona biegając między swoim i moim mieszkaniem.
Dawno już nie miałem takiej „łóżkowej” przygody, stwierdziłem w myślach, ale nie powiedziałem tego na głos. Jakieś dziwne, nieznane mi dotąd wzruszenie znów sprawiło, że poczułem wilgoć pod powiekami, tym razem z radości. Coś działo się ze mną. To wzruszenie, rozczulenie nad samym sobą, ta radość bez powodu i smutek bez przyczyny. Po raz pierwszy, leżąc tak godzinami i gapiąc się w okno, poczułem, jak bardzo jestem samotny. Właśnie wtedy kiedy Andrea troszczyła się o mnie, poiła herbatą z cukrem i cytryną, dotarła do mnie świadomość dojmującej samotności. Kiedy patrzyłem na nią, pełną radości życia i energii, poczułem, że można przeniknąć do wnętrza drugiej osoby, czerpać z jej siły witalnej, nie będąc podglądaczem, manipulatorem czy agresorem. Można być tam, wewnątrz, tak łagodnie i naturalnie jak oddech czy bicie serca.
Po trzech dniach Andrea znikła. A ja właśnie poczułem się lepiej i leżenie w łóżku, odpoczynek, długi sen, ciepło rozgrzanej pościeli sprawiły, że zacząłem myśleć już tylko o seksie. Chciałem, żeby przyszła i usiadła znów na brzegu mojego łóżka, żebym poczuł jej zapach, żebym zobaczył iskierki światła w jej zielonych oczach. Wreszcie zajrzała jeszcze raz, wieczorem, i stojąc w drzwiach, powiedziała:
– Powinieneś zostać w domu. Nie wychodź. Jutro przyniosę ci coś do jedzenia.
Poszła, a ja opadłem na poduszki z głębokim westchnieniem.
W nocy miałem sen. Znalazłem się nad rozległym jeziorem o piaszczystych brzegach. W pewnym sensie znałem to miejsce. Nad tym jeziorem spędzałem kiedyś najpiękniejsze swoje wakacje. Jednak miejsce ze snu było tą częścią tamtego rzeczywistego jeziora, której nie znałem, do której nigdy nie dotarłem, w kierunku której patrzyłem, wyobrażając sobie, co może być za wyspą pośrodku wody, daleko, prawie już na horyzoncie. I oto we śnie znajdowałem się właśnie tam. Woda była przejrzyście zielona, chłodna, ale przyjazna. Piasek przesuwał się miękko pod bosymi stopami. Wchodziłem do wody, poruszałem się w niej i wynurzałem z taką łatwością, jakbym był swoim pradawnym rybim wcieleniem. Pod powierzchnią oddychałem, jakby to było coś całkiem naturalnego, a mój wzrok sięgał daleko, aż do samego dna, gdzie żyły wodne stworzenia. Miejsce to zamieszkiwali wodni ludzie. Zobaczyłem ich na brzegu. Byli wysocy, smukli, mieli jasne włosy i łagodne ruchy. Jedna z dziewcząt wyciągnęła do mnie rękę i razem zanurzyliśmy się po pas w wodzie. Prowadziła mnie na środek. Pod stopami czułem pustkę i miałem świadomość, że tam w dole jest głębia, ale niczego się nie bałem, dopóki dziewczyna była obok mnie. W pewnej chwili puściła moją rękę. Przestraszyłem się, lecz ona powiedziała coś, czego nie usłyszałem. Sam o własnych siłach stałem w wodzie, nie czując pod stopami gruntu. Obudziłem się lekko wystraszony, ale szczęśliwy.
Wkrótce przyszła Jędrusia i przyniosła mi winogrona. Spod zielonej skórki przeświecało delikatne wnętrze z kilkoma pestkami tkwiącymi w słodkim miąższu. Dziewczyna trzymała kiść i podawała mi owoce wprost do ust. Kiedy jednak chciałem zrobić to samo i lekko dotknąłem przy tym jej warg, cofnęła się, a po chwili powiedziała, że musi już iść. Zostałem znowu sam, ale mimo to jakiś wewnętrznie uspokojony, nieomal radosny.
Kilka dni później, niczym nowo narodzony, zasiadłem do tłumaczenia. Termin zbliżał się nieubłaganie, a chciałem jeszcze zrobić solidną redakcję tekstu. Historia wciągnęła mnie znów, po przerwie, jeszcze bardziej niż przedtem. Autorzy eseju, mężczyzna i kobieta, zastanawiali się nad mitem Erosa i Psyche, każde z pozycji przeciwnej płci. Autorka zajęła się Erosem, autor – Psyche. Przyznam, że początkowo pociągał mnie Eros.
Historia jego narodzin pełna była tajemniczych obrazów. Orficy twierdzili, że kruczowłosa Noc uległa zalotom Wiatru i w łonie Ciemności spłodziła srebrne jajo, z którego wykluł się Eros. To on wprawił w ruch świat, musiał być zatem pierwszym z bogów, a bez jego sprawczej mocy nie mogliby się narodzić inni bogowie. Beoci czcili Erosa pod postacią fallicznego słupa lub płaskiego kamienia obmywanego przez wody morskich przypływów. I właśnie ten obraz poruszył coś, co tkwiło we mnie głęboko, mroczne i pierwotne.
Co sprawiło, że bóg wybrał właśnie Psyche? Dlaczego postanowił się nie ujawniać? Czemu tak bardzo bał się konfrontacji z kobietą? Jaki był jego związek z matką, Afrodytą? Czy Eros był zdolny do miłości? – zastanawiała się autorka.
Zachwyciła mnie też Psyche, królewna tak piękna, że rodzice nie mogli znaleźć dla niej kandydata na męża i musieli oddać ją jako ofiarę tajemniczemu potworowi. W swej ziemskiej postaci była kobietą, w postaci boskiej istotą poczętą za sprawą kropli rosy opadłej z nieba na ziemię. Spotkanie obojga było początkiem wielkiej przemiany. To Eros dał impuls, który popchnął duszę ku poszukiwaniu rzeczywistości wykraczającej poza ludzkie doświadczenie, a kobieca natura duszy nauczyła Erosa prawdziwej miłości. Jeśli potraktować bohaterów mitu nie tylko jako mężczyznę i kobietę, a ich historię nie tylko jako rzecz o zwycięstwie miłości, to można na nich spojrzeć jako na dwoistość naszej psychiki: sferę nieświadomości i instynktów oraz sferę świadomości i tego, co w nas dąży do przekroczenia własnych granic. Historia Erosa i Psyche to rzecz o przemianie, i to nie tylko psychiki kobiecej, ale także męskiej.
Przez dwa tygodnie siedziałem, tłumacząc od rana do wieczora. Andrea znikła, zajęta swoją pracą i nieustannym lawirowaniem między Markiem i Czarkiem. Uspokoiłem się i mniej już o niej myślałem. Wydawało mi się, że było to tylko przelotne zadurzenie i słabość związana z wiosennym przesileniem. Ani razu nie wszedłem do jej mieszkania, tak jakbym zapomniał o swojej niedawnej obsesji. Z chwilą jednak, kiedy skończyłem przekład i powoli zacząłem wyłaniać się z tamtego mitycznego świata, tęsknota za Jędrusia pojawiła się z całą swoją mroczną silą, i powróciłem do niepokojącego zwyczaju przebywania w jej mieszkaniu.
To, co przydarzyło mi się tamtego dnia, było jak zły sen. Zresztą w nocy rzeczywiście przyśnił mi się koszmar. We śnie znalazłem się w pokoju, z którego chciałem wyjść. Rozglądałem się w poszukiwaniu drzwi, ale drzwi nie było. Szukałem więc okna, lecz nie było i okien. Zacząłem pełzać od ściany do ściany, licząc na szczelinę, przez którą mógłbym wyjrzeć na zewnątrz. W pokoju nie było jednak żadnego otworu. Pomyślałem, że to przecież niemożliwe, bo jeśli jestem wewnątrz, to musiałem się tu jakoś dostać. Ale moja logika przeczyła faktom. Pozostawało tylko czekać. Nagle poczułem wilgoć. Skądś wlewała się do wnętrza woda. Przybywało jej bardzo szybko. Wkrótce unosiłem się na powierzchni, widząc w górze sufit, do którego zbliżałem się nieubłaganie. Poczułem wielki strach. Nie było już ratunku. I w pewnej chwili po prostu wypadłem ze snu, opuszczając w tej samej sekundzie pokój bez wyjścia.
To było najlepsze, co mnie spotkało tamtego ranka, i tego powinienem był się trzymać. Ja najwyraźniej jednak nie wierzyłem w sny, przeczucia i przepowiednie. Po południu wszedłem do mieszkania Jędrusi. Ciepło porannego życia ulotniło się już. Na dnie filiżanki pozostała resztka zimnej kawy. Umoczyłem w niej palec i oblizałem go. Na stole leżało pismo z artykułem o wdzięcznym tytule: Ty też możesz być geniuszem. Czyżby czytała te banialuki, pomyślałem i poszedłem dalej. W łazience unosiła się para po gorącej kąpieli. Na zaparowanym lustrze napisałem jej imię i zaraz je zmazałem. W pokoju komputer spojrzał na mnie swoim pustym okiem. Nagle zadzwonił telefon. Drgnąłem i serce zatrzymało mi się na ułamek sekundy, ale po jednym dzwonku telefon nie odezwał się więcej. Wreszcie cicho wszedłem do jej sypialni. Usiadłem w fotelu naprzeciwko łóżka i zamyśliłem się.
Co ja tu właściwie robię? Czego chcę od tej miłej, lekkomyślnej dziewczyny? Dlaczego ją prześladuję? Jak długo to jeszcze będzie trwało? Poczułem niepokój. Właśnie dziś kończę trzydzieści trzy lata. Czego dokonałem? – zacząłem się zastanawiać. Co osiągnąłem? Cały mój stan posiadania to tylko te trzydzieści trzy lata niedojrzałości. Zacząłem bawić się w myślach układem tych dwóch cyfr i różnymi możliwościami. Trzy dodać trzy to sześć, trzy razy trzy to dziewięć, za trzydzieści trzy lata będę miał sześćdziesiąt sześć. Czy wtedy coś się zmieni? Z pewnością tak, ale co? Próbowałem przypomnieć sobie, co robiłem, kiedy skończyłem dwadzieścia trzy lata, trzynaście i trzy, i o dziwo, pamiętałem tylko te trzecie urodziny, wirującego po podłodze czerwonego bączka i mdłości po zjedzeniu urodzinowego tortu.
Cofam się zatem do swojego prawdziwego wieku, pomyślałem, bo kiedy miałem trzy lata, cały świat stał przede mną otworem, wszystko było możliwe, a śmierć nie istniała. Poczułem nagły skurcz, jak zwykle, kiedy zdarzyło mi się pomyśleć o tym, co wzbudzało mój największy lęk.
Nagle usłyszałem, że drzwi do mieszkania otwierają się i ktoś wchodzi. Znalazłem się w potrzasku, w ostatnim pokoju, z którego nie było wyjścia, chyba że skok przez okno z pierwszego piętra. Nie zdecydowałem się.
To wróciła Jędrusia. Słyszałem, jak otwiera i zamyka lodówkę w kuchni. Wchodzi do łazienki. Dotarł do mnie szum wody. Trzeba było działać błyskawicznie, ale mnie nic nie przychodziło do głowy. Stałem pośrodku jej sypialni sparaliżowany strachem. Jeśli wejdzie tu, zastanie faceta ze wzrokiem drapieżnika schwytanego w pułapkę. Mogę udawać lunatyka, który zaspał, przeleciało mi przez myśl. Zahipnotyzować ją. Albo symulować atak serca. Tymczasem rzeczywiście byłem bliski ataku. Przeklinałem swoją głupotę. Mogłem nie przychodzić tu więcej. Ale przyszedłem. Mogłem wyjść, zanim przyszła. Ale nie wyszedłem. Co robić, co robić? – myślałem coraz bardziej gorączkowo. Łóżko? Nie. Szafa? Pomysł jak z najgorszej farsy. Chociaż niejednemu szafa uratowała honor, a może i życie. Wszystko na nic. Znikąd pomocy. I nagle, niczym w moim śnie, koszmar się skończył. Jędrusia wyszła z mieszkania, jak zwykle nie zamykając za sobą drzwi. Zacisnąłem powieki. Zapadła ciemność.
Byłem wolny. Przeżyłem, co oznaczało, że żyję nadal.
Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do przyjaciela i spytałem, czy może mi dać klucz do swojego domu za miastem. Mieliśmy taką umowę, że jeśli będę potrzebował całkowitej samotności, pojadę właśnie tam. Co prawda, panowały jeszcze chłody, a dom nie był zbyt dobrze ogrzewany, ale nie zwracałem na to uwagi. Następnego dnia, nie żegnając się, jak ktoś, kto chce czym prędzej zniknąć, pojechałem na wieś.
Dotarłem tam późnym popołudniem, kiedy nad polami unosił się jeszcze ostatni blask kończącego się dnia. W domu było tak zimno, że pozostałem w czapce i rękawiczkach. Słaby początkowo ogień, który rozpaliłem pod kuchnią, szybko ogrzał pomieszczenie i zrobiło się nieco przytulniej. Panująca tu cisza była niby plaster z kojącym balsamem na moją obolałą duszę. Czułem się podle, to fakt. Jak zdrajca i manipulator, podglądacz, onanista i złodziej. Obrzucałem się najgorszymi wyzwiskami i wciąż nie miałem dość.
Powoli jednak zaczynałem się uspokajać. Szybko zapadła noc, tak ciemna, jakiej nie znają mieszkańcy miast. Wiatr wiał za oknem, stukała cicho okiennica, skrzypiały gałęzie drzew i wszystko to sprawiło, że zapadłem w sen. Musiałem spać bardzo głęboko, bo nie pamiętam nic, a kiedy obudziłem się nagle późnym rankiem, byłem wypoczęty i lekki, jakby spadł ze mnie jakiś wielki ciężar. Zaraz oczywiście przypomniałem sobie, dlaczego tu się znalazłem, ale uczucie przykrości osłabło i nawet z pewną przyjemnością rozejrzałem się wokół. Za oknem rozciągały się puste pola, w oddali ciemniała linia lasu, przed domem rosły stare drzewa, nagie, o poskręcanych konarach. Niedaleko stało kilka domów, teraz najwyraźniej niezamieszkanych. Świeciło słońce. Wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem cichą drogą pełną małych, błyszczących w świetle kałuż.
Szedłem szybko, coraz szybciej, w miarę jak moja rozmowa z samym sobą stawała się bardziej gwałtowna. Już nie oskarżałem się, raczej stawiałem sobie pytania i sam na nie odpowiadałem. Wkrótce krew zaczęła żywiej krążyć w moich żyłach, rozgrzałem się i poczułem ogarniające mnie przyjemne ciepło. W myślach znalazłem się w mieszkaniu Jędrusi, nie jako podglądacz, którego podnieca cudze życie, ale jako zakochany w niej mężczyzna. Nie mogłem dłużej sam przed sobą ukrywać tego faktu.
Teraz myślałem już tylko o tych chwilach, gdy nie wiedząc o tym, byłem z nią szczęśliwy. Kiedy podawała mi filiżankę herbaty, kiedy śmiała się z moich głupich dowcipów, kiedy razem słuchaliśmy muzyki, kiedy patrzyła na mnie z uwagą, przechylając lekko głowę i podpierając ręką policzek. Przystanąłem i oddychałem szybko.
Tam, na tej polnej drodze, walcząc z zimnym wiatrem i swoim rozpalonym wnętrzem, poczułem, że pragnę tej dziewczyny jak jeszcze nigdy nikogo. Nie była dziewicą, to pewne. Była związana z kim innym. Buntowałem się przeciwko temu. Pytałem sam siebie, czy każdy z tych głupców, którzy posiadali ją tak beztrosko, mógł w ogóle wiedzieć, co to znaczy prawdziwe pragnienie? Ale przecież ja sam też siebie nie znałem. Sfera miłości była dla mnie dotychczas niczym sala gimnastyczna, w której ćwiczyłem ciało, resztę zostawiając w szatni. Teraz jednak wkraczałem w przestrzeń, gdzie wszystko mogło się zdarzyć. Czułem, że zagarniają mnie nieznane mi dotąd siły i już nie będę mógł panować nad sobą i swoim życiem, tak jak, zdawało mi się, robiłem to dotąd.
W letnim domu mojego przyjaciela spędziłem trzy dni. Przez wszystkie te dni i noce marzyłem o Jędrusi.
W wyobraźni zostałem jej kochankiem. Sceny miłosne pojawiały się w mojej głowie jak film, od którego nie można się oderwać. Marzenia mają to do siebie, że nie sposób tak po prostu zamknąć oczu i przestać patrzeć. Pojawiała się wciąż i wciąż na nowo. Ani chwili wytchnienia. Piersi, brzuch, łono, biodra, usta, wygięcie szyi, plecy i znów piersi, biodra, usta. Była rozebrana i jeszcze raz ubrana po to tylko, żebym mógł ją znów rozbierać. Wspinałem się wytrwale po stromych zboczach jej piersi, przemierzałem rozległe przestrzenie brzucha, ud, pośladków, poznawałem smak jej skóry. Wyobrażałem sobie, jak stulona muszelka jej płci otwiera się i wchodzę, pokonując opór ciała, szukając między fałdami śliskiej skóry swojego miejsca. Przy mnie nie musiała niczego się wstydzić, nie musiała udawać, mogła poddać się bez zastrzeżeń, z całkowitą pewnością, że rozkosz nadejdzie sama we właściwym momencie. Moje ręce były pewne siebie i tak wrażliwe, że z łatwością rozpoznawały jej czułe miejsca. Nie musiała nic mówić, wystarczyło tylko westchnienie.
Gdzieś z dna mojego pragnienia wyłaniała się scena, w której ona była pełna miłosnego zapału, podniecona, chwytała moją rękę i wsuwała między swoje uda. Widziałem jej twarz z rozchylonymi ustami i błysk zębów, kropelki potu, które zlizywała językiem, wąskie szparki oczu śledzących moje ruchy.
Zagłębiałem się z pasją w te wyimaginowane szczegóły. W swoich wizjach posuwałem się coraz dalej i już nie tylko ja jej pragnąłem z całych sił, ale i ona szalała za mną. Pragnęła mnie, kochała, oddawała się jak nikomu przedtem.
Marzenia mają to do siebie, że nie można się tak po prostu ocknąć i spojrzeć prawdzie w oczy. A moja prawda była taka, że ja zakochałem się w Jędrusi, a ona we mnie nie. Nic przecież nie wskazywało na to, że czuje do mnie cokolwiek więcej niż zwykłą sympatię. Lubiła mnie, to pewne. Dobrze czuła się w moim towarzystwie. Czasem potrzebowała mojej pomocy. I to wszystko. Ja zaś zawiodłem jej zaufanie. Robiłem coś, czego się wstydziłem i o czym chciałem zapomnieć. Nie tylko jednak nie mogłem zapomnieć, lecz pogrążałem się coraz bardziej w tym, co może nie mnie było przeznaczone.
Wreszcie jednak życie wzięło górę nad moimi rojeniami i poczułem, że jestem skostniały z zimna. Ogień dawno wygasł, za oknem zrobiło się szaro i nawet zaczął prószyć śnieg. Nie miałem żadnego konkretnego planu. Pozostawało mi jedno: wrócić do miasta, do mojego wynajętego pokoju, a potem opuścić go na zawsze. Nie próbować więcej widzieć się z Andreą. Zapomnieć o niej.
Albo zacząć działać.
Wrzuciłem do torby kilka drobiazgów, które tu przywiozłem, i wyszedłem, starannie zamykając za sobą drzwi. Szedłem drogą w zapadającym mroku, licząc na to, że jeszcze złapię ostatni autobus. Czułem przypływ nowych sił. Rozgrzewała mnie gorąca miłość.
Kiedy wchodziłem po cichu do swojego mieszkania, otworzyły się drzwi naprzeciwko i Andrea w piżamie stanęła przede mną niczym żywy wyrzut sumienia.
– Gdzie byłeś? Dlaczego nie powiedziałeś, że wyjeżdżasz? Myślałam, że coś ci się stało.
Dlaczego miało mi się coś stać? – spytałem, stojąc już jedną nogą w progu otwartych drzwi. – Wszystko w porządku. Przepraszam, jestem zmęczony – dodałem jeszcze i nie czekając na dalsze pytania i wymówki, wszedłem do mieszkania. Nie obejrzałem się i tylko czułem jej ruch w moim kierunku, jakby chciała zatrzymać mnie w ostatniej chwili. Usłyszałem, jak z wahaniem zamyka drzwi.
Oparłem się o ścianę i oddychałem ciężko. Stałem tak dłuższą chwilę, nasłuchując, ale po drugiej stronie holu panowała cisza. Rzuciłem torbę na podłogę i wszedłem do pokoju. Wychłodzony w czasie mojej nieobecności, pełen kurzu kryjącego się po kątach, wydał mi się jeszcze bardziej smutny i zaniedbany niż zwykle. Trzeba działać, pomyślałem znowu. Położyłem się na łóżku, przykryłem kocem i leżałem, rozmyślając. Zasnąłem w środku nocy i do rana przetrwałem w stanie sennego niepokoju przerywanego koszmarami.
Rano bolała mnie głowa. Na wpół przytomny dowlokłem się do wanny, puściłem gorącą wodę, rozebrałem się i po chwili zanurzyłem w kojącym cieple. Musiałem zasnąć, bo w pewnej chwili poczułem jakiś ruch i gwałtownie otworzyłem oczy. Nade mną stała Andrea. Kiedy spojrzałem na nią, cofnęła się i odwróciła wzrok. Usiadłem, odruchowo zakrywając rękami podbrzusze. Podała mi ręcznik sztywno wyciągniętą ręką i wyszła z łazienki. Wytarłem się dość pobieżnie. Włożyłem ubranie, które leżało wymięte na podłodze, i wróciłem do pokoju. Andrea stała przy drzwiach.
– Weszłam, bo słyszałam, że jesteś, a nie odpowiadałeś na pukanie. Przeraziłam się, kiedy zobaczyłam cię w wannie.
– Aż tak źle wyglądam? – zażartowałem.
– Daj spokój, pomyślałam, że nie żyjesz.
– Złego diabli nie biorą – powiedziałem i chwyciłem ją za ramię, bo najwyraźniej chciała wyjść.
– Puść mnie! – Szarpnęła się.
Puściłem jej ramię, drugą ręką obejmując ją w pasie i przyciągając do siebie. Zdumiona nie protestowała i przez krótką chwilę czułem jej ciało tuż przy sobie. Było miękkie, ciepłe i poddawało się bez oporu. Pochyliłem twarz i tak trwaliśmy krótką chwilę. Wreszcie odsunąłem się pół kroku w tył.
– Naprawdę nie chciałem cię przestraszyć – powiedziałem. – Dasz się przeprosić? – spytałem i lekko pocałowałem ją w policzek.
Patrzyła na mnie przez chwilę, niezdecydowana, wreszcie zaśmiała się.
– Nigdy nie wiem, kiedy jesteś poważny, a kiedy żartujesz.
– Ja też nie wiem – odparłem.
– Przyjdziesz do mnie? – spytała, uśmiechając się przekornie. – Mam ci tyle do powiedzenia.
Wyszła, zostawiając mnie z rozdartym sercem. Ja też mam ci tyle do powiedzenia, szepnąłem sam do siebie. Wiedziałem jednak, że jeszcze nie nadeszła pora na wyznania.
I znów codziennie przychodziłem do kuchni Andrei. Siadałem przy jej stole i piłem herbatę, którą mi podawała. Słuchałem jej opowieści. Mówiła bez ustanku. Musiała mi opowiedzieć o wszystkim, co się wydarzyło, kiedy mnie nie było. A wydarzyło się sporo.
Fotografię Andrei – akt jej koleżanki o chłopięcej figurze – zamieszczono w którymś z ważnych francuskich pism, nie powiadamiając zresztą autorki. Może nawet nie wiedziałaby o tym, gdyby nie fakt, że fotografia ta spodobała się pewnemu redaktorowi innego pisma. Właśnie kiedy mnie nie było, człowiek ten zadzwonił do Andrei i poprosił ją o inne jej prace. Posłała mu kilka zdjęć. Bardzo podekscytowana, już snuła wizje wspaniałej przyszłości. Byłem co prawda dość sceptyczny, ale nie podzieliłem się z nią swoimi wątpliwościami. Fakt, że facet odnalazł ją i zadzwonił, wydawał się jednak dość obiecujący. Andrea promieniała, kiedy mi o tym opowiadała. Potem jednak posmutniała nieco i zwierzyła mi się, że ma kłopoty z Czarkiem.
Nie ceniłem go, więc kiedy mówiła o nim, miałem dość ponury wyraz twarzy. Tym razem sprzyjało to jej mrocznym nastrojom i musiałem wysłuchać całej tyrady na jego temat. Czarek nie najlepiej spisywał się jako chłopak Andrei. Uważała, że już jej nie kocha. Przychodził coraz rzadziej, wciąż był zajęty. Nic nie czytał. Nie miał żadnych planów na przyszłość. Wciąż tylko ćwiczył mięśnie zamiast rozwijać intelekt lub przynajmniej zajmować się swoją dziewczyną. A co najgorsze, Andrea zaczęła podejrzewać, że zakochał się w innej.
Słuchałem tego wszystkiego, solidaryzując się oczywiście z jej cierpieniami, ale i śmiejąc się w duchu. Andrea dopiero teraz zaczęła zauważać to, co każdy widział od pierwszej chwili. Facet był po prostu zwykłym prostakiem bez żadnych aspiracji, to pewne. Cieszyłem się też, choć nie ujawniałem swojej radości, że Andrea najwyraźniej już nie jest „zakochana” w Czarku.
Z Markiem sprawa była bardziej skomplikowana. Postanowił się rozwieść, a następnie poślubić Andreę. Tam brak uczuć, tu ich nadmiar stawał się problemem. Była przerażona.
– Co mam robić? Nie chcę jeszcze wychodzić za mąż – jęczała.
– Na razie ci to nie grozi. Marek ma żonę.
– A jeśli on rzeczywiście...
– Nie takie to proste. Masz jeszcze sporo czasu – przekonywałem ją.
Na pytanie, dlaczego tak przeraziła ją perspektywa ślubu z mężczyzną, którego kocha, zaczęła płakać. Próbowałem ją uspokoić, ale rozszlochała się na dobre. Wreszcie wyjąkała:
– Nie jestem pewna, czy go kocham.
– Masz, babo, placek. I co teraz będzie? – znęcałem się nad nią.
– Właśnie, co teraz będzie? Przecież ja nie chcę, żeby on był nieszczęśliwy.
Jej logika zadziwiła mnie.
– Jak to nieszczęśliwy? Z tobą?
– Nie. Bez swojej żony.
– Przecież chce się z nią rozwieść.
– Ale ciągle mi powtarza, że ją kocha.
Rozmawialiśmy tak bez końca. Codziennie relacjonowała mi szczegóły tego zwariowanego trójkąta, a właściwie czworokąta, jeśli wziąć pod uwagę żonę Marka. Prosiła mnie o radę. Chciała, żebym powiedział, jak ma postąpić: zerwać, kochać jednego z nich czy obu. Chciała wiedzieć, co myślę o jej uczuciach. I czym się to wszystko skończy. Żądała zbyt wiele.
Jak mogłem mówić, oceniać, doradzać w sprawach miłości, skoro sam tak niewiele o niej wiedziałem? Ale może to właśnie ten, kto jest chory, powinien mówić o zdrowiu, bo go nie ma, tak jak ten, kto nigdy nie kochał, powinien mówić o miłości, bo jej nie zaznał, marzy o niej i pragnie jej ze wszystkich sił.
Pewnego wieczoru, kiedy Andrea nie dawała mi spokoju, powtarzając po raz kolejny tę samą historię niczym maniak, który nie może się oderwać od natarczywych myśli, wypaliłem:
– Przepędź ich obu.
Spojrzała na mnie otwartymi szeroko ze zdumienia jasnymi oczami. Chciała coś powiedzieć, ale nie powiedziała nic. Ja też milczałem. Milczeliśmy tak oboje dłuższą chwilę. Poczułem się zmęczony. Śmiertelnie zmęczony. Wstałem i wyszedłem, nie żegnając się nawet.
Przez kilka następnych dni nie pokazywała się u mnie, a i ja nie zaglądałem do niej.
Historia, która mi się przytrafiła, na pozór idiotyczna i farsowa, stała się dla mnie momentem przełomowym. Może gdyby Jędrusia nie wróciła zbyt wcześnie do domu, rzecz byłaby tylko przykrą nauczką i ostrzeżeniem, że trzeba poskramiać swoje mroczne impulsy. Ale psyche to ta część nas samych, która jak piękna kochanka Erosa pragnie poznać, choćby ją to miało w jednej chwili kosztować utratę wszystkiego.
Nie przypadkiem znalazłem się w sypialni Andrei. Krążyłem wokół niej od dawna, próbując dowiedzieć się czegoś o tej dziewczynie nie od niej, ale wbrew niej.
Chciałem poznać nie to co jawne, ale to co ukryte, i łudziłem się, że osiągnę to w ten właśnie podstępny sposób – w miejscach jej codziennej intymności – wbrew jej woli, a nawet bez jej wiedzy. I tylko pozornie był to przypadek, że tamtego dnia wróciła do domu wcześniej. Czułem, że swoim działaniem sprowokowałem ją, bo tego się spodziewałem i tego właśnie pragnąłem: konfrontacji z własną nieświadomością.
Stałem pośrodku jej sypialni jak złodziej schwytany na gorącym uczynku. Brakowało mi powietrza. Dusiłem się. Było mi gorąco. Zamotany, zaplątany, do głębi fałszywy, tkwiłem tam, udając, że mnie nie ma. A ona, moja Jędrusia, zagubiona, rozkojarzona, żyjąca w młodzieńczym chaosie, bez stałego gruntu pod stopami, okazywała się tak szczera i niewinna, tak do głębi naga.
Czego właściwie się dowiedziałem, co poznałem? Jej intymność? Własne pożądanie? Zazdrość? To, że jest piękna i tajemnicza, było dla mnie pewne od pierwszej chwili, gdy ją zobaczyłem. To, że jej pragnę, zrozumiałem prawie równie szybko. Byłem zazdrosny, choć nie miałem do tego żadnego prawa. Byłem wściekle zazdrosny i tak naprawdę chciałem wciągnąć ją w krąg swoich obsesyjnych obrazów, do swojej kryjówki, i tam dotykać jej piersi, pośladków, poznawać je niczym chłopiec, któremu udało się zwabić swoją małą przyjaciółkę i zabawiać się z nią w mrocznych zakamarkach domu.
A zatem wracałem do swojej niedojrzałości. Niedojrzały, nieśmiały, niepełny. Znów stanąłem wobec własnych uczuć, których natury nie do końca byłem pewien. Czułem się na przemian bezpieczny i pełen lęku. Niepewność pobudzała moją nadzieję. Choć jeszcze nie miałem pewności, upragniona istota przybliżała się i tym bardziej jej pragnąłem, że wciąż była nieuchwytna.
Oboje w tym czasie zmagaliśmy się sami ze sobą. Ze swoimi uczuciami, pragnieniami, z własnym lękiem. Ona pierwsza przyszła do mnie. Chciała, żebym obejrzał jej zdjęcia w pracowni na poddaszu. Pierwszy raz poprosiła mnie, żebym powiedział, co o nich myślę. Byłem zdumiony, ale szczęśliwy, i wbiegłem na górę, przeskakując po dwa stopnie.
Plansze stały twarzami do ściany jak podczas egzekucji.
– Czemu je zasłaniasz? – spytałem.
– Nie są jeszcze gotowe. Chcę, żebyś obejrzał to – powiedziała i poprowadziła mnie tam, gdzie na wielkiej korkowej tablicy wisiało około trzydziestu czarno-białych zdjęć.
Fotografie przedstawiały akty młodych kobiet. Światło miękko oświetlało postacie, cień kładł się łagodnie. Skóra modelek była gładka, ale nie jako wynik późniejszej obróbki, tylko raczej efekt życzliwego spojrzenia obiektywu. Było coś niezwykłego i dziwnego w tych pracach, co rzucało się od razu w oczy i co można by nazwać stylem Andrei. Zdawało mi się, że to rzadka cecha u tak młodej i niedoświadczonej jeszcze osoby. Długo oglądałem zdjęcie za zdjęciem i wreszcie doszedłem do wniosku, że osiągnęła to, wybierając szczególne modelki i nadając im jedyny w swoim rodzaju charakter. Poczynając od twarzy, których nie ukrywała, kończąc na kształtach dziewcząt i ich pozach.
Ciała były zawsze w ruchu, ale twarze nieruchome, ze spojrzeniem jakby nieobecnym czy też zwróconym ku własnemu wnętrzu. Sprawiało to wrażenie, jakby modelki musiały długo czekać na koniec naświetlania. Tak wyglądały twarze osób na starych fotografiach. Ale przecież czuło się, jakby dziewczęta jednocześnie tańczyły, grały w piłkę, kochały się. Ich twarze były dziwne, niepokojące i intrygujące. Wąskie czaszki z krótkimi lub ściągniętymi włosami, rysy raczej chłopięce i pełne usta przypominały greckie rzeźby. Figury uchwycone tak, że ich płeć była niejasna, a mimo to wydawały się piękne i zmysłowe. Na razie nie mogłem dojść, jaki Andrea miała na to sposób. Byłem zdumiony i zachwycony. Zdjęcia kryły tajemnicę, którą chciało się poznać.
Spędziłem w pracowni dwie godziny, które minęły jak chwila. Rozmawialiśmy niewiele, właściwie tylko ja mówiłem, a Andrea uśmiechała się i milczała. Pokazała mi zdjęcia, które lubiła najbardziej i, ku mojemu zadowoleniu, były to te, które i ja bym wybrał.
Tej nocy miałem sen. Już przywykłem, że śniłem teraz częściej niż kiedykolwiek i że zapamiętywałem senne obrazy. Nawet czekałem na nie. I kiedy przespałem którąś noc kamiennym snem bez snów, bywałem zawiedziony.
Jechałem taksówką przez miasto. Kierowca prowadził szybko, a ja nie wiedziałem, dokąd i po co jadę. Zatrzymaliśmy się przed parterowym domkiem. Wysiadłem. Nacisnąłem dzwonek. Otworzyła mi młoda dziewczyna, dość ładna. Zaprosiła mnie do wnętrza. Usiadłem i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że jest kaleką, nie fizycznie, lecz psychicznie. Ma jechać do Paryża na naukę. Dała mi jednak do zrozumienia, że choroba to wymysł jej matki. Ale ja nie byłem tego taki pewien. Po chwili pojawiła się druga dziewczyna, siostra, nie siostra. I matka, która natychmiast zaczęła sprzątać. Robiła to bardzo sprawnie, choć jak spostrzegłem, była na wózku inwalidzkim. Nagle widzę w pokoju mojego przyjaciela. Przystojny, opalony, tylko w slipkach. Przyglądam mu się i stwierdzam, że to nie mój przyjaciel, ale ja sam. Jestem nagi i mam kobiece piersi, a między nogami to, co mają wszystkie kobiety. Czuję podniecenie i energicznie dobieram się do niego, niej, siebie samego? Cóż to za ułomna anima, pomyślałem, budząc się i przypominając sobie swój sen.
Sny, które nawiedzały mnie w tamtym czasie, w jakiś tajemniczy sposób pomagały mi uporać się z samym sobą. Pozornie niewiele się zmieniło w moim życiu. Wciąż towarzyszyła mi tymczasowość i niepewność własnej drogi. A jednak coś, co było moją ukształtowaną już wewnętrzną konstrukcją, obrastało nowymi zdarzeniami. Starzałem się? Nie. Raczej dojrzewałem. I sam coraz wyraźniej zaczynałem to odczuwać. Rzadziej też myślałem o tym, co napawało mnie takim lękiem: o śmierci. Czułem, jakbym stopami zagarniał większą przestrzeń i mocniej stał na ziemi, a przede mną rozciągał się widok, który uspokajał niczym spojrzenie z góry na łagodną dolinę poniżej.
Któregoś dnia zadzwoniła moja matka. Kiedy usłyszałem jej głos, poczułem się głupio. Nie odzywałem się do niej chyba z kilka tygodni. Już chciałem zacząć się usprawiedliwiać, kiedy uprzedziła mnie, jak zwykle.
– Nie musisz się tłumaczyć, rozumiem. Masz swoje sprawy. Ja to szanuję – powiedziała.
Poczułem się jeszcze gorzej. Ale postanowiłem tego nie okazywać. Skoro mówi, że mnie rozumie, i wybacza mi, to wie, co robi.
– Okay, mamo. Co u ciebie? – spytałem.
– Dobrze, naprawdę, wszystko dobrze. Może zaprosisz mnie do siebie? Mam teraz trochę wolnego czasu, potem znów będzie urwanie głowy. Chciałabym cię zobaczyć.
Rozejrzałem się po swoim pokoju. Robił wrażenie, jakby mieszkał w nim ktoś, kto jeszcze nie pogodził się sam ze sobą. Ten ktoś miał teraz zaprosić tu swoją matkę. Chwila wahania była tak krótka, że mama nie zdążyła zauważyć moich wątpliwości.
– Możesz przyjść, kiedy tylko zechcesz. Zabrałem się zaraz do sprzątania. Potem zrobiłem zakupy, żeby zapełnić lodówkę i stworzyć wrażenie jakiej takiej stabilizacji. Tulipany i żonkile z pobliskiego bazaru włożyłem do szklanego dzbanka, który pożyczyłem od Jędrusi. Dała mi też ciemnobordową chustę, którą radziła przykryć łóżko. Tych kilka rzeczy sprawiło, że sam z przyjemnością spojrzałem na miejsce, w którym tak niedbale żyłem do tej pory.
Przyszła następnego dnia w południe. Miała na sobie coś naprawdę ładnego w kolorach złoto-beżowo-czerwonych. Ciepłe barwy podkreślały jej oliwkową cerę i ciemnokasztanowe włosy wprost od fryzjera. Pachniała delikatnie dyskretnymi perfumami w sam raz na tę porę.
– Wyglądasz super – powiedziałem, cmokając ją w policzek.
Posadziłem mamę w moim ulubionym fotelu, przede wszystkim dlatego, że był jedynym porządnym meblem w mieszkaniu. Rozejrzała się dyskretnie, ale nie byłem pewien, czy dała się nabrać na pozory ładu, który próbowałem tu wprowadzić z okazji jej wizyty. Poprosiła o coś do picia i zauważyłem jej baczne spojrzenie, które zanurzyła we wnętrzu lodówki. Była mile zdziwiona i nie ukrywała tego.
– Cieszę się, że nie głodujesz – powiedziała, a ja zapewniłem ją, że gotuję sobie codziennie przynajmniej jeden ciepły posiłek.
Tak udawaliśmy przed sobą przez pierwsze chwile, wreszcie zaczęła się rozluźniać i wypadać z roli troskliwej matki, która zresztą wcale do niej nie pasowała. Ciekaw byłem, czy ma jakiś problem, czy też przeczuwa, że w moim życiu coś się dzieje, a może ani jedno, ani drugie.
– No więc jak ci się żyje z twoim nowym mężem? – spytałem.
Spojrzała trochę niepewnie i byłem zły, że zabrzmiało to zbyt obcesowo, może nawet trochę zaczepnie, choć nie czułem już w sobie poprzedniej agresji i naprawdę chciałem wiedzieć. Uśmiechnąłem się promiennie, żeby zatrzeć niemiłe wrażenie.
– Miłość to spotkanie – powiedziała moja matka. – A spotkania bywają różne. – Milczała przez chwilę i czekałem na wyjaśnienia, obawiając się, że to wstęp do jakiejś niewesołej konkluzji. – Nasze spotkanie należy do tych szczęśliwych. Wiesz, budzę się rano i nie czuję potrzeby makijażu, tuszowania swoich braków. Wystarcza mi kąpiel i świeżo umyte włosy. Czy to znaczy, że się zaniedbuję? Nie, ja się tak dobrze czuję ze swoim mężem.
– Zawsze lubiłaś dbać o siebie. Co z fryzjerem, kosmetyczką? – spytałem.
– Nie zrezygnowałam z nich. Naturalność ma swoje granice – zaśmiała się. – Ale jest coś dziwnego – zaczęła z lekkim wahaniem – dawniej czułam się tylko i wyłącznie kobietą, pielęgnowanie własnej kobiecości zdawało mi się najważniejsze, a teraz... Jak by ci to opisać? Grecy nazywali mężczyznę i kobietę, którzy są parą, androgynem. Czuję w sobie coraz więcej męskich cech... A moje małżeństwo dobrze służy tej mojej nieznanej mi dotąd sferze.
Zdziwiło mnie, że mówi o tym. Nigdy tak dotąd nie rozmawialiśmy. Ale nagle przypomniałem sobie swój poranny sen i zdumiony, że najwyraźniej oboje krążymy wokół czegoś bliskiego, opowiedziałem jej wszystkie szczegóły, które tkwiły we mnie poukładane niczym na półkach w szafie.
– Myślę, że wiesz o sobie więcej, niż ci się wydaje – powiedziała moja matka.
– Ostatnio męczy mnie coś mrocznego we mnie. Nie wiem, co o tym myśleć – zacząłem odważnie, ale zaraz umilkłem tchórzliwie. Nie umiałem rozmawiać o sobie, o swoich problemach, a ona mimo wszystko dobrze mnie znała i nie oczekiwała ode mnie spowiedzi.
– Nie trzeba się bać ciemności. Ludzie myślą, że rozum powinien rządzić naszym cieniem, ale ja myślę, że lepiej, kiedy to jest jak spotkanie, jak rozmowa.
– Tak jak w miłości?
– Może tak byłoby najlepiej? Pomyśl, ile problemów rozwiązuje się poza naszym umysłem, w stanie uśpienia czy na wpół czuwania.
– Niektórzy uważają, że cała nasza cywilizacja to takie mozolne wydobywanie się ze snu, z mroku.
– Ja też tak myślę – powiedziała. – Światło czasem bardzo mnie męczy, oślepia. W świetle nie można się schronić, ono wystawia nas na widok, boleśnie obnaża.
– Przecież jesteś aktorką. Nigdy nie mówiłaś, że nie lubisz swojej pracy.
– Dla mnie aktorstwo to pokonywanie tej niechęci do pełnego światła. Lubię ciemność. Odpoczywam dopiero tam, gdzie mogę się spotkać z własnym cieniem. Stamtąd też lepiej widać światło.
Potem zaczęła opowiadać o swojej nowej roli, ale ten temat nie był mi już tak bliski. Słuchałem, lekko rozkojarzony, a moje myśli krążyły wokół tego, co mówiła o świetle i cieniu. Nawet zastanawiałem się, jak ja to czuję, ale w moim umyśle zapanował dziwny chaos.
– Słuchasz mnie? – spytała w pewnej chwili. Spojrzałem tak nieprzytomnie, że zaczęła się śmiać. Wkrótce musiała iść. Nie powiedziałem jej o swoich miłosnych problemach, ale czułem, że ona i tak wie. Widziałem to w jej spojrzeniu. Kiedy wychodziła, objęła mnie na krótką chwilę i poczułem coś dotąd nieznanego, czego nie umiałem, a może nie chciałem nazwać.
Dlaczego tak rzadko się spotykamy? – pomyślałem i poczułem smutek. Na krótką chwilę wróciły do mnie minione dni, kiedy z płonącymi policzkami czekałem na matkę jak na królową z baśni. Machnąłem ręką, odganiając głupie wspomnienia.
Teraz nie mogłem myśleć o przeszłości. Stałem w obliczu wyzwania. Zdobyć Jędrusię. Pozyskać jej względy. Uczucie. Dobrać się do jej paczuszka. Wciąż jednak nie wiedziałem, co ma być pierwsze – miłość czy seks.
Następnego dnia wpadła do mnie z jakimś listem w ręce, którym wymachiwała niczym flagą. Okazało się, że miał to być bilet wstępu na prawdziwe europejskie salony. Nie wierzyliśmy własnym oczom.
– Przeczytaj to jeszcze raz, może ja czegoś nie zrozumiałam – prosiła i musiałem po raz kolejny tłumaczyć z francuskiego, którego sama nie była całkiem pewna.
Zapraszano ją do wzięcia udziału w wystawie prac artystów z Europy Wschodniej. Tytuł wystawy był dość banalny, ale sam pomysł wydał nam się świetny. Dawał szansę tym, którzy jeszcze do niedawna tkwili zamknięci w świecie sztucznym i wydumanym. Jędrusia, choć jeszcze tak młoda, przeczuwała, jak ważna będzie dla niej ta konfrontacja.
– Wyjadę, wyjadę – powtarzała, kręciła się po pokoju, nieomal tańczyła z radości.
– Proszą cię, żebyś wybrała trzy prace i wysłała im. To nie będzie proste. No i musisz się dobrze zastanowić.
Nie bardzo słuchała, co do niej mówię. Poddawała się żywiołowo swojej radości. Twarz o jasnej cerze pociemniała z emocji. Kosmyki włosów opadły jej na czoło. Uniosła ręce, jakby gestem chciała sobie dodać odwagi.
– No, ale jak myślisz, spodoba im się to, co im poślę?
– Już im się spodobało – zapewniłem i jeszcze raz zerknąłem na list.
– Nie mogę w to uwierzyć. Wiesz – powiedziała postanowiłam się rozstać z Markiem. I z Czarkiem też dodała i spojrzała wprost na mnie.
Stałem bez ruchu i milczałem. Dlaczego to mówi? Dlaczego teraz? Dlaczego właśnie mnie? Podeszła bliżej i teraz patrzyła trochę z dołu. Oczy Andrei były przejrzyste. Widziałem w nich złote plamki światła. Tuż obok pulsowało jej ciało. Czułem ogarniające mnie fale ciepła. Położyłem ręce na biodrach dziewczyny. Odchyliłem brzeg bluzki i wsuwając rękę głębiej, przyciągnąłem ją do siebie. Podniosła twarz. Poczułem, jak unosi się lekko na palcach i dotyka moich ust.
Nasz pierwszy pocałunek był pełen westchnień i musiał trwać tak długo, że straciłem poczucie czasu. Dawno, może nawet nigdy, nie czułem się tak lekko, tak swobodnie. Tuliłem ją do siebie, pełen niespodziewanie odnalezionej radości. Musiała chyba czuć podobnie, bo nie mogła się ode mnie oderwać. Ocknęliśmy się wreszcie i odsuwając ją od siebie, popatrzyłem na jej twarz. Co w niej było? Pożądanie, uczucie, zdziwienie? Tak, była zdziwiona. Ja też. Odkryliśmy nagle coś, o czym nie wiedzieliśmy.
– Nie myślałam, że... – zaczęła i umilkła.
– Ja też...
Myślenie nie było teraz naszą najmocniejszą stroną. Ważne były uczucia. Oboje poczuliśmy, że znaleźliśmy się w przestrzeni, w której jest nam dobrze. To nie było złudzenie. Widziałem, jak ona się porusza, jak jej ciało staje się miękkie i giętkie, kiedy zbliża się do mnie, jak błyszczą jej oczy i bezwiednie rozchylają się wargi. Patrzyłem na jej usta i czułem, że mój oddech się pogłębia, coś rośnie we mnie i wypełnia się miłosnym pragnieniem.
Te pierwsze chwile, kiedy nic nie jest jeszcze do końca pewne, a wszystko wydaje się możliwe. Piękne chwile rodzącej się miłości. Ufność była rzeczą tak łatwą jak oddech. Rozkosz nadchodziła sama, nieproszona i oczywista. A jednak coś się zbliżało, jakiś niepokój, niepewność. Czy Jędrusia rozstanie się ze swoimi mężczyznami, czy naprawdę tego chce, czy tylko zwodzi siebie i mnie? – zadawałem sobie pytanie.
Wkrótce okazało się, że rozstanie nie jest takie proste. Obaj nie chcieli się na nie zgodzić, zwłaszcza Marek się buntował, choć przecież musiało mu być na rękę uwolnienie się od trudnej miłości, która najwyraźniej mocno zaczynała komplikować jego życie. Czarek też poczuł się odepchnięty i nieszczęśliwy.
Przez następne dwa tygodnie Jędrusia intensywnie pracowała nad zdjęciami, które miała wysłać na wystawę, i balansowała między oboma zestresowanymi facetami. Nie chciałem być tym trzecim, dlatego trzymałem się na uboczu i tylko kiedy trzeba jej było w czymś pomóc, pojawiałem się niczym dobry duch. Taktyka była świetna. Jędrusia czuła się przy mnie coraz lepiej i pewniej. Potrzebowała mnie. Seks postanowiłem odłożyć na później. Miałem jednak nadzieję, że owo później nastąpi niedługo.
Częściej zacząłem wychodzić wówczas z domu. Pora roku sprzyjała temu. Był maj, powietrze pachniało inaczej, śpiewały ptaki. Dobrze było patrzeć na pokryte młodą zielenią gałęzie drzew. Czuć własne ciało niczym swobodny, zdrowy, ruchliwy organizm jakiegoś w miarę agresywnego zwierzęcia. Chciało mi się żyć. Zdawało mi się, że kobiety oglądają się za mną i że w ich spojrzeniu dostrzegam nieukrywaną pożądliwość. Tak naprawdę to raczej ja tak właśnie patrzyłem na nie. Miłość do Jędrusi sprawiała, że wszystko pełne było uczuć, erotyzmu, pożądania. Wszystko mnie cieszyło i podobało mi się jak nigdy dotąd.
Wreszcie prace Jędrusi zostały ukończone i wysłane do Paryża. Ona sama poczuła się zmęczona i wyczerpana nadmiarem zdarzeń. Powoli jednak jej problemy zaczęły się rozwiązywać same. Czarek zajął się nową dziewczyną, a Marek wyjechał z żoną na wycieczkę do Maroka, co traktował pewnie jako późną ekspiację wobec swojej ślubnej. Jędrusia odetchnęła, a ja... Ja trwałem teraz w niekończącej się euforii i tylko czasem, jak niemiły cień, pojawiała się myśl, że nic nie trwa wiecznie.
I rzeczywiście. Jędrusia dostała kolejny list, w którym organizator wystawy zawiadamiał, że udało mu się zdobyć pieniądze na przyjazd artystów do Paryża. Jędrusia była poprzedniego roku w Paryżu, uznała wówczas, że jest to jej miasto i że czuje się w nim jak u siebie. Łatwość, z jaką poruszała się po centrum pieszo, zachwyciła ją. Była jednak wówczas bardzo krótko, z rodzicami, więc do pełni szczęścia brakowało jej czasu i samodzielności. Zaproszenie na wystawę obiecywało teraz jedno i drugie. Ale co oznaczało dla mnie? Rozstanie z dziewczyną, w której byłem zakochany i z którą chciałem jak najszybciej pójść do łóżka.
Na dzień przed wyjazdem Jędrusia przyszła do mnie. Wydawało mi się, że jest trochę smutna, ale kiedy spytałem ją o powód, spojrzała na mnie i nic nie odpowiedziała. Wciąż nie mówiliśmy sobie jeszcze o swoich uczuciach. Wszystko było w zawieszeniu, niezbyt pewne i niejasne. Czy rozstała się już ostatecznie ze swoimi kochankami, czy może tylko zwodziła mnie, kierując się swoją zasadą: im bardziej musisz kłamać, tym częściej mów prawdę?
– Nie chcę wyjeżdżać – powiedziała nieoczekiwanie, i to potwierdziło moje obawy. Wiedziałem przecież, że nie może się już doczekać wyjazdu.
– Musisz, to twoja wielka szansa. Przyjadę do ciebie – obiecałem, choć w tej chwili nie wiedziałem, czy będzie to możliwe.
Oczy Andrei rozjaśniły się, podeszła do mnie i poprosiła, żebym jej to obiecał. Objąłem ją i zbliżyłem usta do jej ucha. Powiedziałem tak cicho, że raczej tylko poczuła tchnienie mojego oddechu, niż usłyszała: „Obiecuję”. Przytuliła się do mnie całym ciałem. Staliśmy blisko drzwi, w rogu pokoju, tuż przy wieszaku z płaszczami. Pociągnąłem ją w ten mroczny kąt i oparci o ścianę całowaliśmy się z nieznanym nam dotąd zapałem. Oboje czuliśmy, że musimy coś zrobić z naszym podnieceniem, ale gdy z tęsknotą spojrzałem w kierunku łóżka, nagle zabrzmiał dzwonek. Staliśmy nieruchomo, nasłuchując. Za drzwiami słychać było jakieś głosy, hałas, ktoś zaczął pukać energicznie i było jasne, że nie dadzą nam spokoju. Jędrusia poprawiła spódniczkę i bluzkę, ja przeczesałem włosy ręką i wyszedłem, żeby otworzyć.
To były przyjaciółki Jędrusi, które przyszły się z nią pożegnać. Scena miłosna między nami została przesunięta w czasie. Na jak długo, nie miałem pojęcia. Z lekką irytacją przysłuchiwałem się paplaninie dziewcząt, które choć wszystkie młode i ładne, bladły przy mojej Jędrusi.
Byłem milczący i ponury i któraś z nich nazwała mnie smutasem. Śmiały się ze mnie i pytały, czy przypadkiem nie zakochałem się nieszczęśliwie. Potem wyciągnęły Jędrusię do pubu, a ja zostałem ze swoimi niewesołymi myślami. Następnego dnia rano wyjechała. Jej kształt rozpłynął się niczym kostka cukru w szklance herbaty, ale pozostał smak, słodki i sycący. Zacząłem się zastanawiać, jak sprawić, żeby to, co jej obiecałem, mogło się spełnić. Trzeba się było zabrać do organizowania wyjazdu.
Wiosna tamtego roku była niespokojna. Od dawna już nie zaglądałem do gazet, wciąż zajęty swoimi sprawami, ale nie mogłem dłużej trwać w miłosnym otępieniu. Zaczęła się wojna w Bośni. Miałem znajomych w Sarajewie. Dzwoniłem do nich, żeby się czegoś dowiedzieć. Telefon nie odpowiadał. Zmieniłem któregoś razu ostatnie dwie cyfry na inne, licząc na to, że na ulicy obok są jeszcze jacyś ludzie i działają telefony. Wreszcie ktoś odebrał. Z trudem dogadałem się z nieznajomym. Rozmowa wytrąciła mnie całkiem z równowagi. „Tu cały czas lecą bomby. Nie wiemy, czy w ogóle przeżyjemy. Na ulicy, o którą pan pyta, nikt już nie mieszka. Wszyscy uciekli. Kto nie zdążył, leży pod gruzami” – krzyczał jakiś człowiek i połączenie zostało przerwane.
Wszystko to przygnębiało mnie i przerażało. Życie ma jednak to do siebie, że nie tak łatwo ulega destrukcji. Wkrótce zapomniałem o nieszczęściach innych, a moje myśli krążyły wciąż wokół Jędrusi. Wyobrażałem sobie spotkanie z nią. Jak zbliżam się do niej, jak padamy sobie w objęcia, jak kochamy się całą noc, a potem jeszcze rankiem, który przeciąga się aż do południa. Wierzyłem i nie wierzyłem jednocześnie w jej uczucie do mnie. Rzeczywistość była niejasna, to prawda, ale intuicja mówiła mi, że ona też mnie pragnie. Jednym słowem, cierpiałem na rozkoszną niepewność zakochanego.
Któregoś dnia zadzwoniła do mnie. Usłyszałem jej ciemny głos i poczułem miły dreszcz podniecenia. Krótko opowiedziała mi, jak potoczyły się jej sprawy. Wiedziałem już wcześniej, że wystawa była sukcesem. Prace Jędrusi bardzo się podobały. Wpadła w wir życia towarzyskiego.
– Nie przypuszczałam nawet, że tu są tacy świetni ludzie.
– Korzystaj z każdej okazji – radziłem jej niczym dobry wujaszek. – Jesteś bardzo zdolna i wierzę w ciebie – zapewniałem.
– Dzięki, jesteś kochany. – Krótką chwilę milczała, po czym usłyszałem: – Chcę zostać trochę dłużej. Chyba dostanę jakieś małe stypendium.
Jęknąłem w duchu, ale nie okazałem niepokoju. Zresztą po chwili oznajmiła mi, że musi mnie zobaczyć, i błagała, żebym przyjechał jak najprędzej. Nie trzeba mnie było prosić, w tej chwili obiecałbym jej, że odnajdę ją na Księżycu. Uspokoiła się i przez następne minuty, które wystukiwały wysoki rachunek za naszą przyjemność, oddawaliśmy się erotycznym wizjom. Kiedy atmosfera zrobiła się gęsta od westchnień, coś przerwało rozmowę i przez chwilę słuchałem monotonnego sygnału zajętej linii. Ostrożnie odłożyłem słuchawkę, jakby po drugiej stronie siedziała wciąż jeszcze przytulona do niej Jędrusia.
No tak, pomyślałem, to było do przewidzenia. Śliczna, utalentowana, pełna życia dziewczyna musiała zwrócić na siebie uwagę zblazowanych paryskich artystów. Poczułem skurcz niepokoju i zazdrość. Czyżbym miał zostać niczym pies z ogryzioną przez innych kością? Postanowiłem się nie poddawać. Dwa dni później wsiadałem do samochodu i z mapą rozłożoną na pustym miejscu pasażera ruszałem w drogę.
Zdecydowałem się jechać nocą, kiedy przestrzeń można pokonywać bez przeszkód, a świat dookoła nie rozprasza uwagi. Przeczekałem zmierzch i zanikające światło, które zmniejsza ostrość widzenia. Około dziesiątej wieczorem zapadły ciemności. Wyszedłem z domu. Był późnomajowy wieczór po ciepłym i parnym dniu. Pachniało więdnącym bzem, świeżo rozkwitłym jaśminem i kurzem, który pokrywał nagrzany asfalt jezdni. Wrzuciłem do bagażnika torbę z rzeczami, karimatę i śpiwór. Wsiadłem do samochodu. Drzwiczki trzasnęły sucho w ciszy opustoszałej o tej porze ulicy.
Obejrzałem się jeszcze i popatrzyłem w ciemne okna swojego mieszkania. Ruszyłem.
Dość szybko przejechałem przez miasto i kiedy skończyły się ostatnie latarnie, nagle ogarnęły mnie nieprzeniknione ciemności. Wszystko stało się bardziej tajemnicze, zamknięte w jakiejś czarnej, a jednak bezpiecznej przestrzeni. Owady fosforyzowały w świetle reflektorów i rozbijały miękkie ciała o maskę samochodu. Zakręty wyłaniały się niespodziewanie i prowadziły, wbrew oczekiwaniu, łagodnie i bezpiecznie do przodu. W mieście było ciepło i parno, lecz tu przeszła najwyraźniej silna burza, zrobiło się mokro i ziemia promieniowała nagle uwolnionym ciepłem. Wkrótce zanurzyłem się we mgle, która gęstniała coraz bardziej.
Mleczna biel początkowo mnie męczyła, ale wkrótce sunąłem gładko do przodu jakby jakimś tunelem, którego kres, choć wciąż się oddalał, przybliżał mnie jednak do celu. Czasem tylko, kilka razy zaledwie na przestrzeni wielu kilometrów, zobaczyłem rozmyte światła samochodu jadącego z naprzeciwka. Mijaliśmy się, zwalniając nieco, żeby w tej mgle nie zawadzić o siebie.
Jechało mi się dobrze. Chwyciłem rytm drogi, jej wibracje. Czułem się rozluźniony i szczęśliwy. Bezpieczny wśród nocy, w mroku, we mgle. Wskazówka na tablicy rozdzielczej wkrótce przekroczyła setkę i musiałem poskromić swoją niecierpliwość, bo mgła była zbyt gęsta. Zmieniłem bieg. Trzymając jedną rękę na kierownicy, drugą na drążku biegów, poczułem silny przypływ pożądania i tuż przy sobie nieomal dotykalną obecność dziewczyny.
Zdawało mi się, że ona siedzi obok, wygodnie oparta, z wysuniętymi do przodu nogami, z rękami ułożonymi luźno na udach, które lekko rozsunęła, a ja mówię do niej: „Dlaczego włożyłaś spodnie? W spódnicy byłabyś bardziej...” – nie kończę, lecz myślę: „dostępna”. Ona, nie patrząc na mnie, rozpina dwa guziki bluzki i mruczy coś pod nosem. Nie spuszczając wzroku z mlecznej od mgły drogi, czuję, że zsuwa bluzkę z ramion. Pochyla się i zdejmuje pantofle. Odwróciłem głowę. Siedzenie obok mnie było puste.
Przesunąłem ręką po kierownicy, jakby to były kobiece biodra i coś z ich krągłości zostało mi pod palcami. Moje myśli, rozproszone i mgliste, rozpływały się w bieli za szybą. Milczałem, byłem przecież sam, ale gdyby ona siedziała obok, nasza rozmowa musiałaby się ograniczyć do jakichś urywanych słów i pomrukiwań, bo pożądanie tworzy napięcie, które potrzebuje ciszy.
Powietrze stało się teraz gęste od moich pragnień i przestałem powstrzymywać własne marzenia. Wyobrażałem sobie, że leżymy, niezbyt wygodnie, ale od czegóż wyobraźnia, na tylnym siedzeniu mojego starego mercedesa i robimy to, co robią zwykle pary, które długo czekały na spotkanie. Próbowałem to nazwać, ale od razu natrafiłem na przeszkody nie do pokonania. W określeniach tych było zbyt wiele męskiej agresji i kobiecej uległości. Nazwy medyczne brzmiały sucho i kategorycznie. Potoczne były wulgarne, wulgarne prawie nie do przyjęcia, zabawne gubiły całą tajemnicę, biblijne śmieszyły i wreszcie pozostało mi to jedno: kochaliśmy się na tylnym siedzeniu mojego mercedesa, który pędził we mgle w sobie tylko wiadomym kierunku. Tablice z nazwami miejscowości migały jak znaki jakiejś nieznanej rzeczywistości. Trzymałem głowę ukochanej dziewczyny w dłoniach, chroniąc ją przed uderzeniem. Patrzyliśmy sobie w oczy, a nasze ciała zanurzały się w sobie i syciły rozkoszą. Mgła dawno już się rozwiała, ciemności zaczęły rzednąć. Zrobiło się chłodno. Coś zapaliło się w mojej pamięci i wkrótce wiedziałem, że zbliżam się do granicy.
Urzędnicy byli senni, ruch niewielki. Przejechałem bez przeszkód i pomknąłem dalej. Słodkie rojenia nie wróciły już jednak z poprzednią siłą. Zbliżał się świt, kiedy zjechałem z autostrady i w motelu na poboczu przetrwałem ranek. Do południa spałem niespokojnie. Obrazy dnia i nocy nakładały się na siebie i nie potrafiłem rozróżnić, co jest jawą, a co snem.
Ocknąłem się nagle. Na zegarku była dwunasta i przez krótką chwilę nie wiedziałem, czy to południe, czy północ. Świeciło słońce i nie miałem już wątpliwości, że zaczął się ostatni dzień mojej podróży. Wstałem. W barze wypiłem dwie filiżanki całkiem niezłej kawy i ruszyłem dalej.
Jechałem cały dzień. Późnym wieczorem, na szczęście bez przygód i większych przeszkód, wjechałem do Paryża. Godzinę krążyłem po mieście, zanim wreszcie znalazłem parking w pobliżu ulicy, gdzie mieszkała teraz Jędrusia. Nie miałem karty do automatu i liczyłem tylko na to, że czeka na mnie cierpliwie. Z torbą na ramieniu i planem ulic ruszyłem przed siebie. Bardziej intuicja niż mapa doprowadziła mnie na miejsce. Byłem w pobliżu Place de Yosges. Długimi podcieniami doszedłem do kamienicy pod numerem, który podała mi Jędrusia. Ostatni goście wychodzili z jakiejś niewielkiej knajpki na rogu. Tu przynajmniej życie toczy się do późna, pomyślałem, patrząc na zegarek. Zbliżało się wpół do dwunastej. Wybrałem numer kodu.
Długo nikt nie podchodził, wreszcie usłyszałem, że ktoś podnosi słuchawkę. Przybliżyłem twarz do mikrofonu. „Dobrze, że już jesteś. Wchodź” – usłyszałem i pchnąłem ciężkie drzwi. Nie mogłem się powstrzymać i przeskakując po dwa stopnie, wbiegłem na drugie piętro. Drzwi były lekko uchylone. Wszedłem i w ciemnościach wpadłem wprost w jej ramiona. Nie czułem zmęczenia, zapomniałem o przeszkodach, przestałem myśleć. Tuliłem ją do siebie i coś szeptałem do czubka jej głowy. Podniosła twarz. Patrzyliśmy na siebie chwilę w mroku rozświetlonym jakimś słabym światłem sączącym się z głębi mieszkania. Całowałem ją i nie mogłem oderwać się od jej ust, jakbym chciał nasycić pragnienie, które czekało zbyt długo.
W pewnej chwili odsunęła się i popchnęła mnie lekko w stronę łazienki. Wszedłem do obszernego pomieszczenia z oknem i staroświecką wanną na wygiętych nogach. Zdjąłem sweter, podkoszulek i spojrzałem w lustro. Było nieźle, ale nie miałem teraz czasu na podziwianie własnej muskulatury. Szybko wskoczyłem do wanny i równie szybko z niej wyskoczyłem, tak bardzo chciałem już znaleźć się w łóżku Jędrusi. Zmieniłem koszulkę na świeżą i grzecznie ubrany wyszedłem z łazienki.
Szedłem w ciemnościach korytarza jak po sznurku do pokoju, w którym czekała. Zobaczyłem ją w świetle nocnej lampki siedzącą na łóżku i nagle z przerażeniem stwierdziłem, że nie zabrałem z samochodu kurtki. Miałem w niej ukrytą paczuszkę, teraz koniecznie mi potrzebną. Stanąłem jak sparaliżowany. Nie mogłem wejść tam tak po prostu jak niedoświadczony chłystek. W tamtej chwili co prawda nie bałem się niczego i gotów byłem na każde ryzyko, ale ona mogła się mnie obawiać. Nagle błysk nadziei. Sięgnąłem do tylnej kieszonki spodni. Namacałem płaski przedmiot. Były, dwie, schowane na wszelki wypadek, który teraz najwidoczniej się zdarzył. Mój honor został uratowany. Wszedłem cicho, żeby nie spłoszyć wyrazu zamyślenia na jej twarzy.
Odwróciła głowę i uśmiechnęła się. Pomyślałem, że teraz już z pewnością nic nam nie przeszkodzi. Nie było nikogo, żadnych przyjaciół, znajomych, rozgadanych przyjaciółek. Byliśmy tylko my i nasze pragnienia. Zrzuciła sukienkę i została w małych majteczkach i koronkowym staniku. I tego było mi za wiele. Zdjęła to także i stanęła przede mną naga. Piersi miała drobne, ale kształtne, o czubkach delikatnie różowych niczym dwie poziomki zanurzone w bitej śmietanie. Wzruszająco tuliły się jedna do drugiej. Niewielki pępek na płaskim brzuchu był niczym ślad pozostawiony przez Stwórcę na pamiątkę narodzin. Koronkowy wzgórek łonowy, pełen złotorudych pierścionków, zaskakiwał, gdyż nie była blondynką. Biodra, nieco zbyt szerokie, zachwyciły mnie najbardziej. Były w tym doskonałym ciele najpiękniejszym prezentem. Nie spuszczając z niej wzroku, zdjąłem wszystko, co miałem na sobie. Już nic, żaden telefon, dzwonek do drzwi, żadna sprawa do załatwienia ani nawet nasza nagła nieśmiałość, nic nie mogło nam teraz przeszkodzić.
Moje napięcie rozpłynęło się łagodnie w fali ciepła, która promieniowała na brzuch, uda, zagarniając resztę ciała i przenikając wreszcie do mojego spragnionego serca. Kochałem ją. Mówiłem o swoim pragnieniu, o swojej miłości. Słyszałem jej oddech tuż obok. Czy rzeczywiście mówiłem, czy tylko tak mi się zdawało? Ona też coś szeptała do mnie, a jej słowa docierały wprost tam, gdzie dotąd było tak pusto i zimno.
Pochylała się nade mną. Włosy muskały moje usta. Wszystkie moje wyobrażenia o wstępnych pieszczotach, moja zarozumiała pewność, że to ja będę prowadził, zagubiły się w łagodnym ruchu, który był jak przypływ i odpływ. Poruszałem się, wiedziony odwiecznym instynktem, nie myśląc o niczym. Miałem uczucie, jakby część mnie, której nadmiar sprawiał ból, przelewała się do innego naczynia.
Resztka świadomości mówiła mi, że moja ukochana nie miała orgazmu. Nie powiedziała mi o tym, ale która z nich chce się do tego przyznać? Z pewnością nie odnaleźliśmy punktu A, pomyślałem. Może jednak był to punkt G albo U. Do diabła z tym! Zastanowię się jutro, postanowiłem i poczułem, jak wszystko nagle znika. Wtulając się w jej ciało ciepłe jak lisie futro, zapadłem w sen.
– Śpiochu, obudź się, śniadanie – usłyszałem i otworzyłem oczy.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie jestem i skąd dobiega głos ani, co gorsza, czyj to głos. Leżałem w pokoju, którego nie znałem. W jakimś szerokim i nieprzyzwoicie wygodnym łóżku. Jędrusia! Westchnąłem z ulgą. Wszystko w tej samej chwili wróciło do mnie ze zdwojoną siłą. Moje oczekiwanie, niepokój, zmęczenie i wreszcie cała miłosna rozkosz. Podniosłem się i usiadłem. Weszła z tacą, którą postawiła na stoliku. Miała na sobie bawełnianą koszulkę, która ledwie zakrywała jej pośladki. Włosy związała niedbale na czubku głowy, a długie wijące się pasma opadały jej na ramiona. Była piękna.
– Jesteś w Paryżu – powiedziała. – Musisz zobaczyć, jak wygląda francuskie śniadanie.
– Najpierw chciałbym sprawdzić jakość tego francuskiego łóżka.
– Jest doskonałe, zapewniam cię – oświadczyła. – Nawet nie musisz sprawdzać.
Miała rację. Rozejrzałem się po sypialni. Wszystko tu było zrobione z myślą o wygodzie i miłosnych uciechach. Nawet duże lustro na staroświeckiej komodzie służyło z pewnością do różnych celów. Poruszyłem się na łóżku, które odpowiedziało sprężyście. Jędrusia przysiadła na brzegu. Przyciągnąłem ją do siebie.
Jedliśmy słodkie bułeczki i rogaliki, które zostawiały na palcach tłuste ślady, piliśmy kawę ze śmietanką. Usta Jędrusi były słodsze niż krople miodu, które zlizywałem z jej palców. Pytałem ją, jak jej było poprzedniego wieczoru. Zapewniała mnie, że dawno już nie czuła się tak wspaniale.
– Długo na to czekałam. Byłeś taki niezdecydowany.
– A ty byłaś taka zajęta – powiedziałem i pożałowałem swoich słów, bo spojrzała na mnie mrocznie.
– Nie przypominaj mi. Byłam głupia i zła. Zawracałam głowę niewłaściwym mężczyznom. Mówiłam ci zresztą, że jestem grzesznicą.
– Ale jaką piękną grzesznicą – szepnąłem i lekko popchnąłem ją na łóżko.
Tym razem kochaliśmy się powoli. Poznawałem jej ciało i jego skryte potrzeby. Czule odpowiadała na moje gesty i pieszczoty. Małe źródełka jej rozkoszy spływały po moich palcach. Poruszyłem całą wyobraźnię, żeby była szczęśliwa.
Leżeliśmy potem, patrząc na siebie w milczeniu, całkiem wyczerpani. Na zewnątrz toczyło się życie. Wielkie miasto przyzywało nas, ale my mieliśmy tylko siebie. Czułe słowa, gorące wyznania i zaklęcia kłębiły się w mojej głowie. Chciałem wypowiedzieć to wszystko, co tkwiło we mnie od tak dawna, ale jeszcze nie umiałem się na to zdobyć. Wreszcie podniosłem się i stanąłem obok łóżka, patrząc na dziewczynę leniwie wtuloną w pościel. Moją uwagę zwróciło lustro. Można się było w nim przejrzeć ze wszystkich stron. Zaintrygowany próbowałem zobaczyć własne plecy. Jędrusia wstała i zbliżyła się do mnie. Staliśmy razem, nadzy, szczęśliwi, zakochani, i patrzyliśmy na siebie w lustrze.
– Takie lustro nazywa się psyche – powiedziała.
– Psyche? – spytałem zdumiony. – Nie wiedziałem o tym.
Przesunęła się i stanęła, plecami opierając się o moje plecy. Rękami wysuniętymi w tył objęła mnie w pasie. Zrobiłem to samo. Popatrzyliśmy znowu. Nasze splecione ze sobą postacie przenikały w głąb lustra wciąż dalej i dalej, powtarzając te same gesty i spojrzenia.
Kobieta i mężczyzna w dwóch postaciach czy też jedna postać, która otrzymała dar pełni?
Nasze francuskie śniadanie ciągnęło się aż do kolacji. Wyszliśmy, kiedy było już ciemno i zapalały się światła na ulicy. W pierwszej chwili ruch i hałas oszołomiły mnie. Byłem zmęczony po trzech dniach wrażeń. Wszystko zdawało mi się tajemnicze i trochę nierealne. Czas wydłużał się, tak bardzo nasycony był zdarzeniami i emocjami, i prawie już nie mogłem sobie przypomnieć, jak się tu znalazłem. Najważniejsze było to, że obok mnie szła Jędrusia. Spojrzałem na nią. Jej twarz była lekko zarumieniona. Uśmiechała się do siebie, do swoich myśli czy marzeń. Tamtego wieczoru spacerowaliśmy długo po rozświetlonych ulicach. Zatrzymywaliśmy się przed wystawami, siadaliśmy na ławkach nad rzeką i schodach przed kościołem.
Tak mijał dzień za dniem. Codziennie biegaliśmy na spotkania, wernisaże, do muzeów. Jędrusia była nienasycona. Chciała poznać wszystkich i zobaczyć wszystko. Szedłem dwa kroki za nią, tak bardzo wyrywała się do przodu. Byłem dziwnym turystą w tym pięknym mieście. Zapamiętywałem tylko te miejsca, które kojarzyły mi się z Jędrusia. Schody, na których się potknęła, zbiegając zbyt szybko. Ławka pod platanem, gdzie całowaliśmy się w pewne upalne południe. Kafejka, którą zupełnie nie wiedzieć czemu lubiła najbardziej. Paryż nie stał się dla mnie przygodą duchową czy towarzyską, nie był też zaliczaniem obiektów turystycznych. Stał się miejscem, w którym najważniejsze punkty układały się wzdłuż drogi, jaką poruszała się Jędrusia.
W czasie tych dni część mojego mózgu, która dostarczała mi narkotyku miłości, działała bez zarzutu. Nie bałem się niczego, nie martwiłem się, przyszłość wydawała mi się wspaniała, a szczęście bliskie na wyciągnięcie ręki. Wciąż odkrywałem w Jędrusi nowe uroki, niezwykłe talenty, zakryte dotąd przed moim wzrokiem podniecające szczegóły urody. Nie mogę powiedzieć, że przeczuwałem, jak to się skończy, bo w ogóle nie myślałem o jakimkolwiek końcu. Potężna fala energii niosła mnie przed siebie. Byłem szczęśliwym kochankiem Jędrusi. Mężczyzną jej życia. Po raz pierwszy czułem, jak mija czas, a ja staję się coraz starszy, ale nie wzbudzało to we mnie lęku, lecz było powodem do dumy. Upływ czasu nie sprawiał mi już bólu. Dojrzewanie nie było pozbywaniem się niedojrzałości, lecz wchłanianiem jej. W ten sposób łączyłem przeszłość z teraźniejszością, nie tracąc niczego, ale raczej wzbogacając własne życie. Nie myślałem już o przyszłości jako o czymś, co odbiera nam radość, lecz jak o czymś, co niesie w sobie obietnicę szczęścia.
Uwierzyłem, że Jędrusia mnie kocha i że ja kocham ją bez pamięci. Czasem, w rzadkich chwilach niepokoju, postanawiałem wyznać jej moją brzydką tajemnicę. Wspomnienie dni, kiedy wchodziłem do mieszkania Jędrusi i dotykałem przedmiotów, podglądałem jej intymny świat, prześladowało mnie. Jeśli powiem o tym teraz, myślałem, oczyszczę się, ona mi wybaczy i będzie mogła zaufać. Odkładałem ten moment. Obiecywałem sobie, że z pewnością powiem jej o tym następnego dnia, ale nie robiłem tego i wiedziałem, że prawdopodobnie nigdy się na to nie zdobędę. Ciążyła mi ta sprawa i chwile, w których o niej myślałem, były jedynymi chwilami zmąconej radości.
Powoli zbliżał się dzień, kiedy miałem wyjechać. Ona mogła zostać, ponieważ stypendium kończyło się dopiero za miesiąc. Egzaminy odłożyła na jesień. Wszystko jej sprzyjało. Nie chciałem się z nią rozstawać, ale nie miałem wyjścia.
Sprawy być może potoczyłyby się inaczej, gdyby nie pewien ranek, kiedy wychodząc z łazienki, usłyszałem fragment jej rozmowy przez telefon. Najwyraźniej rozmawiała z mężczyzną. Umawiała się z nim i była bardzo miła. Usłyszałem nawet, jak mówi: „Muszę kończyć, nie chcę, żeby słyszał...” Cofnąłem się gwałtownie i odczekałem, aż odłoży słuchawkę. Dopiero wtedy wszedłem do pokoju.
Byłem zazdrosny, to fakt. Zazdrość tkwiła, ledwie ukryta, tuż pod skórą. Czułem, jak pieką mnie policzki, a dłonie robią się lodowato zimne. Uśmiechnąłem się jednak, żeby nie domyśliła się niczego. Od tej chwili zacząłem ją obserwować. Kilka razy wychodziła sama, mówiąc, że musi się z kimś spotkać w sprawach zawodowych. Kiedy wchodziłem do pokoju, odkładała słuchawkę tak szybko, jakby ją parzyła. Odwracała wzrok. Nie chciała powiedzieć, do kogo dzwoniła. Czułem, że coś zaczyna się psuć, ale nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić.
Wreszcie nadszedł czas mojego wyjazdu.
Ostatniego wieczoru Jędrusia płakała. W pewnej chwili oznajmiła, że wraca razem ze mną, i z trudem udało mi się ją uspokoić. W Paryżu czekało na nią nowe życie, koledzy, koleżanki, kafejki, sklepy i wszystkie przyjemności, jakie daje to miasto. Nie mogłem dopuścić, żeby z tego zrezygnowała.
– Będziesz pisał? – pytała. – Pamiętaj, musisz codziennie dzwonić – powiedziała i powtórzyła to jeszcze raz.
Obiecałem, że spełnię wszystko, o co mnie prosiła. Byłem wzruszony. Moja niepewność i niepokoje rozpłynęły się pod wpływem jej żarliwych pocałunków. Nasza noc pożegnalna była długa i gorąca. Jędrusia szczytowała trzy razy. Chyba mnie kocha, pomyślałem i była to ostatnia myśl przed zaśnięciem.
Rano po łzach pozostało tylko wspomnienie. Moja dziewczyna spała beztrosko. Obudziłem ją, ale spojrzała na mnie nieprzytomnie i obróciła się na drugi bok. Wziąłem prysznic, ubrałem się. Potem kręciłem się jeszcze po mieszkaniu, sprawdzając, czy wszystko zabrałem. Przygotowałem sobie jedzenie na drogę. W pewnej chwili zdawało mi się, że słyszę ruch w sypialni. Podszedłem do drzwi. Jędrusia siedziała na łóżku i rozmawiała przez telefon. Dotarły do mnie słowa: „Tak, tak, właśnie wyjeżdża. Dobrze, oczywiście...” Reszty słów nie usłyszałem.
Nie pożegnałem się z nią. Wziąłem bagaże i cicho wyszedłem z mieszkania. Nie pamiętam, gdzie stał mój samochód i jak do niego wsiadłem. W głowie mi szumiało. A więc jednak, więc jednak cały czas mnie okłamywała.
Wkrótce zatrzymałem się w pobliżu jakiejś budki telefonicznej. Wysiadłem i zadzwoniłem do kumpla, który obiecał mi nocleg. W ten sposób zostałem w Paryżu. Nikt prócz niego o tym nie wiedział. Nie zastanawiałem się, czy robię dobrze, czy źle. Byłem wściekły i zdesperowany. Postanowiłem śledzić Andreę aż do skutku, to znaczy do chwili, gdy odkryję jej zdradę.
Pożyczyłem samochód od kolegi i następnego dnia rano stanąłem przy krawężniku w miejscu, skąd mogłem niezauważony obserwować bramę budynku, w którym mieszkała Jędrusia. Długo nic się nie działo. Miałem czas na rozmyślanie. Zastanawiałem się, w czyim właściwie domu mieszka. Powiedziała mi, że pewien starszy, zamożny mężczyzna, który wyjechał na pewien czas, zostawił jej klucze i prosił o opiekę nad mieszkaniem. W pierwszej chwili uwierzyłem i nie zastanawiałem się nad tym. Teraz doszedłem do wniosku, że bogaty kochanek Andrei wyjechał, a ona pod jego nieobecność kochała się ze mną. Moje myśli były niczym jadowite węże. Skąd wzięło się we mnie tyle złości, nie wiedziałem. Chwilami popadałem w smutne odrętwienie, a żal ściskał mi serce. Wciąż ją kochałem. Już tęskniłem do niej i nie wyobrażałem sobie bez niej życia.
Nagle ją zobaczyłem. Stała na ulicy i rozglądała się. Wydawała mi się smutna i zagubiona. Już chciałem wyskoczyć z samochodu, podbiec i chwycić ją w ramiona, ale odwróciła się i szybkim krokiem poszła w stronę stacji metra. Podążyłem za nią. Pół godziny później zgubiłem jej ślad. Nie byłem zbyt sprawnym wywiadowcą. Wróciłem pod dom, gdzie stał samochód, i ukryłem się w nim. Na szczęście wziąłem ze sobą kanapki, bo wkrótce głód zaczął mi doskwierać, a chciałem doczekać chwili, w której ona wróci do swojego mieszkania.
Rzeczywiście, po kilku godzinach wróciła i nie wychodziła już do wieczora. Obserwowałem mężczyzn, którzy wchodzili do bramy i znikali wewnątrz. Każdy z nich mógł być moim rywalem. W głębi, przy niewielkim placyku, stały też inne domy i nie sposób było się domyślić, który z tych facetów odwiedza Andreę, więc wkrótce zrezygnowałem z przyglądania się im. Do późnego wieczora nie ustaliłem niczego. Zmęczony i smutny wróciłem na noc do kumpla.
Dopiero trzeciego dnia, kiedy obserwowałem ją ukryty w budce telefonicznej, zobaczyłem, że podszedł do niej jakiś młody mężczyzna. Razem weszli do pobliskiej knajpki. Czekałem w pobliżu około dwóch godzin. Wyszli wreszcie, roześmiani, zadowoleni. On pochylił się i pocałował ją.
Tego było za wiele. Całkiem załamany, wsiadłem do samochodu i nawet nie wiem, jak znalazłem się u kolegi. Pytał, co się stało, chciał mi jakoś pomóc, ale nie byłem w stanie z nim rozmawiać. Padłem na łóżko i do rana męczyły mnie sny, w których widziałem moją ukochaną z mężczyzną bez twarzy. Chyba nawet próbowałem kogoś zabić. Wreszcie wymęczony obudziłem się.
Podziękowałem koledze za nocleg, wziąłem swoją torbę, wsiadłem do samochodu i ruszyłem w drogę powrotną. Nie wiem, jak udało mi się w tym stanie dojechać na miejsce. Niewiele pamiętam z tamtej trasy.
Niedługo po powrocie zabrałem swoje rzeczy, zapłaciłem zaległy czynsz i wyprowadziłem się z mieszkania z wygodami na pierwszym piętrze starej kamienicy. Kiedy się pakowałem, kilka razy dzwonił telefon, ale nie podnosiłem słuchawki. Nikt nie wiedział, że wyjechałem, nikt nie wiedział, że wróciłem, i nikomu też nie podałem swojego nowego adresu.
Było słoneczne przedpołudnie, kiedy wyszedłem z bramy domu, w którym przeżyłem tyle szczęśliwych miesięcy. Spojrzałem w niebo bez jednej chmurki. Ktoś wypuścił z gołębników, które jeszcze pozostały w pobliskich starych domach, stado gołębi. Zataczały teraz kręgi, mieniąc się srebrzyście. Ulica była prawie pusta, tylko z końca nadchodziła jakaś postać. Zbliżała się. Rozpoznałem ciemnofiołkowy kolor jej sukni. Stałem bez ruchu. Kobieta przeszła obok mnie. Po chwili zatrzymała się i obejrzała w tył. Spojrzeliśmy na siebie. Ona uniosła ramiona w górę, wykonała kilka tajemniczych gestów, a potem trwała nieruchomo aż do chwili, gdy wsiadłem do samochodu i nie oglądając się za siebie, odjechałem.
Kiedy byłem mały, ojciec przynosił mi jabłka i wycinał w nich misterne kształty, tak że można było owoc rozłożyć i złożyć z powrotem. Pewnego dnia dostałem od niego jabłko wyjątkowo piękne, duże, złotoczerwone o połyskliwej skórce. Nie wiedzieć czemu ojciec nie podzielił go jak zwykle. Wziął jabłko z moich rąk i jednym stanowczym ruchem przeciął je na pół. Skórka była nadal gładka, tylko trochę pienistego soku wyciekło na zewnątrz. W środku widać było delikatne czerwone żyłki. Ojciec położył jabłko na stole i odszedł. Nigdy więcej nie dostałem już tak pięknego jabłka, a tamten ruch noża nieodwołalnie podzielił mój świat. Podzielony przestał być całością.
Całymi godzinami leżałem na łóżku, patrząc w sufit, i myślałem o tym, co mnie spotkało. Widziałem siebie jako biernego odbiorcę zdarzeń, jako ich ofiarę. Spotkanie i miłość nie były moją zasługą, ale zazdrość i rozstanie nie były też moją winą. W naszych czasach, myślałem, więzi ludzkie są niepełne i rozchwiane. W wielkim mieście nic nikogo z nikim nie łączy. Tyle zaprzeczeń w jednym zdaniu i nawet nie wiadomo, czy one się znoszą i czy wynika z nich cokolwiek pozytywnego. Ludzie mijają się i gdyby spojrzeć z góry na linie, po których się poruszają, trzeba by stwierdzić, że prawdopodobieństwo spotkania jest prawie równe zeru. A jednak ludzie się spotykają, i to ci, którym to jest przeznaczone. Może takie spotkanie to tylko szczęśliwy powrót do czasów, kiedy nic nie było rozłączone. Kiedy wszystko było całością.
Straciłem moją miłość. Obie części jabłka już nigdy nie stworzą całości. Wokół tych słów: część, rozdzielenie, spotkanie, przeznaczenie, pełnia, krążyły wówczas moje myśli niczym nocne ćmy obijające się o szybę rozświetlonego domu.
Nie miałem żadnego pomysłu na to, co dalej. Na nic nie czekałem. Zamknąłem się w wynajętym naprędce pokoju i tam spędzałem całe dnie. Znajomi szukali mnie, matka próbowała mnie odnaleźć, ale ja nie chciałem nikogo widzieć. Trwało to kilka tygodni. W tym czasie ani razu nie pomyślałem o tym, że Jędrusia też może mnie szukać, że martwi się o mnie. Przecież nic nie wiedziała o moim podstępnym śledztwie. Jako ofiara podłej zdrady miałem prawo niczego nie wyjaśniać. To, że ją porzuciłem, wydawało mi się wówczas oczywiste.
Częściej kłamała, niż mówiła prawdę, a ja właśnie prawdy szukałem. Prawdy uczucia.
Po pewnym czasie zacząłem wychodzić ze swojej kryjówki. Spotkałem się z matką, z przyjacielem. Nadal jednak niewielu wiedziało, co się ze mną dzieje. Musiałem wreszcie znów zacząć pracować i zarabiać na swoje smutne życie. Żal wciąż nie mijał i czułem piekący ból porażki. Zawiedziona miłość stworzyła we mnie pustkę, w którą wpadałem jak w głęboką studnię, ilekroć chciałem w nią zajrzeć.
Minęły dwa miesiące od chwili, kiedy wyjechałem z Paryża, zostawiając w nim moją nieszczęśliwą miłość. Nic o niej nie wiedziałem. Czy była tam nadal, czy wróciła do Polski? Czy mnie szukała, czy też zapomniała, z chwilą kiedy zniknąłem jej z oczu? Wciąż pielęgnowałem swoje zranione uczucia. Podsycałem je obrazami, które nie pozwalały mi zapomnieć.
Znów zacząłem rozglądać się za dziewczętami. Zdawało mi się, że wracam do moich starych przyzwyczajeń, ale nie było już w tym dawnej pasji i ciekawości. Raczej chęć odwetu. Chciałem udowodnić sam sobie, że jeszcze jestem coś wart. Chodziłem do pubów i na dyskoteki, zawsze sam. Zaczepiałem dziewczyny, równie samotne jak ja. Rozmowy z nimi nudziły mnie. One były takie młode. Nie mieliśmy wspólnego języka. Coś jednak zmieniło się we mnie, myślałem, postarzałem się, choć równie dobrze mogłem sobie powiedzieć: wreszcie zaczynasz być dojrzalszy.
A jednak do dojrzałości było mi jeszcze daleko.
Rozglądałem się po sali. Było ciemno. Ludzie kłębili się wokół. Hałas i dym papierosów męczył mnie. Dziewczyny na czarno, wymalowane, ze strzępami kolorowych włosów wokół twarzy przechodziły obok. Nie podobały mi się. Po raz pierwszy stałem w tłumie ludzi podobnych do mnie i czułem, że już do nich nie należę. Właśnie chciałem wyjść, kiedy zobaczyłem wciśniętą w kąt przy barze samotną dziewczynę. Siedziała, opierając na rękach twarz tak bladą, że robiła wrażenie maski. Z tej odległości i w półmroku nie widziałem dokładnie całej postaci, tylko tę plamę twarzy unoszącą się w ciemnościach ponad ladą baru. Przesunąłem się nieco do przodu, żeby się jej przyjrzeć. Jakaś rozchichotana para zagrodziła mi drogę. Twarz nagłe znikła. Myślałem, że dziewczyna odeszła. Zacząłem się przepychać między ludźmi, żeby zobaczyć, dokąd poszła. Była tam nadal, tylko schyliła się po coś, co spadło na podłogę.
Stanąłem przy barze. Zamówiłem dwa kieliszki wina i jeden z nich przesunąłem w jej stronę. Spojrzała zdziwiona i położyła rękę na piersi, jakby pytała: Czy to o mnie chodzi? Skinąłem głową. Z bliska widziałem ją niewiele lepiej niż z oddali. Tu także było dość ciemno i nadal nie byłem pewien, czy jej bladość to makijaż, jasna cera, czy też może dziewczyna jest chora. Wzdrygnąłem się. Co za pomysł, żeby przysiadać się do niej! Myślałem, że nie przyjmie propozycji, ale po chwili przesunęła rękę w stronę kieliszka i podniosła go do ust. Milczała.
– Jesteś z kimś? – spytałem.
Zrobiła jakiś nieokreślony ruch ręką, pokazując w głąb sali. Być może tam bawili się jej znajomi, ale równie dobrze mogła być sama.
– Nie tańczysz? – odezwałem się znowu.
Pokręciła głową. Przyglądałem się jej dyskretnie. Miała na sobie jakieś skromne ciuszki, grzecznie zapięte pod szyję. Nic z tych wyzywających kolorów, fasonów, nagich brzuchów, butów na zbyt grubej podeszwie, jakich pełno było wokół.
– Studiujesz? – Nie dawałem za wygraną.
Tym razem skinęła potakująco i być może nawet coś powiedziała, ale tak cicho, że w hałasie, który tu panował, nie dosłyszałem. Spojrzałem na nią jeszcze raz. Nie wyglądała na studentkę. Dopiłem wino, powiedziałem, że jeszcze wrócę, i zostawiłem tę niemowę z maską zamiast twarzy przy barze. Kręciłem się dłuższy czas po sali. Właściwie bez celu. Wreszcie przypomniałem sobie o dziewczynie. Bez przekonania zajrzałem do baru, gdzie z pewnością dawno już jej nie było. Siedziała jednak nadal w tym samym miejscu, z pustym kieliszkiem w ręce. Podszedłem do niej. Cień uśmiechu pojawił się na jej zastygłej twarzy.
– Myślałaś pewnie, że już się nie pojawię? Obiecałem i jestem – powiedziałem, choć przecież niczego jej nie obiecywałem.
Wypiliśmy jeszcze po jednym kieliszku wina. Wstałem.
– Nudno tu. Wychodzę.
– Idę z tobą. – Podniosła się, gotowa do wyjścia.
Okazało się, że mieszka niedaleko. Nie chciała wsiąść ze mną do samochodu. Szliśmy obok siebie w milczeniu. Znów nie widziałem jej zbyt wyraźnie. Światła latarni rozpływały się w mroku. Zauważyłem tylko, że jest drobna i szczupła. Robiła wrażenie dziewczynki, która bez wiedzy rodziców urwała się z domu.
– To tutaj – powiedziała. Zatrzymała się. – Cześć – rzuciła niedbale i ruszyła w kierunku klatki schodowej.
– Jak masz na imię? – zdążyłem jeszcze zawołać. Odwróciła się.
– Helena.
Trzasnęły drzwi. Zniknęła. Dziwne, pomyślałem. Jaka dziewczyna nosi dzisiaj takie imię?
Dwa dni później znów zajrzałem do tej dyskoteki. Być może, nie całkiem świadomie, miałem nadzieję, że spotkam Helenę. Nie było jej. Siedziałem ze szklanką piwa przy barze dobrą godzinę. Już miałem wyjść, kiedy nagle mignęła mi jasna twarz dziewczyny. Helena? Tak, to była ona. Zobaczyłem, że rozmawia z koleżankami. Odczekałem, aż została sama. Podszedłem. Wydawała się trochę zdziwiona.
– Często tu przychodzisz? – spytałem. – A ty?
– Jestem tu drugi raz – powiedziałem.
– I znów się spotykamy.
Wziąłem ją za ramię i pociągnąłem w stronę sali, gdzie grała muzyka. Nie protestowała. Przetańczyliśmy kilka kawałków. Nieźle tańczyła, choć nie było w tym ani zapału, ani ognia. Ja też nie byłem w formie. Ponad jej głową patrzyłem gdzieś przed siebie. Właściwie było mi wszystko jedno. Równie dobrze mogłem siedzieć w swoim pokoju i gapić się w telewizor. Tu było tylko trochę mniej ponuro.
– Może chcesz pójść do kina? – spytałem.
– Teraz?
Powiedziała to tak, jakby gotowa była na pierwsze skinienie zrobić wszystko, o co ją poproszę.
– Jutro – powiedziałem stanowczo. Byłem zdziwiony, bo tak naprawdę na żadne kino nie miałem ochoty, a już na pewno nie z tą dziewczyną.
Następnego dnia byliśmy razem na jakiejś banalnej komedii. W ciemnościach widziałem tylko jej infantylny profil i usta lekko rozchylone jak u dziecka, które spostrzega coś po raz pierwszy. Z pewnością nie jest studentką, pomyślałem, zresztą na moje pytania odpowiadała niepewnie i jakoś nie mogłem ustalić, co właściwie studiuje. Przypominała mi niektóre z moich niedawnych jeszcze fascynacji. Młode, naiwne i świeże, a zarazem dziwnie wyrachowane panienki. Czy Helena też należała do tej kategorii? Musiała czuć, że ją obserwuję i że moje spojrzenia nie są całkiem życzliwe, ale niczym nie zdradzała swego niepokoju.
Wciąż było we mnie dużo agresji, która wcale nie mijała. Nikomu nie zwierzyłem się ze swoich miłosnych problemów. Uczucia, spychane coraz głębiej, bliskie były eksplozji. Kiedy przepełniała mnie radość, nie umiałem się nią dzielić z innymi. Teraz, kiedy czułem złość i ból, szukałem ofiary. Ta blada, milcząca dziewczyna pojawiła się we właściwym momencie. Na niej mogłem odegrać się za swoje upokorzenie i zawiedzioną miłość. Patrząc na nią wtedy, w ciemnościach sali kinowej, nie myślałem o tym świadomie, ale potem musiałem to sobie powiedzieć wprost. Helena nadawała się na ofiarę jak nikt inny.
Następnego wieczoru namówiłem ją, żeby do mnie przyszła. Opierała się trochę, ale wyśmiałem jej lęki.
Moje mieszkanie nie było najlepsze do przyjmowania gości, zwłaszcza młodych kobiet. To fakt. Mały pokój z kuchenką we wnęce i wspólna łazienka na korytarzu. Koszmar. Widocznie jednak Helena nie przywykła do bywania w salonach, bo kiedy wprowadziłem ją do swojego nieumeblowanego pokoju, oznajmiła, że bardzo jej się tu podoba. Nie dopytywałem się, co też takiego zasługiwało na pochwałę. Po prostu poczuła się u mnie dobrze. Nawet mnie to ożywiło i dodało otuchy. Przypadkiem miałem w lodówce jakieś jedzenie i zaimprowizowałem małą kolację. Patrzyłem, jak zjada wszystko, co jej podsuwam, jakby była wygłodzona. Nie chciałem znów wypytywać o wątpliwe studia i stosunki rodzinne. Przyglądałem się jej wreszcie w normalnym świetle lampy.
Była jasną blondynką o okrągłej twarzy i szeroko rozstawionych niebieskich oczach. Miała mlecznobiałą skórę, tak delikatną, że błękitne żyłki przeświecały na skroniach. Z bliska i w świetle wydała mi się ładniejsza niż w ciemnościach dyskotekowego baru. Puściłem jakąś muzykę, która od razu zwolniła nas z konieczności prowadzenia ożywionej rozmowy. Zresztą nie rozmawialiśmy prawie wcale.
Postanowiłem jak najszybciej iść z nią do łóżka i przynajmniej tę sprawę mieć z głowy. Kiedy ją pocałowałem, nie wydawała się zaskoczona. Poddawała się dość biernie, co przypisałem jej dziwnej obojętności, którą zauważyłem już w pierwszej chwili. Podnieciło mnie to, sam nie wiem dlaczego. Wkrótce znaleźliśmy się w łóżku. Co prawda, trochę protestowała, ale pomyślałem, że tylko udaje cnotkę.
Rozbierała się, odwracając ode mnie twarz. Miała zaciśnięte usta, jakby cierpiała.
– Jeśli nie chcesz, nie musimy tego robić – powiedziałem.
Pokręciła głową i po chwili była już całkiem naga. Podobało mi się jej jasne dziewczęce ciało. Pchnąłem ją lekko na łóżko. Była miękka i delikatna. Nieśmiało odpowiadała na moje pieszczoty. Cały czas czułem na sobie spojrzenie jej szeroko otwartych oczu. Jednak jest dziwna, pomyślałem i postanowiłem przejść do działania. Poczułem nagle silne podniecenie. Uniosłem jej biodra i bez wahania wszedłem w nią.
Byłem jej pierwszym mężczyzną. Leżałem potem obok, patrzyłem w sufit i czułem się fatalnie. Tego się nie spodziewałem, choć przecież wiele na to wskazywało.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? – powtarzałem, ale wciąż milczała i tylko patrzyła na mnie. – Nie chciałem cię skrzywdzić, Heleno.
– W domu mówią na mnie Lunia.
Usiedliśmy obok siebie, objąłem ją i poprosiłem, żeby wreszcie powiedziała prawdę. Okazało się, że ma niespełna dwadzieścia lat, przyjechała z małego miasteczka. Rodzicom oznajmiła, że jedzie do koleżanki. Mieszkała kątem, z trzema innymi dziewczynami w pokoju.
– Chcę znaleźć pracę i dostać się na jakieś studia wieczorowe. Jeszcze nie jestem zdecydowana, może na pedagogikę – powiedziała.
– Trzeba było od razu tak mówić.
– Zaraz byś zniknął.
Miała trochę racji. Gdybym o tym wiedział, nie pchałbym się w nowe kłopoty. Westchnąłem. Zdawało mi się, że kontroluję swoje życie, a ono wiodło mnie jak po nitce tam, gdzie nie miałem najmniejszej ochoty się znaleźć. Poczułem, że muszę jej jakoś pomóc.
– Nie przesiaduj w nocnych klubach, tylko weź się do nauki – pouczyłem ją jak dobry wujaszek.
– Pomożesz mi? – Spojrzała jakoś bezradnie, a usta wygięły jej się w podkówkę jak małej dziewczynce.
Co było robić? Obiecałem jej wszystko, czego chciała.
Spędziła u mnie trzy dni. W dzień dożywiałem ją. Była wciąż głodna. W nocy kochaliśmy się. Oddawała się z dziecięcym zapałem. Ale kiedy tylko kończyliśmy i ona, zwinięta jak embrion, ufnie zasypiała w moich ramionach, ja nie mogłem spać i zaczynałem rozmyślać o swoim życiu. Co gorsza, znów zacząłem myśleć o mojej Jędrusi. Nie chciałem tego. Broniłem się, ale to było silniejsze ode mnie. Wyobrażałem sobie, jak się śmieje, jak płacze, jak się porusza. Zastanawiałem się, co robi. Gdzie jest teraz. Czułem, że już jej nie zobaczę. Wciąż cierpiałem męki zazdrości. Wspominałem nasz gorący seks, tamte emocje, podniecenie, które z niczym nie dało się porównać. Erotyzm Heleny był dopiero na początku drogi, jaką wędruje zmysłowa kobieta. Helena wzruszała mnie, ale nie kochałem jej, ponieważ wciąż byłem zakochany w Jędrusi.
Życie wciągnęło mnie w pułapkę, myślałem. Zaczynałem żałować swojej pochopnej decyzji. Nie trzeba było wyjeżdżać bez rozmowy. Lepiej wykrzyczeć swoje rozczarowanie i ból, a nie uciekać niczym przestępca z miejsca zbrodni. Padłem ofiarą własnych mrocznych uczuć. Nie było wyjścia, musiałem iść tam, dokąd pchał mnie mój wciąż niejasny los.
Trzeciej nocy obudziłem się nagle. To Helena wstała, żeby pójść do łazienki. Okno było niedokładnie zasłonięte. Przez szeroką szparę wlewało się do pokoju światło księżyca. Zobaczyłem zarys jej postaci w świetle, które było aż gęste od jasności. Stąpała na palcach smukła, lekka, z włosami spływającymi na ramiona. Coś drgnęło we mnie. Poczułem, że ta dziewczyna znalazła się tu nie przypadkiem, że dzięki niej zrozumiem coś, czego wciąż jeszcze w swej ślepocie nie mogę pojąć. Ale co? Co takiego chce mi powiedzieć ta istota z księżycowego blasku?
Wróciła do łóżka, ale nie mogliśmy zasnąć. W rozświetlonym przez księżyc mroku patrzyliśmy na siebie. Dotykałem jej piersi i przyciągałem wciąż jeszcze nieśmiałe ręce. Kochaliśmy się do rana. Kiedy pierwszy ptak odezwał się w szarym świetle dnia, zasnęliśmy mocno przytuleni do siebie.
Następnego dnia poszliśmy szukać pracy. Po kilku dniach udało się. Było to niezbyt dobrze płatne zajęcie w jakimś niewielkim urzędzie, ale teraz Helena mogła już złożyć papiery na studia wieczorowe i przygotować się do rozmowy kwalifikacyjnej. Nadal mieszkała z koleżankami. W moim pokoju było ciasno i niewygodnie, poza tym musiałem zabrać się wreszcie do pracy. Spotykaliśmy się co jakiś czas, niezbyt często, i byłem z tego zadowolony. Nie chciałem, żeby przywiązała się do mnie zbyt mocno. Wierzyłem, że wkrótce nasz przelotny romans się skończy i każde z nas wróci do własnych spraw.
Pewnego dnia, jakieś trzy tygodnie później, zadzwonił do mnie przyjaciel, który jako jedyny miał mój numer telefonu. Powiedział, że musi się ze mną spotkać. Umówiliśmy się w knajpie niedaleko miejsca, gdzie mieszkałem. Przyszedłem wcześniej i czekałem na niego. Kiedy wszedł i zobaczył mnie, z wyrazem przejęcia na twarzy podbiegł do stolika, przy którym siedziałem.
– Słuchaj, ona cię szuka – wyszeptał konfidencjonalnie, choć przecież nikt wokół nie mógł wiedzieć, o co chodzi.
Ja wiedziałem. Poczułem nagły chłód, a potem zrobiło mi się dziwnie gorąco. Nie patrzyłem na przyjaciela. Próbowałem zebrać myśli.
– Pyta o twój nowy adres. Tylko ja go znam. Nikomu nic nie mówiłem, ale teraz nie wiem, co mam robić.
– Widziałeś ją? – spytałem, próbując opanować drżenie w głosie.
– Ja nie, ale Jolka i Aśka spotkały się z nią. Podobno jest załamana. Mówi, że zniknąłeś bez słowa. Bała się, że coś ci się stało.
Milczałem.
– Powiedz coś wreszcie – zniecierpliwił się.
– Muszę się nad tym zastanowić.
– Zastanawiaj się, ale nie za długo – powiedział. Rozstaliśmy się i wróciłem do domu. Usiadłem w swoim ulubionym fotelu i zacząłem rozważać sytuację. Wróciła, szuka mnie, chce się spotkać, wyjaśnić, o co chodzi. Ma rację i ma do tego prawo, myślałem. Już od dłuższego przecież czasu wyrzucałem sobie swoją zbyt pochopną ucieczkę. Teraz zacząłem dręczyć się jeszcze bardziej, analizując to, co zobaczyłem wówczas na paryskiej ulicy: Andreę z jakimś mężczyzną. Czy rzeczywiście tamten pocałunek oznaczał zdradę? Czy rozmowy telefoniczne przerywała dlatego, że coś chciała ukryć, czy dlatego, że podsłuchiwałem i patrzyłem na nią ponuro? Czy coś zaczęło się między nami psuć, dlatego że nie pasowaliśmy do siebie, czy może dlatego, że jak ognia bałem się szczerej rozmowy? I tak zadawałem sobie kolejne pytania, a odpowiedzi na nie wprawiały mnie w coraz czarniejszą rozpacz.
Przypominałem sobie te chwile, kiedy nieproszony wkradałem się do jej mieszkania, grzebałem w rzeczach, przesiadywałem w sypialni. Ukryty, zamotany, podstępny podglądałem jej niewinne życie. Była naga, zanim jeszcze zbliżyliśmy się do siebie. Ona była naga, a ja w ubraniu. Ona szczera i otwarta, ja fałszywy i zamknięty w sobie.
Teraz zacząłem żałować, że nie zaufałem wtedy temu, co czułem naprawdę, tylko chciałem sprawdzać. Wiara, nawet ślepa, wydawała mi się lepsza niż kierowanie się najbardziej nawet oczywistymi faktami. Straciłem ukochaną dziewczynę. Czułem, że teraz już niewiele da się zrobić. Nie trzeba miłości poddawać próbom. Trzeba wobec niej stanąć nago i nawet jeśli rani nasze obnażone ciało – ufać jej tym bardziej.
Tak wówczas myślałem. Wreszcie postanowiłem, że muszę Jędrusi wszystko wyjaśnić. Znów minęło kilka dni, bo wciąż nie potrafiłem się na to zdobyć. Układałem sobie przemowy, o których natychmiast zapominałem. Szukałem argumentów i punktów obrony. Bałem się, a czas mijał.
Pewnego wieczoru przyszła Helena. Była jeszcze bledsza niż zwykle. Usiadła w fotelu i milczała. Nie miałem głowy, żeby się nią zajmować, ale mimo to zacząłem wypytywać, jak jej idzie w pracy. Mówiła coś o koleżankach, o jakichś sprawach, ale nie słuchałem zbyt uważnie. I nagle powiedziała:
– Chyba jestem w ciąży.
W pierwszej chwili sens tego zdania nie dotarł do mnie. Nagle zacząłem rozumieć i moje zdziwienie okazało się większe nawet niż lęk. Oto stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem, choć była to najbardziej naturalna rzecz, jaka mogła się zdarzyć dwojgu młodym ludziom, kobiecie i mężczyźnie. Spłodziliśmy dziecko. Nie próbowałem zaprzeczać, pocieszać jej i siebie, wątpić. Czułem, że tak właśnie jest. Oto moje życie pod kontrolą sprawiło mi kolejną niespodziankę.
– Nie chcę tego dziecka – powiedziała i zaczęła płakać.
– Ale ja chcę – oświadczyłem, wciąż nie przestając się dziwić.
Spojrzała szeroko otwartymi oczami i przestała płakać.
– Naprawdę? – spytała.
– Tak – odpowiedziałem i aż przymknąłem oczy z przerażenia.
Nie spotkałem się z Jędrusia. Teraz nie miałoby to już żadnego sensu. Tajemne ścieżki doprowadziły mnie do punktu, w którym, jak myślałem, zaczynała się wyboista co prawda, ale szeroka i prosta droga. W tydzień potem spytałem Helenę, czy chce być moją żoną. Patrzyła na mnie i milczała.
– No więc jak? – nalegałem.
– Sama nie wiem.
– Nie chciałbym cię ponaglać. Daję ci pięć minut na decyzję. Tak czy nie?
– Tak – odpowiedziała.
Czy byłem szczęśliwy? Nie myślałem o tym. Swoje szczęście zostawiłem za sobą. Było krótkie i uległo nagłemu wypadkowi. Boleśnie zapominałem o mojej miłości. Jednak nie miałem zbyt wiele czasu na rozpamiętywanie. Musiałem wziąć się do pracy. Byłem teraz odpowiedzialny za młodą, naiwną dziewczynę i za nasze nienarodzone dziecko.
Ślub pomogła nam zorganizować rodzina. Wszyscy byli dość zaskoczeni, ale starali się nie okazywać zdziwienia. Moja matka, jak zwykle dyskretna, nie dopytywała się o szczegóły. Przyjęła rzecz naturalnie. Tak mi się przynajmniej zdawało. Może w duchu cieszyła się, że znalazłem sobie wreszcie cel w życiu, choć domyślała się, że to raczej cel znalazł mnie.
Pierwsze tygodnie minęły szybko. Wciąż jeszcze byłem znieczulony tym wszystkim, co działo się wokół nas. Wkrótce zacząłem zostawiać Helenę samą. Pracowałem dzień i noc, żeby zapewnić jej i dziecku jakieś znośne warunki egzystencji. Ona także pracowała i usiłowała studiować. Nie szło jej to najlepiej, ale się nie dziwiłem. Była taka młoda i tak nagle obciążona nieoczekiwanymi obowiązkami.
Jeszcze długo nie w pełni docierał do mnie fakt, że zostanę ojcem. Mała istota rozwijająca się w brzuchu mojej żony nie miała realnych kształtów. Była trochę nadzieją, a trochę źródłem lęku. Nie wiem, jak to czuła Helena. Nadal była milcząca i miała w sobie coś z osoby, która przybyła z innego świata. Dlaczego tak ją widziałem? Może z powodu jej bladości albo spojrzenia, zawsze lekko zdumionego lub chmurnego, które czasem, lecz bardzo rzadko, rozjaśniało się nagłym blaskiem. Chciałem ją chronić i opiekować się nią, wzruszała mnie jej delikatność i bezradność, ale jej nie kochałem.
Dni i tygodnie mijały dość monotonnie. Helena zaczęła się czuć nie najlepiej. Wieczorami leżała wyczerpana w łóżku. Siadałem obok niej i kładłem rękę na jej powiększającym się coraz bardziej brzuchu. Nie pamiętam już dokładnie, kiedy poczułem pierwsze ruchy dziecka. Wzruszyło mnie to, tak jak wzrusza każdego, kto doznaje tego po raz pierwszy. Jednak Helena była przestraszona. Nie umiała mi wytłumaczyć, czego się boi, i wreszcie zaczęła płakać. Patrzyłem na nią bezradnie i próbowałem pocieszać. Przemawiałem do niej jak do małej dziewczynki, której trzeba objaśniać tajemniczy i groźny świat.
Wszystko to przerastało moje siły. Czułem się obciążony ponad miarę, ale pocieszałem się, że gdy dziecko się urodzi, Helena wejdzie w rolę młodej matki i zdarzenia potoczą się naturalną koleją. Starałem się nie myśleć, co oznacza owa normalność. Tego przecież, patrząc na swoich zabieganych, tyjących i tracących włosy kolegów, lękałem się dotąd jak ognia. Czy jednak świat moich rówieśników rzeczywiście był tak jednoznaczny? – zastanawiałem się. Teraz, kiedy sam wkroczyłem na tę drogę, zaczynałem widzieć życie swoje i innych ludzi w sposób bardziej skomplikowany.
Pewnego grudniowego dnia szedłem ulicą, patrząc pod nogi. Ktoś, kto by mnie wtedy spotkał, musiałby pomyśleć, że nie jestem zbyt szczęśliwy. Przechodząc obok księgarni, postanowiłem wejść do środka. W drzwiach prawie zderzyłem się z młodą kobietą. Poczułem, jak blednę, i w nagłym popłochu próbowałem się cofnąć. Za późno. Przede mną stała Andrea. Musiała być równie jak ja spłoszona, ale nie dała tego po sobie poznać. Staliśmy twarzą w twarz, tarasując wejście, aż ktoś, przechodząc, zepchnął nas na bok.
– Co u ciebie? – odezwała się pierwsza.
– Słuchaj... – zacząłem, ale nie dopuściła mnie do głosu.
– Marnie wyglądasz – powiedziała.
– A ty ślicznie.
Poczułem, jak się wzdrygnęła, jakby chciała mnie odepchnąć.
– Daj spokój.
Milczałem. Cóż miałem powiedzieć? Czułem, że na jej widok moje serce rozpada się na drobne kawałki. Chciałem dotknąć jej ręki ukrytej w kieszeni płaszcza, ale nie miałem do tego prawa. Sam zniszczyłem wszystko. Żaden gest nie mógł teraz niczego zmienić. Zdawało mi się, że mówię coś, że przepraszam, tłumaczę, błagam. Wydusiłem tylko przez ściśnięte gardło:
– Głupio tak tu stać.
– Śpieszę się – powiedziała. – Może jeszcze kiedyś się spotkamy – dodała i nie oglądając się, odeszła szybkim krokiem.
Patrzyłem, jak się oddala. Po chwili znikła. Nie pamiętam, jak znalazłem się w domu. Spotkanie to wytrąciło mnie na długo z równowagi. Znów zacząłem myśleć o swoim życiu jak o czymś, nad czym nie panuję. Obraz jakiejś niejasnej całości wyłaniał się z mroku, tracił kontury, szarzał, wreszcie znikał. To, co pozostało, rozsypywało się na fragmenty rzeczywistości, która, jak mi się zdawało, nie miała sensu.
Chwilami miałem pokusę, żeby zostawić Helenę jej własnemu losowi i pójść za głosem pragnienia. Pragnąłem Andrei, jej śmiechu, jej migotliwych uczuć. Być może czeka jeszcze na mnie, myślałem. Wiedziałem jednak, że nie zmienię już nic w chaosie, jaki mnie otaczał. Dręczyło mnie pytanie, dlaczego wiemy, jak przejść przez ulicę, żeby nie potrącił nas rozpędzony pojazd. Wiemy też, jak podróżować, wybierając najlepsze połączenia. Ale nie wiemy, jak wkroczyć w nowy etap życia, żeby nie zginąć z powodu tajemnych sił naszej własnej psychiki. Wsiadłem do pociągu, który wiózł mnie do jakiegoś bliżej nieznanego mi celu. Chciałem się przesiąść, ale nie wiedziałem, czy mój pociąg odjechał już, czy czeka na innym peronie. Obrazy zagubienia, oddalania się i poszukiwania drogi towarzyszyły mi dzień po dniu. Byłem zamyślony i czułem się tak, jakbym przebywał w dwóch rzeczywistościach. Jedna to była codzienna praca, pogoń za pieniędzmi, Helena i jej powiększający się brzuch, druga miała strukturę snu i w niej, jak we śnie, wszystko mogło się zdarzyć, a to, co się działo, miało własną logikę.
Helena wodziła za mną smutnymi oczami. Nie poświęcałem jej zbyt wiele uwagi, a moja troskliwość była dość powierzchowna. Musiała to czuć, ale choć się starałem, nie umiałem być kochającym mężem.
W chwilach granicznych, a my oboje byliśmy wtedy w takiej właśnie chwili naszego życia, świadomość jest przyćmiona, ale na swój sposób przekazuje sygnały zdarzeń, które nastąpią. Moja młoda żona miała męczące sny, czasem całymi nocami leżała na plecach, z wielkim brzuchem, obolała i nieszczęśliwa. Masowałem jej stopy i dłonie, unosiłem ją, żeby mogła lżej oddychać i, co tu kryć, martwiłem się o nią. Kiedy wreszcie zasypiała, ja z kolei leżałem, patrząc w mrok nad głową. Nie opuszczał mnie dziwny niepokój, tak jakbym stąpając po ziemi, w każdej chwili oczekiwał potknięcia. Czasami miałem wrażenie, że już padam, a nie czuję bólu, bo jeszcze nie nastąpiło ostateczne zetknięcie z twardym brukiem.
Uwaga Heleny skupiała się wyłącznie na dziecku, które w niej rosło. Czytała książki na temat macierzyństwa. Gromadziła niemowlęce ciuszki. W kalendarzyku zaznaczała mijające dni i podkreślała imiona dla chłopca albo dziewczynki. Zadawała mi pytania, na które nie umiałem odpowiedzieć. Byłem równie jak ona niedoświadczony w tej sferze. Próbowałem odwracać czasem jej uwagę od tego, co miało przecież dopiero nadejść, ale wciąż powracała do tych samych pytań:
– Cieszysz się? – Tak.
– Jak je nazwiemy?
– Jeszcze nie wiem.
– Koleżanki będą mi zazdrościły.
– Z pewnością.
– Będę musiała przerwać studia.
– Jeszcze zobaczymy.
I tak mijały dni tamtej mokrej i rozchlapanej zimy. Zbliżała się wiosna. W marcu zrobiło się nagle tak mroźno, że drzewa owocowe straciły wszystkie pąki. Zaraz potem nadeszły ciepłe dni, ale było już za późno. Pewnej nocy Helena obudziła mnie. Zapaliłem światło. Uniosła kołdrę. Na prześcieradle zobaczyłem strużkę krwi. Patrzyliśmy z lękiem.
– Nie denerwuj się – powiedziałem. – Nie denerwuj się – powtórzyłem i tak mówiłem cały czas, podając jej ubranie i pomagając się ubrać.
Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do samochodu. Była pełnia. Księżyc tkwił na czubku nieba i zalewał ulice światłem, przy którym bledły latarnie. Jechałem szybko opustoszałymi ulicami. Na tylnym siedzeniu leżała moja rodząca żona.
W szpitalu przyjęli nas niechętnie. Widziałem, jak wiozą Helenę na wózku w głąb korytarza. Rano urodziła się nasza córeczka, o dwa miesiące za wcześnie. Żyła bardzo krótko. Zdążyłem ją jeszcze zobaczyć z daleka. Nawet nie zapamiętałem jej twarzy.
Kiedy Helena wróciła ze szpitala do domu, nasze życie zatrzymało się w martwym punkcie. Chciałem ją jakoś pocieszyć, skierować jej uwagę na rozrywki, ale nie reagowała na moje próby. Najwyraźniej tkwiła jeszcze w przeszłości, która nie stała się przyszłością. Potrzebowała rozmów o tym, co się stało. Powracała wciąż do jakichś niejasnych przyczyn i urojonych win. Nie była niczemu winna i próbowałem ją o tym przekonać. Przyjąłem postawę racjonalisty i pragmatyka, lecz w głębi duszy byłem równie zdumiony i pełen buntu jak ona. Nieszczęścia przydarzają się innym, myślałem, ale nie nam. Czułem się boleśnie napiętnowany i prawdę mówiąc, nie wiedziałem, jak sobie poradzić z tym, co się stało.
Czas mijał, ale nie przynosił nam ulgi. Moja żona coraz bardziej traciła zainteresowanie seksem. Nawet jej się nie dziwiłem. To było naturalne w tej sytuacji, ale dla mnie okazało się trudne. Potrzebowałem bliskości, żeby ukoić swój ból i lęk. A bliskość oznaczała dla mnie seks. Delikatne, blade ciało Heleny, które nie zmieniło się ani trochę pod wpływem smutnego macierzyństwa, drżało w moich ramionach. I wiedziałem, że nie jest to dreszcz podniecenia. Powstrzymywałem swoje pragnienie i tylko gładziłem ją po twarzy i ramionach. Często moje dłonie były mokre od jej łez.
Ja też cierpiałem. Byłem przygnębiony, bez energii. Siedziałem przed ekranem komputera i zamiast pisać, tłumaczyć, pracować, gapiłem się godzinami w jakieś samotne zdanie.
Przyjaciele próbowali nam pomóc. Przychodzili, rozmawiali. Helena milczała albo kładła się na łóżku i zakrywała głowę poduszką. Któregoś dnia przyjaciel tak się zdenerwował, że zaczął na mnie krzyczeć. Wiem, że chciał mnie w ten sposób wyrwać z apatii.
– To jest walka! – grzmiał. – Jak nie będziesz walczył, zginiesz, zjedzą cię. Już Heraklit powiedział: „Walka jest ojcem wszystkiego, wszystkiego królem...”
Przyjaciel cytował Heraklita. Matka, która pojawiła się wkrótce, powiedziała:
– Żadne życie nie może trwać, nie ryzykując śmierci. To nie ja wymyśliłam – dodała. – Życie to ciąg śmierci i ponownych narodzin.
Cóż, nie znałem dotąd takiej śmierci, która byłaby odrodzeniem. Zbyt krótko żyłem na świecie, zbyt mało wiedziałem. Zamykałem się coraz bardziej. Ktoś radził: „Otwórz się”.
– Wszyscy mi powtarzają: „Otwórz się, otwórz się”. Rana też się otwiera – odpowiadałem i pogrążałem się w depresji.
Historia z dzieckiem była moim pierwszym prawdziwym zetknięciem ze śmiercią i przemocą. Tego przecież bałem się najbardziej. Przed tym uciekałem, chroniąc się w niedojrzałe związki z młodymi kobietami. Rozstanie, bolesne uczucia, śmierć dziecka – wszystko to znajdowało się po stronie przemocy. Była tylko jedna rzecz na tym świecie różniąca się od przemocy. Miłość.
Nie kochałem Heleny i ona mnie nie kochała. Chwytałem jej lękliwe spojrzenia, słyszałem w głosie żal. Czyżby i mnie oskarżała o to, co się stało? – myślałem. Czułem się jak w czasach dzieciństwa, kiedy nie było słów określających całość. Wszystko było osobno. Nie ciało, psychika, duch, lecz noga, ręka, głowa, serce. Żona, mąż, dziecko nie układało się w słowo rodzina, a narodziny, życie, śmierć w słowa szczęśliwy człowiek.
Któregoś dnia Helena wróciła do domu i powiedziała, że chce mi coś pokazać. Usiadła na łóżku i podniosła bluzkę. Na brzuchu miała tatuaż. Spojrzałem zdumiony.
– Dlaczego to zrobiłaś? – spytałem, ale ona milczała jak zwykle, kiedy nie umiała wyrazić tego, co czuła, lub po prostu sama nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Pochyliłem się nad nią i patrzyłem z bliska na dziwny wzór o kolistych liniach zbiegających się w centrum, które przypominało mi tantryczne mandale. Nie pytałem o sens tych znaków. Dla Heleny musiały one coś znaczyć, ale wiedziałem, że nie będzie chciała mi tego wyjaśnić. Może zaklinała w ten sposób swoją kobiecość, może ją przeklinała, może chciała powiedzieć, że czuje się pusta, a może wyrażała w ten sposób nadzieję, że jej wnętrze wkrótce znów się wypełni.
Pochyliłem się jeszcze niżej i zacząłem całować jej brzuch o skórze napiętej i świeżej, bez najmniejszej fałdki. Piękny i podniecający. Omijałem tylko dziwne znaki, nie chcąc drażnić jej napiętnowanej skóry. Położyła się i oparła stopy o brzeg łóżka. Rozbierałem ją i po raz pierwszy czułem, że naprawdę mnie pragnie. Całowałem jej piersi. Mówiłem czułe słowa i zdawało mi się, że ona odpowiada mi tym samym. Miała zamknięte oczy i głowę lekko odrzuconą w tył. Długie jasne włosy rozsypały się wokół jej twarzy. Wsunąłem się w miękkie, ciepłe wnętrze jej ciała. Poruszała się razem ze mną aż do chwili, w której usłyszałem jej krzyk. Krzyczała długo i wiedziałem, że to już nie orgazm, lecz tłumione od dawna emocje, którym pozwoliła wreszcie wydobyć się na powierzchnię.
Wiele nam to dało. Helena uśmiechała się teraz częściej i patrzyła na mnie pogodniej. Poczułem ulgę, jakby ciężar jakiejś niezawinionej winy spadł wreszcie ze mnie. Powoli zaczęliśmy zapominać o naszym nieszczęściu. Nabrałem otuchy i myślałem, że być może wszystko jakoś się ułoży. Helena znów zaczęła się uczyć. Wychodziła częściej z domu, spotykała się ze swoimi rówieśnikami. Nie zawsze jej towarzyszyłem. Rozmowy z tymi młodymi ludźmi nudziły mnie coraz bardziej.
Nadeszło lato i postanowiłem zabrać ją na wakacje. Pojechaliśmy na wieś, do letniego domu mojego przyjaciela. Może nie był to szczyt naszych marzeń, ale wierzyłem, że las, woda i świeże powietrze dobrze nam obojgu zrobią. Helena się nudziła. Brakowało jej towarzystwa, muzyki, zgiełku. Nie lubiła chodzić do lasu, a na kąpiel w rzece z trudem dawała się namówić. Nie po raz pierwszy stwierdzałem, że nasze upodobania się różnią. Zaczęliśmy się nawet kłócić. Była agresywna i jej zwykle cichy, nieśmiały głos w czasie kłótni przybierał dziwnie krzykliwe tony. Bałem się tych kłótni. Nie znosiłem ich, ale nie bardzo wiedziałem, jak ich uniknąć.
Którejś nocy obudził mnie sen i blask księżyca, który wdarł się do pokoju. Śniło mi się, że jestem w domu mojego dzieciństwa. Znam wszystkie mieszkania na wszystkich piętrach, ale we śnie okazało się, że są tam i takie, których jeszcze nigdy nie widziałem. Zaglądałem do nich. Mieszkały tam stare kobiety. Po korytarzach wałęsały się wychudłe koty. Potknąłem się na jakichś nieznanych mi schodach i zacząłem spadać. Obudziłem się z jękiem. Otworzyłem oczy. Helena spała obok i oddychała lekko przez uchylone usta. Wstałem i wyszedłem na dwór.
Gęsta chłodna rosa pokrywała trawę. Nogawki moich spodni od piżamy natychmiast nasiąkły wodą. Było chłodno. Patrzyłem w pobladłe niebo. Księżyc zgasił wszystkie gwiazdy. Ale mnie rozjaśniło się w głowie. Przyczyna, dla której związałem się z Heleną, rozwiała się w niebycie. Teraz niewiele nas łączyło. Być może nawet hamowałem nie tylko własny rozwój, ale i jej życiowe możliwości. Już nie byłem, co prawda, dawnym niefrasobliwym facetem, który uganiał się za nastolatkami, ale wciąż jeszcze mężczyzną, który żyje bez planu, zdając się na przypadek, i którego życie nie układa się w sensowną całość. Matka widziała we mnie nadal swojego małego synka, którego skazywała niegdyś na dziecięcą samotność. Jędrusia, jeśli w ogóle myślała o mnie, musiała widzieć mnie jako kogoś, kto nie umie zaufać, a więc i kogoś, komu ufać nie można. Przyjaciela drażniła moja bierność i brak celu. A Helena? Helena spała, a jej senna świadomość pracowała przeciwko mnie. Tego byłem pewien.
Co robić? – zastanawiałem się. Jak odnaleźć się w tym wszystkim? Księżyc zalewał mnie swoim blaskiem. Stałem w strumieniach światła. Nagle poczułem dreszcze. Odwróciłem się i wszedłem do domu.
Nasze krótkie wakacje nie rozwiązały problemów. Kłóciliśmy się coraz częściej. Któregoś razu w czasie jakiejś kłótni na ulicy chwyciłem ją i chciałem zatrzymać, ale ona wywinęła się, a w rękach została mi jej srebrna kurteczka ze sztucznej skóry. Stałem długo i przyglądałem się tej pustej formie, którą dopiero co wypełniało życie. Kilka tygodni później Helena oznajmiła mi, że się zakochała, i wyprowadziła się z domu.
I tak zostałem znów sam. Nie cieszyło mnie to, nie rozpaczałem i nie dziwiłem się. Wiedziałem już, że tak musiało się to skończyć.
Kiedy byłem dzieckiem, zadawałem pytania, bo świat wydawał mi się tajemniczy. Teraz byłem dorosły, ale wciąż nie znajdowałem odpowiedzi na dziecięce pytania, co gorsza, świat już dawno utracił swoją świętą tajemnicę, a ja nadal czułem się zagubiony. Wiedziałem, że wszystko wokół się rozpada i że tylko niektórym udaje się złożyć z tych ułamków coś, co i tak nadal pozostaje jedynie częścią niejasnej całości. Wiedziałem to i musiałem się z tym pogodzić, ale chciałem, żeby przynajmniej w moim życiu była odrobina harmonii i ładu i żeby to, co mnie się przytrafia, miało sens. Musiałem sobie jednak powiedzieć: nie, to nie ma sensu.
Wiedziałem też, że świat jest w ciągłym ruchu i jeśli chcę mieć jakikolwiek wpływ na swoje życie, powinienem temu ruchowi odpowiedzieć własnym ruchem. Postanowiłem więc, że moim ruchem będzie bezruch. Zatrzymałem się niczym przechodzień w tłumie idących. Co dzieje się z tym, który się zatrzymuje? Albo go zadepczą, albo będzie tracił wszystkie siły na utrzymanie równowagi, albo zepchną go na pobocze.
I tak znalazłem się na marginesie życia. Tkwiłem tam dobrych parę lat.
W tym czasie Jędrusia stała się artystką, jej prace były cenione, a ona sama ułożyła sobie życie z pewnym przystojnym biznesmenem. Helenie także się powiodło. Jej całość straciła wprawdzie swoją pełnię, ale niczym księżyc – odzyskiwała ją na nowo. Skończyła studia, po raz drugi wyszła za mąż i urodziła zdrowe dziecko.
Wobec życia przyjąłem postawę oczekiwania z dużą dozą rezygnacji. Na pytanie, czy jestem pesymistą, czy optymistą, odpowiadałem: Ponieważ jako pesymista narażam się na to, że moje przewidywania z pewnością się sprawdzą, a jako optymista ryzykuję, że nie będę traktowany poważnie, wybieram formę łagodnej ironii.
Żyłem, nie przejmując się zbytnio stanem swego posiadania. Zarabiałem tyle, żeby mieć co jeść i móc od czasu do czasu wyjechać. Byłem w Hiszpanii, Portugalii, we Włoszech i znów w Paryżu, ale nie odnalazłem tam śladów dawnych wzruszeń. W Paryżu poznałem Danielle, śpiewaczkę, z którą się zaprzyjaźniłem. Była to pierwsza w moim życiu piękna kobieta, która choć mi się podobała, nie została moją kochanką. Naszą przyjaźń ceniliśmy sobie nade wszystko. Bywały też inne kobiety. Przelotne romanse lub tylko partnerki szybkiego seksu. Nie lubiłem tego.
Pewnego dnia, niedługo przed moimi czterdziestymi urodzinami, goląc się, uważniej spojrzałem w lustro. Czy ten facet tam, w lustrze, to na pewno ja? – zastanowiłem się. Pogodna, wyrazista, dobrze wyrzeźbiona twarz, czerń włosów, brwi i oczu dominująca nad resztą ciała pełnego tęsknoty. Spojrzenie energiczne, choć może tylko badawcze, bo przyglądałem się sam sobie, chcąc dostrzec jakąś słabość, której jednak nie znalazłem. Mężczyzna po przejściach. Zaśmiałem się w duchu. Tak mówi się o kobietach, którym życie się nie ułożyło. Ale przecież i mnie w miłości wiodło się nie najlepiej. Patrzyłem, zadając sobie pytanie: Czy jeszcze spotkam miłość swojego życia, czy pozostanę facetem z pustką w sercu i seksem niepotrzebnym nikomu?
Podobno nadzieja jest prawdziwą wiedzą o rzeczach, a ja nie całkiem jeszcze straciłem nadzieję. Niedługo potem, któregoś sobotniego ranka, zadzwonił telefon.
ONA
– Gdzie jesteś? – zawołała i poczuła, jak sen ją opuszcza. Pytanie zawisło gdzieś ponad jej głową, w ciemności, a ostatni obraz – odchodzącej kobiety – rozpłynął się. Po chwili zasnęła.
Wkrótce – przynajmniej tak jej się zdawało – obudziła się znowu. Było już rano, światło sączyło się przez żaluzje i wtedy przypomniała sobie swój sen, scena po scenie.
Śniła jej się dawna przyjaciółka. Młoda, zapamiętana sprzed lat. We śnie powiedziała nawet: „Wiesz, nic się nie zmieniłaś”. Stały, patrząc na siebie, na tarasie jakiegoś dużego domu pełnego ludzi. Przeciskając się w tłumie, w sennej ciszy, weszły do wnętrza domu. Na oczach nieznanych osób, na jakiejś niewygodnej kanapie, zaczęły się pieścić. Z pewnym zdumieniem stwierdziła, że przyjaciółka ma, co prawda, piersi, ale od pasa w dół zmieniła się w podnieconego mężczyznę. „Nie, nie tu, ludzie patrzą” – szepnęła i sukienką zakryła jej obnażone uda.
Stały teraz na schodach szpitala. „Jestem chora, będę miała operację” – powiedziała przyjaciółka.
„Ale rokowania są dobre?” – upewniła się.
„Tak, tak, oczywiście. Tam czeka mój znajomy”.
– Wskazała ręką na kryjącego się w cieniu mężczyznę.
To pewnie jej kochanek, pomyślała i się zaniepokoiła.
„Czym się zajmujesz?” – spytała, bo przyszło jej do głowy, że przecież nic nie wie o swojej dawnej przyjaciółce.
„Śpiewam”.
„Pamiętam, że grałaś na wiolonczeli”.
„Odkryto, że mam dobry głos. Teraz występuję w teatrach operowych”.
Jeśli śpiewa, to oczywiście w operze, pomyślała.
„Musimy się koniecznie spotkać, nie widziałyśmy się tyle lat – nalegała przyjaciółka. – Moja mama umarła – dodała jeszcze i nienaturalnie głośno wymawiając słowa, podała swój adres i numer telefonu. – Au reuoir” – zawołała, zbiegając ze schodów.
„Gdzie jesteś?” – To były ostatnie słowa snu.
Ludwika głośno powtórzyła zapamiętany adres.
– Świętojańska... Powiedziała, że mieszka przy Świętojańskiej?
Jej dawna przyjaciółka, Nika, nie mieszkała przy Świętojańskiej. Wiele lat temu w domu przy Świętojańskiej Lu kochała się po raz pierwszy z chłopakiem. To było 24 czerwca, w noc świętego Jana. Sen prowadził ją swoimi tajemnymi ścieżkami. Nika mieszkała kilka ulic dalej. Lu zupełnie nie mogła sobie przypomnieć nazwy. Sięgnęła na półkę po plan miasta i wodząc palcem, natrafiła na ulicę Franciszkańską. To tam. Nika mieszkała z matką w dwóch małych pokoikach na poddaszu.
Spojrzała na zegar. Było wpół do dziewiątej. Nie czekając, podniosła słuchawkę telefonu. Po czwartym sygnale odezwał się lekko schrypnięty męski głos.
– Dzień dobry, chciałabym mówić z Moniką... – powiedziała, pomijając zwroty w rodzaju: „Przepraszam, czy nie obudziłam pana?”, ponieważ było oczywiste, że wyrwała go z porannego snu.
– Z kim mówię? – spytał.
– No tak, nie przedstawiłam się... Ludwika...
– Nie znam pani.
– Ja pana także nie.
W słuchawce zaległa cisza. Słyszała spokojny oddech mężczyzny, który postanowił nie ułatwiać jej zadania.
– Chodzi o to, że miałam sen.
– Ja także.
– No widzi pan, więc się rozumiemy.
– Nie bardzo.
– Czuję, że to był ważny sen. Moja przyjaciółka, Nika, powiedziała, że chce się ze mną koniecznie spotkać.
– Pani Monika tu nie mieszka, i to od wielu lat.
– Ach, więc pan ją zna. Gdzie ona teraz jest?
– Skoro to pani przyjaciółka, to dlaczego pani pyta?
– Bo wie pan, nie widziałyśmy się od kilkunastu lat. Nie wiem, co się z nią teraz dzieje. To znaczy, wiem tylko to, co powiedziała mi we śnie.
– A co pani powiedziała?
– Że czeka ją operacja.
– O ile wiem, jest całkiem zdrowa.
– Więc jednak coś pan o niej wie.
– Tak, wynajmuję od niej mieszkanie.
– Czy wobec tego mógłby pan dać mi jej adres?
– Stanowczo nie. Prosiła mnie o dyskrecję.
– Zależy mi na tym, bo wierzę w sny i naprawdę zaczęłam się niepokoić o Nike.
– Ja też wierzę w sny, choć mnie pani Monika we śnie nie odwiedza.
– Jeszcze jedno... – zaczęła. – Chciałam spytać, czy mama Niki żyje?
– Umarła jakiś czas temu.
– A czy Nika śpiewa?
– O tak, jest znaną śpiewaczką.
– Nigdy o niej nie słyszałam.
– Bo zmieniła nazwisko.
– Przepraszam, chciałabym wiedzieć... We śnie pożegnała się ze mną po francusku...
– Nic dziwnego, mieszka we Francji. Ale teraz dość już pytań. Pani sama musi odnaleźć swoją przyjaciółkę. I proszę tu nie dzwonić, nic nie wiem o Monice, ja tylko wynajmuję mieszkanie.
Już chciała odłożyć słuchawkę, kiedy mężczyzna spytał jeszcze:
– Skąd pani miała numer mojego telefonu?
– Ze snu.
Ostrożnie odsunęła telefon na brzeg łóżka i z rękami pod głową zapatrzyła się w okno. Obraz filiżanki z herbatą wypłynął na powierzchnię niczym skraplająca się w chłodzie smuga smutku.
W pokoju Niki przy Franciszkańskiej było zwykle bardzo zimno. Zapowietrzony kaloryfer tylko udawał, że grzeje. Siedząc obok siebie, wypijały morze gorącej herbaty. Nika musiała dużo ćwiczyć i zziębnięte palce z trudem poddawały się jej woli. Wtedy Ludwika brała jej ręce w swoje i ogrzewała.
W tamtych czasach czuła się jak matka młodszej od siebie Niki. Był stan wojenny i Lu musiała jechać kilkoma autobusami półtorej godziny, żeby ją odwiedzić. W butelce po mleku wiozła czerwony barszcz albo żurek, gęsty i pożywny, z jajkiem na twardo, z czosnkiem i majerankiem. Nika zajadała się nim, a potem piły herbatę w ocalałych sprzed wojny rosenthalowskich filiżankach.
Taką właśnie chwilę zapamiętała. Tamtego wieczoru, kiedy siedziała naprzeciwko patrzącej znad brzegu filiżanki Niki, nie wiedziała, że to ich ostatnie spotkanie. Mówiły wtedy o wszystkim – Lu nie pamiętała o czym – tylko nie o tym, że Nika wyjeżdża na długo, może na zawsze, i że nie zobaczą się więcej.
Kiedy Lu zrozumiała, że Nika nie wróci z krótkiego wyjazdu do Wiednia, poczuła się oszukana. Uznała, że należało jej się jedno litościwe słowo, jakiś znak, odrobina zaufania, ale wkrótce zrozumiała, że Nika musiała swoje plany trzymać w tajemnicy. Może tajemnica była tak głęboka, że sama Nika nie wiedziała, jaką decyzję podejmie, i ostatecznie wszystko rozstrzygnęła jakaś mglista obietnica pracy za granicą albo pomoc ciotki mieszkającej pod Wiedniem. Ludwika nie dowiedziała się, jak było naprawdę, bo Nika zadzwoniła tylko dwa razy, rozmawiała krótko, a potem całkiem zamilkła.
Jeśli Lu myślała czasami przez te wszystkie lata o Nice, zawsze przypominała sobie tamten ostatni wieczór, swój spokój, nieświadomość tego, co ma nastąpić, i tylko dziwne doznanie pełni, nasycenia życiem, mogło wówczas dać jej do myślenia.
Patrzyła na Nike i widziała młodą kobietę, która czubkami palców jeszcze tkwiła w młodości, ale cała wychylała się już ku gorzkiemu dojrzewaniu. Czy Lu rzeczywiście tak wtedy myślała, czy dopowiedziała to sobie potem? Może wówczas przyglądała się po prostu swojej przyjaciółce, jej dziwnej twarzy o lekko skośnych oczach, ciężkich powiekach, wysokim czole i pełnych ustach. Kiedy Nika była zamyślona i milcząca, miała rysy regularne, kiedy się śmiała, każdy fragment jej twarzy zaczynał żyć własnym życiem. Cera Niki była zawsze nieskazitelna, niezależnie od pory roku i dnia niezmiennie piękna. Lu mówiła o niej: kawa z dużą ilością świeżej śmietanki. Ciało Niki pulsowało życiem, czuło się nieomal, jak tuż pod powierzchnią przepływa krew, jak skóra Niki oddycha, chłonie w siebie światło i wypromieniowuje ciepło.
Mężczyźni podziwiali Nike, jej urodę i talent, i jeszcze coś. Ludwika nie wiedziała, czy to był rodzaj wewnętrznej wolności danej niektórym niezależnie od wieku, czy coś innego, tajemniczego, nieodgadnionego.
Nika miała dwadzieścia lat, kiedy się poznały, i wciąż była dziewicą. Prawdę mówiąc, rówieśnicy zupełnie jej nie interesowali. Czekała na swojego mężczyznę. Lu z uśmiechem przyglądała się, jak jej przyjaciółka ucieka przed studentami pierwszych roczników wszystkich możliwych wydziałów. Wypatrywali ją bezbłędnie w tłumie ładnych dziewcząt i chodzili krok w krok, uparcie, aż do pierwszego ataku furii, któremu Nika ulegała niezmiennie, kiedy chłopak zbytnio się do niej zbliżył.
Pewnego dnia, podczas jakiejś rozmowy bez znaczenia, Nika powiedziała: „Mam faceta”. Ani wówczas, ani nigdy potem nie wymieniła jego nazwiska czy choćby imienia. Wszystko, czego udało się Lu o nim dowiedzieć, sprowadzało się do kilku faktów – znacznie starszy od Niki, żonaty, zajmuje się sztuką. I jeszcze to: „Jak spaść, to z wysokiego konia”.
Nigdy nie widziała ukochanego swojej przyjaciółki, ale znała intymne szczegóły ich spotkań, jego upodobania, cechy anatomiczne, pieszczotliwe słowa, jakimi obdarzał Nike. Nika była bezwstydna, opowiadała o wszystkim. Teraz Lu nie umiałaby już tak rozmawiać. Wtedy wydawało się jej to zupełnie oczywiste.
Związek Niki z tajemniczym mężczyzną trwał dwa lata, aż do wyjazdu, „do jej ucieczki”, chciała powiedzieć, bo i tak myślała o tym zdarzeniu i nawet wydawało jej się, że być może wszystko to miało coś wspólnego z tym człowiekiem, którego imienia nie znała.
W kilka miesięcy po wyjeździe Niki, na otwarciu wystawy w Zachęcie, Ludwika poczuła, że ktoś jej się przygląda. Spojrzała przez ramię i uchwyciła wzrok mężczyzny stojącego w towarzystwie pewnej znajomej. Pół godziny później, przechodząc do kolejnej sali, znów go zobaczyła. Zatrzymał się. Zaczęli rozmawiać. Okazało się, że jest rzeźbiarzem i że mają wspólnych znajomych. W pewnej chwili padło imię Niki. Powiedział o niej kilka neutralnych słów i uśmiechnął się. Coś w brzmieniu jego głosu, jakiś nieznaczny ruch ciała wzbudził jej czujność. „Pan zna Nike?” – spytała. Nie odpowiedział, ale dla niej stało się jasne, że to on właśnie jest tajemniczym mężczyzną Moniki.
Wyszli razem. Pojechali do jego pracowni. Kurz, który pokrywał wszystko wokół, wiercił w nosie. Wszędzie stały rzeźby kobiet o wąskich taliach, wysoko sklepionych pośladkach i rozłożystych biodrach, wszystkie symbolizowały archaiczną boginię miłości, wszystkie były ciałem jednej i tej samej kobiety – Niki. Tego samego dnia zostali kochankami. Choć nigdy nie padło między nimi jej imię, ich miłość rozpalała się pośród wizerunków kobiety o obfitych biodrach i stożkowatych, ostro zakończonych piersiach. Pewnego dnia zerwała z mężczyzną i niemal z dnia na dzień przestała myśleć o Nice. Potem zapomniała o niej.
Tego ranka, leżąc w łóżku i patrząc w okno, zrozumiała, że dopóki w jej życiu była Nika, dopóty na coś czekała, wierzyła, że wszystko dopiero się wydarzy, że coś się wyjaśni. To był czas miłosnego zapamiętania. Była zakochana, ale w kim lub w czym, nie wiedziała. Tak naprawdę w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że kocha.
Tyle stłumionych uczuć, tyle zagubionej miłości, pomyślała.
– Muska, już jedenasta, a ty jeszcze nie wstałaś?
Trzasnęły pchnięte z impetem drzwi. Ludwika spojrzała na córkę nagle wyrwana z zamyślenia. Coś się wydarzyło, bo jej policzki płonęły, a włosy sterczały na wszystkie strony w niedbałych kosmykach.
– Dlaczego masz takie brudne ręce? Robiłaś podkop?
– No, prawie. Mamo... – Julia spojrzała błagalnie.
– Już się domyślam, nie musisz kończyć. Kot, pies czy boa dusiciel, który wybrał wolność?
– Kot. Cały czarny z białym kołnierzykiem i w białej skarpetce. Musimy mu pomóc. Teraz siedzi na śmietniku i boi się zejść. Próbowałam się do niego dostać...
– Chcesz znów zbawiać cały świat?
– Nie cały. Tylko jednego kota.
Temat kota powrócił przy śniadaniu. Wyjrzała przez okno. Na dachu śmietnika leżał dziecięcy bucik sprzed dwóch lat, stare gazety butwiejące na deszczu i mały czarny stwór, chudy, nastroszony i całkiem spokojny.
– To chyba kot filozof – orzekła i wychyliła się przez lufcik. – Zostawcie tego kota! – krzyknęła do dwóch wyrostków, którzy kijami próbowali wypłoszyć zwierzę.
– Widzisz? Sama widzisz, że on nie ma szans – powiedziała Julia.
– Dobrze... – zaczęła i chwyciła córkę za ramię. – Zaczekaj, najpierw śniadanie. Chudzielec poczeka, i tak nie ma dokąd pójść.
Usiadła przy dużym dębowym stole, jedynym meblu z domu babki, jaki ocalał z wojennego pożaru przeszło pięćdziesiąt lat temu. Za każdym razem delikatnie dotykała gładkiej powierzchni, jakby chciała przebłagać kogoś lub coś za to, co się wówczas działo. Kiedyś zauważyła ten sam gest u córki i poczuła wzruszenie. Do małych kryształowych miseczek nałożyła konfitur z wiśni i malin. Sięgnęła po kromkę grubo krojonego chleba, który sama upiekła. Był miękki i pachniał kminkiem. Posmarowała go masłem i położyła na wierzch plaster różowej szynki.
– Czytałam, że w dawnych czasach ludzie przepraszali zwierzę, które mieli zjeść – odezwała się Julka.
Zastygła z ręką wyciągniętą do ust i spojrzała na kanapkę. Kawałek szynki zwisał smętnie, a ona przez ułamek sekundy miała wizję wesołego prosiaka z podwiniętym ogonkiem i oczami o długich białych rzęsach. Odłożyła kromkę na talerz.
– No dobrze, a co z tym kotem? Kogo tym razem chcesz przekonać, że tylko bezdomne zwierzę zaspokaja głód uczuć i koi samotność?
– Już wszystko przemyślałam. Marysia nie wchodzi w grę, ma sześć kotów i psa. Zocha też nie. Ale wujek Filip nie ma nikogo, tylko jedno dziecko, i mówił mi, że przydałoby mu się zwierzę dla malucha. – Julia gadała jeszcze długo, roztaczając wizję szczęśliwej rodziny opiekującej się nie tylko czarnym kotem, ale może nawet małym tygrysem, który stracił matkę w wypadku samochodowym.
Filip to całkiem niezły pomysł, pomyślała. Przyszywany wujek Julki, a jej wieloletni przyjaciel i mąż jednej z koleżanek, żył w rodzinie „wielorodzinnej”, jak to kiedyś określiła. Koleżanka Ludwiki była trzecią i prawdopodobnie ostatnią żoną Filipa. Dwa lata temu Filip rozstał się z nią i związał z młodym mężczyzną, którego pierwsza żona okazała się osobą niezrównoważoną. Porzuciła męża i dziecko, przystąpiła do sekty i znikła. Dzieckiem zaopiekowała się para zakochanych gejów – Filip i Ferdynand. To o tym dziecku, ślicznym, chociaż dość nerwowym maluchu, mówiła Julka.
Z pewnością przydałoby im się jeszcze do tego wszystkiego zwierzę z problemami, pomyślała i znów wyjrzała przez okno. Kot zniknął. Zerknęła niespokojnie na córkę, która właśnie kończyła wyjadać kandyzowane owoce z wielkiej torby muesli.
– Co robisz dziś wieczorem? – spytała Julię, chcąc odwrócić jej uwagę od kota, i ugryzła się w język.
Julia nie lubiła, kiedy matka wykazywała zbyt wielkie zainteresowanie jej życiem towarzyskim, zwłaszcza w sobotni wieczór. Lu odwróciła wzrok, widząc ponure spojrzenie córki. Julia zignorowała pytanie i oświadczyła, że musi iść po kota.
– Chodźmy razem – zaproponowała Lu.
– Chce ci się?
Prawie zderzyły się w przedpokoju, otwierając drzwi. Na wycieraczce, odwrócony tyłem, siedział czarny, chudy, nastroszony kot w białej skarpetce i tajemniczo mrużąc oczy, patrzył w przestrzeń.
Kiedy dwie godziny później bezskutecznie próbowały namówić kota, żeby wyszedł spod łóżka i zjadł kawałek ryby, Julka orzekła:
– Pokochał mnie od pierwszego wejrzenia, ale najwyraźniej nie lubi rybiego mięsa. Zajmę się nim później. – I wyszła.
Ludwika usiadła na fotelu naprzeciwko łóżka i czekała. W domu panowała cisza. Nawet z podwórka nie dochodziły codzienne hałasy. Sąsiedzi milczeli. Radio nie grało. Nigdzie nie pracowała pralka. Zamknęła oczy i zarzuciła ręce na oparcie fotela za głową. Czuła swoje uspokojone ciało i krew pulsującą w palcach stóp. Coś lekkiego jak piórko, jak powiew powietrza, dotknęło jej kolan. Otworzyła oczy. Kot wskoczył i ułożył się w spojeniu brzucha i ud. Ostrożnie zbliżyła rękę i dotknęła puchu na karku. Był garstką kruchych kości w skórze cienkiej jak pergamin. Przeniknął ją smutek kociego losu. Poczuła rozgrzane ciało zwierzęcia. Znów powrócił do niej dzisiejszy sen, a po chwili twarz mężczyzny, który tak nagle zjawił się i równie nagle zniknął z jej życia.
Wtedy gdy po raz pierwszy weszła do jego pracowni, patrzył na nią zachłannie. I nie krył podniecenia. Była zdziwiona, może nawet rozbawiona jego reakcją. Mężczyźni, których znała, starannie ukrywali swoje emocje i mogła czuć się przy nich całkiem bezpieczna. W pracowni rzeźbiarza wszystko sugerowało namiętność, pożądanie i spełnienie.
Kiedy już obejrzała jego prace, nawet te niedokończone, wypiła kolejną herbatę i chciała iść, nagle podszedł do niej i położył dłonie na jej biodrach. Jego palce wsunęły się delikatnie między pasek spódnicy i bluzkę, tam gdzie ciało było miękkie i nagie. Zbliżył usta do jej twarzy i tak trwał długą chwilę, nie dotykając jej. Poczuła ciepło ogarniające brzuch i uda. Była jak kamienna rzeźba, w którą wstępuje życie.
Stali wciśnięci w jakiś kąt, między kłodami drewna, kubłami z gipsem, workami. Nieruchomi, wpatrzeni w siebie, bladzi, jakby cała krew spłynęła w dół, pulsująca, rozpalająca w nich żar. Czuli się jak we śnie, kiedy wszystko, nawet najbardziej dziwne, jest naturalne i kiedy się idzie za najśmielszym impulsem mającym swe źródło gdzieś na samym dnie. Zapach tamtego miejsca na zawsze skojarzył się jej z nieopanowanym pożądaniem. I jeszcze delikatny dym papierosów, które palił, i woń, jaką wydzielała jego marynarka.
– Za smugą tego zapachu mogłabym iść na koniec świata – powiedziała teraz cicho do siebie.
Wtedy stali długo. W podnieceniu czas mijał niepostrzeżenie i to, co nastąpiło później, było banalne i trochę ją rozczarowało. I on musiał się poczuć lekko zawiedziony, kiedy wysuwając się z niej po krótkim zbliżeniu, powiedział: „Tym razem się nie udało. Byłem zanadto podniecony”.
Uczucie, że wszystko to dzieje się niczym we śnie, towarzyszyło jej za każdym razem, kiedy się spotykali. Mówili mało. Porozumiewali się spojrzeniami, gestem, dotykiem. Kiedy byli ze sobą, świat innych ludzi znikał. Nie była zazdrosna – o żonę, o Nike, o inne kobiety. Przestawały istnieć, gdy zbliżał się do niej.
Spojrzała na kota. Leżał nadal na jej kolanach, lekko poruszając przednimi łapkami, jakby mościł sobie miejsce na gniazdo. Fale ciepła przenikały przez miękki materiał spódnicy. Poruszyła się i kot zeskoczył obrażony.
Ktoś pukał do drzwi. To mogła być ciocia Sonia, jak zwykle niezapowiedziana i niekorzystająca z domofonu. Zawsze wchodziła sobie tylko znanymi sposobami, omijając wszelkie przeszkody.
– Soniu, co się stało? – zawołała na widok zapłakanej kobiety stojącej w drzwiach.
– Ach, mówię ci, moja droga, ludzie są podli – powiedziała ciocia Sonia, siadając w fotelu, już prawie uspokojona.
Zapowiadało się dłuższe posiedzenie i Lu z rezygnacją spojrzała na biurko, gdzie leżała książka przygotowana do czytania. Co tym razem wytrąciło ciocię Sonię z równowagi, kto wykorzystał jej naiwną emocjonalność i dar zachwytu? – zastanawiała się.
– Wyobraź sobie, że Filip odmówił mi pożyczki. Przecież wie, jak trudno mi prosić o pieniądze, jakie to dla mnie upokarzające... Poza tym nie mam z czego żyć. Mogłam jechać do Karpacza i nic z tego. I jeszcze na domiar złego Maria poprosiła mnie o zwrot tamtej pożyczki, no wiesz, z zeszłego roku, chociaż wiem, że jej te pieniądze nie są potrzebne, a mnie dosłownie ratują życie.
– Soniu, wiesz, że Filipa czekają teraz poważne wydatki. Ma dziecko...
– Filip ma dziecko! – parsknęła ciocia Sonia. – No właśnie, i co ty o tym myślisz? Ja nie wierzę, że dwóch facetów poradzi sobie z niemowlakiem. I w ogóle co to za pomysł?
– To nie był ich pomysł, to była konieczność.
– Ale co ludzie powiedzą?
– Oni się nie przejmują opinią strasznych mieszczan. Zresztą nie przypominam sobie, żebyś ty kiedykolwiek liczyła się z tym, co ludzie powiedzą – uśmiechnęła się Lu.
Ciocia Sonia była drugą żoną ojca Ludwiki. Ojciec umarł, zostawiając całkiem jeszcze młodą wdowę bez pieniędzy. Lu podejrzewała, że Sonia miała o to do niego żal, który wcale nie wygasał wraz z upływem mijających od jego śmierci lat.
Ojciec był starszy od swej młodej żony i całkiem jej podporządkowany. Lu złościła się, chciała to zmienić, ale siła woli macochy była nie do przezwyciężenia.
Początkowo sądziła, że ciocia Sonia to egoistka, dbająca przede wszystkim o siebie. Potem zaczęła doceniać jej fantazję, inteligencję i życiową energię, dostrzegła też jej słabości, które inni wykorzystywali. Tylko ojciec, zdaniem Lu, padł ofiarą Soni, choć on sam najwyraźniej tego nie dostrzegał, niezmiennie zachwycony urodą i wdziękiem swojej żony. Poza tym kochał ją.
Dopiero wiele lat później Lu rozpoznała wszystkie elementy życiowej strategii Soni. Działała według nigdy wprost niewypowiadanej zasady, że w małżeństwie nie wygrywa się niczego dobrocią, łagodnością ani cierpliwością. Tu działa prawo podboju, zwycięża ten, kto pierwszy podporządkuje sobie partnera. Dobra ponad wszystko matka Ludwiki w małżeństwie była kucharką, sprzątaczką, zaopatrzeniowcem, niańką, a na końcu dopiero żoną i kochanką. Ciocia Sonia przeciwnie – to pierwsze zostawiała mężowi, teściowej, przyjaciółce, siostrze, bratu, sprawiedliwie rozdzielając czynności wśród rodziny i przyjaciół, sobie zatrzymując wdzięczną rolę fascynującej kobiety.
W czasie gdy Lu mieszkała razem z ojcem i Sonią, widywała ją rankiem wypoczętą, z pałającymi oczami, jak po szybkiej kąpieli, z cerą świeżą niczym u piętnastolatki, biegła gdzieś w swoich sprawach. Miała wówczas wielu przyjaciół, ważne zajęcia: basen, naukę języków, wystawy, koncerty, bibliotekę, gdzie pracowała nad doktoratem. Lu zapomniała tytułu owej dysertacji, która zresztą nigdy nie doczekała się obrony.
Po wyjściu żony ojciec zabierał się do sprzątania rozrzuconych części garderoby. Upychając staniki i koszulki do pralki, wzdychał: „Ach, ta Sońka!” I Lu nigdy nie wiedziała, czy było w tym więcej zniecierpliwienia, czy podziwu dla jej życiowej siły, beztroski i pogardy dla tego, co szare i przyziemne. „Sońka, ach, ta Sońka” – powtarzała za nim Ludwika.
W tamtych latach, kiedy miała nie więcej niż dwadzieścia lat, nie potrafiła być sprawiedliwa. Lekceważyła własną matkę za zbyt szybkie pogodzenie się z losem, za potulne dostosowanie się do świata. Jej nadopiekuńczość denerwowała ją, a brak życiowych aspiracji doprowadzał do rozpaczy. Co innego Sońka. Wydawała jej się niezwykła. W myślach nazywała ją Płomykiem. Ten płomyk, a raczej płomień, spalał wszystko na swej drodze, pozostawiając tylko garstkę popiołu i dużo powietrza.
Powietrze było prawdziwym żywiołem cioci Soni. Kochała rozległe przestrzenie, dalekie perspektywy, smak powietrza po burzy, otwarte niebo ze zmienną rzeźbą obłoków. Była prawdziwą poetką życia i robiła to, na co miała ochotę. Choć starsza od Lu o kilkanaście lat, swoją wieczną niedojrzałością przypominała nastolatkę. Łatwo stała się przyjaciółką córki swojego męża. Przyjaciółka to nie było jednak właściwe określenie, o czym Lu miała się wkrótce przekonać. Na ciocię Sonię, zawsze zajętą sobą, wolną do granic szaleństwa, niewrażliwą na cudze cierpienie, nie można było liczyć. „Nie mów mi o tym więcej. Sama sobie jesteś winna – ucinała nieśmiałe zwierzenia Ludwiki. – Zresztą to sprawy zbyt przykre”. Tak ciocia Sonia załatwiała wszystko, co mogło sprawić ból. Ponieważ bólu nie lubiła, nie ceniła go i często nawet własne cierpienie pomijała, była na nie głucha. „Ach, ta Sońka, ona jest jak dziecko, zupełnie jak dziecko” – wzdychał ojciec, coraz bardziej zmęczony życiem.
Kiedy zachorował, Lu była za granicą. Ciocia Sonia osobiście odwiozła męża do szpitala, a sama wyjechała na zaplanowaną wcześniej wycieczkę. „Przecież był pod dobrą opieką – powiedziała prawie obrażonym tonem, kiedy Lu wróciła i zastała ojca w żałosnym stanie. – Skąd mogłam wiedzieć, że ten szpital to umieralnia?” – broniła się Sonia, kiedy jakiś czas potem, ku swemu zaskoczeniu, została wdową. „Był taki pełen życia. Zdawało się, że nigdy nie umrze” – jęczała i Ludwice zrobiło się nawet żal tej kobiety, która z takim uporem nie dopuszczała do siebie myśli o chorobie i śmierci.
Ciocia Sonia została bez środków do życia. Przyjaciele szukali dla niej pracy lub jakiegokolwiek płatnego zajęcia, ale ciocia Sonia mówiła z rozbrajającym uśmiechem: „Dziękuję wam, kochani, z całego serca, ale ja mam ciekawsze rzeczy do robienia niż zarabiać jakieś tam pieniądze”.
Wkrótce Sonia zaczęła sobie całkiem dobrze radzić. Złożyła projekt pracy naukowej ze swojej jeszcze nie całkiem zapomnianej dziedziny i dostała pieniądze z funduszu uczelni. Zaczęła nawet zbieranie materiałów, ale zarzuciła to i zajęła się nauką rysunku. Kiedy trzeba było się rozliczyć z pieniędzy, wzięła zwolnienie lekarskie, potem następne, po czym wytłumaczyła niepowodzenie swej misji naukowej złym stanem zdrowia. Niedługo potem dostała stypendium na napisanie dużego artykułu. Zabrała się ochoczo do pracy, ale musiała ją przerwać z powodu szalonego romansu z pewnym Argentyńczykiem. Romans wkrótce się skończył, a ciocia znów musiała się tłumaczyć z braku postępów. Wreszcie jednak udało jej się napisać i wydać książkę, która odniosła pewien sukces. Czytelnicy ją kupowali, ale wydawca nie wypłacał autorce tantiem. Jakoś jednak żyła, zawsze w ruchu, wciąż ładna, elegancka i pełna pomysłów.
– Koniecznie muszę mieć te pieniądze – powiedziała ciocia Sonia i Ludwika pomyślała, że z całą pewnością będzie je miała.
Łzy na jej twarzy już dawno obeschły, ale jakiś smutek czaił się w kącikach ust, w lekko przygasłych oczach.
– Soniu, zrobię ci gorącej herbaty. Mam ciasto... – Po chwili, stawiając na stole filiżankę i talerzyk z szarlotką, spytała, patrząc na nią uważnie: – Coś cię jednak trapi. Chyba chodzi nie tylko o pieniądze.
– Może masz rację – powiedziała Sonia.
Widać było, że się waha, jakby chciała ukryć jakąś myśl i jednocześnie wyrzucić ją z siebie.
– Przeglądałam stare listy... Od twojego ojca, bardzo ładne i zabawne. – Uśmiechnęła się. – Od znajomych, takie tam, niezbyt ważne...
– Przeglądałaś stare listy? – Lu nie umiała ukryć zdziwienia. To tak nie pasowało do Soni, która miała niezwykłą zdolność myślenia przede wszystkim o teraźniejszości.
– Co się tak dziwisz? Myślisz, że się starzeję? Nic z tego, na to nie licz.
– Soniu, wyglądasz tak ładnie, że nawet mi to do głowy nie przyszło, ale...
– No właśnie, ale jest mi trochę głupio. Znalazłam list sprzed dziesięciu lat, wiesz od kogo? Od Wandy. Ile ona teraz może mieć lat?
– Przeszło siedemdziesiąt.
– Czy ta jej przyjaciółka, z którą mieszkała, jeszcze żyje?
– Tak. Wciąż mieszkają w Dąbrówce, w tym starym dworku. Muszą być samotne. Mało kto je odwiedza. – Ludwika usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio była u siostry swojej matki, kiedy do niej dzwoniła, i tygodnie zmieniały się w miesiące, a miesiące w lata. – Co było w tym liście? – spytała.
– Pisała mi o jakiejś sprawie, o której chciała ze mną mówić. Prosiła o pomoc, miała jakieś kłopoty. Właściwie nie wiem, dlaczego zwróciła się z tym do mnie.
– I o co chodziło?
– Nie wiem, w ogóle nie odpowiedziałam na tamten list. Próbuję sobie przypomnieć, co się wtedy działo. To było chyba wtedy, kiedy związałam się tak bez sensu z Waldkiem. No, wiesz, o kogo chodzi. Twój ojciec był zazdrosny. Też miałam kłopoty. Nie mogłam myśleć o niczym innym. Teraz przeczytałam list Wandy jeszcze raz. Po tylu latach inaczej go odebrałam. Jest w nim coś rozpaczliwego, jakieś wołanie o pomoc. Tak mi przykro.
– Soniu, ale to było tak dawno.
– No cóż. Mimo wszystko dowiedz się, co u Wandy. Dalej rozmowa potoczyła się już banalnie. Ludwika słuchała piąte przez dziesiąte. Cały czas myślała o ciotce. Postanowiła, że musi odwiedzić stare kobiety w ich domu nad ciemnym stawem, gdzie wiele lat temu spędziła niezwykłe chwile.
– Ależ tu ładnie! – Ludwika rozglądała się po maleńkim mieszkaniu, w którym wszystko leżało na swoim miejscu. – Jak ty to robisz, Filipie? Przecież dziecko, praca i te pokoiki-dziuple...
– W domu jest dziecko, więc musi być idealny porządek.
Z ciasnej sypialni, przerobionej na pokój dziecinny, wyjrzał Ferdynand, drobny, delikatny mężczyzna, łysiejący już, choć młody. Tulił do siebie niemowlę. Uśmiechnął się i przyciskając jedną ręką dziecko do piersi, drugą wyciągnął na powitanie. Jego dłoń była ciepła, mocna i wzbudzająca zaufanie. Do Ferdynanda zbliżył się Filip, wysoki i piękny. Lu zawsze z przyjemnością na niego patrzyła. Przypominał jej pewnego ulubionego aktora. Stanowili dość niezwykłą parę.
Chłopczyk w ramionach Ferdynanda zaczął się budzić. Lu poczuła, jak coś ściska ją za serce. Po raz pierwszy od dawna zapragnęła mieć dziecko. Zaśmiała się w duchu. Trochę spóźnione marzenia.
– Wyglądacie wspaniale. Trzej Muszkieterowie. Tylko ten najmłodszy jeszcze z pieluch nie wyrósł.
Usiadła na łóżku przykrytym kolorową chustą. Filip miał kolekcję tych szlachetnych materii i było to jedyne, co wyniósł z pobojowiska trzech małżeństw. Byłym żonom oddawał po kolei dorobek całego życia i pozostawał za każdym razem z pustymi rękami. Teraz, jakby czytając w myślach Lu, rozłożył ręce i powiedział:
– Mamy tylko siebie, Ludwiko.
– Przyszłyśmy razem – powiedziała Lu, spoglądając na córkę – bo Julka ma dla was niespodziankę. Siedzi w koszyku w przedpokoju.
Julia, dotąd milcząca, zaczęła mówić. Opowiedziała całą historię kociaka, dodając wymyślone na poczekaniu zabawne szczegóły. Mówiąc bez przerwy, chodziła po mieszkaniu. W pewnej chwili wyjrzała z mikroskopijnej kuchni i tryumfalnie oznajmiła, że właśnie znalazła idealne miejsce dla kota.
Filip, Ferdynand i całkiem już rozbudzony chłopczyk śledzili jej ruchy. Lu ledwie powstrzymywała śmiech na widok powagi, z jaką kiwali głowami, nie wyłączając niemowlaka. Dziecko było najwyraźniej zachwycone i kiedy Julia podeszła bliżej, wyciągnęło do niej rączki. Bez chwili wahania wzięła je na ręce, nie przestając mówić.
– Julka, może już dość. Nie wiemy, czy oni w ogóle chcą tego kota.
Julia popatrzyła zaskoczona na matkę, a chłopczyk nagle zaczął płakać.
– No widzisz przecież, że chcą. Ono chce na pewno – powiedziała i oddała synka Ferdynandowi.
Okazało się jednak, że kot jest innego zdania. Kiedy Julka przyniosła koszyk, kociak siedział cicho, jakby go wcale nie było. Kiedy jednak otworzyła pokrywę, nie chciał wyjść i warczał wściekle niczym pies.
– Miłe zwierzątko – zauważył Filip, zbliżając ostrożnie rękę do kociego pyszczka.
Odpowiedziało mu przeciągłe syczenie. Lu patrzyła bezradnie na próby zjednania zwierzaka. Dopiero kiedy zabrała się do tego Julia, kot ucichł, uspokoił się i wystawił głowę z kosza. Wyszedł wreszcie, ostrożnie stawiając łapki i otrząsając je, jakby dotykał czegoś mokrego i nad wyraz nieprzyjemnego.
Julia zaczęła tłumaczyć Ferdynandowi zasady ekologicznego żywienia kotów. Mówiła też o ich zdrowiu psychicznym i higienie. Ferdynand słuchał w milczeniu i Ludwice zdawało się, że z trudem dociera do niego fakt posiadania kota. Zwierzak tymczasem schował się pod łóżkiem i zapanował spokój.
Lu podeszła do Filipa i usiadła w fotelu. Lubiła z nim rozmawiać. Filip pracował w teatrze, interesował się operą i był autorem kilku pięknych scenografii do oper barokowych. Znał mnóstwo plotek o śpiewakach i aktorach, ale nie to ją pociągało. Chciała mówić z nim o muzyce. Wciąż miała w pamięci sekwencje wczorajszego snu i poranną rozmowę z nieznajomym.
– Powiedz mi, Filipie, czy słyszałeś o jakiejś polskiej śpiewaczce, która zmieniła nazwisko i mieszka we Francji?
– Raczej nie. – Spojrzał na nią uważnie. – Wiesz coś więcej?
Zawahała się. Sen był intymny. I tak już powiedziała nieznajomemu przez telefon dość dużo. Nagle pomyślała, że to nie koniec znaków od Niki i że ona przyśni jej się znowu.
– Na razie mało wiem. Podobno jest znana. – Przysunęła się bliżej do Filipa.
Pochylili się do siebie w czułym geście, zanurzeni bez reszty w magicznym świecie opery i pięknych głosów.
– Czulicie się jak dwa gołąbki – powiedział Ferdynand i Lu zobaczyła jego wcale nie na żarty przestraszoną twarz.
Pomyślała, że chłopak może być po prostu zazdrosny, i choć nie miał powodów, bo czułość między nimi była starym i sprawdzonym sposobem bycia, to przecież nie musiał o tym wiedzieć. Odsunęła się od Filipa, wstała i wyciągnęła rękę do Ferdynanda. Dotknęła delikatnie jego policzka.
– Nie musisz się niepokoić, Filip tylko ciebie kocha. No i małego – dodała i spojrzała na chłopczyka, który z uwagą śledził każdy jej ruch.
Uśmiechnęła się do niego, ale on patrzył na nią poważnie spod długich rzęs. Takie ładne, pełne ufności dziecko, pomyślała. Jakie będzie, kiedy dorośnie, jak poradzą sobie z nim dwaj ojcowie? Syn samotnej matki, samotnego ojca to znany schemat, ale syn, który ma tylko albo aż dwóch ojców? Przynajmniej jeden z nich powinien wypracować w sobie kobiecą delikatność, troskliwość i bezinteresowność, inaczej chłopiec będzie cierpieć. Może taki właśnie ojciec – związany z niemowlęciem nieomal matczyną pępowiną – będzie ojcem przyszłości? Czy tacy ojcowie doczekają się synów, którzy oswoją własną agresję, i czy świat będzie dzięki temu lepszy? Nie odważyła się powiedzieć tego głośno, bo choć Filip i Ferdynand tworzyli teraz rodzinę, na rozmowę o tym było, jej zdaniem, jeszcze za wcześnie.
Wyszły niedługo potem, czule żegnane przez obu mężczyzn. Do domu miały zaledwie dwa przystanki, a wieczór się wypogodził. Początek kwietnia tego roku był mroźny, ale wraz z falami chłodu nadciągnęła smuga pachnącego dymem powietrza. Gdzieś daleko, już za miastem, palono ogniska, ale kto i po co, tego Lu nie wiedziała. Lubiła ten czas, kiedy pory roku się przełamywały – zima jeszcze uprawiała swoją mimikrę, lecz w pozornej martwocie czuło się wolę życia, za to w nadchodzącej wiośnie było wspomnienie o zimie, która minęła, i zapowiedź tej, która nadejdzie. Miasto wieczorem bywało bardziej przyjazne niż w dzień, a okna domów z ciepłym światłem lamp nasuwały myśl o spokoju i bezpieczeństwie.
Julia znów się rozgadała, ale Lu nie bardzo słuchała, zanurzona w myślach i wspomnieniach.
– Mamo, ty mnie wcale nie słuchasz – powiedziała z wyrzutem Julka.
– Ależ słucham – skłamała, ale Julia zaraz kazała sobie powtórzyć ostatnie zdanie i Lu roześmiała się, zupełnie bezradna.
– No, masz rację – przyznała. – Ale teraz cała zamieniam się w słuch.
Kiedy następnego dnia rano obudziła się, próbowała przypomnieć sobie swój sen, lecz obrazy zacierały się tak szybko, że zostało tylko coś nieokreślonego, umykającego jak plama światła na szybie.
– Mamo, wychodzę! – zawołała Julka i zaraz trzasnęły drzwi.
Wstała i zbierając po drodze rozrzucone buty i ubrania, zamknęła mieszkanie. Było cicho, tylko w łazience szemrał strumyk wody z niedokręconego kranu.
Otworzyła lodówkę. Jajka, masło, ser, konfitura z malin, w piekarniku odgrzała bułki i drożdżówkę. Zamierzała zjeść pożywne śniadanie. Ostatnio trochę schudła i czuła się z tym źle. Im była chudsza, tym groźniejszy wydawał jej się świat lub odwrotnie – świat był zły, a ona chudła.
Spojrzała na maszynopis, który zaczęła poprawiać poprzedniego dnia. Bohaterka powieści, którą redagowała, miała mnóstwo problemów i kompleksów. Podobna w tym była do większości bohaterek romansów, ale jedno ją wyróżniało – czytała książki. Już na początku powieści padło nazwisko Szekspira.
Zastanawiała się czasem nad niezmierzoną głupotą bohaterek i bohaterów tej popularnej literatury. Kobiety nie czytały, nie chodziły do kina ani do teatru, zamiast rozwiązywać swoje problemy, zalewały się łzami, a pomocy szukały wyłącznie w ramionach nie mniej banalnych mężczyzn. Trzeba powołać międzynarodowy trybunał, który broniłby dobrego imienia kobiet i mężczyzn, pomyślała i poprawiła literówkę w słowie Kindertotenlieder. Po chwili z lekkim wzruszeniem ramion odłożyła maszynopis, po czym wstała i wsunęła do odtwarzacza swoją ulubioną płytę – Ariadnę na Naksos Straussa. W koloraturowej arii Zerbinetty śpiewaczka wznosiła się coraz wyżej i wyżej i zdawało się, że za chwilę odfrunie niczym ptak. Lu kochała taki śpiew, techniczny, precyzyjny, nieludzki i magiczny zarazem. Przenosił ją w rejony, gdzie wszystko było możliwe. W tej muzyce była energia potrzebna jej tego ranka do życia.
Dwie godziny później wyszła z domu. Dzień zrobił się całkiem wiosenny, kwitły forsycje i wiał lekki wiatr. Brzydota miasta zaczynała znikać ukryta za delikatną koronką młodych liści. Idąc wolno ulicą i mijając śpieszących się dokądś ludzi, myślała o Nice – gdzie jest teraz, co robi, jak wygląda jej życie i ona sama, po piętnastu latach, wciąż ładna i młoda czy może już zmęczona życiem?
Postanowiła, że wyśle list na znany jej adres przy Franciszkańskiej. Do większej koperty włoży mniejszą z listem do Niki i karteczkę z prośbą do nieznajomego, żeby go jej przesłał. W ten sposób on nie będzie musiał zdradzać adresu Niki, a ona sama zdecyduje, czy odezwać się do swojej dawnej przyjaciółki, czy nie.
Zatrzymała się nagle pod wrażeniem tego prostego rozwiązania. Osoba idąca za nią zaklęła cicho i nie zdążyła jej wyminąć. Ludwika schyliła się, żeby zebrać rozsypane rzeczy. Przechodzień oddalał się bez słowa przeprosin. Podniosła wzrok i zobaczyła dziwną postać na podwyższeniu. W pierwszej chwili nie zorientowała się, że to żywy człowiek. Stał bez ruchu, cały w bieli, z twarzą niczym maska. Wolnym ruchem wyciągnął w jej stronę dłoń wnętrzem do góry i poruszył delikatnie palcami w geście przyzywania. Ze wzrokiem utkwionym w mężczyźnie podeszła bliżej. Wszyscy się śpieszyli i oto stała samotnie naprzeciwko mima, który tylko dla niej rozpoczął swój pokaz.
Jego twarz ukryta była pod grubą warstwą szminki, okolona długimi gęstymi włosami, a ciało w obcisłym trykocie wydane na ludzkie spojrzenia. Pomyślała, że mimowi może być zimno w ten wczesnowiosenny dzień, na ulicy, w wielkim mieście. Z zapałem wykonywał swoją pracę. Jego ruchy były precyzyjne i płynne. Odgrywał jakąś scenę, historię, opowieść, o czym? – zastanowiła się Lu. Szukał czegoś lub kogoś, był smutny, bo to coś odeszło, odleciało – mim wyraźnie spoglądał w górę, jakby to, czego potrzebował, było ponad jego głową. Teraz spał, coś mu się śniło, a kiedy się obudził, sen naprowadził go na zgubiony ślad. Stała jak zahipnotyzowana, śledząc każdy jego ruch. Miał zgrabną sylwetkę, ładnie umięśnione ciało i widoczną wyraźnie pod cienkim materiałem płeć. Trochę tym speszona, odwróciła wzrok, żeby nie poczuł jej gorącego spojrzenia.
Historia się skończyła, odnalezione zostało to, co wydawało się utracone, i mężczyzna patrzył wprost na nią. Chciał czegoś? Pieniędzy, pomyślała i sięgnęła do torebki. Mim pokręcił głową. Zdumiona spojrzała wprost w jego oczy jak w dwa mroczne jeziora. Podeszła bliżej i wyciągnęła rękę. Dotknęli się końcami palców. Jego dłoń była sucha i ciepła. Poczuła nagłą tęsknotę za miłością, za kimś, kto objąłby ją i tulił w ramionach. Cofnęła rękę. Odchodząc, obejrzała się. Mim tkwił bez ruchu jak posąg, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Kiedy obejrzała się z daleka jeszcze raz, nie mogąc się powstrzymać, stał nadal w tej samej pozie.
Szła ulicą, odruchowo, nie myśląc, którędy i dokąd idzie. Nogi same ją niosły. Krótka chwila czułości z nieznajomym przypomniała jej znów dawnego kochanka.
Wciąż pamiętała rzeźby w jego pracowni, nieruchome, wpatrzone w przestrzeń, i swoje zdumienie, że jest ich tyle i że już zawsze będą takie jak teraz. Ona, on, wszyscy dokoła będą się zmieniać, ich ciała osłabną, zwiotczeją, oni sami umrą, a te martwe posągi będą trwały. Patrzyła ukradkiem za siebie, upewniała się, że są na swoim miejscu. Czasem sprawdzała je, odwracając się gwałtownie, i sama z siebie się śmiała.
Kiedy kochała się z rzeźbiarzem, często miała wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Łapała się nawet na myśli, że chce, aby tak było. Ich miłość, całkowicie skrywana, tak bardzo, że nawet sami przed sobą nie przyznawali się do niej, potrzebowała świadków.
Mężczyzna szeptał jej czasem do ucha: „Pokaż, jak bardzo jesteś podniecona. Niech patrzą”. Nie pytała, kogo ma na myśli. Czuła się jak aktorka, która jest na scenie i gra swoją rolę, ale przeżywa prawdziwe uczucia.
Pewnego razu wysunęła się z jego objęć i podeszła do rzeźby przedstawiającej młodą kobietę. To była jedna z najpiękniejszych prac. Realistyczna tak, że widać było fałdy skóry na plecach w lekkim zgięciu postaci i ślad włosów w spojeniu ud. Stanęła za kamienną dziewczyną. Na obnażonym brzuchu poczuła chłodny kształt jej pośladków. Zadrżała. Objęła ją w pasie i przywarła całym ciałem. Kamień powoli się ogrzewał i wrażenie lodowatego zimna zaczęło ustępować. Lekko wychylona zza rzeźby obserwowała nagiego mężczyznę.
Chciała, żeby widział jej palce przesuwające się z góry w dół i z powrotem. Pieściła szyję, ramiona, piersi, łono kamiennej kobiety, we własnym rytmie i własnym sposobem. Pieszczota była tak żarliwa, że figura zdawała się ożywać. Czuła, jak kamień się rozgrzewa, jak pod powierzchnią płynie żywa krew, i krzyczy, jakby figura odczuwała prawdziwą rozkosz. „Jest nas troje” – szepnął mężczyzna tuż za nią i domyśliła się, że to ona krzyczy, po raz pierwszy bez opamiętania, a jej ciało drży, chwieje się i ugina. Byłaby upadła, gdyby on jej nie przytrzymał i nie przytulił mocno do siebie.
Nigdy nie mówili o miłości, zawsze tylko o seksie, ale chwil takich jak ta, kiedy czuli się zespoleni jak nigdy przedtem, było wiele. Tyle miłości, tyle zagubionych uczuć, pomyślała i ocknęła się, wyrwana nagle z zamyślenia brzmieniem czyjegoś głosu. Stała przed domem, w którym mieściła się redakcja. Znajomy, przechodząc obok, pozdrowił ją głośno. Nacisnęła dzwonek i drzwi się otworzyły. Weszła do wnętrza pośpiesznie i niedbale jak wszyscy, którzy codziennie załatwiali tu swoje sprawy.
– Mamo, kot wrócił – powiedziała Julka, otwierając drzwi.
Lu weszła i postawiła wypełnioną zakupami torbę pośrodku korytarza.
– Jak to? – spojrzała zdziwiona.
– Siedział na wycieraczce i czekał, kiedy przyszłam ze szkoły.
– Gdzie on jest?
– Wskoczył na szafę.
Rzeczywiście, w pokoju zobaczyła czarny łepek wychylony znad krawędzi i oczy wpatrzone w nią, świecące niczym dwa małe reflektory.
– Ależ mu się ślepia świecą.
– Chciałam, żeby wrócił. Powtarzałam to cały dzień, no i usłuchał.
– Wątpię. On robi to, co mu się podoba, i z nikim się nie liczy.
Podniosła słuchawkę telefonu i wystukała numer Filipa. Odebrał Ferdynand.
– Nie martwcie się, kot jest u nas – powiedziała.
Wcale się nie martwię. To zwierzę to prawdziwy czort. Wyskoczył przez okno, z drugiego piętra – stwierdził Ferdynand. – Całą noc coś mnie gryzło. Rano zajrzałem do Encyklopedii zwierząt. Z opisu wynikało, że to były...
– Pewnie pchły.
– No, ale cieszę się, że nic mu się nie stało – dodał Ferdynand.
Przy obiedzie Julia gadała bez wytchnienia. Zupa stygła, a ona opowiadała ze szczegółami, co się działo w szkole. Ludwika słuchała z przyjemnością. Historie małych kłopotów, przemijających tak szybko, że następnego dnia trudno sobie przypomnieć, co było powodem zmartwienia, uspokajały ją.
– Może wreszcie coś zjesz – powiedziała, podsuwając jej talerz z kaszą, jarzynami i kawałkiem mięsa.
– Wiesz, że ja tego nie jadam. – Julia odsunęła mięso na brzeg talerza.
– Kurczak oddał życie, żebyś miała co jeść, a ty chcesz to zmarnować?
– Coraz więcej osób nie je mięsa.
Dawniej ludzie mieli potrzebę uświęcania tego, co jedzą – pomyślała Ludwika. – Składali ofiary całopalne. Poświęcone zwierzę pozwalało im żyć bez grzechu i jeszcze dobrze się pożywić, a teraz – poczuła przykre ściskanie w dołku – morduje się miliony zwierząt, po to żeby karmić ludzi chorych z przejedzenia. A te wszystkie witaminy, mikroelementy, diety-cud to może tylko racjonalizacja tkwiącej w nas potrzeby rytuału. Ludwika wierzyła w uzdrawiającą moc źródlanej wody, czystego powietrza, harmonijnych myśli. Bała się efektu cieplarnianego, rozpaczała z powodu wyginięcia rzadkiej odmiany motyla w południowej Afryce, niepokoiła ją myśl o klonowaniu ludzi, unikała modyfikowanej genetycznie soi. Kiedy był mróz, marzyła o cieple, lecz kiedy robił się upał, wyobrażała sobie, że słońce nigdy nie zajdzie.
Julka odeszła już od stołu i próbowała namówić kota do zabawy. Ludwika ukroiła sobie trzeci kawałek drożdżowego ciasta. Było pulchne, pachnące prawdziwą wanilią i skórką cytrynową. Rozkoszowała się jego delikatnym, niepowtarzalnym smakiem.
– Wiesz, chyba trochę przytyłam! – krzyknęła w stronę pokoju.
– Co mówiłaś? – spytała Julia, wchodząc do kuchni z kotem w ramionach.
Wyglądała jak dziewczyna z renesansowych obrazów. Włosy, niedbale zebrane na czubku głowy, lekko rozsypały się na ramionach. Pociągła twarzyczka i wielkie oczy były trochę smutne, trochę zdziwione, jakby o coś pytały, ale w delikatnej linii ust kryła się stanowczość i Lu z ulgą stwierdziła, że jej córka da sobie radę w życiu. Kiedy patrzyła na białą, gładką szyję, owal policzka, na którym nie zatrzymywał się żaden cień, pomyślała, nie bez żalu, że jej własna twarz nie w każdym oświetleniu wygląda tak nieskazitelnie. Zerknęła w lustro. Smutno opuszczone kąciki ust i czoło zmarszczone, jakby myślała o nierozwiązywalnych problemach świata, rozzłościły ją. Czym tu się martwić i nad czym płakać? Ma tyle lat, ile ma, i czuje się z tym całkiem nieźle, a świat zawsze taki był. Uśmiechnęła się i odbicie w lustrze odpowiedziało jej uśmiechem.
A jednak tego dnia nie opuszczały jej smutne myśli. Czuła, że życie zatrzymało się w martwym punkcie. Od lat nie nawiedzało jej już radosne uczucie nadziei i wiary, że świat ma dla niej jeszcze wiele niespodzianek. Bała się, była smutna.
Ostatnio śniła coraz więcej. Sny były bogate, pełne szmerów, szeptów, zapachów i barw. Po przebudzeniu z łatwością mogła przypomnieć sobie wszystko, nawet to, co mówiły postacie ze snów. To było dziwne i niesamowite, ale nie męczyło. Zdawało jej się, że sny prowadzą ją w sobie tylko wiadomym kierunku, że rysują jakiś tajemniczy wzór, którego ona wprawdzie nie może jeszcze odczytać, ale niedługo z pewnością będzie mogła. Na dnie każdego z tych snów, w tle lub na pierwszym planie zawsze była Nika. Zagubiona przyjaciółka, o której ostatnio wciąż myślała. Wiele godzin przegadały – o muzyce, o miłości, o swoich marzeniach. Jak to możliwe, że od tylu lat nic o sobie nie wiedzą?
List. Powinna wysłać do niej list. Tylko tak zmusi nieznajomego do działania. Przypomniała sobie brzmienie jego głosu. Głos miał niski, melodyjny, słychać w nim było jakąś ironię, może raczej przekorę. Wyjęła kartkę, wśród nieładu, jaki panował na biurku, odnalazła długopis, i zaczęła pisać list do Niki.
Poprzedniego dnia zanosiło się na deszcz ze śniegiem, ale kiedy rano odsłoniła okno, słońce zajrzało do środka. Niebo było czyste, powietrze chłodne i świeże. Wyszła z domu.
Na ulicy ludzi było mało, o tej porze większość zdążyła już dotrzeć do pracy. Na ławce całowała się para zakochanych i Lu popatrzyła na nich z przyjemnością.
Oboje długowłosi, ubrani na czarno, w czarnych glanach, ona, jasna blondynka o porcelanowej twarzy w kształcie serca, trzymała w ręce żółty żonkil. Obok siedział smukły chart z chorą łapą w różowym plastikowym bucie. Wyglądało to niczym scena z surrealistycznego filmu. Obejrzała się, przechodząc, ale nie zwrócili na nią najmniejszej uwagi.
Musiała załatwić kilka spraw. Ostatnia miała być poczta. Kiedy tam wreszcie dotarła, okazało się, że jest dzień płatności, i musiała czekać. Oderwała swój numerek, wyszła na zewnątrz i usiadła na ławce. Wystawiła twarz do słońca. Wiał łagodny wiaterek z zapachem czegoś świeżego i młodego. Ludzie przechodzili, kręciły się dzieci, pies na smyczy przed pocztą piszczał jednostajnie i żałośnie. Obok rozmawiały dwie młode dziewczyny. Posługiwały się dziwną mieszaniną słów, z których większości nie rozumiała. Lu wstała. Dziewczyny mówiły dalej. Zdania płynęły jak woda z zepsutego kranu.
Niedaleko poczty był skwer. Przechodząc obok, zauważyła nagle Filipa. Był na spacerze z małym. Zwolniła kroku. Patrzyła na niego z uśmiechem. Wydawał się bardzo przejęty swoją rolą. Otaczało go kilka kobiet. Jedna z nich trzymała swoje niemowlę na rękach i coś tłumaczyła Filipowi.
– Filip! – zawołała Lu, machając ręką.
Zauważył ją, najpierw trochę speszony, potem uśmiechnięty. Zostawił dziecko pod opieką kobiet i podszedł do Ludwiki.
– Moja kochana, co tu robisz?
– To ja mogę spytać, co ty robisz o tej porze w parku.
– Dzisiaj mój dyżur przy małym. Masz czas? Będę już wracał, może wejdziesz na chwilę?
Niedługo potem wjechali windą na drugie piętro i znaleźli się w ciasnym mieszkanku.
Filip nie był zbyt doświadczonym ojcem. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wiedział, jak poradzić sobie z dzieckiem.
– Spadłaś mi jak z nieba. Ferdynand musiał wyjść i zostałem zupełnie sam. – Skrzywił się i Lu pomyślała, że wygląda, jakby się miał rozpłakać.
– Nie jesteś sam, masz dziecko – zaśmiała się.
W tym momencie chłopczyk się rozwrzeszczał i Filip zaczął biegać po kuchni w poszukiwaniu podgrzewacza do butelek.
– Lu, pomóż mi! – Spojrzał błagalnie.
Po chwili udało się opanować sytuację. Piotruś przestał płakać. Siedział w swoim fotelu i wypluwał kaszę, którą cierpliwie podsuwał mu Filip.
– Dobry chłopczyk, grzeczny chłopczyk – powtarzał Filip wciąż to samo niczym mantrę. – Chyba chce mu się spać – powiedział z nadzieją.
Lu, patrząc na Filipa, miała wrażenie, że za chwilę obaj zasną. Wzięła dziecko na ręce, sprawdziła, czy ma sucho, i przytuliła policzek do jego główki. Pachniała mlekiem, dziecięcym potem i czymś tak niewinnym, że poczuła łzy pod powiekami. Zaniosła chłopczyka do łóżka. Już kiedy go kładła i przykrywała kołdrą, spał, pochrapując lekko.
– Przyda ci się duża filiżanka kawy – powiedziała, wchodząc do kuchni.
Filip spojrzał na nią nieprzytomnie.
– Jestem nieludzko zmęczony.
Siedzieli, słuchając Czterech ostatnich pieśni Richarda Straussa. Fraza, pełna powietrza i światła, wznosiła się i opadała. Lu czuła w tej muzyce ukryty rytm pulsującej krwi, bicie serca, szum wiatru w koronach stuletnich drzew. Było w tym życie i coś ze snu, któremu się poddajemy wbrew własnej woli.
– Sny mnie prześladują – powiedziała.
– Dobre czy złe?
– Chyba dobre. Każą mi zmienić moje życie.
– Opowiedz któryś.
– Nie teraz – wycofała się nagle. – Wiesz, wszystko mi się kojarzy z seksem.
– Nic dziwnego, wciąż jesteś sama – powiedział. Zrobiło jej się przykro, tak jakby to była wina Filipa lub czyjakolwiek, że nie umiała nawiązać relacji z mężczyzną.
– Przepraszam, kochanie. – Filip dotknął jej ręki i pogłaskał ją czule. – Nie chcę, żebyś była smutna. – Chodź, pokażę ci, co sobie ostatnio kupiłem. Rewelacyjnie tanio!
Po chwili w pokoju zrobiło się kolorowo. Koszule, krawaty, podkoszulki i marynarki w żywych barwach leżały na krzesłach i kanapie. Obaj mężczyźni uwielbiali stroje. Ferdynand zajmował się nimi nawet zawodowo jako dekorator i stylista w operze.
– No popatrz – mówił Filip, wkładając jedwabną koszulę. – Burgund, to będzie w przyszłym sezonie najmodniejszy kolor, nikt tego jeszcze nie nosi.
Lu przyglądała się koszuli z zachwytem. Po chwili wzięła miękki krawat w jakieś niesamowite szafirowo-szmaragdowe wzory. Na głowę włożyła kapelusz w kolorze zgaszonej śliwki. Wybrała luźną marynarkę z delikatnej wełny. Popatrzyła na stopy w sportowych butach.
– Przydałoby się coś na obcasie – powiedziała.
Filip postawił przed nią w milczeniu pantofle z wąskimi nosami na niebotycznie wysokich obcasach. Były za duże.
– Wyglądasz niesamowicie. Od razu można się zakochać – oświadczył i zbliżył się do niej.
Spojrzała w lustro. Kosmyki włosów wymykały się spod kapelusza, szczupła sylwetka gubiła się w zbyt obszernej marynarce. Było coś niepokojącego w tym pomieszaniu stylów, kolorów i płci.
– To bardzo erotyczne – powiedział Filip i stając z tyłu, przytulił się do niej. Jego ręka wsunęła się pod marynarkę i dotknęła jej brzucha. Patrzyli na siebie w lustrze przez krótką chwilę.
Od Filipa promieniowało przyjemne ciepło. Czuła zapach wody Guerlaina, gorzki i zmysłowy. Odsunęła się. Ostatnie spojrzenie w lustro, i zrzuciła marynarkę, krawat i kapelusz.
– No, to ja już lecę – rzuciła niedbale. Usłyszała głębokie westchnienie. Nie patrzyła na Filipa, cały czas unikając jego wzroku.
– Jesteś słodka – powiedział, wypuszczając ją z mieszkania, i posłał jej zabawnego całusa, kiedy z tupotem zbiegała ze schodów.
W mieszkaniu cioci Soni panował artystyczny nieład. Kiedy tylko miała trochę więcej pieniędzy, wbrew rozsądkowi kupowała jakiś stary mebel i ustawiała go w coraz bardziej zagraconych pokojach. Ostatnio była to czeczotkowa komoda, zupełnie niepotrzebna, ale – Lu musiała to przyznać – bardzo piękna i szlachetna, po prostu mebel z duszą. Czasem Ludwika próbowała przywrócić Sonię rzeczywistości i radziła jej większą oszczędność. „Odłóż coś na później” – mówiła. „Na później to ja odkładam starość” – odpowiadała Sonia i Lu nie próbowała dawać jej już więcej dobrych rad.
– Miałam świetne spotkanie autorskie – powiedziała Sonia.
– Gdzie? – spytała Lu.
– W Sochaczewie.
Okazało się, że Sonia zaprosiła na swój wieczór autorski grupę przypadkowo poznanych w pociągu dresiarzy. Lu słuchała z rosnącym zdziwieniem.
– I co, przyszli? – spytała.
– Wyobraź sobie, że przyszli i nawet mi dziękowali. Mówiłam ci, niesamowici ludzie, wspaniali, wspaniali.
– Soniu, ale to się mogło źle skończyć. Nie powinnaś tak ryzykować i ufać jakimś nieznajomym, i to jeszcze z ogolonymi łbami.
– Wiesz co, nie bądź taka poważna i nudna. Twój ojciec, gdyby żył, byłby mną zachwycony. Lubił, kiedy byłam nieobliczalna i szalona. Po prostu wolna. On mnie rozumiał. – Sonia zamilkła i posmutniała.
Ojciec Ludwiki miał obsesję na punkcie wewnętrznej wolności. Całe swoje dorosłe życie przeżył w PRL-u, ale nigdy nie należał do partii ani jakiejkolwiek organizacji. Miał szczęście – omijały go wszelkie pokusy systemu lub też, jak sądziła Lu, był nieprzemakalny na ich zwodniczy urok. Jego rówieśnicy awansowali, zajmowali kierownicze stanowiska, a on wzdychał z ulgą, że i tym razem zostawiono go w spokoju. Lubił trwać w bezruchu i Lu widziała go często leżącego z rękami pod głową lub stojącego w miejscu, w którym się zatrzymał pod wpływem nagłej myśli. Na zewnątrz bierny, wewnątrz aż kipiał od pomysłów. Potrafił przerwać rozmowę w pół słowa i Lu wiedziała, że nie warto jej ciągnąć, bo ojciec myśli już o czymś innym. Kiedy jednak następnego dnia nagle zaczynał od niedokończonego zdania, zawsze wiedziała, o co chodzi, i rozmawiali dalej, jakby słowa były klockami, z których ustawia się zamierzoną budowlę.
Tolerancja, prywatność, poczucie humoru to były ulubione słowa ojca. I jeszcze – przekora. Ojciec był uparty i przekorny, jego uporu bała się nawet ciocia Sonia. Tylko ona jedna umiała skłonić go do używania słowa „tak” i może na tym też polegała jej siła. Wyzwalała w nim zdolność akceptacji, którą utracił, żyjąc w znienawidzonym systemie.
Pasowali do siebie. Oboje mieli dar dziwienia się światu. Jakby nie byli naprawdę i do końca, nie tu i nie teraz, jakby to, co się dzieje, nie ich dotyczyło. Roztargnionych, upartych i lekko nawiedzonych zostawiano w spokoju i mogli dalej iść swoją drogą – jedną nogą po krawężniku.
– Soniu, ja też kochałam tatę – powiedziała Lu zdziwiona nagłym wyznaniem uczuć do nieżyjącego ojca.
– Kiedy jedziesz do ciotki Wandy? – spytała nagle Sonia, już uśmiechnięta, bez śladu zatroskania.
– Jeszcze nie wiem. Może jak skończę tłumaczyć tę niedużą książkę. Autor radzi w niej, jak unikać teściowej. Dobrze, że chociaż dowcipna, inaczej można by zwariować.
– Ciesz się, że w ogóle dają ci te tłumaczenia i jeszcze płacą. Ja pracuję od rana do wieczora i nic z tego nie mam. – Sonia zaczęła opowiadać o swoich kłopotach i Lu spojrzała w okno.
Było już całkiem ciemno, tylko blask z ulicy sączył się przez szybę i rozsunięte zasłony. Zdawało jej się, że siedziała już tak kiedyś, światło lampy tworzyło na podłodze takie same cienie, przez okno wpadał do pokoju chłodny powiew i taki sam smak miał kawałek ciasta, który bezwiednie podnosiła do ust. Tylko twarz mówiącej kobiety była inna, mniej wyrazista, bardziej tajemnicza i senna. Twarz Niki.
Był stan wojenny i Ludwika długo jechała, a potem szła piechotą do mieszkania Niki. Zamierzała ją wtedy przed czymś ostrzec czy też przekazać ważną wiadomość. Telefonu nie miała, zresztą i tak nie działały, i Lu musiała to zrobić osobiście.
Męża Ludwiki nie było w kraju. Wyjechał wkrótce po narodzinach córki, w listopadzie 1980. Bardzo nie chciał jechać, prawie płakał, kiedy żegnali się na lotnisku, ale stypendium naukowe w Stanach to była dla nich wszystkich wielka szansa. Nie zobaczyła go już nigdy więcej. Co dziwniejsze, wkrótce zaczęła o nim zapominać. Zapomniała to, co dobre, ale i to, co złe. Szybko straciła z nim kontakt. Od kilku lat rozmawiali już tylko raz w roku, kiedy dzwonił z okazji urodzin Julii. Nie czuła do niego żalu, ale szkoda jej było córki, która choć mało mówiła o nieznanym ojcu, najwyraźniej za nim tęskniła.
Tamtego dnia w czasie stanu wojennego zostawiła Julię pod opieką matki. Bała się, nie lubiła się rozstawać z małą. Musiało to być jednak coś ważnego, skoro zdecydowała się wtedy na tę wyprawę. Teraz nie mogła sobie nawet przypomnieć, co to było. W pamięci zostały jej jakieś strzępy, fragmenty, smak i zapach minionego czasu.
Dotarła do Niki tak późno, że nie było już mowy o powrocie. Wkrótce zaczynała się godzina milicyjna i Lu musiała zostać. Szalała z niepokoju. Wyobrażała sobie wszystko, co najgorsze. Milicja wchodzi do jej mieszkania, zastaje osobę, która nie jest zameldowana, zabierają dziecko, matkę internują. Nie będzie mogła ich odnaleźć.
Nika uspokajała ją, tłumaczyła, że nic się nie stanie, że to tylko nerwy i przewrażliwiona wyobraźnia. Siedziały do późna, pijąc herbatę, i Lu powoli się uspokajała. Koszmar rzeczywistości za oknem rozpływał się, znikał. Była lampa nad stołem, filiżanka z gorącą wodą, kiedy już zabrakło herbaty, i jedno łóżko.
Położyły się razem. Lu w pożyczonej od Niki nocnej koszuli, wciąż jeszcze niespokojna, z płaczem czającym się pod powiekami. Nika gładziła jej ręce. Wyczerpane rozmową, w milczeniu patrzyły na siebie. Lu zamknęła oczy. Zgasło światło i zapadły całkowite ciemności.
Nika odwróciła się tyłem i Lu szepnęła jej do ucha: „Masz zimną pupę”. „Rozgrzej mnie” – usłyszała i przytuliła się do Niki. Czuła przez cienki materiał koszuli, jak ciało obok staje się ciepłe, potem gorące, jak pulsuje i oddycha. Położyła rękę na jej piersi i tak trwała bez ruchu, w spokoju i ciszy. Czy to była jej pierś czy przyjaciółki? Granice się zacierały i zdawało się, że ich ciała stapiają się w jedno. Pragnienie, żeby stać się innym, a zarazem pozostać sobą, przeniknęło ją do głębi.
Życie innego człowieka było dla niej zawsze czymś niepojętym, obszarem światła, na który kładzie się głęboki cień. Co myśli, co czuje, jak widzi świat ktoś, kto nie jest mną? – zastanawiała się, ale nigdy nie próbowała przekraczać granicy światła i mroku.
Tamtej nocy wszystko stało się proste: dwa ciała były jednym, choć miały dwa serca, dwoje ust. Przesunęła rękę niżej i, jak zawsze, kiedy dotykała siebie w kąpieli, w łóżku, przed snem bez skrępowania, naturalnie, bo to było jej ciało, po raz pierwszy w życiu dotknęła czegoś miękkiego, wilgotnego, co nie należało do niej. Cofnęła dłoń, pocałowała Nike w ramię i zapadła w sen.
Któregoś dnia Lu zaprosiła Filipa i Ferdynanda na kolację. Obiecała przyrządzić ulubione danie Filipa, naleśniki z dżemem jabłkowym i sosem z gorącej czekolady. Kiedy zajęta była smażeniem naleśników, Julia zabawiała małego, który najpierw nieufnie przyglądał się kotu, a potem biegał za nim na czworakach z prędkością, o jaką go nie podejrzewali. Z lekkim przerażeniem myślała, że kolacja się nie uda, bo wszyscy zajęci są dzieckiem. Na szczęście zabawa nagle się skończyła, hałasy ucichły i chłopczyk swoim zwyczajem zasnął z buzią wtuloną w poduszkę na kanapie.
Kiedy już wszystkie naleśniki zostały zjedzone i pito drugą butelkę wina, Filip stwierdził, że czuje się w domu Ludwiki wyjątkowo dobrze.
– To wcale nie takie oczywiste – powiedział Ferdynand. – Przypomnij sobie, jak było u ciebie.
Ludwika poznała matkę Filipa, a o ojcu słyszała wiele zabawnych, choć często niezbyt miłych historii.
– Myślisz, że zapomniałem? Mama nazywała ojca „kapturkiem na świece”. Wiecie, co to takiego?
– Przyrząd, którym gaszono światło.
– Właśnie. Mój ojciec wszystkim potrafił zepsuć humor. Siedzimy, na przykład, przy stole. Tak jak my tutaj dziś wieczorem. Mama upiekła ciasto. Pijemy herbatę. Lubiłem takie chwile. Wraca ojciec. Wchodzi do pokoju i krzyczy: „Dlaczego ten telewizor tak ryczy? Nie mogę tego słuchać!” Wszyscy chowają się po kątach. Nastrój pryska. Tak jakby ktoś zdmuchnął świecę. Ojciec sam siedzi przy stole i rozgniata ciasto na talerzyku.
– A pamiętasz, jak ojciec uczył cię tabliczki mnożenia? – odezwał się Ferdynand.
– Oczywiście. Do dziś nie cierpię budyniu. Zawsze przy deserze ojciec zaczynał odpytywanie. Wszyscy śmiali się ze mnie, że nie mogę zapamiętać najprostszych działań. A ja, słysząc jego głos, miałem pustkę w głowie. Dziwne, że nie nabawiłem się anoreksji.
– Anoreksja, bulimia... Czy to choroby ciała, czy ducha?
– Może to ma coś wspólnego z kulturą masową? To też taki pokarm zwymiotowany.
Możemy jeść coraz mniej. Nasz żołądek przyzwyczai się do tego i nawet zacznie się wzdragać przed jedzeniem – powiedziała Lu. – Odzwyczajamy się też od pokarmu duchowego i zdaje nam się, że już go wcale nie potrzebujemy.
– Tylko że nasz organizm cierpi z powodu niedożywienia – dokończył Ferdynand i na dłuższą chwilę zapadło milczenie.
– Dziwne te nasze rozmowy. Jesteśmy przejedzeni, a mówimy o głodzie.
Julia wstała i zaczęła zbierać talerze. Wszyscy milczeli. Czuło się spokój i ufność. Ludwika spojrzała w stronę kanapy. Mały spał słodko. Filip podszedł do dziecka i odgarnął kosmyk włosów z jego zaróżowionej buzi.
– Zgrzał się. I trzeba go będzie obudzić – powiedział. – Kiedy tak patrzę na śpiące dziecko, zdaje mi się, że widzę w pobliżu anioła stróża. Gdybyście mnie spytali, jak wygląda, nie umiałbym go opisać. Jest samą obecnością.
– Teraz, kiedy to powiedziałeś, przypomniałam sobie o pewnym zdarzeniu. To było niedawno – odezwała się Lu. – Jechałam tramwajem na Wolę. Gapiłam się przez okno. Wyjątkowo nie lubię tej części Warszawy. Obok stał mężczyzna. Uśmiechnął się do mnie. Nie wiem dlaczego.
– Może mu się spodobałaś – zaśmiał się Filip.
Nie sądzę. Po chwili wysiadłam. Stoję na rogu Okopowej i alei Solidarności i nagle jakiś chłopak tuż przede mną wbiega pod tramwaj. Krzyczę do niego i on zatrzymuje się na ułamek sekundy. To wystarczyło, żeby ocalić mu życie. Tramwaj pojechał dalej. Po dłuższej chwili zapala się zielone światło i ruszam do przodu, a tu nagle tramwaj. Skręca i jedzie wprost na mnie. Czuję rękę, która mnie przytrzymuje. W ostatniej chwili. Tuż za moimi plecami ktoś stoi, więc mówię do niego: „Co za okropne miejsce. Tu można stracić życie”. Jednocześnie widzę, że to ten miły mężczyzna z tramwaju. Znów uśmiecha się do mnie. Nie mogę zapomnieć tego uśmiechu, choć zupełnie nie pamiętam samej twarzy. Czy możliwe, że to był mój anioł stróż?
Trochę późno, pomyślała Lu, zerkając na zegar i podnosząc słuchawkę telefonu. Goście już dawno wyszli, a ona siedziała w ciszy smutna i zamyślona. Wahała się przez krótką chwilę, po czym wystukała numer.
– Jest już, co prawda, wpół do jedenastej, ale mimo wszystko postanowiłam do pana zadzwonić – powiedziała. – Prosił mnie pan, żebym nie dzwoniła, ale...
– Aha, przypominam sobie. To pani Śpiąca Królewna?
– Tak, to ja.
– O tej porze powinna pani już spać, to pora snów.
– Chciałam spytać, czy dotarł do pana mój list?
– Tak.
– Czy mogę liczyć na pańską pomoc?
– Przykro mi. Próbowałem przekazać Monice wiadomość od pani, ale ona wyjechała.
– Jest w Paryżu.
– Już nie. Dostała półroczny kontrakt w Ameryce Południowej.
– Jak mam jej szukać? To całkiem spory kontynent.
– Rzeczywiście. Niestety, nie zostawiła adresu.
– Zastanawiam się, czy ona tak mi umyka, bo chce, żebym jej szukała, czy też ktoś nie chce mi pomóc?
– Uważam, że pani sama musi odnaleźć swoją przyjaciółkę.
– Już mi to pan mówił.
– No właśnie, powtarzam się. – W jego głosie usłyszała tłumiony śmiech.
Nieznośny facet, stwierdziła, odkładając słuchawkę. Czuła się zawiedziona i postanowiła, że nie da mu tej satysfakcji i nie zadzwoni więcej, bo właściwie dlaczego z takim uporem odmawia jej pomocy? Cóż jest dziwnego w tym, że chce porozmawiać z Niką, z kimś z odległych czasów, z kimś, kto chroni w sobie tajemnicę młodości i dawno zaginionych uczuć?
Większość nocy minęła bez snów, ale nad ranem Lu znalazła się na jakimś pustkowiu, pośród skał. Ktoś, a więc nie była sama, rzucił na ziemię plastikowy worek. Rozległo się głuche uderzenie, jakby przedmiot wewnątrz był ciężki, a zarazem miękki. Lu słyszała monotonny dźwięk kropli uderzającej o kamienne podłoże. Rozejrzała się. Nikogo, pustka, jakby to się działo na początku świata. Z worka zaczęła wyciągać ciało mumii sprzed tysięcy lat. Zimna powierzchnia rozgrzewała się pod jej palcami. To była młoda dziewczyna o mleczno-czekoladowej skórze. Czuła pod palcami sprężystość jej młodych piersi i brzucha. „Julio, pomóż mi” – zawołała i córka, która stała tuż za nią, pochyliła się nad mumią. Piękność otworzyła oczy. Była przerażona. Lu mówiła do niej, ale mumia sprzed tysięcy lat nie rozumiała po polsku. Uuomo bene! – krzyknęła Lu, chcąc ją uspokoić!
„Jesteśmy dobrymi ludźmi”, a może tylko: „Jesteśmy ludźmi”.
Nagle skądś nadeszli lekarze i archeolodzy. „Ta mumia ożyła” – powiedziała Lu. „Nie, ona zmarła na cholerę” – usłyszała. Lu spojrzała na ciało dziewczyny, nieskazitelnie piękne. „Kawa z dużą ilością świeżej śmietanki, śmietanki, śmietanki...” Spod folii, którą częściowo okryte było ciało, wyfrunęła wielka ćma. Lu nigdy nie widziała takiej. To owad sprzed tysięcy lat, pomyślała. Zaraz zacznie się rozmnażać. „Trzeba go złapać” – powiedziała i wepchnęła ćmę do słoika. Zobaczyła, jak owad przenika przez szkło i wylatuje, potem następny i następny. Zaczęła je zabijać, ale ożywały. Krzyknęła i obudziła się.
– Rozpętałam pandemonium – powiedziała w pustkę ciemnego świtu.
Do rana nie mogła zasnąć. Wciąż widziała twarz dziewczyny. Była do kogoś podobna. Była bardzo do kogoś podobna.
– Wychodzisz? – spytała córkę, kiedy rano blada i dość zmęczona stanęła w drzwiach kuchni.
Julia szykowała właśnie ekologiczne kanapki. Czarny chleb, listki cykorii i ziarna słonecznika. Do kociej miski nalała mleka.
– Wiesz, że on lubi tylko ciepłe? – powiedziała i kot zaczął się prężyć i ocierać o jej nogi.
Do kuchni zajrzało poranne słońce. Prymulki w doniczkach miały mnóstwo pąków, a biały hiacynt pachniał słodko. Kot ułożył się na blacie pod oknem w plamie światła. Jego futro lśniło i mieniło się szafirowymi błyskami. Wyglądał coraz lepiej i czuł się tu najwyraźniej bardzo dobrze. Lu przejechała dłonią po jego lekko drżącym grzbiecie. Mruczał, przymykając tajemniczo powieki.
O czym on myśli, co mu się śni? – zastanowiła się. Koci bezruch uspokajał ją, choć wiedziała, że pod tym pozornym spokojem czai się zwierzęcy lęk, a mięśnie kota gotowe są w każdej chwili do błyskawicznej reakcji.
– Wychodzę! – krzyknęła Julia z głębi korytarza i jak zwykle trzasnęły drzwi.
Lu weszła do łazienki. Spojrzała w lustro. Zsunęła ramiączko nocnej koszuli i patrzyła, jak śliski jedwab spływa po jej ciele i opada, układając się miękko wokół stóp. Położyła dłonie na piersiach i obróciła się, próbując obejrzeć w lustrze swoje pośladki. Było tak ciasno, że widziała tylko fragment bioder. Na razie nie jest najgorzej, pomyślała i pochyliła się nad umywalką, żeby obmyć twarz.
Nie bała się starości i nie wyszukiwała nowych zmarszczek na szyi. Wciąż miała zaufanie do swego ciała, do siebie i do świata. Do tego ostatniego może najmniej. Niewiele tu zależało od jej woli. Świat toczył się po swojemu, ani gorzej, ale i ani trochę lepiej niż kiedykolwiek w przeszłości.
Nazywała siebie „deterministką”. Uważała, że to, co raz się stało, choćby było katastrofą, musiało się stać, i nie ma od tego odwrotu. Jednak najczęściej upierała się przy starym i pragnęła, żeby nie stało się to, co stać się miało. Byłaby najszczęśliwsza, gdyby wszystko pozostało niezmienione. Wiedziała, że jest niekonsekwentna, i ostatecznie godziła się na zmiany.
Swoje małżeństwo uznała za porażkę i wciąż nie potrafiła się wyzwolić z poczucia, że jest winna. Dopiero w kilka lat po rozstaniu doszła do wniosku, że jej były mąż należał do mężczyzn, którzy mają silną potrzebę dominacji. W myślach nazwała go „wymagającym ojcem”, bo uosabiał symboliczną postać ojcowską, której nie sposób zadowolić. Czasem zastanawiała się, jacy są inni i czy zawsze tak musi być. Oczywiście, byli różni, choćby typ „wiecznego chłopca”, tak często spotykany wśród znanych jej mężczyzn. Czasem niedojrzałość szła w parze z „ojcowskimi” żądaniami i Lu wiedziała, że ktoś taki potrafi zamienić życie kobiety w pasmo niekończących się udręk. A gdyby trafić wreszcie kiedyś na „mężczyznę z sercem”? Dojrzałego, troskliwego, silnego. Takiego, który umie się bawić i być twórczy. Kocha dzieci, zwierzęta, muzykę. Mogła długo snuć marzenia i fantazjować na temat męskości, ale wiedziała, że spotkanie kogoś takiego jest mało prawdopodobne, choć przecież, pocieszała się, nie niemożliwe.
Jeszcze raz spojrzała w lustro. Jej twarz była trochę blada, ale cera świeża, a oczy, mimo niewyspania, pełne blasku.
– Coś wisi w powietrzu – powiedziała cicho do siebie i wyszła z łazienki.
Usiadła przy stole i otworzyła książkę, którą miała tłumaczyć, na stronie siedemnastej. Zastanawiała się chwilę. Powinna znaleźć jakiś sposób na tę dziwną, ale dowcipną powieść, która nie była właściwie powieścią, lecz raczej powiastką filozoficzną. Bohaterów było kilku i ich losy splątały się w szczególny sposób. Był tu młody, lecz pełen niezłomnych zasad pastor oraz pewna kobieta w szarym sweterku, małomówny księgowy z głową pełną kwot i bandyta skazany za napad z bronią w ręku. Surowy prokurator wygłaszał płomienne mowy przeciwko tym, którzy zeszli z drogi prawa, a włóczęga filozof dowodził, że granice rzeczywistości są względne. Pojawiła się też kobieta geniusz i smutny młodzieniec w damskiej bieliźnie. Wszyscy oni okazywali się ofiarami fatalnych wypadków, w których ulegała uszkodzeniu niewielka cząstka ich mózgu.
Pastor w kilka tygodni po urazie obudził się pewnego ranka w swoim łóżku i stwierdził, że minął się z powołaniem. Wkrótce zaczął występować jako konferansjer w kabarecie i odkrył w sobie nieopanowane potrzeby seksualne. Tak dobrze się złożyło, że kobieta w szarym sweterku, zahukana gospodyni domowa, której podczas operacji mózgu usunięto niewielkie naczynko, stała się nimfomanką. Mimo że całkowicie odmieniły się jej zachowania seksualne, nie zmieniła się jej słabość do nieefektownej odzieży. Wyuzdanie osoby połączone z jej niepokojąco skromnym strojem tworzyło mieszankę wybuchową i byłoby się to wszystko źle skończyło, gdyby nie pastor erotoman, z którym nieszczęsna pacjentka mogła spokojnie przetrwać czas koniecznej rekonwalescencji.
Prokurator świetnie radził sobie jako przeciwnik przestępców, ponieważ przed upadkiem z dziesiątego piętra, który przytrafił mu się, gdy uciekał podczas napadu stulecia, był młodym recydywistą dobrze obeznanym z mrocznym światem zbrodni.
Księgowy okazał się włóczęgą filozofem. Dzięki zmianie osobowości wyleczył się całkowicie z hemoroidów. Pewna ociężała umysłowo kobieta z niewiadomych przyczyn zaczęła ujawniać nagle niezwykłe zdolności, dzięki czemu została nominowana do Nagrody Nobla. I tylko młodzieniec w damskiej bieliźnie wyszedł na tej zmianie nie najlepiej, ponieważ na skutek porażenia słonecznego zmienił psychiczną płeć z męskiej na żeńską, nadal pozostając mężczyzną.
– Jak wyglądam? – spytała Lu, kiedy następnego dnia wpadła do cioci Soni bez specjalnego powodu.
– Powiem prawdę, choć nieczęsto mi się to zdarza...
– Nikt cię nie prosi o prawdę – zaśmiała się Lu.
– No wiesz, trochę jesteś mizerna.
– Staram się, jak mogę. Jem dużo masła, kogel-mogel, ciasto i inne niezdrowe rzeczy, ale jakoś nie mogę przytyć. – Lu chwyciła pasek od spodni, demonstrując, ile jeszcze ciała mogłoby się w nich zmieścić.
– Może jesteś chora? – spytała Sonia i Lu dostrzegła błysk w jej oczach.
Sonia lubiła rozmowy o chorobach, przede wszystkim swoich, i radość w jej głosie nie oznaczała, że cieszy się z ewentualnego nieszczęścia Ludwiki, ale chwyta nadarzającą się okazję do pogadania o swoich dolegliwościach.
– Nie, nie, jestem całkiem zdrowa. – Lu szybko ucięła niebezpieczny temat.
– Zrobię herbatę – powiedziała Sonia i już z kuchni zawołała: – Czarną czy zieloną?
Po chwili stawiała dwie wytworne filiżanki i srebrną cukiernicę. Lu spojrzała uważnie. Znała słabość Soni do pięknych przedmiotów, ale wiedziała też dostatecznie dużo o jej finansowych kłopotach.
– Wiem, że nie słodzisz, ale ona jest taka piękna. – Sonia delikatnie dotknęła misternej pokrywki. – To prezent. – Uśmiechnęła się.
– Od mężczyzny? – spytała Lu, choć była prawie pewna odpowiedzi. Pieszczotliwe dotknięcia i spojrzenia cioci Soni upewniły ją, że znów uległa męskiemu urokowi.
– Wiesz, chyba się zakochał – wyznała Sonia. Znowu, jęknęła Lu w duchu. Tyle razy już ktoś szalał wprost za Sonią, a potem okazywało się, że to zwykły oszust, łajdak i aferzysta.
– Skąd wiesz? – spytała głupio i ugryzła się w język, ale ciocia Sonia przyjęła to pytanie za dobrą monetę.
– Od trzech dni leży pod kołdrą w butach, nie przyjmuje posiłków i chce umrzeć, a wszystko dlatego, że ja mam wyjechać na dwa tygodnie.
– Dokąd?
– Do Paryża.
– Sama?
– Niezupełnie. Z pewnym znajomym Francuzem, który ma tam przyjaciółkę, która ma ogromny dom i mnóstwo pieniędzy... – Sonia zaczęła szczegółowo opowiadać o planach wyjazdu, perspektywach i wyjątkowej okazji.
Rzeczywiście, to była okazja. Ludwika z doświadczenia wiedziała, że ciocia Sonia wcale nie zmyśla i że takie rzeczy zdarzały się w jej życiu. Tylko tych dwóch mężczyzn naraz – jeden, który ofiarowuje kosztowne prezenty i grozi samobójstwem, i ten drugi z bogatą przyjaciółką – to było trochę za wiele, nawet jak na Sońkę.
– Uważaj, bo nic z tego nie wyjdzie. Musisz się na coś zdecydować. Albo niedoszły samobójca, albo ten Francuz z bogatą przyjaciółką. Osobiście jestem za tym pierwszym, chociaż... – doradziła Lu, ale Sonia jej przerwała.
– Nic nie rozumiesz. – Zaczęła tłumaczyć skomplikowane relacje między swoimi znajomymi i wreszcie Lu spytała:
– Skąd znasz tego, który od trzech dni leży pod kołdrą?
– Ach, słuchaj, śmieszna historia! To stary znajomy. Pamiętasz Pogorzelec i nasze wakacje w osiemdziesiątym pierwszym?
Ludwika była tam tylko raz, wiele lat temu, ale dobrze pamiętała to miejsce. Było wyjątkowe. Stary dom z początku dwudziestego wieku, mocno nadgryziony zębem czasu i zrujnowany niefrasobliwością właściciela, pana Benedykta, pełen był wówczas młodych matek z dziećmi.
W tym dziwnym domu prawo pobytu miały panie i mężczyźni do lat trzech. Dominującą siłą męską był pan Benek. Niski, na krzywych nogach, brzydki i uwielbiany przez kobiety.
Ludwika, nieświadoma niczego, pojechała tam pewnego lipcowego upalnego dnia z maleńką Julią i ciocią Sonią. Trafiła w sam środek haremowego życia. Każda z obecnych tam kobiet była, jak się wkrótce okazało, dawną lub aktualną fascynacją pana domu. Cały dom pełen był śladów po dawnych miłościach. Firanki z falbankami zostały po Hanusi, w piwnicy stały szeregi słoików z pleśniejącymi konfiturami jako pamiątka po pani Joli, a na ścianach wisiały jakieś ponure obrazy, efekt usilnych starań Iwonki B. Pan Benek przyjeżdżał raz na tydzień. Z jedną ze swych pań się upijał, z drugą szedł do łóżka, a trzecia miała przywilej podawania mu porannej kawy.
Panował tu zwyczaj, że codziennie zapisywano, co się wydarzyło. Według mieszkańców, życie w Pogorzelcu składało się z miłych, ale niezbyt ważnych drobiazgów. Pewnego razu w domu pojawił się mężczyzna.
– To był ten, który pierwszy powiedział, że zniesiono cenzurę, pamiętasz? – spytała Sonia.
Ludwika nie pamiętała wprawdzie tamtego mężczyzny, ale sam fakt dobrze wrył jej się w pamięć. Następnego dnia to jej przypadł obowiązek dokonania zapisu w pogorzelskim dzienniku. Razem z ciocią Sonią zanotowały: „Wczoraj zniesiono cenzurę. Przyjechał pan Benedykt. Zrobił awanturę. Kobiety z dziećmi skryły się w lesie. Noc spędził z Bożeną. Rano Halina podała kawę, pani Zuzia się obraziła i wyjechała. Wróciła wieczorem...” Wybuchł skandal. Dzienniki gdzieś znikły i niedługo potem Ludwika z Julią i Sonią opuściły ten dziwny dom.
– Wtedy go poznałam – powiedziała Sonia. – Potem czasem się spotykaliśmy, ale jakoś nic z tego nie wynikło. Żył twój ojciec – dodała, choć Lu dobrze wiedziała, że ojciec nie stanowił żadnej przeszkody dla jej romansów.
Ona chyba nigdy się nie zmieni, pomyślała, kiedy wyszła od Soni. Wobec tempa, w jakim zmieniał się świat dookoła, takie stwierdzenie raczej uspokajało, niż irytowało. Ludwika bała się zmian, przewidując najgorsze, i dlatego tak zdziwiło ją to, co ostatnio powiedziała jej córka: „Przyszłe czasy nie będą czasami komputerów, tylko uczuć”. „I skąd ty to wiesz?” – spytała, ale Julia uśmiechnęła się tajemniczo i nic nie odpowiedziała.
Przez resztę dnia Lu kręciła się po domu bez celu, wykonując mnóstwo pozornie bezsensownych prac. Jej myśli krążyły wokół dawnych lat, kiedy to krótko miała rodzinę: męża i dziecko. Zastanawiała się, dlaczego właściwie ją utraciła. Jednak na tak zadane pytanie nie znajdowała odpowiedzi.
Tego wieczoru, kładąc się spać, otworzyła książkę i trafiła na zdanie: „Nie staraj się zmieniać świata – nakarm głodnego psa”. Zasnęła prawie natychmiast. Nad ranem przyśnił się jej sen. Obudziła się, zachowując w pamięci wszystkie szczegóły.
– Znów śniła mi się moja dawna przyjaciółka – powiedziała Lu. – Wciąż mam wrażenie, że ona chce mi powiedzieć coś ważnego, tylko nie wiem co. Sen był prosty, ale jakiś niesamowity.
– Jak to sen.
No właśnie. Jechałyśmy razem z Niką wozem. To była raczej bryka z budą. Siedzimy tyłem do umykającej drogi i raczej czuję, niż widzę, że ktoś za nami biegnie i coś krzyczy. Nie możemy się odwrócić, wie pan, jak to jest, i szum wiatru zagłusza głos tego, kto próbuje wsiąść do naszego wozu.
– Kiedy się to pani śniło?
– Wczoraj w nocy...
– Proszę opowiadać dalej.
– Wiem, że to coś ważnego, więc proszę woźnicę, żeby się zatrzymał. Wtedy on odwraca się do nas, śmieje złośliwie i zacina konia batem. Pędzimy coraz szybciej przed siebie.
– Czy wie pani, kto biegł za wami?
– Jakiś mężczyzna.
– Ktoś znajomy?
– Raczej nie, zresztą nie widziałam go, tylko czułam, że bardzo chce nas dogonić.
– Chyba wiem, kto to był.
– Jak to?
– Dzisiaj przyśnił mi się sen. Prosty, ale jakiś niesamowity.
– Jak to sen.
– No właśnie. Biegłem drogą za wozem, to była jakaś bryka z budą. Siedziały w niej dwie kobiety. Już, już zbliżam się do nich, prawie chwytam się brzegu, kiedy jedna z nich coś mówi do woźnicy. Odwrócił się, zaśmiał i zaciął konia batem. Usłyszałem tylko turkot i trzask, jakby się ta bryka miała rozpaść, i zostałem sam na drodze.
– Jaka to była droga?
– Polna.
– Pełno kurzu, pustka. A pora dnia?
– Zachód słońca.
– Czerwona kula wisiała nad horyzontem. Pamięta pan, jak byłyśmy ubrane?
– Miałyście kapelusze...
– Słomkowe.
– Chyba tak.
– Widział pan twarz woźnicy?
– Była czarna.
– Miał maskę na twarzy.
– Więc ta dziewczyna, która siedziała obok, to była Nika? Mówiła coś?
– Prosiła, żebym się odwróciła i pomogła wsiąść temu, kto biegnie.
– Chyba musimy się spotkać.
– Jutro, o szóstej?
– W „Nowym Świecie”?
– A zatem do widzenia – powiedziała i już chciała odłożyć słuchawkę, kiedy przypomniała sobie o najważniejszym.
– Pan chciał mi coś powiedzieć w... – zawahała się – ...w naszym śnie. Co to było?
– Nowe imię i nazwisko pani przyjaciółki. Bez tego nie odnajdzie jej pani.
– Tak...
– To do jutra – powiedział i odłożył słuchawkę.
Wysiadła na rondzie przy Alejach Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Miejsce jak miejsce, zawsze takie samo, brzydkie brzydotą niechlujną i bez wyrazu. Tu, w pobliżu, był rozległy bazar i na dużej tablicy nazwa baru „Azja”. Od wielu lat nikt w tym mieście nie mógł się zdecydować na uporządkowanie tego reliktu czasów PRL-u.
Miała jeszcze coś załatwić na poczcie, więc do rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu postanowiła iść piechotą. Szła tyłami Domów Centrum, gdzie był trochę mniejszy tłok. Skręciła w Złotą zabudowaną domami, na które nie zwracała uwagi. Nawet nie umiałaby powiedzieć, jakie są i co się w nich mieści. Patrzyła przed siebie, gdzie na końcu ulicy stała wysoka secesyjna kamienica, jedna z nielicznych, które ocalały – dom Wedla. Perspektywa zakłócona była brzydkim pawilonem przy Przeskok, na którym umieszczono gigantyczną reklamę, prawie przesłaniającą okazałą kamienicę przy Szpitalnej. Kto pozwala tak szpecić to miasto, pomyślała i chwila radości, że ten dom, tam, na końcu ulicy, wciąż jeszcze stoi – została zmącona. Tę kamienicę, która powstała pod koniec XIX wieku, projektował pradziadek Ludwiki. Człowiek, którego nie znała, ponieważ umarł w 1904 roku.
Przechodząc obok sklepu Wedla, spojrzała w okna na parterze. Wewnątrz była cukiernia, którą także zaprojektował niegdyś jej pradziad, i nadał jej nazwę „Staroświecka”. Podawano tam gorącą czekoladę. Dziś też, w dwóch salonikach – czerwonym i zielonym – podaje się czekoladę, przypomniała sobie i fakt ten zdziwił ją tak bardzo, że zatrzymała się nagle. Jakaś kobieta idąca za nią obejrzała się z pobłażliwym uśmiechem.
Więc w tym dziwnym mieście, którego nie ma, choć wciąż przecież jest, stoi dom, gdzie niezmiennie od stu lat podają gorącą czekoladę. Czemu właściwie nie umówiła się z nieznajomym właśnie tu, w tych trochę staromodnych, ale pełnych uroku salonikach? No tak, ale z kimś, kogo się nigdy nie widziało, trzeba się spotykać w miejscu, gdzie czas biegnie szybko i niedbale, a ludzie mówią głośno i nie patrzą na siebie.
Jeszcze przez chwilę myślała o swoim nieznanym przodku i o tym, że szczęśliwie umarł we własnym łóżku, w pięknej kamienicy przy Polnej 82. Jego syn, dziadek Lu, nie miał już tyle szczęścia. W czterdziestym czwartym, w sierpniu, zabiła go przypadkowa niemiecka, a może polska kula na ulicy Warszawy, kiedy szedł ze swoją żoną – dokąd? I jaka to była ulica? Pochowano go na jakimś skrawku trawnika, jak większość tych, którzy ginęli wówczas w powstańczej Warszawie. Nikt nie wie, gdzie jest jego grób.
Ludwika nie lubiła Warszawy. Tej, którą znała, nie tej, która była tu kiedyś, niewyobrażalnie dawno, w jakiejś innej, odległej epoce. A przecież wciąż jeszcze żyją ludzie, którzy chodzili ulicami przedwojennej Warszawy, pomyślała. Tylko że za kilka lat nie będzie wśród żywych nikogo, kto by pamiętał tamto powietrze i światło, zapach, odgłosy i rytm minionego życia.
Kiedyś ojciec przyniósł do domu plan przedwojennej Warszawy. Przyglądała się zdumiona. Ciemniejszym kolorem zaznaczono obszary, gdzie mieszkali żydowscy sąsiedzi, i wyglądało to tak, jakby reszta miasta była tylko czymś doczepionym do rozległej dominującej przestrzeni. Krochmalna, Nalewki, Leszno – tamte ulice kiedyś pełne życia – już dawno przestały istnieć. Chodziła, szukając najmniejszych choćby śladów umarłych miejsc, ale bez skutku. Nazwy ulic były wprawdzie te same, ale domy zupełnie inne. Długo nie mogła zrozumieć, czemu tyle budynków stoi na niewielkich wzniesieniach. Wreszcie pojęła. Stawiano je na gruzach warszawskiego getta. Poruszała się po wielkim cmentarzysku.
Prawie nie było takich miejsc w Warszawie, które by się Ludwice podobały, od kiedy zrozumiała, że żyje w zabitym mieście. Czasem jakiś skwer, pusta przestrzeń między domami w samym centrum. Zabłąkane światło zachodzącego słońca, jakaś rozgadana gromada wróbli ukryta w koronie drzewa przytulonego do starego muru. Te puste miejsca, z czego Lu długo nie zdawała sobie sprawy, to były ślady po zburzonych domach, których nie odbudowano. Coś jak blizny, które już nie bolą. Starych warszawiaków te wyrwy drażniły, niepokoiły, chcieliby je zabudować, ale Lu nie mogła tego zrozumieć. Po co nowy dom, jeszcze jeden, brzydszy od tych, które tu już stały od lat, zszarzałe, nieprzyjazne, pokryte bezmyślnymi graffiti. Właśnie to, że znów jakiś skromny skwerek przy Marszałkowskiej otoczono byle jakim płotem, za którym wyrywano drzewa z korzeniami, żeby kopać głęboki lej w ziemi, tak ją niepokoiło i przygnębiało.
Zwykle odwracała głowę, gdy z okien tramwaju widziała taki nienawistny płot. Niepokój, że znów coś się zmieni w jakimś zupełnie nieważnym miejscu tego miasta, boleśnie ściskał jej serce. Szła teraz obok banku, kierując się w stronę Poczty Głównej. Wewnątrz był tłok. Spojrzała na zegarek. Miała jeszcze tylko pięć minut do umówionego spotkania, więc przyśpieszyła. Nie lubiła się spóźniać.
W „Nowym Świecie” było wyjątkowo tłoczno. Wypatrzyła jedyny wolny stolik, pośrodku sali, i usiadła.
Tu była dobrze widoczna, co w pierwszej chwili wydało jej się wygodne. Nieznajomy od razu ją zauważy. Tylko jak ją rozpozna, zaniepokoiła się.
– Czekam na kogoś – powiedziała do kelnerki, która kiwnęła głową i odeszła.
Minęło dziesięć minut. Zaczęła się rozglądać po sali. Mógł siedzieć gdzieś zaszyty w kącie, onieśmielony i niepewny. Choć o ile go poznała w czasie ich dziwnych rozmów, nie był nieśmiały, raczej pewny siebie i lekko ironiczny. Minęło piętnaście minut. Chciała już wstać i wyjść, nie czekając dłużej na niesłownego nieznajomego, kiedy jej uwagę zwrócił śmiech kobiety obok. Cztery przyjaciółki rozsiadły się wokół stolika.
Postanowiła poczekać jeszcze chwilę. Kiwnęła na przechodzącą kelnerkę i zamówiła herbatę z jednym z tych niezwykłych ciastek, które tu podawano. Przestała zerkać w stronę wejścia i rozluźniła się. Kobiety obok były tak zajęte swoimi sprawami, że w ogóle nie zwracały na nią uwagi.
Po chwili kelnerka postawiła przed nią okazałe waniliowo-czekoladowe ciastko. Rozmowa przyjaciółek nabierała rozpędu. Wszystkie cztery mówiły jednocześnie. Lu starała się nie słuchać, zajęta dyskretnym obserwowaniem ich wyglądu, mimiki i gestykulacji według wskazówek cioci Soni. Były mniej więcej w jej wieku, może trochę starsze, zapewne mężatki. Poprzez szum kawiarni docierały do niej fragmenty rozmowy. Mówiły o rozwodzie jednej z nich i niegodziwości byłego męża. Radziły, jak ma nie pozwolić się oszukać. Kobieta, która się rozwodziła, była blondynką o delikatnej twarzy. Nie wyglądała na osobę, która poradzi sobie z trudną sytuacją.
– Musisz się przeciwstawić – mówiła podniesionym głosem kobieta w turkusowych kolczykach.
– Myśl teraz o sobie, nie o nim – dodała druga.
– Ja polubiłam instytucję małżeństwa dopiero po rozwodzie – powiedziała trzecia, krótko ostrzyżona efektowna brunetka.
To ciekawe, pomyślała Lu i po raz pierwszy bez przykrości przypomniała sobie swoje nieudane małżeństwo. Przestała już czekać na mężczyznę, który miał jej wyjawić nowe nazwisko dawnej przyjaciółki. Coraz bardziej zaciekawiona, przyglądała się swoim kawiarnianym sąsiadkom. Nadal jej nie dostrzegały. Teraz doradzały następnej, miedzianowłosej, w mocno wydekoltowanej bluzce, jak ma załatwić szefa, który robił jej niedwuznaczne propozycje. Lu pomyślała, że jeśli ruda chce uniknąć zaczepek, mogłaby nosić mniejsze dekolty.
Zadzwonił telefon komórkowy. Wszystkie cztery zaczęły gwałtownie grzebać w torebkach. Nie przerywając rozmowy, jedna z nich mówiła równocześnie do maleńkiej słuchawki. Jakiś mężczyzna stanął w przejściu i rozglądał się po sali. Na zegarku była już za dwadzieścia siódma. Lu z żalem pomyślała o straconej okazji, żeby dowiedzieć się czegoś o Nice.
Przyjaciółki obok doczekały się wreszcie zamówionych dań. Obfite porcje mięsa, jarzyn, jakieś zupy w małych miseczkach, wino. Poczuła głód. Kobiety jadły, rozmawiały, co chwila dzwoniły telefony. Z pełnymi ustami mówiły jednocześnie do słuchawek i do siebie nawzajem. W pewnej chwili wszystkie cztery trzymały swoje komórki i Lu zdawało się, że zamieniły się w jakieś dziwne stwory z małymi płaskimi przedmiotami przyklejonymi do policzków i ust.
Puszczono muzykę, a przy stoliku z drugiej strony ktoś demonstrował film na ekranie przenośnej kamery wraz ze ścieżką dźwiękową. Lu przycisnęła ręce do skroni. To jakiś koszmar, jęknęła w duchu. Ostatkiem sił przywołała kelnerkę i zapłaciła. Wyszła na ruchliwy o tej porze Nowy Świat, gdzie mimo wszystko udało jej się chwycić haust świeżego powietrza.
Poszła w stronę Alej Jerozolimskich, smutna, a może raczej zła i zirytowana dziwnym zachowaniem niedoszłego znajomego. Najwyraźniej bawił się z nią jak kot z myszą, ale po co? Do tej pory nie wiedziała nawet, jak on się nazywa. Dziwna sytuacja, pomyślała i zatrzymała się przed cukiernią Bliklego. Postanowiła wejść i kupić dla Julki ulubione czekoladowe trufle. Poczuła ślinę napływającą do ust i zaraz przyłapała się na myśli, że przecież córka z pewnością odmówi jedzenia ciastek i będzie musiała wszystko zjeść sama, ale czy nie o to właśnie chodziło? Miała po prostu ochotę na coś słodkiego i nie chciała się do tego przyznać.
– Ariadna?! – Gdzieś za sobą usłyszała imię kreteńskiej księżniczki, które było także imieniem jej matki.
Odwróciła się gwałtownie. Za nią stała kobieta, której w pierwszej chwili nie poznała, tak bardzo nie spodziewała się jej tu spotkać. Zaraz jednak uśmiechnęła się radośnie. To była kuzynka, której nie widziała od lat, miła, inteligentna i wciąż jeszcze piękna.
– Irena!
– Wiedziałam, że się odwrócisz – ucieszyła się kuzynka. – Jesteś taka podobna do mamy.
– Naprawdę? – zdziwiła się Lu. Zawsze zdawało jej się, że wygląd odziedziczyła po ojcu.
– Śpieszysz się?
– Właściwie nie. Umówiłam się z kimś, kto nie przyszedł. Widocznie jednak było mi dzisiaj pisane spotkanie w kawiarni – zaśmiała się Lu, zdejmując płaszcz.
Usiadły na kanapie pod ścianą.
– Jestem głodna – oświadczyła Lu. – Do tej pory nie jadłam obiadu. Wszystko przez tego faceta.
– Kto to taki? – spytała kuzynka.
– Ach, to dziwna historia. Ale powiedz mi, co teraz robisz? Jak żyjesz?
Zajadając sałatkę z łososiem, Lu wypytywała ją o wszystko. Irena była znacznie starsza od niej i pamiętała dobrze matkę, ojca i rodzinę sprzed lat, kiedy jeszcze wszyscy żyli i spotykali się dość często.
Postać matki, młodej, pełnej energii, wyłoniła się z jakiejś przestrzeni mrocznej i pełnej smutku. Lu czuła, że mama nie była szczęśliwa. Jej życie wydawało się niespełnione, zdławione przez wieczne troski i zmartwienia. Pamiętała, jak w dzieciństwie pragnęła, żeby była pogodna i zadowolona. Pomyślała, jak bardzo się mylimy, sądząc, że tylko matki chcą dla swoich dzieci szczęścia. Dziecko z taką żarliwością pragnie uszczęśliwić własną matkę, że niespełnienie tego marzenia grozi załamaniem dziecięcej ufności.
– Ireno, jaka ona była? – spytała Lu. – Wciąż zdaje mi się, że czegoś nie wiem czy nie rozumiem.
– Twoja mama? – spytała kuzynka. – Jesteś do niej bardzo podobna – powtórzyła to, co Ludwikę tak zdumiało.
– A ty? Jesteś szczęśliwa? – spytała i zaraz pożałowała, widząc posmutniałą twarz Ireny.
– Dopóki nie zadajemy sobie tego pytania, wszystko wydaje się mniej więcej w porządku. Jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś o swojej mamie, spytaj ciotkę Wandę – powiedziała. – Tylko ona jedna zna jeszcze rodzinne tajemnice.
Pół godziny później Lu rozstała się z kuzynką, obiecując, że na pewno zadzwoni i odwiedzi ją w mieszkaniu na Mokotowie.
Wracając do domu, myślała o swoim dzieciństwie. Dużo wtedy spała, więcej niż inne dzieci. Częściej też chorowała. Czy nie dlatego, zastanowiła się, że w ten sposób mogła zatrzymać czas? Pragnienie, żeby czas się cofnął, prześladowało ją przez wiele lat. Czy nie jest jak Śpiąca Królewna, która chciała, żeby czas zatrzymał się na zawsze? To nieznajomy tak ją nazwał – przypomniała sobie nagle mężczyznę, na którego bezskutecznie czekała w „Nowym Świecie”.
Otworzyła drzwi do mieszkania. Wewnątrz panowała cisza. Julii nie było. Tylko kot, zapominając o złym humorze, ocierał się o jej nogi i głośno domagał się pełnej miski.
Na stole leżała kartka od Julii: „Kota nakarmiłam. Siebie też. Będę nocowała u Małgośki. Nie zamartwiaj się”. Lu postanowiła wieczorem zadzwonić i upewnić się, czy wszystko jest w porządku.
Stanęła przy oknie. Zatrzymać czas, kiedy się było szczęśliwym. Kiedyś czy teraz? Zawsze „kiedyś”, bo świadomość szczęścia „teraz” nie istnieje. Wiele lat temu też stała w oknie tak jak w tej chwili, tylko był dzień, mglisty i szary. I teraz, po tylu latach, kiedy myślała o tamtym czasie, gdy w pracowni rzeźbiarza patrzyła na mur z wątłym drzewkiem wyrastającym ze szczeliny między cegłami, a mężczyzna za nią szeptał jej do ucha coś, czego nie mogła sobie przypomnieć – wiedziała, że wtedy była szczęśliwa.
Pracownia, to dziwne miejsce, gdzie tylko rankiem, odbite w szybach domu naprzeciwko, światło bezszelestnie przesuwało się po ścianach, rzeźbach, po ich gorących ciałach, ledwie okrytych cienkim prześcieradłem. Nie chciała się budzić. Chciała spać i śnić dalej sen o miłości, która nie zna ograniczeń i wstydu, jak we śnie, kiedy wyzwoleni z ciał odczuwamy największą rozkosz.
Mężczyzna stał długo z rękami na jej biodrach. Jeszcze teraz czuła na karku jego ciepły, lekko łaskoczący oddech, i nie odwracając głowy, powiedziała w ciemność i pustkę za oknem: „Jestem zakochana”.
Ale w kim lub w czym, nie wiedziała.
Następnego dnia telefon dzwonił bez przerwy. Kiedy po raz kolejny podniosła słuchawkę, była już dość zniecierpliwiona. Usłyszała znajomy głos nieznajomego. Milcząc, słuchała.
– Chciałem przeprosić za spóźnienie – zaczął i nagle Ludwika uprzytomniła sobie, że on nie wiadomo skąd zna jej numer telefonu. Milczała. – Czy pani tam jest? – spytał.
– Tak. – Uśmiechnęła się. – Czekam na wyjaśnienia.
Mówił coś przez dłuższą chwilę o jakichś komplikacjach, które utrudniły mu przyjście na czas. Wreszcie zrozumiała, że był w „Nowym Świecie”, ale tak spóźniony, że już jej nie zastał. Jakoś nie wierzyła jego zapewnieniom, że zależało mu na tym spotkaniu.
Facet coś kręci, pomyślała.
– Przykro mi – powiedziała – bo nie tylko chciałam pana poznać, ale też liczyłam na informację, którą mi pan obiecał.
– Ach tak, oczywiście. Pani przyjaciółka nazywa się teraz Danielle Amegaret – rzucił niedbale, jakby to nie było ważne i jakby nie ukrywał tego przed Lu od tylu już tygodni.
Chwyciła długopis i na brzegu jakiejś kartki zapisała nazwisko, tak jak je usłyszała. Zachęcona tym, chciała spytać o Nike, gdzie mieszka, gdzie występuje, czy ma dzieci, ale mówił cały czas i nie mogła mu przerwać. Pomyślała, że zrobił się nagle bardzo rozmowny i że być może czuje się trochę winny z powodu spóźnienia i niefortunnego spotkania, które nie doszło do skutku.
Przypomniała sobie, że musi go wreszcie spytać o jego imię i nazwisko, kiedy nagle powiedział:
– Powinna się pani ubierać na biało. Bardzo było pani do twarzy w tej białej bluzce...
Zanim zdążyła coś powiedzieć, odłożył słuchawkę.
A więc był w kawiarni, przyglądał jej się, może wtedy, kiedy ona obserwowała swoje sąsiadki przy stoliku obok. Nie podszedł, nie ujawnił się, może ją nawet śledził. Poczuła się podle. Obiecała sobie, że więcej nie będzie z nim rozmawiać i w ogóle nie chce mieć do czynienia z tym człowiekiem.
Dwie godziny później, kładąc się spać, nie myślała o całej tej dziwnej historii i tylko kiedy brała coś ze stolika, na którym stał telefon, strąciła kartkę z notatką i spojrzała na nazwisko swojej dawnej przyjaciółki. Pomyślała, że litery układają się we wzór czegoś tajemniczego, a zarazem bardzo bliskiego.
Przez wszystkie te lata brakowało jej Niki, choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Nika przebywała w sferze, gdzie sen i marzenie łączy się z czymś cielesnym i zmysłowym. Wciąż tam była. Lu z coraz większym trudem przywoływała w pamięci twarz przyjaciółki. Jedynie sen przybliżał ją naprawdę, tak jakby właśnie tam tylko mogły się spotkać, spojrzeć na siebie i powiedzieć coś, co, pozornie nieracjonalne, miało swój głęboko ukryty sens. W tych snach pojawiał się także rzeźbiarz, z czasem coraz wyraźniejszy, coraz bardziej zmysłowy, pełen erotycznego powabu. Tworzyli we troje układ, który stał się dla Lu nieświadomym wzorem wszelkiego miłosnego zapamiętania.
Leżała na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Nocna lampka tworzyła krąg wokół niej. Znów przypomniała sobie plamy światła w pracowni, przesuwające się po rzeźbach i obrazach. Prawie nigdy nie miała czasu, żeby przyjrzeć im się bliżej, ale pewnego razu, kiedy mężczyzna musiał wyjść, zastał ją po powrocie przed jedną ze swoich prac. Poprosiła go, żeby opowiedział jej coś o swoich rzeźbach. To była Brama ognia. Dwa skrzydła z ceramiki i drewna ustawione lekko ukośnie. Lu nie umiała określić bliżej tego dziwnego układu. Części tworzyły wąską szparę – przejście prowadzące do wewnątrz, a może na zewnątrz czegoś, co było wokół.
Nie próbowała wnikać w sens tej formy, odbierała ją emocjonalnie i pamiętała, że długo nie mogła się od niej oderwać. Obok zmysłowych figur archaicznej bogini dostrzegła też kryjące się w mroku pod ścianami postaci ludzkie z powykręcanymi, nadpalonymi członkami. Po raz pierwszy zobaczyła inną rzeczywistość, inną niż ta, która od pierwszej chwili w pracowni rzeźbiarza zawładnęła jej wyobraźnią.
Tamtego dnia, kiedy wrócił skądś i zastał ją przed Bramą ognia, spytała go o poukrywane w kątach prace. Mówił o technice, o trudnościach pracy z gliną, wypalaniu, o swoich pomysłach twórczych. Chciała wiedzieć, co czuł i co próbował wyrazić, tworząc te postacie, ale milczał, jakby nie umiał czy nie chciał mówić o tym, co w tym było najważniejsze: cierpienie, strach, śmierć.
Wreszcie dowiedziała się, że Brama ognia, która tak ją zachwyciła, była repliką pomnika, który zamówiono u niego z okazji trzydziestej piątej rocznicy powstania w warszawskim getcie.
– A to jest mój ojciec – powiedział w pewnej chwili, wyciągając zza blejtramów niewielką rzeźbę przedstawiającą popiersie młodego mężczyzny.
– Jesteś do niego bardzo podobny.
– Tak mi mówiono, i dlatego jest to właściwie mój autoportret. Tak wyobrażam sobie ojca. Nie znałem go, zginął w getcie.
– A twoja matka? – spytała.
– Uratowała się – powiedział i zamilkł.
Pragnęła wiedzieć więcej, próbowała go pytać, ale najwyraźniej nie chciał mówić i Lu zrozumiała, że tylko przelotnie pozwolił jej spojrzeć w tę ciemną czeluść, jaka otwierała się tuż za ich plecami.
A zatem rodzice rzeźbiarza byli Żydami. Dopiero teraz dotarł do niej ten fakt. Tak niewiele o nim wiedziała, może nawet nie chciała wiedzieć, zajęta zupełnie czym innym niż ustalanie jego rodzinnych powiązań. W ogóle nie zastanawiała się nad pochodzeniem swoich znajomych, nie doszukiwała się charakterystycznych cech i nie przyglądała się rysom twarzy.
A jednak inni to robili. Matka potrafiła po jakichś dziwnych szczegółach odróżnić Żyda od Aryjczyka.
– Po co chcesz to wiedzieć? – pytała Lu. Mama uśmiechała się jakoś dziwnie i mówiła:
– Ty i tak tego nie zrozumiesz.
A jednak Ludwika nie dawała matce spokoju. Zmuszała ją wreszcie do przyznania, że nie lubi Żydów i uważa ich za przyczynę konfliktów.
– Przecież ich już nie ma. Wymordowali wszystkich – powtarzała Lu.
– Nie wszystkich. A ludzie i tak ich nie lubią.
– To typowo polski wynalazek – antysemityzm bez Żydów. – Lu zaczynała się denerwować i dziwna rozmowa toczyła się dalej, aż do chwili gdy Lu zaczynała krzyczeć, a matka płakać.
Robiło jej się przykro, że doprowadziła ją do płaczu, i rzucała jeszcze zdanie jako ostateczny argument:
– Po tym wszystkim, co ich spotkało, źle o nich mówić to hańba.
Czekała na tę chwilę, kiedy mama powie coś dobrego, wycofa się ze swej zaciekłej niechęci, odwoła to, co mówiła, ale matka milczała i tylko patrzyła z wyrzutem na Lu jak na wroga.
Niedługo przed jej nagłą śmiercią Lu prosiła: „Pojednaj się z nimi”, ale mama milczała nadal i Lu pomyślała, jak musi się czuć teraz tam z tym nieodwołanym złym słowem.
Dopóki rodzice byli razem, ojciec słuchał takich rozmów bez emocji. Nie wtrącał się, nie stawał po niczyjej stronie. Kiedy zastanawiała się, dlaczego tak bardzo boli ją niechęć matki i obojętność ojca, zrozumiała, że nie chodziło tylko o to jedno słowo przyznające jej rację, ale o obronę tamtego świata, który zginął. Dla rodziców, którzy go widzieli na własne oczy, nie przedstawiał wartości, nie był tajemniczy, mistyczny, nie do odzyskania. Po prostu był, a teraz go nie było.
Lu często się zastanawiała, jak by ona się zachowała w tamtych latach, w czasie okupacji, kiedy tylu ludzi tak chętnie i beztrosko wydawało innych na pewną śmierć. Wiele razy przeżywała w wyobraźni scenę w warszawskim tramwaju czy w podmiejskim pociągu. Zaczyna rozmawiać z kimś, kto usiłuje się ukryć w tłumie, zasłania go własnym ciałem, zachowuje się tak, żeby odwrócić od niego uwagę, ale specjaliści od wyszukiwania żydowskich twarzy już zauważyli, zbliżają się, wyprowadzają człowieka, który idzie z nimi posłusznie, bez słowa skargi. Ludzie wokół komentują ten fakt lub milczą, większość odwraca wzrok. Lu także patrzy w okno, za którym monotonnie przesuwają się słupy telegraficzne.
Albo porzucone żydowskie dziecko w bramie domu. Bierze je za rękę i prowadzi, byle dalej od tych ludzi, którzy patrzą ciekawie, niechętnie, wrogo. Prowadzi je, ale dokąd? Dokąd można było zabrać wtedy żydowskie dziecko? W mieszkaniu stoi szafa, stara gdańska szafa, w której można się ukryć. W tylnej ścianie jest otwór wiodący na drugą stronę, a tam pokoik bez okien. Wspaniała kryjówka dla całej żydowskiej rodziny. Tylko skąd wziąć taką szafę i co będzie, kiedy tajemne przejście zostanie odkryte?
Lu nie mogła spać. Wstawała i krążyła po pokoju. Wyglądała przez okno, w ciemność, z której wyłaniały się twarze o smutnych oczach, twarze Żydów, których nie udało się uratować.
Ojciec tylko z pozoru był obojętny wobec spraw, którymi Lu tak się emocjonowała. Interesował się kulturą przedwojennych Żydów, współczuł im i darzył ich szacunkiem. Nie przeciwstawiał się matce, bo nie znosił konfliktów. Matka także lubiła żydowskie piosenki, egzotykę i książki opisujące minione życie. Lu nie mogła pojąć tej dziwnej mieszaniny niechęci i sentymentu, tego, co obserwowała u swojej matki i u niektórych jeszcze osób, które mówiły: „Ja osobiście nic przeciwko nim nie mam, ale...”
Ojca zajmowały inne sprawy. Często powtarzał: „Nie ufajcie żadnym ideologiom, żadnym naukom o zbawieniu”. Sam nigdy nie wierzył w gotowe recepty na lepszy świat.
– Najgorsi są ci uzdrawiacze, którzy obiecują cudowne uleczenie – mówił. – Tych boję się najbardziej. Ja staram się znaleźć zawsze własną receptę.
– I co sobie przepisujesz? – spytała kiedyś.
– Odpowiedzialność. Człowiek sam jest odpowiedzialny za świat w każdym momencie swojego życia.
Uniosła się na łóżku, spojrzała na śpiącego w fotelu kota i zgasiła światło. Po chwili osaczyły ją gorączkowe myśli, oderwane słowa, dźwięki, dotknięcia, których źródło czuła gdzieś w głębi ciała. Znów pojawiły się erotyczne marzenia, ale ich obiekt był Lu nieznany. Nigdy nie widziała mężczyzny, którego twarz pochylała się nad nią, i zasypiając, pomyślała jeszcze, że zbyt długo już jest samotna.
– Jestem kompletnie bez pieniędzy – oznajmiła ciocia Sonia.
Stała w otwartych drzwiach. Wyglądała nie najlepiej. Lu szerzej otworzyła drzwi i wpuściła ją do środka. Wiadomość nie zdziwiła jej, choć zaniepokoiła, ponieważ sama miała kłopoty.
– A te tysiąc złotych, które ci pożyczyłam dopiero co? – spytała.
Sonia mocowała się z wieszakiem i nie odpowiadała. Po chwili weszła do pokoju, usiadła na krześle, położyła ręce na stole i wpatrywała się w nie, milcząc. Wreszcie powtórzyła:
– Tysiąc złotych... No wiesz, co to jest tysiąc złotych?
– Może to mało, ale więcej nie miałam. Nie chcę być niedyskretna, powiedz mi, na co je wydałaś?
– Nie na siebie, moja droga. – Sonia spojrzała z dumą. – Nie podejrzewasz chyba, że wydałam je, ot tak sobie, na własne przyjemności?
– A więc?
– Są bardziej potrzebujący – powiedziała i tajemniczo zawiesiła głos.
Lu zrobiła się czujna.
– Kim był ten potrzebujący?
– Ach, słuchaj – Sonia ożywiła się nagle, jak zawsze kiedy opowiadała o swoich lub cudzych nieszczęściach. – Pierwszy raz słyszałam o takiej chorobie... Kalectwo. Prawdziwe kalectwo. Ten człowiek nazywa się chyba Orski czy jakoś tak, i sam postanowił zdobyć potrzebne pieniądze. Tylko przeszczep wątroby może uratować mu życie.
– Niektórym osobom przydałby się przeszczep mózgu. Soniu, więc dałaś nieznajomemu człowiekowi nie swoje pieniądze?
– Znam go przecież. Opowiadał mi takie intymne szczegóły. A jak mogłam mu dać swoje pieniądze, skoro ich nie miałam?
– Soniu, ja znam tego pana. On jest bardzo obrotny i całkiem zdrowy.
– Skąd wiesz?
– Od dawna grasuje wśród znajomych. Znam tę sprawę.
– No to świetnie! Kamień spadł mi z serca. – Sonia uśmiechnęła się radośnie. – To przecież bardzo dobrze, że on nie jest chory na tę rzadką, straszną chorobę. O to właśnie chodziło, żeby był zdrowy.
Ta logika zamknęła Ludwice usta. Nic nie powiedziała, ale w duchu pożegnała się z okrągłą sumką tysiąca złotych. Wiedziała, że już ich nie odzyska. Poczuła się zmęczona. Czemu to mnie nikt nie pożycza pieniędzy i nie przejmuje się moimi problemami? – pomyślała.
Sonia spojrzała żałośnie. Tym razem jednak nie znalazła w Ludwice pocieszycielki.
– Musisz sama sobie radzić – powiedziała. Najwyraźniej Sonia pogodziła się z odmową, bo już nie wspomniała o pieniądzach.
– Napiłabym się herbaty.
Lu odetchnęła z ulgą i poszła do kuchni. Przez chwilę rozmowa toczyła się głośno pomiędzy kuchnią a pokojem. Kiedy przyniosła filiżanki i czajnik z herbatą, Sonia spokojnie oglądała telewizję. W pewnej chwili Lu usłyszała zgrzyt klucza w drzwiach. Wróciła Julia.
– Spotkanie przed telewizorem? – spytała i padła na kanapę.
Właśnie zaczęły się wieczorne wiadomości.
– Wszyscy patrzą w telewizor i widzą to samo. To się nazywa globalizacja – stwierdziła Julka. Rozrzuciła szeroko ramiona i oparła się wygodnie.
Lu spojrzała na nią z ukosa. Była taka młoda i z taką pewnością wypowiadała sądy o świecie.
– To wasz świat. Wy go będziecie zmieniać.
– Nic nie da się zmienić.
– Jak to? I ty to mówisz? Taka idealistka? – Sonia aż uniosła się na kanapie.
– A co? Nie mam racji? Popatrz – powiedziała Julia i machnęła w stronę ekranu telewizora.
Właśnie pokazywano skutki trzęsienia ziemi. Lu natychmiast zapomniała gdzie, choć obrazy były pełne grozy. Po chwili palestyńscy bojownicy ostrzelali autobus z dziećmi, organizatorzy akcji Niebieska Linia apelowali do młodych kobiet o czujność i rozwagę. Wszystko to obserwowały kątem oka. Obrazy przepływały, pozostawiając wrażenie czegoś nierzeczywistego. Lu poczuła narastający niepokój. Zwłaszcza ostatnia relacja, o handlu żywym towarem, sprawiła, że zaczęło jej gwałtownie burczeć w brzuchu.
– Mordy, egzekucje, trzęsienia ziemi – zaczęła znów Julka – codzienna porcja kaźni. W średniowiecznym mieście ludzie – wtedy się mówiło „gawiedź”, tak? – zbierali się, żeby zobaczyć, jak zakuwają kogoś w dyby albo kat ucina głowę toporem. Ale to zdarzało się tylko od czasu do czasu. Dzisiaj mamy „Wiadomości”.
– Wyłączmy to.
– Jeszcze tylko pogoda. – Sonia, jako meteopatka, skrupulatnie słuchała prognoz.
– Będzie słońce, lekki wiaterek i korzystne warunki biometeorologiczne – powiedziała Julka. – Przekonasz się. Ja zawsze mam rację.
I rzeczywiście, zapowiadano wyż ze wschodu. Lu energicznie wyłączyła telewizor. Zrobiło się cicho. Milczały. Sonia wzięła do ręki książkę, która leżała na stoliku.
– Mity greckie? Czytasz to? Jako dziecko uwielbiałam je, ale teraz... Nie zaglądałam już do tego całe wieki – powiedziała i zaczęła przerzucać kartki. – Hermes, mój ulubiony bóg, o, i Psyche, ta słodka dziewczynka ze skrzydełkami...
– Ja też ją lubię – powiedziała Lu.
– Ciekawe, jak mogła wyglądać. Może tak jak twoja córka? – Sonia przyciągnęła do siebie Julkę. – Śliczna, niewinna, promienna.
– Ja nie jestem takim niewiniątkiem, jak sobie wyobrażacie – zaprotestowała Julka. – Kim była Psyche?
– Najmłodszą córką pewnego króla i najpiękniejszą dziewczyną w królestwie – wyjaśniła Lu i zauważyła wyraz zadowolenia na twarzy Julki. – Wyrocznia przepowiedziała, że Psyche musi poślubić potwora. I została złożona w ofierze na szczycie góry.
Julka skrzywiła się i wydęła pogardliwie usta.
– Ach, te odwieczne bajdy...
– Tak, odwieczne. Ale mądre.
– I co było dalej? – spytała Julia i w jej głosie zabrzmiała dziecięca ciekawość.
– Tego musisz się dowiedzieć sama. To historia każdej z nas. – Ciocia Sonia uśmiechnęła się z lekkim smutkiem i podała jej książkę.
Julia wyciągnęła rękę. Nie zaglądając do środka, odłożyła Mity na stolik.
– Na pewno przeczytam – obiecała. – Ale nie teraz. W swoim czasie.
Spojrzały ukradkiem na siebie. Zdania w rodzaju: „Ta dzisiejsza młodzież...” i „Ja w jej wieku...”, zawisły w powietrzu i uleciały.
– No to ja wychodzę – powiedziała Julka i poderwała się z kanapy.
– Dokąd?
– Do pubu z koleżankami.
Lu nie mogła się opanować i spojrzała błagalnie. Ostatnio pouczała córkę, jak się zachować, kiedy napadają, jak, kiedy grożą strzykawką z HIV-em, i jak, kiedy otoczą nas psy pasterskie. Zwłaszcza to ostatnie wywołało atak śmiechu Julii. Teraz nie omieszkała matce tego przypomnieć.
– Muska, nic się nie bój – powiedziała. – W pubach nie ma psów pasterskich.
– Ale są naganiacze – nie wytrzymała Lu. – Słyszałaś przed chwilą o międzynarodowej prostytucji? Porywają dziewczyny i robią z nich swoje niewolnice.
– No dobrze, więc jak się mam zachować, kiedy ktoś zaproponuje mi opiekę nad sparaliżowaną staruszką milionerką w jakimś północnoafrykańskim mieście?
Zaczęły mówić z Sonią obie naraz. Po chwili Julka przerwała gwałtownie.
– Już wiem. A co mam robić, kiedy spotkam ufo i ufoludzi?
– Uciekać! – krzyknęła Lu.
– Negocjować – doradziła Sonia.
– Przecież nie znam języka.
– Zawsze noś ze sobą podręczny słownik.
– I rozmówki – dorzuciła Sonia.
Wkrótce Julia wyszła i zapadła cisza. Sonia siedziała zamyślona. Jej spokój wydawał się zastanawiający. Zawsze była taka ruchliwa i rozmowna. Ani chwili nie mogła usiedzieć spokojnie. Czyżby droga macocha się starzała? – pomyślała Lu i spojrzała ukradkiem na jej twarz. Wokół ust utworzyły się dwie smutne zmarszczki, cienie pod oczami pogłębiły się. W tym momencie Sonia spojrzała na Lu i powiedziała:
– Jaka ta Julka jest młoda i ładna. Ja też byłam kiedyś ładna. I młoda – dodała po chwili wahania. – A teraz...
– Jesteś zdrowa i pełna życia. – Lu wiedziała, że takie słowa zawsze dobrze Soni robiły. – Nie możesz się skarżyć.
– Mogę, ale się nie skarżę.
Lu wyciągnęła rękę i pogłaskała ją po twarzy. Skóra była miękka i ciepła. Sonia spojrzała na nią z wdzięcznością. Takie chwile czułości przytrafiały im się rzadko i niespodziewanie.
Kiedy Sonia wyszła, Ludwika usiadła w fotelu z kotem na kolanach i zamyśliła się. Wydarzenia ostatnich tygodni, raczej wewnętrzne niż zewnętrzne, sprawiły, że zaczęła przypominać sobie sprawy i ludzi, o których, jak jej się zdawało, już prawie zapomniała. Czuła, że wyzwoliło to jakąś nową energię, coś, co zaczynało ją popychać do przodu i skłaniać do zmiany. Czemu, myślała, mam być wciąż tą melancholijną, nerwową i lękliwą osobą? Czemu nie miałabym się stać kobietą pewną siebie i odważnie patrzącą w przyszłość?
Wiedziała jednak, że ulega wciąż i wciąż starym nawykom i lękom. Kiedyś zdarzyło jej się, że wkładając dwa listy do dwóch różnych kopert, zaadresowała je do niewłaściwych osób. Listy były na szczęście neutralne i wszystko skończyło się niegroźnie. Ale od tej pory zawsze, kiedy wysyłała jednocześnie co najmniej dwa listy, przeżywała chwilę strachu. Może ten przeznaczony dla kochanka włożyła do koperty zaadresowanej do znajomej plotkarki, i bez znaczenia był fakt, że nie miała kochanka. Strach podchodził jej do gardła i cofała rękę z listem tuż przed wysłaniem go. Rozrywała kopertę, sprawdzała. Mimo to rzecz gnębiła ją i nawet po wrzuceniu listów do skrzynki, kiedy już nie można się było cofnąć, stała długą chwilę i zastanawiała się, czy na pewno listy zaadresowała.
W dzieciństwie uczono ją, że pieniądze, przechodząc przez wiele rąk, pokryte są milionami zarazków. „Umyj ręce, pieniądze są brudne” – wołała mama, a ona posłusznie zanurzała dłonie w miednicy i szorowała je szczoteczką. Do dziś nie umiała się powstrzymać przed ukradkowym wytarciem rąk o cokolwiek, zawsze wtedy, kiedy liczyła pieniądze lub chowała do portfela. Zdanie „pieniądze są brudne” tkwiło w niej głęboko i może dlatego, pomyślała, nigdy nie będzie bogata.
Ulegała też dziwnym odruchom, których sens za każdym razem pozostawał dla niej niejasny. Jechała dokądś pociągiem. Wiedziała, że ma wysiąść na stacji, której nazwa niejasno kołatała w jej pamięci. To tu, myślała, widząc jakąś nazwę, tu wysiądę. Jednak wiedziała, że to nie ta stacja. Mimo wszystko wysiadała. Stała na nieznanym peronie, nie wiedziała, kiedy nadjedzie następny pociąg. Słońce prażyło, wiatr rozwiewał jej włosy, nie miała gdzie się schować, wokół szczere pole. Tyle już razy zdarzyło jej się coś podobnego. Jakiś głos, silniejszy od zwykłego rozsądku, mówił jej, dokąd ma iść i co ma robić, i choć myliła stacje, dni i godziny spotkania, szła za tym dziwnym głosem. Dlaczego? Może to był jej anioł stróż? Może zmieniając bieg wypadków, ratowała życie, może wychodziła na spotkanie czegoś, co było dla niej ważniejsze niż punktualne przybycie na umówione spotkanie?
Myśl, że jest coś poza nią, co ją prowadzi, na dobre i złe, uspokajała.
– Nie warto się martwić, wystarczy tylko się poddać – powiedziała cicho do siebie.
Aż do późnego wieczora nie opuszczały jej myśli o własnym życiu i o tym, że warto je zmienić. Zasnęła uspokojona.
W środku nocy znalazła się nagle w starym dworze. Była tu po raz pierwszy, ale czuła się tak, jakby znała to miejsce od urodzenia. Mimo to błądziła w sieniach i zakamarkach, niosąc w metalowym dzbanie wodę do kuchni. Sen był tak wyrazisty jak nigdy dotąd. Widziała rysy na drzwiach i przekręcała staroświecką gałkę. W kątach stały kamionkowe garnki, jeden ze schodków się ruszał i wiedziała, że trzeba uważać. Weszła do kuchni, w której siedziała dziewczyna z chłopcem. Młodzi zaczęli się całować, całkowicie ignorując jej obecność. Za drzwiami pokoju usłyszała muzykę Mozarta. Zajrzała do dzbanka. Woda była mętna, pływały po niej oczka tłuszczu. Wylała wszystko i zabrała się do mycia naczyń. Z czystym dzbankiem wyszła na dwór, po drodze wdeptując w psią kupę. W tym momencie zobaczyła dwa małe psy. Wróciła do środka. Dzbanek z wodą gdzieś zniknął, a ona szła korytarzem, wzdłuż którego były drzwi do nieznanych pokoi. Zatrzymała się przed jednym z nich. Z wnętrza dochodziły jakieś głosy. Pomyślała, że tam jest jej dawna przyjaciółka, Nika. Zdawało jej się nawet, że słyszy głos dobiegający jak z odległej przeszłości, a zarazem bliski, tuż, tuż. Pchnęła drzwi.
I obudziła się. Przez okno wpadało do pokoju szare światło świtu. Nika odpłynęła na odległość snu. Była nieuchwytna. Znów, pomyślała, nie mogę jej dogonić. Wciąż mi umyka.
W poniedziałek rano Ludwika obudziła się niespokojna i smutna. Julia wyszła tak cicho, że nawet tego nie zauważyła. Weszła do kuchni i zajęła się kotem, który niezadowolony siedział na kuchennym stole i obserwował plamę światła na podłodze. Pogłaskała go i w drugim końcu kuchni postawiła miskę z mlekiem. Zaczęła zmywać jakieś pozostałe w zlewie naczynia. Potem usiadła przy stole. Niepokój nie mijał. Bezwiednie zaczęła obracać w palcach delikatną filiżankę do herbaty. Dotyk gładkiej powierzchni uspokajał. W chwilach zdenerwowania często chwytała przedmioty o gładkiej lub chropowatej powierzchni, ciepłe lub chłodne, ale nieruchome, trwałe i pozbawione zdolności odczuwania. Podniosła filiżankę, bawiąc się ciepłym blaskiem światła odbitym od delikatnych złoceń. Pomyślała, że dobrze byłoby umieć poruszać się jak światło. Przenikać pod powierzchnię zdarzeń i w ludzkie dusze – bez oporu. Tak udawało jej się poznawać tylko uczucia zwierząt, ich świat, prosty, bo pozbawiony zła.
Po raz kolejny w ciągu ostatnich tygodni pomyślała o rzeźbiarzu. Najważniejsze dla niego było światło. „Wydobywa to, co ukryte” – mówił i podchodził do niewielkiej platformy stojącej pośrodku pracowni. Nieskomplikowany mechanizm pozwalał obracać nią i oglądać umieszczone na niej przedmioty ze wszystkich stron bez zmiany punktu obserwacji.
Czasem tym obiektem była Lu. Prosił, żeby usiadła, kucnęła lub pochyliła się w wybranej przez niego pozie. Po raz pierwszy zrobiła to niechętnie. Bała się bezruchu, chłodu i bacznych spojrzeń. Jego wzrok był jednak przyjazny. Światło lamp przyjemnie grzało jej zziębnięte ciało. Nie dotykał jej, tylko mówił, jak ją widzi: linia kręgosłupa, wgłębienie między szyją i ramieniem, wypukłość biodra, owal twarzy. To było jak najsubtelniejsza pieszczota, bez dotyku.
„Popatrz, światło jest tak delikatne – mówił. – Tylko światło nie stosuje przemocy. Oświetla, opływa, przenika, prześwietla i w żaden sposób nie narusza materii, na którą działa”.
„Ale czasem oślepia”. – Śmiała się i zakrywała oczy ramieniem.
Wtedy podchodził do niej. Pomagał jej zejść. Przez chwilę trwała w jego objęciach. Ocierała się o niego jak kotka, ale kiedy chciała go dotknąć, przytrzymywał jej ramiona i kładł się na niej. Jego ciało promieniowało ciepłym światłem, w którym chciała się zanurzyć aż po czubki piersi. Zdawało jej się, że nikt nigdy nie pożądał tak jak ona jego, kiedy nie śpieszył się, czekając na coś i trwał nieruchomo z twarzą tuż nad jej twarzą, zespolony z nią niczym korzeń drzewa, które w ziemi szuka ukrytej głęboko wilgoci.
Potrafił dotykać nie tylko jej ciała, ale i ukrytych emocji. Robił to w najprostszy sposób, patrząc na nią, przesuwając ręką po skórze delikatnie, a zarazem z pełną świadomością tego, co chce osiągnąć. To na ten dotyk czekała z zapartym tchem, a jej erotyczne pragnienia miały zawsze jego twarz i jego ciepłe silne dłonie. Z wdzięcznością myślała o kobietach, które tyle go nauczyły, i o nim, że był pojętnym uczniem.
Domyślała się, że miał wiele kobiet. Nie znała ich, nic o nich nie wiedziała, prócz jednej – Niki. I choć Nika opowiadała jej o swoich miłosnych spotkaniach z rzeźbiarzem, to Lu wiedziała, że między dwojgiem ludzi, którzy się kochają, jest zawsze coś, o czym nikt nie wie, jakiś zakamarek nieznany nikomu prócz nich. I tak jak Lu nie wiedziała, co naprawdę łączyło Nike z tym mężczyzną, tak Nika nie wiedziała nic, nie wiedziała w ogóle o związku Lu ze swoim dawnym ukochanym. Może w tym czymś ukrytym, w tej jednej rzeczy tkwi tajemnica ludzkich związków, myślała i bała się przyznać, że być może największy urok rzeźbiarza polegał na tym, że kiedyś związał się z kobietą, która była jej tak bliska.
Nigdy nie wyznała mu, że wie o nim tak wiele od niej i że domyśliła się, kim Nika była dla niego. W jego oczach widziała czasem coś, co nie było przeznaczone dla niej, ale nie była zazdrosna. Czuła wówczas, jak jej istota podwaja się i wypełnia. Tylko wtedy, w tamtych czasach, nie bała się śmierci. Czas nie był już czymś „przed” ani czymś „po”. Trwał, zagarniał ich, był przyjazny. Tamta historia tak utajona, nieopowiedziana nikomu, stawała się chwilami nierealna, a mimo to, a może właśnie dlatego przeniknęła w głąb, zapadła w tę sferę, z której pochodzą sny i marzenia. Zrozumiała, że miłosna tajemnica jest jak dobrze ukryta butelka starego wina. Kiedyś, w przyszłości, wyjmie ją z ukrycia i wypije do dna.
Kiedy pewnego dnia wyszła z pracowni rzeźbiarza i on zamknął za nią drzwi, stała jeszcze długą chwilę na schodach. Opuściła, co prawda, to miejsce, ale tam, za drzwiami, zostawiła tajemną cząstkę swojej istoty. Od początku czuła, że kiedyś nastąpi koniec, tak było zawsze, i właśnie tamtego dnia pomyślała: już tu nie wrócę. Jeszcze dziś, po tylu latach, nie mogła spokojnie myśleć o tamtej chwili. Niby nie zdarzyło się nic takiego – ktoś kogoś opuścił – ale to właśnie ona porzuciła najsłodszą miłość swojego życia.
Wstała i podeszła do okna. Szyby chwytały refleksy słońca. Ktoś naprzeciwko wychylał się z balkonu i nawoływał. Gołębie kręciły się po parapecie i zalecały do siebie. Na liściu geranium dostrzegła pierwszą w tym roku biedronkę, która przebierając drobnymi nóżkami, biegła gdzieś w sobie tylko znanym kierunku.
Zadzwonił dzwonek do drzwi.
– Poczta – usłyszała.
Przed drzwiami stał listonosz. Podał jej niewielką paczkę i podsunął kartkę, na której palcem wskazał miejsce, gdzie należy podpisać. Zamykając za nim drzwi, popatrzyła jeszcze raz na paczkę. Nie było na niej adresu nadawcy. Kiedy udało jej się wreszcie rozerwać sznurki i papiery, wewnątrz znalazła pudełko, w nim następne, a w środku płaską szpulę z taśmą magnetofonową. Przekładała ją z ręki do ręki, zdziwiona. Nie znalazła żadnego listu, kartki, podpisu. Było to z pewnością nagranie profesjonalne, a Lu nie miała sprzętu, na którym mogłaby przesłuchać taśmę. Położyła ją ostrożnie na kuchennym stole. Co jakiś czas zerkała na nią – leżała niewinnie, kryjąc swoją tajemnicę.
Wieczorem zadzwoniła do Filipa. Obiecał wprowadzić ją do studia radiowej Dwójki, gdzie pracowała jego znajoma.
Następnego dnia podjechała pod gmach Radia i weszła po schodach do obszernego holu. Strażnik spojrzał na nią czujnie. Rozejrzała się, szukając Filipa, ale jeszcze go nie było. Przy stolikach siedziało kilka osób. Panował lekki gwar, który nie ustawał ani na chwilę. Rozpoznała jakąś znaną telewizyjną twarz, w pobliżu przeszedł aktor grający w popularnych serialach, przy jednym ze stolików dostrzegła aktorkę o delikatnej urodzie, gwiazdę teatru Krystiana Lupy. Przy windzie zobaczyła Filipa, który machał do niej z daleka. Miał na sobie ciemnoczerwoną marynarkę i bluzę w kolorze butelkowej zieleni, jego ciemne włosy wiły się wokół pięknej twarzy. Jaki on przystojny, pomyślała. Teraz patrzyła już tylko na Filipa, na jego smukłą, zgrabną sylwetkę, i z radością myślała, że kiedy on podejdzie do niej, wszystkie oczy zwrócą się właśnie na nich.
– Witaj, kochana – powiedział, objął ją i musnął ustami jej policzek. – Mam dla ciebie przepustkę. Chodźmy.
Szli, objęci, i Lu pośpiesznie opowiadała mu historię ostatnich tygodni. Mówiła o snach, telefonach, o ostatnim spotkaniu z Niką, o jej gładkiej skórze, o tym, że była wiolonczelistką, a teraz śpiewa, że to właśnie ta, która zmieniła nazwisko. Nieśmiało skarżyła się na swoją samotność i opowiadała o erotycznych pragnieniach, tylko o rzeźbiarzu nie powiedziała ani słowa. Długie korytarze, którymi prowadził ją Filip, sprawiły, że gdy stanęli wreszcie przed drzwiami studia, Lu skończyła swoją historię na wczorajszym poranku, kiedy to listonosz przyniósł przesyłkę z tajemniczą taśmą.
– No wiesz, i ty do tej pory nic mi nie powiedziałaś. – Filip przepuścił ją w drzwiach i witając się ze znajomą, przedstawił Ludwikę.
Usiadła przy konsolecie, niczym prawdziwy radiowiec, znajoma położyła szpulę na kostce, pokazała, jak ją uruchomić i wyłączyć, podała Lu słuchawki i oboje z Filipem wyszli.
Ręka Lu zawisła nad przyciskiem. Co usłyszy? Może ktoś będzie coś mówił, może nie będzie to miłe, może to jakiś głupi żart? Nacisnęła dźwignię. Cisza przed pierwszym dźwiękiem przedłużała się. Zabrzmiała muzyka. Kameralna orkiestra barokowa – wiolonczele, basy, skrzypce. Nie znała tego utworu. Powolny, zmysłowy rytm, ciemno brzmiący, pełen wibracji od pierwszej chwili ujął ją swoim prostym, a zarazem wykwintnym pięknem. Była to z całą pewnością aria, choć śpiewak na razie milczał. Czuła jednak, że za chwilę powinien włączyć się głos. Teraz... Sopran o ciemnej barwie zaczął frazę nisko, pozornie nieefektownie. Śpiewaczka wolno i wyraźnie artykułowała poszczególne słowa. Lu trochę rozumiała po włosku i domyśliła się, że jest to pieśń miłosna. Bohaterka mówiła jakby do siebie, do swoich myśli, rozśpiewując się, coraz namiętniej, coraz bardziej dramatycznie. Z niskiego rejestru przeszła do wyższego, głos brzmiał dźwięczniej i chłodniej. Lu od razu doceniła piękno tego głosu, doskonałość techniki, muzykalność nieznanej śpiewaczki, i to coś, co w kobiecych głosach kochała najbardziej – wirtuozerię, która kryła w sobie tajemnicę i przenosiła słuchającego w inny wymiar.
Śpiewaczka prowadziła frazy, kładąc je na coraz wyższych płaszczyznach, i niczym po szerokich schodach szło się za tym głosem wciąż wyżej i wyżej. Nieskazitelne piano w wysokim C zabrzmiało tak, jakby nie pochodziło od ludzkiej istoty. Poczuła dreszcz spływający po plecach. I kiedy ucichł ten ostatni dźwięk, śpiewaczka westchnęła miękko i boleśnie i wtedy Lu poznała ten głos. To było tak, jakby coś pchnęło ją lekko w pierś, ale celując wprost w serce. Kamyk rzucony w środek ciemnego stawu wydobył na powierzchnię szybko rozbiegające się kręgi. Dźwięki drżały, zagarniając coraz większą przestrzeń. Obrazy dawno umarłych chwil. Miejsca, które już nie istniały. Uczucia, zapomniane, pogubione, nieprzeżyte. Twarz Niki wyłoniła się z ciemności, a jej głos powrócił i opowiadał historię niespełnionej miłości. Dlaczego tak musi być, że kiedy jesteśmy szczęśliwi, nie wiemy tego, ale cierpimy, kiedy szczęście nas opuściło?
Śpiewaczka zatrzymała się na górnym dźwięku, po czym zaczęła łagodnie schodzić w dół. Diminuendo rozbrzmiewało długo, aż głos całkiem ucichł.
– Nie umieraj na dźwięku – szepnęła Lu.
– Czy coś się stało? – usłyszała głos Filipa. Podniosła twarz i zdjęła słuchawki.
– Płaczesz?
Dopiero teraz poczuła łzy schnące na policzkach. Odwróciła twarz, zawstydzona.
– Musisz tego koniecznie posłuchać. – Przesunęła się i zrobiła mu miejsce. Puścili taśmę od nowa, słuchając jej tym razem bez słuchawek. – Danielle Amegaret – szepnęła, zanim zabrzmiał pierwszy dźwięk.
Słuchając jej śpiewu po raz drugi, zaczęła zwracać uwagę na szczegóły. Wrażenie doskonałej całości potwierdzało się, ale to drobiazgi były zachwycające. Zerknęła na Filipa. Siedział nieporuszony, z lekko uchylonymi ustami. Na nim to też robi wrażenie, pomyślała i przymknęła oczy.
Nika miała niezbyt szczęśliwe dzieciństwo i młodość, a jednak wyszła z nich, niosąc w sobie wewnętrzne światło. Była trochę nierzeczywista i unosząca się nad ziemią. Jako Danielle połączyła różne żywioły – powietrze świetlistych koloratur i gorącą barwę ognia, wszystko zaś było teraz ugruntowane, wparte stopami mocno w ziemię. Popisy wokalne, których Lu słuchała z takim zachwytem, opierały się na dokładnych wyliczeniach, ważne były ułamki sekund. Strumień powietrza skupiony, niczym przepuszczony przez ucho igielne, musiał dotrzeć do właściwego punktu we właściwym momencie, jeśliby się tak nie stało, cały efekt na nic. Nie musiało to wprawdzie oznaczać dosłownego upadku z podniebnej trampoliny, ale byłoby podobne do małej artystycznej śmierci. Jak ona to robi? – myślała Lu. Tak bez przygotowania atakuje dźwięk, który odnajduje się zawsze w tym samym miejscu, pełen wewnętrznej energii, biegnie w górę, nasyca się, rozszerza, po czym wolno roztapia niczym kropla miodu na podniebieniu.
– To naprawdę piękne – powiedział Filip, wyrywając Lu z zamyślenia. – La filie de l’air, tak się mówi o takich głosach.
– Dziewczyna z powietrza... – Ucieszyła się, bo sama szukała słów, którymi można by nazwać śpiewaczkę. Nie wiedziała, jak właściwie nazywać teraz Nike. Przecież to nie była już tamta dziewczyna sprzed lat, choć coś z niej Lu odnajdywała w westchnieniu i oddechu, który śpiewaczka chwytała chwilami nazbyt nerwowo, jakby chciała się nim nasycić aż po czubki palców.
– I to jest ta twoja tajemnicza przyjaciółka? – spytał Filip, kiedy skończyło się nagranie.
Ludwika milczała i tylko patrzyła na niego roziskrzonym wzrokiem. Była podniecona i pełna energii, która wydobyła się nieoczekiwanie z wnętrza jej ciała.
– No i co o tym myślisz? Słyszałeś już ten głos?
– Nie, ale o osobie coś wiem, choć bardzo niewiele. Nie trafiłem dotąd na żadne jej nagranie. To dla mnie prawdziwa gratka. Skąd właściwie masz tę taśmę?
– Przysłano ją do mnie bez adresu nadawcy – powiedziała Lu. Przeczuwała, kto mógł być owym nadawcą, ale postanowiła nie mówić tego Filipowi.
– To taki głos, który opanował już tajniki rzemiosła, jest całkiem swobodny i pewny, więc może nam przekazać to wszystko, co tkwi ukryte za nutami. Śpiewała arię barokową, z ozdobnikami, kadencjami, z całą tą piękną, ale trochę pustą materią, a ja mam wrażenie, jakbym dowiedział się czegoś, o czym nie wiedziałem.
Lu pomyślała, że Filip jest niezwykłym człowiekiem. Mówił to, co ona tak bardzo chciała usłyszeć.
– Zastanawiam się, jak to możliwe, że ona ma taką technikę, głos, kondycję? Musiała późno zacząć. Kiedy wyjeżdżała z Polski, była wiolonczelistką.
– Może nie wiesz o niej wszystkiego?
– To na pewno. Niewiele o niej wiem – powiedziała Lu i pomyślała, że być może nic nie wie o Nice, tej dwoistej istocie, tej dziewczynie z powietrza. – Masz trochę czasu? – spytała. – Może pójdziemy do mnie.
Przez całą drogę rozmawiali o śpiewie, nagraniach i nowym odkryciu muzycznym: Danielle Amegaret. Filip nic właściwie o niej nie wiedział i to raczej on wypytywał Lu o dawną przyjaciółkę. Obrazy sprzed lat, które teraz przywoływała, miały barwy jak na czarno-białych fotografiach, które zbyt długo leżały na dnie szuflady. Lu mówiła niewiele, jakby się bała ujawnić jakąś wspólną tajemnicę, jej i Niki. Ale co to była za tajemnica, nadal nie wiedziała.
– Coś nie jesteś zbyt rozmowna – zauważył Filip, przed którym Lu rzadko udawało się ukryć prawdziwe uczucia.
– Czy ja wiem, to taka delikatna sfera – powiedziała z wahaniem.
– To twoja przeszłość. Czy jest w niej coś niepokojącego? – spytał, ale Lu nie odpowiedziała.
Dopiero kiedy weszli do mieszkania i Filip rozsiadł się na kanapie w pokoju Lu, wrócili do tematu przeszłości.
– Nie, moje życie było całkiem zwyczajne – zaczęła. Filip spojrzał na nią z lekkim uśmiechem i pokręcił głową.
– Wciąż stawiasz siebie w kącie i mówisz: tu jest moje miejsce. Dlaczego? Przecież jesteś wyjątkową osobą.
– Ja?
– No ty, właśnie ty – zaśmiał się Filip i obejmując ją w pasie, posadził obok siebie na kanapie.
Kot pojawił się nagle i wskoczył Lu na kolana. Gładząc jego naelektryzowane futerko, mogła zająć czymś ręce i odwrócić wzrok. Nie chciała patrzeć na Filipa. Był zbyt przystojny, zbyt kuszący. Odsunęła się lekko i wcisnęła w róg kanapy, skąd mogła go bezpiecznie obserwować.
– W mojej przeszłości nie ma oczywiście niczego złego, czego miałabym się bać. Ale wiesz, te sny, które mam ostatnio, niepokoją mnie. Są takie wyraziste i erotyczne.
– To dobrze. Ciesz się. Seks jest piękny.
– Tak, ale czasem się nie udaje.
– Opowiedz mi o tym. Mnie nie musisz się obawiać. – Filip uśmiechnął się, ale Lu znała go dobrze i wiedziała, że w tych sprawach nie powinna mu ufać. Mimo to powiedziała:
– Nie tylko uczucia, ale i własne ciało nas zawodzi. Nie cierpię udawać.
– A musisz?
– Czasami.
– Po co?
– Żeby nie sprawiać zawodu.
– Jeżeli musisz udawać, to chyba tobie sprawiono zawód.
Spojrzeli na siebie i zaczęli się śmiać.
– Wiesz, że chyba masz rację. Powiedz mi – zawahała się krótką chwilę – jak to jest u was?
– Prościej. Dawniej nigdy nie wiedziałem, kiedy moja żona udaje. Teraz przynajmniej mam pewność.
– To dla was takie ważne?
– Chyba tak. Ciało kobiety jest dla nas zawsze tajemnicą, a ciało mężczyzny jest jak własne, znane, dostępne. Nie lubię, kiedy w seksie ciało sprawia niespodzianki, kiedy nie rozumiem reakcji partnerki.
– A miłość?
– To co innego, tu zawsze pozostanie jakaś część, która jest tajemnicą. A czego ty oczekujesz od mężczyzny? – spytał.
– Żeby wiedział wszystko o moim ciele bez podpowiadania.
– Och, kobiety, ale wy jesteście wymagające – jęknął Filip.
– Nie tylko od mężczyzny wymagam wiele, od siebie także. I wierzę w wyobraźnię. Czy osiąganie orgazmu nie polega przede wszystkim na pobudzeniu wyobraźni?
Filip patrzył na Lu z uśmiechem, ale milczał.
– Nie zgadzasz się ze mną? – spytała.
– Zastanawiam się nad tym, co powiedziałaś. Rzadko mi się zdarza rozmawiać o tym z kobietą. Tak dawno już nie mówiłem o seksie. Praktykę stawiam na pierwszym miejscu. – Zaśmiał się. – Choć może niesłusznie. To podniecające tylko mówić.
Lu wstała. Rozmowa zaczynała być niebezpieczna. Gwałtownie zmieniła temat, na co Filip milcząco się zgodził. Był przede wszystkim dobrym przyjacielem. Oboje nie chcieli niepotrzebnych komplikacji. Rozmawiali jeszcze przez dłuższą chwilę, ale słowa przemykały już nieważne i trochę obojętne.
Znów zaczęła myśleć o mężczyźnie sprzed lat, o swoim podnieceniu i o tym, jak powstrzymywała orgazm, żeby być w stanie ciągłego erotycznego głodu. Oczekiwanie i podniecenie to było to, co kochała najbardziej. Potem jedno słowo czy obraz, który pojawiał się pod zaciśniętymi powiekami, i wyzwalało się długotrwałe napięcie. On potrafił zatrzymać to jeszcze dłużej lub całkiem z tego zrezygnować i tylko zanurzał się w cieple jej ciała, w kręgu życiodajnej energii.
Czy nie to właśnie było najważniejsze – zatrzymać pulsującą obręcz światła, która zamykała się wokół nich, kiedy zbliżali się do siebie i zamierali na nieskończenie długą chwilę, nie dotykając się nawet? Mogłaby opowiedzieć historię ich miłosnych zbliżeń, opisując tylko przestrzeń pomiędzy: pomiędzy wargami, dłońmi, brzuchami i stopami.
To było tak dawno, ale teraz wracało do niej z siłą, o jaką nawet nie podejrzewała tamtej sprawy. O mężczyźnie myślała jak o kimś nierealnym, kto może nawet wcale nie istniał. Czuła jednak, że nie tylko istniał, ale był gdzieś blisko niej w tej milczącej przestrzeni pomiędzy. Pomiędzy przeszłością a teraźniejszością.
Otrząsnęła się, słysząc głos Filipa, i trochę nieprzytomna spojrzała na niego.
– Wiesz, Lu, jeśli chodzi o kłopoty z orgazmem, myślę, że pożądanie mężczyzny to dla kobiety stanowczo za mało. Do tego potrzebna jest miłość. Wtedy przestajemy myśleć o naszych nieposłusznych ciałach, o naszych kompleksach, i spełnienie jest tak naturalne jak oddech po letniej burzy. – Twarz Filipa była rozświetlona wewnętrznym światłem. Miękkie cienie kładły się wokół ust, nadając im nieomal kobiecą delikatność.
Zbliżyła się do niego i położyła rękę na jego piersi, tam gdzie biło serce. Przyciągnął ją do siebie i przytulił. On jest gejem, pomyślała. Kocha mężczyzn, nie kobiety. Jest kruchy, delikatny i narażony na niebezpieczeństwa. W ułamku sekundy zobaczyła twarz znajomego chorego na AIDS. Boże, tylko nie Filip, tylko nie on. Zadrżała z lęku i Filip odsunął ją lekko od siebie.
– Nie bój się – powiedział.
– Uważaj na siebie – szepnęła.
Miłość? – powtórzyła jak echo, kiedy Filip wyszedł i została sama. Tamta erotyczna fascynacja sprzed lat to była miłość, tylko oboje nie umieli jej nazwać. Była. Już dawno minęła i teraz Lu stała pośrodku pokoju, opuszczona i niespokojna.
Zadzwonił telefon. Drgnęła, jakby ją coś ukłuło. Nie lubiła ostrych dźwięków zakłócających ciszę domu. Dzwonek odezwał się po raz drugi. To jeden z najbardziej ożywionych wynalazków naszego wieku, pomyślała. Potrafi zirytować i ucieszyć. Przynosi wiadomości. Kiedy podnosimy słuchawkę i nikt się nie odzywa, czujemy lęk i mówimy, że telefon jest głuchy. Bywa natrętny, snuła dalej swoje myśli, ale zawsze biegniemy na jego wezwanie. Kiedy ktoś się odzywa, gdzieś w zakamarkach tkwi pytanie: czy to człowiek mówi czy telefon? A wiadomość na sekretarce: „Nie ma mnie teraz w domu. Zostaw wiadomość”, wzbudza nieufność: kto zatem mówi i gdzie jest ten, kto mówi, że go nie ma? Telefon dzwonił uparcie, a ona stała bez ruchu. Postanowiła go przetrzymać. Jej zachowanie było irracjonalne, wystarczyło przecież tylko wyciągnąć rękę. Czuła, że tam, po drugiej stronie, nie czeka ktoś, kto chce przekazać złe wieści, ale raczej ktoś, kto całkiem świadomie pragnie wzbudzić zamęt w jej głowie, a może nawet w jej życiu. Tak uparcie mógł dzwonić tylko ten mężczyzna, który ostatnio prześladuje ją we śnie i który wciąż odmawia jej pomocy, pomyślała. Przestała liczyć sygnały.
Telefon wciąż dzwonił. Nie miała automatycznej sekretarki, bo wiedziała, jak sama nie lubi słuchać bezdusznego głosu osoby, która wyszła z domu, w ogóle tam już nie mieszka albo, co najbardziej przerażające, nie żyje i została po niej tylko instrukcja obsługi. „W wieku informacji nigdzie nie zaznasz spokoju”, przypomniała sobie słowa ojca. Podniosła słuchawkę i zbliżyła do ucha. Usłyszała krótki pulsujący sygnał: „zajęty”.
Od dwóch dni, kiedy to Lu zdecydowała, że jedzie odwiedzić ciotkę Wandę, kot był niespokojny. Ocierał się o jej nogi, wskakiwał na stół i miauczał. Lu czuła nieomal jego bezradność. Zwierzę pozbawione mowy, żyjące tak blisko z ludźmi w tajemniczej symbiozie, nie znajdowało sposobu, żeby wyrazić swoje uczucia, ale w snach prowadziło Ludwikę niczym prawdziwy przewodnik po zaświatach. Z tych snów budziła się ospała, z ciężką głową pełną sennych obrazów. Może właśnie o to chodziło, żeby zapamiętać te wszystkie zakamarki, tajemne przejścia, oderwane słowa, które potem z trudem układały się w jakieś fragmenty zdarzeń, naprowadzały na ślady pogubionych myśli.
– Muszę cię zostawić – powiedziała do kota.
– Nic się nie martw, Muska. Będę w domu zawsze wtedy, kiedy nie będzie mnie gdzie indziej – krzyknęła Julia z łazienki. – Możesz być spokojna.
Wczesnym popołudniem Lu wyszła z domu z niewielką torbą i plecakiem. Na Dworcu Wileńskim było tłoczno. Dworzec był mały, miał tylko jeden peron. Już sześćdziesiąt lat temu, jak mówił jej kiedyś ojciec, planowano, że zostanie zlikwidowany. Przyszła wojna, czasy powojenne, tyle się zmieniło, a to miejsce trwało wciąż niezmienione, na peryferiach, zaniedbane, niczym relikt dawnych czasów. I ludzie też chyba się nie zmienili. Patrzyła na ich ciężkie, niezgrabne ciała, brzydkie twarze. Nie czuła żadnej bliskości z nimi. Z przykrością pomyślała, że będzie musiała spędzić wśród nich najbliższe dwie godziny w zaduchu i ciasnocie.
Po kilku przystankach tłok się zmniejszył i na miejsce dojechała już w prawie pustym wagonie. Wysiadła na stacji, która niewiele zmieniła się od tych kilku lat, kiedy była tu ostatni raz. Może krzaki bzu rozrosły się i zdziczały jeszcze bardziej, na ścianach dworcowego budynku było więcej zacieków, a chodniki wydawały się bardziej dziurawe. Zarzuciła torbę na ramię i ruszyła szybkim krokiem główną ulicą miasteczka w stronę domu ciotki.
Ciotka Wanda była najmłodsza z sióstr. Dwie starsze: Maria, zwana Mary, i Ariadna, matka Ludwiki – nie żyły. Mary zginęła złą i tajemniczą śmiercią podczas okupacji. Matka Lu zmarła na serce przed trzema laty. Wanda była też ostatnią w rodzinie osobą, która pamiętała tamte czasy. Pamiętała i mogła o nich opowiedzieć. Nigdy dotąd Lu nie wypytywała jej o przeszłość, a ona nic nie mówiła, podobnie jak matka, która chętnie wspominała towarzyskie spotkania, zabawy, jazdę konno z groźną dla życia fantazją, przyjaźń ze zwierzętami, ale nie okupacyjne czasy. O dziwnej i niejasnej historii Mary, jej męża i syna, o ludziach, którzy w czasie wojny przyjeżdżali potajemnie do dworku, załatwiali tu jakieś sprawy, ukrywali się, a potem znikali jak kamień w wodę, matka nie mówiła.
Nie wiedziała, o co pytać, ale kiedy wreszcie zdecydowała się zadać pytanie, mama zasłaniała się słabą pamięcią lub patrzyła na nią w milczeniu, a gdy Ludwika nalegała, pytała: „Po co ci to? Dawno minęło. Nie warto do tego wracać”. Była innego zdania, ale z czasem historia rodziny coraz mniej ją zajmowała. To, co działo się wokół, było wystarczająco ciekawe, dziwne i emocjonujące.
Kim była przyjaciółka ciotki Wandy? – zastanawiała się. Osoba, która mieszkała z nią przez wszystkie te lata i która nie miała rodziny? Pani Renata. Zdawało jej się, że jest w tym domu od zawsze, a jej historia wyłaniała się z mrocznej przeszłości po to tylko, żeby natychmiast zapaść z powrotem w mrok.
Historia była dziwna, choć może tylko jej wydawała się taka, a w rzeczywistości stanowiła fragment tamtych powikłanych ludzkich losów. Wiedziała tylko tyle, że matka Renaty była Żydówką. Jeszcze przed pierwszą wojną światową wyszła za mąż za goja. Rodzina „pochowała” ją jako zmarłą i odtąd nie widziała swoich rodziców ani rodzeństwa. Z jedną z sióstr utrzymywała kontakt tylko dlatego, że ta została komunistką i dla swoich także była niczym umarła. Ją także straciła, gdy siostra na początku lat trzydziestych z grupą inteligentów wyjechała do Związku Sowieckiego budować wszechświatowy komunizm. W pierwszym liście, jaki stamtąd przysłała, pisała, że na granicy polsko-radzieckiej kazano im się przesiąść do innego pociągu, bo tory były szersze, zabrano rzeczy, obiecując, że w ojczyźnie rewolucji dostaną wszystko, czego im będzie trzeba, zamknięto drzwi wagonów od zewnątrz i zaczęła się podróż, którą siostra cudem tylko przeżyła. List pisała w jakimś obozie, w którym, jej zdaniem, znalazła się przypadkiem. Była dobrej myśli i mimo wszystko nie traciła wiary w zwycięstwo komunizmu. Ten list był zarazem ostatni. Jeszcze w kilka lat po wojnie pani Renata szukała ciotki, choć było jasne, że wraz z milionami innych od dawna leży w tamtej przeklętej ziemi.
O najstarszej z sióstr, Mary, Lu wiedziała tylko tyle, że ktoś zastrzelił ją pod koniec wojny. Męża, który próbował jej bronić, postrzelono i wkrótce potem zmarł. Syn, piękny chłopak, podobny do matki, zginął w powstaniu. Matka Ludwiki niechętnie o tym mówiła, a właściwie nie mówiła w ogóle. Być może dlatego, że nawet jak na tamte wojenne czasy te śmierci były tragedią. Lu nie wypytywała jej o to, czując, że nie należy poruszać warstw pamięci, które choć osiadły na dnie, w każdej chwili mogły stać się przyczyną niepotrzebnego cierpienia. Nie rozmawiała więc z nią o tym, a kiedy mama umarła, z żalem zdała sobie sprawę, że już nie dowie się, co wydarzyło się naprawdę przeszło pięćdziesiąt lat temu w rodzinnym domu matki.
Teraz, idąc ulicą Kościelną, przy której nie było żadnego kościoła, myślała o tym, że wkrótce znajdzie się w domu pełnym tajemnic i niewyjaśnionych spraw, że zastanie w nim dwie samotne kobiety, których nie widziała od lat, i poczuła lekki niepokój.
Naprawdę niewiele się zmieniło. Trudno było uwierzyć, że wszystko trwało tu jak dawniej. Te same nierówne chodniki, przybudówki niczym egzotyczne grzyby, narosłe na ścianach budynków, i tylko sklepiki, dawniej puste, teraz pełne były towarów. Domów przybyło, miasteczko powoli zbliżało się do granic starego zapuszczonego ogrodu, który dawniej leżał spory kawał drogi za miastem. Jakaś kobieta z torbą pełną zakupów przystanęła na chodniku i patrzyła na Ludwikę. Obejrzała się lekko przez ramię. Ich spojrzenia się spotkały, ale kobieta niespeszona patrzyła nadal, tak że Lu czuła jej wzrok na swoich plecach. Tak samo jak dawniej, obcy wzbudzał tu rodzaj zaciekawienia, w którym więcej było nieufności niż życzliwości.
Z pewnością nikt mnie już tutaj nie pamięta, pomyślała. Miała nawet obawy, czy starsze panie poznają w niej dawną dziewczynę, która godzinami biegała po ogrodzie i pobliskich polach.
Tuż przed ostatnim domem chodnik się kończył i zaczynała się droga, która prowadziła wprost do starego ogrodu. Furtka skrzypnęła przeciągle, gdzieś rozszczekały się psy. Szła ścieżką zarośniętą dzikimi malinami i kwitnącymi krzewami, które zwieszały się wokół, rozsiewając zapach drobnych bladoróżowych kwiatów. Dom ginął wśród drzew i chaszczy. Prawie nie poznawała dawnych miejsc. Dziwne uczucie, jakby znalazła się w ogrodzie, który istniał tylko w czyjejś opowieści, towarzyszyło jej aż do chwili, kiedy stanęła przed oszklonym gankiem. Podniosła rękę i chwyciła mosiężny dzwonek zawieszony na dużym metalowym kółku. Jego dźwięczny głos zabrzmiał znajomo. Spojrzała w górę. Między gałęziami drzew dostrzegła skrawek nieba z przelatującym ptakiem. Drzwi się otworzyły i ciotka Wanda rozłożyła ramiona, przytulając ją do siebie.
– No, nareszcie jesteś – powiedziała i Lu nie wiedziała, czy chodzi jej o ten konkretny dzień i nieco spóźniony przyjazd, czy o wszystkie minione lata, kiedy nie odwiedziła jej ani razu.
Wnętrze domu było nieco mroczne, po kątach czaił się chłód. Ludwika postawiła torbę pośrodku salonu, gdzie nadal stał stary steinway. Rozglądała się, powoli oswajając pamięć. Tu także nic się nie zmieniło. Z głębi domu dobiegł głos:
– Przyjechała?
– Tak, Renato – odpowiedziała ciotka Wanda.
Po chwili do pokoju weszła drobna, niewysoka kobieta po siedemdziesiątce. Czarne włosy prawie nietknięte siwizną i spojrzenie żywych ciemnych oczu odmładzały ją. Poruszała się lekko i szybko. Idąc w stronę Lu, odsunęła jakieś krzesło stojące pośrodku pokoju i końcami palców wygładziła odruchowo obrus na stole. Po chwili objęła ją i odsuwając, przyglądała się.
– Dawno cię nie było – powiedziała i Lu już chciała zacząć się tłumaczyć, ale Renata nie pozwoliła jej dojść do słowa. – Rozumiem, wszystko rozumiem. Życie biegnie tak szybko... Pewnie jesteś głodna?
Poczuła ssanie w żołądku i roześmiała się.
– Rzeczywiście, coś bym zjadła.
Było znów tak jak za dawnych czasów, kiedy obie kobiety, wtedy młodsze i bardziej ruchliwe, dbały o dobre jedzenie. Teraz Lu poczuła się trochę nieswojo. Przyjechała tu, żeby zobaczyć, jak sobie radzą i jak można im pomóc, a nie korzystać z ich gościnności. Razem z nimi poszła do kuchni, choć prosiły, żeby im nie przeszkadzała. Była ciekawa, czy i tu nic się nie zmieniło. Ten sam zapach drewna, chleba, ziół, których całe pęki suszyły się pod sufitem, i to samo światło zachodzącego słońca kładło się ciepłymi plamami na drewnianej podłodze. Zauważyła, że więcej desek było spróchniałych, a na ścianach widniały żółtawe zacieki. Czas nieubłaganie posuwał się naprzód, nie oszczędzając nikogo i niczego. Nie miała teraz siły na zbyt dokładne przyglądanie się spustoszeniom, jakie poczynił w tym domu. Była prawie pewna, że zimą hula tu wiatr, a wiosną i jesienią trzeba podstawiać miski, tam gdzie dach przecieka.
– Dom już ledwie się trzyma – powiedziała ciotka Wanda, krając cienkie plasterki sera i układając je misternie na półmisku ocalałym ze starej rodzinnej zastawy.
Pierwszego wieczoru rozmowa była chaotyczna i Lu nie próbowała nawet pytać o przeszłość. Opowiadała o wszystkim, o Julce, o kocie, o książkach, które tłumaczy, o ulicach, którymi chodzi codziennie, i o tym, jak wygląda teraz miasto. Tak jak przypuszczała, ani Wanda, ani Renata od dawna nie były w Warszawie.
Rozmawiały do późna i Lu dość zmęczona poszła do pokoju, w którym mieszkała, kiedy była jeszcze dzieckiem. Panował w nim zaduch dawno niewietrzonego pomieszczenia. Otworzyła szeroko okno i do wnętrza wpadł majowy powiew. Pachniały bzy, a słowik w kępie krzaków nieśmiało jeszcze zaczynał swój śpiew. Sceneria była bardzo romantyczna. Przez ułamek sekundy poczuła, że spotka ją w tym domu coś niezwykłego. Myśl uleciała. Odetchnęła głęboko. Gęstego mroku nie rozświetlały latarnie, tak jak zwykle w mieście, gdzie nigdy nie jest naprawdę ciemno. Leżała już w łóżku, wyczuwała w materacu te same co dawniej nierówności, dalekie naszczekiwanie psów niosło się w ciemnościach nocy, przywołując zapomniane dziecięce uczucia.
Kiedy rano otworzyła oczy, poczuła się tak, jakby nie poznawała tego miejsca. Chwila zdziwienia minęła szybko i Lu leżała leniwie w łóżku, myśląc o tej cząstce siebie samej, która właśnie obudziła się gdzieś w kimś innym. Było wcześnie, ale ona już słyszała krzątaninę w głębi domu. Wstała i jeszcze w piżamie wyszła na dwór. Ogród przyjął ją jak swoją. Poczuła się tu mile widziana. Pachniało rosą i czymś nieokreślonym, co przypominało dzieciństwo. Wiedziała, że ścieżki w ogrodzie sięgają tak daleko jak pamięć. Tego ranka zatrzymała się na jednej z nich i rozglądała dookoła. Nikt tu nie dbał o rośliny. Rosły, jak chciały. Krzaki zdziczałego bzu tworzyły ścianę zieleni. Wiosenne pokrzywy i wiechcie młodej mimozy podchodziły pod same ściany domu. Teraz ich liście były jeszcze jasnozielone i delikatne, ale wyobraziła sobie, że latem sięgną okien.
W ogrodzie powinna panować harmonia, pomyślała, ale to wymaga pracy i sił. Dwie starsze panie ich nie miały. Gdyby przywiozła tu Julkę, Filipa, Sonię, mogliby razem uporządkować ten ogród. Wyciąć choćby nadmiar krzaków i wpuścić tu trochę powietrza i światła.
Zapachniało porannym kakao. Mdła woń mleka nie dotarłaby do niej, gdyby nie fakt, że trochę go wykipiało na blachę i smugi zapachów nałożyły się na siebie, popłynęły w powietrzu, przywabiły nie tylko ją. Kotka przemknęła tuż pod ścianą i, niczym piłka odbita od podłoża, wpadła wprost przez otwarte okno do kuchni.
Śniadania w tym domu zawsze były solidne, więc wcale nie zdziwił jej widok domowej szynki, gomółki białego sera, jajek na miękko w koszyku, dwóch gatunków chleba i drożdżowych bułeczek. Wszystko to obudziło dawne wspomnienia wakacji sprzed lat, matki, która już nie żyła, jej śmiechu i pokrzykiwań. Zapowiadał się długi poranek w towarzystwie Renaty i ciotki Wandy. Przypomniała sobie, jak ciotka mówiła: „Jeśli nie chcesz utyć, jedz obfite śniadanie”.
– I znów mnie uprzedziłyście. Myślałam, że kiedy obudzę się o ósmej, będę pierwsza.
– Ósma to u nas późna godzina, za to wcześnie chodzimy spać. – Renata postawiła na stole miseczkę z konfiturą.
Poznała ją po aromatycznym zapachu.
– Konfitura z róży! Nie jadłam jej od lat. – Poczuła głód. Nie czekając dłużej, zasiadła do stołu.
Było jak dawniej. Ta sama radość oczekiwania i niepowtarzalny smak najprostszych rzeczy: chleba, mleka, świeżego masła.
Poczuła, że jest w innym świecie. Od poprzedniego dnia ani razu nie zadzwonił telefon, nie było telewizora, komputera, Internetu, nawet lodówka się zepsuła i ciotka chowała żywność w starej piwniczce, której zapach Lu pamiętała jeszcze z dzieciństwa. Szumy, których w mieście nie słyszymy, ale które wciąż zagłuszają nasze prawdziwe życie, tutaj nie istniały. Można było się wsłuchać w bicie własnego serca, poczuć pulsowanie krwi i oddech, który napełnia płuca czystym powietrzem. Mrucząca kotka przy wygasłym piecu, powiew wiatru za oknem, para unosząca się nad dzbankiem z kakao uspokoiły ją. Siedziała leniwie, nigdzie się nie śpiesząc. Śniadanie dopiero się zaczynało.
– Teraz jesteście tu chyba szczęśliwe – powiedziała nieoczekiwanie dla samej siebie, zastanawiając się, czy wobec tamtych dramatów sprzed lat takie stwierdzenie nie zabrzmiało zbyt ironicznie.
Renata i Wanda spojrzały na siebie i cień uśmiechu pojawił się na ich twarzach.
– Jesteśmy w wieku, kiedy brak cierpienia jest stanem prawdziwej szczęśliwości. Wystarczy, że nic mnie nie boli, a jestem szczęśliwa – powiedziała ciotka.
– Nie chciałyście zmienić czegoś w swoim życiu? Choćby tego domu? – spytała.
– Gdzie wypadło mi miejsce, tam pozostawałam. Zawsze kierowałam się bardziej intuicją niż rozumem. I żyję, a tylu innych zginęło – rzekła Renata.
Obie równie dobrze wiedziały, że ani rozum, ani intuicja, ani przebiegłość nie ocalą, jeśli człowiek ma zginąć. Jednak świadomość, że wszystkim rządzi przypadek, wydała się Lu tego ranka zbyt absurdalna.
Godzinę później wyszła przed dom. Jeszcze raz obejrzała wszystkie tak dobrze znane zakamarki. Właściwie niewiele się tu zmieniło, a jednak przestrzeń zdawała się jakaś pomniejszona, tak jakby ona sama urosła albo jej wzrok chciał sięgnąć dalej, poza ten świat ogrodu pełnego zdziczałych krzewów i chwastów. Furtka w parkanie na końcu dróżki dawno nie była używana. Ledwie udało jej się uchylić zardzewiałą kratę. Po chwili znalazła się na skraju rozległego pola. Zawsze zaskakiwał ją ten widok i miejsce tak inne niż mroczna zieleń ogrodu. Kiedyś uprawiano to pole, teraz zamieniło się w łąkę pełną wonnych ziół i pęków zeschłych badyli. W oddali płynął wąski strumyk, a jego brzegi znaczyły kępy wysokich traw i wilgotnej olszyny. Miejsce to nie różniło się na pierwszy rzut oka od tylu innych płaskich mazowieckich krajobrazów, a jednak było w nim coś niepowtarzalnego. Rytm, który uspokajał.
Wiedziała, że bywają krajobrazy tak niezwykłe, że aż wzbudzają niepokój. Wydaje się, że za chwilę stanie się coś złego, że nastąpi koniec, katastrofa, bo świat jest zbyt piękny, żeby mógł trwać tak po prostu i bezkarnie. Może jednak nie chodziło o krajobraz, który był niewinny, tylko o człowieka, który się w nim znalazł. Kiedy trafiała na takie miejsce, czuła, że jeśli chce, żeby trwało dalej, niezmienione, ona musi odejść.
Tu było inaczej. Pole z dalekim strumykiem, ciemną zielenią rytmicznie powtarzających się kęp krzaków i drzew, jednostajne w swoim ubogim pięknie i zarazem zmieniające się zależnie od pory roku i dnia, pogody i światła, było przyjazne i poruszało w Lu głębokie pokłady ufności i zgody na świat. Długo stała i patrzyła, wreszcie przysiadła na małym wzniesieniu pokrytym drobnymi listkami macierzanki. Jeszcze nie kwitła, ale rozgnieciona w palcach, zapachniała słodko.
Południe już dawno minęło, kiedy wróciła do domu ciotki. Czekał na nią obiad. Gdy wkrótce po jedzeniu zasnęła zmęczona ruchem, powietrzem i zmianą, śniło jej się, że zgubiła torebkę. Poczuła lęk. „Co jest w damskiej torebce?” – usłyszała głos, ale nie widziała osoby. „Co jest w damskiej torebce?” – niecierpliwił się głos. „Bałagan” – odpowiedziała, a może to ktoś odpowiedział za nią. Ten ograny dowcip uspokoił ją, tym bardziej kiedy stwierdziła, że trzyma w rękach zgubioną torebkę i zagląda do niej. Wewnątrz było kilka drobiazgów bez znaczenia, więc sięgnęła ręką i poczuła, jak do palców przyklejają jej się okruchy zeschłego ciastka. „Więc tylko tyle?” – zdziwiła się i uznała, że nie było się czym martwić.
Następnego dnia znów włóczyła się po okolicznych polach i łąkach. Towarzyszyło jej coraz bardziej blednące uczucie niepokoju i senne odkrycie: więc to, co wprawia mnie w panikę, jest warte nie więcej niż zwykły bałagan w damskiej torebce – okruchy i niepotrzebne drobiazgi. Zrobiła się powolna i ospała. Z ciotką i Renatą rozmawiała niewiele, a one przyjmowały to całkiem naturalnie. „Jesteś zmęczona, musisz odpocząć” – powtarzała ciotka. „Muszę odpocząć” – mówiła Lu i popołudnie spędziła w swoim pokoju. Leżała na łóżku i słuchała nawoływania wilgi dobiegającego z głębi ogrodu. Nie wiedzieć kiedy zapadała w sen, budziła się i znów zasypiała. Czasem z dalszych pokoi docierały do niej strzępy rozmów Wandy i Renaty. Mówiły ściszonym głosem, chodziły na palcach i zamykały drzwi, które wydawały przeciągłe westchnienia. Deski w podłodze skrzypiały zawsze w tych samych miejscach i drżały kieliszki w kulawej serwantce. Dom żył nieprzerwanie swoim własnym życiem i chwilami zdawało się, że nie tylko ona, ale i stałe mieszkanki są tu intruzami, kimś, kto zakłóca tylko rytm i oddychanie tego starego, pełnego tajemnic miejsca.
Trzeciego dnia Lu poczuła się lepiej, powróciła jej energia, a z nią ciekawość. Postanowiła, że musi dowiedzieć się czegoś o przeszłości, o tym, co się tu wydarzyło i o czym przez tyle lat nikt nie chciał z nią rozmawiać.
Wczesnym wieczorem ciotka Wanda usiadła do fortepianu. Przebiegła palcami po samych czarnych klawiszach i zabrzmiało to melancholijnie, tajemniczo jak początek jakiejś mrocznej historii. I choć po chwili zaczęła grać stary przebój z czasów swojej młodości, to pierwsze dźwięki, zapadłe głęboko, budziły ukryty niepokój. Pani Renata odłożyła gazetę, którą przeglądała machinalnie. Teraz albo wcale, pomyślała Lu i spytała:
– Kiedy zamieszkała pani w tym domu?
Ręka ciotki zawisła nad klawiaturą, fraza urwała się nagle. Kobieta milczała. Już zdawało się, że Lu nie doczeka się odpowiedzi, kiedy Renata zaczęła spokojnym głosem, w którym pobrzmiewały jednak głuche tony:
– Ja nie pamiętam dokładnie, ale inni pamiętają. Wando, to był początek czterdziestego trzeciego...
– Tak, tuż przed wielką akcją w getcie.
– Miałam szesnaście lat. Uciekłam z getta. A właściwie pomogli mi – powiedziała i spojrzała na ciotkę Wandę.
Lu miała wrażenie, że porozumiały się wzrokiem. Teraz jednak nie zamierzała się wycofać. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej o tamtych wojennych czasach.
– Wcześniej zabrali moją babkę, potem matkę – ciągnęła dalej Renata.
– Zdawało mi się, że pani matka nie miała kontaktów ze swoją rodziną...
Tak, ale w czterdziestym wszyscy odnaleźliśmy się w getcie. Wtedy poznałam swoich dziadków i resztę rodziny. Ojciec jako Polak poszedł walczyć. Zginął na początku wojny. Najpierw nie było tak źle. Rodzina pomagała nam, jak mogła. Może chcieli zrekompensować nam tamte lata bezsensownego rozstania. Jednak potem było coraz gorzej i coraz mniej nadziei. Apatia, lęk, mrok w sercu. Byłam wtedy właściwie jeszcze dzieckiem, ale z niejednym dorosłym, doświadczonym człowiekiem mogłam się równać. Rzeczywisty wiek nie miał znaczenia. Czas w getcie liczył się potrójnie.
Wciąż się bałam. Miałam wtedy piękną lalkę, jedyną naprawdę własną rzecz w getcie. Wszyscy musieliśmy nosić opaski z gwiazdą Dawida i ja uszyłam mojej lalce taką opaskę. Pamiętam, jak do niej przemawiałam. Prosiłam, żeby się nie bała, bo ja się nią zaopiekuję. Odgrywałam dla niej sceny z domowego teatrzyku, opowiadałam, co będzie robiła po wojnie, i obiecałam, że znajdę jej pięknego męża. Moja lalka miała czarne kręcone włosy, sukienki jeszcze sprzed wojny, okrągłe oczy z długimi rzęsami. Kiedy byłam głodna, mówiłam jej o jedzeniu, kiedy było mi zimno, otulałam ją skrawkiem starego kocyka. Któregoś dnia babka poszła na Umschlagplatz. Zostawiła kartkę z wiadomością dla nas. Pamiętam tamte słowa do dziś: „Cukier zapłaciłam, bony wycięte. Nie róbcie głupstw”. Mama czytała tę kartkę i płakała. Ale kiedy sama w lecie czterdziestego drugiego musiała tam iść, wzięła ze sobą klucze do mieszkania. Uznałam to za dobry znak. Uwierzyłam, że wróci do domu. Nie wróciła.
Niedługo potem wyprowadzono mnie z getta. Tak długo prosiłam, aż pozwolono mi zabrać ze sobą lalkę, choć byłam już całkiem duża. Wtedy kazano mi zdjąć opaskę i uczono mnie, jak mam się zachowywać, żeby nikt mnie nie rozpoznał. Pamiętam, że krótko byłam w mieszkaniu jakiejś katolickiej rodziny. Ludzie ci mieli córkę, młodszą ode mnie, śliczną blondynkę. Zazdrościłam jej jasnych włosów, a ona zazdrościła mi pięknej lalki. Kiedy opuszczałam tamto mieszkanie, zdjęłam lalce opaskę, pomalowałam jej włosy na biało i oddałam dziewczynce.
– Kto z waszej rodziny ocalał? – odważyła się spytać Lu.
– Nikt – powiedziała pani Renata.
Ludwika milczała. Cóż miała powiedzieć. Tamten świat był dla niej nieprzenikalny. Wiedziała, że nigdy go nie zrozumie.
– Nie byłam ani lepsza, ani gorsza od innych. Los nie szykował mi wyjątkowego życia, a jednak żyję, a tylu innych zginęło. Pytałam, dlaczego tak się stało? Nie ja jedna zadawałam to pytanie i nie tylko ja nie znalazłam na nie odpowiedzi. Czy Bóg chciał, żebyśmy cierpieli? Chciał nas pouczyć? A może było mu obojętne, co się z nami dzieje? Niektóre odpowiedzi na te pytania zmuszały nas do obwiniania siebie po to, żeby ocalić obraz Boga jako dobrotliwego ojca. Inne żądały zaprzeczenia rzeczywistości i zanegowania naszych prawdziwych uczuć. Jeszcze inne pobudzały w nas nienawiść do Boga, kazały nam Jego winić za nieszczęścia, które na nas spadły. Jednak żeby przeżyć, potrzebowałam jednej rzeczy. I otrzymałam ją. Potrzebowałam zapewnienia, że choć dotknęło mnie niewyobrażalne nieszczęście, zasługuję na to, żeby żyć. I jeszcze – że jestem kochana. Tak, kochana – powtórzyła. – I to dostałam od ludzi, którzy mnie ukrywali.
– Czy oni żyją? – spytała Ludwika.
– Nie, zostali zamordowani.
Poczuła, że już dość pytań. Renata była blada i miała zapadnięte policzki. Ciotka Wanda, choć milczała, wydawała się bardzo wyczerpana. Lu zakręciło się w głowie. Przez całe życie nie pytała, a jeśli pytała, nie odpowiadano jej, i wreszcie nadeszła chwila, kiedy otrzymywała odpowiedzi na swoje pytania. Czy zmieniła się rzeczywistość dokoła, czy zmieniła się ona sama?
– W tym domu mieszkam od końca wojny – odezwała się wreszcie Renata, kiedy Lu sądziła już, że rozmowa się urwała. – Przedtem kilka razy musiałam zmieniać miejsce swojej kryjówki. Niewiele pamiętam – powiedziała, jakby chciała uprzedzić pytanie. – Monotonia i strach robiły swoje, a potem... Chciałam zapomnieć.
– Mimo wszystko miałaś szczęście do ludzi. Pamiętasz tę historię na rynku?
– To właśnie chciałam powiedzieć. Miałam szczęście... – Gorzko się uśmiechnęła. – Czasem nie mogłam znieść tego, że muszę się ukrywać, udawać, kłamać. Było mnie dwie. Istoty, które chciały się nawzajem zniszczyć. Jedna z tych istot robiła wszystko, żeby ukryć tajemnicę, a druga, żeby ją ujawnić. Nie ja jedna żyłam w rozdwojeniu. Nie wiedziałam, jak ukryć się przed samą sobą. Wtedy, na rynku właśnie... Nie powinnam była opuszczać domu, w którym się ukrywałam, ale przecież byłam młoda, chciałam być wolna, chciałam żyć. Pewnego dnia wyszłam do miasteczka. Był dzień targowy. Na rynku oglądałam jakieś kolorowe szmatki, korale, błyskotki bez znaczenia. I nagle chłopak, który kręcił się od dobrej chwili wokół mnie, pokazał na mnie i krzyknął: „Żydówka!” Byłam tak zaskoczona, że zaczęłam się rozglądać wokół siebie, nie przyjmując do wiadomości, że chodzi o mnie. Ludzie zaczęli się odsuwać i stałam tam, w tej pustce, jak w pułapce bez wyjścia.
I wtedy jakiś mężczyzna podszedł i wziął mnie pod ramię. Ostro zwrócił się do chłopaka: „Jak śmiesz zaczepiać moją znajomą? Lepiej stąd zjeżdżaj!” Byłam zupełnie bezwładna, a on ciągnął mnie w kierunku ludzi i przeciskając się przez tłum, wyprowadził z rynku. Nigdy więcej go nie widziałam, nie mogę przypomnieć sobie jego twarzy, pamiętam tylko, że nogawki spodni opadały mu na jasnobrązowe buty. Tylko te buty zapamiętałam.
– Miałaś szczęście – powtórzyła ciotka.
– Miałam szczęście – jak echo zawtórowała jej Renata.
– Albo bardzo chciałaś żyć. Byłaś taka młoda. – Ciotka uderzyła w klawisze.
Początek partity Bacha był jak łyk świeżego powietrza, kiedy długo wstrzymujemy oddech. Lu czuła, że rozmowa ma swój rytm. Wszystkie trzy poddały się mu.
– Któregoś dnia – ukrywałam się wtedy krótko w pewnym warszawskim mieszkaniu – gospodarz przyprowadził obcych ludzi. Nie wiedział, że siedzę w jednym z pustych pokoi, z którego nie było ucieczki. Usłyszałam obce głosy. Instynkt podpowiedział mi, że muszę się stać niewidzialna, i to natychmiast. W pokoju był tylko stół, jedno krzesło, szafa i okno w wykuszu. Ascetyczna scenografia mojego dramatu. Szafa, ten poczciwy mebel, który uratował niejedno życie, była jednak wypełniona kiełbasami i butelkami samogonu. Gospodarz zajmował się handlem. Na krześle leżał koc. Chwyciłam go i wskoczyłam na okno. Kiedy po chwili mężczyzna otworzył drzwi, pokój był pusty, a okno zakryte kocem, zgodnie zresztą z zaleceniami, żeby wieczorem zaciemniać mieszkania w obawie przed nalotami. Stałam z rękami podniesionymi do góry. Trzymałam koc, stopami przydeptując jego dolny brzeg. Słyszałam, jak gadali głośno, jak gospodarz otworzył szafę i wyjmował butelki. Czułam zapach kiełbasy i mdliło mnie ze strachu. Ale wytrzymałam. Mężczyźni pili w przyległym pokoju, a ja tkwiłam tam, w tym oknie, z omdlałymi ramionami, aż koszmar się skończył.
– Zrobię herbatę – powiedziała ciotka i podniosła się od fortepianu. – Rozmawiajcie sobie – dodała, widząc, że Lu też chce wstać, żeby jej pomóc.
Ludwika nie była zadowolona z tej nagłej przerwy. W każdej chwili Renata mogła zamilknąć. Może jednak ciotka wyszła właśnie po to, żeby mogła swobodniej pytać?
– Moja matka nigdy nie opowiadała ani o pani, ani o swojej siostrze, tej, która zginęła, ani o życiu tutaj – powiedziała, patrząc uważnie na Renatę.
– Ariadna była w tamtym czasie w Warszawie. Tutaj prawie wcale się nie pojawiała. Dopiero kiedy wybuchło powstanie. Wtedy było tu zresztą wielu uciekinierów. Spali wszędzie. W stodole, w oborze, w budynkach gospodarczych i tutaj, nawet w sieni. Teraz nie ma już zabudowań, ostatnie zostały rozebrane dziesięć lat temu, ale wówczas to był całkiem ładny folwark.
– Czy ciotka Mary już wtedy nie żyła? – spytała.
Ciekawi cię tamta sprawa? – Pani Renata uśmiechnęła się smutno. – W tym domu nie mówiło się o tej tragedii. Kiedy jeszcze żyła twoja babka, nie wolno było nawet o tym myśleć, a co dopiero opowiadać. Starsza pani nie wiedziała, co się właściwie zdarzyło, rodzina ukrywała przed nią prawdę.
– Jaką prawdę? – spytała, patrząc pani Renacie prosto w oczy.
Renata westchnęła ciężko i wstała.
– Pokażę ci coś – powiedziała i podeszła do starej sekretery stojącej w pobliżu okna. Z bocznej szufladki wyjęła plik zdjęć. Ciotka Wanda na dobre znikła w kuchni. W domu panowała cisza. Lu patrzyła z uwagą na stare fotografie w wąskich dłoniach pani Renaty.
– To jest Mary – powiedziała Renata, podając jej zdjęcie.
Ludwika wyciągnęła rękę i wzięła je ostrożnie, jakby to była twarz żywej osoby, która odczuwa ból. Postać na zdjęciu stała przy oknie, oparta o framugę. Może to było nawet to samo okno, na które teraz spojrzała. Na zewnątrz nic się nie działo lub też uchwycono ją w chwili zamyślenia. Ta twarz była spokojna i tajemnicza. Spojrzenie biegło spod ciężkich powiek lekko ukosem, usta były trochę zbyt zaciśnięte, nos prosty i wyrazisty. Na drugim zdjęciu ciotka Mary szła ulicą z przystojnym mężczyzną w długim płaszczu. Wydawała się smukła w wąskiej spódnicy do pół łydki, ale zarazem dorodna i harmonijnie zbudowana. Jej twarz ocieniało rondo niewielkiego kapelusza zsuniętego na czoło.
Trzecia fotografia była lekko zamazana, niewyraźna i mimo że młoda kobieta na niej patrzyła wprost na Lu, trudno było ocenić jej urodę. Ludwika miała w pamięci słowa swojej matki: „Mary była bardzo piękna, inteligentna i utalentowana”. Trzy stare fotografie nie były jednak w stanie oddać nawet w części tego, kim była ciotka Mary, a w jej spokojnej, może nawet trochę surowej twarzy nie kryła się zapowiedź przyszłej tragedii.
– A to jej syn. – Renata podała niewielkie zdjęcie jak do legitymacji.
Ludwika znała skądś twarz tego chłopca.
– Jaki on podobny do mojej Julki!
– To raczej Julka podobna do niego – zaśmiała się Renata.
Patrzyła jak urzeczona, odnajdując wreszcie pierwszy żywy ślad związku z tamtym czasem, kiedy ciotka, jej mąż i syn żyli jeszcze.
– A więc jak to było naprawdę? – powtórzyła.
– Tego nikt nie wie – powiedziała pani Renata. – Któregoś wiosennego dnia w czterdziestym czwartym, rano, do sypialni Mary i jej męża, Borysa, wskoczyło przez otwarte okno dwóch mężczyzn. Wyciągnęli Mary z łóżka i zastrzelili. Borys próbował jej bronić. Postrzelili go, a zanim domownicy przybiegli na pomoc, cóż zresztą mogli zrobić, ci dwaj znikli. – Renata zamilkła. Po chwili dodała jeszcze: – Wanda widziała jednego z nich. Rozpoznała go. Na szczęście on jej nie zauważył. Tak nam się przynajmniej zdawało.
Lu chciała pytać dalej, kiedy do pokoju nagle weszła ciotka Wanda. Renata rzuciła Lu ostrzegawcze spojrzenie. Zdjęcie, które wciąż trzymała w rękach, wsunęła pod leżącą na stole książkę.
– No i co z tą herbatą? – spytała.
Jaką herbatą? – Ciotka Wanda stała pośrodku pokoju i patrzyła bezradnie. – Ach tak, miałam zaparzyć herbatę. Chyba zapomniałam. Zaraz to zrobię. – Odwróciła się.
– Zostań. Przecież herbaty możemy się napić później – powiedziała Lu i podeszła do niej. Poczuła, jaka krucha i delikatna jest ta stara kobieta, jaka zagubiona, choć przecież przeżyła już całe niełatwe życie. Objęła ją i delikatnie posadziła w fotelu.
– Renato, a pamiętasz swoją podróż i tę historię na dworcu? – spytała nagle ciotka i Lu zrozumiała, że to dalszy ciąg ich poprzedniej rozmowy. Nic nie wiedziała o podróży i dworcu, ale one najwyraźniej świetnie się rozumiały.
– Tak, znów miałam dużo szczęścia.
– Tam, na tym dworcu niewiele brakowało... Byłam o krok od śmierci.
– Co robiła pani na dworcu, skoro się pani ukrywała? – spytała.
– Kilka razy zmieniałam kryjówkę. Musiałam się dostać do nowego miejsca. Czasem wystarczyła podróż tramwajem, ale wtedy musiałam jechać dalej, pociągiem. Co prawda nie byłam sama, ale osoby, które jechały ze mną, udawały, że mnie nie znają. To było konieczne. Ci, którzy patrolowali dworzec, mieli doświadczenie w rozpoznawaniu ukrywających się Żydów. Siedziałam na ławce, czekając na swój pociąg. Założyłam nogę na nogę, udawałam osobę beztroską i obojętną na to, co dzieje się wokół. Ot, taka zwyczajna dziewczyna, której w głowie tylko chłopcy i zabawa. Na nic się to zdało. Podeszło do mnie dwóch bahnschutzów i poprosili mnie na bok. Jeden odszedł, a drugi powiedział: „Panienko, nie musisz się legitymować. Wystarczy, że pójdziesz z moim kolegą”. Nie, wcale im nie chodziło o moją cnotę. Ten, który tak spokojnie tłumaczył mi, że nie muszę pokazywać dokumentów, których przecież nie posiadałam, miał współczujące serce, ale ten drugi potrzebował moich pieniędzy, żeby poczuć litość. Miałam przy sobie tyle, ile chcieli. Cena była ustalona. Dzięki temu spokojnie wsiadłam do pociągu, odprowadzana troskliwym wzrokiem dwóch umundurowanych mężczyzn. Czekała mnie jeszcze tylko niezbyt długa, ale za to niebezpieczna jazda do celu. – Renata umilkła, jakby w wyobraźni przeżywała jeszcze tamte zdarzenia.
Ludwika spojrzała w okno. Na zewnątrz było już całkiem ciemno. W kątach pokoju kładły się cienie, z ogrodu wpadało do wnętrza chłodne, ale pełne zapachów powietrze. Słowik w kępie pobliskich krzaków rozśpiewał się już na dobre. Wszystko to dziwnie współgrało z opowieścią Renaty. Jak to możliwe, pomyślała. Czyżby tamten koszmar był odwrotną stroną tego co normalne?
– Wsiadłam osobno, ale moi towarzysze trzymali się w pobliżu. Miałam nadzieję, że uda mi się dojechać na miejsce bez kontroli dokumentów, ale moje złudzenia rozwiały się, gdy zobaczyłam dwóch żandarmów. Zbliżali się nieuchronnie, a moja nagła senność i twarz ukryta za wiszącym płaszczem były słabą ochroną. W pewnej chwili kątem oka dostrzegłam jakiś ruch z przodu wagonu i usłyszałam podniesione głosy. Nadal udawałam, że śpię, ale zorientowałam się, że to moi opiekunowie zaczęli się sprzeczać. Im bliżej było do mojego spotkania z mundurowymi, tym głośniej się kłócili. Jacyś pasażerowie przyłączyli się do nich. Widziałam, jak moja opiekunka szarpie swojego rzekomego prześladowcę. Żandarmi odwrócili się w ich stronę i przeszli kawałek do przodu. Na to czekałam. Uniosłam się i niepostrzeżenie przesunęłam do tyłu. Kobieta, która siedziała obok mnie, zajęła moje miejsce, opierając głowę o szybę. W ten sposób pomogła mi. Czy zrobiła to celowo, czy bezwiednie, po to by skorzystać z wygodniejszego miejsca? Nigdy się nie dowiedziałam.
Po chwili kłótnia ucichła, a ja szczęśliwie doczekałam momentu, kiedy mogłam prawie bezpiecznie opuścić pociąg i udać się w dalszą wędrówkę. Wśród obcych, na małym dworcu, byłam jedną więcej obcą, ale niewzbudzającą podejrzeń młodą kobietą. I tak przekroczyłam magiczną granicę między żywymi i martwymi. Jeszcze raz znalazłam się po stronie żywych.
Lu chciała słuchać dalej, choć to, o czym rozmawiały, było pełne grozy. Ale obie kobiety musiały czuć się bardzo zmęczone. Z żalem zaproponowała, żeby poszły już spać. Kiedy wróciła do pokoju, usiadła na łóżku i długo siedziała wpatrzona w ciemność za uchylonym oknem. Owady zwabione światłem tłukły się wokół lampy, obijały o ściany, a ich wiotkie, przezroczyste ciała spadały na biały parapet.
Zawsze jej się zdawało, że przeszłość jest niezmienna, i to napełniało ją uczuciem spokojnej radości. Dzisiejszego wieczoru zrozumiała, że to, co minęło, nie jest czymś zastygłym raz na zawsze w swoim ostatecznym kształcie. Co prawda, kontury minionych zdarzeń ledwie zaczęły się wyłaniać z ciemności, ale nawet te niezbyt wyraźne cienie zmieniały jej widzenie przeszłości. Z lękiem pomyślała, że mogła nigdy nie dowiedzieć się tego co dziś o prawdziwym życiu tych kobiet, a wraz z ich śmiercią cały ten mroczny świat zapadłby w niepamięć. Postanowiła, że nie zważając na nic, będzie pytać dalej. Czuła, jak bardzo potrzebna jej jest ta wiedza. Przecież jeśli tak nagle zaczęła się zmieniać przeszłość, może też zmienić się przyszłość, której pierwsze, niejasne jeszcze przebłyski odnajduje w snach, przeczuciach, postanowieniach. Ktoś powiedział jej kiedyś: „Jeśli uda ci się zmienić historię, którą opowiadasz o sobie, zmienisz siebie”. Jak jednak mogła zmienić przyszłość, jeśli nie znała przeszłości? Któregoś z następnych wieczorów powiedziała:
– Nic właściwie nie wiem o ciotce Mary. Mama nie mówiła o niej. Nigdy. Dlaczego?
Mary była dużo starsza od nas. Ariadna spędziła wojnę w Warszawie. Dopiero po powstaniu tu przyjechała, a wtedy Mary już nie żyła. Kiedy my byłyśmy dziećmi, ona sama miała już dziecko. Mary... – ciotka Wanda zamyśliła się. – Cóż można o niej powiedzieć? Cóż można powiedzieć o osobie, która nie żyje już tyle lat? – Zamilkła i Lu czekała na próżno, aż powie coś jeszcze. – Była odważna – zaczęła nagle po długiej chwili. – A może raczej... samowolna. Nie wierzyła w złe przeczucia, chociaż nie była też optymistką. Miała przenikliwe spojrzenie. Oczy takie bardzo jasne, niebieskie, zdawało się, że nic nie można przed nią ukryć. Bałyśmy się jej trochę, kiedy byłyśmy dziewczynkami. Jej życie było dla mnie zawsze tajemnicze, a już szczególnie w czasie wojny. To, co wiem, to tylko domysły, podsłuchane rozmowy dorosłych. Często jeździła do Warszawy. Musiała tam mieć jakieś sprawy. Wracała niespokojna, zamyślona i mijało trochę czasu, zanim znów dochodziła do siebie. W czterdziestym drugim zamieszkał u nas oficer niemiecki. Można powiedzieć, że zaprzyjaźnili się ze sobą od pierwszej chwili. Rozmawiali całe wieczory. Mary grała na fortepianie, Brahmsa, trochę Schuberta. Była bardzo utalentowana. Pamiętam, jak ten Niemiec patrzył na nią. Między nimi coś było. Myślę, że to mogło być jedną z przyczyn jej śmierci...
– Czy to znaczy, że mogła?... – zawahała się Lu. Nie była w stanie wymówić tych słów: „współpracować”, „donosić”.
– Być może byli tacy, którzy to właśnie podejrzewali – powiedziała cicho pani Renata.
– Ale to nie była prawda? – spytała niczym dziecko, które chce, żeby dorośli zapewnili je, że w świecie panuje ład.
– Nie, to nie była prawda – odpowiedziała jak echo ciotka Wanda. – O prawdę zresztą wtedy nikt nie pytał.
– Ale ty rozpoznałaś człowieka, który ją zamordował.
– Tak. Nazywa się Badeńko.
– Nazywa się?...
– On żyje. Mieszka niedaleko. Jest szanowanym obywatelem naszego miasteczka.
– Tamto morderstwo pozostało bez kary?
– To był podobno okupacyjny wyrok, a wykonawcy długo uchodzili za bohaterów. Teraz już mało kto o tym pamięta.
– Kim był ten człowiek?
Uważał się za generała. Jego „żołnierze” mieli po siedemnaście, osiemnaście lat, a on był starszy. Podawali się za oddział NSZ, ale myślę, że tak naprawdę wymyślił to Badeńko. Mieli kilka karabinów i rwali się do mordowania. Nawet nie wiesz, jak wielu ludzi jest do tego zdolnych. Wystarczy, że poczują się tylko trochę bezkarni. Ci młodzi chcieli się czymś wykazać. Maria przyciągała uwagę – urodą, pewnością siebie, i zgubiło ją to, że nie liczyła się z opinią innych, nie miała poczucia zagrożenia.
– Tak łatwo im to poszło. Nikt się nie zorientował – wtrąciła Renata.
– Widziałam tych morderców. – Głos ciotki zadrżał.
– Wszystko działo się tak szybko... Przez wiele lat zdawało mi się, że zdążyłabym ją ostrzec i uratować jej życie.
– Prawdopodobnie ty też byś zginęła.
– Potem, po wojnie, myślałam o zemście. To też nie było możliwe. Badeńko szybko robił karierę. Był elastyczny i pozbawiony wszelkich zasad. Wkrótce stał się ważną figurą. Nic nie można było zrobić.
– Spotykałaś tego człowieka?
– Oczywiście. Wiesz, że kiedy zabrano nam resztę majątku w czterdziestym ósmym, a potem chciano także odebrać dom i nawet prawo mieszkania tu, Badeńko sprawił, że zostałyśmy i tylko dokwaterowano nam dwoje starych ludzi? Wiem, że to dzięki niemu zachowałam ten dom, ale dlaczego to zrobił?
– Może chciał cię mieć na oku. Może czuł wyrzuty sumienia? – zastanawiała się Lu.
– Kto wie? A może właśnie sumienie go nie dręczyło, bo według swojego mniemania wykonał „dobrą robotę”? Może do dziś się tym chwali, nie ujawniając oczywiście szczegółów?
– Rozmawiałaś z nim?
– Nigdy. Nie mogę na niego patrzeć, choć minęło tyle lat. Co gorsza, ja się go wciąż boję. Może właśnie o to mu chodzi? Gdybym go wtedy nie widziała, gdybym się wyprowadziła stąd po wojnie, gdybym wyjechała daleko, może mogłabym zapomnieć. Ale nie mogę.
– Renato, kto właściwie wydostał cię z getta? – spytała Lu.
– Twoja ciotka, jej mąż i... – Zawiesiła głos. Ludwika czekała w napięciu. Nie wytrzymała.
– Ten, kto tu mieszkał? Ten niemiecki oficer?
– Tak, właśnie on.
– Jak to możliwe?
– Nie wiem. Ale wtedy wszystko było możliwe. Oni uratowali życie nie tylko mnie.
Dopiero teraz zaczęła do Lu docierać świadomość tego, co tak naprawdę wydarzyło się tu przeszło pięćdziesiąt lat temu. I tamta tragedia wydała jej się jeszcze bardziej absurdalna.
– I tak żyjecie, znając prawdę?
To tylko część prawdy – powiedziała ciotka. – Wielu rzeczy nie wiem i nigdy już się nie dowiem. Co łączyło Mary z niemieckim oficerem? Jaka była jego rola w całej tej sprawie? Kto wydał tamten wyrok? I o kogo tak naprawdę chodziło: o nią czy może o jej męża Borysa? Żyjemy tak, z tą niepełną prawdą, i nie wiemy, dlaczego my ocaleliśmy, a tamci zginęli. Spójrz na tę filiżankę. – Ciotka podniosła w górę ciemnogranatowe naczynko ze złoconym brzegiem. – Jest piękna i bardzo stara. Jeszcze moja babka z niej piła. Któregoś razu zrobiła się rysa, o tu. Od tamtej pory ona ma już inny dźwięk. – Postukała delikatnie.
Bardziej poczuła, niż usłyszała, że porcelana zabrzmiała głucho, mało sprężyście, a dźwięk rozległ się jakby do wewnątrz.
– My też mamy w sobie taką rysę – powiedziała.
Patrzyła na dwie stare kobiety. Ich twarze wciąż jeszcze zachowały ślady dawnej urody. Zastanawiała się, jak one tu żyły w tym domu. Czy zawsze były same, bez mężczyzn, bez przyjaciół. Mgliście przypomniała sobie, że kiedy jako dziecko przyjeżdżała z matką na wakacje, dom tętnił życiem i mieszkał tu mężczyzna, którego dzieci nazywały wujkiem. Był przyjacielem ciotki Wandy. Ale Renata? Czemu została tu, gdzie wszystko przypominało jej ciężkie czasy i chwile prawdziwej grozy?
– Renato, dlaczego zostałaś, i to właśnie w tym domu? Nie chciałaś stąd wyjechać? – spytała, choć to pytanie mogło urazić ciotkę Wandę.
– Ani przez chwilę nie pomyślałam o wyjeździe – powiedziała. – Po wojnie nie ukrywałam, że jestem Żydówką. Inni zacierali ślady, zatajali swoje pochodzenie, zmieniali nazwiska. Czy coś im groziło, czy był to odruch, czy chcieli na zawsze zapomnieć o swoich nieszczęściach? Nie wiem.
– Renata wybrała los Polki żydowskiego pochodzenia – powiedziała ciotka. – A to najtrudniejszy rodzaj polskości.
Zamilkły. Milczenie przedłużało się, ale nie było krępujące, ponieważ każda z nich myślała teraz o swoim życiu. Cisza tego miejsca, sielski krajobraz za oknem, spokojne życie dwóch kobiet wydały jej się nagle złudzeniem. Tuż pod powierzchnią kryła się gorycz i nieufność. Renata pozornie tylko stanęła twarzą w twarz z nieprzyjaznym światem. W rzeczywistości ciągle jeszcze ukrywała się jak przed pięćdziesięciu laty. Wciąż przecież panował tu polski wynalazek – antysemityzm bez Żydów.
Długo nie mogła zasnąć. Obrazy przesuwały się przed jej oczami w kolejności, w jakiej zostały opowiedziane, powracały i rozsypywały się, aż musiała zaciskać powieki, żeby zobaczyć je znów. Zastanawiała się, jak można było przeżyć to wszystko i pozostać w równowadze. Może jednak ta równowaga była tak chwiejna, że obie kobiety nie odważyły się już nigdy więcej wyjrzeć poza krąg tamtych spraw, które trzymały je w niewidzialnym uścisku.
Pomyślała o swoim ojcu. O wojnie nie opowiadał. Udało mu się jakoś ją przetrwać. Zresztą w domu na ten temat po prostu się milczało. Ale potem, w kilka lat po wojnie, kiedy jako młody naukowiec chciał się dalej rozwijać, natrafił na przeszkody nie do przebycia. Były różne metody przetrwania. Ojciec wybierał te skuteczne, ale pozwalające zachować twarz, jednak w wiele lat potem zwierzał się Lu, że jego problem polegał mniej więcej na tym, żeby zjeść ciastko i zachować je zarazem. Pomagały mu w tym sny. Oprócz tych, w których po długiej wędrówce zawiłymi korytarzami trafiał zawsze w to samo miejsce pod ścianą bez drzwi, bywały inne, w których jadł coś tak, żeby nie zjeść, szedł tam, gdzie kazali, pozostając na miejscu, mówił razem z innymi, milcząc. To właśnie te sny pomagały mu wydostać się z uścisku realnego socjalizmu. Ojciec używał nawet tego określenia i teraz Lu przypomniała je sobie, myśląc o życiu dwóch samotnych kobiet.
I znów pojawiły się obrazy prześladowań i sytuacji bez wyjścia. Żydów wymordowano i z całą mocą poczuła, że ten fakt wstrząsnął także podstawami jej świata. Dlaczego nie mówiła o tym, nie rozmawiała z ludźmi, żyjąc tak, jakby nic się nie stało, i tylko czasem w snach doznawała wrażenia pustki i poczucia winy? Czuła się winna, choć nie była ani uczestnikiem, ani nawet niemym świadkiem zbrodni. Zrozumiała jednak, że milcząc, grzeszyła grzechem zaniechania.
W ciągu kilku zaledwie dni, które spędziła w tym domu, coś się w niej odmieniło. Zrobiła krok do przodu, może nawet kilka kroków naraz – trudno ocenić zmiany, w chwili gdy jeszcze trwają. Coś jednak nadchodziło. Na czym miałby polegać ten przełom, nie wiedziała. Z całą pewnością związany był z wydarzeniami ostatnich tygodni i jej nagłą decyzją wyjazdu z Warszawy. Czy była to ucieczka przed czymś, czy dążenie ku czemuś? W domu tych dwóch kobiet znalazła się w mrocznym kręgu śmierci. Dawniej, kiedy była dzieckiem, nie czuła tego. Teraz zadrżała z lęku. A jeśli nadchodzi koniec – nieoczekiwany, niechciany, właśnie wtedy, kiedy nie osiągnęło się jeszcze stanu wewnętrznej dojrzałości, kiedy się błądzi i tylko bardzo niepewnie zbliża się do punktu, poza którym zacząć się może coś nowego, pełnego, uszczęśliwiającego?
Może jednak zmiany nie biegną po linii prostej, pomyślała, gdzie coś następuje po czymś, ale są powracaniem jak po kole, do tego punktu, który był początkiem i który trwa wewnątrz, w centrum kręgu, jakim jest nasze życie.
Te niejasne rozmyślania, ulotne obrazy, których nie umiała uchwycić, nazwać i zatrzymać, niepokoiły ją, a zarazem sprawiały jej przyjemność. Coraz bardziej przekonywała się, że źródłem przemian nie jest to, co łatwe i dobre, ale raczej doświadczenie utraty, rozłąki, niespełnienia.
Po tygodniu przywykła do rytmu wieczorów i poranków. Z przyjemnością myślała o spokojnych nocach z dalekim naszczekiwaniem psów, które przypominało jej szczęśliwe dzieciństwo, z radością oczekiwała rannego wstawania i słońca, które bezczelnie zaglądało do okna pokoju. Dni były niezmiennie pogodne, słoneczne i przejrzyste. Codziennie słyszała przelatujące za oknem gołębie grzywacze. Poznawała je po suchym furkocie skrzydeł. Wypatrzyła tę parę wśród liści pobliskiego klonu. Lubiła patrzeć na ich ciemnogranatowe szyje z jasną obręczą, kształt skrzydeł i krótki lot z gałęzi na gałąź. Zastanawiała się, czy ptaki ją widzą i czy jest dla nich intruzem, czy tylko przesuwającą się w dole plamą mroku.
Tego ranka po kąpieli rozwiesiła ręcznik na parapecie okna, a kiedy przyszła po chwili, zobaczyła małego tęczowozielonego żuczka, który zaplątał się w nitki tkaniny. Przyglądała się, jak mozolnie wyciągał każdą ze swoich sześciu nóg, aż wreszcie spadł na podłogę i zniknął w szparze między deskami. Miała nadzieję, że nie zrobił sobie krzywdy i że następnego dnia odwiedzi ją znów, jeśli nie ten sam, to jakiś inny, bliźniaczo podobny do swego brata.
Przysiadła na chwilę przy oknie i zapatrzona przed siebie znów myślała o tym, co wydarzyło się ostatnio. Sprawy z przeszłości powoli się w niej układały i spokojniej mogła myśleć o tym wszystkim, czego dowiedziała się od Wandy i Renaty. Uświadomiła sobie, że od tygodnia ani razu nie pomyślała o domu, o Julce, o Filipie i cioci Soni. Jej codzienne życie odsunęło się od niej albo może to ona się od niego odsunęła i była teraz w jakimś dziwnym, nieznanym sobie miejscu, gdzieś pomiędzy przeszłością, teraźniejszością i niecierpliwie oczekiwaną przyszłością.
Dzień zapowiadał się wyjątkowo ciepły. Powinna wstać i wyjść, powinna coś robić, działać, ale po co? – zadała sobie pytanie. Siedziała zatem nadal w tym samym miejscu, czując na twarzy przyjemne ciepło porannego słońca.
Nie mogła przypomnieć sobie, co jej się śniło tej nocy, choć czuła, że sen był erotyczny. Najlepszy dowód, że zaczynam wypoczywać, pomyślała, i pozwoliła sobie na kilka niezbornych, lecz miłych obrazów. „Najlepszym afrodyzjakiem jest miłość” – przypomniały jej się słowa cioci Soni. Sonia, zawsze zakochana, mimo zbliżającej się powoli sześćdziesiątki, śmiała się z Lu i jej narzekań, że miłość przychodzi nie w porę. „Miłość zjawia się zawsze w porę” – twierdziła. „Im jestem starsza, tym gorętsze są moje uczucia” – zwierzała się. „Nigdy nie miałam tak wiernych wielbicieli jak teraz. Im jesteśmy starsi, tym piękniej umiemy kochać” – dodawała, wprawiając Lu w lekkie oszołomienie. Sonia musiała jednak przyznać, że istnieje jeden problem – w miłości ważne jest ciało, a ono z upływem lat staje się coraz mniej ponętne. Może jednak ciało nie jest najważniejsze, pocieszała się i opowiadała Lu niektóre ze swoich młodzieńczych przygód, kiedy to ciało zdawało się tak ważne, a jednak przysparzało tylu kłopotów, było źródłem lęku, i często młoda Sonia czuła swoją piękną gładką skórę niczym chłodne lustro, po którym ślizgało się światło, niezdolne przeniknąć do wnętrza.
Lu z trudem powstrzymywała gonitwę myśli. Nagle przypomniała jej się Nika i uporczywe próby nawiązania z nią kontaktu. Nic z tego nie wyszło. Dawna przyjaciółka, która teraz była już z pewnością inną osobą, wymykała jej się z zastanawiającą konsekwencją. Przecież to musi coś znaczyć, pomyślała Lu. Ona daje mi znaki, chce mi coś przekazać, nie jako osoba z krwi i kości, lecz raczej postać symboliczna, mityczna... Danielle... Danielle Amegaret... Jeśli wymówić to osobno – 1’dme i egaret – może to znaczyć: dusza stracona, zagubiona...
Właściwie wiedziała już od dawna, że sny i przeczucia, które nawiedzały ją tak uparcie w ostatnich tygodniach, mają związek nie z konkretną osobą, jej przyjaciółką z przeszłości, ale z nią samą i tą chwilą w życiu, kiedy coś dawnego już się skończyło, a coś nowego jeszcze nie zaczęło. Nie zaczęło się? Przecież w naszym życiu nie ma wyraźnych granic ani pustych miejsc. Nie można oddzielić przeszłości od teraźniejszości, która w każdej chwili, niepowstrzymanie staje się przyszłością.
Po raz pierwszy poczuła, jak ważne w jej życiu są symbole, ważniejsze nawet niż rzeczywiste zdarzenia. I mity... Mit ukrywanej miłości, mit ofiary... Zbyt często czuła się ofiarą innych, siebie samej, okoliczności. To podtrzymywało jej bezwolność i słabość, ale były przecież i takie mity, które budowały jej żywotność: mit macierzyństwa i spełnionej miłości.
Tego ranka myśli Lu nie powróciły już do mrocznego nurtu z poprzedniego wieczoru. Dzień był tak jasny i piękny, że nie mogła dłużej myśleć o okrucieństwie świata. Wyszła przed dom. Było cicho. Nikogo wokół. Czasem, kiedy wchodziła do ogrodu w taki właśnie słoneczny dzień, wyczuwała wśród splątanej zieleni atmosferę szaleństwa. Zdawało jej się, że natura roztopi ją w sobie, tak że utraci własne kontury. Bała się, że wchłonie ją to, co tkwi, niejasne, tuż pod powierzchnią dnia pełnego blasku. Ale teraz było inaczej i nie czuła tego nieokreślonego niebezpieczeństwa, które czyha na granicy światła i cienia kładącego się pod drzewami. Wszystko było przeniknięte światłem i zmysłowe. Tak przynajmniej to czuła, patrząc na lepką zieleń młodych liści topoli i wybuchające białą pianą rozkwitłe spiree. Ptaki przywabiały się nawzajem. Opite sokiem kwiatów owady szukały partnerów, drobne żyjątka drążyły podziemne korytarze w poszukiwaniu spełnienia. Erotyzm łagodzi obyczaje, pomyślała. Przecież nawet drapieżnik zajęty miłością nie szuka ofiary. Miłosne napięcie między ludźmi pozwala im szybciej zbliżyć się do siebie. I nie dotyczy to tylko przeciwnych płci. Czuła przecież, nie poddając tego kontroli rozumu, że łatwiej rozmawia jej się z kobietami, które nie tłumią swojej seksualności. To samo dotyczyło mężczyzn, którzy nawet wcale nie musieli jej się podobać. Kiedy jednak trafiała na kogoś wyzbytego tego szczególnego erotycznego promieniowania, odsuwała się od niego niechętnie. Może nawet bała się go podświadomie, przeczuwając, że ten ktoś jest zamknięty w sobie, zimny i nie należy mu ufać.
Myśląc o tym, przypomniała sobie nagle, co jej się śniło. Całowała się gwałtownie z mężczyzną, który właściwie nie był jeszcze mężczyzną, lecz chłopcem, synem jej sąsiadów. Zawstydziła się. Ale czy można się wstydzić swoich snów? Roześmiała się cicho. Nigdy by siebie nie podejrzewała o takie pragnienia, a chłopiec z pewnością nie był partnerem dla niej. Cóż jednak wiemy o naturze naszych stosunków z ludźmi? – pomyślała. Przecież bywa tak, że we śnie kochamy się namiętnie z mężczyzną przypadkowo spotkanym na ulicy albo z ekspedientką ze sklepu. Senne obrazy bywają tak przekonywające, że biegniemy rano, żeby popatrzeć na osobę, której na jawie nawet nie przyjrzelibyśmy się dokładnie. Nasza wybranka okazuje się blondynką o potarganych włosach z trzycentymetrowymi odrostami i zaniedbanymi rękami, a partnera namiętnego seksu rozpoznajemy w bezdomnym wyczekującym na drobny datek na rogu ulicy. Śmieszne, a może prawdziwe – i sen pokazał tylko głębszy sens naszych związków z innymi.
Wyszła na ścieżkę prowadzącą od domu w stronę głównego wyjścia. Czuła, jak między palce stóp przedostaje się piasek i drobne kamyki. Nie lubiła tego, ale dziś nawet mazowieckie piaski nie były w stanie wytrącić jej z równowagi. Patrzyła przed siebie i widziała dróżkę szeroką i prostą, jakby wiodącą do celu. Co jednak mogło być tym celem i dlaczego właściwie miałaby iść nią prosto, a nie zbaczać i dokazywać niczym źrebak albo dziecko, które się bawi i beztrosko porzuca wytyczony kierunek?
Zbliżała się dwunasta. Słońce grzało coraz mocniej i Lu postanowiła się poopalać. Zawróciła w stronę domu. Z szopy wyciągnęła leżak. Był stary i zniszczony. Pamiętała go jeszcze z dzieciństwa. W pokoju przebrała się w kostium i włożyła czerwoną sukienkę, którą przywiozła tu z myślą o pierwszym naprawdę ciepłym dniu. Była przezroczysta i tak lekka, że w ogóle nie czuło się jej na sobie. Jeszcze na chwilę zajrzała do kuchni. Wyjęła kryształową miseczkę z kredensu, nalała miodu z kamionkowego naczynia i niosła ją w ręce. W domu wciąż było chłodno, ale na zewnątrz panował już nieomal upał. Cisza zastygła w oczekiwaniu południa. Drzwi domu zamknęły się za nią z przeciągłym westchnieniem. Ciągnąc w jednej ręce leżak, w drugiej utrzymując naczynie z miodem w jakiej takiej równowadze, szła tą samą dróżką, na której stała przed piętnastoma minutami, myśląc o czymś, co teraz niepostrzeżenie umykało jej z pamięci. Przy kępie jaśminów dostrzegła zaciszny placyk i tam postanowiła się położyć. Zdjęła sukienkę i rzuciła ją na jaśminową gałąź, która ugięła się lekko i zaraz powróciła na swoje miejsce. Leżała rozleniwiona. Już dawno nie czuła takiego spokoju. W miejscu osłoniętym od wiatru zrobiło się wkrótce bardzo gorąco. Zdjęła stanik. Czuła, że strużki potu spływają jej po brzuchu. Rozejrzała się wokoło. Nie było nikogo, więc ściągnęła majtki i leżała zupełnie naga.
Po chwili do miseczki z miodem przyleciała osa. Lu widziała, jak okrąża źródło słodyczy, chcąc do niego trafić. Przestawiła miód w inne miejsce. Osa próbowała ustalić, gdzie znikło pożywienie. Kiedy już się zorientowała i chciała przysiąść na brzegu naczynia, miód powędrował w przeciwną stronę. Osa uniosła się w górę, jakby z wysoka chcąc lepiej ocenić sytuację. Lu wzięła miseczkę i wyjadła miód, pozostawiając litościwie cienką warstwę na dnie. Postawiła naczynie na poprzednim miejscu i wkrótce osa odnalazła to, czego szukała. Lu patrzyła, jak z czułkami opuszczonymi w dół i poruszającym się rytmicznie odwłokiem, przebierając przednimi nóżkami, zagarnia miód potężnymi szczękami. Wkrótce odleciała, lecz wróciła i tak powtarzała lot aż do wyczerpania ostatniej kropli. Ruchy owada miały cel wyłącznie praktyczny, ale Lu, obserwując je, nie mogła powstrzymać się od myśli, że jest w nich pełna namiętności erotyczna siła. Wibrujący śpiew owadzich skrzydeł umilkł.
Zamknęła oczy. Ciszę ogrodu przerywał przenikliwy głos ptaka. Odpowiadały mu inne, gdzieś z głębi zieleni, spomiędzy drzew i gęstego listowia. Wkrótce jej skóra przywykła do gorąca i miała wrażenie, jakby ktoś smarował ją rozgrzanym miodem. Całkiem rozluźniona, poddała się chwili. Pod zamkniętymi powiekami przemykały jakieś oderwane obrazy. Czyjaś twarz i ręce, które gładziły jej ramiona, nie należały do żadnego znanego jej mężczyzny, i właśnie to napełniło ją nagłą rozkoszą. Położyła rękę na brzuchu i przesunęła ją w dół. Rozchyliła uda. Ich delikatne wnętrze zareagowało na słońce. Czuła, że nie rozgrzany miód, ale wrzątek spływa po jej skórze. Otworzyła oczy.
Cień zbliżał się do jej stóp i z ulgą pomyślała o przyjemnym chłodzie. W tym momencie wiatr szarpnął sukienką na czubku wiotkiej gałęzi. Na jej ręce zatrzymało się nasionko mlecza. Rozejrzała się dookoła i zobaczyła, że wiele ich unosi się w powietrzu. Szybowały wysoko, zaczepiały o liście, opadały na źdźbła trawy. Pokrywały wszystko wokół białym puchem. A więc trafiłam na dzień, kiedy lecą wełnianki, pomyślała. Tak ciotka Wanda nazywała przekwitające mlecze. Do nastroju zmysłowego rozleniwienia dołączyło coś, co przypomniało jej nieodparcie smak dzieciństwa. Smugi zapachów i dawno zapomnianych obrazów otoczyły ją ze wszystkich stron.
Znów zamknęła oczy, tym razem oddając się wizjom bardziej konkretnym. Leżała w trawie, przygnieciona ciężarem mężczyzny. Czuła ramiona, którymi ją przytrzymywał, jego napięty brzuch i silne uda. Poddawała się temu równie bezwolnie jak słońcu, które grzeje bez pytania nas o zdanie. Tylko twarz mężczyzny wciąż jej umykała. Nie wiedziała, kim może być. Nie wzbudzało to jednak jej niepokoju. Raczej wychodziło naprzeciw skrytym pragnieniom.
Cień zbliżał się i poczuła, że przykrył jej stopy. Przesuwał się powoli, ale nieubłaganie, ogarniając łydki, a wkrótce i uda. Przyjemne ciepło mieszało się z chłodem. Nagle bardziej poczuła, niż usłyszała jakiś ruch. Tak jakby w pobliżu trzasnęła sucha gałązka. Ptak z ostrzegawczym krzykiem przeleciał nad jej głową. Otworzyła oczy i rozejrzała się. Kilkanaście metrów dalej, na ścieżce, ktoś stał. Mężczyzna. Nieznajomy. Wszystko skurczyło się w niej i wyskoczyła niczym sprężyna z leżaka. W ułamku sekundy znalazła się obok i przykucnęła za oparciem.
Mężczyzna stał bez ruchu. Przez głowę przelatywały jej gorączkowe myśli. Złodziej? Domokrążca? Turysta? Ładny mi turysta, który wchodzi do cudzego ogrodu. Może sąsiad, uspokoiła się na krótką chwilę i zaraz pojawiła się straszna myśl: jestem tu sama, nikt mnie nie usłyszy, a to jest z pewnością gwałciciel albo seryjny morderca! Niepodobny, pomyślała. Ale czy wiedziała, jak wygląda maniak seksualny? Może właśnie tak zwyczajnie. Stoi i uśmiecha się. Nie odwracając głowy, kątem oka oceniła odległość od domu. Daleko, a ona jest przecież całkiem goła. Skurczyła się jeszcze bardziej za leżakiem i krzyknęła przez ściśnięte gardło:
– Co pan tu robi? Czego pan chce?
Mężczyzna zrobił krok do przodu. Lu wyciągnęła rękę zza leżaka i krzyknęła:
– Niech się pan nie rusza! Proszę sobie iść!
– Dopiero co przyszedłem.
– My się nie znamy – orzekła, unosząc się, żeby go lepiej widzieć.
– W pewnym sensie nie.
Postanowiła przesunąć się w stronę krzaka z wiszącą na gałęzi sukienką i chwycić ją niepostrzeżenie. Na ułamek chwili odwróciła się, ale zauważyła jego ruch. Zdjął przez głowę koszulę i zabierał się do reszty. Miał na sobie białe płócienne spodnie, które w tej chwili opadły w dół wraz ze slipkami. Zamarła z jedną ręką wyciągniętą w stronę krzaka, drugą na ustach, tłumiącą krzyk. Wariat, przeleciało jej przez głowę i zaraz: zboczeniec. Odetchnęła z ulgą. Ekshibicjoniści bywają niegroźni.
Uniosła się i stanęła obok leżaka, szykując się do odwrotu. Nie omieszkała jednak zauważyć, że facet jest przystojny i dobrze zbudowany. Mężczyźni w spodniach, często wymiętych i wypchanych na tyłku, wyglądają bezkształtnie i nieciekawie, lecz kiedy je zdejmują, potrafią w jednej chwili stać się piękni, pomyślała. Coś wzruszającego jest w męskiej nagości. Mężczyzna, który stał przed nią, był zdecydowanie przystojny. Miał dobrze umięśnione ciało, wąskie biodra i wdzięcznie wtulone między uda przyrodzenie. Odetchnęła głęboko.
– Co pan robi?
– Towarzyszę pani – powiedział. – To głupio. Pani naga, a ja ubrany.
Coś w jego głosie zabrzmiało jej znajomo. Jakaś sekwencja snu, zapomniany obraz, telefoniczna rozmowa... Telefon, pomyślała. Facet, którego szukam. To on. Nie zadała sobie pytania, skąd się tu wziął. Nagle wydało jej się całkiem naturalne, że tu jest. Mężczyzna zaczął iść w jej stronę. Zatrzymał się kilka kroków przed nią.
– Pan ma rozszerzone źrenice – powiedziała.
– To naturalne.
– W takim słońcu?
– Przecież patrzę na panią.
Czuła, że uśmiecha się wbrew swojej woli. Stała bez ruchu, a własna nagość przestała ją krępować, od chwili kiedy mężczyzna też był całkiem nagi. To jest obraz ze snu, pomyślała, to nie może dziać się naprawdę. „Zanim coś się zdarzy, prawdopodobieństwo tego jest bliskie zeru” – przypomniała sobie słowa ojca. „Zanim coś się zdarzy...” – kołatało jej w głowie.
– Kobieta i mężczyzna w ogrodzie...
– Pamięta pan, że nie najlepiej się to skończyło.
– Tym razem będzie inaczej.
Nagły wiatr rozwiał jej włosy. Spojrzała w niebo. Skądś nadciągnęły chmury. W powietrzu zawirował biały puch wełnianek. Czerwona sukienka niczym chorągiew załopotała na wietrze. Zrobiła ruch, żeby ją chwycić, ale wiatr zerwał suknię z gałęzi. Delikatna i lekka, uniosła się w górę. Patrzyli oboje na jej lot, coraz wyżej i wyżej, ponad wierzchołki drzew.
ON I ONA
Od kilku miesięcy uporczywie towarzyszyło mi przekonanie, że muszę przemyśleć swoje życie i zrozumieć zasadę, która nim rządzi. Miałem wrażenie, że gdybym odjął z niego tę garść treści, która w nim jest, zostałby nagi szkielet. Jeśli jednak chcemy poznać istotę ptaka, badając jego pozbawione ciała resztki, możemy się dowiedzieć tylko tyle, że ma wyjątkowo lekkie kości. Co zatem ze skrzydłami i zdolnością do lotu, co z kolorowym upierzeniem i naszym zachwytem, co z ptasim śpiewem? Przecież zjawisko ptaka tworzy wszystko po trochu: lekki szkielet, skrzydła, kolorowe piórka i śpiew, który jest równie praktyczny jak bezinteresowny.
Nie widziałem głębszego sensu w tym, co mnie spotykało. Pozwalałem więc życiu toczyć się bez mojego udziału, a ono przystało na to z obojętnością typową dla tego, na co i tak nie mamy większego wpływu.
Jednak to życie, które, jak mi się zdawało, miało mnie ominąć, przyszło pewnego dnia, kiedy to, najzwyczajniej w świecie, zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę odruchowo, bez większej uwagi. Nie spodziewałem się, co prawda, telefonu o dziewiątej rano w sobotę, ale i nie zdziwiło mnie, że ktoś właśnie w tej chwili ma do mnie jakąś sprawę.
Dzwoniła dziwna kobieta, która prosiła o adres mojej znajomej z Paryża. Nie umiałbym odtworzyć naszej rozmowy, nie dlatego że nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, lecz ze względu na jej szczególny rytm, żywy, pulsujący, a zarazem pełen pauz i przemilczeń. Było to tym bardziej intrygujące, że rozmawiałem z tą osobą po raz pierwszy w życiu. Ona chciała dowiedzieć się czegoś o mojej znajomej, którą nazywała Niką i określała jako swoją dawną przyjaciółkę, ja nie mogłem jej w tym pomóc, bo proszono mnie o dyskrecję w tym względzie. No i nie znałem tej osoby. Milczałem zatem, odpowiadając lakonicznie na jej pytania.
Powiedziałem o niej „dziwna”, ale nie oznaczało to dezaprobaty, wręcz przeciwnie. Osoba ta spodobała mi się od pierwszej chwili. Jej głos, ciemny, melodyjny, przypomniał mi coś z dalekiej przeszłości i od razu poczułem się bezpiecznie. Jednak głos ten prosił, co pobudziło natychmiast moją przekorę. Im bardziej nalegała, tym bardziej ja się opierałem. Znam tę swoją przekorę. Czasem przysparza mi wielu kłopotów. Nie wszyscy mnie rozumieją, niektórzy nawet obrażają się na mnie. Odniosłem jednak wrażenie, że dawna przyjaciółka Niki nie ma mi za złe mojego sposobu bycia. Tym bardziej byłem zły na siebie, że zakończyłem tę rozmowę, nie dając sobie szansy. Odłożyła słuchawkę, a ja nie wiedziałem ani kim jest, ani jaki jest numer jej telefonu. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do mnie sens jej ostatnich słów i fakt, że w kieszeni spodni miałem kartkę z adresem Moniki. Wpadła mi niedawno przypadkowo w rękę i schowałem ją odruchowo, jakbym przeczuwał, że będzie mi potrzebna. A jednak nie podałem adresu nieznajomej. Może chciałem, żeby zadzwoniła jeszcze raz? Czasem zdawałem się na los, zgodnie z zasadą „robiąc mniej, osiągamy więcej”, i może tak właśnie było tym razem?
Całe przedpołudnie myślałem o porannej rozmowie i dziwnej koincydencji. Ale przecież znałem te różne zbiegi okoliczności, prorocze sny, nieoczekiwane spotkania. Nie znaczyły nic lub znaczyły bardzo wiele. To zależało od nas samych. Można było o nich zapomnieć, i tak najczęściej się działo, albo potraktować je jak znaki rozpoznawcze na drodze, którą się idzie, nie znając celu. Najwyraźniej postanowiłem wybrać to pierwsze, bo wkrótce przestałem o tym wszystkim myśleć, wychodząc z założenia, że rzecz sama się rozwiąże i albo nieznajoma nie zadzwoni więcej, albo będzie uparta, a wtedy mam dwie możliwości... Dłuższą chwilę bawiłem się rozważaniem różnych wariantów. Wreszcie zacząłem myśleć o czym innym.
W ciągu dnia czułem się jednak nieswojo. Jakbym stracił coś, czego nigdy nie posiadałem. Wieczorem przeglądałem pewną książkę, w której szukałem informacji potrzebnych mi do tłumaczenia. Dowiedziałem się z niej, że pewien naukowiec wpadł na pomysł ciekawego doświadczenia. Umieścił dwa elektrony w dużej odległości od siebie. W czasie pomiarów okazało się, że gdy działano na jeden elektron, drugi, choć odległy, zachowywał się tak, jakby działano także na niego. O czym to świadczy? – zacząłem się zastanawiać.
O tym, odpowiedziałem sam sobie, że wszechświat należy pojmować jako całość. Czytając dalej, natrafiłem na zdanie: „Pod rozwiniętym światem osobnych rzeczy i zdarzeń znajduje się zwinięty świat niepodzielonej całości, a ta zwinięta całość pozostaje w tym samym czasie w związku z każdą pojedynczą rozwiniętą częścią”. Pamiętam, że nie zaskoczyła mnie ta konstatacja, ponieważ przeczuwałem to od zawsze. Co innego jednak przeczuwać, a co innego otrzymać doświadczalnie potwierdzony dowód. Spodobało mi się to, i to tak bardzo, że przez kilka następnych dni rozmyślałem o naturze rzeczywistości tak, jakby nie była ona czymś przypadkowym, ale celowym i harmonijnym. Przecież wciąż szukałem znaczenia, w moim życiu i dookoła, i wciąż znajdowałem go zbyt mało, aby utwierdzić się w przekonaniu, że świat jest sensowny. Tamten dzień, kiedy, ledwie na granicy świadomości, skojarzyłem dwa fakty: rozmowę z nieznajomą i odkrycie tajemniczej zasady, którą nazwałem zasadą całości, pozostał mi w pamięci i syciłem się nim przez dłuższy czas.
Niedługo potem przyszedł list w grubszej niż zwykle kopercie. Wewnątrz była druga koperta, zamknięta, z nalepionym znaczkiem, i kartka z reprodukcją jakiegoś obrazu. Pamiętam, że stałem przy oknie i czytałem: „Rozumiem, że nie chce Pan podawać adresu Niki osobie, której Pan nie zna. Proszę tylko wpisać adres i wysłać mój list...” Dłuższą chwilę trzymałem kopertę w opuszczonej ręce. Patrzyłem na ledwie zieleniejące gałęzie drzew i myślałem o czymś, co mnie samego zaskoczyło. Właśnie wtedy postanowiłem, po raz pierwszy w życiu, wjechać na ostatnie piętro Pałacu Kultury i spojrzeć na ulice Warszawy.
I zrobiłem to. Kiedy znalazłem się na górze i stanąłem przy balustradzie biegnącego dookoła rozległego balkonu, poczułem się jak sześcioletni brzdąc, którego przyprowadził tu ojciec. Zbliżając się do siatki zabezpieczającej przed wypadnięciem, obejrzałem się, jakbym sprawdzał, czy tata nie patrzy. Wychyliłem się ostrożnie i spojrzałem w dół. Równe linie ulic biegły, krzyżując się z jakąś oczywistą regularnością. Dachy maleńkich samochodów i ledwie widoczne sylwetki ludzi wyglądały, jakby poruszała nimi jakaś rozumna siła. Osobne byty w postaci małych punktów łączyły się w łańcuchy, które posuwały się do przodu, w sobie tylko wiadomym kierunku. Była w tym ruchu płynność nieomal muzyczna. A przecież wiedziałem, że w wielkim mieście nic nikogo z nikim nie łączy. Tyle zaprzeczeń, pomyślałem, ale czy wynika z nich jakiekolwiek potwierdzenie? Patrzyłem nadal i stwierdzałem, że ludzie w dole poruszają się po liniach, które się nie przecinają. Musieliby pokonywać wielkie przestrzenie w ciągu długich godzin, dni, a nawet tygodni, żeby ich drogi się zbiegły, a i to byłoby mało prawdopodobne. Jak mają się spotkać ludzie, którzy są sobie przeznaczeni? – zastanowiłem się. Przecież prawdopodobieństwo, że coś się zdarzy, jest prawie równe zeru. A jednak prawdopodobieństwo wślizguje się szczelinami między to, co obiektywne i subiektywne, co przypadkowe i uporządkowane, pomiędzy wiedzę dostępną umysłowi a ukryte schematy świata.
Jakiś maluch przebiegł z krzykiem obok mnie. Ojciec przywoływał go energicznie. Chłopczyk oparł się o balustradę i próbował wspiąć się wyżej. Ojciec podbiegł i chwycił go w ramiona. Poczułem, jak serce podchodzi mi do gardła. Rzuciłem jeszcze jedno spojrzenie w dół i cofnąłem się w nagłym lęku przed wysokością.
Wróciłem do wnętrza i postanowiłem popatrzeć na motyle, które umieszczono w niewielkim pokoju. Panował tam nieomal tropikalny upał. Wśród zieleni, na kamieniach i kawałkach pni siedziały dziesiątki dopiero co wyklutych motyli. Miały pomięte skrzydła, niektóre bajecznie kolorowe, dziwne, ogromne. Była tu zieleń, szmaragd, błękit, fiolet, beż, złoto i srebro, wszystkie barwy, od jaskrawych i wyrazistych po stonowane, złamane lub też całkiem przezroczyste, bez koloru. Nigdy jeszcze nie widziałem tak niezwykłych okazów w takim natłoku. Martwe motyle ułożone były w kompozycje przypominające fale kolorów i kształtów. Zdawało się, że lecą gdzieś w zgodnym rytmie. Pochylałem się nad nimi, nie dowierzając własnym oczom. Było to zbyt fantastyczne, żeby mogło być prawdziwe. Powolny, jakby ospały ruch skrzydeł nowo narodzonych motyli, upał, wilgoć, głosy tropikalnych ptaków dobiegające z głośników wprawiły mnie w dziwny nastrój. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty stąd wychodzić. W pewnej chwili mój wzrok natrafił na motyla o nazwie Psyche. Nie dziwiłem się, że tak go nazwano, bo przecież psyche po grecku znaczy motyl, a bohaterka mitologicznej opowieści miała motyle skrzydła u ramion. Z mojej pamięci wyłonił się obraz Erosa i Psyche w miłosnych objęciach. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nieznana przyjaciółka Niki przysłała mi pocztówkę z reprodukcją tego obrazu. Wydało mi się nagle, że to znak, jakaś wskazówka dla mnie, ale co miałaby znaczyć, nie wiedziałem.
Wyszedłem zamyślony, a przed oczami długo wirował mi rój kolorowych motyli. Myślałem o nieznajomej, ale wyobraźnia, pobudzona zbyt małą ilością faktów, pozostawała w uśpieniu. Cóż o niej wiedziałem? Prawie nic. Ledwie zapamiętałem imię, nietypowe, co zanotowałem z satysfakcją, nazwisko umknęło gdzieś. Domyślałem się, że jest spontaniczna i dość emocjonalna, że wierzy w sny i jest przesądna. I że była przyjaciółką Moniki. Twarz kobiety, z którą zaprzyjaźniłem się kilka lat temu, wyłoniła się z mroku.
Nie pamiętam już, jak się poznaliśmy, ale wiem jedno, nigdy nie pomyślałem o Nice jak o kobiecie, z którą mógłbym być. Podobała mi się. Nie mogła się nie podobać, ponieważ była bardzo ładną dziewczyną, ale od pierwszej chwili wiedziałem, że jest nie dla mnie. Jednak zaczęliśmy się spotykać. Nasze drogi się zbiegały. Ona była śpiewaczką, a właściwie muzykiem, bo grała także na wiolonczeli, a śpiew traktowała jako jeden z możliwych sposobów uprawiania muzyki. Mieszkałem wówczas przez pewien czas pod Paryżem, dojeżdżałem codziennie do miasta i przychodziłem na próby do teatru. Nika pozwalała mi nawet uczestniczyć w sesjach z akompaniatorką. Szczególny dowód zaufania. Wtedy wiele się dowiedziałem o pracy śpiewaka, o muzyce, o Nice i o sobie samym.
Nika była dziwną kobietą. Tak jakby składała się z dwóch osób lub jakby czegoś jej brakowało. Zastanawiałem się, obserwując ją, jak to jest możliwe. W tym była przecież sprzeczność. Lubiła tajemnicę. Niewiele można się było o niej dowiedzieć. Zmieniała adresy, kochanków i imiona. Monika, Nika, Danielle, bo tak brzmiało jej sceniczne imię, pojawiała się i znikała. Miałem okazję uchwycić ten krótki okres w jej życiu, kiedy przez wiele miesięcy pracowała nad rolą w jednym miejscu, spotykała się wciąż z tymi samymi osobami, wśród których się znalazłem, a potem wyjechała, nie zostawiając adresu. Spotkałem się z nią jeszcze krótko w Paryżu i wtedy dała mi klucze do swojego warszawskiego mieszkania. Nie znałem jej, kiedy była młodą dziewczyną i mieszkała w Warszawie przy ulicy Franciszkańskiej. Nie opowiadała o tamtym okresie, jakby nie chciała do niego wracać albo wymazała go z pamięci.
Dobrze czułem się z Danielle. Dobrze, to nawet za mało. Między nami nie było nic z męsko-damskiego przyciągania i może właśnie to mi wówczas odpowiadało. Ale gdybym powiedział, że Danielle była pozbawiona seksu, całkowicie mijałbym się z prawdą. Wszystko w niej, poczynając od stroju, a kończąc na przepięknym zmysłowym głosie, jej sposób mówienia, obcowania z ludźmi, jej sztuka, wszystko przesycone było erotyzmem najwyższej próby. Danielle była niezwykła, tajemnicza i nieuchwytna. Fakt, że mogłem się z nią spotykać i że obdarzyła mnie czymś w rodzaju zaufania, wiele dla mnie znaczył.
Nie umiem mówić o muzyce. Może nawet nie umiem jej słuchać, ale wtedy cały byłem zanurzony w dźwiękach. Cierpiałem z powodu nadwrażliwości na dźwięk. Równie intensywnie słyszałem to, co piękne i to, co hałaśliwe czy odrażające. Głosy nakładały się na siebie, rozpraszały i nie potrafiłem ułożyć ich w harmonijną całość. Kiedy jednak spotykałem się z Danielle, wszystko ulegało zmianie. Dźwięki łączyły się we frazy, frazy w sekwencje i pieśń płynęła swoim naturalnym nurtem, przywracając rozbitemu światu ład. Obserwowałem, jak Danielle pracuje, jak ćwiczy technikę, budując podstawy swojej sztuki. Jej głos opierał się na słupie powietrza, dzięki któremu unosił się w górę, żeby zabrzmieć pewnie, czysto i nieskazitelnie. O tym, czy muzyka jest wielka, decyduje to, jak umie pogodzić poziom z pionem, przeczytałem gdzieś. Przekonałem się, że jest w tym głęboka prawda, kiedy słuchałem śpiewu Danielle. W poziomie brzmiał jej indywidualny, świetnie wyszkolony głos, ale dopiero pion porządkował go i sprawiał, że muzyka pozwalała śpiewaczce i jej słuchaczom doświadczyć czegoś wyjątkowego. Pozwalała jej wyjść poza swoje ludzkie ograniczenia. Na chwilę tak krótką jak czas trwania utworu lub jeszcze krócej, dopóki brzmiała fraza lub jeden wysoki, sięgający nieba dźwięk. I może tylko to zapamiętałem tak naprawdę z tamtego okresu, kiedy spotykałem się z Danielle. Bo przecież od dawna już o niej nie myślałem, prawie zapomniałem, jak wygląda, i dopiero tego dnia, kiedy nieznana kobieta zadzwoniła, prosząc o jej adres, poczułem, jak strumień życia znów wypełnia moje ciało. Co jednak było przyczyną tego nagłego ożywienia? Wspomnienie o dawnej przyjaciółce czy melodyjny głos nieznajomej?
Myśląc o tym wszystkim, dotarłem do domu i najpierw odnalazłem list. Jeszcze raz trzymałem go w ręce i przyglądałem się. Kartka do mnie rzeczywiście była reprodukcją wizerunku Erosa i Psyche anonimowego twórcy. Przeczytałem ją po raz kolejny, przyjrzałem się charakterowi pisma, ale niewiele z tego wynikło. List do Niki był zaklejony i z całą pewnością nie było na nim adresu nadawcy. Obracałem kopertę w rękach. Odłożyłem ją. Nie mogłem przecież otwierać cudzego listu. Wsunąłem go do szuflady i przez najbliższe dni w ogóle o nim nie myślałem. Moją uwagę zajęła zupełnie inna osoba. Nie było to wcale dziwne. Tak właśnie żyłem od lat. Od znajomości do znajomości, od kobiety do kobiety, od sprawy do sprawy. Niby w ruchu, którym, jak mi się zdawało, sam kierowałem, tak naprawdę odnajdywałem się tam, gdzie rzucił mnie los.
Już dwa lata pracowałem w pewnym biurze podróży. Dawniej lubiłem podróżować, teraz rzadko ruszałem się z miejsca. Innych zachęcałem do odwiedzania najpiękniejszych miast świata, sam jednak straciłem chęć do wyjazdów. Gdyby mnie ktoś spytał, dlaczego tak podupadłem na duchu, w pierwszej chwili nie umiałbym odpowiedzieć. Po dłuższym zastanowieniu musiałbym jednak stwierdzić, że w moim życiu, niczym powietrza, brakowało miłości. Miłosna ciekawość, erotyczne pobudzenie, namiętność były dla mnie wciąż najsilniejszym nakazem, o którym ciało, a zapewne i dusza, wciąż mi przypominały. Ja jednak rzadko pozwalałem sobie na żywsze uczucia. Moje ciało wydawało mi się bezużyteczne i nieszczęśliwe. Poza tym niepostrzeżenie zaczęło się starzeć. Włosy na czubku głowy przerzedziły się, straciłem górną lewą siódemkę, wokół ust tworzyły się smutne cienie. Wszystko to stwierdzałem z niepokojem, patrząc w lustro. Nie były to badania zbyt sumienne i regularne, ot, takie przelotne spojrzenie na własne oblicze w lustrze.
Bardziej niepokoił mnie fakt, że zaczęły mi się podobać coraz starsze kobiety. Bo cóż to mogło znaczyć? Ja, wieczny uwodziciel młodości, miałem zatrzymać się w ruchu i uwięznąć w jakimś związku dojrzałym i zamkniętym na wszystkie te, bądź co bądź, kuszące możliwości? O związku jednak nadal nie myślałem, a atrakcyjne czterdziestolatki były to zwykle mężatki, znudzone swoimi partnerami, nie na tyle jednak, żeby wiązać się ze mną, tym bardziej że miałem opinię kobieciarza. Taki mężczyzna dobry jest do krótkich, gorących romansów, nie do małżeństwa. Zdawałem sobie z tego sprawę i nie martwiło mnie to, choć czasem z żalem myślałem, że już nie dane mi będzie poznać, czym jest prawdziwa bliskość z kobietą. Czyżby mój organizm, myślałem, przestał produkować fenyloetyloaminę – substancję stymulującą potrzeby seksualne – a nie zaczął jeszcze doznawać zbawiennych skutków działania endorfiny, „hormonu szczęścia”, która sprawia, że czujemy się bezpieczni, a szczęście zdaje się tak bliskie?
Pewnego razu, w czasie jakiegoś towarzyskiego spotkania, nie pamiętam już u kogo, zauważyłem dziewczynę, a właściwie kobietę tuż po czterdziestce, która siedziała na kanapie, milcząc i najwyraźniej wpatrując się we mnie. Nie omijałem żadnej okazji poznania nowej osoby, więc podszedłem, przysunąłem sobie krzesło i usiadłem naprzeciwko. Lubię nietypowe imiona, a ona przedstawiła mi się jako Olimpia, i to pobudziło moją językową wrażliwość. Nazwisko mi umknęło, ale osoba ta była już dla mnie od tej chwili Olimpią, kobietą o przenikliwych oczach i włosach strzyżonych u najlepszego fryzjera. Oboje wypiliśmy o jeden kieliszek za dużo. Mnie zmąciło to nieco percepcję, ale jej inteligencji dodało najwyraźniej blasku. To, że jest bystra, zauważyłem od razu, mimo lekkiego szumu w głowie. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale prawdopodobnie dotyczyło to ludzkiej psyche, gdyż kobieta była lekarzem, a dokładniej psychiatrą. Powiedziała mi o tym z lekkim ociąganiem i chyba tylko dlatego, że uparcie wypytywałem ją o zawód. Nie wiem, co mi przyszło do głowy i po co właściwie chciałem to wiedzieć? Olimpia była inteligentna, ale miała męczący nawyk patrzenia na usta swego rozmówcy, tak jakby chciała zawładnąć tym, czego jeszcze nie powiedział. W trakcie rozmowy, swoim zwyczajem, próbowałem ocenić mniej dostępne zakamarki jej ciała. Miała nieduże piersi, stwierdziłem; po jej jasnej karnacji można się było spodziewać gładkiej skóry, a delikatne zmarszczki wokół ust świadczyły o zbytniej nerwowości.
Siedzieliśmy dość długo, pogrążeni w rozmowie. W pewnej chwili podszedł do niej znajomy, z którym tu najwyraźniej przyszła. Po rodzaju zażyłości nie można było się domyślić, kim jest dla niej. Olimpia wstała. Ja także się podniosłem i wtedy skonstatowałem, że moja nowa znajoma jest wyższa ode mnie o pół głowy. Nie jestem ułomkiem, ale ona była, jak na kobietę, wyjątkowo wysoka. Już jej natarczywe spojrzenie wykluczyło ją właściwie z kręgu moich ewentualnych kochanek, ale ten wzrost odebrał mi chęć do amorów. Zdecydowanie wolałem kobiety bez reszty mieszczące się w moich ramionach. Okazało się jednak, że Olimpia niełatwo dawała za wygraną. Najwyraźniej miała ochotę kontynuować naszą przypadkową znajomość.
Widocznie musiałem dać jej numer swego telefonu, choć nie zapamiętałem tego faktu, bo już następnego dnia zadzwoniła do mnie. Byłem zdecydowany wykręcić się od spotkania, ale ona wcale nie chciała się umawiać, tylko porozmawiać. Twierdziła, że jestem ciekawym mężczyzną i że dawno nie rozmawiała z kimś tak wrażliwym. „Pan jest jak płomyk świecy. Byle podmuch może pana zdmuchnąć” – powiedziała. Nigdy bym tak o sobie nie pomyślał, ale skoro inteligentna kobieta, która zna się na ludziach, tak twierdzi, musi coś w tym być. To poruszyło we mnie ukryte pokłady żalu. Rozczuliłem się nad sobą, nad swoją delikatnością i kruchością. Olimpia mówiła o mnie z taką czułością, jakby mnie znała od dawna. Nasza rozmowa trwała długo i w rezultacie sam prosiłem, żebyśmy się spotkali.
To ona wybrała miejsce, swoją ulubioną kawiarnię, gdzie zamiast natarczywej muzyki z głośników sączyły się monotonne melodie Wschodu. Kiedy weszła, wstałem i pomogłem jej zdjąć płaszcz. Olimpia była naprawdę wysoka i ten fakt sprawił, że poczułem się jakiś dziwnie mały i bezradny. Nie spodobało mi się to. Przez pierwsze pół godziny naszego spotkania byłem milczący, to znów bez powodu agresywny. Patrzyła na mnie ze spokojem i zapewne coś sobie myślała, ale nie mogłem niczego wyczytać z jej twarzy. Rozmawialiśmy o mojej pracy, jej podróżach, moich przekładach, wreszcie o jej sytuacji. Dała mi do zrozumienia, że właśnie rozstała się z pewnym mężczyzną. Jednak nie powiedziała o nim nic konkretnego.
Nasze pierwsze spotkanie zakończyło się obietnicą następnych. Było neutralne. Żadnych zwierzeń, raczej rzeczowa rozmowa dwojga osób, które są zainteresowane bardziej swoją pracą niż życiem osobistym. Jednak już kolejna z wielu, jak się potem okazało, rozmów telefonicznych dała mi odczuć smak kontaktu z Olimpią. Godzina gadania przez telefon to było dla niej mało. Wisiała na słuchawce długie kwadranse, a ja dosłownie opadałem z sił. Wypytywała, drążyła, doradzała. Mówiła dużo o ludziach, o ich lękach i kompleksach, nigdy nie zdradzając niczego, co mogłoby mnie naprowadzić na ślad osoby, o której mówiła. Nie widząc jej, stawałem się śmielszy, bardziej otwarty i ufny. Wkrótce Olimpia wiedziała o mnie wiele i przystąpiła do kolejnego etapu.
Konieczne okazały się spotkania twarzą w twarz. Zaprosiła mnie do siebie, tam bowiem, jak twierdziła, poczuję się swobodnie. Nie bardzo wiedziałem dlaczego, ale poddałem się jej energii. To, że zaczęły mnie interesować kobiety w moim wieku lub starsze, było niepokojące nie bez powodu. Przy nich stawałem się słaby, uległy, podatny na manipulacje. Tak właśnie pomyślałem któregoś razu, idąc do mieszkania Olimpii. Było to bodajże nasze trzecie lub czwarte spotkanie u niej, ale zdążyłem już poznać siłę jej oddziaływania. Stałem się bardziej drażliwy, wybuchowy, zacząłem mieć koszmarne sny. Olimpia twierdziła, że to bardzo dobrze i że już odczuwam zbawienne skutki obcowania z nią. Ta kobieta, przystojna, o bujnym ciele, z pewnością na swój sposób wrażliwa, która jednak nie podobała mi się i od pierwszej chwili wzbudzała we mnie lęk, najwyraźniej leciała na mnie.
U niej w domu siadałem zawsze w fotelu, który chronił mnie choć trochę przed jej niebezpieczną bliskością. Prosiłem o więcej światła i żyrandol z sześcioma żarówkami najbardziej odpowiadał moim życzeniom. Zachowywałem się niczym spłoszona dziewica, pełna niepokoju o całość swego hymenu. Czasem śmiać mi się chciało. Ja, stary rozpustnik, próbowałem bronić się przed piękną kobietą. Jeśli jednak nie podobała mi się, jeżeli obawiałem się jej, po co biegałem na spotkania, które wyznaczała mi z miną królowej? To było dobre pytanie.
Tamtego dnia otworzyła drzwi ubrana w jakąś mocno wydekoltowaną bluzkę. Spuściłem oczy. Wszedłem, lekko się ociągając. Tym razem Olimpia usiadła w „moim” fotelu, a mnie wskazała miejsce na kanapie. Poczułem się jeszcze bardziej niż zwykle wystawiony na jej baczne spojrzenia. Kiedy byłem u niej poprzednio, zwierzyłem się z mojej słabości do bardzo młodych kobiet. Nie wyglądała na zdziwioną, powiedziała nawet, że domyślała się tego i wkrótce wydobyła ze mnie wyznanie, jak bardzo męczy mnie ta sytuacja. Czułem, że mówiąc to, sprawiam jej przyjemność i zachęcam do działania. Oto przypadek godny nie tylko jej terapeutycznych, ale i kobiecych talentów. Mimo że nadal się jej bałem, poddałem się tej dziwnej grze.
Opowiedziałem Olimpii o swojej fascynacji licealistkami, nie dodając jednak, że skończyło się to już dobrych parę lat temu. Wybierałem na chybił trafił historie własne i cudze. W końcu jakie to miało znaczenie. W moich opowieściach dziewczątka te były ofiarami, ja zaś kimś w rodzaju agresora. Uważałem, że taka sytuacja jest nieznośna, że nie jestem ani głupi, ani zły i z całą pewnością nie chcę nikogo krzywdzić.
– Ależ to ty jesteś ofiarą! – wykrzyknęła i przez dłuższą chwilę nie mogła się uspokoić.
Była wyraźnie wzburzona, a ja ze zdumieniem obserwowałem jej gwałtowne gesty i ożywioną mimikę. Było to zachowanie wysoce nieprofesjonalne i zastanawiałem się, czy wobec swoich pacjentów Olimpia zachowuje się podobnie.
– To ty padasz ofiarą tych przewrotnych nimfetek – powtórzyła Olimpia. – Kuszą cię swoim młodym ciałem, swoją niedojrzałością, a potem porzucają, zanim się obejrzysz. Właściwie cóż one mogą ci ofiarować? Chwilę pustej emocji, jakieś złudzenia, wspomnienie pierwszych wrażeń. Żadnej indywidualności, tylko tę powtarzalność. Każda jest przecież w gruncie rzeczy taka sama, zwinięta jak pączek, zapowiedź czegoś w przyszłości, teraz pustka. Każde młode ciało jest takie samo. Jest wyłącznie cielesne, nie ma w sobie tej duchowości...
I tak Olimpia rzucała jeszcze przez dłuższą chwilę te pełne pasji oskarżenia. Choć w głębi duszy wiedziałem, że nie ma racji i tak naprawdę nie byłem ofiarą Bogu ducha winnych dziewczynek, ale raczej swojej własnej niedojrzałości, jej przemowa dobrze mi zrobiła. Poczułem się trochę mniej winny, a za to trochę bardziej pokrzywdzony, i to znane mi uczucie rozżalenia ogarnęło okolice mojego serca. Zrobiło mi się miękko i rzewnie. Przychylniejszym okiem spojrzałem na Olimpię, a ona podchwyciła to i przesiadła się na kanapę.
– Opowiedz mi jeszcze coś o swoich przygodach – poprosiła.
Dałem się namówić i tym razem wybrałem historię prawdziwą, w której moja młoda przyjaciółka okazywała się osóbką całkiem inteligentną i przewrotną. Chcąc się uwolnić od moich zalotów, które z jakichś powodów były jej nie w smak, zręcznie podsunęła mi swoją przyjaciółkę, niezbyt ładną pyzatą blondynę. Pyza, jak ją nazywałem, długo nie chciała się ode mnie odczepić i nie raz przeklinałem tę, która tak podstępnie wystawiła mnie do wiatru. Dlaczego opowiedziałem Olimpii właśnie tę historię? Prawdopodobnie wiedziony typową ludzką potrzebą podobania się i bycia w zgodzie z cudzymi oczekiwaniami. Tak mnie widziała, taki więc chciałem być. Właściwie nie lubiłem siebie takiego, nie akceptowałem emocjonalnego rozkojarzenia, tego czegoś w sobie, co sprawiało, że goniłem wciąż za nowymi wrażeniami, a coraz bardziej znudzony popadałem w depresję.
– Dlaczego tak jest? – spytałem i dodałem od razu:
– Może to wpływ Wielkiej Matki? Krążę wciąż w jej orbicie i to ona nie pozwala mi dojrzeć?
– Zostaw matkę w spokoju – żachnęła się Olimpia.
– Powiedz mi raczej coś o ojcu.
– Ojciec? – spojrzałem na nią ze zdziwieniem. – Od dawna go nie widziałem.
– Dlaczego? – W głosie Olimpii zabrzmiał delikatny wyrzut.
– Czy ja wiem? Jakoś nie pomyślałem o ojcu, moją uwagę zawsze przyciągała matka. Ojciec jest jakiś taki... – zawahałem się – ...niekonkretny.
– Nieugruntowany. – Spojrzała na mnie uważnie. – Porzuciłeś go. Zapomniałeś o nim. Matki są obecne, lepiej czy gorzej, ale są. Ojcom pozwoliliście odlecieć.
– Kto pozwolił?
– No wy, synowie. – Wskazała na mnie, jakbym mógł mieć jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, że mówi także o mnie. – Nie chcecie dorosnąć.
Zamyśliłem się. Po chwili mówiła dalej:
– Twoja uczuciowa rozrzutność jest tylko odwrotną stroną lęku przed seksem. Powinieneś zająć się jedną kobietą. Prawdziwą kobietą – dodała i zobaczyłem w jej oczach niebezpieczne błyski.
– Ależ ja się boję jednej kobiety!
– A zatem masz ukryte skłonności homoseksualne – powiedziała.
– Wykluczone!
– Może sam o tym nie wiesz?
– Tym bardziej nie! – prawie krzyknąłem.
– To, że tak nerwowo reagujesz, daje wiele do myślenia – skwitowała moje protesty.
W jej oczach zobaczyłem swoją malutką skuloną postać. Bałem się jej. I nagle poczułem rękę Olimpii na swoim udzie. W tym dotknięciu było coś naglącego i pełnego pożądania. Olimpia pragnęła mnie, czułem to, a jej natarczywe słowa miały sprowokować moją ociągającą się męskość. Nie, twoje niedoczekanie, nie pójdę z tobą do łóżka, postanowiłem w duchu.
Wyszedłem niedługo potem, odprowadzany jej chmurnym spojrzeniem. Obiecałem sobie, że więcej już do niej nie przyjdę.
Szedłem Floriańską w stronę mostu. Dzień się kończył i światło zachodzącego wiosennego słońca oświetlało praskie chodniki. Powietrze nad Wisłą było przesycone lekką mgłą. Lubiłem takie popołudnia, kiedy nic się nie działo, nigdzie się nie śpieszyłem, a ludzie wokół wydawali się spokojni i rozluźnieni. Rzadki przypadek w ruchliwym mieście. Szybko ochłonąłem z wrażeń w mieszkaniu Olimpii i nawet o niej nie myślałem. Tramwaj zatrzymał się na przystanku, ale zignorowałem go. Postanowiłem iść piechotą. Rozległe trawniki w zoo pokryte były zieleniejącą trawą. Niedźwiedzie na wybiegu przy ulicy pochowały się, a może jeszcze nie obudziły z zimowego snu. Pamiętałem je z dzieciństwa, nie te, jakieś inne zapewne, ale dla mnie zawsze tajemnicze, choć zarazem swojskie. Zapatrzony na szare kamienie i fosę wypełnioną resztką mętnej wody na dnie, potknąłem się i prawie upadłem. Jakaś kobieta obejrzała się na mnie. Musiałem wyglądać komicznie z rozpostartymi rękami i głupim wyrazem twarzy. Zakląłem. Dziura w chodniku ziała pustką. A jednak lubiłem to miasto. Nawet dziurawe chodniki, które należały do kolorytu tych miejsc, bardziej mnie wzruszały, niż złościły.
Zbliżałem się do mostu. Na drugim brzegu wieże kościołów i mury domów układały się w niepowtarzalne kształty, a słońce, dopiero tu widoczne w całej pełni, zniżało się na niebie, dotykając prawie wody. Lubię mosty. Ich lekkość i zdolność unoszenia się w powietrzu. Zawieszone w przestrzeni, z widokiem w dół, na płynącą wodę, są dowodem na to, że przejście jest możliwe. Przejście – zastanowiłem się. Czyżbym wchodził w ten okres życia, kiedy jedynym możliwym ruchem jest przejście na drugą stronę? Jeśli tego ruchu nie zrobię, na zawsze pozostanę tu, gdzie jestem. A przecież czuję, że to nie jest moje miejsce i że tam, po drugiej stronie, czeka mnie coś nowego, niezwykłego, jakaś szansa na... nowe życie?
Warszawskie mosty są zbyt długie, nieprzyjazne, ludzie nimi nie chodzą, ale raczej stoją w korku w swoich samochodach lub tłoczą się w tramwaju. Taki most Karola w Pradze, przypomniałem sobie, jest stary, szeroki, pełen gwaru ludzi, którzy na nim spędzają długie chwile, a nawet godziny. Gołębie przysiadają na głowach figur, które zdają się także wędrować tym mostem w swoich ekstatycznych pozach. Tutaj, na warszawskim moście, byłem sam, i tylko rybitwy z przenikliwym piskiem krążyły nad piaskową łachą na Wiśle. Pasażerowie z okien tramwaju przyglądali mi się nieufnie i poczułem się głupio. Przyśpieszyłem kroku.
Schody koło kościoła Świętej Anny sypały się ze starości. Wchodziłem na górę, omijając zdradliwe miejsca. Na placu Zamkowym było pusto. Wszedłem w Świętojańską. Kataryniarz na rogu Rynku kręcił wolno korbą, najwyraźniej nie licząc tego dnia na duży zarobek. Melodyjka przypominała mi niezmiennie jakiś mglisty obraz z małą dziewczynką, ale zupełnie nie wiem dlaczego. Kataryniarz miał cylinder, a małpka siedząca na jego ramieniu ubrana była w czerwony kubraczek. Wokół stało kilka osób, jakieś dzieci. Nie zatrzymując się, szedłem w stronę Barbakanu, gdzie ostatni sprzedawcy landszaftów zbierali swoje dzieła i wynosili się do pobliskiej piwiarni.
Na Freta „Pod Samsonem” jak zwykle było sporo osób. Chciałem nawet wstąpić na karpia po żydowsku, ale przypomniałem sobie, że w domu mam akurat lodówkę zapełnioną cotygodniowymi zakupami. Jeszcze tylko na chwilę skręciłem w prawo w stronę kina i stanąłem przed oszkloną gablotą ze zdjęciami. Aktorzy, aktorki, pary w czułym uścisku, wszystko to śmieszyło mnie, a zarazem napawało niepokojem. To było jedno z tych staroświeckich kin, które teraz odchodzą w przeszłość, ustępując miejsca kombinatom rozrywki. Nie znoszę tych rozległych budynków bez okien, z systemem zawiłych garaży, z klimatyzowanymi salami, popcornem i pepsi-colą. Tutaj było cicho, spokojnie, z rzadka ktoś wchodził do wnętrza. Stałem, wpatrując się w wizerunek pięknej aktorki o dramatycznym wyrazie twarzy. Nie zapamiętywałem nazwisk, choć twarze zapadały mi w pamięć i nawet czasem śniły mi się w jakichś dziwnych sennych układach. W szybie, obok kobiecej twarzy, zamajaczyło moje odbicie. Niewyraźne, o nieuchwytnych rysach, takie jakie mamy zwykle w naszej wyobraźni, kiedy nie patrzymy w lustro. Nasze twarze, każda z innego świata, znalazły się obok siebie. Patrzyliśmy sobie w oczy. Pomyślałem, że spotkania mogą być dziwne, tak dziwne jak to właśnie.
Pięć minut później wchodziłem po schodach do mieszkania, wciąż myśląc o tym, że z pewnością nie bez powodu spotkałem Olimpię właśnie teraz, kiedy moje życie zatrzymało się w miejscu, z którego mogło wreszcie ruszyć naprzód. Co jednak wspólnego z tym miała Olimpia, nie wiedziałem. Sięgałem właśnie do kieszeni, kiedy poczułem za plecami ruch i obejrzałem się gwałtownie. Nieco wyżej, na schodach, siedział Miron.
Miron jest moim kolegą z pracy. Ma dwadzieścia trzy lata i kończy prawo. Praca w naszym biurze jest dla niego jedynym źródłem utrzymania. Od pierwszej chwili, kiedy pojawił się u nas, zwróciłem na niego uwagę. Nie pozostał mi dłużny. Wkrótce byliśmy już na ty i Miron prawie mnie nie odstępował. Początkowo nie wiedziałem, co tak bardzo go we mnie pociąga, ale wkrótce zrozumiałem, że wieść o moich erotycznych podbojach, dzięki kolegom i koleżankom biurowym, dotarła także do Mirona.
Miron jest chłopcem, któremu imponują osoby popularne, z pierwszych stron gazet, a nawet takie jak ja, z ograniczoną do grupy znajomych sławą neurotycznego kobieciarza. On także lubi kobiety, ale przeważnie starsze od siebie. W folgowaniu tej słabości przeszkadza mu jedna rzecz. Miron jest chorobliwie nieśmiały. Być może moje doświadczenie, fakt, że jestem znacznie starszy, i to, że szczerze go polubiłem, pozwoliły nam zbliżyć się do siebie. Prawdę mówiąc, to nie ja zabiegałem o przyjaźń Mirona, lecz on o moją. W biurze szukał wciąż okazji do rozmowy, jeśli było to niemożliwe, patrzył na mnie z daleka, po pracy czekał, udając, że ma jeszcze coś do załatwienia w pobliżu. Miron łaził za mną niczym zakochany. Nazwałem go w myślach Cielęciną, bo przypomina bezradnego, łagodnego i delikatnego cielaka. Jest zgrabny, ma jasne włosy opadające na czoło, choć jego rówieśnicy golą sobie głowy prawie do gołej skóry, i dziecinny wyraz twarzy. Tego dnia, kiedy wracałem z wizyty u Olimpii, umówiłem się z Mironem, ale prawdę mówiąc, zupełnie o tym zapomniałem. Czekał więc na mnie pod drzwiami. Zrobiło mi się głupio, bo w żadnym razie nie chciałem go upokorzyć.
– Wejdź – powiedziałem i otwierając szeroko drzwi, puściłem go przodem.
Jego młodą twarz rozjaśnił szeroki uśmiech i wiedziałem, że nie żałuje czasu spędzonego na schodach.
– Byłeś u kobiety? – spytał, ściszając głos, jakby ktokolwiek mógł nas tu słyszeć.
Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że tak. Chciał wiedzieć więcej, to było oczywiste, ale jak zwykle nie śmiał wypytywać. Coś mnie podkusiło, żeby ubarwić nieco moją wizytę u Olimpii. Nie twierdziłem, że została już moją kochanką, ale zasugerowałem taką ewentualność. Żadne imiona ani nazwiska oczywiście nie padły, w tej materii byłem dyskretny, ale nie ukrywałem ekscytujących szczegółów mojego spotkania z nową znajomą. Miron tylko na to czekał. Swoje skromne na razie doświadczenia rekompensował sobie moimi barwnymi opowieściami. Pamiętał wszystkie okoliczności, wygląd dziewcząt, o których opowiadałem, znał nieomal moje uczucia. Ja sam gubiłem się w tym wszystkim i Miron musiał mnie poprawiać, przypominać i prostować fakty. Byłem dla niego źródłem informacji o kobietach i erosie, a on dla mnie zawsze wdzięcznym słuchaczem, czymś w rodzaju lustra, w którym się przeglądałem. W jego pełnych zachwytu oczach byłem bohaterem pięknych miłosnych historii, ale kiedy odchodził, znów zapadałem w ponure rozmyślania o moim nieudanym życiu.
– Starsza od ciebie? – spytał, wyraźnie zaciekawiony.
– Niewiele, jak sądzę, ale doświadczona. Zna życie – dodałem niedbale, wiedząc, że właśnie to podnieca mojego młodego przyjaciela. – Jest dziennikarką telewizyjną – powiedziałem, sam się dziwiąc, że zmyślam. Znałem jednak słabość Mirona do postaci medialnych. Praca w telewizji to było mniej więcej to, co mogło pobudzić jego wyobraźnię. Na usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że nie dopytywał się, czy dziewczyna jest ładna, zgrabna i seksowna. Niezmiennie za to chciał wiedzieć, czy jest inteligentna i ciekawa. Spotykać „ciekawe kobiety”, jak lubił powtarzać, to było coś, co wprawiało go w stan lekkiego uniesienia. Każdą taką „ciekawą” znajomość zapisywał na karteluszce, którą wyciągał z jakichś zakamarków kieszeni, a potem chował starannie do portfela. Śmieszyły mnie te jego zapiski, ale udawałem, że traktuję je poważnie. Czy sam zresztą nie robiłem podobnie, puszczając w pamięci film, na którym twarze i ciała dziewcząt przesuwały się dość chaotycznie?
Im lepiej poznawałem Mirona, tym bardziej przekonywałem się, jak bardzo podobny jest do mnie, kiedy miałem tyle lat co on teraz. Tylko że ja nigdy nie byłem nieśmiały. Poza tym jednak wiele się zgadzało. Ta ciągła pogoń za wrażeniami, wciąż niezaspokojona potrzeba erotycznej ekscytacji, ciekawość, jaka okaże się kobieta, którą los postawił na naszej drodze, upodabniały nas do siebie. Wciąż jeszcze byłem przecież typem mężczyzny, który zewnętrznie rozproszony i wciąż poszukujący, wewnętrznie skupia się na obrazie tej jednej, idealnej kobiety. Jaka jednak jest ta kobieta idealna? To właśnie próbowaliśmy z Mironem ustalić.
– Doświadczona – twierdził Miron.
– Tak – przytakiwałem, dziwiąc się, że moje upodobania tak się zmieniły. Ale skoro sami mieliśmy coś dziecięcego tuż pod skórą i byliśmy infantylni, dojrzała kobieta mogła dać to, czego nam brakowało.
– Zdecydowana, czego chce naprawdę.
– A czego chce? – spytałem.
– Seksu ze mną – zdobywał się na odwagę.
– Oryginalna, niepowtarzalna – dorzucałem i na tym zatrzymywaliśmy się trochę dłużej.
Byłem zdania, i starałem się przekonać o tym Mirona, że najważniejsze w spotkaniu z kobietą są uczucia, a te pobudza coś, czego nie doznaliśmy z żadną inną, tylko z tą właśnie. Przekonały mnie o tym wieloletnie doświadczenia z dziewczętami, które nie miały jeszcze własnego oblicza. Były płaskie i nieciekawe, ponieważ zbyt mało doświadczyły i nie znały swoich własnych możliwości. Ale nawet tu można było doznać czegoś niezwykłego, i o tym opowiadałem mojemu koledze. Słuchał z uwagą, ale najwyraźniej subtelność moich spostrzeżeń nie robiła na nim dość silnego wrażenia. Był młody, pełen powstrzymywanych pragnień, i potrzebował czegoś konkretnego. W tym jednak przeszkadzała mu ta nadmierna nieśmiałość. Współczułem mu, ale wszelkie moje usiłowania, żeby natchnąć go odpowiednią dawką agresji, były nieskuteczne w obliczu spotkania z rzeczywistym obiektem jego westchnień.
Było kilka dziewcząt i młodych kobiet, które zwróciły na niego uwagę, ale on z kolei nie interesował się nimi, i tak męczył się od dłuższego czasu, a rejestr jego seksualnych spełnień wyglądał skromnie. Starałem się podnieść go na duchu, ale nie mogłem zarazem przesadnie chwalić jego wyborów. Były przypadkowe i nie obiecywały zbyt wiele rozkoszy. Może jednak wcale nie chodziło o erotyczną, lecz jakąś inną satysfakcję. Miron, zajęty głównie poszukiwaniem kobiety i dostosowaniem jej obrazu do jakiegoś wzorca, który nie jego samego, ale innych raczej miał zadowolić, gubił po drodze całą przyjemność płynącą z intymnych spotkań. I to znałem. Ja także popełniałem podobne błędy. Jednak wiedziałem, że trudno mi będzie wytłumaczyć temu chłopcu, o co tak naprawdę chodzi w miłości, tym bardziej że do tej pory sam tego dobrze nie wiedziałem.
I tak spędziliśmy wieczór na rozmowie o kobietach i nie tylko, a osoba Olimpii to zanikała, to znów pojawiała się w nieoczekiwanych konfiguracjach.
Kiedy Miron wreszcie wyszedł, musiałem przyznać, że Olimpia na dobre zagnieździła się w moim życiu, choć sposób, w jaki to zrobiła, określiłem jako dość pokrętny. Już kiedy zmorzony całym dniem prawie zasypiałem, zadzwoniła moja mama. Chciała, żebym na początku tygodnia załatwił coś u notariusza. Obiecałem, że jej pomogę, wysłuchałem krótkiej opowieści z życia dalszych krewnych i nie odnotowałem nawet momentu odkładania słuchawki, ponieważ nagle zapadłem w sen.
Po kilku godzinach przyśniło mi się, że grzebię w ziemi. Jest miękka i ciemna. Natrafiam na coś twardego i wyciągam złotą monetę. W głębi widać ich więcej, małych i dużych. Wokół zbierają się ludzie. Złota jest wiele. Przesypuję je w rękach i słyszę charakterystyczny dźwięk metalu. Okazuje się, że kopię w fundamentach własnego domu. Obudziłem się w środku nocy. Księżyc zaglądał do okna. Zasnąłem natychmiast i przespałem bez snów do rana.
W poniedziałek wczesnym popołudniem wsiadłem do tramwaju na Towarowej i zastanawiałem się, na którym przystanku mam wysiąść. Gapiłem się w okno. Dzień był szary, wczesnowiosenny. Jeszcze ostatnie łachy brudnego śniegu leżały na poczerniałych trawnikach, choć coś już lekko zieleniło się na gałęziach drzew. Takie dni nie mają wiele uroku, ale czasem wiatr przynosi szczególny zapach czegoś spalonego, a zarazem niezwykle świeżego, i wtedy ogarnia nas nagła radość. Takie powiewy wyczułem tego właśnie dnia. Kątem oka zobaczyłem wsiadającą do tramwaju kobietę, która stanęła naprzeciwko mnie i także zagapiła się w okno. Miała na sobie białą kurtkę z kapturem i białą czapkę. Zatrzymałem na niej wzrok i ona także spojrzała na mnie. Uśmiechnęliśmy się do siebie przelotnie, jakbyśmy mieli jakąś wspólną tajemnicę. Nie wiem, dlaczego przyszło mi to do głowy, przecież nigdy jej nie widziałem, a szansa, że się poznamy, była żadna. I rzeczywiście, odwróciła się do mnie tyłem. W jakiś czas potem był przystanek, na którym wysiadałem. Przesunąłem się do przodu i wychodząc, spostrzegłem, że nieznajoma także tu wysiada.
Znalazłem się na rogu Okopowej i Leszna. Rzadko tu bywałem. Zastanowiłem się nawet, czy byłem tutaj kiedykolwiek. Dziwne i nieprzyjemne miejsce. Pozory wielkomiejskości, a zarazem rozległe niezabudowane przestrzenie sprawiały, że chciało się stąd odejść szybko jak najdalej. Szedłem, kierując się w stronę Żytniej. Przystanąłem na czerwonych światłach przed skrzyżowaniem z plątaniną tramwajowych szyn. Tuż przede mną stała kobieta w białej kurtce. Widziałem tylko zarys jej sylwetki i kaptur naciągnięty na głowę. Nie wiem, dlaczego wyobraziłem sobie, że kładę rękę na jej ramieniu, a ona odwraca się do mnie. Zupełnie nie mogłem przypomnieć sobie jej twarzy. Nagle jakiś chłopak obok, nie czekając na zielone światło, wyrwał się do przodu, wprost pod nadjeżdżający tramwaj. Usłyszałem krzyk kobiety i jej ruch w stronę chłopaka. Zdążył. Tramwaj, nerwowo dzwoniąc, toczył się po torach. Zapaliło się zielone światło. Osoba przede mną ruszyła do przodu i w tym momencie zobaczyłem, że inny tramwaj, skręcający w lewo, mając, nie wiedzieć czemu, prawo pierwszeństwa, nie zatrzymuje się i... Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła, wyciągnąłem rękę, a nieznajoma cofnęła się gwałtownie, unikając pewnej śmierci pod kołami tramwaju. Odetchnąłem z ulgą, choć czułem, że drżenie przebiega mi przez ramię i spływa gdzieś w okolice piersi. Odwróciła się i powiedziała: „Co za straszne miejsce. Tu można stracić...”, nie dosłyszałem, czy powiedziała życie, czy serce, czy może jeszcze coś innego. Po chwili była już daleko, a ja wciąż jeszcze chwytałem oddech jak po szybkim biegu.
Idąc dalej ulicą, przypominałem sobie sekwencje zdarzenia. Młody chłopak, kobieta i ja połączeni zostaliśmy jakimiś dziwnymi więzami. Zdarzenie to miało swój własny rytm, szybki jak mgnienie oka i powolny, kiedy się puszczało film pamięci. Kim jest kobieta w białej kurtce, zastanawiałem się. Czy spotkam ją jeszcze kiedyś? Było to tak mało prawdopodobne jak fakt, że zetkną się ze sobą punkty biegnące po dwóch równoległych. No, może trochę mniej nieprawdopodobne...
Z trudem znalazłem biuro notarialne, w którym miałem odebrać dla matki jakieś papiery. Pani notariusz wyszła do mnie w rozdeptanych pantoflach i wyjątkowo niegustownej sukience, która przypominała coś, co nazywają podomką. Była milcząca i nieprzyjazna. Wyszedłem po dłuższej chwili, na szczęście z tym, po co tu przyszedłem, i pojechałem do matki.
Dawno u niej nie byłem, nawet nie dlatego, że ją zaniedbałem. To ona wyjechała z mężem na dłuższy czas za granicę. Otworzyła mi, jak zwykle elegancka. Nie zmieniła się przez ten czas i nadal wyglądała bardzo dobrze. Kiedy skończyła sześćdziesiąt lat, oznajmiła, że przestaje się przejmować swoim wyglądem, ale nie bardzo jej wierzyłem. Dbała o siebie, to było widać, tym bardziej że jako aktorka przeżywała długo oczekiwany czas, kiedy nadszedł prawdziwy sukces. Ten sukces nie oznaczał popularności, ale role, które dawały jej prawdziwą satysfakcję. Grała teraz starzejące się kobiety, kobiety zawiedzione, kobiety tragiczne, ale zawsze bogate wewnętrznie i pełne wyrazu. Na to czekała nie tylko moja mama, ale i ja. Od dawna życzyłem jej takich właśnie ról.
Położyłem papiery, o które prosiła, i usiadłem na krześle przy biurku. Mama podała herbatę i poczęstowała mnie konfiturami, które sama zrobiła. Doceniłem to, bo nie przypominałem sobie, żeby dawniej kiedykolwiek zajmowała się kuchnią. Czy teraz chciała być nie tylko aktorką, kobietą sukcesu, ale także panią domu?
– Wiesz, jestem szczęśliwa – powiedziała w pewnej chwili.
– Cieszę się. Zawsze chciałem, żebyś dostawała role z prawdziwego zdarzenia.
– Ja nawet nie o tym myślę. – Uśmiechnęła się. – Chodzi mi o uczucia. To moja ostatnia miłość i jestem szczęśliwa – powtórzyła, jakby cieszyło ją samo wymawianie tego słowa.
– Skąd wiesz, że ostatnia? Jeszcze zmierzch nie zapadł.
Spojrzała na mnie tak, że pożałowałem tej nietaktownej uwagi. W jej wzroku dostrzegłem jednocześnie przestrach, prośbę, ostrzeżenie.
– Ależ ja chcę, żeby była ostatnia. Tyle było chwil szczęścia odłożonych na potem, że już nie chcę czekać. Chcę być szczęśliwa właśnie teraz – mówiła, a ja patrzyłem na nią z podziwem.
Mało kto w jej wieku kocha tak, jakby od tego zależało wszystko. Jakby od tego zależało, zawahałem się, zbawienie duszy.
– A ty – popatrzyła na mnie – jesteś szczęśliwy?
Skuliłem się pod jej uważnym spojrzeniem. Co to jest szczęście? – zastanowiłem się. Nie próbowałem oczywiście odpowiadać na to pytanie, ale przecież myślałem o szczęściu i w duchu prosiłem, żeby mnie nie omijało. Czy jednak starałem się być szczęśliwy i co tak naprawdę robiłem, żeby osiągnąć szczęście i przeżywać je w pełni, kiedy nadchodziło? Musiałem przyznać, że nie umiałem być szczęśliwy i że rację mają ci, którzy twierdzą, że robimy w życiu więcej, żeby uniknąć cierpienia niż żeby osiągnąć szczęście. I w ten sposób smutek i lęk przed bólem zajmują więcej miejsca w naszych myślach niż radość i ufność, że warto żyć.
– Byłeś takim miłym i ładnym dzieckiem – rozczuliła się. – Bardzo chciałam, żeby ci się w życiu powiodło, ale nie umiałam cię dość dobrze do niego przygotować. Zamiast dać ci siebie, znosiłam fury zabawek i zostawiałam cię z nimi samego. Pamiętasz swoją ulubioną lalkę? – spytała nieoczekiwanie.
– Lalkę? Jaką lalkę?
– Och, nie pamiętasz?
– Nie – odpowiedziałem.
Poczułem się idiotycznie. Mama rzadko wspominała dawne czasy, a o moim dzieciństwie nie mówiła prawie nigdy.
– Zresztą to było tak dawno. Nie wiem, po co męczę cię tymi szczegółami sprzed lat. Teraz muszę się zająć sobą i swoją miłością. To dla mnie najważniejsze. Nie mogę wciąż myśleć o tym, jak się przypodobać innym, jak dostosować się do świata. Niech świat przystosuje się do mnie – powiedziała i zaczęła się śmiać.
W jej śmiechu była radość i coś młodego, o czym ja sam już dawno zapomniałem, choć byłem o całe życie młodszy od niej.
Wyszedłem od mamy podniesiony na duchu. Dawno już nie czułem się tak lekki i swobodny. Nawet pogoda się zmieniła. Słońce wyszło zza chmur, skądś nadleciał wiatr pachnący dymem, tak jakby gdzieś daleko ktoś palił ognisko. Na placu Bankowym wiało całkiem mocno. Chłopak, który zarabiał, grając na gitarze, śpiewał właśnie piosenkę Stachury. Doleciały do mnie słowa refrenu: „Jest już za późno, nie jest za późno...” I w tym także dostrzegłem tajemniczy rytm. Kiedy dwie godziny wcześniej wysiadałem na placu, żeby iść do domu mojej matki, chłopak siedział tu także i śpiewał tę samą piosenkę. Wówczas z refrenu pozostała mi fraza: „Jest już za późno”, teraz zanuciłem pod nosem: „Nie jest za późno”.
– Nie jest za późno – powtórzyłem na glos, aż ktoś spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Przechodząc obok chłopca, rzuciłem mu więcej niż zwykle i powiedziałem: – Nie jest za późno. Wiatr zagłuszył moje słowa i chłopak ich nie usłyszał, mimo to uśmiechnął się do mnie i uniósł lekko gitarę w geście porozumienia.
Niepokojący refren piosenki towarzyszył mi przez wiele godzin, choć same słowa uleciały i pozornie wcale o nich nie myślałem.
Kiedy matka spytała o moją ulubioną zabawkę, powiedziałem, że jej nie pamiętam. To nieprawda. Pamiętałem, tylko nie chciałem się do tego przyznać nawet przed samym sobą. W dzieciństwie miałem lalkę, którą porzuciłem, kiedy zacząłem chodzić do szkoły, ale zanim to nastąpiło, właśnie ona była najwierniejszą towarzyszką mojej dziecięcej samotności. Troszczyłem się o nią tak, jak chciałem, żeby troszczono się o mnie. Opowiadałem jej bajki, karmiłem, myłem i układałem do snu. Była niema, ale miała długie aksamitne włosy i dołeczki w buzi. Zawsze pozwalała się przytulać, spała obok mnie i z pewnością śniła te same sny. Nazywałem ją Śpiącą Królewną. Gdzie była teraz? W jakiej szafie, w jakim tekturowym pudełku, w piwnicy czy na strychu? Poczułem tęsknotę – za bliskością, za bezpieczeństwem, za dawno minionym dzieciństwem.
Tak minęło kilka dni. Któregoś wieczoru zadzwonił telefon. Odebrałem go lekko zniecierpliwiony, chcąc szybko spławić rozmówcę, gdyż czekało mnie jeszcze jakieś ważne tłumaczenie. Odezwał się znany mi już głos. Natychmiast przestałem myśleć o pracy, zamieniając się cały w słuch. Moja nieznajoma pytała o list i zgodnie z prawdą powiedziałem jej, że Nika wyjechała w dłuższą podróż. Miałem ochotę trochę się z nią poprzekomarzać, ale najwyraźniej przebrałem miarę. Odłożyła słuchawkę, zanim się zorientowałem i znów nie zdążyłem zdobyć jej numeru telefonu. Długo nie mogłem zasnąć, zły na siebie i swoje głupie gierki. Na swoją obronę miałem tylko jedno. Intuicja podpowiadała mi, że osoba ta znów zadzwoni, a ukrywając przed nią to, co najbardziej ją interesuje, tylko rozbudzam w niej chęć, żeby wreszcie zdobyć to, czego pragnie.
Taka najwyraźniej była moja strategia, z czego sam do końca nie zdawałem sobie sprawy. Nawet Olimpia pragnęła mnie coraz gwałtowniej może właśnie dlatego, że odmawiałem jej tego, co z nadzwyczajną łatwością dawałem innym, o wiele mniej atrakcyjnym kobietom.
– Pytasz mnie po raz kolejny, dlaczego jesteś niedojrzały. To, że wiesz o tym, już jest twoim wielkim osiągnięciem. Mało kto zdaje sobie z tego sprawę – powiedziała Olimpia, kiedy niedługo potem, wbrew własnym zapewnieniom, znów ją odwiedziłem. – Dlaczego nie umiemy dorosnąć? Sama zadaję sobie to pytanie.
– Zamilkła na dłuższą chwilę. – Może kieruje nami nieuświadomione poczucie, że w ten sposób powracamy do utraconego raju? Powielanie wciąż tego samego wzoru sprawia, że tkwimy w jednym miejscu w złudnej nadziei na odzyskanie tego, co zostało bezpowrotnie stracone.
– ...bezpowrotnie stracone... – powtórzyłem bezwiednie.
– Może jednak nie całkiem – szepnęła. – Może rajski ogród jest do odzyskania? Trzeba go opuścić i świadomym działaniem stworzyć w sobie miejsce na pełnię. Nasze dążenie do pełni jest odzyskiwaniem raju, z którego nas wygnano, a osiągnięcie tego stanu to rodzaj cudu...
Patrzyłem na Olimpię z uwagą. Mówiła o tym, o czym myślałem skrycie, ledwie wierząc w sens własnych myśli. Potwierdzała coś, co mgliście przeczuwałem. I to mówiła kobieta, której się bałem i z którą nie chciałem nawiązywać żadnych intymnych więzi. Może jednak coś nas łączy, pomyślałem.
– Wróćmy jednak do twojej niedojrzałości – powiedziała. – Coś chyba się stało w twoim życiu, kiedyś, na początku. To nie musiało być złe ani bolesne. Może jakieś zwykłe zdarzenie zostało opromienione blaskiem pierwszego wrażenia. Nie chcesz i nie możesz tego zapomnieć, i wracasz wciąż i wciąż do tamtej chwili – mówiła dalej.
Czułem, że między nami pojawiło się jakieś nieoczekiwane wzruszenie. Oczy Olimpii pociemniały, spojrzenie złagodniało. Patrzyłem na jej usta, które miękko układały się w kształt słów raj, cud, pełnia. Cóż, zdawało mi się, że trochę znam kobiety. Jednak Olimpia najwyraźniej potrafiła mnie zaskoczyć. Moje zaskoczenie było tym większe, gdy raptownie zmieniła ton. Przed chwilą jej głos rozluźniał moje ciało i usypiał czujność, teraz nagle postawił mnie na baczność. Mówiła głośno i stanowczo:
– Udajemy, że żyjemy naprawdę. Nasze życie jest nędzną imitacją.
– Ja tego nie czuję – próbowałem protestować.
– Nie czujesz, bo żyjesz na niby. Żyjemy według przepisu na idealny kicz. Wiesz, co to jest kicz? – prawie krzyknęła.
– Twór udający coś, czym nie jest – powiedziałem słabnącym głosem.
– Ludziom się zdaje, że żyją, formując swój świat, ale on wciąż pozostaje nieuformowany. Więc narzekają, że świata nie da się uładzić, i piętrzą przed sobą kupę gruzu. Zamiast budować – burzą, zamiast dojrzewać kultywują niedojrzałość, zamiast odpowiedzialności wolą trwanie w sztywnych regułach, zamiast wolności dowolność, a zamiast miłości – wybierają miłostki. – Olimpia wskazała palcem na mnie.
Nikogo innego tu nie było i jako jedyny obiekt jej moralizatorskiej pasji poczułem się fatalnie. Z całą siłą wróciły lęki i kompleksy. Znów byłem małym, zagubionym facetem, którego ta straszna kobieta dosłownie wgniatała w ziemię. Postanowiłem z tym skończyć. Poderwałem się z fotela. Ona jednak była szybsza. Chwyciła mnie za rękę i przytrzymała. Poprosiła, żebym usiadł, bo chce mi o czymś powiedzieć. Przysiadłem, w każdej chwili gotów do odwrotu, a ona zaczęła się zwierzać. Tego się nie spodziewałem. Nie byłem pewien, czy chcę słuchać. Poczułem, że nie mam prawa wnikać w jej intymne życie, ale ona patrzyła na mnie błagalnie. Rozumiałem tę naglącą potrzebę opowiadania o sobie. Ulegałem jej nieraz i wiedziałem, że mimo wszystko zwierzenia dobrze robią naszej zakompleksionej psyche.
– Nawet nie wiesz, jakie trudne mam życie – zaczęła Olimpia. – Rozwiodłam się, kiedy miałam dwadzieścia pięć lat, i od tamtej pory próbuję znaleźć kogoś na poważnie, ale bezskutecznie. Nie mam dziecka, bo mężczyźni, których spotykam, nie chcą być ojcami. Chcę pomagać ludziom, którzy podobnie jak ja mają problemy z tworzeniem związków, ale zaczynam tracić wiarę w skuteczność moich działań. A zresztą, czy można pomóc komuś, jeśli ten ktoś nie chce pomóc sam sobie?
Przyznałem jej rację. Każdy musi sobie radzić sam i tylko głęboka potrzeba zmiany może sprawić, że nasze życie się odmieni. Ale co z tym nieszczęsnym wzorem, który powielamy wciąż od nowa i od którego zwykle nie potrafimy się wyzwolić? Może jednak pamięć tego wzoru, który otrzymujemy na początku życia, nazwać musimy naszym losem, pomyślałem.
– Jak ci pomóc?
Potrzebuję dużo bezinteresownej miłości. Tak samo zresztą jak i ty. – Spojrzała na mnie ciepło. – Wszyscy jesteśmy przecież dziećmi, które chcą, żeby się o nie troszczyć i kochać je. Dotykamy się i głaszczemy, próbujemy siebie przekonać, że jesteśmy kochani i bezpieczni, ale już nic nie pomoże na to pierwsze i ostateczne wygnanie, które dokonało się kiedyś, w zamierzchłych czasach, kiedy po raz pierwszy matka pozostawiła nas samych.
I znów musiałem się z nią zgodzić. Jednak nic nie powiedziałem. W moim spojrzeniu wyczytała aprobatę. Chciałem nawet dotknąć jej ręki, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili.
– Zawsze lubiłam mężczyzn – powiedziała. – Może dlatego, że mają rzadką cechę: nie zagubili zdolności do zabawy. Mężczyzna jest ciekawy jak dziecko, ale czasem też, jak dziecko, bywa tyranem. Ten pierwszy pociąga mnie jako kobietę, ten drugi jako psychiatrę. Ale ja jestem przede wszystkim kobietą. – W jej głosie zabrzmiała skarga.
Mogłem teraz powiedzieć coś miłego o jej kobiecości, ale wolałem nie ryzykować i wybrałem milczenie. Chyba nie oczekiwała ode mnie w tej chwili niczego innego. Czułem, że to ona chce mówić.
– Akceptacja jest najlepszą rzeczą, jaką możemy dać sobie nawzajem. Przekonałam się, że nie trzeba zmieniać innych na siłę. Każdy ma w sobie kilka warstw. Te zewnętrzne można zdjąć niczym łupiny, ale wewnątrz natrafimy zawsze na coś, czego nie da się odrzucić. Ja nie chcę nikogo zmieniać, chcę go poznać i zaakceptować takiego, jaki jest. Ale problem w tym, że inni tego nie wiedzą, nie ufają sobie nawzajem. Są poszarpani przez życie, podejrzewają siebie o najgorsze zamiary. Trudno mi pracować w takich warunkach, ale jeszcze trudniej żyć.
Długą chwilę Olimpia mówiła o ludzkiej nieufności, ale miałem wrażenie, że właściwie mówi o czym innym i że rozpaczliwie pragnie mi się z czegoś zwierzyć.
– Dlaczego rozstałaś się z tym mężczyzną, o którym nie chciałaś mi nic powiedzieć? – spytałem nagłe, sam dziwiąc się swojej odwadze.
Spojrzała speszona. Uniosła ręce do góry, jakby chciała się osłonić przed moim natręctwem, nabrała głęboko powietrza, ponieważ cały czas wstrzymywała oddech, i powiedziała dziwnie wysokim, prawie dziewczęcym głosem:
– On nie mógł się ze mną kochać.
– Dlaczego? – Nie bardzo rozumiałem, co miała na myśli.
– Był impotentem.
Teraz ja wstrzymałem oddech i poczułem lekki niepokój wypływający z głębi brzucha. Żaden facet nie lubi tego tematu i w popłochu go omija.
– To przeze mnie. I to nie pierwszy raz.
– Nie oskarżaj siebie.
– Kiedy to prawda. Wszyscy oni ze mną tracą siłę. I uciekają. – Jej głos zadrżał od tłumionego płaczu. – Rozumiem ich. Przecież dla mężczyzny to traumatyczne przeżycie, coś, o czym nie myśli, o czym mówi: „mnie to nie spotka”, ale co odczuwa jako wielkie zagrożenie.
Patrzyłem na nią i milczałem. Przez głowę przebiegały mi idiotyczne myśli. Olimpia już ze mnie zrezygnowała i dlatego mi to mówi, pomyślałem i rozluźniłem się. Nie, ona jest tak zdesperowana, że wyznała mi to, mając nadzieję, że będę chciał udowodnić swoją męskość. Postawiła wszystko na jedną kartę, bo za wszelką cenę pragnie mnie zdobyć. Spiąłem się, ale nadal tkwiłem nieruchomo. Teraz nie mogłem uciec. Byłem w potrzasku. Po chwili trochę się uspokoiłem i obserwując jej twarz ze smutnie opuszczonymi kącikami ust i rozpaczą w oczach, stwierdziłem, że jestem podłym egoistą. Bałem się o swoją wolność, a przecież miałem przed sobą istotę, która cierpi. Zrobiło mi się jej żal. I wtedy wpadłem na szatański pomysł.
Wiosna tego roku nadchodziła powoli. Przenikliwe zimno ustępowało cieplejszym dniom. W powietrzu czuło się wtedy zapach czegoś świeżego, młodego i pełnego nadziei. Wiedziałem, że coś mnie czeka, i ufałem, że to będzie dobre. W takie właśnie dni zastanawiałem się, czy to, co się jeszcze nie wydarzyło, należy już do istoty rzeczywistości, czy nie. Bo jeśli tak, to wystarczy tylko czekać, a jeśli nie, to... Cóż, nie warto było sobie łamać tym głowy. W takie dni czułem się znów jak dawniej, młodo i beztrosko. Tym chętniej spotykałem się z Mironem. Wiosenne dni nie potrafiły, co prawda, rozjaśnić jego pochmurnej młodości, ale mnie te mroczne nastroje nie przeszkadzały. Miałem poza tym wobec niego pewne plany.
Następnego dnia po burzliwym spotkaniu u Olimpii szedłem z Mironem przez Ogród Saski. Jak zwykle rozmawialiśmy o kobietach. Było wczesne przedpołudnie, słońce przygrzewało i stada wróbli umykały nam spod nóg z głośnym szczebiotem. Czułem przypływ energii, który u mnie objawia się zwykle falą ciepła promieniującą z okolic lędźwi w kierunku serca. Zawsze wtedy mam ochotę na coś szczególnego. Wyobraźnia podsuwa mi obrazy, które nazywam „kreskami przyzwoitości”. Chodzi o to, że jest w nich zawsze element czegoś niestosownego i trzeba go poddać swoistej cenzurze, czyli wykreślić. Do takich momentów należy na przykład powtarzająca się wizja szkolnej klasy i mnie siedzącego w ławce. Nie byłoby w tym nic dziwnego, przecież połowę naszego młodego życia spędzamy w szkole, gdyby nie fakt, że naprzeciwko mnie siadała nauczycielka historii, wyjątkowo wredna, a co dziwniejsze, wyjątkowo ładna kobieta, i unosząc wysoko spódnicę, rozchylała nogi. Czułem silne podniecenie, a swoją ekscytację uważałem za nieprzyzwoitą.
Czasem opisywaliśmy sobie z Mironem nasze erotyczne wizje i opowiadaliśmy o dziwnych przypadkach własnych lub cudzych. Tego dnia, rozleniwiony kwietniowym ciepłem, przypomniałem sobie pewną kobietę, która zrobiła na mnie szczególne wrażenie. Po dwóch spotkaniach w pubie zaprosiłem ją do siebie. Moja znajoma weszła do mieszkania, zdjęła buty i pomaszerowała do kuchni, gdzie zmyła wszystkie naczynia, które czekały w zlewie od poprzedniego wieczoru. Zrobiła przegląd lodówki, udzielając mi dobrych rad. Następnie wytarła kurze w pokoju, po czym rozebrała się, układając wszystko starannie w kostkę, wzięła prysznic i położyła się do łóżka. W łóżku zachowywała się równie swobodnie, jak w moim mieszkaniu. Opuszczając mnie następnego dnia rano, wyprasowała moje koszule, wyszorowała łazienkę i w ostatniej chwili oddała mi się, oparta o ścianę przedpokoju.
Opowiedziałem to Mironowi, a on spytał, co w tym było nieprzyzwoitego.
– Fakt, że mnie to wszystko wyjątkowo podnieciło – odpowiedziałem i śmialiśmy się przez dłuższą chwilę, strasząc dzikie kaczki, które obsiadły alejki parku.
Miron zrewanżował mi się jakąś zabawną historią, co do której miałem podejrzenia, że nie jemu się przytrafiła.
– Najbardziej cenię w kobiecie charakter i to coś wyjątkowego... – powiedział, kończąc, i roześmiałem się w duchu. Powtarzał właśnie to, co wbijałem mu do głowy od dłuższego już czasu.
– Poznałem pewną kobietę całkiem wyjątkową – zacząłem.
– Byłeś z nią? – spytał.
– Nie, i nie zamierzam.
– Brzydka?
– Wręcz przeciwnie. Ładna i do tego z dużą klasą. Ale nie w moim typie.
– Czym się zajmuje?
– Psychoterapią. Studiowała w Stanach, tam zrobiła karierę, pewnego senatora wyciągnęła z psychozy, pracowała ze sławnymi aktorami, ale postanowiła wrócić do Polski.
– Co jest w niej takiego szczególnego?
– To trudno opowiedzieć, trzeba ją poznać.
– Poznaj mnie z nią.
– Daj spokój, stary. To kobieta nie dla ciebie. Trudny orzech do zgryzienia. Jest na topie – powiedziałem i machnąłem ręką, jakbym chciał ostatecznie uciąć naszą rozmowę.
Jeszcze przez chwilę szukałem argumentów i tłumaczyłem, dlaczego odradzam mu kontakty z moją znajomą. Im goręcej twierdziłem, że nie powinien mnie nawet prosić o umożliwienie mu poznania jej, tym bardziej nalegał. O to mi właśnie chodziło. Całą drogę do biura zajęła nam ta dziwna rozmowa. Przez resztę dnia patrzył na mnie z wyrzutem, a ja zastanawiałem się, jak działać dalej.
Wieczorem zadzwoniłem do Olimpii. Głos miała pogodny i rozmawiała ze mną tak, jakby nic się między nami wcześniej nie wydarzyło. Musiałem przyznać, że ją podziwiam i jak zwykle, kiedy rozmawialiśmy przez telefon, powiedziałem jej kilka ciepłych słów. Wreszcie, na koniec, wspomniałem, że mam do niej pewną prośbę, ale to innym razem. Prosiła mnie, żebym powiedział, o co chodzi, właśnie teraz, i nasza rozmowa wydłużyła się nieprzyzwoicie do godziny.
– Chodzi o mojego przyjaciela z pracy. Świetny chłopak – powiedziałem. – Ma problem. Czy mogłabyś dyskretnie się nim zająć? – Wytłumaczyłem jej, że nie chodzi o fachową poradę, tylko życzliwą rozmowę, i to taką, żeby się nie zorientował, że chce mu się pomóc.
– Co to za problem? – spytała.
– Grozi mu załamanie nerwowe. Cierpi na samotność. Jest młody, szuka kobiety, ale wiesz, jakie teraz są dziewczyny. Wszystko szybko, jednoznacznie, tak to tak, nie to nie, a on jest nieśmiały. I wierzy w miłość.
Usłyszałem lekkie westchnienie. Olimpia milczała.
– Więc jak będzie? – spytałem.
– Sama nie wiem. Jemu pomogłaby jakaś miła zakochana dziewczyna.
– Tylko gdzie teraz taką znaleźć?
Ostatecznie Olimpia dała się przekonać i ustaliliśmy, że umówię się jednocześnie z nią i z Mironem w tym samym miejscu. Oni poznają się niby przypadkiem, a ona weźmie sprawę w swoje ręce, jeśli oczywiście uzna, że będzie mogła jakoś pomóc. Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do Mirona.
– No dobra – powiedziałem. – Poznam cię z moją znajomą. To może być dla ciebie dobra szkoła. Ale za nic nie ręczę.
– Masz jakiś pomysł?
– Nie mam żadnego. Kieruj się intuicją. I daj jej mówić. A kiedy będzie chciała, żebyś ty mówił, nie ukrywaj niczego. To robi wrażenie.
Moje rady mogły pomóc, ale mogły też zaszkodzić. Jednak wiedziałem, że życie bywa nieprzewidywalne i wszystko jest możliwe.
Kiedy dwa dni później Miron pojawił się w „Telimenie”, siedziałem tam już od pół godziny z Olimpią. Pamiętam, że miała wtedy jeden z tych swoich momentów, kiedy męczył ją atak freudowskich omyłek. Zamiast „skutki” mówiła „sutki”, zamiast „organizm” – „orgazm”. Mimo to byliśmy w świetnych humorach i śmialiśmy się z tego. Miron przyszedł w odpowiedniej chwili. Wszyscy udaliśmy zaskoczenie. Posadziłem go naprzeciwko Olimpii. Dałem mu kwadrans na oswojenie się i pod pretekstem jakiejś sprawy, którą zapomniałem załatwić, ulotniłem się wkrótce. Nawet nie byli tym specjalnie zmartwieni. Uśmiechnąłem się sam do siebie, kiedy odwracając się jeszcze na odchodnym, zobaczyłem ich głowy lekko pochylone ku sobie. „Trzymaj się, chłopie” – powtarzałem w duchu, dodając Mironowi otuchy. Co do Olimpii, byłem spokojny. Lubiła mężczyzn, to pewne, a Miron był naprawdę przystojnym chłopcem.
Jeszcze tego samego dnia miałem od nich telefony. Każde z nich mówiło o wszystkim, tylko nie o tym spotkaniu. A jednak czułem, że dzwonili, bo chcieli dowiedzieć się ode mnie czegoś więcej o sobie nawzajem. Wyszedłem naprzeciw ich niewypowiedzianym życzeniom. Ostatecznie z Olimpią rozmawiałem o Mironie pół godziny, z Mironem o Olimpii nawet nieco dłużej.
Dlaczego właściwie popchnąłem tych dwoje ku sobie? Przecież nie tylko dlatego, że bałem się Olimpii, ani dlatego, że chciałem pomóc Mironowi w jego młodzieńczych zmaganiach z własnymi uczuciami, na pewno też nie dlatego, że lubiłem miłosne intrygi, choć każdy z tych powodów byłby wystarczający. Ja sam czułem jakiś niepokój i coraz silniejszą potrzebę zmiany. To mnie dokuczała głęboka samotność, to moje myśli były rozbiegane i niejasne, to ja nie wiedziałem, co począć z moimi własnymi, wciąż niezaspokojonymi uczuciami.
Chciałem się zmienić, a zarazem wszystko we mnie buntowało się przeciwko temu. Wobec upływającego czasu jesteśmy zwykle nieufni. Każda zmiana naszego wyglądu: utrata zęba, fałda na brzuchu, nowa zmarszczka, wprawia nas niezmiennie w zły humor. To, że zmiana nie oznacza jedynie straty, ale także zysk, że otwiera przestrzeń, w której można się poczuć nareszcie jak u siebie, to właśnie umykało mojej świadomości. Kiedy telefon wreszcie zamilkł, poszedłem zrobić sobie herbatę.
Na stole w kamionkowej misie leżały owoce. Poprzedniego dnia odłożyłem tam napoczętą cytrynę. Teraz spostrzegłem, że obsiadły ją muszki owocówki. Machnąłem ręką. Owady uniosły się w powietrzu, małe, ledwie widoczne, o lekko przezroczystych jasnobrązowych odwłokach, i natychmiast opadły z powrotem. Zawsze zdumiewała mnie ich tajemnicza natura, błyskawiczne mnożenie się i fakt, że pojawiają się nie wiadomo skąd, uparcie siadają na gnijącym owocu, przyśpieszając jego psucie się, a potem znikają. Skąd wzięły się o tej porze roku w mojej kuchni? Skąd wiedziały, że jest tu to, co lubią najbardziej, czyli lekko wyciśnięta połówka cytryny? Spojrzałem jeszcze raz, z obrzydzeniem, ale i ukrytym podziwem, na te drobne istoty, którym proces rozkładu najwyraźniej pomagał w niekończącej się przemianie.
Tego wieczoru miałem jeszcze do przetłumaczenia niewielki, ale ważny fragment artykułu. Z filiżanką aromatycznej herbaty przeszedłem do pokoju. Szukałem słowa na określenie czasu, w którym zawiera się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, ale w którym nie ma przemijania, lecz jednoczesność. Nie było takiego słowa nawet u starożytnych Greków, którzy czas obdarzali szacunkiem i podziwem. Ani chronos, mający w sobie następstwo, ani kairos, czyli nasze uczestnictwo w czasie, nie zbliżały się nawet do zjawiska, o którym myślałem. Było wiele rzeczy, które domagały się nazw, a jednak w naszym języku, a nawet w naszej kulturze, nie było dla nich miejsca. Mimo to zdarzały nam się, i to wcale nierzadko. Ciekawe byłoby, pomyślałem, znaleźć słowo na określenie odbicia w lustrze, obrazu zmarłej osoby we śnie, proroczych snów lub snów jednoczesnych. Nie wiem, dlaczego tamtego wieczoru moja myśl uporczywie krążyła właśnie wokół snów. Niektórym śniły się co noc, objawiając świat rządzący się własnymi zasadami, a mimo to język uparcie lekceważył senną rzeczywistość, co najwyżej odbierając jej prawo istnienia w określeniach takich, jak: urojenie, złudzenie, iluzja, mamidło, lub strasząc zmorą czy koszmarem. A przecież sny bywają rozkoszne, podniecające, inspirujące, wyzwalające. W snach stajemy się twórcami i odkrywcami tajemnych treści. Sny bywają naszymi przewodnikami. Hypnos, bóg snu, miał trzech synów, każdy z nich wcielał się w inne postacie, jeden ludzkie, drugi zwierzęce, dzięki trzeciemu śniliśmy o przedmiotach. I tu nasze współczesne języki nie nadążały za wyobraźnią starożytnych Greków.
Tamtej nocy intensywnie śniłem, ale kiedy obudziłem się rano, pamięć odmówiła mi posłuszeństwa. Senne obrazy tkwiły tuż pod powierzchnią, czułem je, nieomal widziałem, a jednak wciąż umykały. Męczyło mnie to. To była chyba niedziela, nie musiałem wychodzić z domu. Kręciłem się cały ranek, przechodząc z pokoju do kuchni i z powrotem. Nie miałem wyboru. W moim małym mieszkaniu wszystko mnie osaczało. I w pewnej chwili zadzwonił telefon. Drgnąłem, tak jakbym czekał na ten sygnał od chwili przebudzenia. Podszedłem jednak wolno, nagle rozluźniony, z wewnętrznym przekonaniem, że rozmowa z tym, kto dzwoni, przyniesie rozwiązanie.
Dzwoniła Śpiąca Królewna. Jej także tej nocy przyśnił się sen. Dziwna osoba. Od razu zaczęła mi ten sen opowiadać. I nagle coś się we mnie otworzyło. Obrazy, które uznałem już za stracone, zaczęły nieoczekiwanie wyłaniać się z zakamarków mojej pamięci. Stało się tak, ponieważ nieznajoma opowiadała sen, który ja śniłem tej nocy. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy w życiu.
Śniło mi się, że biegnę za wozem, w którym siedzą dwie młode kobiety. Już, już zbliżam się do nich, prawie chwytam, kiedy jedna z nich woła coś do woźnicy. Odwrócił się, na twarzy miał czarną maskę. Zaciął konia. Usłyszałem turkot i trzask, jakby bryka miała się rozpaść. Zostałem sam na drodze. Struktura i rytm tego snu były niezwykłe, a sens tajemniczy. Czy był to jeden sen rozłożony na dwa śnienia, czy też dwie nieświadomości spotkały się w jednym śnie? Kim mógł być człowiek w masce? Co tak naprawdę chciałem powiedzieć kobiecie siedzącej w wozie? „Niewyjaśniony sen jest jak list w zamkniętej kopercie” – mówi Talmud. Przecież to właśnie sen, który mi opowiedziała, był początkiem naszej dziwnej telefonicznej znajomości, a list w zamkniętej kopercie, który mi przysłała, wciąż leżał w mojej szufladzie. Czułem, że z tego wszystkiego musi coś wyniknąć. Być może nieznajoma będzie mogła odpowiedzieć na pytania, które mnie nurtują. Nie liczyłem na to, że spotkanie z nią rozwiąże wszystkie moje problemy, ale intuicja podpowiadała mi, żeby działać. Tym razem nie zdążyła odłożyć słuchawki. Umówiliśmy się w „Nowym Świecie” i zastanawiałem się, czy ta nazwa ma jakieś symboliczne znaczenie.
Zacząłem obmyślać różne warianty spotkania. Podchodzę do stolika, przy którym ona siedzi z książką w ręce. Ja przychodzę pierwszy, kładę kwiat na blacie. To będzie róża, ale jaki kolor wybrać? Ona się spóźnia. Wreszcie wchodzi i od razu wiem, że to ona... Zaczynamy rozmowę w lekkim tonie, ona jest rzeczowa albo romantyczna, albo nieuważna, może zdenerwowana... A jeśli to będzie typ urzędniczki w szarej garsonce albo jakaś nieśmiała brzydula, albo zabiegana mężatka? O tym nie pomyślałem. Przecież nic o niej nie wiem. Postanowiłem się rozluźnić i brać to, co los przyniesie. Jednak cały dzień byłem niespokojny, przewrażliwiony, a pamięć podsuwała mi obrazy kobiet, które odegrały w moim życiu ważną rolę. To, co złe, rozpłynęło się już dawno i została tęsknota, jakieś chwile opromienione ciepłym światłem, czułe wspomnienia.
Rano w biurze byłem rozkojarzony, z czego wynikły małe nieporozumienia. Już od trzeciej niecierpliwie spoglądałem na zegarek. Po piątej dyrektor chciał ze mną mówić, poszedłem do jego gabinetu i z trudem wyrwałem się o wpół do szóstej. Nie kupiłem kwiatu, mając nadzieję, że odnajdziemy siebie bez znaków rozpoznawczych. Na ulicach było sporo przechodniów, wychodzili właśnie z biur, i musiałem zwalniać kroku. Szedłem piechotą, bo widziałem z daleka, że nic nie nadjeżdża. W okolicach Ogrodu Saskiego zrobiło się luźno i mogłem przyśpieszyć. Im jednak bliżej byłem celu, tym bardziej zacząłem zwalniać. Miałem wątpliwości. Nagle spotkanie z nieznajomą wydało mi się bezsensowne. Szedłem oto, żeby spotkać się z osobą, której nigdy nie widziałem, ale z którą połączyła mnie tajemna więź.
Droga biegnie zawsze między dwoma punktami. Jednym z nich byłem teraz ja, drugim kobieta czekająca dwie przecznice dalej. To było blisko, jeśli liczyć w metrach, ale nieskończenie daleko, jeśli wziąć pod uwagę prawdopodobieństwo spotkania. Przecież mogłem stchórzyć i skręcić w Kubusia Puchatka, mogłem złamać nogę, natknąć się na kolegę, który mnie zatrzyma, a wtedy szansa, że spotkam się z kobietą śniącą dziwne sny, malała do zera.
Przyśpieszyłem. Było już pięć po szóstej. Kątem oka w głębi bocznej ulicy zauważyłem stojącą tyłem postać. Rozłożone szeroko ramiona i fiołkowa suknia były mi znane, ale jakby nierzeczywiste. Kobieta odwróciła głowę i na ułamek sekundy nasze spojrzenia się spotkały. W następnej chwili wychodziłem zza rogu Świętokrzyskiej i właśnie miałem skręcić w Nowy Świat, kiedy ku swemu zdumieniu dostrzegłem wchodzącą do kawiarni Olimpię. Nie zauważyła mnie, a ja cofnąłem się i zerknąłem do wnętrza przez szyby wielkich okien. Odwrócony tyłem do mnie, siedział w głębi Miron. Nie miałem wątpliwości, że czeka na Olimpię. A więc jednak! Moje spotkanie nie dojdzie do skutku. Tych dwoje umówiło się tu o tej samej porze, o której miałem się spotkać ze Śpiącą Królewną. Nie mogłem im zepsuć tej schadzki. W tym momencie byłem tu kimś niepożądanym. Zobaczyłem, jak Olimpia podchodzi do stolika, witają się czule i pochylają ku sobie. Odwróciłem się i przeszedłem na drugą stronę Nowego Światu. Stanąłem przed wystawą, udając, że coś oglądam, i zacząłem się zastanawiać. Chciałem już odejść, ale ciekawość była silniejsza. Musiałem przecież sprawdzić, czy moja nieznajoma czeka na mnie. Wróciłem więc w to samo miejsce, które dopiero co w popłochu opuściłem, i zerknąłem do wnętrza kawiarni. Zapalono już małe świeczki na stolikach i mogłem lepiej przyjrzeć się siedzącym. Wypatrywałem osoby z książką w ręce. I rzeczywiście, jakaś kobieta czytała, trzymając książkę nienaturalnie wysoko, być może po to, żeby można ją było zauważyć. Zaraz jednak położyła książkę na stoliku i spojrzała niecierpliwie na zegarek. Było piętnaście po szóstej. Nie dziwiłem się, że jest zła. Chciałem się jej przyjrzeć, ale ryzykowałem, że Olimpia, która siedziała bokiem do okna, może mnie zauważyć. Odszedłem kawałek, tym bardziej że przechodnie zaczęli mi się przyglądać. Po chwili wróciłem do swojego punktu obserwacyjnego. Była tam wciąż jeszcze i nawet się zdziwiłem, że czeka tak długo. Właśnie podnosiła do ust filiżankę i zajęta piciem, nie patrzyła na boki. Światło świecy odbijało się w kolczykach z cyrkonii. Nie widziałem zbyt dokładnie jej twarzy, ale zauważyłem, że jest pociągła i blada na tle ciemnych, wijących się włosów. Kobieta podniosła oczy i spojrzała w kierunku okien. Jej wzrok był nieobecny, prześliznął się po mnie bez wrażenia. Najwyraźniej nie przyglądała się facetowi, który stał po drugiej stronie okna.
Cofnąłem się i znów przeszedłem na drugą stronę ulicy. Stałem i obserwowałem drzwi kawiarni. Wreszcie wyszła, ubrana w płaszcz, i nie byłem całkiem pewien, czy to ona. Dopiero kiedy wokół twarzy zamigotały kolorowe blaski, upewniłem się i ruszyłem, nie spuszczając jej z oka.
Poszła w głąb Nowego Światu. Najwyraźniej się nie śpieszyła, pewnie dlatego że zarezerwowała czas dla mnie, a ja się nie zjawiłem. Patrzyła na wystawy. Dłużej zatrzymała się przed sklepem z antykami. Wreszcie weszła do cukierni Bliklego. Przebiegłem na jej stronę ulicy i przystanąłem, udając, że na coś czekam. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wyszła po chwili i nagle nastąpiła nieprzewidziana zmiana. Jakaś kobieta zaczęła coś do niej mówić. Chwyciła ją za ramię i lekko popchnęła przed siebie. Weszły do kawiarni tuż obok sklepu. Czekałem pół godziny, czasem zaglądając przez szyby do wnętrza, ale nie widziałem jej. Czułem zmęczenie, było mi zimno i zastanawiałem się, co ja tu właściwie robię i co z tego wszystkiego wyniknie. Początkowo miałem zamiar podejść do niej na ulicy i wytłumaczyć, o co chodzi, ale rozmyśliłem się. Byłoby to dość głupie i nie zrobiłoby dobrego wrażenia, poza tym mogła się przestraszyć. Potem postanowiłem ją śledzić i miałem nadzieję, że doprowadzi mnie do swojego domu, a wtedy dość łatwo ustalę, gdzie mieszka. Teraz zacząłem się wahać. Przecież mogła mieszkać w wielkim bloku i odnalezienie jej mieszkania będzie graniczyło z cudem. Mogła nie wracać do domu, tylko iść do matki, przyjaciółki, kochanka. Jakiego znów kochanka, pomyślałem, i skąd mi to przyszło do głowy? Czy to dziwne, że ładna kobieta jest z mężczyzną? Stwierdziłem, że chyba mam bzika i najlepiej będzie, jeśli pójdę na piwo do kolegi, który mieszka w Alejach Jerozolimskich.
W tym momencie obie kobiety wyszły, chwilę jeszcze rozmawiały, po czym rozeszły się. Ruszyłem za moją nieznajomą. Szła teraz szybciej i coraz trudniej było mi za nią nadążyć. W dodatku na ulicach się rozluźniło. W okolicach placu Trzech Krzyży było wręcz pusto i jeśliby się odwróciła, musiałaby mnie zauważyć. Zwiększyłem dystans. Zbliżaliśmy się do przystanku. W pewnej chwili nadjechał autobus. Podbiegła, wsiadła i odjechała. Stałem na środku chodnika dość ogłupiały. Moja akcja nagle się zakończyła, choć przecież od początku nie wierzyłem w jej powodzenie.
Zawróciłem. Szedłem piechotą w stronę Starego Miasta i myślałem o zaniechanych spotkaniach. Było ich trochę w moim życiu. Czasem wynikało z nich więcej niż z tych, które się odbyły. Nie spotkałem się z nieznajomą, ale nie zrezygnowałem z poznania jej.
Wręcz przeciwnie. Niepowodzenie tylko zaostrzyło moją ciekawość, tym bardziej że zobaczyłem ją, co prawda ukradkiem i z daleka, ale wiedziałem już, czego się spodziewać.
Pół godziny później dotarłem do domu. Ugotowałem makaron i polałem sosem ze słoika. Nie było to specjalnie wykwintne danie, ale została mi jeszcze butelka chianti. Uznałem, że kieliszek tego wybornego wina nie tylko złagodzi sztuczny posmak sosu, ale doda mojej myśli lekkości.
Według jakiej zasady nie doszło tym razem do spotkania z nieznajomą? – zastanowiłem się. Przecież nie mógł to być zwykły przypadek. Najwyraźniej nie nadeszła jeszcze właściwa chwila lub po prostu zaglądając przez szybę do wnętrza kawiarni, wyłuskałem tę kobietę z tłumu niczym rodzynek, który zostawiłem sobie na potem.
Po trzecim kieliszku podszedłem do biurka, wysunąłem szufladę i wyjąłem z niej kopertę. Był na niej mój adres, więc otwarcie jej było naturalne, lecz wewnątrz wciąż czekał na wysłanie zaklejony starannie list z imieniem i nazwiskiem Niki. Rozciąłem kopertę. Rozłożyłem kartki i wzrokiem odszukałem adres nieznajomej. Był, na górze strony, wypisany drukowanymi literami. Zapisałem go i szybko wsunąłem list z powrotem na miejsce. Jakieś poszczególne słowa obijały się w mojej głowie, budząc niepokój. Zrobiłem to po raz pierwszy w życiu. Na sumieniu miałem różne niemiłe sprawki, związane z moimi licznymi miłostkami, ale cudzych listów nigdy nie otwierałem.
Jeszcze jeden kieliszek chianti i sięgnąłem po książkę telefoniczną. Tak samo brzmiących nazwisk było siedemnaście, ale przy żadnym z nich nie widniało imię „Ludwika”. Zacząłem sprawdzać adresy. Przy nazwisku z jakimś męskim imieniem znalazłem ten sam adres, który spisałem z listu. Więc jednak mąż, pomyślałem. A mimo to coś mi mówiło, że mąż zniknął już dawno temu. Podniosłem słuchawkę i zacząłem wykręcać numer. Nie, nie dziś, pomyślałem i postanowiłem odłożyć rozmowę do jutra. Ten dzień był dniem spotkań, które się nie odbyły, przynajmniej jeśli chodzi o mnie.
– Zadzwonię jutro – powtórzyłem głośno.
Przypomniałem sobie Mirona i Olimpię. Tym spotkanie się udało. Taką miałem nadzieję. Jednak następnego dnia w pracy Miron spytany, jak mu się wiedzie z nową znajomą, odpowiedział wykrętnie. Nie przyznał się do spotkania i w ogóle był tajemniczy. Ucieszyłem się. Najwyraźniej wszystko układało się doskonale.
No tak, to u nich, a co ze mną? Połączyłem Olimpię z Mironem i opadłem z sił. Po powrocie do domu usiadłem samotnie pośrodku pustego pokoju i poczułem, jak niespokojnie bije moje serce. Spróbowałem odnaleźć puls, ale bez skutku, tak jakbym go w ogóle nie miał. Nagle się pojawił. Spojrzałem na zegarek i zacząłem liczyć uderzenia. Naliczyłem ponad sto i zrezygnowałem. To pewne, że wkrótce czeka mnie starość i śmierć. Podniosłem głowę i popatrzyłem smętnie w okno. Właśnie słońce wyjrzało zza chmur i blade jeszcze, ale ruchliwe światło zalało pokój. Coś drgnęło we mnie. Przypomniałem sobie wczorajsze spotkanie, które nie doszło do skutku. Nie martwiłem się. Wierzyłem przecież, że to, co się jeszcze nie wydarzyło, należy już do istoty rzeczywistości, a zatem wystarczy tylko czekać.
Wstałem i podszedłem do stolika, na którym stał telefon. Ostatecznie mogłem sobie wierzyć w metafizykę zdarzeń, ale oprócz tego należało działać. Nie wiedziałem jeszcze, co powiem Śpiącej Królewnie, ale byłem pewien, że ją zaskoczę.
Głos w słuchawce telefonu zabrzmiał świeżo i pewnie, lecz kiedy zorientowała się, że to ja, zamilkła i musiałem wsłuchiwać się w jej surowe milczenie. Zrobiłem zatem dwie rzeczy naraz, zdradziłem nowe imię i nazwisko Niki i prawie jednocześnie dałem jej do zrozumienia, że byłem w „Nowym Świecie” i obserwowałem ją z ukrycia. Radość z otrzymania informacji, na którą czekała, przyćmiła irytację z powodu mojego bezczelnego zachowania. Nie wiem, co przeważyło, bo przezornie zakończyłem rozmowę, zanim zdążyłem się przekonać.
Niewyraźny zarys jej twarzy przemknął i zniknął. Zostało tylko wspomnienie blasku kolczyków kołyszących się w takt ruchu, gdy odwracała głowę i patrzyła niewidzącym spojrzeniem w szerokie okna kawiarni. Nie wiem, czy rozpoznałbym tę twarz z bliska. Widziałem ją ukradkiem, niewyraźnie, a potem w szarzejącym świetle późnego popołudnia, a właściwie już wieczoru.
Dlaczego przywiązujemy taką wagę do wyglądu kobiety? – pomyślałem. Czy nie mądrzej by było, wybierając, kierować się tym czymś nieuchwytnym, co niektórzy nazywają intuicją? Albo zaufać tajemnym znakom? Nieznajoma była z pewnością ładną kobietą, ale stwierdziłem to w kilka tygodni po tym, jak zbieg okoliczności, przypadek czy magia zdarzeń sprawiły, że dziwna rozmowa przez telefon wytrąciła mnie z letargu. Nadal jeszcze obiema nogami tkwiłem w przeszłości, ale już z nagle obudzoną ciekawością zaglądałem do wnętrza kawiarni, gdzie przy stoliku siedziała kobieta, której nie znalem, i trzymała książkę w lekko uniesionych dłoniach. Dopiero co osoba ta nie istniała dla mnie, co najwyżej była bohaterką przelotnego epizodu bez znaczenia. Teraz epizod zamieniał się w sekwencję i niepostrzeżenie zaczynał się rozrastać. Jeszcze nie było za późno, żeby się zbuntować i cofnąć do tamtego czasu bez historii. Ale jeśli to prawda, że co się nie wydarzyło, należy już do istoty rzeczywistości, bunt nie miał sensu.
Rozmowę z nieznajomą nazwałem epizodem, ale czy coś takiego w ogóle istnieje? Może zbyt krótko żyjemy, żeby ocenić, co jest ważne, a co bez znaczenia? Może gdybyśmy żyli dostatecznie długo, poznalibyśmy skutki każdego najdrobniejszego zdarzenia i wtedy niczego nie można byłoby nazwać epizodem, a rzeczywistość objawiłaby nam swój prawdziwy sens?
Dawniej nie zastanawiałem się, czy iść za dziewczyną, której kolorowa sukienka znikała właśnie za rogiem ulicy. Szedłem i doganiałem ją, a potem albo mijaliśmy się na najbliższym skrzyżowaniu albo przez pewien czas szliśmy razem. Teraz jakiś niepokój ścisnął moje serce. Jeśli pójdę dalej, będę musiał poznać tę osobę. Jej słabości i tajemnice, jej życie z całym jego smutkiem i radością. Będę musiał się zmienić. Chciałem tego i bałem się zarazem. Nadal więc tkwiłem nieruchomo na krześle przy stoliku z telefonem, gdzie przysiadłem, żeby zadzwonić do nieznajomej.
Gdyby mnie ktoś spytał, dlaczego właściwie myślę o sprawach, które niewiele mają wspólnego z faktem, że nie stawiłem się na umówione spotkanie i oto teraz wypadało się usprawiedliwić, nie wiedziałbym, co odpowiedzieć. Nawet nie wyznaczyliśmy sobie nowej daty i miejsca. Wszystko zawisło, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, na sznurze od telefonu. Po prostu – nie zadzwonię więcej. Nie odpowiem też na jej prośbę, gdyby prosiła. Zapomnę o całej tej przelotnej sprawie i będę żył dalej, tak jak żyłem dotychczas.
Pomyślałem, że zachowuję się jak istota, która się jeszcze nie narodziła i której właśnie pokazują jej przyszły los, a ona cofa się z lękiem. Sięgnąłem do słuchawki telefonu, żeby zadzwonić jeszcze raz. Zawahałem się. Nie, przecież dano nam nie tylko ten jeden sposób komunikowania się. Jest tyle innych. Wyślę list albo coś, co będzie dla niej niespodzianką. Miałem coś takiego. Była to wprawdzie pamiątka, rzecz wyjątkowa, ale poczułem, że to właśnie chcę jej ofiarować. Taśmę z nagraniem śpiewu Danielle.
Kiedy następnego dnia zaniosłem starannie zapakowaną szpulę na pocztę, nalepiłem znaczki, wsunąłem w okienko, gdzie po drugiej stronie urzędniczka obojętnym ruchem zgarnęła ją do kosza z przesyłkami, wiedziałem, że mój los toczy się zgodnie z jakimś wcześniej ustalonym planem, a ja nie mam na niego wpływu. Pozostaje mi tylko robić to, co absolutnie konieczne. Teraz postanowiłem czekać.
Nieznajoma domyśli się z pewnością, że przesyłka jest ode mnie. Może znów się odezwie. Trochę liczyłem na to. Chciałem, żeby zadzwoniła i opowiedziała mi któryś ze swoich snów. Mógłbym też porozmawiać z nią o Danielle, tej dziwnej kobiecie, o której nie myślałem całymi miesiącami, ledwie pamiętając, że istnieje, i nieoczekiwany telefon sprawił, że znów zagościła w moich myślach. W czasach, kiedy byliśmy sobie na swój sposób bliscy, widziałem ją jako kogoś dwoistego. Czasem zdawało mi się, że Danielle nie istnieje, że ją sobie wymyśliłem. Pierwszy i jedyny raz tak odczuwałem drugiego człowieka. Niepokoiło mnie, czasem nawet drażniło to, że nie mogę uchwycić jej istoty. Tylko w tych krótkich chwilach, kiedy śpiewała, stawała się jednością. Tak mi się przynajmniej zdawało. Jej śpiew był jak dzielenie się z drugim swoją tajemnicą. Kiedy śpiewała, zbliżaliśmy się do siebie. Uspokajałem się, stawałem się ufny i pełen jakiejś tajonej radości. Taśma z głosem Danielle była dla mnie jedynym świadectwem tamtych chwil.
Teraz doszedłem do wniosku, że chyba oszalałem, pozbywając się tak cennej pamiątki. Ale czy rzeczywiście pozbyłem się jej? Danielle byłaby innego zdania. Uważała, że jej sztuka nie należy do niej. Została obdarzona talentem, żeby go rozdać innym. „To nie moja zasługa, że mam piękny głos” – mówiła. Może to nie była jej zasługa, ale dar, którego jej zazdrościłem. Ja sam nie przejawiałem większych talentów, prócz tych, które pomagały mi przemykać się przez życie z małpią zręcznością.
Danielle nie opuszczała mnie przez kilka następnych dni. Zatęskniłem za nią. Nieomal gotów byłem szukać jej po świecie, ścigać telefonami i listami, ale naprawdę nie wiedziałem, gdzie jest. Taka była Danielle. Zdawało się, że jest blisko, a potem nagle znikała na całe lata, żeby znów się pojawić niczym postać z bajki, którą kiedyś tak lubiliśmy. Moja nagła potrzeba kontaktu z Danielle zbliżała mnie do nieznajomej. Jej też nasza wspólna przyjaciółka najwyraźniej nie dawała spokoju.
Twarze tych dwóch kobiet nałożyły się na siebie. Twarz Danielle była niewyraźna z powodu oddalenia i upływu czasu, twarz nieznajomej widziana przez szybę, potem w zapadającym mroku, przybliżała się i oddalała. Razem dopełniały się, tworząc obraz pięknej kobiety – bliskiej i dalekiej, znanej i nieznanej, prawdziwej i wymarzonej.
A więc to tak, pomyślałem. Wciąż szukam kobiety, która nie istnieje. Jest tylko cieniem kogoś z krwi i ciała. Ale czy można się zadowolić samym cieniem? Byłem marzycielem, ale byłem też realistą. Moja potrzeba działania była równie silna, jak zdolność tworzenia obrazów. Co jednak sprawiało, że moja słodka nieznajoma także poczuła brak czegoś i postanowiła to coś odnaleźć, szukając dawnej przyjaciółki? Pytanie może i miało sens, ale nie należało oczekiwać odpowiedzi. Przecież tak niewiele wiedziałem o tej osobie.
Od dnia, kiedy zjawiła się w moim życiu jako mało znaczący epizod, minęło już kilka tygodni, a ja wciąż kręciłem się w kółko. Chciałem ją poznać i nie chciałem zarazem, myślałem o niej i zapominałem, że ktoś taki w ogóle istnieje. Mimo to istniała już w moim życiu. Tylko czas mógł zetrzeć jej ślad i tylko czas mógł sprawić, żeby pozostała w nim na długo. Myślenie o dwóch kobietach, z których ta, którą znałem, należała już do przeszłości, a ta, której nie znałem, do żywej teraźniejszości, zmęczyło mnie. O wiele prostsze wydało mi się obcowanie z Mironem czy nawet z Olimpią mimo wszystkich jej problemów i komplikacji, jakie miała ze sobą i otaczającym ją światem.
Spotkam się z nią, pomyślałem w nagłym odruchu tęsknoty za naszymi rozmowami. Teraz jednak, kiedy niejako odstąpiłem ją Mironowi, nasze spotkania straciły cały swój urok. Ja się już nie opierałem, ona mnie nie atakowała. Napięcie, jakie tworzy ruch, ustało. Mogliśmy być teraz tylko znajomymi. Poczułem lekkie ukłucie żalu. Sam tego chciałem. A jednak gotowość Olimpii do miłości wzruszała mnie. Tym bardziej że, jak sądziłem, zwróciła się w inną stronę i już mi nie zagrażała.
Jak im się wiedzie, zastanawiałem się, choć wiedziałem, że nieprędko się dowiem lub nie dowiem się nigdy. Po pierwsze, chronili to coś, co dopiero się wykluło, ponieważ było delikatne i narażone na zranienie, a po drugie, wiedziałem już od dawna, że zakochani tworzą własny świat, do którego nie należy się wtrącać. Dobre sobie, pomyślałem, przecież to ja sam, z bezczelnością, o jaką siebie nie podejrzewałem, popchnąłem ich ku sobie. Choć jednak spełniłem wobec Mirona i Olimpii rolę siły sprawczej, i tak nie poznam ich tajemnicy.
Następnego dnia, kiedy rozmawialiśmy z Mironem o wszystkim, tylko nie o tym, co z całą pewnością zajmowało jego myśli, poczułem się odtrącony. Wrażenie szybko minęło. Przecież nie mogłem mieć żalu do tego chłopaka, że za wszelką cenę chce być dyskretny i nie zdradzać sekretów kobiety, która mu zaufała. Teraz Miron zaczął dłużej zostawać w pracy. Już nie czekał na mnie jak zwykle, żeby w czasie drogi do przystanku pozwierzać się ze swoich pragnień i nieśmiało wypytywać o moje przygody.
Tego dnia kręcił się po biurze, jakby mnie unikał. Musiałem już iść. Jeszcze czekałem, licząc, że może jednak zdecyduje się wyjść ze mną, ale zniknął w którymś z pokoi i nie pojawił się. Wziąłem zatem kurtkę i wyszedłem. Byłem już dość daleko, kiedy przypomniałem sobie, że zostawiłem notatnik na biurku. Zawróciłem. Zbliżając się do budynku, zobaczyłem ich dwoje. Mirona i Olimpię.
Szli objęci i nie zauważyli mnie. Patrzyłem, jak odchodzą. Ona znacznie wyższa od niego, o długich nogach, on drobny, przytulony do niej, coś czule szeptał jej do ucha. Zakochana para. Musiałem przyznać, że podziwiałem ich miłosną determinację, odwagę i niekonwencjonalność. Wiedziałem, że to początek miłości i że ja jej nie zrozumiem i nie poznam, bo teraz to już tylko ich własna, niepowtarzalna historia. Więc to tak, więc znów kobieta, która zwróciła się do mnie, odchodziła teraz z mężczyzną, którym nie byłem ja.
Myślałem o Mironie, takim młodym i zagubionym, z cichą satysfakcją. Wyraz jego twarzy zmienił się. Spojrzenie, jeszcze do niedawna rozproszone, niepewne, często smutne, zrobiło się dziwnie zamglone, skierowane do wewnątrz. Człowiek o takim spojrzeniu widzi już w sobie słodki obraz ukochanej, choćby sam jeszcze nie wiedział, że kocha. Przyglądałem mu się codziennie niepostrzeżenie, kiedy siedział zagapiony przed siebie, z rękami luźno na blacie biurka, z cieniem uśmiechu na ustach. Jego ciało miękko opierało się o poręcz fotela. Nie robił nic, założę się, że nie myślał o niczym, tylko trwał tak w osłupieniu, którego naturę znałem aż nadto dobrze. I ja nieraz ulegałem temu. Bywałem zadurzony, traciłem głowę, zakochiwałem się. Wtedy moje spojrzenie także umykało w bok, żeby w nagłym znieruchomieniu zatrzymać się w jednym punkcie, odnajdując prawdziwy obraz rzeczywistości. To było tak, jakby jakaś tajemnicza ręka wskazywała kierunek, popychała nieomal w stronę szczeliny, przez którą można zajrzeć na drugą stronę. To, co cię otacza, traci kontury, zaciemnia się – o zakochanych mówi się przecież, że są ślepi – patrzysz na drugą stronę i widzisz z całą jasnością to, co było ukryte.
Zdarza się nieoczekiwanie, że w drugim człowieku widzimy to, co w nim najlepsze, jego prawdziwą naturę, której ten ktoś sam nawet nie był świadomy. I nawzajem. Ten ktoś odkrywa w tobie to, co tkliwie drzemało wewnątrz. Kiedy w nagłym olśnieniu, lub może raczej na oślep, rozpoznajemy nasze prawdziwe natury, wszystko toczy się w przyśpieszonym tempie. Pierwszy zachwyt, pierwsze kwiaty, pierwsze pocałunki. Bariery, które chroniły nasze ciała i nasze wnętrza, znikają i stajemy naprzeciw siebie. Westchnienie, jakie się z nas wydobywa, kiedy po raz pierwszy bierzemy siebie w ramiona, ma w sobie coś rozdzierającego. Zdaje nam się, żeśmy dotąd wcale nie oddychali, a ten haust powietrza w ostatniej chwili ratuje nas przed uduszeniem. Doświadczyłem tego i wszystkich innych rozkoszy i udręk, których pierwszym objawem jest umykające w bok spojrzenie.
Teraz boleśnie odczułem pustkę mojego serca. W tej pustce głucho dźwięczały lęki i żale, tęsknota za tym, czego nie przeżyłem, i za tym, co straciłem. I znów nadciągnęła fala złych myśli – o niespełnieniu, o śmierci. Mówi się, że miłość jest silniejsza od śmierci. Czułem to szczególnie mocno, kiedy byłem zakochany. Wtedy czas się zatrzymywał, a życie nabierało intensywności. Prawa śmierci ulegały zawieszeniu. Ale teraz zaczynałem się zastanawiać, co nas pcha ku sobie, jaka siła każe nam szukać w drugim człowieku bezpiecznego miejsca? Czy nie jest to przypadkiem postać śmierci? Jej bliskość, choćby tylko daleki jej blask, sprawia, że zaczynamy żyć mocno i zachłannie. Być może nawet istnienie śmierci jest tym, co najbardziej pobudza w nas życie? Gdyby nie świadomość śmierci, wszystko zatrzymałoby się w miejscu i życie, jakie znamy, musiałoby ustać. Soki przestałyby płynąć w łodygach roślin, matki nie karmiłyby swoich małych, nasze serca przestałyby bić.
Spojrzałem w okno. Na drzewach zieleniły się liście. Jakiś ptak śpiewał swoją, z całą pewnością miłosną piosenkę. Poczułem, jak coś we mnie drga, ale już nie z lęku, lecz z radości. Nagle zapragnąłem przeciwstawić się mrocznym siłom śmierci i kogoś pokochać.
Czy można sobie miłość nakazać, wybłagać, doczekać się jej? Dobrze wiedziałem, że nie. Przyjdzie sama albo nie będzie jej wcale. Przemknęła mi myśl o nieznajomej. Może to o niej zawsze myślałem, może jej szukałem w kobietach, za którymi biegłem zdyszany i których nigdy tak naprawdę nie udawało mi się dogonić? Absurdalne. Nic o niej nie wiem, nie znam jej, jak więc mogę wiedzieć coś o naturze moich uczuć? Ale przecież tak właśnie jest: mało wiemy o sobie, nie pojmujemy innych, żyjemy w mroku i tylko czasem zapala się światło – w miłości, w śmierci – i wtedy poznajemy samych siebie.
Pomyślałem, że może zawsze tak bardzo bałem się śmierci, bo miłości się bałem. Zatrzymałem się gdzieś tam, na początku drogi, kiedy to po raz pierwszy matka odsunęła mnie od siebie gestem wszystkich nieuważnych matek, raniąc nieodwołalnie i na zawsze. I tak już zostałem. Zapatrzony w przeszłość, z poczuciem, że nigdy nie będę prawdziwie kochany. Może byłem tym, o którym ktoś powiedział: „Zawsze szukał kogoś, kto go nigdy nie opuści, nawet kiedy on sam odejdzie”.
Tak może kochać tylko jedna kobieta – matka, i ja takiej miłości nie zaznałem.
I znów zacząłem rozczulać się nad sobą. Puściłem dobrze znany mi film, który po chwili mnie znużył. Uniosłem się w krześle i w tym ruchu, między spoczynkiem a działaniem, podjąłem nagłą decyzję. Tak może właśnie bywa – zawsze pomiędzy – pomiędzy snem a rzeczywistością, światłem a ciemnością, poziomem i pionem – zmieniamy się ostatecznie i nieodwołalnie.
Przez całe życie jadałem niedojrzałe owoce. Zawsze kończyło się to tym samym. Trzeba było pozwolić im dojrzeć. Jednak cierpliwość nie była moją najmocniejszą stroną. Zobaczyłem nagle swoje życie z jego niespełnionymi pragnieniami, spotkania z dziewczętami, które jednak nie stały się tym jednym spotkaniem z kobietą.
Moje przyjaźnie, letnie i niewyraźne, książki, które tłumaczyłem, choć mogłem pisać własne, miłość do matki, która rozpływała się w nieokreślonych żalach. Zajmowałem się błahostkami. Pragnąłem tylko własnej przyjemności, błądziłem. Nie umiałem dostrzec wrażliwości, z jaką powierzały mi się moje młode przyjaciółki. I jak większość ludzi, myślałem o tym, co może mi się przydać, a nie o tym, bez czego nie sposób się obejść.
Wszystko to, ten nagły potok myśli i uczuć, trwało tylko tyle, ile zajęło mi wstanie z krzesła. Podszedłem do telefonu. Podniosłem słuchawkę. Wybrałem magiczny numer. Czekałem, sam nie wiedząc, co stanie się za moment. Nie stało się nic. Po chwili spróbowałem znowu. Bez skutku. Po godzinie dałem nieznajomej jeszcze jedną szansę. Nie było jej w domu.
Strumień życia, który wypełnił moje ciało, lekko zwolnił. Lecz czyż można zatrzymać strumień w jego biegu? Wola działania była wciąż wystarczająco silna, abym zrobił coś, czego nie zrobiłem nigdy dotąd. Złamałem świętą zasadę. Znów otworzyłem list, który leżał w moim biurku. Czułem, że jego chłodna biel kryje odpowiedź na moje nieme pytania.
„Kochana, kochana Niko, nie wiem, gdzie jesteś. Nie wiem, czy istniejesz naprawdę, czy jesteś tylko moim marzeniem. Chcę mówić do ciebie, jakbym mówiła do własnej duszy. Tylko tak można rozmawiać z tymi, których się kocha.
Jak opisać ci to uczucie nagłej utraty, jakie nie opuszczało mnie jeszcze długo po twoim wyjeździe? Wyjechałaś bez słowa. Nie odzywałaś się. Dość szybko zrozumiałam, że nie wrócisz. Budziłam się rano, gubiąc sny o tobie, z uczuciem obezwładniającego smutku. Byłaś w moich snach, nie było cię na jawie. Długo myślałam, że to ty mnie opuściłaś. Dopiero sen, w którym po tylu latach wróciłaś do mnie, przypomniał mi o tobie. Teraz wiem – to nie ty mnie, ale ja ciebie zaniechałam.
W moim życiu były spotkania, flirty i miłostki. Uczucia, które mijały, zanim zdążyły się w ogóle wykluć. Chwile bez znaczenia. Powiedziałam tak, choć wiem dobrze, że wszystko ma znaczenie i nic nie mija bez konsekwencji. Gdyby nie było tak, że wszyscy połączeni jesteśmy nieskończenie delikatnymi i zarazem mocnymi więzami, nie spotkałabym ciebie, nie przyśniłabyś mi się, nie pisałabym teraz do ciebie tego listu.
Pamięć naszego pierwszego spotkania niknie w mroku mojej niepamięci. Wiem tylko, że wraz z tobą pojawiła się pewna muzyczna fraza. Prześladowała mnie. Przychodziła nagle, niezapowiedziana. Odchodziła, kiedy chciała. I znów wracała, a ja musiałam ją nucić, wystukiwać, powtarzać bez końca. Czy to wtedy po raz pierwszy usłyszałam tę muzykę, która nadaje naszemu życiu rytm, która nas prowadzi i bez której wszystko rozpłynęłoby się w niewyraźnym drżeniu kropli deszczu na szybie?
Spotykałyśmy się często. Pamiętasz? Kolorem naszej młodości była czerń. Pasowała do naszych karnacji – twojej oliwkowej, a mojej o dwa tony jaśniejszej. Czarne spódniczki i swetry z golfami, srebrne kolczyki, włosy opadające luźno na kark. Byłaś piękna, choć i mnie urody nie poskąpiono. Lubiłam nasze wieczory, kiedy zamieniałyśmy się strojami i ozdobami, kiedy to naśladowałaś mój głos, ja twój, kiedy uczyłaś mnie gry na wiolonczeli, a moje ręce nie poddawały się żadnym zabiegom. Twoja twarz, niezmienna i w ciągłym ruchu, była we mnie, nawet wtedy, gdy całkiem już o tobie zapomniałam.
Kochana Niko, przez wszystkie te lata, kiedy nigdy już nie miałyśmy się zobaczyć, chciałam ci coś wyznać. Wiele miesięcy po twoim wyjeździe, kiedy straciłam nadzieję, że się odezwiesz, spotkałam mężczyznę, który w kilka godzin później został moim kochankiem. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, i tak się zdarza, ale to nie był przypadkowy mężczyzna. Jego twarz przypomniała mi coś, co zdawało się już bezpowrotnie stracone. W jego głosie, kiedy po raz pierwszy odezwał się do mnie, zabrzmiało coś znajomego, jakaś melodia, fraza, która raz usłyszana nie chciała mnie opuścić. Już wiesz, kim był ten mężczyzna?
Nigdy nie mówiliśmy o tobie, może nawet wcale nie myśleliśmy, a jednak zawsze byłaś z nami, wewnątrz nas. To twój rytm, twoja melodia pobudzała nasze ciała i dawała im energię potrzebną do miłości. Niejasna myśl o tobie, przelotny obraz twojej twarzy, na granicy świadomości, sprawiały, że w ogóle mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Czasem jednak ogarniało mnie poczucie, że mężczyzna jest nierzeczywisty, to, co dzieje się z nami, rozgrywa się w mojej wyobraźni, a czas uległ spowolnieniu, tak jak we śnie.
Któregoś dnia wyszłam z jego pracowni jak zwykle i więcej nie wróciłam. Opuściłam mojego, twojego, naszego mężczyznę na zawsze. Co się stało? Dlaczego rozstałam się z nim w tej przypadkowo wybranej chwili życia? Przecież to była miłość. Tajemna, niewyrażona, niewypowiedziana. Kochałam tę moją miłość. Lecz pewnego dnia przestałam nucić melodię, która towarzyszyła mi tak długo. Poczułam, że jest we mnie coś głęboko skrytego, czego ten mężczyzna nie może ze mnie wydobyć. Nie on. Brakowało mu szczodrości.
Myśl o tym, że muszę go opuścić, dojrzewała we mnie długo, lecz decyzja przyszła nagle. W jakiś czas potem on wyjechał i już nigdy więcej go nie zobaczyłam. Czy miał do mnie żal, czy zadawał sobie pytania, czy mnie szukał? Nie wiem. Wpadłam w jakiś dziwny stan, rodzaj martwoty. Świat był jak za szybą, niedotykalny. Nawet swego ciała nie odczuwałam jako harmonijnej całości, którą ożywia krew bez ustanku pompowana z żył do tętnic, ciała, które oddycha, poci się, pochłania i wydala, lecz jako niczym ze sobą niepołączone osobne fragmenty. Od stóp do koniuszków palców u rąk odległość była tak wielka, że zdawało się, jakby do kogo innego należały.
W snach, które zaczęły mnie nawiedzać, biegłam za kimś, kto odwracał się do mnie, ukazując twarz, nigdy nierozpoznaną, a na jawie miewałam dziwne uczucie, jakby nie było mnie na moim miejscu. O czym to świadczyło? O moim zagubieniu, o pustce, którą czułam w sercu?
W tamtym czasie nie było mężczyzn w moim życiu. Zdawało mi się nawet, że tego właśnie chcę i że samotność jest jakąś szczególną wartością. Tak naprawdę nie byłam przecież samotna. Miałam córeczkę. W niej chciałam ochronić cząstkę swojej własnej zranionej duszy.
I wreszcie, kochana Niko, padło to słowo – dusza. Niemodne, podobnie jak serce i kilka innych słów związanych ze stanem naszych uczuć. Od tamtej nocy, kiedy przyszłaś do mnie we śnie, myślę wciąż o niej. Czy to ona mnie, czy ja jej poniechałam? W którym momencie i dlaczego straciłyśmy kontakt ze sobą? Jak mogłam tak długo żyć z dala od niej?
Czy możesz mi pomóc, Niko? Czy możesz odpowiedzieć na moje pytania? Zdaje mi się, że widzę twoją twarz i słyszę, jak mówisz: «Przyjdę, kiedy pokochasz”.
Wiem. Wiem już od dawna, że miłość przywraca nam prawdziwy kontakt z własną duszą. Czuję, że dusza to taka przestrzeń, w której odnajduje się i chroni wszystko co w nas najlepsze. Im więcej jej dasz, tym bardziej ona się rozszerzy. Tę przestrzeń można zapełniać bez końca.
Chcę ci opowiedzieć o dwóch chwilach, kiedy to przestrzeń mojej duszy wypełniła się prawie po brzegi. Pamiętam pewne zdarzenie, które na zawsze przejęło mnie grozą i zachwytem. Miałam pięć, może sześć lat. Stałam u podnóża schodów i czułam lęk przed nimi.
Przez lekko uchylone drzwi z wnętrza domu przenikało światło. Nikt nie przychodził mi z pomocą. Czekałam pełna lęku. I nagle poczułam, jak czyjeś silne ręce unoszą mnie w górę. Wyniesiona wysoko krzyczę z radości. Ten ktoś, do dziś nie wiem, kim był, silnym zamachem otwiera szeroko drzwi domu i oto jestem wewnątrz, w upragnionym bezpiecznym miejscu. Ten ktoś po raz pierwszy w życiu ofiarował mi wówczas miłość. Pomógł mi przekroczyć próg.
Wiele lat potem – byłam już całkiem dorosła, przeżyłam z pewnością prawie połowę swego życia – spędzałam wakacje z mamą. Tamtego lata padały deszcze i wszystko było podmokłe, miękkie, a powietrze parowało i nic nie chciało wysychać. Potem nadeszły słoneczne chłodne dni. Wysokie sierpniowe niebo zapowiadało już jesień, choć jeszcze miały nadejść upały pełne słodyczy dojrzewających na drzewach owoców. Chodziłyśmy z mamą na spacery, a ona ciężko wspierała się na mnie. Właściwie musiałam ją prawie dźwigać, tak była słaba.
Pamiętam, jak któregoś popołudnia siedziałyśmy przy stole i mama skarżyła się na ból za uchem. Ramię okularów wgniotło się w ciało, miejsce było zaczerwienione i tkliwe. Dotknęłam tego miejsca i poczułam skórę delikatną niczym błonka na skrzydłach owada. Zapamiętałam jej kruchość i nietrwałość. Życie ledwie tliło się pod moimi palcami. Pierwszy raz tak odczułam ciało mojej matki i pierwszy raz zdałam sobie sprawę, że jest śmiertelne.
Tego lata zdarzyło się jeszcze coś. Co wieczór w naszym domu odbywał się rytuał kładzenia się do łóżka. Mama biegła boso w nocnej koszuli po lodowato zimnej podłodze, wsuwała się pod cienki koc i drżała z zimna. «Może ciepły termofor, może wełniane skarpetki, może dać ci kołdrę?» – pytałam, ale ona tylko kręciła głową i dobiegało mnie niezmiennie jej głośne parskanie i zawsze ten sam okrzyk: «Brrr, jak zimno!» Któregoś wieczoru podeszłam jednak i usiadłam na brzegu jej łóżka. Wsunęłam rękę pod koc i wzięłam w ręce jej stopy. Były tak zimne, że dreszcz przeniknął moje ciało. Długo masowałam stopy mojej matki. Niechętnie i powoli zaczęły się ogrzewać. Kręciła się, śmiała i nagle zamilkła. Zobaczyłam, że śpi i leciutko posapuje przez nos.
Miesiąc potem nie żyła.
Chciałam ci jeszcze opowiedzieć sen, który z całą pewnością należał do twojej sfery. Zapamiętałam go. Jeszcze dziś pamiętam jego smak. Oto schodzę po schodach do piwnicy. Jest mrok. Jakiś mężczyzna idzie obok mnie. Nagle ze wstydem stwierdzam, że jestem całkiem naga. Słabe światło dochodzące z dołu rozprasza ciemności. Patrzę na swoje gołe stopy i widzę na ciemnym stopniu coś połyskliwego. Pochylam się i podnoszę złotą monetę. Leży w mojej rozchylonej dłoni – okrągła, płaska, błyszcząca. Pokryta jest, jak każda moneta, znakami, które coś symbolizują, choć nie rozumiem ich sensu. Obok widzę następną i po chwili jeszcze jedną. Jest ich wiele. Długo myślałam o moim śnie. Znalazłam w nim skarb. Naturą skarbu ze snu było to, że jest niewyczerpany.
W tamtym czasie śniłam wiele. Każda noc przynosiła mi coś nowego. Sny mnie prowadziły. Nie rozumiałam dobrze ich znaczeń, ale może to i lepiej. Niepojęte do końca, miały moc zaklinania. We śnie z monetą najważniejsza okazała się dla mnie nagość, ten niepokojący i zawstydzający fakt, że ktoś obok jest całkiem zakryty, podczas gdy ja odkrywam swoje delikatne, podatne na zranienie ciało.
Kochana, kochana Niko, jeśli spotkam mężczyznę, którego będę zdolna prawdziwie pokochać, stanę przed nim naga, gotowa na przyjęcie nieznanego. Zacisnę w dłoni monetę i zejdę schodami w dół. Bez wahań i lęku.
Kończę mój list. Wierzę, że się spotkamy. Kiedy już nadejdzie ta chwila, powiem: Witaj, moja zagubiona duszo. Czuję, jak zbliżasz się do mnie, jak delikatnie i bezgłośnie poruszają się twoje skrzydła. Witaj.
Lu”
Złożyłem starannie białe kartki i wsunąłem do koperty. Umieściłem ją w kieszonce na piersi. Czułem nieco zbyt wyraźnie jej sztywność, ale wkrótce przywykłem. Telefon stał jak zwykle na swoim miejscu na stoliku przy łóżku. Podniosłem słuchawkę, wybrałem numer. Odezwał się głos podobny, a jednak inny, młodszy, bardziej dziecinny.
– Mamy nie ma w domu – powiedziała młoda osoba.
– Kiedy wróci?
– Może za tydzień, może za dziesięć dni – grzecznie wyjaśniło dziewczę.
Postanowiłem działać błyskawicznie. Przedstawiłem się jako przyjaciel matki, który właśnie przyjechał z zagranicy.
– Niestety, mam bardzo niewiele czasu – kłamałem – a muszę się koniecznie skontaktować... Gdzie zatem mam szukać... Jestem samochodem, mogę pojechać...
Tylko proszę mi wskazać miejsce... – I tak dalej. Zalałem ją potokiem słów, przerywając tylko po to, żeby dać małej szansę udzielenia mi pożądanych informacji.
Nie zawiodłem się. Uwierzyła w moją bajkę i dość dokładnie określiła miejsce, gdzie będę mógł znaleźć jej mamę. Okazało się, że Śpiąca Królewna pojechała do domu swoich ciotek w niewielkiej miejscowości zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Na tym nie poprzestałem. Jeszcze dłuższą chwilę wypytywałem młodą osobę o jej plany na przyszłość, ulubione zajęcia i poglądy na kilka tak podstawowych zjawisk, jak globalizacja, wegetarianizm czy ochrona ginących gatunków zwierząt. Przyznaję, że byłem pod wrażeniem jej żywego, naiwnie czułego, a zarazem całkiem rozsądnego stosunku do świata.
Rozmowa z córką mojej nieznajomej przyniosła sporo wiadomości o tej, która od pewnego czasu zaczęła mnie tak żywo interesować. Śpiąca Królewna sprawiała wrażenie osoby trochę nie z tego świata, rozmarzonej, a zarazem skrytej. Z kilku rozmów z nią nie pozostała mi żadna wiedza o szczegółach jej codziennego życia. Dzięki dwudziestominutowej rozmowie z córką dowiedziałem się nie tylko, że mają kota przybłędę, że są wegetariankami lub przynajmniej próbują nimi być, ale też jakiej muzyki słuchają i jakie panują u nich stosunki rodzinne. Tak jak przeczuwałem, ojciec dziewczynki nie mieszkał z jej matką. O to mi przecież chodziło. Ale teraz najważniejsze było to, że znałem miejsce, gdzie Śpiąca Królewna próbowała się przede mną, jak sądziłem, bezskutecznie ukryć.
W trzy dni później wsiadłem do samochodu i ruszyłem, mając nadzieję, że tym razem moja podróż okaże się nie tylko krótka, ale i uwieńczona powodzeniem.
Odpowiedź na pytanie, co miałoby to oznaczać, tkwiła we mnie tak głęboko, że nie docierała do mojej świadomości.
Majowy ranek był wyjątkowo piękny i świeży. W ostatnich dniach zrobiło się nagle bardzo ciepło, wszystko rozkwitało jak szalone, a zieleń nie miała sobie równej. Tylko w maju bywa tak zielono, a powietrze smakuje jak młode wino. To skojarzenie przyszło nie bez przyczyny. Czułem rodzaj dziwnego upojenia. Wszystko mi się podobało i z pełną ufnością powierzyłem się drodze. Kiedy przepchnąłem się przez poranny tłok i wyjechałem z miasta, blask majowego poranka oślepił mnie. Słońce było już dość wysoko. Szeregi drzew pokrytych koronką delikatnej zieleni tworzyły naturalną ramę dla drogi. Docierały do mnie głosy ptaków. Poprzez szum samochodu wyczuwałem ich wibrujący, zmysłowy rytm. Powiewy z pól miały zapach czegoś dobrze znanego i zapomnianego, co powróciło i trwa. Poddałem się temu wszystkiemu bez zastrzeżeń. Wkrótce jednak myślami powróciłem do mojego planu.
Kiedy ostatnio rozmawiałem z Mironem, zwierzyłem mu się w błysku nagłego zaufania z mojego szalonego pomysłu. Był zatem jedynym człowiekiem, który znał moje plany. Wyznałem mu także, że moje spotkanie z nieznajomą już raz nie doszło do skutku niejako z jego winy. Zdziwił się i spłoszył.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał mnie, a ja, domyślając się, że romans z Olimpią rozwija się pomyślnie, uznałem, że mogę już powiedzieć mu prawdę.
Śmiał się z zakłopotaniem, najwyraźniej jednak zadowolony, że znam jego tajemnicę i że odtąd będzie mógł mi się znowu zwierzać.
– Jedź koniecznie – powiedział lekko podekscytowany. – Tym razem musi się udać.
– Jakiej metody używasz dla obliczania prawdopodobieństwa ludzkich spotkań? – spytałem.
– Czyżbyś znał jakąś metodę? – odpowiedział mi pytaniem.
Przez chwilę rozważaliśmy dwie możliwości. Mogliśmy się spotkać lub mogliśmy się nie spotkać. To było proste. Ta druga możliwość kończyła rzecz raz na zawsze, ale ta pierwsza otwierała drogę licznym nieprzewidzianym sytuacjom. Jak to będzie, zastanawiałem się. Kim jest dla mnie ta nieznana osoba? Jak potoczy się nasze spotkanie? Co z niego wyniknie dla mnie, co dla niej?
– Jedyne, co wiemy o przyszłości, to to, że jeszcze nie nadeszła – powiedziałem wtedy do Mirona.
Teraz jednak, siedząc w samochodzie w ten piękny majowy poranek, byłem już w owej przyszłości, która rozwijała się dla mnie niczym kłębek rzucony pod nogi, i jeśli było tak, że wzór przyszłości zapisany jest w tym, co już się dzieje, to moja niewiedza co do dalszych wydarzeń była tylko zwykłą ślepotą. Wpatrzony w drogę, która uciekała przede mną i której nie sposób dogonić, snułem rozważania wahające się między smutkiem determinizmu a nadzieją, że świat jest przestrzenią pełną nieprzewidzianych możliwości.
Jednostajny rytm drogi wydobył ze mnie wkrótce myśli, które spoczywały spokojnie pod warstwą codziennych spraw. Przypomniałem sobie swoje dawne jazdy samochodem na spotkanie kobiety. Przecież nie pierwszy raz zdarzyło mi się tak jechać przed siebie i marzyć. Teraz starałem się odsunąć od siebie te myśli. Powtarzalność nie jest najlepszym afrodyzjakiem, choć przecież jedynym środkiem wyrazu życia jest powtarzalność. Tylko narodziny i śmierć są zaprzeczeniem tego nużącego rytuału. Znowu śmierć, pomyślałem. Chyba dość już tych lęków wypływających z głębokiego dzieciństwa, kiedy kres był niewyobrażalny i właśnie dlatego tak przerażający.
Teraz miałem prawie czterdzieści lat, może nawet przekroczyłem już moją smugę cienia, czas pokazał mi swoje możliwości i powinienem wyciągnąć z tego wnioski. A jednak im byłem starszy, tym bardziej moje życie wydawało mi się nieoczywiste. Co do jednego miałem pewność, potrzebowałem wreszcie jakiejś równowagi. Czy jednak mój zwariowany pomysł, żeby odszukać nieznaną mi kobietę i wyznać jej miłość, był tym ruchem szalek wagi, którego celem miała się stać równowaga, czy było to kolejne złudzenie?
Cóż zresztą mogłem jej ofiarować? Każdej z dziewcząt czy kobiet, którym dawałem swoje ciało i uczucie, powierzałem zarazem cząstkę własnej duszy. Rozdawałem siebie z hojnością godną lepszej sprawy. Przypomniałem sobie, jak pewna dziewczyna powiedziała mi kiedyś: „Masz w moim sercu swoje własne miejsce. Jeśli zapomnę o tobie, to miejsce na zawsze pozostanie puste”. Teraz ze smutkiem pomyślałem, że moje serce wypełnione jest po brzegi takimi właśnie pustymi miejscami. Tak było, ale było też tak, że chciałem, aby ktoś wziął wreszcie moje wciąż spragnione ciało i ukoił moją obolałą duszę. I żeby to było nieodwołalne.
Jazda dłużyła się, ale nie męczyło mnie to. Po raz pierwszy tak wyraźnie czułem przestrzeń za sobą. W niej byłem ja sprzed minuty, sprzed kwadransa, niby ten sam, a jednak inny. Kim byłem wtedy, kiedy jechałem swoim samochodem sprzed lat do Paryża, gdzie czekała na mnie moja najpiękniejsza miłość, której dałem dziwne imię Jędrusia? Kim byłem wcześniej, wówczas kiedy jej jeszcze nie znałem? Kim byłem potem, kiedy spotkałem swoją przyszłą żonę – tę smutną miłość, która nie była miłością?
Pozostawiałem za sobą przestrzeń wypełnioną po brzegi. I nie były to tylko sentymentalne wspomnienia, ale żywa treść mojego serca. Trwałem tam, wstrzymany na zawsze, taki sam i tak bardzo inny niż teraz. A jednak... A jednak droga uciekała wciąż i wciąż otwierała się przede mną.
Trzeba było się wreszcie skoncentrować na poszukiwaniu miejsca, do którego zmierzałem. Kierunek został określony, ale pozostawały jeszcze nieznane szczegóły. Czy teraz skręcić w prawo, czy w lewo, zapytać kogoś, czy decydować samemu? Tym razem posłużyłem się mapą. Działałem według zaleceń mojej matki, która zawsze mi powtarzała: „Studiuj mapy i rozkłady jazdy. One są dokładne”.
Niedługo potem dojechałem do miasteczka, w którym zatrzymała się Śpiąca Królewna. Znów spojrzałem na plan. Nie chciałem nikogo pytać. Mogło się zdarzyć, że w tak małej mieścinie natrafiłbym na osobę, która znała moją nieznajomą, a ja musiałem działać przez zaskoczenie. Kręciłem się po wąskich uliczkach, wreszcie znalazłem tę właściwą i jechałem nią, zastanawiając się, jak usprawiedliwię swoje dziwne przybycie tutaj. Czy jednak w sprawach uczuć trzeba cokolwiek wyjaśniać i usprawiedliwiać? Prowadzi nas przecież tajemnicza, ale przemożna siła. Dzięki tej sile świat się kręci i ani na chwilę nie ustaje w swoim miłosnym ruchu.
Wkrótce znalazłem się na skraju miasteczka. Przede mną rozciągały się pola. Zatrzymałem samochód przy drodze brukowanej kocimi łbami i postanowiłem iść pieszo. Numery domów wskazywały, że muszę być gdzieś blisko. Szedłem wzdłuż starego płotu, za którym rozciągał się zaniedbany ogród. To była ostatnia posesja przy tej ulicy. Zaryzykowałem i otworzyłem furtkę. Dróżka poprowadziła mnie w głąb. Czułem napięcie. Byłem przecież w nieznanym sobie miejscu, wkradałem się do cudzego ogrodu niczym złodziej. Bezwiednie zwolniłem kroku i starałem się iść bezszelestnie. Drzewa i krzaki skończyły się. Stałem na skraju mroku i światła, ukryty wśród cienia starych drzew.
Na pustej polance stał leżak, a na nim leżała kobieta. Była naga. Nie rozglądałem się wokół, patrzyłem tylko na nią. Spała albo po prostu opalała się, korzystając z pięknej pogody. Nie chciałem nadużywać faktu, że nieświadoma jest mojej obecności. Trzasnęła gałązka pod moim butem. Zrobiłem kilka kroków do przodu. Zerwała się i spojrzała na mnie oczami oślepłymi od słońca.
Stała teraz przede mną w pełnym blasku dnia, a jej stopy brodziły w białym puchu. Włosy wokół twarzy tworzyły jasną aureolę. Zobaczyłem, że wszędzie unosi się ten puch, i pomyślałem, że tak było w moim życiu.
Ledwie wiatr zawiał, a już miłości ulatywały pozbawione ciężaru, lekkie jak piórka.
Kobieta przede mną stała jednak mocno na ziemi i nie zamierzała ulecieć. Była zaskoczona, przestraszona, wreszcie wściekła. Kazała mi się wynosić. Nie dziwiłem się jej. Sytuacja była wszak trochę dziwna. Ja jednak nie miałem zamiaru odchodzić. Stała przede mną osoba, której szukałem. Była, co prawda, bez ubrania, a przedtem widziałem ją zapiętą po samą szyję, ale kolczyki z cyrkonii kołysały się w jej uszach w rytm gwałtownych słów i ruchów głowy. Czułem, że natychmiast muszę zrobić coś, co tak ją zaskoczy, że zamilknie, a wtedy ja zacznę działać. I zrobiłem to.
Zdawałem sobie sprawę, że gdyby cokolwiek ułożyło się inaczej w sekwencji zdarzeń, rzeczywistość tego spotkania byłaby inna. Może w ogóle by do niego nie doszło. Nie, w to nie mogłem uwierzyć. Na mapie naszego życia są miejsca zaznaczone ledwie widoczną przerywaną linią – tu drobne zdarzenia mają mniejsze znaczenie – i obwiedzione grubszą kreską – to granice naszych losów. Byłem pewien, że to spotkanie mieściło się w samym centrum mojego losu.
Co było dalej? Nie pamiętam. Wiem tylko, że zostałem w ogrodzie i spędziłem z nieznajomą resztę dnia. Wkrótce przestała być nieznajomą. Zdawało się nam obojgu, że spotkaliśmy się już kiedyś, a może nawet znamy się od zawsze. To uczucie pojawia się wtedy, kiedy silnie coś przeżywamy. To ukryta pamięć zdarzeń daje znać o sobie.
Wieczorem siedzieliśmy wszyscy razem, ona, jej ciotki i ja, w starym salonie i czułem się tam jak u siebie w domu. W domu, którego tak naprawdę nigdy nie miałem. Stare kobiety patrzyły na mnie przyjaźnie. Czułem ich zaciekawienie, ale i aprobatę. Wcale mnie nie dziwiło, że mają takie zaufanie do człowieka, którego dopiero co poznały. Może wiedziały o mnie więcej, niż mogłem przypuszczać, więcej niż ja sam wiedziałem o sobie? Uznały, że jestem facetem, który ugania się za ich siostrzenicą, i że należy dać mi szansę. Zaproponowały mi nocleg.
Całą noc przesiedziałem w pokoju Śpiącej Królewny, która była nad wyraz ożywiona. Jej twarz zmieniała się wciąż pod wpływem emocji. Początkowo nieco smutna i przygaszona, w miarę upływu czasu nabierała pewności siebie. Patrząc na kształt i ruchy jej warg, próbowałem odgadnąć jej prawdziwą naturę. Usta wiele mówią o człowieku. Prócz chwytania, plucia, całowania, potrafią kłamać, mówić miłe słówka, wabić albo wydawać zabójcze rozkazy. Miała usta delikatne i wrażliwe, o pełnej dolnej wardze. Śmiała się, rozchylając je lekko, a uśmiech ogarniał całą jej twarz. Tak śmieją się tylko ludzie o dobrych sercach. Nigdy dotąd nie patrzyłem tak na kobietę. Dobroć nie była tą cechą, która rozbudzałaby moje zmysły. Ale może właśnie rzeczy najprostsze są najtrudniejsze do zdobycia, a zatem najcenniejsze?
W jej twarzy pozbawionej makijażu najważniejsze były oczy. Zdawało mi się, że są jasnoszare, być może jednak ich barwa zmieniała się zależnie od tego, na czym spoczęło spojrzenie. Patrzyła teraz wprost na mnie, trochę z dołu, więc musiała nieco unieść głowę. Pomyślałem, że jej oczy długo zachowają swój blask i pewien rodzaj niewinnego zdziwienia.
Opowiadaliśmy sobie historie naszego życia. Nie było to może bardzo pocieszające, ale wprawiło nas oboje w dziwne podniecenie. Przecież nic o sobie nie wiedzieliśmy i każdy, najdrobniejszy nawet szczegół był ciekawy.
Ona mówiła o drugiej żonie swojego ojca, o przyjacielu geju i niejasnych uczuciach do niego. Poczułem zazdrość i moje spojrzenie pobiegło spod lekko przymkniętych powiek, śledząc jej ruchy, wolno, a zarazem ze skłonnością do nadmiernej ruchliwości. Z kolei ja zwierzyłem się ze słabości do bardzo młodych kobiet, napomknąłem coś o dawnej miłości imieniem Jędrusia. Opowiadałem też o Olimpii i Mironie, ale ani słowa o mojej żonie, z którą rozstałem się kilka lat temu. Wtedy zdałem sobie sprawę, że i ona ani słowem nie wspomniała o swoim mężu. Pomyślałem, że w przyszłości trzeba będzie „ruszyć” ten temat, i zaraz uświadomiłem sobie, że od dawna już nie pomyślałem tak o żadnej kobiecie, to znaczy, że czeka nas oboje jakaś przyszłość, która będzie miała powagę prawdziwego życia.
Jednak najdziwniejsze było to, że nie mówiliśmy o Nice, osobie, dzięki której znaleźliśmy się nieodwołalnie w tym starym domu, w mrocznym pokoju, na łóżku, gdzie leżała jedna poduszka, na której opieraliśmy głowy i patrząc w sufit, zwierzaliśmy sobie nasze tajemnice.
Czas mijał, a my nie mogliśmy się oderwać od banalnych szczegółów własnych biografii. Kusiło nas przywoływanie co ciekawszych przypadków miłosnych, jakby w przekonaniu, że pobudzą nieznane nam dotąd emocje. Moich historii było z pewnością więcej niż tych, którymi ona mogła się pochwalić, ale na swoje usprawiedliwienie mogłem powiedzieć, że nigdy nie „zaliczałem” kobiet. Każda wydawała mi się tą pierwszą i jedyną, która poprowadzi mnie do nieba. Oznajmiłem to z dumą, ale chyba mi nie uwierzyła.
W pewnej chwili, musiało już być bardzo późno, zaczęliśmy się całować. Od jej pocałunków drżały mięśnie nóg, a pod przymkniętymi powiekami migotały plamy światła. Kochaliśmy się jakoś nieskładnie, nieomal dziecięco. W ubraniach, gdyż nagły wstyd krępował nasze ciała, przy zapalonej lampie, na łóżku, które zapadało się z głuchym stęknięciem pod naszym ciężarem. Wszystko było nie tak, nie mogliśmy uchwycić wspólnego rytmu, lecz nie przerywaliśmy ani na chwilę. Tak szamotaliśmy się do świtu. Kto by jednak pomyślał, że to mnie zniechęciło, myliłby się. Właśnie ta niezgodność, to mijanie się podnieciło moją wolę walki.
Kiedy rano ocknęliśmy się, najpierw bardzo zdziwieni swoim widokiem, potem skrępowani, wreszcie ubawieni, poczuliśmy, jak cała słodycz i ból dawnych miłości przenika do tego uczucia, które jeszcze nie ma swojej historii.
Każda chwila tamtego ranka była wypełniona po brzegi. Po śniadaniu poszliśmy na długi spacer. Skończył się na jakiejś ciepłej polanie. Leżeliśmy, słuchając leśnych odgłosów. Powietrze drgało od ruchu i brzęczenia tysięcy owadów. Mrówki i kolorowe żuki pełzały po naszych ciałach, owady fruwały, wplątywały się we włosy, łaskotały nasze wargi. Strząsaliśmy je ostrożnie, żeby nie połamać ich delikatnych odnóży, ponieważ to nie one nam, ale my im przeszkodziliśmy, znajdując się nieoczekiwanie w zasięgu ich lotu lub codziennej wędrówki. To dlatego zaniepokojona mrówka gryzła w delikatne miejsce pod kolanem, osa wbijała żądło w obco woniejącą skórę, a mucha tęczówka szykowała się do złożenia jaj, przeczuwając, że nasze ciała mają już w sobie zapowiedź przyszłego rozkładu.
Krótkotrwała myśl o śmierci odleciała na szczęście wraz z owadem, którego lot obserwowaliśmy nieuważni, zajęci bardziej stanem naszych dopiero co odnalezionych uczuć. Pomyślałem, że to spotkanie jest czymś tak naturalnym jak szczęśliwy powrót do czasów, kiedy nic nie było rozłączone, a cielesność nie była jeszcze grzechem.
Patrzyliśmy w niebo pomiędzy kołyszącymi się lekko wierzchołkami sosen. Słuchaliśmy poskrzypywania drzew, które brzmiało, jakby ocierały się o siebie pnie pokryte szorstką korą.
– O czym myślisz? – spytałem.
– O tym samym. A ty?
– To, co przychodzi mi do głowy, nie nadaje się do powtórzenia – odpowiedziałem.
– Jak to możliwe, że się spotkaliśmy?
– Dziwi nas, że coś się wydarzyło, a nie dziwi, że się nie wydarzyło.
– A jednak nasze spotkanie czekało na nas. Czułam się taka samotna.
– Czasem wieczorami brałem pilota i przebiegałem po kanałach. Ja też czułem się samotny i chciałem sprawdzić, czy świat jeszcze istnieje, podczas kiedy moje życie toczy się, jakbym spał z otwartymi oczami.
– Musimy znaleźć miejsce, w którym moglibyśmy być razem.
– Z tobą zamieszkałbym nawet w jaskółczym gnieździe – powiedziałem.
Nie wiem, jak długo tak leżeliśmy i o czym jeszcze mówiliśmy. Było tak, jakbym znalazł się w jakiejś rozległej przestrzeni, gdzie nie ma przeszkód. Kiedy strumień wpływa na pustynię, wsiąka w jej piaski, ale czy to znaczy, że znika? Nie, zasila podziemne źródła. Wiedziałem, że chcę się podporządkować sile kobiety, która leży obok mnie. Jej moc była czymś bezosobowym, była siłą życia. Poczułem, jak wielka energia przenika całe moje ciało.
W kilka godzin później wyjechałem z ciężkim sercem i obietnicą szybkiego spotkania. Musieliśmy się rozstać choćby po to, żeby przemyśleć to, co się nam zdarzyło. Odjeżdżałem zakochany jak jeszcze nigdy przedtem.
Po trzech dniach Śpiąca Królewna wróciła do Warszawy. Oznajmiła mi to przez telefon i nie mówiąc nic więcej, odłożyła słuchawkę.
Od godziny czekałem już pod jej domem. Chciałem ją zaskoczyć. Wiem, że kobiety tego nie lubią, ale nie mogłem się powstrzymać. W pewnej chwili spostrzegłem ją wychodzącą. Nie była sama. Obok niej szła młodziutka dziewczyna. Nie zauważyły mnie. Stały i chyba umawiały się przed rozstaniem. Widziałem je trochę z boku. Matkę i córkę. Młodsza była prześliczna. Z typu tych, które zawsze pobudzały we mnie nieposkromione uczucia. Ale ja patrzyłem tylko na tę starszą. Jej tajemnicza twarz była tak daleka i tak bliska zarazem, jakbym ją znał od zawsze.
Rozmawiały z ożywieniem. W pewnej chwili młodsza pochyliła się nad starszą, pocałowała ją w policzek i odeszła. Kobieta, na którą patrzyłem, odwróciła się i zaczęła iść wolno w głąb ulicy. Krótka sukienka poruszała się w rytm jej kroków. Ocierała się o pośladki, falowała wokół ud, przesuwała między kolanami. Przez chwilę śledziłem jej taneczny chód czterdziestolatki. Oddalała się coraz szybciej.
Bez wahania ruszyłem za nią.